Musli Magazine Lipiec-Sierpień 2012

Page 1

7-8[29-30]/2012 LIPIEC-SIERPIEŃ

K A I N A B R U > > >>CIOCH A K C U G O B > >


Koniec Euro, festiwale na horyzoncie!

P

rzez ostatnie tygodnie wszyscy staliśmy się kibicami. Euro zdominowało też moje życie. Ku własnemu zdumieniu, popełniłam nawet na ten temat felieton. Ale teraz dosyć! Koniec! Basta! Wracamy do kultury! Zwłaszcza że sezon wakacyjny zapowiada się fantastycznie. Jak grzyby po deszczu na kulturalnej mapie Polski powstają nowe ciekawe imprezy, a dobrze znane festiwale przeobrażają się na naszych oczach w kulturalne giganty, na które ściąga cała Europa! Nic więc dziwnego, że w numerze wakacyjnym zdominowały naszą „wydarzeniówkę”. Co poza tym? Jak zwykle ciekawie! Tym razem na spytki wzięliśmy miód-dziewczynę Mikę Urbaniak i zespół Tundra. W naszej galerii zamieszkały gorące zdjęcia Ani Cioch i absolutnie fantastyczne grafiki Kasi Boguckiej. Iwona Stachowska poznała trud portretowania Henry’ego Millera, a Marta Magryś zajrzała do Cafe Draże, by porozmawiać z ich charyzmatycznymi właścicielkami. To jedno z moich ulubionych toruńskich miejsc, które niebawem obchodzić będzie swoje pierwsze urodziny. Jak ten czas leci! And last but not least… niestrudzony bywalec teatralny Arek Stern na tropie olśnień tegorocznego Kontaktu. Moi Drodzy, udanych wakacji. I do zobaczenia we wrześniu! MAGDA WICHROWSKA


[:]

>>2 >>4 >>10

>>20 >>22

>>spis treści wstępniak. koniec Euro, festiwale na horyzoncie! wydarzenia. ARKADIUSZ STERN, MARTA MAGRYŚ, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, ANIAL

festiwale. MARTA MAGRYŚ, ANIAL, ARKADIUSZ STERN, AGNIESZKA BIELIŃSKA, (SY), GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, MAREK ROZPŁOCH, EWA SOBCZAK, ARBUZIA

relacja. kontakt w rytmie zła. 21. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt. ARKADIUSZ STERN fotorelacja. XVI Gala Moda&Styl FOT. LIDIA SKUZA / WWW.NEWCOLORS.PL

>>24

na kanapie. takiej siebie nie znałam. MAGDA WICHROWSKA

>>25

gorzkie żale. owczy pęd-popęd. ANIA ROKITA

>>26

filozofia w doniczce. kroki po śladach. IWONA STACHOWSKA

>>27

a muzom. kontinuum. MAREK ROZPŁOCH

>>28

porozmawiaj z nią... jazz przegrał z soulem i r’n’b Z MIKĄ URBANIAK ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>34 >>40

portret. Henry Miller. IWONA STACHOWSKA porozmawiaj z nimi... trzon szamaństwa Z DAWIDEM ADRJANCZYKIEM I KRZYSZTOFEM JOCZYNEM (TUNDRA) ROZMAWIA MAREK ROZPŁOCH

>>46

zjawisko. coś kojarzę, że to Draże... MARTA MAGRYŚ

>>54

galeria. KATARZYNA BOGUCKA

>>84

nowości [książka, film, muzyka]. ARBUZIA, (SY)

>>87

recenzje [film, muzyka, książka]. MAREK ROZPŁOCH, MAGDA WICHROWSKA, ANNA ROKITA, SZYMON GUMIENIK, ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, ADAM BLANK, ANNA LADORUCKA, IWONA STACHOWSKA, MARTA MAGRYŚ

>>95

ko_moda. AnimalKingdom. MAGDA WICHROWSKA

>>96

fotografia. ANNA CIOCH

>>122

warsztat qlinarny. samowystarczalna. MARTA MAGRYŚ

>>124

poe_zjada. DARIA DANUTA LISIECKA

>>126

redakcja

>>127

słonik/stopka

OKŁADKA: FOT. ANNA CIOCH (I, IV) / STRONA 2: IL. ŻANETA ANTOSIK

>>3


>>wydarzenia

od 4.07 DWÓR ARTUSA

cafe

cafe

cafe

JAN SZUL — MALARSTWO

WHERE THE HELL IS… MICKIEWICZ?

ZIELONO MI!

FOLK PUNK

W Galerii Dworu Artusa od 4 lipca będziemy mogli zobaczyć wakacyjne krajobrazy polskiej wsi autorstwa Jana Szula. Prywatnie kolekcjoner malarstwa i artysta malarz, a zawodowo dziennikarz radiowy, prezenter telewizyjny oraz szef stacji TVP Info. Tematyka prac Jana Szula obejmuje głównie pejzaże południowej Polski: Podkarpacia, Kielecczyzny czy Lubelszczyzny. Fascynacja szerokimi przestrzeniami, łanami pól, geometrycznymi wzorami wiejskich krajobrazów zaowocowała cyklem prac, gdzie autor poszukuje własnej, innej drogi niż wierne odwzorowywanie rzeczywistości. Ascetycznie zarysowane krajobrazy, zimowe pejzaże powstałe poprzez zderzenie bieli, czerni i szarości czy martwe natury, w których główne role odgrywają kwiaty, pokazują autora jako człowieka o wyjątkowej wrażliwości na piękno przyrody i świadczą o jego odwadze podjęcia artystycznego dialogu z naturą.

