Read magazyn #1

Page 1

KING KRULE


REDAKTOR NACZELNY Jakub Ciosiński ZASTĘPCA REDAKTORA NACZELNEGO Aleksandra Bąk DESIGN Jakub Ciosiński KOREKTA Katarzyna Romaniuk ZESPÓŁ REDAKCYJNY Aleksandra Bąk, Jakub Ciosiński, Dominik Kowol, Jarosław Majętny, Wojciech Mazur, Judyta Patoka, Katarzyna Romaniuk, Damian Wojdyna

ZNAJDŹ NAS NA FACEBOOKU




Kiedy uczeń przerasta mistrza Muzyka Manchesteru King Krule od dziecka do króla

Recenzje 6 Feet Beneth the Moon Moderat II Big TV Right thoughts, right words, right action Paradise Village Loud city song

Koncerty


To nic odkrywczego, że młode zespoły lubią sięgać po utwory bardziej doświadczonych kolegów po fachu, dając tym sposobem wyraz swojego uwielbienia. Dla niektórych jest to jednak nic innego, jak wykorzystywanie czyjejś pracy. Trudno się z tym nie zgodzić w sytuacji, kiedy to uczeń przerasta mistrza i pierwowzór idzie w zapomnienie, a cover podbija świat. Oto kilka takich przykładów: Aleksandra Bąk

I Will Always Love You Oryginał: Dolly Parton (1973) Cover: Whitney Houston (1992)

Na cześć jej obfitego biustu nazwo pierwszą sklonowaną owcę. Córka farmera, która zadebiutowała nie mając ukończonych 13 lat, a w ciągu całej swojej kariery napisała podobno ponad 3 tys piosenek. Nie wiem, jak można napisać tyle utworów country, a przy tym odmówić samemu Elvisowi przerobienia jednego ze swoich kawałków. W latach 70. na jednym z albumów Dolly Parton ukazała się niepozorna piosenka, której udało się wspiąć na szczyt zestawienia najpopularniejszych utworów country według Billboardu. Spory sukces, szkoda tylko, że dwie dekady później ten sam kawałek, ale już w wykonaniu Whitney Huston został okrzyknięty przez tenże magazyn jednym z najlepszych utworów wszech czasów. Co więcej, popularnością pobił oryginał na głowę, rozchodząc się w nakładzie ponad 12 mln egzemplarzy. Dolly jednak nie narzeka, bo jak powiedziała w jednym z wywiadów- dostała tyle pieniędzy za wersję Whitney, że mogłaby wykupić w całości flagową rezydencję Presley’a – Graceland.


Limit To Your Love Oryginał: Feist (2007) Cover: James Blake(2010)

James Blake już od dziecka wykazywał duże zainteresowanie muzyką. Bakcyla złapał od utalentowanych rodziców (matka jest grafikiem, a ojciec muzykiem jazzowym), którzy zapisali go na lekcje gry na fortepianie. I choć zawsze traktował to jako poważne zajęcie, to już od najmłodszych lat wiedział, że muzyka klasyczna nie jest tym, na czym chce poprzestać. Wyszło mu to na dobre, bo dziś uważany jest za jednego z najważniejszych przedstawicieli post dubstepu. Charaktertystyczne brzmienie i nowatorskie podejście do muzyki elektronicznej przysporzyło mu zarówno fanów, jak i wrogów. Zwłaszcza, że rozpoznawalność zdobył dzięki coverowi . Co prawda zrobił z niego kompletnie inny utwór, ale to nie przeszkodziło Geoffowi Barrowi z Portishead w nazwaniu Blake’a barowym piosenkarzem, który tylko próbuje grać dubstep. Sama Feist także nie siliła się na grzeczności, kiedy dowiedziaіa się, że wersja Brytyjczyka odniosіa większy sukces niż oryginał. Podobno jednemu z dziennikarzy powiedziała nawet, że nie słucha muzyki innych artystów.

The House of the Rising Sun Oryginał: Bob Dylan (1961) (wersja Van Ronka) Cover: The Animals (1964)

Z tym utworem sytuacja ma się jednak trochę inaczej. Kawałek jest jedną z najsłynniejszych folkowych ballad, nie jest to więc autorska kompozycja Dylana. Jej pochodzenie do dziś jest zagadką, co więcej- istnieje co najmniej kilkadziesiąt różnych wersji tekstu i melodii! Na przełomie lat 50. i 60. Dave Van Ronk opracował nową wersję ballady, którą później wykorzystał Bob Dylan na swoim debiutanckim krążku. Utwór tak przypadł do gustu Bobowi, że w ciągu swojej długiej kariery nagrał jeszcze kilka innych wersji The House of the Rising Sun. Całe jego starania poszły na marne za sprawą The Animals. Oczywiście nie ma wątpliwości co do tego, że zespół posłużył się wersją nagraną właśnie przez Boba. The House of the Rising Sun w ich wykonaniu nie tylko podbiło listy przebojów, ale przede wszystkim jest największym hitem, jaki udało im się nagrać. Co ciekawe, Bob Dylan był pod tak wielkim wrażeniem wersji The Animals, że sam wielokrotnie próbował ich naśladować. Ironia losu.


Running Up That Hill Oryginał: Kate Bush (1985) Cover: Placebo (2003)

Jako pierwszy docenił ją sam David Gilmour, gitarzysta Pink Floyd. Kate Bush jest bez wątpienia bardzo wpływową artystką, której twórczość z pewnością nie raz posłużyła za inspirację. Wielu sięgało po jej utwory z mniejszym lub większym powodzeniem. Najlepiej spisali się muzycy z Placebo, którym udało się stworzyć cover idealny. Zasługują na pochwałę przede wszystkim, dlatego że nie poszli na łatwiznę. Dobrze znany utwór nagrali w charakterystycznym dla siebie stylu, co dało naprawdę ciekawy, a wręcz hipnotyzujący efekt.

Twist and Shout Oryginał: Top Notes (1961) Cover: The Beatles (1963)

Top Notes – Twist And Shouts, kojarzycie ? Pewnie większość z Was pomyśli, że to kolejny cover Beatlesów. Nic bardziej mylnego, bo jest kompletnie na odwrót. To Brytyjczycy na początku swojej kariery wzięli się za coverowanie mniej znanych kolegów po fachu. Wersja Top Notes choć mało znana jest całkiem niezła. Może nie jest tak energiczna i przebojowa jak cover, ale dzięki charakterystycznemu saksofonowi jest bardzo rock&rollowa. Trudno uwierzyć, że Twist and Shout nie jest własną kompozycją The Beatles. Idealnie odzwierciedla klimat lat 60. i rozkręcającą się wówczas Beatlesmanię. Z jego nagrywaniem wiąże się także ciekawa historia. Podczas sesji nagraniowej John Lennon był przeziębiony i żadne lekarstwa mu nie pomagały. Zdecydowano się zostawić ten utwór na sam koniec, bo wiedziano, że Lennon doszczętnie zedrze sobie na nim głos. Tak się stało, ale to właśnie dzięki zachrypniętemu wokalowi utwór nabrał ciekawego brzmienia i odniósł ogromny sukces.


I Just Don't Know What To Do With Myself Oryginał: Tommy Hunt (1962) Cover: The White Stripes (2003)

Historia utworu, dziś kojarzonego głównie z tańczącą polo dance Kate Moss, sięga maja 1962, kiedy to ten niepozorny kawałek wyszedł spod rąk Burta Bacharacha i Hala Davida. Przez ponad pół wieku niejeden artysta próbował swoich sił w tej piosence. Dziś najbardziej kojarzona jest z wykonaniem The White Stripes. Bądźmy szczerzyJack to facet, który z deski, gwoździa i jednej struny potrafi zrobić instrument. Nie ma zatem co się dziwić, że z typowego utworu z lat 60. zrobił rockowy przebój. Co więcej! Jack śpiewa z takim przekonaniem i żalem w głosie, że udało mu się mnie nabrać- przez długi czas myślałam, że to utwór jego autorstwa . Choć mnie do gustu zdecydowanie bardziej przypadła zadziorna wersja amerykańskiego duetu, to muszę przyznać, że pierwowzór ma w sobie coś ujmującego. Jest taki oldschoolowy, na co wpływ ma niewątpliwie ciepła, sympatyczna barwa głosu Tommy’ego.

Knockin' on Heaven's Door Oryginał: Bob Dylan (1973) Cover: Guns N' Roses (1991)

Pamiętacie film Pat Garrett i Billy Kid? Jeśli tak, to na pewno kojarzycie ujęcie, w którym łkająca kobieta wymienia ostatnie spojrzenie z umierającym mężem. W tle tej wzruszającej sceny usłyszeć możemy dzisiejszy klasyk- Knockin' on Heaven's Door. W jednym z wywiadów Dylan wyznał, że napisał ten utwór z myślą właśnie o tej scenie. Na fali popularności filmu ogromny sukces odniósł także sam kawałek, który dzisiaj kojarzą chyba wszyscy czy to w wersji dylanowskiej, czy w wykonaniu Guns N' Roses. Chociaż pierwowzór nagrany był w wolny, akustyczny sposób, to nie przeszkodziło innym artystom w nagraniu własnych, różnorodnych wersji. Choć Knockin’ on Heaven’s Door przyniósł Dylanowi niemałą sławę i całkiem ładną sumkę pieniędzy, to w świadomości wielu przetrwała jedynie wersja Guns N' Roses. Trzeba przyznać, że Bob nie ma szczęścia do tych coverów. Z jego piosenek często da się wyciągnąć o wiele więcej, niż on sam zdołał.


MUZYKA MANCHESTERU Przez długi czas Manchester kojarzył się głównie z przemysłem i w niczym nie przypominał dzisiejszego, tętniącego życiem miasta. Rewolucja, tym razem kulturalna, nastąpiła w drugiej połowie XX. wieku za sprawą footballu i… muzyki. O tym, jak znaczącą rolę w historii tego miasta odgrywały dźwięki, świadczą cieszące się ogromną popularnością wycieczki śladami najważniejszych manchesterskich zespołów. Warto zwrócić uwagę na artystyczny aspekt tego miejsca, które jest istną wylęgarnią muzyków , wśród których znaleźć można prawdziwe perełki. Aleksandra Bąk

I

The Smiths

Everything Everything

ch przygoda rozpoczęła się na początku 1982 roku, za sprawą bezrobotnego pisarza Morrissey’a i piszącego melodie Johnny’ego Marra. Obaj wpadli na pomysł założenia zespołu, który to szybko zrealizowali. Dobrali sobie jeszcze dwóch kolegów i zabrali się za nagrywanie pierwszych demówek m.in. w warsztacie Crazy Face w Manchesterze, który należał do managera zespołu - Joe Mossa. Ich krótka, bo zaledwie pięcioletnia przygoda z muzyką, zaowocowała wydaniem kilku oryginalnych płyt i sprawiła, że do Manchestru masowo zaczęli przybywać fani, którzy zainspirowani Morissey’em chodzili po mieście w jeansach i prostych koszulach. Utkniemy w scenie manchesterskiej, ale to, co myślimy na jej temat nawet nie mieści się w kategorii ogólnokrajowej - widzimy ją w kategorii ogólnoświatowej- mawiał Johnny.

Zastanawialiście się kiedyś co wyniknie z połączenia Michaela Jacksona, The Beatles i Destiny’s Child? Brzmi nieprawdopodobnie? Celem muzyków z Everything Everything jest zaserwowanie Wam takiej właśnie mieszanki dźwięków. Zanim jednak nagrali dwa dobrze przyjęte albumy i zostali nominowani do BBC Sound of 2010 próbowali swoich sił w innych projektach. Część muzyków znała się jeszcze z czasów liceum, lecz dopiero gdy poznali Jeremego Pritcharda (zaprzyjaźnili się podczas studiów na prestiżowym manchesterskim uniwersytecie Salforda) postanowili stworzyć coś wspólnego.


