PNT magazine V 2016

Page 1

magazyn PNT numer V kwiecień 2016

o przemieszczaniu siÄ™ z punktu a do punktu b na rowerze



Witajcie w

V

magazynu o przygodach dla każdego

szlak niedźwiedzia

bieszczady-katowice

przedwiośnie anielskich szlaków

fed by wild

kawa

cofee tea trip

randka we mgle

sudety z dyrektorową

tuż tuż ukraina

przemek duszyński / in between spokes

3 dni, 3 kraje, 3 przyjaciół

polska – czechy – słowacja

pozdrowienia z budy i pesztu

Izabela Łęska, Tomasz Biały

wyspa pag

wojszyca

latanie z rowerem

jezierska

nordkapp

szymonbike

grecja

polska

wojtek artyniew

Chwytając chwile

max burgess

wydarzenia i sprzęty

przydatne rzeczy

numerze

kto lubi odpocząć na rowerze

6 42 44 48 62 74 82 86 94 98 108 116 123

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 3

km


POWOLNA NIEDZIELA TOUR

NUMER ZERO PIĘĆ

magazyn o przygodach dla każdego jedziemy z tematem nr 05 / kwiecień 2016

REDAKCJA I WSPÓŁPRACA DYREKTOR GENERALNY TOURU: Bartosz Giszter / Dyrektor pomysł / projekt / jeżdżenie / skład / słowo / zdjęcia / sprzątanie / rozkazywanie / itp. REDAKCJA: Michalina Rutkowska / Dyrektorowa – rysunki / tekst / projekt / team rider Maciek Heski / Heszton – pisarz / poprawiacz / tłumacz / team rider Dorian Klimza – mechanik / załatwiacz / team rider Wojciech Jr. Mszyca / Wojszyca – fotograf analogowy / wywoływacz / team rider Artur Nowak – skarbnik wiedzy / kierowca / team rider Time4 – Daria Weps, Patrycja Sołtysik, Leszek Mielczarek – zamiana naszych marzeń w coś, co trzymacie w rękach WSPÓŁPRACA: Kasiaroni – @kasiaroni / @katarzyna_milewska Adam Klimek – www.bikestudio.eu / @fedbywild Coffee Tea Trip – www.coffeeteatrip.blogspot.com / @coffeeteatrip Przemek Duszyński – www.inbetweenspokes.wordpress.com Izabela Łęska, Tomasz Biały – www.izabelaleska.com JZR – insta: @missjeziersky Szymonbike – www.szymon.bike / @szymonbike Wojciech Artyniew – www.wojciechartyniew.com / @so_much_army Max Burgess – www.podia.cc / @podia_max

celem wyprawy nigdy nie jest jakieś miejsce, ale nowy sposób postrzegania. henry miller

RYSUNKI: Magda Sierzputowska – www.myletteringproject.com / insta: magda_es Ronnieism – www.ronnieism.com / insta: @ronnieism OKŁADKA: Bieszczady Photography – dwóch braci: Radek i Mirek, którzy od kilku lat próbują zrozumieć Bieszczady. Ich zdjęcia znajdziecie na www.radekkazmierczak.com oraz FB i Instagramie @bieszczadyphotography KONTAKT: mag@pntmagazine.com

PODZIĘKOWANIA: dla wszystkich, którzy wyszli na rower, zrobili zdjęcia, napisali coś, robili kawę, naprawiali rowery, przyjmowali naszą bandę, pisali do nas, że jest zajawka i pomagali w każdy inny sposób. Osobne podziękowania dla wszystkich, którzy kupili ten magazyn! Dzięki wam będzie mógł powstawać i rozwijać się w przyszłości. Dla naszych sponsorów i reklamodawców za zaufanie i wyłożenie pieniędzy i sprzętu na tak dziwny projekt, obyście wytrzymali z nami jak najdłużej.

WYDAWCA: Time4 Sp. z o.o. / www.time4.pl

www.pntmagazine.com

@pntmagazine

PAPIER: okładka: Arctic Volume White 300 g środek: Arctic Volume White 130 g DRUK: PRYM Drukarnia Offsetowa S.C.

facebook.com/pntmagazine Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania nadesłanych tekstów, nie odpowiada za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń. Niniejsze wydawnictwo nie stanowi oferty w rozumieniu prawa i jest publikowane jedynie dla celów informacyjnych.


VVIKTORIA

lat! Od tylu wydaję ten magazyn. V lat istnienia PNT, pracy po nocach, zdobywania doświadczeń, wytyczania nowych kierunków i celów, poznawania ludzi, zbierania kontaktów. Ostatecznie przede wszystkim dzięki Wam #pntsoldiers udało się wydrukować magazyn! Jest to niewątpliwy cud, biorąc pod uwagę, że startując, nie mieliśmy grosza oraz nawet cienia pomysłu, że chcemy coś takiego zrobić. Wbrew internetowym legendom nie jestem cały czas na rowerze, a pieniądze nie spadają na mnie z nieba za to, że wrzucam ładne zdjęcia na Instagrama. Nie różnię się pewnie specjalnie od was, mam tak samo mało czasu i pieniędzy. Jednak dzięki PNT dużo udało mi się w moim życiu zmienić. Mam nadzieję, że gdy przeczytacie ten magazyn i zamkniecie ostatnią stronę, to będziecie mieć mnóstwo pomysłów, gdzie pojechać i co zrobić, żeby wasze życie nabrało ostrości i dawało wam satysfakcję oraz poczucie, że przeżywacie je w możliwie najciekawszy sposób. Wbrew pozorom ten magazyn wcale nie jest o rowerach, jest o podróżowaniu, jest o tym, co się wydarza, i o tym, co może się wydarzyć między punktem A i punktem B waszej podróży. Rowery są tylko narzędziem do przeżycia tego wszystkiego, co pomiędzy, ale są narzędziem doskonałym. KAŻDY MOŻE TO ZROBIĆ Tracimy czas, zamiast marzyć, to jest podstawowy problem większości z nas. Rozdrabniamy się, nie doceniamy tego, co mamy za rogiem, wydaje nam się, że epicka przygoda to może się wydarzyć, ale tylko podczas wyprawy dookoła świata. Nie chodzi mi o to, żebyście przestali marzyć o podróży dookoła świata na rowerach, ale w tym magazynie nie znajdziecie opisów takich eskapad. Dlaczego? Bo oglądacie ich mnóstwo w internecie, i co? I nic! Niestety, większość z nas dalej siedzi w pracy, a nie na siodełku swojego roweru w jakichś pięknych okolicznościach przyrody. Problem polega na tym, że internet zabił naszą kreatywność i radość z rzeczy małych, ale prawdziwych. Wszyscy codziennie oglądają zdjęcia z wielkich wypraw i debatują, jakby to zajebiście było... Ja w pewnym momencie postanowiłem, że zrobię sobie ekstrawyprawę, ale w jeden weekend i przejadę 100 km na działkę, na którą zawsze jeździliśmy autem. No i zaczęło się. Ten pierwszy raz, gdy wsiadasz na rower, żeby gdzieś dojechać, przenocować, jeść coś po drodze, gubić się, odnajdywać i w każdej sekundzie zmieniać swoje otoczenie, jest jak pierwsza iskra, która uruchamia gigantyczny pożar. Gdy wróciliśmy do domu i zamknęliśmy za sobą drzwi, już chcieliśmy jechać gdzieś dalej. Jest coś niesamowicie terapeutycznego, kojącego i budującego w podróżowaniu na rowerze. Rozmawiałem z wieloma

osobami na ten temat i moja teoria jest taka, że cała magia polega na notorycznej zmianie, która jest główną cechą wypraw. Rutyna to coś, co nas zabija! Gdy wsiadamy na rower i ruszamy w nieznane, to wszystko się kończy, nasz mózg i ciało muszą się przestawić na tryb przetrwania i jest to najprzyjemniejsze uczucie, jakie znam. Wszystko się zmienia, cały czas trzeba podejmować jakieś decyzje, które zdecydują o dalszej części dnia i całej wyprawy, i nic, absolutnie nic nie przypomina codziennego życia w systemie dom – praca – dom. Moim celem jest spędzanie coraz większej ilości czasu na rowerze, z dala od miasta i wszystkiego, co z nim związane. Jestem dość zdeterminowany, bo jak pokazują autorzy naszych artykułów, zasadniczo ma to większy sens niż to, czym zajmujemy się na co dzień. Oczywiście każdy ma 1000 wymówek, dlaczego nie może tego wszystkiego zrobić, no więc musicie uwierzyć, że około 999 to kompletne bzdury. Też tak myślałem, a tym numerem magazynu i jego kolejnymi wydaniami wraz z grupą polowych reporterów udowodnimy, że wszyscy się myliliśmy. Każdy, absolutnie każdy z was może przeżyć wszystko, co jest opisane na kolejnych stronach magazynu. Musicie tylko uwierzyć, że to się da zrobić i zacząć od dojechania gdziekolwiek w waszej pięknej okolicy. Jeżeli uda wam się wystarczająco dobrze wyeksplorować najbliższe tereny, to potem epickie wyprawy będą wydarzać się same. Każdy członek naszej mało szacownej redakcji jest zwyczajnym obywatelem tego kraju, który odnalazł swój sposób, jak to zrobić, bo metodę i siłę do tego przełomu musicie odnaleźć sami. My mamy nadzieję, że naszym przykładem i tym magazynem zapalimy tę pierwszą iskrę lub podtrzymamy wasz przygasły ogień zajawki. PRZYSZŁOŚĆ ZALEŻY OD WAS Magazyn będzie wydawany dwa razy w roku: na początku wiosny i na koniec lata. Przynajmniej taki jest zamysł. Dużo zależy od tego, jak mocno się w niego zaangażujecie, wspierając nasze poczynania finansowo, kupując nasz magazyn i gadżety. Wydanie magazynu na papierze jest ekstremalnie drogie. Jeżeli będziecie hojni, to my przeznaczymy te pieniądze na tworzenie lepszego magazynu, nagradzanie najlepszych reporterów i wspomaganie ich pomysłów. Ten magazyn ma służyć słusznej propagandzie i coś kreować, a nie być kolejnym tworem księgowych i biznesmenów. Zapraszam do wspólnej podróży w nieznane. Nie mam pojęcia, jak ten magazyn będzie wyglądał za rok, a tym bardziej za kolejne V, mam tylko nadzieję, że będzie piękny!

WASZ DYREKTOR MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 5

km


KONKURS

r e t r o p e R

NA NAJLEPSZY ROWEROWY REPORTAŻ 2016 Powiedziało się A, trzeba powiedzieć B, a może nawet C... Szukamy reporterów PNT! Sami nie mamy możliwości, aby zebrać i przygotować wystarczającej liczby materiałów na kolejne edycje magazynu. Mimo zaangażowania rodziny i przyjaciół będzie ich za mało, dlatego liczymy na wasze wsparcie. Ogłaszamy konkurs na najlepszy reportaż z wyprawy w 2016 roku. Zasady są proste: wysyłacie do nas próbkę składającą się z 4 zdjęć i krótkiego

(do 1500 znaków) fragmentu waszego tekstu. My wybierzemy zwycięzcę, którego materiał znajdzie się w kolejnym numerze. Jeżeli magazyn będzie przynosił jakiekolwiek zyski, zwycięzca otrzyma wynagrodzenie oraz stanie się naszym stałym reporterem. Sława i satysfakcja gwarantowane… Zgłoszenia prosimy nadsyłać na: mag@pntmagazine.com POWODZENIA!!!

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 6

km


TO NASZA NOWA KOLABORACYJNA SUPERKAMIZELKA DLA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW PODRÓŻY NA ROWERACH

Ultralekka kamizelka puchowa COMPASS bazuje na sprawdzonym kroju, dostosowanym do potrzeb rowerzystów. Skrócony przód, przedłużony tył oraz kieszenie kolarskie na plecach zapewniają optymalny komfort i ergonomię podczas rowerowych wycieczek. Elementy odblaskowe poprawią twoje bezpieczeństwo po zmroku. Skompresowany COMPASS zajmuje niewiele miejsca w twoim bagażu. Wypełnienie z najwyższej jakości puchu gęsiego +750 PLATINUM. Waga: 170 g Rozmiar po kompresji: 0,75 l

PRZETESTOWANE W TERENIE PRZEZ PNT TEAM

NAJWYŻSZA JAKOŚĆ I DOŚWIADCZENIE FIRMY PAJAK

PRZEDŁUŻONY TYŁ I TYLNA KIESZEŃ NA DOPING

PRODUKT LIMITOWANY, zamówienia: shop@pntmagazine.com

SPECJALNIE ZAPROJEKTOWANY WOREK KOMPRESYJNY

pajaksport.pl


nr 1

szlak niedĹşwiedzia

bieszczady - katowice


Tekst: Heszton Zdjęcia: Bart/Kasiaroni/Wojszyca Rysunki: Ronnie

NA KOLEJNYCH STRONACH MAGAZYNU ZNAJDZIECIE DOŚĆ NIETYPOWY PRZEWODNIK. TO OPIS NASZEJ PODRÓŻY PO BIESZCZADACH I DROGI POWROTNEJ DO KATOWIC. ORGANIZUJĄC TĘ WYPRAWĘ, ROBIĄC ZDJĘCIA, PISZĄC TEN TEKST, CHCIAŁEM WAS PRZEKONAĆ DO TEGO, ŻE WYSTARCZY WYBRAĆ SIĘ W PODRÓŻ Z PUNKTU A DO PUNKTU B, A PIĘKNA HISTORIA NAPISZE SIĘ SAMA. Tę prawie 1000-kilometrową podróż przez najdziksze miejsca Polski do naszej ulubionej pizzerii Len Arte w Katowicach podzieliliśmy w magazynie na etapy i dni, tak aby każdy z was mógł sam wybrać część, którą chciałby przejechać. Oczywiście może wymyślicie lepszą trasę, może zainspiruje was to do zupełnie innej podróży w zupełnie inne miejsce. Jeżeli tak się stanie, to znaczy, że nam się udało i robienie tego magazynu ma sens. Poniżej zobaczycie, jak łatwo można zorganizować sobie „Into the Wild” na rowerach. Koszty takiej wyprawy są właściwie znikome i porównywalne do tych, które ponieślibyście, siedząc latem w mieście i wychodząc do centrum na piwko ze znajomymi. Jeżeli jesteście nowicjuszami w rowerowych podróżach, to nie ma absolutnie lepszego miejsca, żeby połknąć bakcyla biketouringu i bikepackingu niż Bieszczady. Natomiast nasza podróż z Bieszczad do domu jest przykładem na to, jak nakręcić sobie piękny film drogi we własnej głowie. Konieczność codziennego planowania i odnajdywanie się co chwilę w nowej sytuacji i nowym, nieznanym miejscu, tylko z tym, co ma się ze sobą, i polegając tylko na swoich mięśniach, jest niezwykle wyzwalającym przeżyciem. Fakt, że przejechaliście taki kawał drogi, wzmocni bardziej waszą psychikę niż mięśnie. W Bieszczady najlepiej wybrać się na przełomie czerwca i lipca, kiedy są największe szanse na prawdziwe lato, ciepłe noce i niewielkie opady, a wszechogarniająca zieleń jest w największym rozkwicie. Ta część Karpat ma również tę zaletę (dla niewprawionych), że najwyższe przełęcze nie przekraczają 1000 m n.p.m., czyli jeżeli wcześniej nie jeździliście rowerem po górach, to przeżyjecie. Trzeba jednak pamiętać, że zdarzają się tu podjazdy o nachyleniu większym niż 10 proc., a jazda po czymś takim z bagażami i po szutrowej nawierzchni może was zaskoczyć i zdarzy wam się pchać rower, co też nie jest takie łatwe. Planując pierwszą podróż w góry, musicie założyć, że jeżeli przejeżdżacie bez bagażu i górek w waszej okolicy 120 km, to na wyprawie przejedziecie około 60 km, a wysiłek będzie podobny. Pamiętajcie też o wyposażeniu waszego roweru w przełożenie zbliżone do 1:1 lub nawet lżejsze, będziecie je kochać! Na co dzień jestem największym prześmiewcą wszystkich wspaniałych kolarzy, którzy walczą z każdym gramem wagi swojego roweru i wierzą, że jeżeli odchudzą go o kolejne 100 g, to coś to zmieni, zwłaszcza że więcej mają zawinięte w jelicie. Natomiast pakując się na taki wyjazd, trzeba pakować się z głową. Ja nigdy nie zważyłem mojego roweru, bo cyferki nie mają żadnego znaczenia, istotne jest, żeby spakować się jak najlżej. CZYTAJCIE, OGLĄDAJCIE, PLANUJCIE I REALIZUJCIE SWOJE MISJE, ŻOŁNIERZE!

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 9

km

WASZ DYREKTOR miłej podróży


DZIEŃ

00

chata nad wisłokiem Główną zaletą i jednocześnie wadą Bieszczad jest to, że są mało dostępne – z rowerami i sprzętem można tam dojechać jedynie samochodem. Drugi raz z rzędu pomógł nam w tym nasz teamowy kierowca Bartek, którego volkswagenem ruszyliśmy w piątek po pracy. Ten sposób podróży jest o tyle korzystny,

że można zostawić samochód w dogodnym miejscu i zrobić epickie kółko wokół Bieszczad. My zaczęliśmy podróż od Chaty nad Wisłokiem, która stanowi doskonały punkt startowy do eksploracji południowego wschodu. Warszawska część drużyny – Kasia i Maciek – już tam na nas czekała.

DZIEŃ

01

brama bieszczad Z Komańczy ruszamy na Prełuki, a następnie przez naszą ulubioną dolinę Osławy, gdzie droga usiana jest brodami i czuć już „prawdziwe” Bieszczady. Wszechobecna, intensywna zieleń działa jak naturalne ekrany akustyczne. Pomimo lekkiej jazdy jeszcze bez bagaży dostajemy mocno w kość 10-stopniowymi podjazdami. Droga od Mikowa, przez przełęcz Żebrak, aż do Bystrego jest przepiękna, ale też wyjaśnia fizycznie.

Upalny i męczący dzień kończymy na polu namiotowym za Terką, zaliczając pierwszą kąpiel w rzece. À propos pola, przeciętny koszt takiego zakwaterowania to 5 ziko, w czym dostajemy dostęp do rzeki, kontrowersyjne sanitariaty i bufet z zimnym piwkiem (to ostatnie rzetelnie przetestowała Dyrektorowa pierwszego dnia).


JUŻ PIERWSZEGO DNIA DOŚWIADCZYLIŚMY EKSTREMALNYCH WARUNKÓW: TEMPERATURA PRZY ASFALCIE SIĘGAŁA 40°C, A DROGA WZNOSIŁA SIĘ CZASAMI POD RÓŻNYMI DZIWNYMI KĄTAMI, CZĘSTO WIĘKSZYMI NIŻ 12 PROC.

START: Wisłok Wielki META: Polanki nad Solinką DYSTANS: 70,5 km

W GÓRĘ: 1090 m W DÓŁ: 814 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 17,7 km/h

PRĘDKOŚĆ MAX.: 70,6 km/h CZAS: 3:59 POGODA: 35°C

NA TRASIE MOŻNA NATRAFIĆ NA WIELE PUSTOSTANÓW GOTOWYCH DO ZAMIESZKANIA, WIĘC JEŚLI KTOŚ NIE MA NAMIOTU, TO TEŻ SOBIE PORADZI. MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 11

km


DZIEŃ

02

START: Polanki nad Solinką META: Tarnawa Niżna DYSTANS: 58 km

W GÓRĘ: 1155 m W DÓŁ: 1066 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 16,1 km/h

PRĘDKOŚĆ MAX.: 62,4 km/h CZAS: 3:35 POGODA: 35°C

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 12

km


ZASADA TRZECH DNI, WYMYŚLONA PODCZAS PIERWSZYCH WYPRAW, MÓWI, ŻE DOPIERO PO TRZECIM DNIU ZACZNIESZ JEŹDZIĆ NA LUZIE, O ILE WCZEŚNIEJ NIE UMRZESZ.

ukraina Po pysznym śniadaniu złożonym z lokalnych serów i chleba jedziemy doliną Wetlinki w kierunku Kalnicy, skąd Wielką Pętlą Bieszczadzką mijamy Smerek i dojeżdżamy do Wetliny akurat w porze obiadowej, więc obowiązkowo należy zasiąść w Chacie Wędrowca – ichniejszy naleśnik gigant z jagodami to musowy deser dla sportowców.

i po kamieniach. Dętki pękają jak gumy w starych majtach. Jesteśmy w krainie niedźwiedzi i żubrów – w Mucznem przystajemy na chwilę przy zagrodzie tych ostatnich i podglądamy je przy kolacji. Cywilizacji coraz mniej; jedziemy wzdłuż granicy ukraińskiej, od czasu do czasu mijają nas uzbrojeni szeryfowie graniczni na motorach.