DRAŻE 7.07

DRAŻE 7.07

DRAŻE 6.07

Barbara Standke — studentka filologii polskiej i edukacji artystycznej — zagościła w Toruniu dzięki międzynarodowej wymianie studenckiej. Mieszkała wówczas na ulicy Mickiewicza i tam zrealizowała swój projekt pt. Gdzie jest Mickiewicz. W Drażach w ramach finisażu wystawy zobaczymy fotografie z ulicy Bydgoskiego Przedmieścia i krótki film artystki. Projekt przede wszystkim stawia pytanie o doświadczanie kultury przez polską lokalną społeczność. Czy nazwisko krajowego wieszcza, którym mianowano ulicę, w jakiś sposób ją ukulturalniło? Czy nazwa jest tylko topograficznym określeniem miejsca? Czy Mickiewicz mieszka jeszcze na Mickiewicza? Czy i jak funkcjonuje w polskiej mitologii? Zapraszamy do Draży. Mickiewicza też!

>> MARTA MAGRYŚ

Finisaż wystawy-projektu: Gdzie jest Mickiewicz? / Barbara Standke 6 lipca Cafe Draże

W ramach cyklicznych warsztatów dla dzieci małych i dużych wraz ze Stowarzyszeniem SZTUKA CIĘ SZUKA, Fundacją Magazyn Zmian i Fabryką UTU zbudujemy w Drażach EKOzielnik. I wcale nie chodzi tu o stare dobre zeszyty, które wyklejało się niegdyś suszonymi liśćmi drzew czy krzewów. EKOzielniki wykonane w Drażach będą stanowiły oryginalne obiekty, umożliwiające uprawę tradycyjnych ziół oraz kwiatów jako domowe ogródki. Posadzimy majeranki, bazylie, tymianki i inne aromatyczne zieloności, żeby niedługo móc się cieszyć ich walorami smakowymi na zimno i na ciepło, w kuchni i na pikniku! MARTA MAGRYŚ Gastrorakieta: EKOzielnik – warsztaty dla każdego! 7 lipca, godz. 16.00–19.00 Cafe Draże

Andrew Cream jest brytyjskim przedstawicielem gatunku muzycznego zwanego acoustic folk punk. Szufladkowanie muzyki zawsze skutkuje dziwnymi skojarzeniami — w tym wypadku może to być wizja faceta z irokezem grającego „koko koko” na gitarze akustycznej. Nic bardziej mylnego, choć gitara akustyczna jednak się zgadza. Muzyka wykonywana przez Brytyjczyka określana jest jako ten rodzaj dźwięków, których chce się słuchać w słoneczny dzień, siedząc w ogrodzie i mając pod ręką kilka zimnych butelek piwa. Andrew przyleci do Draży wprost z Manchesteru, by uraczyć swoim głosem fanów — zarówno tych swoich, jak i tych, którzy go jeszcze nie znają. Zaproszenie jest bowiem kierowane do wszystkich, którzy lubują się w dźwiękach Matta Skiba, Billy’ego Bragg’sa czy Franka Turnera. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Andrew Cream / Folk Punk Party 7 lipca Cafe Draże

ARKADIUSZ STERN

Jan Szul – wystawa malarstwa 4 lipca–3 sierpnia Dwór Artusa / Galeria Artus

>>4

musli magazine


>>wydarzenia

5.08

cafe

DWÓR ARTUSA

DRAŻE 8.07

6.08 DWÓR ARTUSA

Draże zapraszają na niezwykłe warsztaty mające na celu przygotowanie — w skali mikro — pomieszczeń oraz całych budynków specjalnie dla owadów. Najmniejsze, ale jakże pożyteczne stworzenia dostaną przydziałowe mieszkania wykonane z dostępnych materiałów. Mają być wygodne, użyteczne i przede wszystkim ładne — wszak i robak ma swój gust! Projekt Hotele Dla Insektów jest działaniem w ramach zadania URban gardeners! Interaktywna sztuka miejska. Zapraszamy wszystkich — zarówno dużych i małych architektów amatorów, jak i profesjonalnych designerów oraz projektantów wnętrz. W czynie społecznym zbudujmy lepsze jutro dla robaczków! GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Hotele dla insektów 8 lipca Cafe Draże

KAIROS — PIEŚNI WIECZNOŚCI W pierwszą niedzielę sierpnia Dwór Artusa zaprasza na mistyczną podróż w krainę średniowiecznej muzyki wokalnej, w którą zabierze nas męski zespół wokalny KAIROS. Siedemnastoosobowy skład zaprezentuje niezwykły projekt Pieśni Wieczności. Świat jest sacrum i profanum... To rodzaj eksperymentu, który w harmonijny sposób łączy ze sobą średniowieczne śpiewy ormiańskie i gruzińskie, pieśń hebrajską oraz — zainspirowane nimi — utwory instrumentalne. Projekt jest wynikiem poszukiwań uniwersalnego języka muzycznego. Odrębne warstwy dźwiękowe (wokalna i instrumentalna) — powstałe w innym czasie, różnych krajach, śpiewane w innych językach i połączone ze sobą — tworzą zupełnie nową jakość. Męski Zespół Wokalny KAIROS istnieje od 1999 roku. Jest jednym z nielicznych zespołów w Polsce wykonujących piękną i tajemniczą muzykę kościołów Wschodu oraz jedynym, który od kilkunastu lat specjalizuje się w wykonywaniu dawnych śpiewów liturgicznych i ludowych Armenii, Gruzji czy Grecji. Zespół ma bogate doświadczenie sceniczne, brał także udział w nagrywaniu

muzyki skomponowanej przez Grzegorza Ciechowskiego do filmu Wiedźmin. Ze względu na swe oryginalne brzmienie został zaproszony do udziału w nagraniu piosenki Powoli, spokojnie Fiolki Najdenowicz oraz uczestniczył w realizacji teledysku do piosenki Co ma przeminąć to przeminie w wykonaniu Michała Bajora. Oba utwory promowały film Quo Vadis. ARKADIUSZ STERN

FOT. TOMEK ŚLIWIŃSKI

FOT. MATERIAŁY ORGANIZATORA

HOTEL Z KARALUCHEM?