Oasis

Hurts

Joy Division

Oasis, Liam Gallagher, Noel Gallagher. Podobno istnieje niepisana zasada, która nakazuje użycia tych wyrazów w każdym tekście, w którym pojawiają się słowa muzyka i Manchester. Zespół jest tak istotnym symbolem Manchesteru, że będąc w okolicy Boardwalk, istnej mekki fanów Oasis, nie sposób nie trafić na któregoś z wielbicieli braci Gallagher. To w tym klubie, dokładnie 18 sierpnia 1991, Oasis zagrali swój pierwszy koncert na żywo, a w późniejszym czasie wracali do tego miejsca jeszcze ośmiokrotnie. Wspominając o Brytyjczykach nie można zapomnieć o ich drugiej pasjipiłce nożnej. Bracia ,jak przystało na prawdziwych lokalnych patriotów, od dziecka ochoczo kibicują Manchesterowi City. Liam w swojej biografii wyznał nawet, że w młodości ,wraz z byłym perkusistą, Tonym McCarrollem ,zniszczył samochody piłkarzy znienawidzonego przez siebie Manchesteru United. Zapał do awantur i rozrób nie zniknął im wraz z okresem dojrzewania, co nie raz pokazali. To właśnie kłótnia doprowadziła braci do zawieszenia działalności jako zespołu i rozejścia się w swoje strony. Jak mówi stara maksyma: z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu.

Historia powstania Hurts jest doskonałym przykładem na to, że interesy najlepiej robi się przy napojach wyskokowych. Adam Anderson i Theo Hutchcraft poznali się w listopadzie 2005 roku w jednym z manchesterskich nocnych klubów, kiedy ich przyjaciele zaczęli się bić. Adam i Theo byli zbyt pijani, żeby przyłączyć się do bójki i zamiast tego zaczęli rozmawiać o muzyce. Kiedy zorientowali się, że mają identyczny gust i podobne spojrzenie na sztukę, postanowili założyć zespół. Przez następne kilka miesięcy wymieniali maile z tekstami i melodiami, aż w końcu rok później, jako kwintet, zagrali pierwszy koncert w The Music Box. Po jakimś czasie doszli do wniosku, że chcą tworzyć jako duet, więc pożegnali się z resztą zespołu. Manchester wspominają jako idealne miejsce do dorastania. Zawsze znasz kogoś, kto jest muzykiem i to bardzo inspiruje. Jesteś otoczony przez ludzi, którzy chcieli osiągnąć to samo, co ty i dzięki temu wiesz, że to możliwe, bo wielu zespołom z Manchesteru się udało. Nie myślisz, że to tylko marzenie, które się nigdy nie spełni- powiedzieli w wywiadzie dla WiMP.

Druga połowa lat 70. opanowana była przez muzykę punk. Nie ma co się zatem dziwić, że wszystkie manchesterskie dzieciaki, w tym Bernard Sumner i Peter Hook , koledzy ze szkolnej ławki, udały się na odbywający się w mieście występ Sex Pistols. Koncert ten zmienił nie tylko życie tej dwójki, ale też całe oblicze muzyki lat 80. Peter i Bernard poznali bowiem na koncercie Iana Curtisa (wtedy jeszcze ułożonego urzędnika i początkującego poetę) i postanowili razem założyć zespół punkowy. Początkowo grali jako Warsaw, lecz po kilku miesiącach byli zmuszeni do zmiany nazwy (był już zespół, który podobnie się nazywał) na Joy Division. Budząca kontrowersje nazwa w połączeniu z scenicznym zachowaniem muzyków szybko przysporzyła im fanów także poza granicami regionu. Ich szybko rozwijającą się karierę zatrzymało w 1980 roku samobójstwo Iana Curtisa. Po jego śmierci grupa się rozpadła, a byli członkowie po kilku miesiącach zdecydowali się na założenie nowego zespołu- New Order.


Niech Was nie zmyli jego niepozorny wygląd. Ten chuderlawy rudzielec na rynku muzycznym obecny jest od zaledwie trzech lat, a już zdążył porządnie namieszać. Świadczą o tym nominacja do prestiżowej nagrody BBC Sound of 2013 i cztery wydane EP-ki. Niedawno światło dzienne ujrzał jego debiutancki krążek 6 Feet Beneath the Moon. –To arcydzieło rzemiosła i sztuki!- mówi. Aleksandra Bąk


A

rchy Marshall (tak brzmi jego prawdziwe imię i nazwisko) od dziecka otoczony był muzyką, co było skutkiem dorastania w artystycznej rodzinie. -To była tylko kwestia czasu, kiedy wybiorę dla siebie jakiś instrument. Gdy miałem 3 lata zabierano mnie już na koncerty wujka, który gra na gitarze. Rodzice też są muzykami- wyznał w jednym wywiadzie. Nie miał jednak łatwego dzieciństwa. Jego rodzicie rozwiedli się, kiedy był jeszcze dzieckiem. W efekcie kursował między domem mamy w East Dulwich i tatą mieszkającym w Peckham. Jak wspomniał, ojciec był dla niego bardziej surowy. -Nigdy nie pozwoliłby mi przysiąść. Mama za to pozwalała mi na wszystko- mówił z uśmiechem.

Wrzucony do jaskini lwa Takie wychowanie odbiło się na zachowaniu Archy’ego, który z całą pewnością nie był aniołkiem. W wieku 13 lat odmówił chodzenia do szkoły, więc najpierw przyznano mu nauczyciela domowego. Kiedy to nie poskutkowało, wysłano go do dwóch szkół dla dzieci stale wykluczonych. -Czułem się wrzucony do jaskini lwa- mówi. Nie ma co się dziwić, że Brytyjczyk nie za dobrze wspomina tamten czas. Równocześnie w jednym z londyńskich szpitali przechodził testy na różnego rodzaju choroby psychiczne. Przeżywał wówczas okres buntu, kiedy to nienawidził wszystkich. Tamte doświadczenia odcisnęły na nim piętno, które można dostrzec w niektórych jego utworach, jak chociażby w dojrzałym Cementality. Archy rozważa w nim plusy i minusy samobójstwa. Mocne, szczególnie gdy porówna się to z tekstami jego rówieśników, którzy piszą kawałki o imprezowaniu i dziewczynach.

Rozwinięcie skrzydeł Lek na całe zło Archy odnalazł w muzyce. Zdobył miejsce w cenionej Brit School, tej samej szkole, do której kilka lat temu uczęszczali m.in. Adele, Amy Winehouse, Jessie J czy muzycy z The Kooks. I choć nie wyzbył się całkowicie swojej buntowniczej natury- walczył z dyscypliną, która tam panowała- to uważa Brit za naprawdę dobrą szkołę, w której wiele się nauczył. Nauczył się tam kochać socjologię i historię, a przede wszystkim rozwinął skrzydła. Jego pierwszy singiel zatytułowany U.F.O.W.A.V.E.

został wydany sumptem, kiedy Marshall był licealistą. W tym samym roku, jeszcze pod starym pseudonimem Zoo Kid wydał siedmiocalówkę Out Getting Ribs/Has This Hit 7, która ukazała się nakładem House Anxiety Records. Wraz z końcem szkoły przyszedł czas na nowy pseudonim- King Krule. Początkowo myślano, że muzyk w ten sposób chciał złożyć hołd swojemu młodzieńczemu idolowi Elvisowi i jego piosence King Creole. W rzeczywistości Archy postanowił uczcić pamięć innego swojego idola.. krokodyla Kinga K. Roola.

Cudowne dziecko Londynu Jego dawna menedżerka – mama, starała się wszystko trzymać w ryzach, żeby zdobyć trochę przestrzeni dla dorastającego syna, by mógł być normalnym nastolatkiem. Ale bądźmy szczerzy, King Krule nie jest przeciętnym nastolatkiem. Do zwykłych nastolatków nie dzwoni Frank Ocean z propozycją współpracy. Normalny nastolatek nie udziela się na płycie Mount Kimbie. A na pytanie o idoli, przeciętny nastolatek nie wymienia Eddie’go Cochran czy Fela Kuti. Mimo to, Londyńczykowi sodówka nie uderzyła do głowy i pamięta, dzięki komu udało mu się wybić. Przyznaje, że to Internet go wypromował i podoba mu się fakt, że sieć staje się przemysłem muzycznym. -Jeśli możesz nielegalnie ściągnąć mój album , pieprzyć to , zrób to! Ale jeśli kupisz moje winyle , będę szczęśliwy – powiedział w jednym z wywiadów. Taka postawa przysporzyła mu rzeszę fanów na całym świecie, w tym w Polsce. Muzyk w ubiegłym roku dał koncert zamykający festiwal Tauron Nowa Muzyka i po raz pierwszy w swojej karierze zagrał na bis. -Wiem, że moja historia brzmi strasznie , ale ja niczego nie zmienię w moim życiu , bo to wszystko przyczyniło się do sformułowania tego, kim jestem teraz- powiedział. A na pytanie o swoją przyszłość dodał: -Myślę, że stałem się bardziej pozytywny w tym roku. Wyzbyłem się dużej ilości cynizmu i gniewu . Czuję się spokojny o swój rozwój i chcę kontynuować tworzenie muzyki i budowanie siebie jako osoby. Chcę się stać bardziej wyrafinowany. Jestem gotowy, aby przejść od bycia dzieckiem do bycia królem.


KING KRULE 6 Feet Beneath the Moon Aleksandra Bąk

J

est mnóstwo sposobów na uczczenie urodzin- są tacy, którzy kupują sobie albo swoim bliskim wyspy, drogie samochody, czy urządzają ogromne imprezy… Archy Marshall, bo tak naprawdę nazywa się King Krule, wpadł na nieco inny pomysł. W dniu jego 19 urodzin na sklepowe półki trafił jego długogrający debiut- dojrzały, nietuzinkowy i pełen emocji. Mamy tu trochę bluesa, nieco elektroniki i przede wszystkim dużo akustycznego grania. To wszystko stanowi jednak tylko tło dla wokalu. Główną rolę na 6 Feet Beneath the Moon odgrywa bowiem niepowtarzalna, intrygująca barwa głosu Archy’ego. To jeden z tych wokalów, których się nie zapomina i albo się go kocha, albo nienawidzi. Największym atutem albumu jest minimalizm i ascetyzm. To sprawia, że żadna z kompozycji nie wydaje się przesadzona. Choć jest to krążek w sporym stopniu depresyjny i melancholijny, to nie brak tu energicznych akcentów. Mam tu na myśli przede wszystkim genialnie zaaranżowany A Lizard State, który stanowi idealne przeciwieństwo dla poprzedzającego go Cementality. Takich przeciwieństw znajdziemy

tu jeszcze więcej. Proste dźwięki przeplatane są delikatnymi samplami, ciekawymi instrumentami i miejscami aż biją niezłym basem, jak w singlowym Neptune Estate. Na pochwałę zasługuje też warstwa tekstowa. Krule nie boi się poruszać niekomercyjnych tematów, takich, jak problemy młodego pokolenia, a nawet rozważa plusy i minusy samobójstwa. King Krule ma predyspozycje, by stać się młodzieńczym idolem. W jego muzyce słychać gniew i rozgoryczenie, które, zamiast przybierać agresywną formę, intygują. Rzadko zdarza się by tak młody artysta potrafił nagrać tak bogate i zaskakujące dzieło. 6 Feet Beneath the Moon nie nudzi się po pierwszym przesłuchaniu, z każdym kolejnym odsłuchem odkrywam tu coś nowego. Nie jest to muzyka przebojowa, która będzie święcić triumfy w stacjach radiowych. Nadaje się bardziej do samotnego słuchania w zaciszu domu. Brytyjczykowi mimo młodego wieku udało się nagrać jedną z najlepszych płyt tego roku. Jeśli wystarczy mu konsekwencji, to z takim talentem z pewnością zapisze się na kartach historii muzyki.