Po 30-daniowym obiedzie żegnamy się z Dyrektorową i Bartkiem, którzy muszą wracać do Katowic, i zaczynamy wspinaczkę na Przełęcz Wyżną (871 m n.p.m.), skąd rozpościera się jeden z lepszych widoków w Bieszczadach. Część grupy umiera po raz pierwszy. Po reanimacji można odbić sobie wysiłek, zjeżdżając serpentynami na drugą stronę.

Dzisiaj stacjonujemy w Tarnawie Niżnej na chyba najbardziej klimatycznym polu podczas całej wyprawy, w ośrodku, który spokojnie mógłby znajdować się na Alasce i tak wygląda na zdjęciach. Tarnawa czasy świetności ma dawno za sobą – pierwsze ślady człowieka pochodzą z epoki brązu; nowa granica ustanowiona w 1939 roku była początkiem końca wsi pomimo prób „rekultywacji” za pomocą materiałów wybuchowych w latach 70. Niewiele tu zostało oprócz atrakcji w postaci ruin Igloopolu (kombinat przemysłowo-rolny z poprzedniej epoki). Obecnie wieś jest ponoć w rękach Bieszczadzkiego Parku Narodowego, który prowadzi tu hodowlę konia huculskiego.

Kontynuując WPB, przecinamy Ustrzyki Górne, gdzie wyczilowani dża-dża-mani zapraszają nas do siebie. My jednak jedziemy dalej, coraz głębiej w dzicz. Nasz nawigator Bart prowadzi nas do parku narodowego, gdzie dostajemy ponownie po tyłkach, jadąc szutrami


TA STRONA PIĘKNIE POKAZUJE, CO MOŻE SIĘ CZŁOWIEKOWI PRZYDARZYĆ W JEDEN DZIEŃ NA ROWERZE W BIESZCZADACH. SKŁADAJĄC MAGAZYN, NIE MOGLIŚMY UWIERZYĆ, ŻE TO WSZYSTKO ZDARZYŁO SIĘ W PRZECIĄGU 24 GODZ. NAJWAŻNIEJSZA ZASADA ROWEROWEGO BIWAKOWANIA TO KŁAŚĆ SIĘ SPAĆ ZARAZ PO ZACHODZIE SŁOŃCA I WSTAWAĆ JAK NAJWCZEŚNIEJ, BO POTEM ZAWSZE BRAKUJE CZASU NA ZOBACZENIE WSZYSTKICH ATRAKCJI, JAKIE PRZYNOSI DROGA.


DZIEŃ

03

granicE Poranek zaczynamy od wizyty na przygranicznych torfowiskach na terenie byłej Tarnawy Wyżnej – piękne miejsce na kawę i małe co nieco. Po tzw. wysokich torfowiskach można spacerować specjalnymi pomostami i poznawać opisaną odpowiednio unikatową roślinność. Tymczasem robi się coraz cieplej, jak się potem okazuje, to najgorętszy dzień w roku. Znowu jedziemy Wielką Pętlą, przez Lutowiska i Czarną; mijamy kamieniołom i szczyt Ostrego, na którym spotykamy jadących z przeciwka wykończonych Słowaków, nie wiedzieć czemu obładowanych do granic możliwości. Osobiście nie rozumiemy, dlaczego standardowy turysta rowerowy wrzuca na swój rower tyle bagażu, zwłaszcza z tyłu – podjazdy w górach muszą być prawdziwą przyjemnością.

START: Tarnawa Niżna META: Chrewt DYSTANS: 56,2 km

W GÓRĘ: 607 m W DÓŁ: 912 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 18 km/h

W Czarnej Górnej zjeżdżamy na Małą Pętlę, zaliczamy zjazd po kapitalnych serpentynach i osiągamy rekord prędkości – 80 km/h. Nasz cel to pole namiotowe nad Soliną, które wbrew informacjom na mapie okazuje się nie istnieć. Wtem – burza, która zmusza nas do szybkiego znalezienia alternatywy. Na szczęście nad jeziorem ośrodek przy ośrodku, więc lądujemy w „Mokliku” w Chrewcie, przekonani, że wygraliśmy życie. Jak się szybko okazuje, 20 ziko za śmierdzącą noclegownię, do której zostajemy przydzieleni, to raczej kradzież w biały dzień i przekroczenie wszelkich granic przyzwoitości. Niestety, pogoda nas przyszpila do tego rodem z piekła miejsca i nie mamy wyjścia. Lodowatą wodę pod prysznicem i towarzystwo karaluchów będziemy długo wspominać.

PRĘDKOŚĆ MAX.: 81 km/h CZAS: 3:07 POGODA: chyba 40°C

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 15

km


DZIEŃ

04

san-set Zbieramy się wyjątkowo sprawnie i uciekamy z piekła, by śniadanie zjeść już nad Sanem, niedaleko miejsca, gdzie rzeka wpada do jeziora. Przy okazji – niezwykle ważne jest utrzymywanie higieny ubraniowej; należy prać ubrania jak najczęściej, a suszyć idealnie da się w siatkowych workach przyczepionych do roweru. Uważajcie jednak, by wasze rzeczy nie wkręciły się w koło, co na własnej skórze przetestował Bart, zjeżdżając z nadmierną prędkością nad San. Na szczęście skończyło się jedynie szkodą w suszonych ubraniach. Jadąc wzdłuż rzeki kawałek dalej, korzystamy z miejscowej porcelany (niezwykle ważna rzecz nr 2), a następnie wracamy na zeszłoroczną niedźwiedzią trasę – jedziemy północnym brze-

START: Chrewt META: Caryńskie DYSTANS: 39 km

W GÓRĘ: 858 m W DÓŁ: 460 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 12,9 km/h

giem Sanu przez rezerwaty Krywe i Hulskie. Na szczęście tym razem obywa się bez bliskich spotkań z futrzanymi kolegami, ku uldze Kasi (i reszty). Widoki ponownie zatykają, można by jechać i jechać. Mijamy Chmiel i Dwernik, a naszym dzisiejszym celem jest Koliba na Przysłupie Caryńskim. Żeby się tam dostać, wtaczamy się godzinami po kamieniach. W schronisku, choć pięknym i zadbanym, nie możemy sobie wynagrodzić tej męczarni, ponieważ nie sprzedają nawet piwa. Wykupujemy za to cały zapas ciastek i słodyczy, a Dorian bajeruje miejscowego kota, grając ballady na upośledzonej gitarze. Romantyczną atmosferę potęguje wspaniały zachód słońca między górami.

PRĘDKOŚĆ MAX.: 81 km/h CZAS: 3:05 POGODA: 30°C

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 16

km


BARDZO WYPASIONE, TRUDNO DOSTĘPNE SCHRONISKO KOLIBA.

ZACZĘŁO SIĘ NIEŚMIAŁO, ALE JEDNA BALLADA ZAŁATWIŁA KICIĘ. ROMANS TRWAŁ CAŁY UPOJNY WIECZÓR W TYM PRZEPIĘKNYM MIEJSCU.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 17

km



JEDZIEMY TAM, GDZIE NAS BĄKI PONIOSĄ. Odpowiedż dyrekcji na codzienne poranne pytanie: gdzie dzisiaj jedziemy? Pamiętajcie, że ważny jest pomysł, gdzie chcecie dojechać, natomiast szczegóły codziennej trasy to już żywioł.


DZIEŃ

05

lokal zastępczy Śniadanie, zjazd po kamieniach – w towarzystwie setek motyli – i jesteśmy znowu na drodze pomiędzy Dwernikiem i Brzegami Górnymi. Ta trasa należy do naszych ulubionych – widoki i jakość asfaltu są wysoce luksusowe. Wracamy na Wielką Pętlę, by znowu wjechać na Przełęcz Wyżną, tym razem od drugiej strony. Akurat na tej trasie podjazdy są równie przyjemne jak zjazdy, można spokojnie spędzić dzień, jeżdżąc tam i z powrotem. Jakoś tak się układa, że w porze wczesnoobiadowej znowu stajemy w Chacie Wędrowca (dobre jedzenie to największy koszt tych wakacji, o czym poniżej). Pętla prowadzi nas za Cisną, gdzie skręcamy w lewo na Liszną – planowy cel to kemping w Roztokach Górnych. Tutaj odbijamy się od drzwi – niezgodność mapy z rzeczywistością oraz niechęć do zarabiania to są powracające motywy tej wyprawy. Warto zawsze mieć plan B, jednak my chaotycznie się rozdzielamy – część

START: Caryńskie META: Wola Michowa DYSTANS: 75 km

W GÓRĘ: 1079 m W DÓŁ: 1241 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 17 km/h

wraca na skrzyżowanie w Majdanie, by jechać na Żubracze i dalej, natomiast Bart z Dorianem jadą nową drogą szutrową wzdłuż Solinki, z pięknymi widokami, siedliskiem bobrów oraz jednym z najgorszych szutrowych podjazdów pod Kiczerkę (910 m n.p.m.). Oczywiście ich wariacka jazda kończy się kolejną awarią – rekordowe 12 dziur w dętkach Doriana. Pogoda tymczasem się pogarsza, goni nas oberwanie chmury. Poszatkowana drużyna chroni się gdzie popadnie, by i tak kompletnie przemoknąć na ostatnim odcinku drogi do zaprzyjaźnionej stanicy ZHP w Woli Michowej. Tam zostajemy ulokowani w ambulatorium, które pełni też funkcję warsztatu. Przy lepszej pogodzie można korzystać z pola namiotowego za aż 5 ziko; w cenie są wybudowane za pieniądze unijne sanitariaty, gdzie z pryszniców płynie zdrowotna woda pachnąca siarką (w sensie zgniłymi jajami). Bart i ja jesteśmy już stałymi bywalcami tego kurortu, więc przybiliśmy piątkę z Panem Kierownikiem.

PRĘDKOŚĆ MAX.: 61,6 km/h CZAS: 4:24 POGODA: 30°C – potem burza


CHATA WĘDROWCA TO ABSOLUTNA KONIECZNOŚĆ PODCZAS POBYTU W BIESZCZADACH, MY ZMIENILIŚMY TRASĘ, ŻEBY ZALICZYĆ JĄ DWA RAZY. TARAS, PLACEK I WI-FI STANOWIĄ O POTĘDZE TEJ MIEJSCÓWKI.

NIEZAWODNI HARCERZE I TYM RAZEM NAS URATOWALI. SPĘDZILIŚMY NOC W ICH EPICKIM OBOZIE, PRZETESTOWALIŚMY RÓŻNE SPRZĘTY, KUPILIŚMY SOK JABŁKOWY PRODUKOWANY PRZY UŻYCIU AUTORSKIEJ TECHNOLOGII I PRASY – LUKSUSY.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 21

km


DZIEŃ

06

najlepsza miejscówka wyjazdu

smolnik lotnisko Dwugodzinną przerwę w deszczu wykorzystujemy, by przemieścić się do następnego punktu wycieczki, który okazał się topową miejscówką całego wyjazdu – Schroniska nad Smolnikiem. Naszą ukochaną doliną Osławy jedziemy na najwyżej położone w Polsce lądowisko, gdzie gospodarz nowo wybudowanej chaty wita nas z otwartymi ramionami. Pogoda pozwala nam jedynie na krótką przejażdżkę z powrotem na dół na obiad, więc pobijamy antyrekord dystansu. W schronisku gospodarz Michał przygotowuje nam luksusową kolację z lokalnych produktów, którą przebija jedynie śniadanie następnego dnia. Wyjątkowo męczący dzień kończymy obserwując najpierw lądowanie i start szkoleniowej awionetki, a następnie epicki zachód słońca. Tak nas inspiruje to miejsce, że zmieniamy plan, by dwa dni później powrócić tu na ostatnią wspólną noc z Kasią i Maćkiem, kiedy jakimś cudem Michał i jego elfy karmią nas jeszcze lepiej. To schronisko na każdą kieszeń z wieloma możliwościami: od własnego pokoju po miejsce na trawie. Ta opcja też gwarantuje najlepsze widoki – zachód i wschód słońca nad doliną Osławy to najlepsze, co możecie sobie zafundować, a śniadanie u Michała z chlebka śpiewanego, pesto z czosnku niedźwiedziego, serów kozich i owczych to uczta, na którą warto odłożyć osobny budżet.

START: Wola Michowa META: Smolnik DYSTANS: 18,8 km

W GÓRĘ: 271 W DÓŁ: 148 ŚR. PRĘDKOŚĆ: 14,5 km/h

PRĘDKOŚĆ MAX.: 43,4 km/h CZAS: 1:17 POGODA: 26°C – deszczyk


MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 23

km


DZIEŃ

07

DZIEŃ

08

zima

na kawie u bobra

Pogoda wyraźnie już zmęczona latem: temperatura spada o 10°C i mocno wieje. Wracamy na pętlę i do Cisnej, stamtąd na północ przez Baligród (obowiązkowe zdjęcie z czołgiem) i odbijamy w Mchawie na Roztoki Dolne, gdzie znowu rzeczywistość kempingowa mija się z planami (coś nie mamy szczęścia do Roztok). Ostatecznie lądujemy u pani Doroty na kwaterze, gdzie odkrywamy istnienie telewizji, chociaż większą atrakcją jest piec, w którym rozpalamy, by wysuszyć świeżo wyprane majty (z uwagi na oblężenie stanowiska nie wszystkim się to udaje).

Z Roztok ruszamy szutrami na Rabe, a następnie do malowniczego Jeziorka Bobrowego, gdzie przystajemy na kawę. Stamtąd dalej szutrami – które w Bieszczadach są naprawdę dobrej jakości i opłaca się na nie zjechać z głównych tras – jakoś dobijamy do pętli i ciśniemy do Cisnej przez Przełęcz nad Habkowicami (738 m n.p.m.), którędy prowadzą dość atrakcyjne serpentyny i stromy zjazd do miasta. Po obiedzie wracamy na Wielkie Zapętlenie Bieszczadzkie i w Woli Michowej odbijamy w prawo na Przełęcz Żebrak – kolejny wymagający, ale piękny odcinek, a następnie w lewo na Mików i do naszego schroniska. Ta część trasy to jedna z piękniejszych pętli, jakie można przejechać w ciągu jednego dnia.

START: Smolnik META: Roztoki Dolne DYSTANS: 63,5 km W GÓRĘ: 546 m W DÓŁ: 680 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 18,3 km/h PRĘDKOŚĆ MAX.: 68,1 km/h CZAS: 3:28 POGODA: 20°C – szok

PNT TEAM JEDYNE ZDJĘCIE, NA KTÓRYM JESTEŚMY WSZYSCY, DZIĘKUJEMY PRZYPADKOWEMU PANU ZA ZROBIENIE FOTKI. ZAWSZE MUSI PAŚĆ KLASYCZNE: ZROBI NAM PAN ZDJĘCIE NA TLE... OD LEWEJ: - BART - DORIAN - MACIEK - KASIA AKA MARIAN - HESZTON - ARTUR


START: Roztoki Dolne META: Smolnik DYSTANS: 62,9 km

W GÓRĘ: 1001 m W DÓŁ: 935 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 15,7 km/h

PRĘDKOŚĆ MAX.: 63,7 km/h CZAS: 4:00 POGODA: 22°C

DO JEZIORKA BOBROWEGO K. HUCZWIC PROWADZI JEDNA Z LEPSZYCH SZUTROWYCH TRAS W OKOLICY. SAMO JEZIORKO TO EFEKT WSPÓŁPRACY BOBRA I CZŁOWIEKA W RAMACH PROGRAMU REINTRODUKCJI TEGO PIERWSZEGO. NIESTETY, NASI OGONOWI BRACIA NIE DALI SIĘ ZAPROSIĆ NA KAWĘ.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 25

km


ALE TU JEST OBRZYDLIWIE! To jedyne, co byliśmy w stanie mówić, wjeżdżając w kolejne miejsce wyglądające jak kadr z filmów przyrodniczych, które maniakalnie oglądamy cały rok, żeby nie zwariować.


PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 27-27

km


MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 28

km


najlepsza droga wyjazdu Nasza propozycja na epicką pętlę po najładniejszej części Bieszczad: wyjazd ze Smolnika na drogę 897, skręt w lewo na Wolę Michową; tuż przed Wolą skręcacie w lewo na trasę wzdłuż Chliwnego; jedziecie na początek świetnym asfaltem, potem robią się ciekawe podjazdy szutrowe; mijacie zagrodę niewidzialnych żubrów; po wjeździe na przełęcz znowu w lewo i aż do Mikowa zjazd szybkimi serpentynami; w Mikowie odbijacie na Smolnik i jedziecie na pyszny obiad do schroniska. DYSTANS: około 23 km

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 29

km


ostatnie takie miejsce w naszej części Unii Europejskiej Bieszczady, ostatnie dzikie góry Polski, świadek II wojny i masowych przesiedleń, w PRL-u magiczny symbol niezależności i wolności – to ciągle idealne miejsce, by choć na chwilę uciec od cywilizacji i poczuć nasze lokalne „Into the Wild”. Z jednej strony w Bieszczadach można długo przemieszczać się lasami i rezerwatami, nie spotykając drugiego człowieka, chociaż natknąć się na prawdziwych władców lasu też nie jest łatwo – w tym roku mieliśmy bliskie spotkania jedynie z dzikami, jeleniami, orłem i jednym młodym wilczkiem, nie licząc kilku żmij czy innych wijących się stworzeń. Z drugiej strony nie ma też problemu z zaopatrzeniem w żywność i trunki, w prawie każdej wsi można zrobić najpotrzebniejsze zakupy i przy okazji pogadać z lokalnymi mędrcami, dla których czarni jeźdźcy są niezrozumiałym, acz ciekawym zjawiskiem. O dziwo, chociaż te góry nie są aż tak strome, a asfalt przeważnie wyśmienity, niewielu się spotyka turystów rowerowych. Jeśli wziąć pod uwagę przeciętne odległości, piękno natury oraz nie najgorszą infrastrukturę (z pewnymi wyjątkami), ten zakątek Polski jest wręcz stworzony, by pokonywać go nieśpiesznie i w pełnym zatopieniu w kolorach i zapachach lasu. Najlepsze wakacje to rowerowe wakacje, a najlepszym miejscem na to, budżetowym i spektakularnym, są Bieszczady.

Jeżeli macie jakieś wątpliwości, to zobaczcie FB i Instagram: @bieszczadyphotography

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 30

km



część 2

powrót do domu DZIEŃ

09

szlak jeleni Rano zjeżdżamy z powrotem do Chaty nad Wisłokiem, by pożegnać Kasię i Maćka i w zubożonym składzie – Bart, Dorian, Artur i ja – zacząć drugą część wyprawy, długi powrót do domu. Teraz już nie ma czasu na robienie kółek po najciekawszych miejscach, liczy się prędkość i determinacja. Zbici w ludzką stonogę robimy rekordowy dystans w kierunku Beskidu Sądeckiego. Żeby jednak nie było tak łatwo, kierownictwo wymyśla „skrót” szlakiem jelenia, więc przez 2 godziny przedzieramy się przez chaszcze. Na szczęście wróciło lato, więc możemy znowu się smażyć i wdychać zapachy łąk. Przeważnie jednak kolejne dni będą stały pod znakiem walki z czasem i wiatrem, w której aerodynamika i synchronizacja zespołowa odegrają kluczową rolę.

START: Smolnik META: Krempna DYSTANS: 72,1 km W GÓRĘ: 647 m W DÓŁ: 795 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 18,5 km/h PRĘDKOŚĆ MAX.: 64 km/h CZAS: 3:53 POGODA: 30°C

Przez Komańczę, Tylawę i wspomniane wyżej chaszcze docieramy do Krempnej, która leży w jednej z ładniejszych dolin w tej części Polski. Tam nocujemy na sprawdzonym poletku należącym do sołtysa, rzeka gratis.

DZIEŃ

10

wojna podjazdowa Poranek zaczynamy od Magurskiego Parku Narodowego i konkretnego off-roadu, jednak piękno tej okolicy wynagradza konieczność ciągłego przechodzenia przez rzeki i strumienie. Z góry też co chwilę leci woda, więc trzeba przystawać pod drzewami i dachami. W końcu wjeżdżamy na odcinek, który nam zalazł za skórę już rok wcześniej – piekielna droga do Krynicy. Hańczowa, Wysowa-Zdrój, Ropki, Banica (z pionowym prawie podjazdem przy cerkwi), Mochnaczka Wyżna – nazwy te mrożą krew w żyłach. Tam zawsze jest ciężko, zawsze pada, zawsze ma się ochotę umrzeć (czego dziadek Artur skutecznie dokonał). Wykończeni docieramy do kurortu otoczonego fosą z gówna i łapiemy pierwszą wolną kwaterę, gdzie upierdliwy dziad wchodzi bez pukania do pokoju i zawraca gitarę durnymi historyjkami. Uciekamy do pizzerii i na pusty jeszcze żołądek wypijamy pierwszą butelkę chianti, dzięki czemu bardzo wesoło wracamy na kwaterę i do łóżek.