MIASTO OTWARTE Toruńskie Spacery Fotograficzne to działająca od 2010 roku grupa skupiająca pasjonatów fotografii, którzy podczas regularnych plenerów fotograficznych portretują wybrane części naszego miasta i okolic. Ich rezultaty prezentowaliśmy rok temu na łamach „Musli Magazine” (nr 9/2011) wraz z artykułem Zbyszka Filipiaka opisującym historię i działalność grupy. Podczas dotychczasowych 27 spotkań fotografom udało się uwiecznić na zdjęciach większość dzielnic Torunia, poczynając od uroków gotyckiej Starówki, poprzez tajemnice Bydgoskiego Przedmieścia, na nieodkrytych zakątkach lewobrzeżnej części miasta kończąc. Na wystawie zostanie zaprezentowanych 35 wielkoformatowych obrazów ukazujących szeroki portret Torunia i jego okolic. Autorami są zarówno doświadczeni fotografowie (Alicja Piotrowska, Zbyszek Filipiak, Maciej Mierzejewski, Łukasz Balcerzak, Przemysław Stochmal, Bartłomiej Łyczak, Tytus Szabelski), jak i osoby początkujące. Wystawa zaprezentuje różne techniki fotograficzne: oprócz zdjęć cyfrowych zobaczymy także te klasyczne — analogowe, powstałe na kliszach różnych formatów. Wernisaż połączony będzie z prezentacją wydawnictwa — albumu fotograficznego TSF, który wydano przy pomocy finansowej Wydziału Kultury Miasta Torunia.

>> KAIROS 5 sierpnia, godz. 18.00 Dwór Artusa

ARKADIUSZ STERN Miasto Otwarte 2 lata Toruńskich Spacerów Fotograficznych 6–31 sierpnia Dwór Artusa / Galeria Artus >>5


NIE RÓB SOBIE WAKACJI OD MÓZGU O wakacjach bywalców Mózgu można powiedzieć, że na pewno są szczegółowo zaplanowane. Od 13 lipca do końca wakacji mają oni zajęty każdy weekend. I nie będą przy tym wędkować, łapać motyli ani zbierać grzybów (przynajmniej nie tylko), ponieważ ich czas wypełnią imprezy w ramach 3. edycji Letniego Prania Mózgu. LPM to inicjatywa klubu Mózg i agencji CeBeeR. Jej ideą jest propagowanie nowej muzyki elektronicznej, współczesnych prac wizualnych oraz kompleksowych występów multimedialnych. Bilans poprzednich edycji to 4000 uczestników i 30 artystów z całego kraju. Letnie Pranie Mózgu to pomysł kompleksowy, łączący różne gatunki sztuki i ludzi o wszechstronnych zainteresowaniach. Z roku na rok impreza ewoluuje — takie wnioski można wysnuć po lekturze tegorocznego programu bydgoskiego festiwalu. Tym razem lokalną scenę muzyki elektronicznej aktywować będą m.in. Piotr Bejnar, Kondensator Przepływu, Sub Spa, Zeppy Zep i Rhythm Baboon, Herodsky i Intreau, DJ Eprom, Kixnare, Daniel Drumz, June Miller, Chmara Winter, C.I.A., Recognition aka Jacek Sienkiewicz, Bulldogs oraz Bueno Bros. Zdaniem organizatorów wszyscy twórcy obecni na tegorocznej edycji LPM na pewno zainspirują do działania mieszkańców Bydgoszczy. Nie mogą się mylić! ANIAL Letnie Pranie Mózgu 13 lipca–1 września Mózg / Bydgoszcz


FOT. MATERIAŁY ORGANIZATORA


>>wydarzenia

od 27.07 WOZOWNIA

FOT. MATERIAŁY ORGANIZATORA

UKRYTE

Co kryje się na dnie oka? / Gabriela Huk / RE shaped (2010)

Oprócz trzech wystaw otwartych w poprzednim miesiącu Galeria Sztuki Wozownia w środku wakacji zaprasza na wernisaż zbiorowej wystawy prac jedenastu autorów, która będzie próbą odpowiedzi na pytanie dotyczące statusu portretu i autoportretu — głównie w fotografii polskiej z początku XXI wieku oraz z lat 70. i 80. wieku ubiegłego. W ramach wystawy zobaczymy m.in. sztukę wyrastającą z fotoperformance’u (np. w pracach Wacława Ropieckiego, który należał do najmłodszych przedstawicieli polskiego modernizmu). Podobną postawę, ale w duchu minimal artu i konceptualizmu, pogłębionego o teologię ikony, zaprezentuje Artur Leończyk — artysta debiutujący na tej wystawie. Kolejną grupę stanowią prace związane z feminizmem (m.in. obrazy Teresy Gierzyńskiej z początku lat 80.). Kwestie postfeminizmu są z kolei kontynuowane i reinterpretowane w realizacjach odnoszących się do codziennego życia, a związanych z wideo o znaczeniu totemicznym oraz geometrycznym (Magdalena Samborska). Ten temat dominuje także w pracach Gabrieli Huk, w których ciało artystki zmienia się w „pole znaków i walki”. Niemka Corinna Streiz pokaże fotografie ilustrujące surrealistyczne mary nocne, a na fotografiach Tomasza Fularskiego zobaczymy monumentalne obiekty rzeźbiarskie. W stronę innego typu inscenizacji, w swych perwersyjnych, narcystycznych i związanych z modą, często o autentycznej aurze horroru pracach, zmierza Keymo. Psychodelizm jest też punktem wyjścia dla — będącej undergroundem kulturowym — fotografii portretowej Rafała Karcza. Blisko ich postawy sytuuje się ludycznie portretowa oraz cyfrowa twórczość Anny Andrzejewskiej. Ekspozycję zakończy tradycyjna pod względem formalnym fotografia o charakterze psychologicznym, poszukującym kontaktu z widzem — portrety i akty o charakterze narcystycznym i ukazującym „demoniczne piękno” Katarzyny Karczmarz.