9


MODERAT Moderat II

Damian Wojdyna

M

oderat - nieformalni ambasadorzy berlińskiej sceny muzyki elektronicznej, cztery lata po debiutanckim, bliźniaczo zatytułowanym albumie, w ciągu ledwie kilku tygodni przygotowali nam sequel tamtej perełki. I trzeba przyznać, że kontynuacja brzmi na miarę producenckich możliwości Apparata i duetu Modeselektor, czyli imponująco! Tarcia między Saschą Ringiem a tandemem Bronsert-Szary należą już do legendarnych. To ich rozstanie, po świetnie zapowiadającej się EP-ce w 2003 roku, spowodowało, że europejska prasa musiała czekać aż 6 lat, by móc nasycić się wreszcie porządną porcją dobrego IDM-owego grania z Niemiec. Na album "II" czekaliśmy dwa lata mniej, lecz to nie miało żadnego wpływu na jakość zgromadzonego nań materiału. I nie odbyło się przy okazji jego tworzenia bez kolejnych konfliktów, o czym żaden z nich nie boi się mówić. Ba, bardzo otwarcie o tym opowiadają, jakby dając świadectwo, że każde, nawet mocno rozbieżne stanowiska, można pogodzić drogą konsensusu.

Energiczny Modeselektor (co doskonale potwierdzają ich ostatnie wydawnictwa: "Monkeytown" i "Modeselektion") oraz wyciszona i pełna wrażliwości dusza Apparata, w imponujący sposób łączą się muzycznie w spójny i niezwykle wciągający (niczym obrazki w klipie do promującego wydawnictwo utworu "Bad Kingdom") materiał o podłożach złożonych z najlepszych elementów post dubstepu, ambientu, downtempo i breakbeatu. I to, że Sascha swoim wokalem dodaje do utworów kilka plastycznych tekstur, wcale nie oznacza, że twórczość Moderat podąża w kierunku elektronicznego popu. W żadnym wypadku! Strategia chłopaków z Modeselektor polega na tym, by zamiast komercjalizować gatunek IDM, lepiej jest go reklamować tak, jakby był najświeższym hitem muzycznego mainstreamu. No i szkoda, że jakiś dzieciak rozpuścił (nie wiedzieć skąd) cały materiał na torrentach miesiąc przed premierą. Ludzie z Monkeytown Records mogli się trochę wkurzyć. Wszak idealnie budowali kampanię promocyjną przed premierą albumu. Na miarę tego wspaniałego krążka.

9


WHITE LIES Big TV Damian Wojdyna

Czy kolejny sequel debiutanckiej płyty z 2009 utrzyma ich na fali popularności? Nie jest to takie oczywiste, tym bardziej, że owa fala nie jest z pewnością wznosząca. "Big TV" - trzecie dziecko White Lies nie wnosi nic nowego. Ta wiadomość z pewnością ucieszy zagorzałych fanów zespołu. Stylowe, mroczne, stylizowane na lata 80. indie popowe brzmienie, łączące zręcznie gitarowe i taneczne motywy to wizytówka zespołu. Ba, to jego definicja, w której zamknęli się tak mocno, że pomalutku

FRANZ FERDINAND Right thoughts right words right action Judyta Patoka

W sierpniu ukazał się nowy krążek grupy Franz Ferdinand, zatytuowany Right Thoughts, Right Words, Right Action. Cała płyta emanuje pozytywną energią i sporą dawką często cynicznego humoru. Tradycyjnie uderza w nas mocny bas i świeży głos Aleksa Kapranosa. Na pierwszy ogień wystawione zostały single Right Action oraz Love Illumination, na podstawie których możemy ocenić cały album naprawdę bardzo dobrze. Poza singlami, moimi ulubionymi są kawałki Fresh Strawberries i Bullet przy

zaczyna to najzwyczajniej nużyć. Na próżno szukać śmielszych flirtów z elektroniką. "Big TV" nie uraczy nas też mocniejszym pociągnięciem za struny gitar. Wszystko skomponowane pod linijkę. Przyjemnie słucha się tytułowego kawałka, "Goldmine" czy "Be Your Man", niemniej, jeśli kolejny album będzie utrzymany w podobnym stylu, to zamiast 5 punktów, dostanie ledwo, naciągany 1! Wszak ile można, panowie?!

5 których nogi same rwą się do tańca, a melodia sprawia, że aż chce się śpiewać. Prosta okładka, znana nam już stylistyka teledysków, jest franzowo i na temat. Można powiedzieć, że muzycy znaleźli złoty środek i im bardziej naśladują siebie samych, tym lepiej na tym wychodzą. Oby tak dalej!

9


JOHN MAYER Paradise Village Judyta Patoka

Szybko, bo zaledwie rok od wydania Born & Raised, nadchodzi kolejny krążek Mayera. Muzyk ma już swoje miejsce w showbiznesie i mimo, iż może pozwolić sobie na stworzenie czegokolwiek, nagrywa muzykę z klasą. Producentem Paradise Valley ponownie został Don Was, co korzystnie odbiło się na płycie. Jest ona utrzymana w ciepłym klimacie, który idealnie pasuje do letnio-jesiennej daty premiery. Wśród 11 nagranych kawałków odnajdziemy dobry pop, kilka ballad, bluesowe brzmienie oraz nawiązania do muzyki country. Poza głosem artysty usłyszymy też byłą narzeczoną

JULIA HOLTER Loud city song Damian Wojdyna

Miasto to bieg. Ciągła pogoń za czymś, potrzeba nieustannego działania, próby osiągnięcia wyznaczonych celów, chroniczny brak czasu. Poskromienie tej niewdzięcznej bestii nie jest łatwe. Sztuka ta udała się Julii Holter, a dokładnie jej trzeciej płycie zatytułowanej "Loud City Song". To jednocześnie debiut Julii w barwach dużej wytwórni jaką jest Domino Records, który roztaczając nad nią opiekę, otworzył przed nią nowe możliwości. Już nie musiała tworzyć muzyki w swojej sypialni. Oddano jej w użytkowanie profesjonalne studio

Johna, Katy Perry, w utworze Who You Love oraz drugą wersję jednego z singli promujących płytę, Wildfire, w całości wykonaną przez Franka Oceana. Pierwszym singlem jest Paper Doll, czyli piękna i delikatna piosenka w której słychać, że głos Mayera wrócił do formy po przebytej niedawno operacji strun głosowych. Gdy nadejdą chłodniejsze wieczory, zaparzmy herbatę, usiądźmy w fotelu i posłuchajmy Paradise Valley, a od razu zrobi nam się cieplej.

7 nagraniowe oraz wolną rękę co do brzmienia przyszłego albumu. A ten prezentuje się dość ciekawie na tle ostatnich wydawnictw z gatunku electronic pop. Multiinstrumentalistka doskonale wie, jak wykorzystać potencjał kryjący się w klasycznych instrumentach, i na kanwie ich łagodnego brzmienia, komponuje imponująco wciągające aranżacje pełne spokoju i melancholii. Zgiełk miasta opakowany w ambient i elektroniczną awangardę? Julia to potrafi! Zdolna dziewczyna!

7


Macklemore & Ryan Lewis 24.09.2013 - Warszawa, Torwar

Zaledwie rok temu byli początkującymi, szerzej nieznanymi muzykami. Ich kariera obróciła się o 180 stopni za sprawą megahitu Thrift Shop, do którego teledysk w YouTubie obejrzano ponad 400 milionów razy. Dzisiaj bilety na ich koncerty rozchodzą się w mgnieniu oka, a pełen dobrych beatów The Heist świeci triumfy w światowych listach sprzedaży. Ku uciesze polskich fanów na jesiennej trasie duetu pojawił się także nasz kraj. Wejściówki roszeszły się na pniu i organizatorzy postanowili przenieść imprezę z Palladium do większego Torwaru. Artyściu oprócz Polski zahaczą także o m.in. Niemcy i Francję.

Festiwal Kultura 2.0: L.Stadt, UL/KR oraz Drekoty 12.10.2013 - Warszawa, Klub Basen

Kultura 2.0 to festiwal, który ma za zadanie przedstawić nam strukturę nowych mediów, a także pokazać wpływ nowych technologii na kulturę. W programie znalazło się także miejsce na bardzo ciekawie zapowiadający się koncert. Na scenie wystąpi bowiem silna delegacja rodzimej sceny muzycznej. Co więcej: koncert będzie zarejestrowany przez Otwartą Scenę.

Warszawa

Kraków

21.09 Emika, Basen, The Doors Alive, Palladium 25.09 Kaliber 44, Stodoła 29.09 The Raveonettes, Basen 05.10 Mikromusic, Café Kulturalna 06.10 65daysofstatic, Basen 10.10 Kim Nowak, Hydrozagadka 11.10 Serj Tankian oraz Orkiestra Symfoniczna Polskiej Filharmonii Bałtyckiej, Sala Kongresowa Blindead, Basen 16.10 Karin Park , 1500 m2 do wynajęcia

19.09 The Doors Alive, Klub Studio 26.09 Kaliber 44, Lizard King 05.10 Muchy oraz Zabili Mi Żółwia, Kwadrat 06.10 Domowe Melodie, Klub Studio 08.10 Niepokorni: Myrra Rós, Patrick the Pan oraz Inqbator, Żaczek 13.10 – 20.10 Unsound Festival 2013 m.in. Monolake, Robert Rich, Forest Swords

Poznań 21.10 Hurts, Stary Browar The Boxer Rebellion, Pod Minogą 22.10 Tonight Alive, Pod Minogą 03.10 Editors , MTP 05.10 Lao Che, CK Zamek Maria Peszek, Eskulap 06.10 Another Pink Floyd, Blue Note 10.10 Patrick the Pan, Strefa Kultywator 11.10 Dawid Podsiadło, Eskulap


11. Festiwal Sacrum Profanum 15.09 —22.09.2013 – Kraków, Hala Ocynowni ArcelorMittal

múm Poznań 1.10, CK Zamek Warszawa 2.10 Basen Wrocław 3.10 Alibi

Poprzednia, jubileuszowa 10. edycja festiwalu zgromadziła rekordową publiczność, która przyszła podziwiać klimatyczny występ Sigur Rós. Tegoroczna 11. już odsłona Sacrum Profanum zapowiada się równie interesująco. Mimo że koncert największej gwiazdy miał już miejsce- mam tu na myśli oczywiście zapowiadający festiwal występ Portishead, to z pewnością warto wziąć udział w tym niepowtarzalnym wydarzeniu. Na scenie pojawią się m.in. Emika, Clark, Ensemble Modern, a także podopieczni kultowej wytwórni Ninja TuneSkalpel. Po raz kolejny w Krakowie zatrze się granica pomiędzy klasyką a rozrywką- głosi zapowiedź.

To już kolejny występ oryginalnych Islandczyków w naszym kraju. Tym razem grupa uda się w mini tournée i odwiedzi trzy polskie miasta. Niejednokrotnie muzycy zaznaczali, że bardzo dobrze się u nas czują i każda wizyta w Polsce sprawia im dużą radość. Choć na scenie goszczą już od 15 lat, to w ich przypadku nie ma mowy o wypaleniu. Popularni są nie tylko w rodzimym kraju, ale także poza jego granicami, na co wpływ z pewnością ma charakterystyczne ciepłe brzmienie.