START: Krempna META: Krynica-Zdrój DYSTANS: 67 km W GÓRĘ: 926 m W DÓŁ: 754 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 15,2 km/h PRĘDKOŚĆ MAX.: 66,5 km/h CZAS: 4:24 POGODA: 23°C – deszcz


MAGURSKI PARK NARODOWY – TO CHYBA JEDEN Z NAJFAJNIEJSZYCH MOMENTÓW DROGI POWROTNEJ. DZIKI, POPRZECINANY BRODAMI, Z KILOMETRAMI ŚWIETNYCH SZUTROWYCH DRÓG, JEST ZDECYDOWANIE NIEDOCENIANY, BO NIKOGO TAM NIE SPOTKALIŚMY.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 33

km


DZIEŃ

11

obóz przetrwania Pomimo nie najlepszej pogody zwijamy się z Krynicy jak najszybciej. Najważniejszy postój na trasie to Muszyna, gdzie Artur udaje się w pielgrzymkę do wytwórni ulubionej wody. Trasa wzdłuż Popradu jest malownicza, chociaż dość ruchliwa. W Piwnicznej odbijamy na Kosarzyska, gdzie, jak przed rokiem, nasza baza w stanicy ZHP jest zamknięta, ale i tak się rozbijamy, jedni tradycyjnie START: Krynica-Zdrój META: Kosarzyska DYSTANS: 46,1 km

W GÓRĘ: 189 m W DÓŁ: 379 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 21,8 km/h

w namiotach, inni zakładają cygański obóz na werandzie. Następuje ceremonialne wciągnięcie na maszt „flagi” Gegenwindu. Wcielone zostają naczelne zasady biwakowania w dziczy – posiadanie saperki jest koniecznością (#leavenotrace). Trzeba tylko uważać, by nie kopać w miejscu poprzednika.

PRĘDKOŚĆ MAX.: 60,9 km/h CZAS: 2:07 POGODA: 22°C

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 34

km


DZIEŃ

12

przełęcz Nasze dzisiejsze wyzwanie to przełęcz Obidza (938 m n.p.m.) – prawdziwy potwór niepogody i stromizny. Artur ciągle umiera, a my powoli spacerujemy pod górkę. Ponieważ i tak zaczyna padać, siadamy na szczycie i jemy drugie śniadanie – zasłużyliśmy. Szlakiem wzdłuż granicy ze Słowacją, potem łąkami zjeżdżamy do rezerwatu Biała Woda. Przez Jaworki i Szczawnicę wbijamy

na drogę rowerową wzdłuż Dunajca, która jest wysoko na naszej liście najlepszych tras południowej Polski. Wyszło słońce, więc pijemy po szklance Kofoli i w drogę. Niestety, w schronisku PTTK pod Trzema Koronami nie ma dla nas miejsc, więc znajdujemy pierwszą lepszą kwaterę w Sromowcach Niżnych.

START: Kosarzyska META: Sromowce Niżne DYSTANS: 37,4 km

PRĘDKOŚĆ MAX.: 45,3 km/h CZAS: 2:48 POGODA: 23°C

W GÓRĘ: 546 m W DÓŁ: 806 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 13,3 km/h

PODJAZD ŚMIERCI NA PRZEŁĘCZ OBIDZA TO NIE SĄ RURKI Z KREMEM. MAJĄC W NOGACH KILKASET KILOMETRÓW I ROWERY ZAŁADOWANE JAK JAKI W HIMALAJACH. WIĘKSZOŚĆ Z WAS BĘDZIE PCHAŁA ROWER JUŻ W POŁOWIE. NATOMIAST WIDOKI NA SZCZYCIE I ZJAZD Z DRUGIEJ STRONY TO JAK WYGRANA W TOTOLOTKA.


PNT POLECA

PIENIŃSKI PARK NARODOWY

Trasa od Obidzy, przez Białą Wodę, Szczawnicę, zakola Dunajca, zamek w Niedzicy i Jezioro Czorsztyńskie to naszym zdaniem idealny plan na wolne 2-4 dni, kiedy ruch turystyczny jest mniejszy. Jest tutaj wszystko: wspinaczka, szybkie zjazdy, dobre asfalty i widoki z każdej półki. Satysfakcja gwarantowana.

REZERWAT BIAŁA WODA TO JEDNO Z CIEKAWSZYCH MIEJSC W PIENINACH. WĄWOZY BIEGNĄCE DOLINĄ BIAŁEJ WODY SKŁADAJĄ SIĘ Z JURAJSKICH I KREDOWYCH SKAŁ. TYLE TEORII, A W PRAKTYCE JEST TO MAŁA NORWEGIA, GDZIE KAŻDA SKAŁA JEST POTENCJALNYM TROLLEM.

DROGA ROWEROWA WZDŁUŻ PRZEŁOMU DUNAJCA RYJE GŁOWĘ – NA DŁUGOŚCI OKOŁO 15 KM MIJAMY OSTRE ZAKOLA, 300-METROWE ŚCIANY SKALNE I WYSPY, A NA KOŃCU WIDOK NA TRZY KORONY. TO ABSOLUTNIE WYJĄTKOWA TRASA.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 36

km


MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 37

km


DZIEŃ

13

ostry dyżur Im bliżej domu, tym szybciej jedziemy: dzisiaj 82 km przez zamek w Niedzicy, Frydman, Krempachy, przełom Białki, Szaflary, Czarny Dunajec, Jabłonkę – byle jak najdalej od Nowego Targu. W oddali przez cały dzień majaczą Tatry. Przypadkowo trafiamy na nowo wybudowaną „autostradę” rowerową. Meta w Lipnicy Wielkiej, która faktycznie ciągnie się bez końca. Na kempingu towarzyszą nam konie i czarny baran. Artur zdobywa sprawność chirurga i operuje sobie uszkodzony palec. START: Sromowce Niżne META: Lipnica Wielka DYSTANS: 82,5 km

W GÓRĘ: 729 m W DÓŁ: 479 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 20,7 km/h

PRĘDKOŚĆ MAX.: 63,3 km/h CZAS: 3:59 POGODA: 30°C


DZIEŃ

14

sąsiedzi Jedziemy przez kolejny park narodowy, tym razem Babiogórski. Już nie wiemy, które góry ładniejsze i bardziej malownicze. Przez Koszarawę i Jeleśnię wspinamy się do Sopotni Wielkiej, gdzie ostatecznie rozbijamy się na półdziko pod (pustym) domem znajomego (pozdrowienia, Marek). Przemiła sąsiadka zaopatrzy nas we wrzątek i wymieni uwagi o podróżach rowerowych. W Sopotni jest fajny wodospad, więc idziemy się przy nim umyć w lodowatej wodzie. Tuż obok przysiadamy na zimne piwko, dzień jest spełniony.

DZIEŃ

15

START: Sopotnia Wielka META: Przysłop DYSTANS: 67,4 km

W GÓRĘ: 1114 m W DÓŁ: 961 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 16,9 km/h

START: Lipnica Wielka META: Sopotnia Wielka DYSTANS: 61,4 km W GÓRĘ: 800 m W DÓŁ: 500 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 18,6 km/h PRĘDKOŚĆ MAX.: 51,6 km/h CZAS: 3:30 POGODA: 30°C

PRĘDKOŚĆ MAX.: 67,6 km/h CZAS: 3:59 POGODA: 30°C – burza

zguba Początek dnia jest w miarę spokojny, jedziemy przez Węgierską Górkę i Milówkę, natomiast jeszcze przed obiadem trafiamy na jeden z najgorszych podjazdów wyprawy pomiędzy Kamesznicą a Koniakowem. Tutaj trzeba odpoczywać kilka razy, zwłaszcza że nad szczytami kotłuje się burza, którą chcemy przechytrzyć. W końcu udaje nam się dotrzeć na Ochodzitą, gdzie uzupełniamy minerały w karczmie i przeczekujemy deszcz, który nas w końcu dopadł. Kontynuujemy na Istebną, po wspięciu się na Kubalonkę odbijamy na prawo na Zameczek, Czarną Wisełkę i Stecówkę,

by finiszować w schronisku PTTK na Przysłopie. Tutaj trzeba uważać, by się nie zgubić na niekończących się rozstajach dróg i szlaków. Niestety, Dorian nie uważa i chcąc nie chcąc odłącza się od PNT. Podejrzewamy, że dał się za bardzo wciągnąć Tinderowi (w każdej wsi był w stanie zlokalizować potencjalne tinderówy). Jako że nikt z nas nie ma zasięgu, nie udaje nam się skontaktować z nim ani jemu odnaleźć się na mapie. Lądujemy we trójkę w schronisku pamiętającym lepsze czasy i wznosimy toast za Doriana ciastem z jagodami.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 39

km


START: Przysłop META: Katowice DYSTANS: 106,5 km

W GÓRĘ: 628 m W DÓŁ: 1368 m ŚR. PRĘDKOŚĆ: 19,8 km/h

PRĘDKOŚĆ MAX.: 69,9 km/h CZAS: 5:22 POGODA: 30°C

NAJPIĘKNIEJSZA DROGA W BESKIDACH. GDYBYŚMY BYLI WŁODARZAMI TEJ OKOLICY, TO TRASA BYŁABY LEPIEJ PRZYGOTOWANA I NIE TRZEBA BY BYŁO SKAKAĆ NAD KANAŁAMI ODPŁYWOWYMI. ALE NIE JESTEŚMY, WIĘC OBOWIĄZUJE TAM ZAKAZ JAZDY NA ROWERACH.


DZIEŃ

16

ostatnia płaska Po tradycyjnym wielojajecznym śniadaniu wyruszamy w smutku w ostatnią drogę. Ze schroniska wiedzie na Salmopol najlepsza rowerowa trasa w Polsce, co z uwagi na to, że nie wolno tamtędy jeździć rowerem, jest szczególnie skandaliczne i żenujące. Trasa ta biegnie zboczami i przełęczami, na przemian w górę i w dół, a widok zza każdego zakrętu przebija ten poprzedni. W końcu wyjeżdżamy z gór przez Szczyrk, by w Bielsku napotkać komitet

powitalny w osobie Dodo i Wojtka Jr. Wojtek prowadzi do Katowic schodami, stawami i lasami, a my odkrywamy istnienie płaskich dróg i terenów – można umrzeć z nudów, chociaż niektórzy z nas umierają faktycznie z wycieńczenia (hej, Dodo!). Dorian postanawia dołączyć ponownie w Tychach, widocznie skończył mu się abonament w Tinderze. Finiszujemy w naszej domowej pizzerii Len Arte, gdzie wchłaniamy triumfalną pizzę lub dwie.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 41

km


Rower nadaje rytm. Oddech, obrót, nacisk – całe ciało dostosowuje się do wymogów maszyny. Do tego dochodzi rytm drogi – podjazd, zjazd, serpentyna w lewo i w prawo, postój. W wakacje to staje się codziennością, jednak to nie wszystko. Na rytmy ciała i ruchu nakłada się rytm życia – pobudka, śniadanie, zwinięcie obozu, szukanie trasy, szukanie obiadu, noclegu, rozbicie obozu i zasypianie po zachodzie słońca. Te trzy przeplatające się rytmy na wykresie wakacji idealnie oczyszczają głowę i ciało, pomagają nam poznać nasze możliwości i potrzeby, pokazują potrzeby i możliwości naszych towarzyszy, wytwarza się specyficzna wspólnota doświadczenia. Jeśli robimy to po raz pierwszy, odkrywamy w sobie niesamowity potencjał i przełamujemy zahamowania. Zakochujemy się od

pierwszego wejrzenia. Każda następna wyprawa to pogłębianie tej relacji, która daje nam co chwilę dowody swojej miłości do nas. Rower i otwarta przestrzeń bardzo niewiele wymagają, a dają tak wiele. Może to brzmi banalnie, ale naprawdę celem podróży jest sama podróż. Myślenie się prostuje, potrzeby zmniejszają, jest tylko droga. W górach możemy się poczuć jak malutki element układanki ziemskiej, może dlatego ciągle do nich wracamy. Góry są idealne na taką wyprawę, bo niejako nas łamią i pozwalają odrodzić się mocniejszym. Bieszczady, Beskidy, Pieniny – mimo potu, krwi i łez (i masy błota) trudno o lepsze trasy na wakacyjną przygodę i kontakt z prawdziwą przyrodą. Mamy nadzieję, że nasz reportaż zainspirował was do poszukiwania własnej przełęczy.

KONIEC

@bieszczadyphotography


BIESZCZADZKA

OSTOYA Życie dookoła toczy się w niezwykłym tempie. Rzadko mamy czas, by zatrzymać się, oderwać od zagonienia, smakować chwile i życie. Prawdziwie. Wiele osób pół żartem, pół serio mówi: „A może tak rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Nie bez kozery. To tam bowiem, w Bieszczadach, wydaje się, jakby czas płynął wolniej. Dlatego, że ludzie i przyroda żyją w swoim naturalnym rytmie. Wszystko ma szansę dziać się w odpowiednim dla siebie czasie i miejscu. Stąd właśnie tam, bez pośpiechu, w tempie nadanym przez naturę, dojrzewa szlachetna pszenica, z której wytwarzana jest OSTOYA. Jej twórcy namawiają do tego, aby celebrując wspólne chwile z przyjaciółmi – odetchnąć i odkryć bogactwo smaku oraz aromatu wódki OSTOYA. OSTOYA czerpie z tego, co w Polsce najlepsze. Ze wspaniałej natury. Zaprasza do świata, w którym można odetchnąć, złapać dystans i nabrać energii. To propozycja stworzona z myślą o ceniących autentyczność oraz przywiązujących szczególną wagę do detali.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 43

km


Fed by Wild

przedwiośnie anielskich szlaków zdjęcie: Adam Klimek TREK FARLEY I BANDA KONIA NA MOMENT PRZED PIĘCIOMA PRZEPRAWAMI PRZEZ PANISZCZÓWKĘ W BIESZCZADACH. MARZEC 2016. Przygoda zaczyna się tam, gdzie kończy się codzienność. Fed by Wild to całoroczny bikepackingowo-fotograficzny projekt, który tworzy trzech śląskich pasjonatów „życia u źródeł”.

www.fedbywild.com facebook.com/fedbywild


PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 45

km


Będę szczery: na kawie znam się mało, na metodach jej robienia jeszcze mniej, ale wypić dobrą kawę w plenerze to lubię najbardziej na świecie! Na szczęście w tym roku poznałem specjalistów zajmujących się połączeniem dwóch ulubionych czynności, czyli jeżdżenia na rowerach i picia czarnego paliwa. Poniżej kilka słów od nich. zdjęcia i tekst: Coffee Tea Trip


Co jest lepszego od kawy? Kawa w plenerze. A jeszcze lepiej smakuje po wysiłku, gdy przejechało się kilka kilometrów i się na nią zasłużyło. Tylko jak ją przygotować?

W przypadku tych, którzy nie lubią długich przerw, sprawdzi się termos z zalaną w domu kawą rozpuszczalną lub przelaną z ekspresu. Szybki łyk i można jechać dalej. My jednak preferujemy inne metody, dające więcej satysfakcji, zmuszające do kreatywności, zapewniające dłuższą chwilę wytchnienia, czas do rozmów oko w oko i kontemplacji. Co wziąć ze sobą na „kawowy trip” i jak się zabrać do plenerowego picia kawy? Oto kilka przykładów z naszego zestawu rowerowego i nasz ulubiony sposób parzenia. Często pojawi się wyrażenie „około", ponieważ na wycieczki zwyczajnie nie chce nam się zabierać dodatkowych sprzętów, takich jak waga czy termometr. Pierwszą rzeczą, w którą trzeba się zaopatrzyć, jest oczywiście kawa. Polecamy ziarnistą, dobrej jakości, np. Czarny Deszcz z Wrocławia. Następnie przydałoby się ją zmielić –

jednak przed tą czynnością trzeba wybrać metodę parzenia, ponieważ to od niej zależy, jak grubo ma być zmielone ziarno. My podczas plenerowych spotkań najczęściej wybieramy metodę przelewową. Ma ona dwie ważne zalety. Po pierwsze, turystyczne Drippery (Snow Peak dripper, GSI Java Drip, Helix Coffee Dripper) zajmują zdecydowanie mniej miejsca niż kawiarka czy popularny wśród outdoorowych kawoszy AeroPress. Po drugie, pozwalają na przygotowanie kawy dla więcej niż jednej osoby podczas jednego parzenia. Do tej metody ustawiamy młynek na średnie mielenie (coś na kształt soli gruboziarnistej). Potrzebne nam będzie około 7 g kawy (mniej więcej 1,5 łyżeczki) na każde 100 ml wody. Jeśli nie mamy własnego młynka, możemy po drodze zajechać do ulubionej kawiarni i poprosić baristę o zmielenie naszej kawy.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 47

km


Następne rzeczy, które musimy zabrać, to naczynie, w którym zagotujemy wodę, i sprzęt, na którym to zrobimy. My używamy turystycznych kuchenek gazowych Optimus i Campingaz na ogólnodostępne kartusze. Zanim się w nie zaopatrzyliśmy, używaliśmy własnoręcznie zrobionej kuchenki z puszki po piwie, jednak nie podobało nam się, że okapca nam garnki i śmierdzi paliwem w całej sakwie rowerowej. Jako naczynia używamy stalowego garnka ze składanym uchem i wybitą miarką firmy Stanley; w komplecie były dwa mieszczące się w nim kubki!

Do zestawu dokładamy filtry do kawy, zapalniczkę – i mamy wszystko (można zabrać jeszcze cukier i mleko, jeśli lubicie). Świetnym rozwiązaniem jest też produkt Cafflano – All in One Coffee Maker. Ruszamy! Gdy docieramy na miejsce, rozkładamy kuchenkę, wstawiamy wodę na gaz i montujemy dripper na kubku. Przesypujemy kawę do filtra w dripperze. Gdy woda zacznie wrzeć, zdejmujemy ją z kuchenki. Do zalania kawy powinna mieć 90-95°C, dlatego odczekajmy minutę. Najpierw zalewamy kawę niewielką ilością wody, około 50 ml, i czekamy pół minuty, by nasiąknęła i „uciekł" z niej dwutlenek węgla.

Następnie zalewamy stopniowo resztą wody kolistymi ruchami. Czekamy, aż cała kawa spłynie do kubka (czas parzenia nie powinien przekraczać 2,5 do 4 minut w zależności od tego, na ile osób przygotowujemy kawę). Następnie zdejmujemy dripper i delektujemy się pyszną kawą (albo dodajemy cukier, mleko i wtedy się delektujemy). Po takim „odpoczynku" sprzątamy po sobie i naładowani energią ruszamy dalej w drogę.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 48

km



WYPRAWY & PODRÓŻE NR 2

POLSKA – CZECHY / SUDETY

zdjęcia: Dyrektor tekst: Dyrektorowa Co roku w wakacje urządzamy sobie z Dyrektorową randkę na rowerach, co roku lepszą. Jednak tym razem cała akcja stała pod znakiem zapytania z powodu walki mojej pięknej narzeczonej z chorobą. W ostatnim momencie zapadła decyzja, że może jechać, ale jasne było też, że jest kompletnie bez formy po miesiącach bez roweru. Postawiliśmy więc na niskie góry, spanie w schroniskach, zwiedzanie i niewielkie dystanse. Jeżeli nie macie superformy lub chcecie wkręcić swoją drugą połowę w podróże na rowerach, to jest trasa dla was! Zakochacie się!


PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 51

km


PRZYGODA, CZAS START, CZYLI DODO ZNOWU W SIODLE Przesiadka była we Wrocławiu. Pociąg spóźnił się o jakąś godzinę, no, ale w końcu przyjechał. Powiesiliśmy rowery na hakach i rozsiedliśmy się w przedziale. Trzy godziny i voilà! Wagony toczą się pod górę, pociąg bierze zakręt, przed nami wyrasta ściana skał. Zamykamy okno, bo deszcz ostro zacina. Moim celem numer jeden tej wyprawy jest Bystrzyca Kłodzka, miasteczko, które pragnę zobaczyć od dawna, a które znam tylko z filmu. Atak na Bystrzycę planujemy na czwarty-piąty dzień. Moje podniecenie sięga apogeum. Dla Barta to oczywiście również jest ekscytujące, ale ja nie jeździłam bity rok, po przeprawie z chorobą to moja pierwsza od roku górska próba. Szklarska Poręba, wysiadamy. Głodni, a tu tak pada. Czekamy chwilę na dworcu, gdzie coraz poważniej rozważam, czy nie skorzystać z miejscowego baru, padać nie przestaje, głód narasta. Decydujemy się jednak zjechać do centrum. Leje coraz mocniej, to pierwszy test naszych kaczuch (kurtek Quechua), które Bart zakupił w ostatnim momencie dzień wcześniej. Od tej pory kaczuchy są naszym nieodłącznym i niezawodnym towarzyszem podróży. Przed oczami wyrasta nam restauracja, ma dwie podstawowe zalety: zadaszenie oraz jest pizzerią. Ubrany na biało właściciel, wystrojony w kety i sygnety, bardzo sympatyczny, niewątpliwie gej, wprowadza nas do środka, gdzie przejmują nas kelnerzy, bardzo sympatyczni, niewątpliwie geje. Ta przyjemna restauracyjka serwuje całkiem smaczną pizzę. Jest w sam raz, deszcz ustępuje. Kiedy wychodzimy, nasze rowery, bezpiecznie spięte pod zadaszeniem, są już prawie suche. Robimy drobne zakupy i kierujemy się w górę, do schroniska Kamieńczyk. Drogę obejmuje las. Krajobraz wynagradza mi pierwszy wysiłek. Wjeżdżamy do schroniska, porzucamy wszystko i udajemy się nad wodospad. Przejście jest zamknięte, kasa nieczynna. Naturalnie forsujemy furtkę. Schodzimy w dół i w dół, a potem idziemy wzdłuż skały. Wodospad piętrzy się przed nami, hałaśliwy i monumentalny. Księżyc puszcza do nas oko. Tak kończymy pierwszy dzień naszej trasy i tak zaczynamy przygodę.