>>

Co kryje się na dnie oka? / Magdalena Samborska / Kościec tożsamosci (2011)

ARKADIUSZ STERN

Co kryje się na dnie oka? / Corinna Streitz / z cyklu GESPINSTE (2011)

Co kryje się na dnie oka? W kręgu auto/portretu z przełomu XX/XXI wieku 27 lipca–2 września Galeria Sztuki Wozownia

>>8

musli magazine


>>wydarzenia

SKYWAY DLA WSZYSTKICH Już czwarty raz wieczorowy Toruń rozbłyśnie nowym światłem. I to nie byle jakim! Mieszkańcy prawdopodobnie podczas ostatnich dwóch edycji nie mogli nie zauważyć iluminacyjnej ingerencji w strefę publiczną. Światło przemierzy bezkresne ulice, ukrywając w swej ciemności codzienną twarz miasta. Rozświetli się — jak mówią organizatorzy — dusza Torunia. Skyway to także wieloaspektowy event — zainteresowani nauką odnajdą w grze świateł zarówno nawiązania do fizyki (korpuskularnej czy falowej natury światła?), jak i do astronomii, bo w mieście Kopernika nie można zapomnieć o wszechświecie. Sztuka dźwignia festiwalu — wszechobecna dzięki światłu — uwolni swoją audio-wizualno-performatywną naturę. Organizatorzy reklamują swoje działania jako kulturę dla wszystkich. Mam nadzieję, że pospolite „dla wszystkich, czyli dla nikogo” nie przezwycięży prawdziwego wymiaru festiwalu i przekształci się

w kulturę DLA KAŻDEGO, a festiwal z ambientowego działania sztuki w świetlisty sposób wyryje w świadomości mieszkańców niebanalność projektu kulturalnej sfery Torunia. Motywem przewodnim tegorocznego Skyway’a będzie gwiazda i jej morfologia, w myśl której zostaną zbudowane „strefy” działań świetlno-artystycznych: 1) główna — jądro gwiazdy — obecna będzie w centrum miasta jako instalacja (mapping 3D); 2) konwektywna — wielkoformatowe instalacje i projekcje; 3) fotosfera — przestrzeń delikatnych wizualnych i konceptualnych interwencji; 4) chromosfera i korona — teren działań alternatywnych. Choć program brzmi jeszcze nieco enigmatycznie, mam nadzieję, że tegoroczny Skyway wpisze się świet(l)nie i wyraźnie w miejski krajobraz. MARTA MAGRYŚ SKYWAY 2012 Międzynarodowy Festiwal Światła 21–25 sierpnia >>9


>>festiwale

muzyka FESTIWALE

HEINEKEN OPEN’ER FESTIVAL 4-7 LIPCA GDYNIA / LOTNISKO GDYNIA-KOSAKOWO Czy wiecie, że pierwszy festiwal Open’er odbył się 11 lat temu w… Warszawie? Nie wiem, czy wówczas organizator — grupa Alter Art — zdawała sobie sprawę, do jakich rozmiarów urośnie ich plenerowe szaleństwo. Nie ma chyba Polaka, który o Heineken Open’er Festival nie słyszał, tym bardziej że w ubiegłym roku został razem z „Solidarnością” i Mikołajem Kopernikiem wpisany na listę Polskie Symbole, stworzoną przez Fundację Kocham Polskę. Dzisiaj Open’er to cztery dni dobrej zabawy na lotnisku Gdynia-Kosakowo. Trzy sceny muzyczne i 77 wykonawców (m.in. Björk, Franz Ferdinand, Penderecki i Greenwood czy The Mars Volta) robią naprawdę niemałe wrażenie. Ale to nie koniec atrakcji! Po pierwsze, w przestrzeni festiwalu pojawi się też sztuka! Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie — z okazji zamieszania z urzędniczymi decyzjami, o których każdy Polak też wie — jedzie do Gdyni. I tu w specjalnie przeprojektowanym bunkrze spotkamy się z videoartem z wysokich półek sztuki (m.in. Sasnal, Horowitz) oraz trochę niższym artem teledyskowym, choć równie smakowitym. Na sztuczną dokładkę — doznania dramatyczne, czyli Warlikowski z Aniołami w Ameryce z Nowego Teatru, które będą grane dzień w dzień przez pięć godzin i czterdzieści minut. Po więcej zajrzyjcie do programu, bo to jeszcze nie koniec. Na Open’erze strefa mody zaanektowana została w tym roku przez nowego światowego patrona, który w tej dziedzinie ma dużo do powiedzenia — Magazyn „Elle”! Zagoszczą tu najnowsze trendy, kreacje „do noszenia” i bardziej ekscentryczne wydania mody. W ramach misji obywatelskich otwieracza będziemy mogli porozmawiać z jednym z 20 zaproszonych NGO’sów, a tematów będzie sporo, bo znajdą tutaj coś dla siebie zarówno miłośnicy działań kulturalnych, feministycznych, ratowania bezdomnych kotów, zainteresowani edukacją seksualną, jak i ci, którzy chcieliby pomóc ubogim ludziom. A jak jeszcze starczy nam czasu, to pokręcimy się na diabelskim młynie o średnicy 30 metrów albo potańczymy na silent disco. Szykują się cztery dni i noce pełne zabawy!