Katowice 20.09 Dni Organizacji Pozarządowych: Mikromusic , ul. Mariacka 21.09 Katowice Tattoo Konwent 2013, Galeria Szyb Wilson 28.09 PEZET x FOKUS, Mega Club 30.09 After Tauron Nowa Muzyka Festiwal 2013: Fuck Buttons, Jazz Club Hipnoza 05.10 33. Rawa Blues Festival m. in. The Stone Foxes, Otis Taylor Band, Keb’ Mo’ Band, Spodek 13.10 Fismoll, Klub Muzyczny Szuflada 15

Wrocław 20.09 04.10 05.10 08.10

The Doors Alive, Klub Eter Tom Horn, Łykend Mela Koteluk, Klub Eter Dawid Podsiadło, Klub Eter Peter J. Birch, Łykend 10.10 New Model Army, Alibi 11.10 Regularna Stopa #3: Kamp! Oraz We draw a, Bułka z Masłem 13.10 City Sounds: Emika, Firlej Muchy, Łykend

Trójmiasto 18.09 06.10 10.10 12.10

The Raveonettes, B90 Mikromusic, S.F.I.N.K.S 700 Blindead, B90 Serj Tankian oraz Orkiestra Symfoniczna Polskiej Filharmonii Bałtyckiej, Ergo Arena 17.10 Mela Koteluk, Pokład



Pół wieku Sparrowa Polskie plakaty Steve Jobs i Pixar

Recenzje jOBS Elizjum Kick-Ass 2 Sklep dla samobójców


Katarzyna Romaniuk


Z

apewne każdemu, kto tego lata miał okazję obserwować ekranowe poczynania szalonego Indianina, narratora historii „Jeźdźca Znikąd”, trudno uwierzyć, że wcielający się w tę rolę Johnny Depp obchodził w tym roku swoje pięćdziesiąte urodziny. Aktor po raz kolejny popisał się niezwykłą umiejętnością nie tyle wcielania się w rolę, co wręcz stawania się graną przez siebie postacią, nadając jej taką wyrazistość, że mimo, iż ma być tylko „opowiadaczem” historii , chcąc- nie chcąc dominuje w niej swoją barwną osobowością. Od dawna wiadomo, że Depp przepada za tego rodzaju wyzwaniami, jest wręcz „aktorem do zadań specjalnych”, który w wielkim stylu zagrałby nawet zsiadłe mleko, gdyby dobrze za to płacili. Każda kolejna rola w jego filmografii jest dziwniejsza od poprzedniej. Wariat, pirat, wampir, rozpustny hrabia, Indianin, bad boy z włosami na brylantynę, kapelusznik z pomarańczowym włosiem, narkotykowy baron, facet z nożycami zamiast rąk, facet odbierający brzytwą życie wszystkim, którzy zajdą mu za skórę… te pozycje Johnny może już odhaczyć na liście ról do zagrania przed śmiercią. Jednak mimo tak bogatego CV widać, że ma on w sobie nadal nieodkryte pokłady twórczej świeżości, którą być może jeszcze nie raz zaskoczy widzów. Aż trudno uwierzyć, że to człowiek, który aktorem został właściwie… przez przypadek. Owszem, od najmłodszych lat planował zaprezentowanie swoich talentów szerokiej publiczności, zdobycie popularności i rzeszy fanów, zamierzał jednak dokonać tego jako muzyk. Los jednak zadecydował inaczej. No właśnie, ilu z Was wie, skąd właściwie wziął się ten uroczy zawadiaka z wieczną chętką na łyk rumu?

Dziwne początki Pierwszym warsztatem aktorskim dla Deppa, jak sam przyznaje, był zawód telemarketera. Choć nie odkrył w nim swojego powołania, ani sposobu na atrakcyjny zarobek, wmawianie ludziom, że oferowane przez niego rzeczy są właśnie tym, czego potrzebują okazało się świetną zabawą oraz polem do popisu dla wyobraźni i aktorskich talentów. Jednak prawdziwa przygoda Johnny’ ego z aktorstwem rozpoczęła się za namową przyjaciela jego ówczesnej żony, Nicolasa Cage’ a. To dzięki niemu znalazł się na castingu do „Koszmaru z Ulicy Wiązów” Wesa Cravena, jednak do ostatniej chwili nie dawał sobie najmniejszych szans na otrzymanie roli, o którą się ubiegał- Glena Lantza, chłopaka jedynej bohaterki horroru, mającej przeżyć masakrę, jaką zgotował im Freddy Krueger, bowiem według wizji reżysera miał on być typowo amerykańskim blond futbolistą z imponującą muskulaturą. Chuchrowaty Depp ze swoim buntowniczym imagem trochę od tej wizji odbiegał. Miał jednak w sobie to magiczne „coś”, co urzekło reżysera na tyle, by uznał, że chce by to właśnie on i nikt inny został w jego filmie wessany przez łóżko.

Wietnamska musztra Ów łóżkowy debiut nie okazał się jednak trampoliną do sukcesu, po nim Depp zagrał jeszcze kilka mniej znaczących ról, zapewne niewieloma z nich chciałby się dziś pochwalić. Interesujących propozycji wciąż napływało niewiele, co stopniowo zniechęcało młodego aktora. Gdy już zamierzał raz na zawsze pożegnać się z wielkimi planami, po raz kolejny o ciągu dalszym tej historii zadecydował przypadek. A raczej


niespodziewana przesyłka ze scenariuszem do „Plutonu”, najnowszego filmu Olivera Stone’ a , traktującego o olbrzymich trudach wojny w Wietnamie, wraz z notką o propozycji roli. Wtedy jeszcze Depp nie wiedział, co go czeka. Podczas castingu reżyser poważnie wystraszył go stwierdzeniem, iż aktor jest mu potrzebny… przez 10 tygodni w dżungli. Przed rozpoczęciem zdjęć Stone postanowił doprowadzić swoją ekipę do odpowiedniej formy, wysyłając ich na kilkunastodniowe szkolenie na Filipiny. Tam czekał już na nich prawdziwy weteran wietnamskiej wojny, który odpowiedzialny był za zapewnienie im w tym czasie bardzo intensywnej rozrywki. Aktorzy, otrzymawszy cały żołnierski ekwipunek, każdego dnia poddawani byli morderczym treningom. Złamane kończyny, owady i żmije, błoto, tropikalne infekcje, krew , pot i olbrzymia presja były tam na porządku dziennym. Ostatecznie jednak udało się zakończyć zdjęcia jeszcze przed upływem wyznaczonego czasu, a miliony dochodów, zachwyty krytyków i widzów, oraz cztery Oscary wynagrodziły wszelkie trudy.

tysiącami niewieścich serc. Owe niewiasty systematycznie zapychały skrzynkę pocztową swego ulubieńca. Ale nie tylko one. Johnny dostawał także wiele listów od nastolatków rozważających samobójstwo, chcących poradzić się swego idola w trudnej sytuacji życiowej. Uwielbiany przez tłumy, jego twarz uśmiechała się z okładki każdego młodzieżowego pisma, w każdym kiosku, na każdym rogu. Chcąc- nie chcąc stał się odgórnie zaplanowanym, popkulturowym produktem. Coraz częściej scenariusz serialu kłócił się z przekonaniami aktora, Johnny coraz częściej żądał zmian, lub odmawiał wzięcia udziału w poszczególnych odcinkach, przez co często obrywało mu się od brukowych magazynów . Sytuacja coraz bardziej go przerastała. By nie zwariować zaangażował się w dwie kampanie społeczne- jedna z nich dotyczyła telefonu zaufania dla dzieci i młodzieży, druga związana była z fundacją „Make-a-Wish”. Johnny odwiedzał w szpitalach nieuleczalnie chore dzieciaki, których marzeniem było spotkanie z ulubionym aktorem. Jak sam przyznaje, było to niezmiernie bolesne doświadczenie, jednak pozwalało dostrzec,

Od dawna wiadomo, że Depp jest wręcz „aktorem do zadań specjalnych”, który w wielkim stylu zagrałby nawet zsiadłe mleko, gdyby dobrze za to płacili. Skok po sławę Kolejną dużą propozycją okazał się serial telewizyjny- emitowany w najlepszym czasie antenowym „21 Jump Street” w którym początkowo Depp absolutnie nie zamierzał brać udziału, tłumacząc wybór tym, że taka produkcja może być dla niego zbyt dużym zobowiązaniem. Reżyserzy początkowo pogodzeni z jego decyzją znaleźli innego odtwórcę proponowanej mu roli, jednak rozstali się z nim już po kilku pilotażowych odcinkach. Serial spodobał się publiczności, nie zamierzano więc z niego rezygnować, tak, jak nie zamierzano rezygnować z Deppa, jako odtwórcy głównej roli. W końcu aktor ,ulegając namowom, postanowił wcielić się w rolę policjanta, wyśmiewanego ze względu na wyjątkowo młody wygląd. By udowodnić swoją wartość postanawia przekuć wady w zalety- dołącza do elitarnej grupy tajnych agentów, przenikających do licealnych środowisk, by wyłapywać młodocianych dilerów. Depp okazał się tak skuteczny w roli złego policjanta, że z miejsca zawładnął

jak błahe są jego problemy w obliczu śmiertelnej choroby dziecka. Na planie serialu Depp zaczynał się po ludzku nudzić, irytowało go, że właściwie nie ma wpływu na przebieg historii, zaczął więc sugerować coraz dziwniejsze zmiany scenariusza, jak na przykład obsesja jego bohatera na tle masła orzechowego. Według jego pomysłu miał on zostać przyłapany przez kolegów podczas wsmarowywania go w swoje nagie ciało. Chciał też wysłać policjanta do czubków, co ostatecznie mu się udało. Te zabiegi miały na celu jedynie zniechęcenie producentów do tego stopnia, by sami zechcieli się z nim pożegnać. Johnny’ emu role licealnego gliny i idola nastolatków zarazem zaczęły wychodzić bokiem. Z pierwszej postanowił zrezygnować, z drugiej natomiastzwyczajnie zadrwić.

Łzawy chuligan Na okazję do zerwania z kłopotliwym wizerunkiem aktor nie musiał długo czekać, nadarzyła się ona


bowiem, gdy znany z zamiłowania do kiczu i szmiry John Waters rozpoczął poszukiwania odtwórcy głównej roli do swojej nowej produkcji- musicalu, o akcji osadzonej w latach pięćdziesiątych, będącego jedną wielką satyrą na tego typu historie z identyczną akcją i bohaterami- słodka, niewinna dziewczyna z bogatego domu, która rozmiękcza serce motocyklowego twardziela z fryzurą na brylantynę i kurtką ramoneską. Oczywiście nie mogą tak po prostu być razem, ze względu na zaistniały między nimi mezalians, jednak ich gorące uczucia, po odśpiewaniu kilku porywających piosenek i odtańczeniu zbiorowych choreografii, w końcu biorą górę. Aby znaleźć idealnego kandydata reżyser przeprowadził dość nietypowe poszukiwania- z niekrytym zażenowaniem nabył wszystkie najnowsze numery pism dla nastolatków, by zwerbować do roli tego aktora, który pojawia się w nich najczęściej. Nietrudno domyśleć się, na kogo wówczas padł wybór. Johnny był zachwycony, roli tak dziwnej i odmiennej nie było mu dane grać od bardzo dawna. Miał bowiem wcielić się w postać tego złego i zbuntowanego, przywódcy młodocianego gangu, Wade’ a Beksę Walkera, którego życie nie rozpieszczało od najmłodszych lat. Dorastał pod opieką ojca- zamachowca, który wysadzał wszystkie pobliskie obiekty w kolejności alfabetycznej- ciepłownię, delfinarium… matka wciąż próbowała udaremnić jego ataki, kłopot jednak w tym, że nie znała alfabetu. W końcu oboje za swoje przewinienia zostali posadzeni na krześle elektrycznym. By upamiętnić te wydarzenia ich syn ozdobił swój tors tatuażem właśnie tego mebla, a każdego dnia dla pomszczenia rodziców robił choć jedną złą rzecz. Jedyną formą okazania żalu i skruchy była samotna łza, spływająca po jego policzku. Nietrudno domyśleć się, że młodzieńcza miłość do słodkiej blondynki z wyższych sfer, psychofanka oraz odsiadka w więzieniu skomplikują jego życie jeszcze bardziej. Współpraca Deppa i Watersa okazała się wielką przyjemnością- aktor mógł liczyć na pomoc reżysera w każdej kwestii, nawet, gdy nie był pewny któregoś z tanecznych ruchów, w końcu miał także wpływ na przebieg akcji, oraz okazję do wykazania się muzycznymi talentami, a sama produkcja- wielkim sukcesem, oklaskiwana na stojąco podczas festiwalu w Cannes. W końcu udało się- Depp uniknął zaszufladkowania, wyzwolił się od kłopotliwego wizerunku, zaprezentował się z najlepszej strony, został zauważony i doceniony. Otworzyła się też przed nim cała gama abstrakcyjnych aktorskich wyzwań.