PIERWSZA RANDKA WE MGLE Zaczynamy od lekkiego śniadania, przyglądając się staruszkowi rozbijającemu obóz fotograficzny na tle wodospadu. Robi turystom pamiątkowe zdjęcia ze swoim bernardynem jako atrakcją. Pies jest zaniedbany i posłuszny, żyją sobie z tych kilku śmiesznych zdjęć dziennie, które nie mają określonej ceny. Po szybkim posiłku zapinamy sakwy, wskakujemy na siodła i zjeżdżamy w dół, w kierunku Zbójeckich Skał i zamku Chojnik. Jest pięknie. Po drodze mijają nas setki biegaczy, chyba trafiliśmy na jakiś obóz. Niekończące się łańcuchy, grupy i pojedyncze, zerwane ogniwa biegających ludzi w każdym wieku są wszędzie przez jakąś jedną trzecią naszej trasy. Wjeżdżamy w pachnące lasy, potem na asfalt, wreszcie docieramy. Zbójeckie Skały to nasza uwertura do wszystkich następnych skał, czego jeszcze się nie spodziewamy. W zasadzie skały dają nieźle w kość, my jednak postanawiamy iść dalej, do zamku. Jest fantastycznie, na murach jemy jagodzianki. Zaczyna padać deszcz. Niezabezpieczone na wypadek zmoknięcia rowery porzuciliśmy pod drzewem za kasą z biletami, jakieś półtorej godziny drogi stąd. Żwawym tempem usiłujemy jak najszybciej dostać się z powrotem na dół. Jakoś pod górę nie wydawało się tak daleko! Kiedy rozpadało się na dobre, postanowiliśmy stonować nasze tempo, godząc się, że pojedziemy z mokrymi tyłkami. Kiedy dochodzimy do rowerów, czeka nas miła niespodzianka – pani z kasy wytargała skądś reklamówki i zabezpieczyła nam siodełka. Ruszamy dalej. Deszcz nie przestaje padać, zmienia się tylko jego natężenie. Fantastyczne kaczuchy nie przepuszczają niczego, jest nam więc względnie sucho, a przede wszystkim ciepło. Docieramy do miejscowości Kowary, jednej z wielu tutaj, w których oprócz budownictwa pamiętającego czasy dawnej świetności i biedy ziejącej z każdego rogu nie ma nic. Być może to desperacja szukać w takim miejscu posiłku. Naszym celem jest przełęcz Okraj, żeby ją sforsować, musimy coś zjeść. Podejrzanie wyglądający bar nie wzbudza naszego zaufania. Nieopodal mignął nam jednak pałacyk oferujący jakąś strawę. Wchodząc na jego teren, odnosimy wrażenie, że przekraczamy jakąś granicę światów. Deszcz dudni usypiająco, skrzypią wysokie, drewniane drzwi. W środku ciemność i cisza. Otaczają nas stare fotele, kredensy i kandelabry. Chodząc od komnaty do komnaty, natykamy się na psa. Wtedy dobiega nas chrapnięcie – obok zwierzęcia drzemie stopiony z fotelem właściciel. Nie budzimy go, tylko rozsiadamy się pomiędzy tandetnymi, stylizowanymi na barok aniołkami, na kanapie w jednej z sal. Co mamy robić? Tak czy siak, pada. Wtem rozlega się echo czyichś stóp. Podchodzi do nas kelnerka będąca zarazem kucharką. Zamawiamy placki ziemniaczane i sałatkę. Jest coraz ciemniej, więc zapalam milion świec powciskanych we wszystko. To najgorszy posiłek podczas tej podróży. Brzuch rozbolał mnie właściwie jeszcze w trakcie jedzenia. Robi się coraz ciemniej, leje coraz mocniej, postanawiamy się szybko ewakuować. Gdy tylko wychodzimy na zewnątrz, następuje prawdziwe załamanie pogody. Podjeżdżamy do sklepu, żeby wziąć coś na kolację i na gastro. Kupuję tonę herbatników i innych niepotrzebnych rzeczy. Mam wrażenie, że ból brzucha potęguje się wraz z deszczem. Przed nami majaczy gigantyczny podjazd, mój pierwszy poważny podjazd tego roku. Pilnujący rowerów Bart, pod w sumie już niechroniącym go przed ulewą drzewem, zaczyna się zastanawiać, czy jest sens atakować przełęcz w tych warunkach. Spoglądam na niego i rzucam tylko: „Ale Bart, to jest PNT!”. Ruszamy w górę. Podróż jest ciężka, krople deszczu jak małe sztyleciki rozbijają się o nasze twarze. Co chwilę musimy się zatrzymywać, brzuch boli mnie coraz mocniej i trudno mi jest jechać. Mój organizm przeżywa chyba jakiś wysiłkowo-trawienny szok. Skostniały mi ręce. Dla Barta, po przejechaniu Bieszczad w 40-stopniowym upale, to również pewna odmiana. Nasze ciuchy przestają chłonąć wodę, a każda kolejna kropla po prostu się od nas odbija. Jest zupełnie ciemno, kiedy dojeżdżamy do wilgotnego, drewnianego i lekko nadgryzionego grzybem schroniska. Tam szybko rozwieszamy rzeczy, bierzemy kąpiel i siadamy na werandzie, gdzie gości nas mgła. „Pewnie kiedy świeci słońce, to jest tutaj pięknie”, komentuje Bart.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 52

km


DOCIERAMY DO MIEJSCOWOŚCI KOWARY, JEDNEJ Z WIELU TUTAJ, W KTÓRYCH OPRÓCZ BUDOWNICTWA PAMIĘTAJĄCEGO CZASY DAWNEJ ŚWIETNOŚCI I BIEDY ZIEJĄCEJ Z KAŻDEGO ROGU NIE MA NIC.



PODRÓŻ PRZEZ MIASTA WIDMA Za oknem biało. Ubieramy się i pakujemy w pośpiechu. Moje buty są wciąż kompletnie mokre, Bart przezornie wypchał swoje gazetą, która do rana wchłonęła całą wilgoć. Zjadamy schroniskową jajecznicę i ruszamy we mgle z powrotem w dół. Zjazd jest cudowny, lodowaty, w zerowej widoczności. Mam tak zmarznięte ręce, że z trudem trzymam się kierownicy. Pierwszym miasteczkiem, w którym się tego dnia zatrzymujemy, jest Lubawka. Siadamy w jedynej kawiarni na rynku, niemal identycznym jak wiele kolejnych, które dane nam będzie zobaczyć po drodze. Bieda tych miasteczek jest porażająca. Obserwujemy wszystko w milczeniu, każdy obraz zapijając łykiem kawy. Po uliczkach kręcą się bezsensownie starcy i dzieciaki, które z nudów polują na przerażonego, zranionego ptaka. Majaczą nad nami smutne okna kamienic. Jest coś niesamowitego i niepokojącego w tych miasteczkach widmach. Z jednej strony spokojnych i onirycznych, z drugiej – obskurnych i bezwzględnych. Ruszamy dalej. W drodze do kolejnego miasteczka udaje nam się wypatrzyć jelenia i stado łań. Zbaczamy z trasy i napaleni wpadamy w chaszcze z rowerami, żeby jak najbliżej podejść. Łanie rzucają się do ucieczki, a jeleń pręży się, wyprostowany, postawny, stanowczo stąpa w naszą stronę. Jest na tyle blisko, byśmy się przekonali, że jest po prostu potężny i wcale nie ma przyjacielskich zamiarów. Tym razem my rzucamy się do ucieczki, chaszcze wplątują nam się w szprychy. Jakoś udaje się przedostać na drogę główną, suniemy dalej przed siebie. Przejeżdżamy przez Chełmsko Śląskie, będące kopią Lubawki. Wyjeżdżając z rynku, który do złudzenia przypomina ten z poprzedniego miasteczka, mijamy szereg drewnianych domów tkaczy, które w drugiej połowie XVII wieku były wizytówką miasta. Kiedy wjeżdżamy do Mieroszowa, mamy już dzień świstaka. Mieroszów jest chyba najgorszym z tych miasteczek. Najbardziej obskurny, najbardziej zaniedbany. Brudne bachory wrzeszczące coś do psów, psy wrzeszczące coś do staruch przechadzających się z upasionymi, zrezygnowanymi, wymęczonymi życiem córkami przeklinającymi na swoje bachory wrzeszczące do psów, ósmy krąg piekielny. Robimy się głodni, ale w Mieroszowie chyba nawet nie ma gdzie zjeść. Decydujemy się na obiad w poleconym przez bazującego tam dwa tygodnie wcześniej Artura Sokołowsku, które jest naszym przedostatnim przystankiem przed noclegiem. Sokołowsko okazuje się miejscem wyrwanym z czasoprzestrzeni. Niestety, pizzeria, reklamowana jakieś 5 km wcześniej, okazuje się zamknięta. Zaczyna brakować nam sił, przed nami podjazd kolos, a my dzień wcześniej zjedliśmy na gastro prawie wszystkie nasze zapasy, został nam jeden baton energetyczny. Spotykamy kilka osób, ale raczej jest tam pusto. Przejeżdżając przez park, natykamy się na grupkę spacerowiczów, tak, jest tam jakaś restauracja. Rzucamy się we wskazanym kierunku. Otwiera gospodarz będący również właścicielem wspomnianej pizzerii. Bart prawie wpada w głodowy szał, słysząc, że „dzisiaj zamknięte”. Gospodarz pociesza nas jednak, że w schronisku syto karmią, i wskazuje najkrótszą trasę. Podjazd na głodnego, choćby nie wiem jak krótki, będzie się wydawał nieskończonością. W jednej czwartej drogi zjadamy ostatniego batona, którym dzielimy się na pół. Jest niedobry i nic nie daje. Robi się coraz ciemniej, a zgubić się na tym szlaku to banał. Widoki są jednak przepiękne. Zmierzcha. Mijamy kolejne rozwidlenia dróg, szutrami w górę i w górę. Opadam z sił, Bart trenował cały rok, idzie mu o wiele lepiej. Ostatni podjazd to w sumie same kamole. Nawet on zsiada z roweru. Mgła opada na polanę, wita się z nami samotne drzewo. Jesteśmy na miejscu. To schronisko bardzo różni się od tego, w którym obudziliśmy się rano. Dostajemy gigantyczny posiłek złożony ze smażonego sera, z sałatki i ziemniaków, zapijanych Opatem i gorącym klonem. Tutaj też załamują się wszystkie nasze plany (których główną atrakcją miała być Bystrzyca Kłodzka), a Andrzejówka i Sokołowsko będą od teraz naszą bazą przez najbliższe dwa dni.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 55

km


W TE WAKACJE JEŹDZIMY, BY SOBIE POSKAKAĆ PO SKAŁACH Gospodarz Andrzejówki pokazał nam takie trasy, że decyzja o pozostaniu w tym miejscu na dłużej była przesądzona. Tego dnia wyruszamy w kierunku czeskich Teplic i Adršpach, zachęceni opowieściami o skałach gigantach, potężnym masywie górskim z górnokredowych piaskowców. Z Andrzejówki do Czech dostajemy się najkrótszą i jednocześnie najpiękniejszą trasą. Ścieżka to wynurza się, to ginie gdzieś w wysokiej trawie, a przed nami rozpościera się nieskończony łańcuch oszałamiających Sudetów. Widoki zapierają dech i wynagradzają ten moment, kiedy droga przestaje być drogą, a zamienia się w ścianę kamieni, po której nie sposób ani zjechać, ani zejść – zsuwamy się, z rowerami przewieszonymi przez ramię, aż na dół, zupełnie już gubiąc ścieżkę i orientację. Niepostrzeżenie znaleźliśmy się poza krajem. Nie trzeba wiedzieć, że się przekroczyło granicę, by zorientować się, że jest się w Czechach. Jesteśmy w jakiejś wsi. Te prześliczne wioski, czyste i zadbane, z idealnymi drogami, w stosunku do naszych stanowią niesamowity kontrast. Dla odmiany wypogadza się, wjeżdżamy do Meziměstí w pełnym słońcu. Teoretycznie powinno być też łatwiej załadunkowo, ponieważ cały balast został w schronisku. Adršpach to monumentalny masyw jak z filmu fantasy. Jeszcze przed wejściem wciągamy smažený sýr i hranolky, po czym rozpoczyna się trwająca ponad trzy godziny wędrówko-wspinaczka wzdłuż, wzwyż i między tymi niesamowitymi wykwitami natury. Pomimo wcześniejszych doświadczeń nie wzięliśmy pod uwagę wycisku, jaki potrafią zafundować skały. Pełni wrażeń, ale kompletnie zmęczeni wsiadamy z powrotem na swoje rowery. Czwartego dnia naszej wyprawy, mimo że bez bagażu, moje mięśnie przeżywają kryzys. Gdy mijamy Mieroszów, ledwo dociskam pedały. Wlokę się za Bartem i chyba tylko głód jest moim sprzymierzeńcem i motorem. Tego dnia pizzeria Kawiarenka Smaków okazuje się otwarta. Jest i facet, którego poznaliśmy dzień wcześniej, i jego żona, właściciele, niesamowicie mili ludzie, totalnie zainteresowani naszym stylem podróżowania. Sami również nie stronią od rowerów i urządzają sobie rozmaite wycieczki. Z okna kawiarenki jest widok na kino, do którego w młodości chodził Kieślowski; naprzeciwko wisi balkon jego ówczesnego mieszkania. Dowiadujemy się również tego i owego o samym Sokołowsku, gdzie w XIX wieku powstało pierwsze na świecie nowoczesne sanatorium leczenia gruźlicy. Teraz Sokołowsko to po prostu dom starców. Sanatoria piętrzą się jedno na drugim i niszczeją, wszyscy młodzi ludzie pouciekali. Miasteczko pozostawione samo sobie biednieje i umiera powolutku, razem ze swoimi kuracjuszami. Kawiarenka okazuje się strzałem w dziesiątkę. Pizza jest wyśmienita, ciastko też, zapijamy je kawą i Opatami. Do Andrzejówki się wtaczamy. Inną drogą. W sumie to nie wiem, czy dłuższą, czy krótszą. Na miejscu klasycznie wchodzi jeszcze Opat i gorący klon, prysznic, chmurka w reflektorach gwiazd i do jutra.


TEGO DNIA WYRUSZAMY W KIERUNKU CZESKICH TEPLIC I ADRŠPACH, ZACHĘCENI OPOWIEŚCIAMI O SKAŁACH GIGANTACH, POTĘŻNYM MASYWIE GÓRSKIM Z GÓRNOKREDOWYCH PIASKOWCÓW.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 57

km


CHATA GWIAZDA I BROUMOVSKÉ STĚNY Po Adršpach postanawiamy, zgodnie z instrukcją naszego gospodarza, wystrzelić się w Broumovské stěny. Dróg wiodących z Andrzejówki do rozmaitych destynacji jest obłędnie dużo, więc jeśli ktoś ma słabą orientację w terenie, to w starciu z górą nie ma szans. Bart ma w głowie nienajgorszy kompas (ja mam), zatem postanawiamy zaufać Ulmonowi i jego wrodzonym zdolnościom, by nie powtórzyć akcji ściana, którą zaliczyliśmy dzień wcześniej. Idzie nam dobrze do momentu, kiedy gubimy drogę, a naszym oczom ukazuje się coś z mnóstwem różnej wielkości kamieni, prowadzącego właściwie w pionie do podnóża. Buntuję się i oznajmiam, że z rowerem NA PEWNO nie idę. Patrząc na to, po prostu widziałam siebie w dole ze skręconym karkiem. Zsuwam się powoli, chwytając się czego popadnie, no, trochę to zajmuje, zwłaszcza że Bart musiał znieść najpierw własny rower, a potem wdrapać się po mój. Ostatecznie odnajdujemy się w Sokołowsku – i była to najdłuższa tym razem trasa Andrzejówka – Sokołowsko ever. Dalej lecimy klasycznie: w kierunku Mieroszowa, przez Meziměstí, i tak dalej, i tak dalej. Musimy pokonać kawałek drogi szybkiego ruchu, co jest mniej przyjemnym fragmentem wyprawy, szybko jednak zbaczamy w las, który okazuje się górą. Forsujemy ją, napawając się widokami. Mijamy polanę ze źródełkiem, w którym uzupełniamy bidony w drodze powrotnej. Dalej kierujemy się na szczyt Hvězda, przed którym wznosi się ogromny, ozdobiony jabłonkami podjazd, wysłany idealnym asfaltem, gdzie spotykamy staruszka zajawkowicza w kolarskim stroju, codziennie robiącego jakieś 70 km po tych okolicach.

Na miejsce docieramy totalnie głodni. Chata Hvězda okazuje się przepięknym schroniskiem, wybudowanym w stylu szwajcarskim w 1854 roku. W środku wita nas przezabawny, brzuchaty kelner, wręcza nam lornetkę i wyprowadza na balkon, by zafundować nam widowisko krajobrazów. Zamawiamy smažený sýr s hranolkami a tatarskou omáčkou i dwa regionalne piwa podane w ogromnych kuflach. Trzeba mieć zapas energii, żeby ruszyć między skały! Broumovské stěny różnią się od skał z Adršpach. Są masywnym piaskowcem, ale mniej potężnym, pełnym wąwozów i labiryntów, bogatym w rozmaite skalne formacje, zdecydowanie ciaśniej rozłożonym. Atrakcyjne w nich jest na pewno to, że nie spotykamy zbyt wielu turystów, a kierunek został jedynie oznaczony farbką, a nie sznurem barier i innego ustrojstwa. Tutaj skały, nie człowiek, wyznaczają szlak, więc jeśli są tam schody, to naturalnie rzeźbione latami przez naturę. Włazimy w każdą szczelinę, wspinamy się wszędzie. Nawet się nie orientujemy, kiedy mijają dwie godziny, jesteśmy wykończeni. Musimy się pospieszyć, by na miejscu jeszcze coś zjeść. Trzeba przyznać, że Sokołowsko jest pod względem gastronomicznym fantastyczne. Zarówno Kawiarenka Smaków, jak i Andrzejówka serwują dania giganty, składające się z samych pyszności. Każdego ranka zamawiamy wielkie śniadanie, złożone z jajecznicy i talerza rozmaitości, pełnego pieczywa, warzyw i serów. Tym razem ponownie wygrywa kawiarenka, jako że sýr tego dnia zjedliśmy już w Gwieździe. Potem, zgodnie z naszym codziennym rytuałem, w zachodzącym słońcu wdrapujemy się do Andrzejówki.