>> >>10

INNE BRZMIENIA 6–11 LIPCA LUBLIN

Polskie wakacje przebie festiwali. Nie ominą one odbędzie się impreza pod Wydarzenie to jest święte ważniejszych we wschodni się zderzenia kulturowe, ł ne, poszerzają granice. G będą zdobywcy dwóch nag sted Development z USA. C jak umiejętnie połączyć ró cuska formacja Babylon C powstaje z połączenia jazz Wschodniej i piosenek zna będzie również występ jed żonych perkusistów. Trilok sięga po muzykę indyjską go efektem jest niepowta Brzmienia to także konce Zespół Poluzjanci, bracia dzyński z pewnością spełni cej publiczności. Festiwal tylko muzyka. Koncertom t ska poetycko-muzyczne, d taty fotograficzne i filmow

MARTA MAGRYŚ musli magazine


>>festiwale FOT. MATERIAŁY PRASOWE

ARTUS JAZZ FESTIVAL 7 LIPCA–3 SIERPNIA TORUŃ, DWÓR ARTUSA/DZIEDZINIEC RATUSZA STAROMIEJSKIEGO

egają pod znakiem letnich także Lublina, w którym d nazwą Inne Brzmienia. em sztuki, jednym z najiej Polsce. To tu dokonują łączą zjawiska artystyczGwiazdą Innych Brzmień gród Grammy, zespół ArreCzłonkowie grupy wiedzą, óżne style i gatunki. FranCircus pokaże z kolei, co zu, reggae, muzyki Europy ad Sekwany. Wydarzeniem dnego z najbardziej zasłuk Gurtu, bo o nim mowa, ą, afrykańską i jazz, czearzalny styl artysty. Inne erty rodzimych twórców. Waglewscy i Tomasz Buią oczekiwania wymagająw Lublinie to jednak nie towarzyszyć będą widowidyskusje, wystawy, warszwe.

Wakacje w Toruniu to nie tylko wypoczynek i wspaniałe zabytki, ale także plenerowe koncerty w ramach Artus Jazz Festival. W tym roku na dziedzińcu Ratusza Staromiejskiego zaplanowano sześć koncertów, podczas których usłyszymy i zobaczymy gwiazdy, które od lat jaśnieją na jazzowym firmamencie. Anna Maria Jopek, Dorota Miśkiewicz, Lora Szafran, Marek Bałata, Kuba Badach to wokaliści o bogatym i różnorodnym dorobku artystycznym, współpracujący z najlepszymi instrumentalistami. Festiwal zainauguruje znakomity Włodek Pawlik wraz ze swoimi muzykami oraz swingującymi wokalistami: Lorą Szafran i Markiem Bałatą. Podczas koncertu na styku jazzu i popu zaprezentują oni szesnaście kompozycji do wierszy Jarosława Iwaszkiewicza z albumu Struny na Ziemi. Kolejny festiwalowy koncert będzie należał do Doroty Miśkiewicz, która wraz ze swoim zespołem dostarczy garść delikatnej elektroniki połączonej z nawiązującymi do przeszłości brzmieniami. Repertuar koncertu Kuby Badacha obejmie utwory polskiej legendy sceny muzycznej Andrzeja Zauchy w nowych autorskich aranżacjach, a Anna Maria Jopek sięgnie po pieśni z dawnych kolonii portugalskich, zawartych na jej płycie Sobremesa. Festiwal zakończy koncert instrumentalny, balansujący na krawędzi jazzu, new impresjonizmu i muzyki filmowej — będzie to Grzech Piotrowski Quartet Archipelago. Tak efektowny melanż różnych stylów gwarantuje, że na AJF każdy znajdzie coś dla siebie!

>> ANIAL

SEVEN FESTIVAL 12–15 LIPCA WĘGORZEWO Historia festiwalu sięga 1991 roku. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Impreza z każdym rokiem dojrzewa, choć z pewnością jej formuła się nie starzeje. To sprawia, że Seven Festival zajmuje jedno z ważniejszych miejsc na liście wakacyjnych wydarzeń plenerowych. Organizatorzy festiwalu postępują w myśl zasady: „dla każdego coś miłego”. Pierwszego dnia imprezy na scenie rozstawią się Chassis, Luxtorpeda, Chemia, Myslovitz, Jelonek i KSU. Drugi dzień to występy Power Of Trinity, Frontside, Armii, Dżemu, My Riot i, przede wszystkim, New Model Army! Na koniec, trzeciego dnia imprezy, zmasowany atak szykują Mela Koteluk, Voo Voo, Farben Lehre, Acid Drinkers i Katatonia. To nie wszystko. Na scenie Grand Prix również niemało będzie się działo. I to od czwartku! Melomani odpłyną przy dźwiękach The Lollipops, grupy Ziemianie, Cuba de Zoo, Freaks On Floor, Kuśka Brothers, Complane, Noko, Raggafaya i Mjut. Jeśli dodać do tego mazurski krajobraz, Seven Festival to znakomity pomysł na wakacyjny wypad. Organizatorzy pomyśleli nie tylko o nastoletnich entuzjastach koncertowych eskapad. Na czas festiwalu postanowiono uruchomić specjalne rockowe przedszkole. ANIAL