Plakat jest wizytówką każdego filmu, tym, czym okładka dla książki. Polscy artyści pokazywali jednak, że nie musi on być tylko grafiką promującą produkt. Plakat może być niezależnym dziełem sztuki. „Polska szkoła plakatu”- takiego określenia używano wobec dzieł polskich artystów z okresu komunistycznego. Tworzyli oni plakaty promujące filmy, spektakle teatralne i muzykę. Swoim nietypowym podejściem do tematu jakim się zajmowali wprawili (i nadal wprawiają) w zachwyt odbiorców z całego świata. W odróżnieniu od sztampowych, amerykańskich plakatów, artyści tworzyli własne interpretacje tego, co zobaczyli na ekranie. Było to spowodowane głównie komunistyczną cenzurą, która nie przepuszczała oryginalnych, obowiązujących na całym świecie posterów. Plakaciści byli zmuszeni do projektowanie od zera, dzięki czemu nic nie ograniczało ich artystycznej kreatywności. Posługiwali się więc często ironią, symboliką i surrealizmem. Efekty ich pracy widzicie sami. Polskie plakaty można podziwiać m.in. w galeriach w Krakowie i Warszawie. W 2009 roku były również wystawiane w Nowym Jorku, a konkretnie w MoMA’ie- najbardziej popularnym muzeum sztuki nowoczesnej na świecie. Jakub Ciosiński


Artyści: Roman Cieślewicz, Henryk Tomaszewski, Jan Lenica, Walerian Borowczyk, Jan Młodożeniec, Marek Mosiński, Franciszek Starowieyski, Waldemar Świerzy, Witold Janowski, Wojciech Zamecznik, Wojciech Fangor, Wiktor Górka, Józef Mroszczak, Rosław Szaybo, Maciej Hibner, Maciej Urbaniec, Jerzy Treutler, Leszek Hołdanowicz, Tadeusz Trepkowski, Mieczysław Wasilewski i Julian Pałka.



STEVE JOBS i

PIXAR PIXAR Jakub Ciosiński

C

zy kiedykolwiek zastanawialiście się skąd w logu Pixara wzięła się słynna skacząca lampka? Czy wiecie jaki związek z firmą miał Steve Jobs? Czy umiecie sobie wyobrazić, że według pierwotnego scenariusza Toy Story, Chudy miał być zły? Jeśli nie, to zapraszam do lektury.

Wszystko zaczęło się od mężczyzny, którego nazwisko pojawia się jako pierwsze po opuszczeniu kurtyny każdego filmu Pixara- Johna Lassetera. Jest on jednym z założycieli Pixara, a zarazem jego głównym reżyserem i scenarzystą . Jego twarz cherubinka i rosła postura skrywały artystyczny perfekcjonizm równy Jobsowemu- pisze Walter Isaacson. Trudno się z tym nie zgodzić patrząc na dbałość o szczegóły z jaką tworzone są kolejne filmy Johna. Lasseter, tak jak chyba wszyscy, wychowywał się na bajkach Disney’a. I o ile większość z nas nigdy nie marzyła o tworzeniu podobnych produkcji, tak on wybrał swoją drogę w życiu wraz z pójściem na kurs animacji do Kalifornijskiego Instytutu Sztuk Pięknych. Na sukces nie musiał długo czekać. Już na pierwszym roku zdobył bowiem Student Academy Award, dzięki czemu kilka lat później mógł już grzać swoje krzesełko na stanowisku animatora w Disney Studios. Niestety wmieszał się w konflikt dwóch szefów i został zwolniony przez kierownika animacji. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. W 1984 roku pod skrzydła wziął go dział komputerowy w Lucasfilm- dokładnie tam, gdzie tworzono efekty specjalne dla Gwiezdnych Wojen. Tam też spotkał Steve’a Jobsa.


Jobs siada za sterami Dział komputerowy George’a Lucasa był zbudowany z dwóch pionów. Jedna grupa pracowała nad komputerami zdolnymi do dodawania efektów specjalnych. Druga - pod batutą Johna Lassetera składała się z komputerowych animatorów, zajmującymi się produkcją krótkometrażowych filmików. Lucas zmagał się właśnie z problematycznym rozwodem, przez co był zmuszony do sprzedaży całego działu. Okazję zauważył Steve Jobs. Inwestując dziesięć milionów dolarów w dział Lucasfilmu stał się właścicielem siedemdziesięciu procent udziałów i jednocześnie zajął stanowisko prezesa zarządu. Firma pracowała wówczas na specjalnych komputerach do obróbki graficznej Pixar Image Computer, które sama produkowała. Stąd też Pixar wziął swoją nazwę. Początkowo plan Jobsa zakładał sprzedawanie właśnie owych komputerów wraz ze specjalistycznym oprogramowaniem. Problem jednak tkwił w cenie, która wynosiła 125 tys. dolarów za komputer. Z tego powodu Jobs wypuścił również na rynek jego tańszą wersję (za trzydzieści tysięcy), jednak nawet pomimo tego sprzęt nigdy nie przyjął się u indywidualnych klientów. Pixar Image Computer znalazł jednak zastosowanie w nielicznych szpitalach, gdzie służył do pokazywanie trójwymiarowych wyników tomografii komputerowej. Licencję sprzedano także Disney’owi, który dopiero raczkował w grafice komputerowej.

Pixar używał swojego komputera również do tworzenia krótkich reklam- tylko po to, aby firma jakoś się utrzymała na powierzchni. Wszyscy jednak wiedzieli, że ich technologia potrzebuje szerszego rozgłosu. John Lasseter dostał za zadanie wyprodukowanie kolejnej krótkometrażówki. Jako przykładowy model do renderowania grafiki Lasseter używał wówczas biurowej lampy Luxo i to właśnie ona dostała główną rolę w jego animacji. Dwuminutowy filmik opowiadał historię dwóch lamp: lampki - rodzica oraz lampki - dziecka. Kiedy prace nad krótkometrażówką zostały zakończone Jobs wraz z Lasseterem pojechali do Dallas na doroczny konferencję grafików komputerowych, gdzie zaprezentowali swój film. Animacja dostała owacje na stojąco, a kilka miesięcy później została nominowana do Oscara. Dopiero wtedy Jobs zauważył potencjał Pixara. Od tamtego momentu firma regularnie wypuszczała nowe animacje, mimo że finansowo było to bardzo nieopłacalne. W tym samym czasie Jobs został wyrzucony z Applefirmy, którą sam założył. Pixar przynosił same straty, a Lasseter akurat potrzebował trzystu tysięcy dolarów na dokończenie Tin Toy’a- swojej kolejnej animacji. Jobs wyłożył pieniądze z własnej kieszeni. Opłaciło się. W 1988 roku Tin Toy dostał Oscara w kategorii krótkometrażowa animacja. Po raz pierwszy w historii nagrodę dostał filmik stworzony całkowicie na komputerze.


Toy Story Pixar nadal był o krok od bankructwa. Pracowano wówczas nad kultową już animacją - Toy Story. Nie mieli jednak wystarczających środków na jej realizacje. Jobs uznał, że jedynym rozwiązaniem jest podpisanie z umowy Disney’em. W 1991 zawarto umowę, na mocy której Disney nabył prawa do filmu i postaci, a to znaczy,że sprawował nad filmem kreatywną kontrolę i w każdej chwili mógł wrzucić cały projekt do śmietnika. Mimo że współpraca z Disney’em pozwoliła mu na stworzenie pierwszego komputerowego filmu pełnometrażowego, to nie wszystko szło zgodnie z planem. Jobs, jak i chyba wszyscy w Pixarze, nie był zadowolony z narzuconej przez Disney’a kontroli. Nie byłoby w tym jednak nic złego, gdyby Disney nie zaczął ingerować w opowiadaną w Toy Story historię. Jeffrey Katzberg szef działu filmowego Disney’a zrobił z Chudego mściwego, zazdrosnego i rozwścieczonego rywala Buzza Astrala. Nie wiem, jak Wy, ale ja nie umiem sobie wyobrazić wersji Toy Story, w której Chudy nie wzbudza u widza choć odrobiny sympatii.

Finalnie Disney’owi ten pomysł również nie przypadł do gustu, co poskutkowało wstrzymaniem prac nad produkcją Toy Story. Jobs zainwestował wtedy w Pixar własne oszczędności, umożliwiając tym samym zmienienie scenariusza i należyte ukończenie filmu. Toy Story zadebiutowało w kinach w listopadzie 1995 roku z miejsca stając się jednym z najbardziej dochodowych filmów ostatnich lat. Pixar otworzył sobie drzwi na kolejne hity, jednocześnie detronizując potęgę Disney’a i wyznaczając nowy standard w animacji komputerowej.

Źródło: Walter Isaacson Steve Jobs


jOBS Jakub Ciosiński

Blisko dwa lata temu zmarł Steve Jobs- założyciel i zarazem właściciel Apple. Od momentu, kiedy przegrał walkę z rakiem, jego życie zostało zapisane na setkach kartek w kilku biografiach i doczekało się dwóch filmów. Trzeci jest już w produkcji, ale nic w tym dziwnego. Trzeba kuć żelazo póki gorące. Na początku muszę zaznaczyć, że Jobs to film skierowany w konkretną grupę odbiorców- fanów, a najlepiej tych z nich, którzy przeczytali biografię. Ci będą się bawić doskonale. Gorzej z ludźmi niemającymi zielonego pojęcia o Apple, jak i o samym Steve’ie. Dla nich Jobs będzie męczący, a wiele wątków pozostanie niewyjaśnionych aż do momentu sięgnięcia po tekst źródłowy, jakim jest biografia autorstwa Waltera Isaacsona. Film całkowicie się na niej opiera. Pominięte zostało jednak mnóstwo kluczowych wątków, przez co miałem wrażenie, że scenarzysta chamsko wyrwał z książki kilkaset stron. Zabrakło między innymi wzmianki o Pixarze. Gdyby nie Jobs, może do dziś nie zobaczylibyśmy:


pierwszego Toy Story. A co za tym idzie, światła dziennego nie ujrzałyby również takie filmy jak: Gdzie jest Nemo, Auta, Dawno temu w trawie, Potwory i spółka oraz reszta produkcji Pixara. Wielka wojna Apple z Microsoftem także została potraktowana po macoszemu. Cały ciągnący się latami konflikt przedstawiono w formie jednego telefonu do Billa Gatesa. Potem o Microsofcie i Windowsie już nic nie wspomniano. Nic. Taka sama sytuacja tyczy się buddyzmu, podróży Jobsa do Indii, jego innej firmy NeXT czy stosunków z córką Lisą. Scenarzysta Matt Whiteley wspomniał o tamtych kwestiach tylko w kilku sztywnych dialogach. Następnie całość odhaczył, a później postanowił do tego nie wracać. Bo po co? Nieważne, że scenariusz jest dziurawy jak szwajcarski ser. Nieważne, że nic nie trzyma się kupy. Jedną z nielicznych rzeczy, jakie Whiteley zrobił poprawnie, to pokazanie Steve’a jako prawdziwego dupka. Budzi on na ekranie taką samą (chorą) sympatię, do której zdążyła nas już przyzwyczaić postać serialowego dr. House’a. W roli Jobsa osadzono Ashtona Kuthera. Na początku miałem co do tego wyboru niemałe wątpliwości.