PO ADRŠPACH POSTANAWIAMY, ZGODNIE Z INSTRUKCJĄ NASZEGO GOSPODARZA, WYSTRZELIĆ SIĘ W BROUMOVSKÉ STĚNY. DRÓG WIODĄCYCH Z ANDRZEJÓWKI DO ROZMAITYCH DESTYNACJI JEST OBŁĘDNIE DUŻO, WIĘC JEŚLI KTOŚ MA SŁABĄ ORIENTACJĘ W TERENIE, TO W STARCIU Z GÓRĄ NIE MA SZANS.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 59

km



SUDETKA NA STU ZAKRĘTACH

DO WIDZENIA, SKAŁY

Czasu zostało niewiele, więc i Bystrzyca z dnia na dzień staje się coraz mniej realna. Jednak nie chcemy rezygnować z kilku innych kluczowych punktów wyprawy, zatem żeby zdążyć, musimy się ewakuować. Jesteśmy już trochę znużeni tym wiecznym Sokołowskiem, tym wiecznym Meziměstí. Od trzech dni przejeżdżamy tamtędy dwa razy dziennie, a właśnie szykuje się kolejna, ostatnia już wyprawa w te tereny. Jak co rano, zjadamy syte śniadanie, wypijamy kawę i zaczynamy szykować rowery. Zjeżdżamy do Sokołowska i jedziemy odkrytym dzień wcześniej, malowniczym skrótem do Meziměstí, w kierunku Broumova, wcześniej zaliczając browar Olivětin, gdzie naturalnie, w otoczeniu os, uraczyliśmy się Opatami. Broumov to przedziwne miejsce. Zamieszkiwany licznie przez Cyganów, z jedną kawiarnią, jedną ciastkarnią i jedną restauracją (ku naszej uldze – pizzerią) na rynku, przy którym znajduje się czeski zabytek narodowy, potężny, barokowy klasztor benedyktynów. Miasto przenika ta sama atmosfera, której zaznaliśmy już wcześniej w Lubawce, Chełmsku Śląskim czy Mieroszowie, z tą różnicą, że jest dużo piękniejsze, ubrane w resztki barokowej architektury, leżące w samym sercu Kotliny Broumovskej. Łazimy trochę po klasztorze, ale zbliża się czas, by wrzucić coś do brzucha, i tutaj pojawia się problem. Już tracimy nadzieję, że w Broumovie da się coś zjeść, zwłaszcza że każdy przechodzień mówi nam, że nie ma tutaj żadnej restauracji. W pewnym momencie mijamy miejsce, które z zewnątrz wygląda na zamknięte. Chyba desperacja zmusza nas, żeby nacisnąć klamkę. Nad drzwiami wisi szyld z napisem „SUDETKA”, okno informowało: „PIZZA”. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy drzwi jednak się otwierają! W środku ciasno jak w wagonie poprzecinanym boksami ze sztucznej, oliwkowej skóry. Pod oknem stojak z gazetami z 1995 roku. Na pomarańczowo-czerwono-fioletowo-morelowych ścianach jakieś dyplomy, nagrody, medale, zdjęcia, chorągiewki, duperele. Podchodzi do nas ubrany we frak kelner z twarzą jak księżyc w pełni, obcięty jak dziewczyna z lat 90., z malutką bródką i malutkim wąsikiem. To miejsce z pewnością jest z czeskiej rzeczywistości. Zamawiamy dwa pszenne okręgi, które okazują się naprawdę smaczne! Kelner co chwila podchodzi, jakoś wślizguje się, coś zabiera, coś donosi, wyciera nam stolik pomiędzy kęsami, nie wiemy, jak mieści się w tej ciasnocie. Na koniec pyta, czy nam smakowało, po czym wyciąga do Barta dłoń, ściska mu ją i gratuluje (!). Wnioskujemy, że to z powodu T-shirtu z pizzagramem. Sudetka jest abstrakcyjną miejscówką, bardzo ją polecamy, zwłaszcza że w całym Broumovie tylko tam możecie coś zjeść! Ruszamy w kierunku granicy, podziwiając Góry Stołowe, które ukazują się na tym odcinku w pełnej krasie. Ponownie kontrast po przekroczeniu granicy i wjechaniu do Radkowa, skąd wyruszamy obłędną Drogą 100 Zakrętów do schroniska Pasterka. Podjazdy w Sudetach są zupełnie inne. Są mniej strome, ale ciągną się całą wieczność. W rezultacie jednak czuję się dużo mniej zmęczona niż po tych bieszczadzkich. Drogi 100 Zakrętów się bałam. Ostatecznie okazuje się ona jednym z najlepszych odcinków na tej trasie, pełnym zachwycających widoków, skał wynurzających się z lasów, słońca tańczącego między konarami. Po drodze mijamy wiszące gdzieś nad nami przepiękne schronisko Szczeliniec Wielki, znajdujące się nad skalnym urwiskiem, jednak z rowerami nie mamy najmniejszych szans, by się do niego dostać. Do Pasterki docieramy przed zmierzchem. Czasu coraz mniej, Bystrzyca już blisko.

Zjazd Drogą 100 Zakrętów nie ma końca. W połowie odbijamy w kierunku Błędnych Skał, ostatnich skał tej wyprawy. Droga jest stroma, połatana i pełna samochodów wypchanych grubasami, też chcącymi koniecznie zobaczyć Błędne Skały! Samochody doprowadzają nas do szału. Niestety, Błędne Skały to potężna atrakcja turystyczna, mamy nawet moment wahania, jednak uznajemy, że skoro tam jesteśmy, po prostu trzeba je zobaczyć i już. Ostatnie skały… Są jak karzełki w stosunku do broumowskich i adršzpasko-cieplickich i nabite turystami. Stawiamy na indywidualną, alternatywną trasę. Zupełnie schodzimy ze szlaku i oto znajdujemy się w skalnych labiryntach, pełnych większych i mniejszych szczelin, z dala od turystycznego zgiełku. Tym sposobem miejsce okazuje się cudowne! Tracimy rachubę czasu i w sumie nie wiemy, czy jesteśmy tam dwie, czy trzy godziny. Wychodzimy oczywiście zmęczeni i głodni, ale po tym całym tygodniu jesteśmy już dość zahartowani. Zjadamy kupione wcześniej drożdżówki i ruszamy dalej, w dół i w dół, niekończącą się Drogą 100 Zakrętów, która wiedzie nas do Kudowy-Zdroju, kolejnego turystycznego koszmarku, który opuszczamy jak najszybciej. Ten dzień nie jest dla nas łaskawy. Mamy coraz mniej czasu, w dodatku Błędne Skały wciągnęły nas w czarną dziurę, musimy się jak najszybciej znaleźć w schronisku Jagodna, przy miejscowości Spalona, skąd już rzut kamieniem do wymarzonej Bystrzycy! Decydujemy się, zamiast przez góry, ruszyć drogą E67, chory pomysł. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam na rowerze. Pierwszy raz, jadąc z górki, muszę pedałować, nie mogąc się zdecydować na żadne przełożenie, każde jest złe. Samochody, ciężarówki, motory, autobusy mijają nas z prędkością światła, podmuchy są takie, że mam pełne gacie, latamy jak szmaty! Tak, to był głupi pomysł. Pedałuje się dziwnie i ciężko, trudno do czegoś to porównać, podłoże jest jak magnes. „Jeszcze tylko pięć kilometrów”, krzyczy Bart, a ja odkrzykuję: „Przecież pięć kilometrów było pięć kilometrów temu!”. Trzeba coś wymyślić. Zbaczamy z tej trasy w pierwszy możliwy zjazd, który jest podjazdem, modyfikując plan po raz kolejny. Tym razem wznosimy się spokojną, boczną trasą w kierunku Zieleńca, po drodze, w punkcie widokowym, zjadamy resztkę drożdżówki. W Zieleńcu wlatuje ogromny obiad, po którym idzie nam już gładko. Wieczorem dojeżdżamy do Jagodnej. Prysznic, racuchy z jagodami, piwko, chmurka i nyny. Bystrzyco, przybywamy!

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 61

km


„NIKT NIE WOŁA” Trzeba się uwijać. Pociąg z Bystrzycy do Wrocławia odjeżdża w południe. Z Jagodnej do Bystrzycy praktycznie cały czas prowadzi zjazd, ale asfalt, nad czym ubolewamy, pozostawia wiele do życzenia. Mijamy okoliczne wioski, jesteśmy coraz bliżej, bliżej… Wreszcie jest. Jesteśmy w niej! Bystrzyca. Jeździmy w poszukiwaniu rzeki i mostu, skąd widać całą panoramę, ukazującą w pełnej krasie tarasową zabudowę miasta, którego układ urbanistyczny zachował się niezmieniony od średniowiecza. To miejsce to kawał historii. Gotycki kościół z końca XIII wieku, stojący w najwyższym punkcie miasteczka, mury obronne i pozostałości po XIV-wiecznej wieży warownej oraz XIX-wieczny ratusz. Renesansowe i barokowe kamienice są pozszywane wąskimi uliczkami, poprzecinanymi stromymi, wysokimi schodami, ciasno wsadzonymi pomiędzy budynki i wyłaniającymi się znienacka, prowadzącymi do wyżej lub niżej usytuowanych fragmentów miasta. Piękna i zniszczona Bystrzyca, niczym labirynt, jest zawieszona poza czasem. Bieda zionie z każdego okna, z każdego zaułka. Odrapane ściany kamienic, zapach moczu wydobywający się z każdej sieni. Objeżdżamy to wszystko kilka razy, rozpoznając miejsca, po których przechadzali się bohaterowie filmu Kutza, a które nie zmieniły się od tego czasu, może z wyjątkiem ilości śmieci latających po ulicach. Słońce praży, nikt nie woła, „komu w drogę, temu teraz”. Jest i wagon do rzeczywistości.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 62

km


TRIGLAVADVENTURE.COM Producent sprzętu bikepackingowego. Partner PNT Team i Fed by Wild na 2016 rok. Kupując ich sprzęt, pomagasz tworzyć ten magazyn i wysyłasz nas na ciekawe misje. facebook.com/triglav.bikepacking



tuż

tuż ukraina zdjęcia i tekst: Przemek Duszyński

Obiecuję, że dział zajmujący się jeżdżeniem poza drogami będzie w tym magazynie mocno reprezentowany. Tym razem Przemek z drużyną zabierze was dalej na wschód niż nasza bieszczadzka eskapada. Nasuwa mi się jedna quasi-polityczna myśl o tych dziwnych czasach, gdy u władzy w większości krajów siedzą idioci, a pretendują do niej oszołomy lub na odwrót. Nie mam pojęcia, jak długo będziemy się cieszyć tym, że możemy tak swobodnie podróżować i przekonywać się, że obojętnie, w co wierzymy, jakie mamy poglądy, na podstawowym poziomie możemy się dogadać, spędzić ze sobą miło czas, pomóc sobie i żyć w pokoju. Eksplorujcie wszystkie kraje, które wydają się nie do końca turystyczne, bo może niedługo nie będzie już tej możliwości i pozostanie wam pedałować na trenażerach w waszych malutkich mieszkankach na strzeżonych osiedlach, a widoczki oglądać tylko na monitorze.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 65

km


W ŚWIECIE PRZYGÓD SĄ DWA RODZAJE LUDZI, CI, KTÓRZY O NICH MARZĄ, ORAZ CI, KTÓRZY JE PRZEŻYWAJĄ.


Przygoda! Wielkie słowo. Afryka Kazimierza Nowaka i ucieczki na rowerze przed dzikimi plemionami. Horace Dall i pierwszy w historii trawers Islandii na przekór wulkanicznym pyłom miarowo ścierającym sworznie łańcucha. Jakub Postrzygacz powoli przemierzający australijski outback szlakiem Canninga, wydma po wydmie, od studni do studni. Przyzwyczajeni do przygody egzotycznej, odległej i niedostępnej, nie zauważamy, że ta jest tuż-tuż. Nie chowa się, nie robi uników. Tylko czeka. Patrzy i zachęcająco kiwa palcem. Moja przygoda zaczęła się drobnym maczkiem, gdy drukarka igłowa wybiła na bilecie kolejowym drugiej klasy sekwencję Z-W-A-R-D-O-Ń. W ciepły sierpniowy poranek wrzucam rower i toboły do wagonu i w rytmie cykad dochodzącym gdzieś z zieleni, poganiany dźwiękami przelatujących bąków, których niskie tony odbieram niemalże całym ciałem, ruszam na wschód… przez południe. I z piskiem tarcia stali o stal sunę przed siebie, czyli na Ukrainę. W Zwardoniu samotność zamieniam na kilku przyjaciół, a monotonne już trajkotanie kół toczących się po szynach – na biało-czerwony Główny Szlak Beskidzki, który zielonym korytarzem wije się wzdłuż i w poprzek grzbietów, dolin, lasów i łąk. Nasz korytarz na wschód.

Paleni słońcem, wspinamy się w kierunku Wielkiej Raczy i idealnym szlakiem spływamy do Hali Rycerzowej. Korbielów, Krowiarki, Chabówka, Turbacz. Pola jagód ścielą się dywanem na beskidzkich grzbietach, świerkowe tunele otulają cieniem. Świeże oscypki bacy Szczechowicza, w Ujsołach katusze kapuścianego Kacusia z dwuznaczną datą ważności. W południe rozgrzane od asfaltu dętki wybuchają pod skąpanym w słońcu błękitnym niebem; o północy cienie drzew ciskane piorunami na namiot odgrywają przed nami teatrzyk trwogi, jasność, raz, dwa, trz… grzmot! Pędząc, jesteśmy wystarczająco wolni, by móc chłonąć kalejdoskop postaci w stopklatkach życia polskich gór. Kalejdoskop spotkań z rodakami. Starszy pan z Makowa Podhalańskiego bez słowa towarzyszy nam w zacienionym zagajniku, siedząc w starym fotelu w kącie z kieliszkiem i opierając się próbom nawiązania kontaktu werbalnego. Spojrzenie ma smutne, jakby zbite, lecz spojrzenie przenikliwe, wręcz beznadziejnie ufne. Do końca milczy, nawet gdy zapomnę kasku, przynosi go równie bezgłośnie i bezgłośnie odpowiada na mój uśmiech oraz podziękowanie. Kobieta w kapeluszu z szerokim rondem, skrywającym bystre, czarne jak węgielki oczy; codziennie przychodzi o tej samej porze na zaplecze zdewastowanego dworca dokarmiać kolejowe kocury, które zwykła nazywać swoimi. Spotkany w domku w Łupkowie Tomasz, który rowerem kolejny raz wybrał się na poszukiwanie

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 67

km


źródeł Sanu. Utknął na „końcu świata”, szukając nypla pasującego do nowej starej szprychy. Dostaje go ode mnie i niebawem może ruszyć dalej. Spotykamy się później i sielskimi esami omijamy dziury w asfalcie, jadąc do Cisnej. Jednak to nie te spokojne spotkania, powoli przenikające w codzienność, tworzą najwyrazistsze wspomnienia. Przygoda jest tam, gdzie tętno wzrasta, a źrenice rozszerzają się w czarną dziurę, chłonącą wszystko i wszystkich dookoła. Przyspieszona akcja serca mocniej rzeźbi pamięć, mąci i wywraca do góry nogami znany świat. Od Starego Sącza jadę sam. Na Słowacji, w altanie widokowej parku ciemnego nieba, ze snu wyrywa mnie rechot młodzieży. Chcą spędzić nocne chwile w tym samym miejscu. Dojrzawszy mnie skulonego w śpiworze, uciekają bardziej przestraszeni niż ja, gdy z powrotem zasypiam. Na przejściu granicznym ukraiński pogranicznik-niedźwiedź przetrząsa mój bagaż. Na widok apteczki w worku strunowym pyta: „Drogi?”. O czarną butlę podwieszoną pod ramą – litr denaturatu, którym palę w kuchence z puszek po piwie – nie pyta.

W ślimaczym tempie trafiam na Ukrainę i nabieram rozpędu, by pokonać dystans dzielący mnie od pierwszego celu – Wołowca. Ukraina jest bardzo zróżnicowana, obwód obwodowi nie równy, jednak nigdzie indziej nie widać tego zróżnicowania bardziej niżeli w charakterze mniejszych rejonów. Daleki zachód i obwód zakarpacki to w przeważającej części kraina biedy. Rejon swalawski objawia się spalonym słońcem krajobrazem ubogich wiosek, głównie cygańskich, rozklekotanych ład 2106, wszędobylskich wozów konnych, nie do końca ufnych spojrzeń i dzieci próbujących w biegu sięgnąć po to, co tylko zwisa z roweru, zawadiacko rzucających nieszkodliwymi kamykami w stronę znikającej, niedoszłej ofiary zabaw. Wystarczy jednak przedostać się do sąsiedniego rejonu pereczyńskiego, znajdującego się za serią niewielkich wzniesień, by znaleźć się w zgoła innym świecie. Wioski z pomalowanymi chatami, zadbanymi ogródkami i sadami, w których rosną groszek, pomidory, śliwy i co tam jeszcze gospodyni miała fantazję zasadzić. Miejsca, gdzie to nie ja pierwszy mówię „dobryj deń”, gdzie starsza kobieta z uśmiechem spogląda na mnie zasapanego, wspinającego się jej naprzeciw po wiejskim bruku i żartobliwie napomina, że tam dalej drogi nie ma. Słowa te rozumiem dopiero, gdy ta rzeczywiście się kończy i staję przed rozrytym szlakiem.


PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 69

km


Góry i doliny. To one stanowią podziały. Naturalną kolej rzeczy. Po jednej stronie dobrze, po drugiej niekoniecznie. To widać, to słychać. Wystarczy spoglądać w oczy, witać się i czekać na reakcje. Te z kolei potrafią rzucić wyzwanie naszym oczekiwaniom, wyobrażeniom i skrzętnie skrywanym w podświadomości stereotypom. Do Wołowca docieram wczesnym rankiem. Miasteczko z nieco ponad pięcioma tysiącami dusz na pokładzie, ukryte w dolinie, nad którą wyrasta potężna Połonina Borżawska. Są sklepiki, jest opuszczony kinoteatr, pomnik Tarasa Szewczenki i dworzec kolejowy, choć może bardziej kolejkowy, w którym bez dotknięcia kasowej lady de facto nie stoi się w kolejce. Pośpiech wskazany jest przy łapaniu pcheł, a psy w Wołowcu leniwie leżą w cieniach miasteczka.

Czekam przy ostatnim źródle przed szczytem. Przyjdą i jeszcze chwilkę pogadamy, zanim wszyscy ruszą dalej we własnym tempie. Gdy już jesteśmy razem, ja nie mam kawy, oni nie mają kuchenki; ja mam kuchenkę, oni mają kawę. Dziorka sypie kawę, ja wciśnięte w siebie denka aluminiowych puszek zalewam denaturatem. Parzymy, choć w lesie, ale jak w domu. Dyskutujemy o Polsce, zmieniającej się Ukrainie, opowiadamy głupoty i wymieniamy ulubione miejsca. Tylko Bendoz cichy krząta się na skraju lasu i szuka. Wreszcie jest, znalazł. Długi, prosty badyl, który niezwłocznie oprawia i nożem pozbawia gałązek i liści. Milcząco sięga do plecaka i wyjmuje płachtę z dwukolorowego materiału. Znam te barwy: czerwone u góry, czarne na dole; czerwone jak krew, czarne jak ziemia. Bendoz powoli wiesza banderę na świeżo zrobionym drzewcu. Natychmiast moje oczy wędrują ku twarzy Julii, jedynej, z którą bariera językowa nie obowiązuje.

Czerwony szlak prowadzący na grzbiet przeciska się pod wiaduktem kolejowym. Naprędce znikają asfalt i wielkie domy, w ich miejsce pojawiają się uklepany bruk, chaty i odsłonięte gazociągi, gdzieniegdzie podtrzymywane w pionie na patyk i drucik. Borżawa to popularny kierunek turystyczny i w ten słoneczny dzień szlaki są pełne. Z daleka słyszę radosne „Wiełosipied! Maładiec!”. Piechurzy witają mnie szerokimi uśmiechami i oklaskami posyłają w dalszą drogę. Rzeczywiście, jedyny na rowerze, drugi inny to pies z plecakiem, którego mijam, jadąc pod górę.

„Czy to, że tu jestem, jest w ogóle dla was w porządku?”, pytam, wskazując oczami w stronę Bendoza. „Nie no… No coś ty!”, odpowiada tonem stanowczo zmieszanym. „My tak wozimy ze sobą różne flagi… i ukraińską mamy, i polską też. Bendoz tak tylko… zostań z nami!”. Spoglądam na pozostałą dwójkę, a Ira i Dziorka, jak gdyby nigdy nic, szeroko uśmiechnięci patrzą w moją stronę i oferują łyk badziahy. Dobry znak, tak jak to, że nóż Bendoza po wystruganiu drzewca wylądował w plecaku.

Szlak ostrym tonem nadaje kolejne metry w pionie, gdy mijam grupkę turystów odpoczywających na zwalonym pniu. Witają mnie gromko, na co ja odsapuję pokraczne „dobri dień”. Błyskawiczna dekonspiracja; jedna z dziewczyn bez zbędnych pytań zagaduje mnie idealną polszczyzną, zapraszając do wspólnego odpoczynku. I tak oto zasiadamy razem, ja, zmęczony, od kilku dni pozbawiony rozmowy innej niż podczas zakupów, Dziorka, najstarszy, z papierosem w ustach i jowialnym uśmiechem, czarnowłosa Ira, młody Bendoz w słomianym kapeluszu i rudowłosa Julia, która mnie do nich przywołała. Gościnności nie ma końca, jaja na twardo, sało, pomidory i… specjalność Dziorki – badziaha, którą transportuje w piersiówce rozmiarów klatki piersiowej. Wszyscy pochodzą ze Stryja, tak jak Kazimierz Nowak, Julia pracuje tam jako nauczycielka języka polskiego.