ARKADIUSZ STERN >>11


>>festiwale

REGGAE NA PIASKACH 14–15 LIPCA OSTRÓW WIELKOPOLSKI

JAROCIN 2012 20–22 LIPCA JAROCIN

Malowniczo położony ośrodek nad jeziorem Piaski, 100 metrów od plaży, park linowy i ogromny namiot, w którym rozbrzmiewać będzie serwowana na żywo muzyka reggae — czy możecie sobie wyobrazić lepiej spędzony wakacyjny weekend? Jeśli nie, nie może Was tego lata zabraknąć w Ostrowie Wielkopolskim na festiwalu Reggae na Piaskach. W tym roku wystąpią: dubowa Zebra, grający roots reggae Jahoo oraz energetyczne składy — Raggafaya i Habakuk. Muzykę z pogranicza reggae, dancehall i hip-hopu zaprezentuje holenderski Maikal X, korzenne dźwięki w stylu Boba Marley’a zagra wokalista Sebastian Sturm, a swoje bębniarskie umiejętności zaprezentuje Foliba. Gwiazdą festiwalu będzie Jamajczyk Jah Mason, a towarzyszyć mu będzie znakomity House of Riddim. Między głównymi koncertami uczestnicy również nie będą się nudzić. Podczas festiwalu działać będzie WC Sscena prezentująca lokalne dokonania soundsystemowe, odbędą się też prezentacje fire show, capoeiry oraz turniej siatkówki plażowej. W sobotę przez miasto przejdzie barwna parada bębniarzy, którzy dzień później poprowadzą bezpłatne warsztaty grania na afrykańskich bębnach. Będzie pozytywnie, kolorowo i bardzo ciekawie!

O Jarocinie słyszał każdy. To chyba najbardziej legendarny polski festiwal. Dziś wielkie tradycje są kontynuowane w nowych realiach. Może impreza-symbol straciła nieco ze swego pazura, może nie jest tak punkowo i ekstremalnie. Czasy inne, młodzież nie ta, można powiedzieć, że i muzyka jakaś bardziej radiowa i ugrzeczniona, wręcz juwenaliowa. Ale co by nie było, marka Jarocina trwa i dalej wabi tłumy spragnione muzycznych wrażeń. Jakie niespodzianki organizatorzy przygotowali tym razem? Pierwszego dnia zagra Illusion, KSU, Nosowska, Against Me!, Łąki Łan, Set Your Goals, Buldog, Snowman, Noko. W sobotę scenę opanują Lao Che, Within Temptation, TZN Xena, Jelonek, Biohazard, Lipali, Paula i Karol, Lunatics i Dead On Time. Ostatni dzień to chyba najbardziej spektakularny moment całego festiwalu, a to za sprawą 30. urodzin zespołu Kult. Tego samego dnia wystąpią również Coma, Jello Biafra&The Guantanamo School Of Medicine, Luxtorpeda, Voo Voo, Starzy Sida, Arka Noego i Magnificent Muttely. Na jarocińskiej scenie zaprezentują się także laureaci konkursu Red Bull Tourbus Rytmy Młodych.

>> AGNIESZKA BIELIŃSKA

>>12

IMPACT FESTIVAL 27 LIPCA WARSZAWA / LOTNISKO

ANIAL

Na mapie polskich festi się robić trochę tłoczno. Ja stają coraz to nowe imprez w określony gatunek bądź te łatkę z określoną „specjaliza ży jednak do starej gwardii znajdzie coś dla siebie lub brzmienie. 27 lipca na znan gwiazdy oraz publiczność w wo po raz pierwszy wystartu organizacją zajął się Live Na słodawca Sonisphere Festiv tów Madonny i AC/DC). Mim ro zaczyna, to robi to z niez Gwiazdami wieczoru będą ż Chili Peppers oraz Brytyjczy „Papryczek” na pewno nie o rzenia, tym bardziej że od Hot Chili Peppers zagrali na już 5 lat. Pora zatem przypo hity i niesłabnącą energię n mi wyżej składami do szalo następujący artyści: Public te, The Charlatans, The Va Power of Trinity. Mieszanka

musli magazine


AUDIORIVER 2012 27–29 LIPCA PŁOCK

O BEMOWO

iwali muzycznych zaczyna ak grzyby po deszczu wyrazy, które najczęściej celują ematykę, przyklejając sobie acją”. Impact Festival nalefestiwali, na których każdy też odkryje całkiem nowe nym już i docenionym przez warszawskim lotnisku Bemouje Impact Festival, którego ation Polska (również pomyval oraz organizator koncermo że Impact Festival dopiezwykłym impetem i hukiem. żywiołowi chłopcy z Red Hot ycy z Kasabian. Wszyscy fani odpuszczą sobie tego wydad 2007 roku — kiedy to Red Stadionie Śląskim — minęło omnieć sobie ich największe na scenie. Poza wymienionyonego tańca będą zachęcać Image Ltd., Marlon Roudetaccines, I Blame Coco oraz wyborowa! (SY)

XVIII PRZYSTANEK WOODSTOCK 2–4 SIERPNIA KOSTRZYN NAD ODRĄ

Audioriver już od sześciu lat jest miejscem, które stara się udowodnić, że elektronika nie musi być tępą łupanką z wiejskiego ośrodka kultury. Ukazuje on tę ambitną stronę dźwięków generowanych komputerowo. Płock na te kilka dni oddaje się całkowicie pod panowanie festiwalu. Rynek staromiejski zmienia się w dance floor, gdzie przygrywają świetni, choć dopiero rozpoczynający swoją karierę, DJ-e. Fontanna zmienia się w gejzer piany, bo co roku ktoś wpada na pomysł dolania do niej detergentu. Odbywają się tam również warsztaty muzyczne oraz poustawiane są stoiska z odzieżą i winylami. Później przenieść się można już do biletowanej strefy na nadwiślańską plażę, gdzie ustawione będą — w tym roku aż cztery — sceny. Na tej głównej prezentować się będą największe gwiazdy. W namiotach na mniejszych scenach dźwięki są podzielone umownymi gatunkami, będzie więc scena drum’n’base, typowo klubowa oraz — po raz pierwszy — ambientowo/ eksperymentalna. Zestaw artystów, jak zwykle imponujący, otwiera legendarny skandynawski duet Royksopp. Dalej Modeselektor, Nicolas Jaar Live In Concert, Roni Size feat. MC Dynamite, Ricardo Villalobos, Black Sun Empire, SebastiAn, Tommy Four Seven, Dub Phizix feat. MC DRS czy Catz’n Dogz. Wszystkich muzyków i tak zobaczyć się nie da, nawet biegając między scenami, ale każdy znajdzie coś dla siebie i z pewnością wróci do domu zafascynowany nowymi artystami.