Nie jest on aktorem z najwyższej półki, jednak Jobs w jego wykonaniu wypadł bardzo wiarygodnie. Ashton nie tylko jest podobny do Steve’a. Ma równie bezczelne i zaczepliwe spojrzenie. Gestykuluje tak samo jak on, kładzie akcent w zadaniach i chodzi identycznie, jak były szef Apple. Jedyną rzeczą jaka od obrazu Jobsa odstaje jest głos, którego aktor po prostu nie potrafi zmienić. Widać natomiast, że nad całą resztą pracował długo i intensywnie. Podobno w trakcie przygotowywania się do roli, Kutcher stosował dietę Jobsa polegającą na jedzeniu samych owoców. Skończyło się to dla niego pobytem w szpitalu z powodu niewydolności trzustki. Paradoksalnie największym problemem filmu jest za mało Jobsa w Jobsie. Wszystko kręci się wokół Apple, a Steve (mimo, że świetnie zgrany) tylko pociąga za odpowiednie sznurki swojej firmy. Na przykład najciekawszy okres, kiedy Jobs został wyrzucony z Apple, został całkowicie pominięty. Z mojego punktu widzenia był to idealny moment na głębokie studium psychologiczne głównego bohatera, ale cóż… Nadchodzi już kolejna ekranizacja życia głowy Apple. Scenariusz pisze Aron Sorkin, który otrzymał Oscara za The Social Network. Być może tym razem dostaniemy nieco bardziej dojrzały oraz intymny portret Steve’a Jobsa.

5


ELIZJUM Jakub Ciosiński

„L

udzie prowadzą tam życie łatwiejsze niż gdziekolwiek indziej na świecie, bo w Elizjum nie ma deszczu, gradu ani śniegu, a ocean dmucha tam zachodnim wiatrem, który śpiewa miękko od morza i daje wszystkim ludziom nowe życie..." (Homer, Odyseja, pieśń III). W mitologii greckiej Elizjum (Pola Elizejskie) było jedną z trzech części Hadesu. Trafiały tam tylko dobre i sprawiedliwe dusze. W roku 2154 odpowiednikiem mitologicznego Elizjum jest luksusowa stacja kosmiczna o tej samej nazwie. Przeprowadzili się tam wszyscy wpływowi i bogaci ludzie. Nie ma tu wojen, cierpienia, a nawet śmierci. Reszta populacji została na Ziemi, którą w przeciągu dziesięcioleci drastycznie się zmieniła. Planeta jest przeludniona, nękana chorobami oraz przestępczością. W takim też otoczeniu poznajemy głównego bohatera- Maxa (Matt Damon). Jest on prostym, pracującym w fabryce człowiekiem. Takim jakich na Ziemi miliony. I ,jak nietrudno się domyślić, chce się koniecznie dostać na tytułowe Elizjum. Dlaczego przekonacie się sami. Elizjum doskonale pokazuje, jaki wpływ na kinematografię ma amerykański rynek. Dystrykt 9, poprzedni i zarazem pierwszy film Blomkampa,

był bardzo nieszablonowy, jak na współczesne kino. Dzięki temu odniósł sukces, przynosząc reżyserowi nie tylko pieniądze i sławę, ale również większe możliwości finansowe podczas tworzenia drugiego filmu. Przy produkcji Elizjum budżet zwiększono bowiem czterokrotnie. Chyba tylko po to, aby ugłaskać zachodnich odbiorców znanymi twarzami i masą hiperrealistycznych wybuchów. Ale gatunek sci-fi, jak i wakacyjne blockbustery, rządzą się własnymi prawami. Powinna w nich być wartka akcja, wbijające w fotel efekty specjalne oraz ckliwy wątek miłosny popychający naprzód fabułę i motywujący głównego bohatera. Pod tymi względami ,Elizjum idealnie wpisuje się w typową hollywoodzką konwencję letniego filmu akcji. Mamy więc mnóstwo patetycznych dialogów, nachalnie moralizatorskie retrospekcje oraz bohaterów podzielonych na „tych dobrych” i „tych złych”. Może nie jest to najoryginalniejsza produkcja na świecie, ale dostarcza tego, co obiecuje każdy film akcji- czystej i nieskrępowanej rozrywki. Nie zmienia to jednak faktu, że od Elizjum oczekiwałem znacznie więcej. Patrząc na poprzednika, jakim był Dystrykt 9 ,można było się spodziewać inteligentnej refleksji oraz krytyki na temat dzisiejszych problemów społecznych. Tymczasem po raz kolejny dostaliśmy tylko naiwny film o ratowaniu świata.

7


Kick-Ass 2 Jarosław Majętny

P

ierwsza część Kick-Ass bez wątpienia zyskała zarówno rzeszę fanów, jak i ludzi nie do końca podzielających entuzjazm tych pierwszych. Czym tak naprawdę jest ta produkcja? Myślę, że najlepsze określenie, to połączenie przesadzonej, amerykańskiej komedii, z całkiem niezłym filmem akcji oraz z drobnymi elementami dramatu. Warto na samym początku wyjaśnić jedną rzeczKick-Ass 2 z pewnością nie jest dla wszystkich. Jeśli od filmu wymagacie jakiegoś większego sensu, czy świetnych zwrotów akcji, to lepiej nie sięgajcie po ten tytuł. Jeśli jednak nastawicie się na lekką i niewymagającą refleksji produkcję oraz jesteście odporni na wszechobecny kicz i przesadę to możecie naprawdę nieźle się bawić. Fabuła ma miejsce kilka lat po wydarzeniach z pierwszej części, kiedy to zarówno Dave Lizewski, (tytułowy Kick-Ass) jak i Mindy Macready (Hit-Girl) porzucają bycie „realnymi superbohaterami” na rzecz powrotu do normalnego życia. Jednak podczas kadencji Kick-Assa wielu szarym obywatelom spodobała się perspektywa biegania w ciasnym lateksowym stroju i

Sklep dla samobójców

pomagania bezbronnym ludziom. Taka myśl przyszła do głowy także Chrisowi (Red Mist), który zamiast pomagania obywatelom Nowego Jorku za cel przyjął sobie zemstę na zabójcy jego ojca, czyli na Dave’ie. Wynajął on grupę profesjonalnych morderców, gdyż jego jedyną „mocą” jest wydawanie pieniędzy ojca, a sam przyjął jakże subtelny kryptonim „The Motherfucker”. Jako, że nowi przyjaciele Chrisa nie są zbyt dyskretni, od razu całe miasto wie, że będą potrzebowali superbohatera z prawdziwego zdarzenia. Dave bardzo chętnie wraca do swojego alter ego i dołącza do grupy zwanej „Justice Forever”, której liderem jest były mafioso Stars and Stripes, którego świetnie zagrał sam Jim Carrey. Jeśli więc szukacie lekkiego filmu na odstresowanie, a jesteście gotowi przyjąć niemałą dawkę głupoty, to Kick-Ass 2 jest całkiem niezłym wyborem na jeden z jesiennych wieczorów. O ile daleko mu do zyskania tytułu świetnego filmu, z odpowiednim podejściem potrafi on dostarczyć całkiem niezłej rozrywki, a to jest najważniejsze.

7

Judyta Patoka

M

asz już dość życia, wszystko Cię męczy, a jedyne o czym marzysz to śmierć? Koniecznie obejrzyj Sklepik dla Samobójców! Film opowiada o rodzinie Tuvache prowadzącej tytułowy sklepik, który zapełniony jest po brzegi wszelkiego rodzaju sprzętami, mającymi ułatwić nam opuszczenie tego świata. Interes świetnie prosperuje od wielu pokoleń, mimo, iż stali klienci się w tej branży nie zdarzają. Wszystko zaczyna się zmieniać, kiedy na świat przychodzi trzecie dziecko właścicieli... Choć ujęta w animowaną formę, nie jest to produkcja dla najmłodszych. Z pewnością mogłaby

stać się hitem, gdyby nie scenariusz napisany z prostotą, bez grama dramaturgii. Resztkami sił udało się ją odratować porządną animacją, prównywaną do samego Tima Bourtona. Kolejnym potknięciem autorów są piosenki, które nic do filmu nie wnoszą, a jedynie opisują to, co dzieje się w danym momencie na ekranie. Sklepik dla Samobójców polecam obejrzeć w wersji z polskim dubbingiem. Dialogi pełne są utartych żartów sytuacyjnych, np. „żona mnie zabije jak się dowie”, ale znajome głosy sporo filmowi dodają. Mimo wszystko cała historia zachowuje osobliwy urok i jest warta obejrzenia nawet, jeśli nie gustujemy w tym typie filmów. Obiecuję, że nikt nie padnie trupem.

6



Pasja czy tylko biznes? Zabić czy ogłuszyć? Recenzje Splinter Cell: Blacklist Saints Row IV



PASJA CZY TYLKO BIZNES? Nie złamię pewnie niczyjego serca mówiąc, że od zawsze celem produkcji gier był przede wszystkim zarobek. Mimo, że cel deweloperów jest wciąż ten sam, to jednak wiele się zmieniło od czasów ery 8-bitowej. Przez ostatnie kilka lat można zaobserwować niekoniecznie satysfakcjonującą przemianę w dotąd prawdopodobnie jedynej branży wolnej od biurokracji. Jarosław Majętny


Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie postrzegam obecnego rynku gier wideo poprzez schemat bieli lub czerni. Jest on po prostu inny. Nie da się jednoznacznie powiedzieć, czy zmierza on w dobrą, czy złą stronę, ale w tym materiale zamierzam skupić się na mniej kolorowych aspektach gier. Największym problemem jest to, że w wielu firmach deweloperskich ludzie którzy naprawdę interesują się grami mają najmniej do powiedzenia, a zamiast mich decyzję podejmują panowie w garniturach którzy przed oczami mają tylko dolary, a ich styczność z grami kończy się na wymienieniu nazwy swojego tytułu i dodanie paru „amazing” i „ground-breaking” na jednej z prezentacji. Świetnymi przykładami „wyciskaczy kasy” są niegdyś świetne serie, które zostały brutalnie zgwałcone na przestrzeni ostatnich lat, a mowa oczywiście o Assassin’s Creed oraz Call of

deweloperów to chyba nie potrafiłbym na siebie spojrzeć. O ile jednak takie firmy jak Ubisoft (Assassin’s Creed), czy Activision (Call of Duty) zniszczyły „tylko” po jednej serii, to prawdziwym buldożerem niszczącym wszystko, co w grach piękne jest Electronic Arts, która swoją drogą dostała niedawno miano najgorszej firmy Stanów Zjednoczonych. Firma ta nie ma żadnych problemów z odrestaurowywaniem takich hitów jak pamiętny Need for Speed: Most Wanted, przy okazji niszcząc wszystko, co w tej grze było dobre. Mam wrażenie, że w siedzibie EA po prostu przydzielają każdemu deweloperowi jakąś grę do zrobienia na kolejny rok i dają im termin, do którego muszą się wyrobić, nie ważne czy gra będzie grywalna dopiero po roku ze względu na przytłaczającą ilość błędów, przecież fani marki i tak kupią. Kolejna rzecz z której słynie Electronic

W wielu firmach deweloperskich ludzie którzy naprawdę interesują się grami mają najmniej do powiedzenia, a zamiast mich decyzję podejmują panowie w garniturach którzy przed oczami mają tylko dolary Duty. Premiera nowej części jednej z tych gier przychodzi rok w rok i jest tak pewna jak urodziny. W tym właśnie leży problem, twórcy nie zaczynają pracy nad nowym tytułem, kiedy czują, że mają naprawdę świetny pomysł i świeże podejście do tematu, najważniejsze jest, żeby zamknąć rok fiskalny z jak największą ilością zer na koncie. Jak myślicie, dlaczego Ubisoft nazwał swoją nową grę o piratach „Assassin’s Creed”? Ano dlatego, że jest to znana marka, która z pewnością się sprzeda, mimo, że temat piratów ani trochę nie pasuje do całej serii. Doskonale rozumiem, że pieniądz rządzi światem, ale gdybym był twórcą „nowej” części Call of Duty, która pomimo nowej generacji konsol, wciąż hula na (UWAGA) około 10-letnim silniku i miałbym to sprzedać ludziom za 200 zł w obliczu kosztującego tyle samo Grand Theft Auto V, które prawdopodobnie zawstydzi wszystkich innych

Arts to masa świetnych pomysłów jak np. przepustki sieciowe, bez których nie zagracie po sieci, czy mikropłatności w grach za pełną cenę (!!!) które dotąd były domeną gier „Free to Play”. Oczywiście wciąż na scenie przemysłu gier wideo jest kilka firm, które pokazują, że nie trzeba wcale dymać klientów na każdym możliwym kroku, a źródłem do sukcesu jest zdobycie ich zaufania poprzez dostarczanie gotowego i jakościowego kawałka kodu, jednak takich zespołów jest już niestety coraz mniej. Podsumowując- rynek gier zmienił się i trzeba zdać sobie sprawę z takich rzeczy, jak dominacja DLC czy mikropłatności. Jeśli jednak nie ulegacie magii marketingu i potraficie podejść realistycznie do obecnej sytuacji, to naprawdę z całej tej mieszanki tasiemców i odcinanych kuponów można znaleźć rewelacyjne tytuły. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.