Pijemy więc kawę na środku szlaku. Polak, czwórka Ukraińców i jedna bandera. Nadmiarem kawy częstujemy piechurów w tranzycie i mamy ubaw z naszej leśnej kafejki. Rozmawiamy, o tym, co było i jest. Dla Polaków i Ukraińców, o Wołyniu, co było przed, w trakcie i co jest teraz. Jasne staje się, że ta świadomość żyje w nas, i choć pewne rzeczy odbieramy z inną intensywnością, jedno jest pewne – nie były to czasy dla zwykłych, dobrych ludzi.

W obliczu ich ogromnych plecaków wypełnionych pomidorami, kanapkami, jajami gotowanymi na twardo, cebulą, sałem, ziemniakami, solidnymi garami na ognisko prezentuję się jak ubogi krewny. Goszczony jestem jednak jak swój chłop, i choć rozmowa jest typu gadka szmatka: skąd? dokąd? rowerem, tak? z Polski? przez góry? – to ich towarzystwo, szerokie i szczere uśmiechy sprawiają, że nadchodzące rozstanie staje ością w gardle. Tylko Bendoz siedzi jakiś taki cichy, jakby lekko przybity. Wraz z ostatnią kroplą potu podsychającą na mojej skroni ruszam dalej. Na połoninę mam 1000 m przewyższenia, a dopiero wszedłem na parter. W skromnym geście podziękowania wyciągam jedną z dwóch czekolad z Wołowca i wręczam ze słowami: „Zjemy ją razem”. Łańcuch zgrzyta o zębatki, Bukowina parasolem zakrywa niebo, a ja wiem, że tak się stanie.

Dla rozładowania sytuacji Julia opowiada, czym zajmuje się Bendoz, student geologii w Iwano-Frankowsku – zbiera w górach zioła, by sprzedać je z zyskiem na nizinach. Bendoz podchodzi i z uśmiechem prezentuje swoje trofea: kamyczek z przebłyskami złota i taki, który świeci w ciemnościach złożonych dłoni. Patrzę na jego twarz i dostrzegam podniesione kąciki ust – wiem, nadal jestem tu swój. Ja ich, oni moi. Jesteśmy teraźniejszością. Po raz kolejny spotkamy się już na szczycie Wielkiego Wierchu – sam o to zadbałem. Zdobycie góry stromym i długim podejściem kosztuje mnie sporo potu. Dziesięć kroków i odsapka. Tak posuwam się do przodu w melodię okrzyków Ukraińców mijanych i mijających: „Maładiec!”. Na szczycie staję się małą atrakcją: „Z Polski, na wiełosipiedzie, tutaj? Maładiec! Dawaj snimka!”. Ciesząc się tą chwilową sławą, rozglądam się za przyjaciółmi. Ludzi przychodzących po mnie pytam, czy nie widzieli gdzieś takiej czwórki, jeden z banderą zapiętą na plecaku. Oni patrzą rozbawieni, głupi jakiś, Polak, a banderowców w górach szuka… Wreszcie są i możemy zasiąść wspólnie na połoninie, popatrzeć na szczyt Płaj przy zachodzącym słońcu, pokuszać i porozmawiać. Wiatr kładzie trawy falami, mgliste chmury powoli zasnuwają niebo. Ira mówi, że pogoda się psuje, jutro, najdalej pojutrze będzie załamanie.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 70

km




PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 73

km


MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 74

km


Na nocleg schodzimy razem pod linię bukowiny. Rezygnuję z dalszego przejazdu grzbietem, nie chcę ryzykować utknięcia na odsłoniętych grzbietach w trakcie nawałnicy. Trawers wymieniam w barterze na towarzystwo. Po zmroku rozpalamy ognisko, ja z Dziorką zbieramy drewno, Ira i Julia przygotowują wałówkę, Bendoz szykuje konstrukcję pod kociołek. Chwilę później gotują się w nim ziemniaki, zdają się być symbolem wypraw stryjskiej grupy, gdyż cała czwórka jowialnie krzyczy: „Bulba! Bulba!”. Za trzecim razem dołączam: „Bulba! Bulba!”. Gdy idziemy z Dziorką w mrok nazbierać więcej drewna na ognisko, ten wydaje z siebie dzikie okrzyki. „Jaauu!”. Będę je później powtarzał przy szczególnie udanych zjazdach, gdy wrócę dokończyć trawers. Wtem Dziorka zatrzymuje się, chcąc mi coś pokazać. Moja latarka błyska ukradkiem w miejsce, gdzie sięgają jego dłonie, i dostrzegam rewolwer wetknięty za parciany pas bojówek w leśnym kamuflażu. Myślę, że chyba jednak jestem głupi. Dziorka chwyta za rękojeść. Myślę, że na pewno jestem głupi. Wyjmuje broń i mówi: „Na dzikie zwierzęta, chcesz zobaczyć?”. Wciska mi rewolwer w dłoń. Może to on jest głupi? Co ja tu robię nocą z obcymi ludźmi, co on robi, wręczając broń obcej osobie? W sumie żaden z nas nie był ani głupi, ani niegłupi. Ot, zaufaliśmy sobie. Ja im wtedy, on mi teraz. Jesteśmy teraźniejszością. Nikt inny. Bendoz tymczasem wywiesza na krzaku swoją czerwono-czarną banderę. Spoglądam na nią i postanawiam, że nie mogę być gorszy. Improwizuję flagę biało-czerwoną. Z ręcznika i czerwonej koszulki z bazy w Radocynie. Obie znaczą nasz obóz do samego końca. Jemy przy nich wspólną kolację, budzimy się przy nich i jemy śniadanie, nim rozejdziemy się każdy w swoim kierunku. Po rozstaniu w Borżawie jeszcze dwa razy odwiedzę ich w Stryju, poznam rodzinę Dziorki, znajomych Julii, resztę ekipy stryjskich piechurów górskich. Będę miał przyjemność skorzystać z zaproszenia na urodziny Dziorki, na których tańce, śpiew i swawole przeplatać się będą z dyskusjami o naszych krajach i ich wspólnej historii. Momenty zaognionych rozmów, gdy każda ze stron dorzuci swoją rację do pieca, będą wygasać wspólnym sykiem westchnień: to nie były lekkie czasy… dla nikogo, szczególnie dla dobrych, zwykłych ludzi… My spotkaliśmy się teraz, nie po to by roztrząsać przeszłość, lecz by spojrzeć hen daleko w przyszłość. Tu. Teraz. Ukraina jawi mi się jako kraj podzielony na wiele płaszczyzn i sposobów. Jest piękna i brzydka zarazem, brudna i czysta, do bólu patriotyczna i jednocześnie prorosyjska. Jednak ci, których spotkałem na swojej drodze, bez wyjątku byli niesamowici. Dobrzy, skorzy do pomocy i otwarci. Przy wjeździe do kraju, na poboczu spotykam dwóch Ukraińców, jeden pochodzi z Węgier, korzenie drugiego sięgają Słowacji. Twierdzą, że pojęcie narodowości jest obce wielu mieszkańcom tych terenów. Kilka tygodni później, już w górach, spotykamy Stasia i Ivana z Charkowa. Ukraina? To Rosja, mówią. Na Krymie, gdzie wkrótce trafiam, nikt nie mówi po ukraińsku. Na wzgórzach pod Sewastopolem łatwo natknąć się na niszczejące stanowiska strzeleckie i podziemne korytarze prowadzące do bunkrów z wyrzutniami rakiet Armii Czerwonej. Miesiąc po moim powrocie do Polski rozpoczęły się protesty w Kijowie, znane obecnie jako Euromajdan. Doliny, rzeki, góry, lasy – wszystkie te naturalne bariery można pokonać siłą ludzkich mięśni. Ja wybrałem rower. Ktoś kiedyś powiedział, że rower jest wystarczająco szybki, by przejechać las, i wystarczająco wolny, by dojrzeć w nim poszczególne drzewa. My jesteśmy tymi drzewami i choć uprzedzeń czy stereotypów opasujących nasze głowy gęstą koroną nie można przemierzyć na dwóch kółkach, to zawsze można się zatrzymać, zejść z siodełka i dokładniej im się przyjrzeć. Zazwyczaj rzeczywistość okazuje się zgoła inna, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Pojechałem na wschód, przez południe, a zajechałem dużo dalej. To moja przygoda, jest tuż-tuż i zaczyna się w głowie.


wyprawy & podróże nr 3

polska – czechy – słowacja

3dni3kraje 3przyjaciół zdjęcia: Bart tekst: Heszton Wziąłem ze sobą 3 przyjaciół i zwiedziłem z nimi 3 kraje w 3 dni. No dobra, to troszkę naciągana teoria, bo na początku wziąłem ich czworo, ale Bianka po przekroczeniu granicy postanowiła w sobie tylko znany sposób umieścić się w szpitalu, uderzając brodą o asfalt przy niekiepskiej prędkości. Trzy kraje to zwiedziliśmy, ale tak po ogryzku każdego. Natomiast faktem jest, że w 3 dni można zafundować sobie nieprawdopodobnie dużo, dużo wszystkiego. Po raz kolejny zadziwiliśmy samych siebie, a opowieść o tych dniach mogłaby zająć jedną trzecią magazynu – szpital, świetne czeskie drogi, epickie przełęcze, lasy, mgła, sýr z hranolkami, piwko, deszcz, podjazdy, zjazdy, granice... I najważniejsze, taka awantura nie wymaga właściwie żadnych niesamowitych nakładów finansowych i wystarczy tylko jeden dzień wolny!


MAGIĘ MGLISTEGO LASU POTĘGUJE PSYCHOKOMUNISTYCZNE WNĘTRZE SCHRONISKA. ŚMIESZNO I STRASZNO.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 77

km


DZIEŃ 01 START: Ustroń META: Chata Kozubová

DZIEŃ 02 START: Chata Kozubová META: Schronisko na Przegibku

DZIEŃ 03 START: Schronisko na Przegibku META: Bielsko-Biała

Mieliśmy zacząć w Ustroniu, ale tak naprawdę zaczęliśmy przed szpitalem w Trzyńcu, skąd odjechaliśmy już we trójkę – Dorian poświęcił się, by czuwać nad Bianką – tym samym wracając do tradycji naszych wspólnych wyjazdów. Bart jak zwykle nawigował, dzięki czemu trafiliśmy na nieprzejezdne wąwozy i szlaki migracyjne zwierząt. Przez cały weekend pogoda była dziwna, słońca jak na lekarstwo, za to mnóstwo mgły, więc te górskie lasy wyglądały szczególnie niesamowicie, trochę lynchowsko. Obawialiśmy się, że za zakrętem natkniemy się na Białą Chatę. Tak się jednak nie stało, a piękne i świetnie utrzymane trasy u naszych sąsiadów zrobiły na nas ogromne wrażenie. Nic jednak nie przebije jazdy na azymut przez mleko; nasze schronisko widać było dopiero, gdy się podjechało na 10 m. Chałupę na 976 m n.p.m. założył w 1928 roku Władysław Wójcik (w 1989 roku była remontowana) i przy lepszej pogodzie można zobaczyć z okna niezłą panoramę gór (nam się nie udało). Brak widoczności zrekompensował nam wściekły ptak (na szczęście nie sowa), który przez pół wieczoru dobijał się do nas przez drzwi balkonowe.

Po obowiązkowej owsiance ruszyliśmy dalej, a zimno było jak pieron. Zjechaliśmy do Łomnej Dolnej i dalej, wzdłuż rzeki, świetnie zrobioną drogą rowerową. W pewnym momencie odbiliśmy w dół mapy i skierowaliśmy się na Mosty koło Jabłonkowa, skąd kolejną fantastyczną drogą jechaliśmy wzdłuż granicy aż do Trójstyku. Byliśmy jednocześnie w trzech krajach! W drodze do Rajczy złapał nas deszcz i gnaliśmy ostatnie kilometry do punktu obiadowego, gdzie miał do nas dołączyć pielęgniarz Dorian, który skończył swoją zmianę w szpitalu na peryferiach. Najedzeni ruszyliśmy powoli na Przegibek – w Rycerce Górnej trzeba odbić na szlak, który okazał się momentami nierowerowy – pewne odcinki trzeba było przejść, bo nie było przyczepności na kamieniach. Widoki 10/10. W schronisku na 1000 m n.p.m. czekało na nas zasłużone grzane piwo i piętrowe łóżka.

Na śniadanie podano jajecznicę na osobnych patelenkach, dzięki czemu uniknęliśmy resztek kiełbasy z poprzedniej partii (czemu gdzie indziej na to nie wpadli?). Zjazd po kamieniach skutecznie nas obudził i rozgrzał. Wracaliśmy przez Rycerkę i Rajczę, bezlitośnie zbliżając się do naszego ulubionego podjazdu między Kamesznicą i Koniakowem. Tu niespodzianka: większość tej koszmarnej drogi była świeżo wyasfaltowana, ostatnie metry panowie właśnie kończyli, więc można było płynnie podjechać na sam szczyt po równej jak stół nawierzchni. Za Koniakowem wjechaliśmy na jedną z naszych ulubionych tras, którą jechaliśmy także w ostatni dzień wyprawy Szlakiem Niedźwiedzia – szutrowe serpentyny biegnące zboczami gór aż do Salmopolu. Stamtąd już tylko psychicznie zakręcony zjazd do Szczyrku i koniec atrakcji – droga do Bielska to nudna harówka wśród samochodów. Przed pociągiem zdążyliśmy jeszcze zjeść po bułce z pieczarkami – dla każdego z nas był to powrót do czasów wycieczek szkolnych i dzieciństwa – smak wyborny i wciąż taki sam. Taki długi weekend warto przesunąć – biorąc wolny poniedziałek, możecie większość tras przejechać, nie natykając się na chmary turystów. Po sezonie, pomiędzy latem i jesienią, zyskujecie dodatkową korzyść nieprzewidywalności pogody i powoli zmieniającego się krajobrazu.


PO MĘCZĄCEJ NOCY NA PIĘTROWYCH ŁÓŻKACH PORANNA JOGA STAWIA NAS NA NOGI (PODOBNIE DZIAŁA OSTRZEŻENIE O RYSIACH I NIEDŹWIEDZIACH). PRZED WYJAZDEM TRZEBA JESZCZE POPRAWIĆ RAJTKI.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 79

km


BART JAK ZWYKLE NAWIGOWAŁ, DZIĘKI CZEMU TRAFILIŚMY NA NIEPRZEJEZDNE WĄWOZY I SZLAKI MIGRACYJNE ZWIERZĄT. Dobra rada: zawsze miejcie wcześniej przygotowany ogólny plan podróży z najciekawszymi miejscami. Natomiast nigdy nie używajcie garminów i innych nawigacji, które mówią wam, gdzie jechać. Plan w głowie, od czasu do czasu mapa przed oczami, kluczowe decyzje podejmowane spontanicznie pod wpływem pięknych okoliczności przyrody i wszystko powinno skończyć się dobrze.


WYŚCIG PO BUŁĘ – OSTATNIE KILOMETRY KAŻDEJ WYCIECZKI TO JUŻ TYLKO ROZKMINA, CO I GDZIE ZJEŚĆ. PODCZAS TEJ WYPRAWY SŁOŃCE WIDZIELIŚMY PRZEZ MOŻE KILKA MINUT, ALE I TAK BYŁ TO JEDEN Z NAJLEPSZYCH WYJAZDÓW TAMTEGO SEZONU. WNIOSEK: JEŻELI POGODYNKA DAJE JAKĄKOLWIEK NADZIEJĘ, ŻE NIE BĘDZIE LAŁO NON STOP, TO WARTO JECHAĆ.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 81

km


www.fairdalebikes.com


oficjalny dystrybutor Fairdale Bikes w Polsce

www.texasbikes.pl info@texasbikes.pl



POZDROWIENIA

Z BUD IPESZTU Iza i Tomek po raz kolejny dostarczają nam materiału do magazynu i jestem z tego powodu bardzo zadowolony, bo inspirują mnie do jazdy jak mało kto. Ich wyprawy nigdy nie mają najbardziej epickiej trasy, ich rowerów i sprzętu na próżno szukać w topowych magazynach o bikepackingu, ale zawsze, gdy oglądam ich zdjęcia i słucham ich opowieści, stwierdzam, że jestem mięczakiem i mogę przesunąć granicę swoich pomysłów dalej. Na 2016 rok zapowiedzieli wyprawę do Japonii, tak że...

zdjęcia i tekst: Izabela Łęska, Tomasz Biały

To znowu my. W tym roku wybraliśmy się do Budapesztu. Naszą wyprawę zaczęliśmy od podróży Kolejami Śląskimi do Rajczy, skąd trasa prowadziła przez północną Słowację, gdzie z miejsca mocno dały nam w kość sierpniowe upały i strome podjazdy, a hamulce cierpiały podczas długich zjazdów. Przez rok od ostatnich wakacji zdążyliśmy już zapomnieć, jak straszne bywa nocowanie pod namiotem w lesie, kiedy każdy drobny szmer urasta w pobudzonej wyobraźni do wielkiej rangi. Tym chętniej skorzystaliśmy z noclegu na słowackim polu namiotowym, a brudny prysznic w drewnianym baraku i piwko nad pobliskim strumieniem miały działanie prawdziwie kojące. Po węgierskich drogach zasuwaliśmy jak szaleni, pokonując jednego dnia rekordowe 85 km. Przy okazji jednego z odpoczynków poznaliśmy Niemca podróżnika, który kazał na siebie mówić Asterix. Pokazywał swoje tatuaże i opowiadał o pisanej właśnie przez siebie książce. Asterix jest nomadą, osiedla się w wybranych miejscach i podejmuje sezonowe prace. Ostatni odcinek drogi był najpiękniejszy. Prowadził wzdłuż Dunaju, który okazał się zachwycająco rozległy, tak samo jak jego dobrze utrzymane plaże. Pogoda niestety się popsuła, więc jechaliśmy w deszczu okutani w peleryny i worki foliowe na butach. Dotarliśmy nocą do kolejnego punktu, czyli malowniczej miejscowości Vac, skąd blisko było już do ostatecznego celu.

Nocowaliśmy tym razem w hostelu, który był jednocześnie wytwórnią gier planszowych oraz Muzeum Historii Naturalnej. Zadowolenie z cywilizowanych warunków przerwał jednak o czwartej nad ranem kogut, który brutalnie wyrwał nas ze snu swoim irytującym pianiem, doprowadzając Tomasza do wybuchu gniewu. Kogut ostał się jednak z życiem, a my z rana ruszyliśmy dalej. Łaskawa pogoda z kolei pozwoliła nam wjechać do Budapesztu w strugach deszczu. W hotelu z miejsca rozpoczął się proces suszenia całości naszego skromnego dobytku, tak byśmy w ogóle mogli wyjść do miasta. Budapeszt zwiedzany sukcesywnie na rowerach przeraził nas olbrzymią liczbą bezdomnych. Wieczorem eksplorowaliśmy gwarne uliczki oświetlone przez liczne knajpki. Z powrotem do domu było już trochę ciężej. Być może trasa do Katowic oblegana była z powodu zbliżającego się festiwalu Tauron Nowa Muzyka (na który również się śpieszyliśmy)? W każdym razie z braku alternatywy powrót zajął nam 22 godziny (trasa pociągami Budapeszt – Esztergom – Bratysława – Zlin – Zwardoń – Katowice), podczas których przekraczaliśmy na piechotę granice węgiersko-słowacką i słowacko-polską, co zakończyło się moją wściekłą deklaracją, że z Tomaszem już nigdy nigdzie się nie wybiorę. Choć kto wie, może za rok znowu o nas przeczytacie? Do zobaczenia!