Owsiaka albo się lubi, albo nienawidzi. Całe szczęście, że — mimo niesamowitych doniesień niektórych źródeł prasowych o tym, że na Przystanku Woodstock Wielka Orkiestra zbiera pieniądze na narkotyki dla satanistów, a samo spotkanie w Kostrzynie Nad Odrą to jedna wielka Sodomia i Gomoria — większość Owsiaka lubi. W tym roku między drugim a czwartym sierpnia Woodstock odbędzie się już po raz osiemnasty! Mógłbym napisać o muzyce, o artystach, którzy pojawią się na dużej scenie, a także na tych pobocznych, ale zajęłoby to więcej miejsca niż mam na to przeznaczone, a i w samym Przystanku nie tyle o muzykę chodzi, co o sam jego klimat i ideę. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy odebrała już szereg nagród za jego organizację, w tym tę najważniejszą — Złoty Certyfikat Polskiej Organizacji Turystycznej. Festiwal znalazł się również praktycznie we wszystkich znaczących rankingach letnich imprez muzycznych w Europie, a tam, w zależności od obranych kategorii, plasował się różnie, ale zawsze w ścisłej czołówce tych najlepszych. Prócz muzyki na Woodstocku warto wspomnieć o Akademii Sztuk Przepięknych, gdzie zaproszeni goście, autorytety ze świata nauki, sztuki, telewizji czy religii, odpowiadają na pytania woodstockowiczów. Bezpieczeństwa pilnuje jak co roku Pokojowy Patrol (grupa wolontariuszy), który informuje i pomaga. Jest również Niebieski Patrol, grupa doświadczonych ochroniarzy, a także policjanci. Na samym przystanku odnotowywanych jest bardzo mało zgłoszeń dotyczących agresji, festiwal ten jest ostoją bezpieczeństwa. Peace, Love and Rock&Roll!

>>

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

>>13


>>festiwale

OFF FESTIVAL 2012 3–5 SIERPNIA KATOWICE FESTIWAL PIOSENKI I BALLADY FILMOWEJ 2–4 SIERPNIA TORUŃ Od 2 do 4 sierpnia Toruń będzie miał zaszczyt gościć uczestników i widzów Festiwalu Piosenki i Ballady Filmowej. Niestety albo na szczęście należę do pokolenia, któremu Nim wstanie dzień, piosenka z filmu Prawo i pięść, kojarzy się bardziej z Katarzyną Nosowską niż z Toruniem. Zawsze jednak cieszy, gdy komuś Toruń kojarzy się nie tylko z wiadomą rozgłośnią i z dyskusyjnej jakości piernikami, ale też z piękną balladą autorstwa Osieckiej i Komedy. Ta właśnie ballada i jej powiązanie z Toruniem natchnęły Andrzeja Szmaka do zorganizowania w naszym mieście festiwalu poświęconego piosence filmowej. Zgodnie z przekazem pisemnym dostępnym na stronie festiwalu jest to jedyne tego rodzaju przedsięwzięcie na świecie. Na czele jury festiwalowego stoi słynny kompozytor — również piosenek filmowych (w tym Dumki na dwa serca) — Krzesimir Dębski, a wśród jurorów — między innymi córka autorki wspomnianej wyżej ballady — znana publicystka Agata Passent. Festiwal składa się z dwóch części. Pierwszą jest przegląd konkursowy, w którym uczestniczą zakwalifikowani do rozgrywek obiecujący, lecz w większości nieznani szerzej artyści. Drugą stanowi koncert galowy z udziałem gwiazd. Szczegółowy program dostępny wkrótce na stronie www.piosenkafilmowa.pl.

Wszyscy chyba przyznają, że OFF Festival razem z Open’erem to dwa najważniejsze festiwale muzyczne w kraju. I choć pierwszy z nich jest trochę młodszy od drugiego, bardziej niezależny, to swoim doświadczeniem i profesjonalną organizacją każdego roku potwierdza dawno już zdobyty prestiż. Zawsze też zaskakuje muzycznym rozmachem nawet najbardziej wytrawnych słuchaczy. Rację mają także organizatorzy, którzy określają OFF „(prawdopodobnie) najciekawszym i (najprawdopodobniej) największym alternatywnym festiwalem w Europie Środkowej”. Trudno się nie zgodzić. W tym roku po raz siódmy w Katowicach zagra ponad 80 wykonawców eksplorujących wszelkie oblicza muzycznej alternatywy. Festiwalowicze będą mieli z czego wybierać, bo na czterech scenach OFF pojawią się m.in. takie nazwiska i składy, jak: Iggy&The Stooges, Suicide, Thurston Moore, Death in Vegas, Kurt Vile And The Violators, Atari Teenage Riot, Battles, Converge, Shabazz Palaces, Swans, Kim Gordon + Ikue Mori, Henry Rollins, Metronomy, The Antlers, Bardo Pond, Shangaan Electro, DOOM, Chromatics, Dam Funk, Black Face, Jacaszek, Mordy, Nosowska, kIRk, AfroKolektyw, Coldair, Mikołaj Trzaska (zagra soundtrack do Róży Wojciecha Smarzowskiego), Apteka (będzie promowała swój nowy album Od pacyfizmu do ludobójstwa), Minerals, Kristen i wielu, wielu innych. „Musli Magazine” szczególnie chętnie posłucha również swoich dawnych rozmówców: Snowmana, Paulę i Karola, Cool Kids of Death czy Beneficjentów Splendoru. 2 sierpnia festiwal w Centrum Kultury Katowice otworzą Matthew Hebert wraz z Alva Noto, natomiast swoimi dźwiękami na afterparty w klubie Hipnoza publiczność zaczarują Sleep Party People i Nils Frahm. Poza brzmiącą wszędzie muzyką OFF otworzy także kawiarnię literacką. Miłośnicy słowa pisanego będą mogli spotkać w niej m.in. Krzysztofa Vargę, Radosława Kobierskiego, Olgę Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka czy Sławomira Shuty. Niezależnie od aury zapowiada się gorące święto muzyki (SY) niezależnej!