$


Dominik Kowol

Jako że ostatnimi czasy ukrywanie się w cieniu, podduszanie i załatwianie spraw po cichu jest punktowane coraz wyżej, a maska na twarzy oraz sztylet w rękawie dodają klasy i prestiżu, wypadałoby przyjrzeć się bliżej samemu pojęciu gier skradankowych jako takich i spróbować wyodrębnić kilka najbardziej fundamentalnych aspektów owego gatunku. Bo gdzie tak naprawdę leży granica pomiędzy skradanką, a grą z elementami skradania?


S

kałą, na której do dziś buduje się cały gatunek, jest niezaprzeczalnie (nie wspominając o Castle Wolfenstein) pierwsza część serii Metal Gear, stworzona przez Hideo Kojime, która mimo, że poza sekwencjami skradania, była również grą akcji i strzelanką TPP, po raz pierwszy pozwoliła graczom ukryć się przed oczami wroga i wykańczać ich jednego po drugim (na przykład chowając się w kartonie), bez wszczynania alarmu. Jeśli chcielibyśmy rozwodzić się nad MGS’em i samym Kojimą, potrzebowalibyśmy na to osobnego artykułu, a poza tym sam nie czuję się na tyle obeznany w temacie, aby powiedzieć coś więcej i nie zostać zlinczowanym przez jego fanów.

Najlepiej rozpoznawalnymi seriami, których gameplay cechuje się silnie zakorzenionym aspektem załatwiania spraw po cichu, skradania się i/lub pozostawania w cieniu, są Splinter Cell, Hitman i zapomniany do niedawna Thief. Są to (moim skromnym zdaniem) najpopularniejsze z kasowych, dużych gier skradankowych. A gdzie Assassin's Creed? Cóż, absurdalnie duża liczba osób uważa, że przygody skocznych przodków Desmonda są jakimś cudem powiązane ze skradaniem. Dlaczego? Jeśli uważasz, że bieganie po dachach, rozrzucanie pieniędzy między przechodniów i walka maczugami zaliczają się do „cichych rozwiązań” to idź sobie pograć w Arkham Asylum, albo innego Batmana, wyjdzie na to samo.


Często elementy skrdankowe są dodawane do gier na siłę, tylko po to, żeby móc pochwalić się tym na konferencji prasowej. W Wiedźminie2 nieliczne momenty, kiedy Geralt musiał na ugiętych kolankach przemaszerować na tyły obozu i podpalić beczki były beznadziejne i niepotrzebne. Najbardziej zirytował mnie fakt, że gdy tylko zostaliśmy spostrzeżeni, odpalała się cutscenka z naszym Wiedźminem przestrzelonym tuzinem strzał. Nie mieliśmy możliwości wybrnąć z tej sytuacji na własną rękę, tylko musieliśmy całą tą farsę rozpoczynać na nowo. Chwała Bogu, że takich momentów było niewiele. Seria Thief jak na razie nie pozwalała nam zbyt często wyjść na światło dzienne i poprowadzić walki w zwarciu. W bezpośrednich pojedynkach byliśmy prawie bezsilni i najlepszym rozwiązaniem była ucieczka. Co innego jeśli chodzi o Hitmana i Splinter Cell, tutaj sprawy mają się nieco inaczej. Hitman słynie z przebieranek. Wskocz w mundur ochroniarza, dostań się na tyły budynku i zlikwiduj cel, albo przebierz się za aktora i dokonaj egzekucji na celu będącym na scenie. Możliwości jest pierdyliard i tylko od nas zależy jak pozbędziemy się problemu; możemy równie dobrze wystrzelać wszystkich dookoła (ryzykując własne życie) i przy okazji sprzątnąć też główny cel misji, takie rozwiązanie jest równie dobre jak pozostałe. Jedyny problem jaki mam z Łysym, to powtarzalność. Ścieżki strażników zawsze są takie same na jednej planszy i możemy się ich nauczyć na pamięć. Może być to jakiś sposób na wymasterowanie gry, ale w takich produkcjach zwykłem doceniać losowość i brak powtarzalności.

Bycie tajnym agentem, odzianym w obcisły czarny strój, do którego przyczepione są różnorakie przyrządy ze świecącymi diodami może dla niektórych wydawać się kuszące. Los Sama Fishera nie jest jednak usłany różami; nieraz zdarzy mu się oberwać, lub utknąć w walącym się budynku, mimo to, dzięki swojemu zwinnemu i wygimnastykowanemu ciału, zawsze cało wychodzi z opresji, w międzyczasie rzucając jakimś kozackim tekstem. Gameplay w całej serii przywiązuje dużą wagę do ukrywania się poza zasięgiem wzroku przeciwników, w cieniu, na suficie, lub pod ich stopami. Recenzję najnowszej odsłony- Blacklist, możecie przeczytać po przewróceniu kartki. W niedalekiej przyszłości szykuje nam się nowy Thief, który zapowiada się wyjątkowo dobrze. Najbardziej podoba mi się zależność dźwięków, które usłyszą przeciwnicy, od podłoża, po którym będziemy stąpać. Zapowiada się porządna i dopracowana gierka dla każdego fana złodziejstwa i skrytobójstwa.

Bycie tajnym agentem, odzianym w obcisły czarny strój może dla niektórych wydawać się kuszące Ostatnio pojawiła się nowa marka, która już zdążyła namieszać i wprowadzić dość dużo nowości do gatunku. Mowa tutaj o Dishonored (wraz z licznymi DLC). Pomijając wspaniale wykreowany świat, ciekawą fabułę i grafikę, przypominającą malunek wykonany farbą olejną, gra oferuje nam coś, czego bały się inne marki- magię. Nadprzyrodzone zdolności bohatera z jednej strony ułatwiają nam zabawę, z drugiej strony tworzą od groma nowych możliwości.


Przeteleportować się za plecy wroga, poderżnąć mu gardło, spowolnić czas, zastrzelić z kuszy dwóch pozostałych, a na koniec uciec, przybierając postać szczura; czegoś takiego nie mogliśmy wcześniej doświadczyć w jakiejkolwiek produkcji jakiegokolwiek gatunku. Wiele osób krytykowało Dishonored, zarzucając, że otwarta walka jest znacznie łatwiejsza niż skradanie się za plecami wroga i o wiele prościej jest przejść grę na przysłowiową pałę. Tutaj niestety muszę się zgodzić. Główny bohater jest zbyt wypasiony, żeby zwykły strażnik stanowił dla niego realne zagrożenie. W tym momencie przypominamy sobie o prequeluDeus Ex : Human Revolution. Majstersztyk pod prawie każdym względem. Bogata, dojrzała fabuła, wątki poboczne, kompleksowy świat, swoboda, wybory moralne i przede wszystkim soczysty kawał mięsistego gameplayu. Deus Ex’a można przejść dwa razy- raz po cichu i raz jak typowego shootera i w efekcie uznamy, że skończyliśmy dwie zupełnie różne od siebie produkcje. Mnogość tajnych przejść, kamer i wieżyczek do hackowania, obszerny arsenał i nanowszczepy, które możemy ulepszać, są swoistymi narzędziami, których każdy gracz może użyć inaczej i w zupełnie inny sposób ugryźć problem. Ciche zabójstwa są punktowane równie wysoko, co strzelanie do przeciwników zza osłon, a obie drogi są równie wymagające i wyboiste. Innymi słowy- balans. Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o nieco mniejszych, lecz często lepszych produkcjach skradankowych, które grafikę i trzeci wymiar porzucają na rzecz ciekawszych rozwiązań. Stealth Bastard urzekł mnie już w pierwszych sekundach

rozgrywki. Rozkoszna, rozpikselizowana grafika 2D i (stylizowana na ośmiobitową) muzyka jak w starych platformówkach, czysta nerdowska poezja. W skrócie można to przedstawić jako Super Meat Boya skrzyżowanego ze Splinter Cell’em. Ukrywamy się w cieniu, uciekamy przed morderczymi robotami i wspinamy się po kanciastych platformach, przy okazji rozwiązując zagadki, czego chcieć więcej? W podobnej stylistyce odnajdziemy Monaco: What's Yours Is Mine. Tutaj wcielamy się w grupę gangsterów napadających na banki itp. Wszystko widzimy z lotu ptaka, a grafika jest jeszcze prostsza i bardziej umowna niż w Stealth Bastard. Najpopularniejszą skradanką, którą można zaliczyć do tych mniejszych, jest Mark of the Nina, które poza zabawą światłem i cieniem, wymaga od nas zwrócenia uwagi na hałas, który powodujemy i jednocześnie zmusza do zastanowienia się nad naszymi dalszymi posunięciami w grze. Co składa się na tak dużą popularność tego gatunku? Dlaczego niektórzy wolą ukryć się w szybie wentylacyjnym i w ciszy wyczekiwać na odpowiedni moment by zaatakować, gdy inni bezpardonowo wybijają drzwi z bara i potykają się o łuski po milionach wystrzelonych pocisków? Może marzymy o tym, żeby być tym facetem, który ma plan, który kontroluje sytuację, a może odzywa się w nas dziki instynkt łowcy, który drzemie w naszych zasiedzianych i zgnuśniałych ciałach? Może podnieca nas fakt, że to my decydujemy o życiu lub śmierci wroga; mamy nad nim absolutną władzę. A może po prostu jesteśmy zbyt przerażeni perspektywą starcia z przeciwnikiem i jak tchórze wbijamy mu nóż w plecy? Chyba wszystkiego po trochu. Zabić, czy ogłuszyć? Z tym pytaniem pozostawiam wszystkich cichociemnych agentów, mścicieli i rzezimieszków.