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 85

km


spoconemu, zmachanemu człowiekowi w drodze nic tak dobrze nie robi, jak kąpiel w przydrożnym strumyku, jeden z naszych przystanków.


lesie. czynności poranne. dokładne czyszczenie namiotu w ę. drog w my rusza i jeszcze tylko mycie zębów

krajobraz nad dunajem. spokój i cisza. i nasz nieodłączny kompan deszcz. PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 87

km


wys

p

zdjęcia i tekst: Wojtek Mszyca

Ten artykuł dedykuję wszystkim tatom czytającym ten magazyn. To, co się wydarzy na kolejnych stronach, to nie relacja z jakiejś niesamowitej wyprawy rowerowej trwającej miesiąc. Wojtek pojechał z rodziną na wakacje, ale wziął na szczęście swój rower i parę razy wyrwał się pojeździć. Da się? No raczej tak! Wiele osób twierdzi, że Amerykanie nigdy nie wylądowali na Księżycu. Wojtek na 100 proc. wylądował ze swoim rowerem na wyspie Pag i zrobił z niego i swoich analogów świetny użytek, chociaż to, co uwiecznił, wygląda tak samo nieprawdopodobnie jak te kilka kroków Armstronga na naszym satelicie. Oglądając zdjęcia, będziecie mieć wrażenie, że to zbyt piękne, żeby było aż tak proste.

a


g

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 89

km


Przez lata wzbraniałem się przed wyjazdem do Chorwacji. Dlaczego? „Bo wszyscy tam jeżdżą”, tłumaczyłem. Pierwsza, krótka wizyta na jednym z kempingów na Istrii, niestety, ugruntowała moje stanowisko – trafiliśmy w typowe turystyczne miejsce, z przepełnioną plażą, choć fakt, morze było piękne. Mimo to, jak się okazało – na szczęście, dałem się przekonać do kolejnej wyprawy w tamte strony. Z założenia miała być podróżą na południe wzdłuż wybrzeża, jednak wszystko potoczyło się inaczej… W drugim dniu planowanego objazdu, zachęceni doświadczeniami naszych przyjaciół, skierowaliśmy się na wyspę Pag. W zasadzie natychmiast po przejechaniu mostu prowadzącego na wyspę od strony południowej wiedziałem, że pokocham to miejsce. Oczywiście są na świecie bardziej kosmiczne krajobrazy, ale z całą pewnością nie w promieniu 1000 km od domu… Pag nas zachwyciła – nagie skały, oczyszczone z jakichkolwiek śladów życia przez porywiste wiatry atakujące wyspę od strony lądu i gór Welebit, tworzyły krajobraz, jakiego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Nasz pierwszy postój okazał się ostatnim, a blisko 10-dniowy pobyt tylko wzmógł apetyt na więcej. To było w 2014 roku, w następne wakacje bez wahania ruszyliśmy w tym

samym kierunku, tym razem z zamiarem dokładniejszego zgłębienia tego, co zaledwie zaczęliśmy odkrywać. Co najważniejsze, w ostatniej chwili, dzięki nieplanowanej zmianie pojazdu na większy, mogłem zabrać ze sobą rower. Wyspa Pag jest niewielka i pewnie wystarczyłoby kilka dni intensywnej jazdy, żeby przemierzyć niemal każdą jej drogę, jednak to nie dystanse, ale krajobrazy decydują o wyjątkowości tego miejsca. Kamienna pustynia na wschodnim wybrzeżu, z której roztacza się widok na dzikie szczyty gór Welebit, oliwne gaje w Lun na północnym krańcu, śródziemnomorskie klimaty zachodniego brzegu, niezwykłe, gwałtowne, drapieżne formy terenu, intensywna zieleń roślinności, głęboki błękit morza i oślepiająco białe, wysmagane huraganowym wiatrem skały… Wszystko to składa się na jedno z najpiękniejszych miejsc, po jakich przyszło mi dotąd jeździć na rowerze. Same drogi również są niezwykle ciekawe i urozmaicone, obfitują w gwałtowne – choć siłą rzeczy niezbyt długie – podjazdy i zjazdy, można nawet trafić na niemal alpejskie serpentyny, oczywiście w skali mikro, trawersujące zbocza sięgające pewnie nie więcej niż 250 m.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 90

km


PAG Z RACJI SWOICH ROZMIARÓW NIE IMPONUJE KILOMETRAMI TRAS DO PRZEJECHANIA. TU NIE CHODZI O ILOŚĆ, ALE O JAKOŚĆ!



PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 93

km



Najdłuższą, całodniową wycieczkę rozpocząłem w naszej bazie, wiosce Metajna na brzegu wewnętrznej zatoki w najbardziej malowniczej części wyspy. Start z poziomu morza oznaczał dynamiczny, kilkudziesięciometrowy podjazd – idealny na rozgrzewkę – którym droga wspina się w kierunku pasma jałowych, skalistych gór, tworzących wschodnie wybrzeże tej części wyspy. Droga prowadzi przez kilka wiosek o bliskowschodnim klimacie; prostopadłościany domów zdają się wyrzynać wprost ze skalistego, martwego podłoża. Cały ten odcinek trasy zapewnia spektakularne widoki na wewnętrzną zatokę, część wyspy po drugiej stronie oraz horyzont morza z kolejnymi wyspami. Coś niesamowitego! Na skrzyżowaniu obok dziwacznej zagrody z pozornie bezpańskimi kozami droga prowadzi w prawo, w kierunku przystani promowej, stanowiącej jedyne poza mostem na południowym krańcu połączenie ze stałym lądem. Ja ruszyłem w przeciwną stronę, w głąb wyspy, w stronę odstraszającej turystycznym charakterem miejscowości na wyspie, czyli Novalji. Nie wjeżdżając do niej, skierowałem się w lewo, w stronę miasteczka Pag. Potem minąłem szerokim łukiem kolejne piekielne miejsce, mekkę bananowej młodzieży, hedonistyczny raj, czyli plażę Zrce.

Zamiast zaufać drogowskazom, postanowiłem kierować się intuicją i zanim droga odbiła w głąb wyspy, w kierunku wioski Kolan, skręciłem w lewo i zjechałem w stronę wewnętrznej zatoki. Tam znalazłem szutrową drogę niemal nad samą wodą, która – jak sądziłem – miała mnie zaprowadzić do Pagu. W pewnym momencie droga osunęła się do zatoki, pozostawiając wyrwę, jednak na rowerze bez najmniejszego problemu dało się ją ominąć – śmiało więc zignorowałem znak zakazu ruchu, czyniący tę trasę do Pagu nieprzejezdną dla samochodów. Przed wjazdem do miasteczka trafiłem na kamienny krąg i symboliczny pomniczek w miejscu, gdzie wyspę przecina 15. południk. Po dojechaniu w okolice centrum, tym razem bez odwiedzania urokliwej starówki, ruszyłem w stronę zachodniego wybrzeża wyspy. Aby się tam dostać, musiałem wspiąć się na przełęcz, do której droga z Pagu wije się górską serpentyną. To największa różnica poziomów do pokonania na wyspie. Wystarczająca, żebym się zasapał, ale też nie dość stroma, żebym nie pokonał jej moim single speedem. Na dodatek na górze w nagrodę czekał oszałamiający widok na rozciągające się w dole miasteczko i dalej, na niemal całą wyspę oraz górujące nad nią posępne góry.

Zachodnie wybrzeże to trochę inny świat, sporo tu zieleni, z drogi roztacza się rajski widok na Adriatyk oraz rozsiane na jego wodach większe i mniejsze wyspy. Gdzieś za horyzontem ciągnie się wschodnie wybrzeże Włoch. Piękna trasa przez wiele kilometrów łagodnie opada w dół, trawersując zachodnie zbocze łańcucha wzgórz, by przed skrętem w prawo, w stronę centrum wyspy, zaskoczyć jeszcze jednym niekrótkim podjazdem. Potem już dosłownie i w przenośni jest z górki. Długi zjazd łukiem prowadzi do wioski Kolan, gdzie są wyrabiane i sprzedawane słynne paškie sery. Dalej, jadąc prosto w stronę Novalji, minąłem miejsce, gdzie wcześniej zjechałem w stronę zatoki. Tym razem wjecha-

łem do tego turystycznego piekiełka, żeby uzupełnić zapas wody, a następnie znaną już, najefektowniejszą drogą na całej wyspie w relaksacyjnym tempie, podziwiając kosmiczne widoki, po jakichś trzech godzinach jazdy (i dwóch godzinach leniuchowania na przystankach w pięknych miejscach) i niecałych 70 km trasy wrócić do Metajny. Pag z racji swoich rozmiarów nie imponuje kilometrami tras do przejechania. Tu nie chodzi o ilość, ale o jakość! Mam nadzieję, że niedługo znów będę pedałował wśród tych nieziemskich krajobrazów.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 95

km


zdjęcia i tekst: JZR


Nasza lotna korespondentka tym razem postanowiła przenieść nasze smutne i szare po zimie umysły do raju kolorów, słońca, bikini i jazdy na rowerze w krótkich sukienkach i koszulkach. Osobiście nigdy nie wpadłbym na taki pomysł, a gdyby nawet, to pewnie uznałbym, że to zbyt trudne do ogarnięcia itp. Cóż, jednak niekoniecznie. Zabranie swojego roweru na przejażdżkę po Miami okazuje się całkowicie realne, bez milionów ani prywatnego odrzutowca. Może więc to jest pomysł na przyszłą zimę?

Parę lat temu, podczas pierwszej wyprawy do Stanów, zamarzyło mi się zwiedzanie Nowego Jorku z perspektywy dwóch kółek. Własnych dwóch kółek, dodam. Odkrywanie mekki kurierów rowerowych na pożyczonym, bezpłciowym składaku mnie nie przekonywało. Chciałam zabrać ukochany, niezawodny rower, który sama złożyłam i w razie potrzeby potrafię szybko naprawić. Dodatkowo zniechęcały mnie koszty wypożyczenia sprzętu na miejscu.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 97

km



Wcześniej jeździłam z rowerem na kurierskie mistrzostwa Europy (Dublin, Budapeszt, Berlin), więc wiedziałam, jak zabezpieczyć go na czas podróży. Jednak lot przez ocean to nieco inne wyzwanie. Podczas pierwszej podróży do NYC rozkręciłam cały rower. Części zabezpieczyłam styropianem i folią bąbelkową. Całość wsadziłam do dużego kartonu i nadałam jako swój bagaż. Pracownicy lotniska na Okęciu nie mieli z tym problemu i rower poszybował ze mną. Niestety, w drodze powrotnej Amerykanie nie dali się przechytrzyć. Szef odprawy zakwestionował moją „walizkę” i zażądał zakupu specjalnego biletu na sprzęt sportowy. Sugestie, że to tylko części, nie pomogły. Sytuacja była bardzo niezręczna i groziło mi, że nie wsiądę na pokład. Jedynie fuks i interwencja pracowników lotniska sprawiły, że w końcu zabrałam się z powrotem do domu. Po tamtym incydencie obiecałam sobie, że nigdy więcej nie będę latać na przypale. Zainwestowałam w specjalną torbę na rower i odpowiednio wcześnie kupuję bilet na sprzęt sportowy. Tak naprawdę nie jest on specjalnie drogi, to po prostu rodzaj dopłaty za bagaż niewymiarowy. Jeśli chodzi o pokrowce, to w necie znajdziemy szeroki wybór – od ortalionowych narzutek po pancerne hardcase’y. Ja wybrałam coś pomiędzy: torbę wykonaną

z grubego, odpornego na rozdarcia poliestru, usztywnianego specjalną gąbką. W środku znajdują się osobne przegródki na koła. Przed spakowaniem należy spuścić z nich powietrze. Odeszłam od rozkładania roweru na części pierwsze. Tak naprawdę wystarczyłoby przekręcić i przymocować kierownicę do ramy. Ja jeszcze wyciągam siodełko i odczepiam pedały. Do torby wrzucam klucz 15, zestaw imbusów Park Tool, u-locka i pompkę. Przed samym wyjazdem warto uprzedzić właściciela hostelu, że będziemy z rowerem. W Los Angeles poinformowano mnie, że w budynku brakuje miejsca, ale będę mogła „nocować” rower w zaprzyjaźnionej wypożyczalni. Z kolei w tym roku w Miami trzymałam rower na terenie posesji, pod czujnym okiem ochrony. Zachęcam wszystkich do zabierania swojej drugiej, lepszej połowy na wakacje. Z tej perspektywy łatwiej poczuć klimat miasta, przegryźć się przez jego topografię, odkryć nieoczywiste zaułki, poznać innych cyklistów. Amerykańskie metropolie albo mają zakorkowane obwodnice, albo spychają ludzi pod ziemię, do metra. Z rowerem można poczuć się jak tubylec i przedzierać się przez wąskie uliczki, obserwując zwykłe życie mieszkańców.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 99

km


NORD KAPP Tego kolarza chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Dla mnie niekwestionowany lider peletonu, król gór i mistrz sprintów oddalających go od wszystkiego, co w jeżdżeniu na rowerze nieistotne. Obserwowałem go od bardzo dawna, na początku doceniłem pierwszy road trip, ale gdy zobaczyłem resztę wtedy jeszcze mocno „prokolarskiego” bloga, stwierdziłem: dobra, to będzie zajebiste zobaczyć, jak ten koleś odjeżdża z peletonu i zostawia cały ten bazar za sobą. No i miałem rację, ale nie doceniłem go, on nie tylko odjechał peletonowi, ale też ogólnie wszelkim schematom naszego codziennego życia. Sprawdziłem, czy nie zmyśla tego wszystkiego, rozmawiając z nim na naszej kanapie w domu: o jeżdżeniu na rowerach, filozofii, planach i działaniu, a Dyrektorowa zrobiła mu dziarę z górami na żebrze. Można go lubić, można go nienawidzić, ale robi dokładnie to, o czym pisze, więc możecie się od niego wiele nauczyć w kwestii tego, gdzie jesteście z waszą zajawką.

zdjęcia i tekst:


NORDKAPP. CZYLI PRZYLĄDEK PÓŁNOCNY. NAJDALEJ WYSUNIĘTY NA PÓŁNOC PUNKT EUROPY, POMIJAJĄC FAKT, ŻE TO NIEPRAWDA. CEL ZNAKOMITEJ WIĘKSZOŚCI WYPRAW ROWEROWYCH, BYLE DOJECHAĆ NA TEN KONIUSZEK, ODBIĆ KARTĘ I GOTOWE. NIE DO KOŃCA WIADOMO, DLACZEGO AKURAT TAK JEST. ALE JEST.

Dlaczego to aż tak trudna misja? Kwestią nie jest wiatr, który miałby wiać jakoś specjalnie w twarz, wieje jak chce, w plecy też. Kwestią nie jest jakaś droga wiodąca nieludzko pod górę, w ogóle nie. Otóż kwestie są zupełnie nieoczywiste. Wyobraź sobie, że jesteś gdzieś w jednej trzeciej drogi, że jesteś gdzieś wciąż na południu Skandynawii i gubisz drogę. To najgorsze, co może ci się przydarzyć w drodze na Nordkapp. W każdej innej wręcz odwrotnie. Więc gubisz drogę, lądujesz na jakimś odludziu i okazuje się, że przed tobą niekończąca się droga, wiodąca przez przepastne przestrzenie, gdzie zza każdego zakrętu wyłania się coraz to piękniejszy widok i dzieją się rzeczy takiego kalibru, że ostatnia, o której możesz teraz pomyśleć, jest ta, żeby zawrócić. Droga na Nordkapp to droga na Nordkapp. Nie wiedzie każdą możliwą boczną szutrówką, każdą możliwą krętą szosą przez góry. Byłaby wtedy nieskończenie długa i nikt by się nie podjął jej pokonania. Czemu tylko ciągle musi być ten Nordkapp na końcu?

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 101

km



PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 103

km


Zrobiliśmy to raz, drugi, dziesiąty. Okazało się, że wszędzie tam, gdzie są góry, możemy liczyć na te magiczne drogi. Asfalty gładkie jak kartka papieru wiodą dziesiątkami kilometrów donikąd. Szutrówki wiją się tu i tam, a jazda po nich, z ich profilowanymi zakrętami, to przyjemność sama w sobie. I to jest straszliwie łatwe. Raz jesteś tu, raz tam. Zmieniasz miejsca jak przerzutkami biegi na pofałdowanym terenie. Bo możesz. W Skandynawii panuje prawo do natury, możesz rozbijać się, gdzie tylko zechcesz. A kto by nie chciał? Skoro dzięki temu może znowu odkrywać i odkrywać, i odkrywać. Czasem dotrzesz do byle farmy, do jeziora czy dzikiej plaży, czasem trafisz na szlaban i bramki do opłat, które sobie ominiesz z uśmiechem, bo płatna droga oznacza, że czeka cię droga najwyższych lotów w kategoriach spektakularności. Są wszędzie. Możesz wertować przewodniki i wpatrywać się w google mapę, ale to na nic. Najlepsze efekty daje rzucenie się w żywioł, którego najlepsze wydanie czeka w górach. Które zapewne byś ominął, prując konsekwentnie na północ. Bo tak się składa, że najpiękniejsze góry Norwegii czekają sobie na zachodzie. Czekają na zachodnich fiordach, żeby fundować ci zachwyty i ubaw.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 104

km



I to jest straszliwie Ĺ‚atwe. raz jesteĹ› tu, raz tam.


MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 107

km



Raz wpakowaliśmy się w sam środek dziczy, żeby przez pół dnia kręcić się samemu środkiem płaskowyżu takich rozmiarów, że czuliśmy się jak na innej planecie; raz wpadliśmy do miejskiego parku za miastem Molde. Park okazał się ogromnym placem zabaw, z kilometrami wąskich szutrówek wijących się przez las, z zakrętami jak na torze kolarskim, tak że można było zapomnieć o hamulcach. Lądujesz w momentach tak pięknych, że szybko sobie uświadamiasz, że jakiś tam cel do odhaczenia, gdzieś tam na północy, staje się czymś kompletnie zabawnym. I pozwalasz sobie o nim znowu na chwilę zapomnieć, żeby dalej skręcać nie tam, gdzie trzeba. To się nie kończy. To wciąga i uzależnia. Minie dużo czasu, zanim dotrzesz na Nordkapp. Dużo jeżdżenia. Odkrywania. Błądzenia. Będziesz mieć czas. Latem dzień jest długi. Być może umrzesz z wycieńczenia, miło w końcu pojeździć do zachodu słońca. Być może z ratunkiem przyjdzie paskudna pogoda, która da odetchnąć ciału. Wciąż będziesz daleko od północnego krańca starań. Chociaż kto wie, może kiedyś tam dotrzesz. Może uda ci się po drodze odkryć każdą ukrytą dróżkę, wjechać na każdy szczyt. To wymaga czasu. Zdążysz trzy razy się zestarzeć i umrzeć, za każdym razem szczęśliwy. Może za czwartym razem ci się uda. Jeszcze tego nie wiem.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 109

km



powrót z wakacje i

Grecja A co by było, gdyby zamiast na wakacje polecieć gdzieś tylko po to, żeby właściwie zacząć od razu wracać, i tak przez cały urlop? Jak dla mnie brzmiało to dość rozsądnie. Gdy zobaczyłem pierwsze zdjęcie z podróży Wojtka, wiedziałem, że muszę go zmusić do napisania o niej. To historia o tym, że liczy się pomysł i pierwszy obrót korbami. Potem, potem się nie liczy, bo i tak przyjedzie do was z każdym kolejnym metrem i przywiezie coś lepszego, niż macie czas wymyślić. Start.

Polska zdjęcia i tekst: Wojciech Artyniew

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 111

km



Skąd wziął się pomysł na przejechanie 2 tys. km z Grecji do Polski na rowerze przełajowym z lemondką i przyczepionym do niej hamakiem? To jasne – z zajawki na jeżdżenie rowerem, która towarzyszy mi od pierwszego do ostatniego metra pokonanego na dwóch kółkach.

Wybór trasy i daty wyjazdu był uzależniony od… mojego kumpla, który miał dla mnie zarezerwowany wolny materac w greckich Salonikach, i tanich linii lotniczych. Już na miejscu, pod palmami, w towarzystwie ouzo (greckiego płynu o właściwościach ambrozji) próbowałem ułożyć trasę powrotną, biorąc pod uwagę różne czynniki – przebieg szlaków migracyjnych imigrantów ze wschodu, 40-stopniowe upały, niesprzedawalne stery typu taperade, cash na drogę i wiele innych… Na szczęście okazało się, że na takie przygotowania jest zbyt mało czasu w stosunku do ilości niewypitego ouzo i jak zwykle wyszedł pełny spontan. Niestety, ta droga musiała się zmieścić w jakichś ramach czasowych, mnie ograniczał termin końca urlopu. Podróż trwała 13 dni i nie podzieliłem jej na żadne odcinki. Nie planowałem też specjalnych zadań do wykonania, poza jednym – wypiciem piwa na szczycie Trasy Transfogarskiej, która niegdyś służyła Ceaușescu do przerzucania czołgów przez Karpaty (skoro czołg dał radę, to ja też dam!). Im mniej rzeczy planowałem, tym więcej się wokoło mnie działo. Cała jazda była zlepkiem mikroprzygód, które opisane Arialem w rozmiarze 12 nie zmieściłyby się w internecie. Od drugiego dnia, kiedy już byłem pewny, że trasę pokonam dużo szybciej, niż zakładałem, zamieniłem mapę na kompas i, o ile to było możliwe, starałem się jechać do Polski na azymut.

HOTEL W KIESZENI Drogi w Bułgarii i Rumunii nie należą do najlepszych – wiele razy musiałem odpuścić sobie lemondkę, a wjazd na drogę szutrową traktowałem jako odpoczynek dla ramion. Dobrze się wstrzeliłem ze stosunkiem masy roweru i bagażu (23 kg całość) do przełożeń – dzięki temu nie musiałem zsiadać w żadnej sytuacji i w konsekwencji pozwoliło to zachować płynność jazdy w każdym terenie i na każdej nawierzchni. Po prostu zestaw uszyty na miarę – bez względu na moją formę, pogodę czy ukształtowanie terenu 120 km byłem w stanie przejechać z uśmiechem na twarzy. W torbie nie miałem za dużo sprzętu. Żadnych laptopów, statywów, kuchenek. Śpiwór i gacie na zmianę, i oczywiście aparat typu „małpka” dla przyzwoitości (na co dzień pracuję z aparatem i poruszam się na rowerze i nawet w czasie urlopu trudno mi się rozstać z tym zestawem). Jako człowiek kochający naturę nie mogłem wybrać innego hotelu niż hamak. Jak dla mnie ma najwięcej gwiazdek, nie tylko ze względu na widoki, jakie mogłem podziwiać przed snem oraz po przebudzeniu, ale także dlatego, że obóz rozbijałem w trzy minuty. Dzięki temu mogłem więcej czasu spędzać na rowerze. Warto wspomnieć, że wygodny hamak jest dużo lepszą opcją dla kolarza niż najdroższa mata, ponieważ spanie z uniesionymi nogami sprzyja regeneracji i jest o wiele wygodniej. Nie mówiąc o tym, że moja sypialnia po spakowaniu mieściła się w kieszeni bojówek.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 113

km


MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 114

km


PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 115

km



SAM NA SAM ZE SOBĄ Po 3-4 dniach ekscytacji pokonywanymi górami i mijanymi widokami, kiedy z chytrości wyłączyłem telefon, a ciekawość zapędziła mnie gdzieś do bułgarskich wsi, zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę zupełnie sam na sam ze sobą nie byłem od jakichś czterech lat. W pracy zawsze ktoś, na rower zawsze z kimś, na piwo też z kimś, w domu zawsze jest ktoś, a tutaj, w drodze, nie ma nikogo! To była kwintesencja tej podróży. Nie ludzie ani miejsca, których się nie spodziewałem, a właśnie to, co miałem cały czas najbliżej – ja. Piękne obrazy i historie, które poznałem, były tłem dla przemyśleń, na które nie miałem do tej pory czasu. Znalazłem się 2 tys. km od bezpiecznego, zaopatrzonego we wszystko, czego tylko potrzebuję, domu, do którego mogły mnie zabrać tylko moje nogi napędzane przez głowę – bo mimo że to nogi pedałują, sygnał idzie z głowy. „Jeszcze tylko 40 km do świetnej polanki, a stamtąd już tylko 1247 km do łóżka”. Okazało się, że sam dla siebie jestem najlepszym partnerem do jazdy i rozwiązywania problemów z nią związanych. Gdy w górach złapała mnie burza i spędzałem ją, susząc się przy ognisku rozpalonym w opuszczonym domu, nie miałem cienia wątpliwości, że nie spotka mnie nic złego. Niedokończone przemyślenia zostały dokończone, a nowe utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem w stanie dać sobie radę w każdej sytuacji, jeżeli ją dobrze przemyślę i wyciągnę wnioski, a na to właśnie miałem czas i możliwości.

To była moja pierwsza tak długa i samotna wyprawa i już teraz mogę powiedzieć, że to dopiero rozbiegówka. Pokazała mi, jak szukać, by znaleźć ten kamień, pod którym kryje się przygoda. A każda przygoda to nowe, dobre doświadczenia – te w kolarstwie liczą się najbardziej. Cieszę się, że mogłem odkryć – a teraz i opisać – jak niezwykła może być radość z jazdy na rowerze. To ta sama radość, jaką odczuwał każdy z nas, kiedy pierwszy raz złapał na rowerze równowagę i zniknął za zakrętem ojcu, który biegł z tyłu z patykiem w ręku… tylko w skali makro.

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 117

km


Symbol

Chwytając chwile Logotype

zdjęcia i tekst: Max Burgess, przekład z jęz. angielskiego: Rafał Szmytka Na koniec wisienka na torcie. Max z kolegami z Podia | Festka postanowił zaliczyć jeden z najlepszych podjazdów w tej części Europy. Wiele osób ignoruje wschodnio-południową część naszego kontynentu, chociaż właściwie nie wiadomo dlaczego. Chłopaki cały czas eksplorują góry za żelazną kurtyną, więc możecie się spodziewać więcej dobra od nich z terenów, gdzie wyrósł aktualny i ubiegłoroczny mistrz świata w kolarstwie. Natomiast teraz, żeby ostatecznie zmusić was do ruszenia zadków w tym sezonie: Alpy Julijskie!


PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 119

km



Pod koniec zeszłego roku Podia zrealizowała kilkudniowy wyjazd w słoweńskie Alpy Julijskie, który został zorganizowany w ramach współprowadzonego z Festką projektu „Riding Behind the Curtain” („Jeżdżąc za żelazną kurtyną”). Były to dla mnie niezwykle ekscytujące dni, wieńczące miesiące przygotowań i planowania. Od kiedy tylko zobaczyłem zdjęcia brukowanych serpentyn prowadzących na przełęcz Vršič i panoramę spod szczytu Mangart, marzyłem, by wspiąć się tam na rowerze. Czułem, że będzie to idealne połączenie alpejskich podjazdów ze wszelkimi urokami Europy Środkowo-Wschodniej. Gdy wreszcie tam dotarłem, pojawił się tylko jeden problem… Cały wyjazd spędziłem w samochodzie z kamerą w jednej i aparatem w drugiej ręce. Internet i media społecznościowe bombardują nas kolarskimi zdjęciami z najodleglejszych zakątków świata. O ich sile oddziaływania przekonała się niejedna osoba, próbująca powtórzyć podobne ujęcie lub stworzyć coś zupełnie nowego i niepowtarzalnego podczas swoich

wyjazdów. Niektórym migawka w aparacie telefonu w zupełności wystarczy, inni potrzebują czuć ciężar cyfrowej lustrzanki na swoich plecach. Z Podia każda przejażdżka jest inna. Podczas tworzenia pierwszego filmu „Life, Death and the Art of Cycling” („Życie, śmierć i piękno kolarstwa”) mieliśmy do dyspozycji dwa auta i niewielką ekipę, której zadaniem było uchwycić wszystko, co chcieliśmy w tym filmie przekazać; uczucia związane z jazdą na rowerze i cementowaną przez nią przyjaźń. Z kolei podczas pracy nad artykułami z serii New Roads, kiedy przeczesujemy Polskę w poszukiwaniu najlepszych dróg do jazdy, musi wystarczyć kompaktowy aparat schowany w tylnej kieszonce koszulki kolarskiej. „Riding Behind the Curtain” zawsze miało być czymś pomiędzy, czyli odkrywaniem nowych miejsc na rowerze z operatorem kamery w tle rejestrującym kolejne etapy podróży. I tutaj wracamy do punktu wyjścia: po tygodniach bezowocnych poszukiwań kamerzysty sam postanowiłem wcielić się w tę rolę.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 121

km


Symbol

Logotype

Kiedy jechałem w samochodzie przez Alpy Julijskie za naszą kolarską ekipą, pojawiła się w mojej głowie refleksja – czego tak naprawdę doświadcza się, pokonując na rowerze kolejne kilometry. Podia zawsze kładzie nacisk na jakość fotografii niemal w takim samym stopniu, jak na samą jazdę. Jednak dopiero gdy zobaczyłem naszych chłopaków walczących z podjazdem pod Mangart, pomagających sobie nawzajem i świętujących na szczycie, zrozumiałem, co straciłem. Wygląda na to, że czasami bardziej martwimy się o uchwycenie chwili na zdjęciu, zapominając o tych kilku centymetrach, które dzielą nas od nawierzchni drogi i o mijających kilometrach, z których każdy następny jest coraz piękniejszy. Bez wątpienia Słowenia jest jednym z najbardziej spektakularnych miejsc, w których nigdy nie jeździłem na rowerze, i jestem pewien, że to tylko kwestia czasu, kiedy tam wrócę i nadrobię zaległości. Może nawet bez aparatu?


NA GÓRĘ MANGART PROWADZI NAJWYŻEJ POŁOŻONA DROGA W SŁOWENII. PODJAZD POD SZCZYT NA WYSOKOŚCI 2072 M N.P.M. TO PRAWIE 12-KILOMETROWA WSPINACZKA I 980 M PRZEWYŻSZENIA. PRÓBA SIŁ I WYZWANIE, ALE TAKŻE NIESAMOWITE WIDOKI I DOŚWIADCZENIE.

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 123

km


Podia udała się do Słowenii we wrześniu 2015 roku w składzie: czterech kolarzy, jeden operator kamery i kierowca. Podziwialiśmy niezwykłe widoki, próbowaliśmy tradycyjnej kuchni i poznawaliśmy lokalnych mieszkańców. Zdążyliśmy nawet wziąć udział w festiwalu ciężarówek. Mimo że nie było łatwo tylko obserwować ten wyjazd zza obiektywu aparatu i kamery, mam nadzieję, że nasze zdjęcia i film były tego warte. Więcej na www.podia.cc i kanale Podia na YouTube.


Ten dział będzie informować i przypominać o ciekawych wydarzeniach. Osobiście nie lubimy imprez masowych (w moim przypadku więcej niż 30 osób to już tłum), więc jeżeli piszemy tu o czymś, co angażuje więcej niż dwie osoby naraz, to musi być świetne.

swift campout pierwszy weekend lata 25 & 26 czerwca Swift Campout to globalna impreza przygodowa, której celem jest zachęcenie ludzi do opuszczenia w pierwszy weekend lata swoich miast i spędzenia nocy pod gwiazdami. Zasady są proste: pakujecie wszystko, co jest wam potrzebne na rower, wybieracie sobie miejsce i jedziecie spędzić noc z naturą, kultywując zanikającą tradycję biwakowania. Pierwsza edycja (2015 r.) była ogromnym sukcesem, na mapie pojawiło się ponad 500 miejsc na całym świecie. W tym roku my również dołączamy do tej imprezy. Was też namawiamy, więcej szczegółów i rejestracja na stronie: builtbyswift.com/swiftcampout #swiftcampout

PNT MAGAZYN V / MAGAZYN O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 125

km


Blackbird to wodoszczelna sakwa zaprojektowana, by pomieścić wszystkie niezbędne rzeczy podczas przemierzania miasta. Jest także idealna na krótkie wypady i może służyć jako przednia lub tylna sakwa.

Nasz znajomy kryjący się pod marką Veganski uszył nowy, lekki plecak, idealny na co dzień i od święta (przetestowany przez Dyrektorową). LIGHT BAG

Wyposażona w system mocowania R&K, który można łatwo dopasować do bagażnika.

BLACKBIRD

Sakwa Blackbird to wynik współpracy Mixed Works i Crosso. Wymiary: 38 cm × 44 cm × 15 cm Pojemność: 25 l Masa: 0,75 kg

Mixed Works produkuje także wysokiej jakości plecaki i torby – więcej info na:

• • • • • • •

Plecak z pojedynczej warstwy wodoodpornej Cordury 1000D Szelki z pasów samochodowych Duże mocne klamry Nexus Rolowane zamknięcie dodatkowo wzmocnione rzepem Trzy warstwy materiału na dnie Dużo możliwości doczepienia przedmiotów na zewnątrz Wewnątrz kieszeń oraz D-ring

Wymiary: 45 cm × 28 cm × 15 cm Pojemność: max. 18,5 l Waga: 700 g

www.mixedworks.com www.veganski.bigcartel.com

GoPro wypuszcza HERO4 Session: Najmniejszą, najlżejszą i najwygodniejszą GoPro dotychczas. 50 proc. mniejsza i 40 proc. lżejsza – wodoszczelna HERO4 Session łączy ultrakompaktowe wzornictwo z łatwością obsługi. Za pomocą jednego przycisku możesz zarejestrować każdy najważniejszy moment podróży. W kolejnym numerze postaramy się zrobić materiał, jak używać takich sprzętów. www.gopro.com

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 126

km


Nasz magazyn nigdy nie zamieni się w coś, co przypomina gazetkę z supermarketów, nie będzie miał na co trzeciej stronie reklamy, a na co czwartej artykułu o jakimś superrowerowym produkcie. Zamiast tego będzie miał dział sprzętowy, w którym będziemy pokazywać różne fajne rzeczy, takie, które nam się podobają, sami ich używamy i jesteśmy przekonani, że wam również mogą się przydać. Będziemy starać się wspierać polskie małe firmy, sklepy i warsztaty rowerowe, więc robiąc zakupy, pamiętajcie o nich!

+

Majtki dla rowerzystki Palm Springs Majtki z triathlonową wkładką LaFonte – wkładka jest cienka, więc nie przeszkadza podczas noszenia, jednak daje komfort podczas jazdy na rowerze. Majtki mają pełny krój, regularny stan i gumę w wykończeniu – wszystko dla komfortu rowerzystki. Uszyte z wysokiej jakości tkaniny. Materiał: 90 proc. poliester 10 proc. elastan

knog pop Stylowe lampki o jakości i parametrach charakterystycznych dla Knoga. Seria oświetlenia POP jest idealnym kompromisem pomiędzy ceną i funkcjonalnością połączoną z unikatowym wyglądem. Wodoodporne, wyposażone w wydajną diodę i łatwy sposób montażu.

Dostępne na: www.bike-rs.pl Fotograf: Ania Missmolly Modelka: Dominika Zdybek

www.euro.knog.com.au

Innowacyjne i zaskakujące w swej prostocie rozwiązanie sposobu przechowywania roweru. Dzięki niemu można przekształcić praktycznie dowolny kawałek ściany w miejsce, w którym rower będzie zajmował minimum miejsca i przestrzeni. Całość wieszaka tworzy estetyczna, dwuelementowa konstrukcja, wykonana z najwyższej jakości materiałów o niesamowitej wytrzymałości i trwałości. Prosty sposób montażu na dowolnej powierzchni. Dostępne w wielu kolorach, o niezwykle estetycznym wyglądzie, w trzech rozmiarach, odpowiednich dla różnych typów rowerów i szerokości opon. Szerokość opony

www.getclug.com

Wszystko, co widzicie na tej stronie, możecie nabyć w naszym zaprzyjaźnionym sklepie:

roadie

23-32 mm / 1-1,25 cala

hybrid

32-42 mm / 1,25-1,75 cala

mtb

42-62 mm / 1,75-2,5 cala

www.bike-rs.pl


ubrania

W naszym dziale z modą rowerową będziemy się starać pokazywać wam gustowne ubrania na co dzień i na wyprawę. To dość drażliwy temat, bo z niewyjaśnionych powodów dominują u nas dwie szkoły ubierania na rower: oczojebna i logosowa.

Jak się ubrać na dłuższy wyjazd, żeby było wygodnie, lekko, ciepło i sucho? My zaczynaliśmy od jazdy w dżinsach i koszulach flanelowych i dawaliśmy radę. Jednak na naprawdę długich dystansach ubranie może stać się koszmarem , ale również twoim sprzymierzeńcem. W tym roku na wymagających trasach będą nam pomagać ciuchy od Bontragera. Poniżej kilka pierwszych propozycji.

KURTKA VELOCIS STORMSHELL

BIELIZNA TERMALNA BONTRAGER B2

Tkanina Profila Stormshell z technologią aktywnych cząstek 37.5™.

Gdy potrzebujesz przyjemnie grzejącej pierwszej warstwy: Profila Dry z technologią aktywnych cząstek 37.5™ i wełną Merino.

2,5-warstwowa tkanina zapewnia komfort w kontakcie ze skórą i jest rozciągliwa, dzięki czemu nie łopocze na wietrze. Dwukierunkowy suwak na całej długości zapewnia wspaniałą wentylację. Wodoodporność: 10 000 mm Oddychalność: 25 000 g/m²/24 h

Gdy potrzebujesz czegoś na 40°C: tkanina Profila Cool z technologią aktywnych cząstek 37.5™. Długość umożliwiająca wsunięcie bielizny w spodnie.

KRÓTKIE SPODENKI Z WKŁADKĄ BONTRAGER SOLSTICE Wkładka Cirrus inForm BioDynamic – wygodna, dostosowana do rozmiarów spodenek wkładka kolarska. Oddychający materiał z mikrofibry, zapewniający doskonałe odprowadzanie wilgoci. Aha, wciąż uważam, że to są majtki i nie wyjdę na rower bez luźnych spodenek.

www.trekbikes.com

SPODNIE STRAAT / MUUR / COURSE Testujemy od miesiąca i jesteśmy pod wrażeniem, że w końcu ktoś w naszym kraju ogarnął temat spodni na rower. Wspieramy tę ideę i liczymy na rozwój i jeszcze lepsze produkty. Spodnie STRAAT idealnie nadają się na miejską wycieczkę rowerową, jak i na zwykłe spotkanie ze znajomymi lub dzień w pracy. Dzięki unikalnej technologii spodni można używać z wkładką rowerową lub bez niej, co powoduje, że są one w pełni uniwersalne. Podwijając nogawkę, odsłonisz odblaskową taśmę zwiększającą twoje bezpieczeństwo na drodze po zmroku. Spodenki MUUR to krótka wersja powyższego modelu, również z wyjmowaną wkładką. COURSE to spodnie dla rowerzystek wykonane z niesamowicie miękkiego dżinsu, który świetnie sprawdza się w trakcie jazdy na rowerze. Posiadają wyjmowalną wkładkę oraz odblaskowy nadruk, który jest widoczny po podwinięciu nogawki. Na lato Crankk oferuje krótkie spodenki PISTE (także z wkładką).

www.crankk.pl


miejsca

W każdym numerze będziemy starać się przedstawić małe lokalne sklepy i warsztaty rowerowe, które warto odwiedzić. Czasami będą to całkiem duże, ale z odpowiednim do wielkości poziomem zajawki. Wspierajcie wasz lokalny sklep/warsztat rowerowy. Polecamy!

katowice

SALON ODNOWY MECHANICZNEJ Katowice, ul. PCK 3 Nasz nadworny mechanik i jego cuda. Jeżeli jesteście z Katowic, koniecznie serwisujcie swój rower i zamawiajcie części u niego. Zbuduje wszystko, co sobie wymarzycie i uratuje rower, który wygląda jak zombie emeryt. Robi też dobrą kawę! Więcej jego projektów solo i z kolegami artystami zobaczcie na jego kontach: FB: @mechanik Insta: @mechanik.kato

poznań

W tym pięknym i niezwykle rowerowym mieście polecamy wam dwa miejsca, które właściwie są trzema.

Kiedyś kupowałeś od nich swojego pierwszego BMX-a, teraz handlują też naszą ulubioną marką rowerów Fairdale Bikes. ul. Rakoniewicka 4, Poznań www.texasbikes.pl / www.allday.pl

Tutaj napijesz się kawy i złożysz sobie naprawdę zajawkowy rower na ramie Surly lub innego cudaka. ul. Bukowska 82-84, Poznań www.onemorebike.pl

MAGAZYN PNT NUMER V / O PRZYGODACH DLA KAŻDEGO / 129

km


JEDZENIE

W każdym szanującym się magazynie rowerowym znajdziecie jakieś biadolenie na temat diety, odżywiania się itp., itd. No to my też otwieramy nasz kącik kuchenny, bo nie ma to jak się dobrze najeść.

UL. MARIACKA 25, KATOWICE Istnieje wiele teorii na temat tego, co powinien jeść rowerzysta, jednak fakty są następujące: najlepszego jedzenia dla kolarzy trzeba szukać w mekce kolarstwa, czyli we Włoszech, no i oczywistym jest, że rzeczona strawa musi być okrągła. Z równania wynika, że nie ma nic lepszego przed jazdą, w trakcie i po niej niż wchłonięcie pizzy. Naszą zakładową stołówką jest pizzeria przyjaciół Len Arte, gdzie z oryginalnych włoskich składników powstaje najlepszy energetyk dla cyklistów.

LEKKO I SMACZNIE

nat ural vitamin supply

organi c vitamin

W ruchu i w dziczy, z dala od komfortów prawdziwej pizzy, z odsieczą nadciąga turystyczne żarełko od LYOFOOD, które jest bez żadnej chemii, bez konserwantów, w 100 proc. naturalne, pyszne i zdobywa nagrody. W menu znajdują się śniadania, zupy i drugie dania oraz energetyzujące i odżywcze proszki z warzyw i owoców. Wszystko ładnie zapakowane i nic nie waży, wystarczy zalać wodą, prościej się nie da.

by

Poczytajcie więcej o tej magii i zamawiajcie:

www.lyofood.pl

Ri c h

freeze

LY O F O O D Mazurska 94 25-345 Kielce T +48 41 3005973 kontakt @lyofood.c om

DRIED

POw dErs

LYO FOOD JEST OFICJALNYM PARTNEREM NASZEGO TEAMU NA 2016 R., WIĘC KUPUJĄC ICH JEDZENIE, KARMICIE NAS. DZIĘKI!

DESIGN BY independentvisual.cc

KONIEC / 130

km


rysunek:

Magda Sierzputowska myletteringproject.com / insta: @magda_es


tea m 2016

istnieje dzięki pomocy:

koniec miłej wiosny i do zobaczenia w następnym numerze pod koniec lata

www.pntmagazine.com


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.