SPLINTER CELL

BLACKLIST Powrót do świetnych korzeni serii, czy może tytułowa „czarna lista” produkcji 2013 roku? Twórcy zostali postawieni w niełatwej sytuacji, gdyż Conviction zostało zarazem chłodno przyjęte przez fanów, ze względu na bardziej casualowe podejście do rozgrywki, a i sama produkcja nie była na tyle dobra by przyciągnąć nowych odbiorców. Czy nowej odsłonie uda się zadowolić chociaż jedną z tych grup, czy jest na tyle elastyczna by spodobać się obu? Jarosław Majętny


N

ikogo zapewne nie zdziwi, że po raz kolejny wcielamy się w Sama Fishera, z klasycznymi już dla serii goglami noktowizyjnymi. Po wydarzeniach z ostatniej części, o podtytule „Conviction” ,rozpada się dotychczasowa organizacja Fishera o nazwie Trzeci Echelon, a sam bohater zostaje wrogiem numer 1 Stanów Zjednoczonych. W związku z czychającymi zagrożeniami, dla USA (a jakżeby inaczej) zostaje utworzony nowy odział o nazwie Czwarty Echelon, którego baza znajduje się na pokładzie ciągle przemieszczającego się samolotu zwanego Paladynem. Pani prezydent nie ma innego wyjścia niż powrotem zatrudnić swojego najlepszego agenta, którym oczywiście jest główny bohater, i pozwolić mu zrobić użytek z nowej zabawki, zwanej karambitem (wykrzywiony arabski nóż). Poza Samem częścią nowej drużyny zostaje, znana już fanom serii, Anna Grimsdottir lub „Grim”, dosyć mocno irytujący informatyk o imieniu Charlie, nowy partner i pomocnik Sama, czyli Isaac Briggs oraz niespodziewanie do załogi dołącza znany z Conviction niekoniecznie przyjemny typ, Andriy Kobin, któremu głosu użyczył sam Adam Jensen z Deus Ex: Human Revolution (Elias Toufexis). Skoro już przy głosach jesteśmy, to warto zauważyć, że postać Sama Fishera została wyraźnie odmłodzona względem poprzedniej części, a to między innymi za sprawą zmiany aktora użyczającego głosu Samowi. Zgadza się, w najnowszej części nie jest nam dane usłyszeć charakterystycznego głosu Michaela Ironside’a, ale mimo to nowy aktor (Eric Johnson) poradził sobie naprawdę świetnie. Wróćmy jednak jeszcze do fabuły, a ta naprawdę nie zasługuje na żadną pochwałę. Rozumiem że wizytówką Toma Clancy’ego są linie fabularne oparte na atakach terrorystycznych oraz obronie świata przez dzielnych Amerykanów, ale to nie usprawiedliwa faktu, że taki typ fabuły jest już niesamowicie oklepany, przewidywalny, a wręcz męczący. A o co w grze tak naprawdę chodzi? A o to, że nijaki Majid Sadiq (oczywiście Arab) wyprowadza brutalny i niespodziewany atak na USA i grozi że jeśli rząd Stanów Zjednoczonych nie zgodzi się na wycofanie wojsk z wszystkich krajów (oprócz samych Stanów oczywiście) to co tydzień będzie następował kolejny atak terrorystyczny z tysiącami ofiar śmiertelnych. Każdy atak jest nazywany


określeniem związanym z niechcianą przez inne kraje ekspansją USA (Amerykańska Konsumpcja, Amerykańska Krew, Amerykański Olej itd.). Myślę, że jest to jak najbardziej oczywiste, że to my w pojedynkę (nie licząc wsparcia z bazy) musimy stawić czoła całej armii nieprzyjaciół i zapobiec kolejnym atakom. Jakby jednak nie patrzeć to nie fabuła, a rozgrywka była zawsze tym co wyróżniało serię Sprinter Cell na tle innych. Sam system poruszania się i eliminacji wrogów nie różni się prawie od tego znanego z Conviction co jest dobre (w końcu po co naprawiać coś, co świetnie działa), natomiast na szczęście samo rozbudowanie lokacji i ilość możliwości zostały znacznie poprawione względem poprzednika. Jeśli miałbym porównać rozbudowanie lokacji w Blacklist do innej skradanki to najbliższym strzałem byłoby Deus Ex: Human Revolution, co jest bez wątpienia schlebiającym Samowi porównaniem. Do stylu gry można dostosować dosłownie wszystko, od tak

było to wielką przeszkodą, tak w misji gdzie żaden z graczy nie może być wykryty, mój partner doprowadzał mnie do szewskiej pasji, wbiegając co chwilę pod minę lub w obiektyw kamery. Dla graczy szukających jeszcze większej porcji adrenaliny został przygotowany tryb wieloosobowy, a w nim zarówno tak popularne tryby jak Team Deathmatch czy Capture the Flag znane chyba wszystkim wielbicielom rozgrywek sieciowych, oraz tryby charakterystyczne dla serii Splinter Cell jak np. Spies vs Mercs polegający na walce dwóch drużyn (po 2 lub po 4 graczy w drużynie). Co jednak ciekawe, między tytułowymi szpiegami i najemnikami są ogromne różnice pod kątem rozgrywki. Grając szpiegiem mamy widok z trzeciej osoby, możemy prawie wszędzie się wspinać czy używać włazów, a naszym najlepszym przyjacielem jest ciemność z której można szybko rzucić się na niczego nieświadomego najemnika. Problemem szpiega jest jednak pancerz, który pozwala na przyjęcie bardzo małej ilości pocisków.

Słabą fabułę gra nadrabia miodną rozgrywką, świetnym co-opem i bardzo pomysłowym trybem wieloosobowym.

oczywistych rzeczy jak broń, do takich drobnostek jak rękawice, a samą grę można przejść na dziesiątki różnych sposobów. Sama gra jednak sugeruje 3 podejścia a są to:

Najemnik natomiast jako przeciwieństwo ma widok pierwszoosobowy, przez co ma ograniczone pole widzenia i jest mniej zwinny, co jednak nadrabia wielkim pancerzem i dużą siłą ognia.

Duch- polega na ogłuszaniu lub zupełnym omijaniu wrogów nie raniąc ich, nie dając się przy okazji wykryć, Pantera- polega na cichym eliminowaniu wrogów oraz unikaniu im gdy wiedzą już o twojej obecności, Szturmowiec- coś dla mniej cierpliwych osób, polega na zupełnym sianiu terroru za pomocą głośnych broni i materiałów wybuchowych.

Podsumowując Sprinter Cell: Blacklist jest kawałem porządnego kodu i udaną próbą powstania z kolan po nieudanym Conviction. Gra cierpi na wiele błędów technicznych, ale da się je jako tako przeboleć. Słabą fabułę gra nadrabia miodną rozgrywką, świetnym co-opem i bardzo pomysłowym trybem wieloosobowym. Jest to gra warta sprawdzenia, ale niekoniecznie za pełną konsolową cenę.

Poza misjami głównymi można też wziąć udział w misjach pobocznych, przydzielanych nam przez członków Czwartego Echelonu i o ile większość z nich można wykonać zarówno z kimś, jak i samemu, tak niektóre z nich są stricte dla 2 graczy. Niestety, wątpliwej jakości serwery Ubisoftu nie pozwoliły mi połączyć się ze znajomym, więc musiałem grać z przypadkowymi ludźmi, i o ile w misji polegającej na przejściu od punktu A do B nie

9


SAINTS

ROW IV


G

dzie można odprężyć się lepiej, niż w pełnowymiarowej symulacji rzeczywistości? Tym razem studio Volition, będące matką całej serii Saints Row, puściło wodze fantazji, wyzbyło się resztek realizmu i stworzyło coś, co można nazwać jednym z większych pastiszów popkultury ostatnich lat. Jeśli myśleliście, że trzecia odsłona gry o przygodach gangu Świętych była szalona, to musicie zmienić definicję słowa „szaleństwo” w waszym słowniku. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdyby ktoś zapytał mnie, czym jest seria Saints Row, odpowiedziałbym: „No wiesz, takie Grand Theft Auto, tylko śmieszniejsze i z fioletowym dildo” i

nie minąłbym się z prawdą. Więc co mogło zmienić się przez półtora roku od premiery poprzedniej części? Odpowiedź brzmi cholernie dużo! Jeśli chodzi o fabułę, mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją części trzeciej. W skrócie, rysuje się to mniej więcej tak- nasz ukochany gang celebrytów (z nami na czele) udaremnia atak terrorystyczny na USA. Rozbrajamy gołymi rękami lecącą rakietę, z tej okazji, w wolnych wyborach zostajemy wybrani na prezydenta Stanów Zjednoczonych, znajdujemy lekarstwo na raka, lub karmimy głodnych, opędzamy się od fanów i imprezujemy


przy każdej możliwej okazji. Niewystarczająco kozacko? Dodajmy, że Ziemię atakują obcy z planety Zin, odpieramy ich atak na biały dom, po czym własnoręcznie obijamy gębę przywódcy obcych- Zinyakowi. Po walce z królem obcych budzimy się w miasteczku z lat pięćdziesiątych, które okazuje się być wyłącznie symulacją komputerową! W tym absurdalnym Matrixie prawie wszystko chce nas zabić, więc naturalnie, my również zabijamy co popadnie. Aha, czy wspomniałem, że ZIEMIA ZOSTAJE ZNISZCZONA?! Tak po prostu, bum i koniec! A to dopiero pierwsze dwadzieścia minut gry! To mogłoby wydawać się wystarczająco abstrakcyjne, ale nie zapominajmy, że od teraz, nasz bohater dysponuje szeregiem nadprzyrodzonych zdolności (oczywiście tylko będąc w symulacji), które do złudzenia przypominają te z Infamous czy Prototype. Biegamy z prędkością bolidu formuły pierwszej (I TO PO ŚCIANACH!), jednym susem przeskakujemy budynek, ciskamy samochodami w powietrze używając siły umysłu, a to dopiero początek, gdyż wraz z rozwojem fabuły, zyskujemy kolejne odjechane moce, które ulepszamy zbierając części kodu rozrzuconego po całym mieście. Broń! Kolejny raz projektanci popisali się swoją

Broń! Kolejny raz projektanci popisali się swoją wybujałą wyobraźnią. SMG, wyrzutnie rakiet, pistolety, to nikogo nie dziwi i na początku zabawy wydaje się być wystarczającym arsenałem. Mimo to, im dalej w las, tym więcej szaleństwa. Dubstep gun, wyrzutnia czarnych dziur, miecz energetyczny, dla prezydenta USA to chleb powszedni. Kolejnym ważnym aspektem jest wolność. Jak zwykle przyjdzie nam bawić się i demolować

W tym absurdalnym Matrixie prawie wszystko chce nas zabić, więc naturalnie, my również zabijamy co popadnie. średniej wielkości sandbox, który teraz dla odmiany, oblegany jest przez obcych niewolących ludzkość. Pod tym względem niewiele się zmieniło. Cały projekt miasta jest przyjemny dla oka i nie wygląda jak rozrzucone w losowej kolejności kartonowe domki. Jedynym mankamentem może być fakt, że najechali nas CHOLERNI OBCY, a ludzie na ulicach zdają się nie zwracać na to uwagi… ale co ja tam wiem o intergalaktycznych wojnach.


Muzyka w stacjach radiowych nie jest zła, momentami możemy natrafić na licencjonowany kawałek, za który twórcy musieli zapewne zapłacić niemało. Skoro wszystko jest częścią symulacji, możemy słuchać muzyki również poza pojazdami. Przecież wszystko dzieje się w naszej głowie. Jeśli chodzi o nawiązania do filmów, gier i całej współczesnej popkultury, nie chcę mówić zbyt wiele, bo odkrywanie ich na własną rękę jest o wiele bardziej satysfakcjonujące i zabawne. Nie zdradzę zbyt wiele, jeśli powiem, że naszą główną bazą wypadową jest statek kosmiczny, (który wcale nie ma być parodią Normandii z gry Mass Effect), znajdujący się już w świecie realnym, wraz z całą naszą załogą gangsterów, a finał pierwszej misji ma być wyciskaczem łez z motywem poświęcenia niczym Armageddon. Takich smaczków jest od groma i wiem, że znajdą się tacy, dla których to będzie za dużo, ale moim skromnym zdaniem, takich małych, dobrze zrobionych parodii nigdy za wiele. Przed premierą gra zdawała się być krytykowana z każdej strony. Złośliwi nazywali ją „Saints Row: The Third- Bullshit Mode”.

Obawy były spowodowane krótkim odstępem czasu od wydania trzeciej części. Wszyscy spodziewali się dodatku fabularnego i kilku dodatkowych pierdół, takich jak broń i pojazdy. Okazało się, że dostaliśmy pełnoprawne, kopiące tyłki Saints Row bez jakichkolwiek półśrodków. Grafika nie zmieniła się prawie wcale od ostatniej odsłony, ba, nawet interfejs zdaje się być przełożony jeden do jeden, ale to wcale nie przeszkadza. Dają nam kawał dobrego gameplay’u, szaloną fabułę, zabawne minigierki, możliwość stworzenia swojego własnego bohatera (system tworzenia postaci jest bardziej rozbudowany niż we wszystkich częściach The Sims! To jednak o czymś świadczy.) ,otwarty świat i hordy obcych uzbrojonych w laserowe blastery. Czego chcieć więcej? Może trochę bardziej urozmaiconych misji pobocznych. Te z czasem zaczynają nużyć, co nie zmienia faktu, że dzięki nim odblokowujemy niektóre supermoce i kozackie giwery, a to przecież samiusieńka esencja rozgrywki w Saints Row IV.

9


Koniec

7


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.