>> MAREK ROZPŁOCH

>>14

OSTRÓDA REGGAE FES 9–12 SIERPNIA OSTRÓDA

Jak co roku w połowie sierp mekką miłośników jamajskich stiwalu, który przez lata zdob patyków. W tym roku na ter można posłuchać na żywo wy światowego reggae: Morgan H Anthony B., który wystąpi w Signala. Nie zabraknie też zna ska wokalistka Tanya Stephens jąca w Polsce prawdziwa gwia Matthias ze swoją nową grupą prezentację będą mieli równie nich: Vavamuffin, Eastwest Ro Namuel czy weterani jamajsk Rockers oraz obchodzący 30-l powraca na scenę z nowym al jekt o nazwie „Odrosty” prze z folkową grupą Kalokagathos którzy lubią spędzać czas w Tutaj ziemia zadrży od dubu Channel One, Adriana Sherwo

musli magazine


>>festiwale

STIVAL

pnia mazurska Ostróda będzie h rytmów. To już 12. edycja febył liczne grono wiernych symrenie „Białych koszar” będzie ykonawców z tzw. górnej półki Heritage, Fat Freddy’s Drop czy zastępstwie odwołanego Busy anych kobiet, takich jak jamajs czy po raz pierwszy występuazda brytyjskiego ska — Jennie ą 1-Stop-Experience. Silną reeż polscy wykonawcy, a wśród ockers, Tabu, Raggafaya, Jafia kich rytmów — Maleo Reggae lecie istnienia Bakshish, który lbumem 4 I-ver. Ciekawy proedstawi zespół Habakuk wraz s. Nie zawiodą się również ci, soundsystemowym namiocie. przy dźwiękach Aba Shanti-i, ooda czy Radikal Guru. AGNIESZKA BIELIŃSKA

COKE LIVE MUSIC FESTIVAL 11–12 SIERPNIA KRAKÓW

TAURON NOWA MUZYKA 23–26 SIERPIEŃ KATOWICE

The Killers, Placebo oraz The Roots to największe gwiazdy tegorocznej, już siódmej, edycji Coke Live Music Festival. Pierwszy z wymienionych zespołów na festiwalu zagrał już w 2009 roku. Znakomite przyjęcie publiczności sprawiło, że organizatorzy po raz kolejny postawili na The Killers. Od debiutu rockmanów z Las Vegas minęło zaledwie 8 lat. W tym czasie zdążyli wspiąć się na szczyty światowych list przebojów. Szał na ich muzykę nie ominął także Polski. Występ The Killers poprzedzi koncert The Roots. Sprawne połączenie gatunków hip-hopu i soulu to znak rozpoznawczy grupy. Członkowie The Roots romansują także z jazzem, funkiem i rockiem. Współpraca z Erykah Badu, Jill Scott, Mos Defem i Rahzelem jest najlepszą rekomendacją. Zespół Placebo, który zagra drugiego dnia imprezy, na pewno nie odstaje od tego zacnego towarzystwa. Formacja powstała w 1994 roku i szybko zrobiła wielką karierę. Polska publiczność darzy Placebo ogromną sympatią — to już szósta wizyta Brytyjczyków w naszym kraju. Apetyty na główne wydarzenia Coke Live Music Festival 2012 zwiększy seria koncertów klubowych w Krakowie.

Katowicki Tauron od początku swej działalności prezentuje polskiemu słuchaczowi to, co powstaje na krawędzi jazzu, elektroniki, muzyki klasycznej czy też tanecznej. Z założenia prezentuje muzykę, której próżno szukać w komercyjnych rozgłośniach radiowych, nawet w Czwartym Programie Polskiego Radia! Organizatorzy od lat śledzą podziemny rynek muzyczny na świecie i z intuicją łowcy talentów zapraszają artystów, którzy u progu swej kariery pojawiają się w Polsce. To właśnie w historycznych pozostałościach katowickiej Kopalni Węgla Kamiennego po raz pierwszy w naszym kraju zaprezentowali się tacy artyści jak Autechre, Amon Tobin czy Fever Ray. W roku 2010 Festiwal ten został uhonorowany tytułem Najlepszego Małego Festiwalu w Europie przez European Festival Awards. A fakt, że jest to tylko jedna z wielu nagród, jakie Tauron otrzymał, jest powodem, by wybrać się tam nawet w ciemno, nie znając artystów — z pewnością poziom będzie równie wysoki jak w roku poprzednim. Dla zainteresowanych przytoczę tylko kilka zapowiedzi: Gang Gang Dance, Caribou, Fourtet, Rustie, L-Vis 1990, Cilly Gonzales i wielu innych.

>> ANIAL

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

>>15


>>festiwale

MALTA FESTIVAL POZNAŃ 3–7 LIPCA POZNAŃ

V LETNI PRZEGLĄD LABORATORIUM DRAMATU 7–31 LIPCA WARSZAWA

3 lipca rusza Malta Festival Poznań — hit kulturalny Wielkopolski, obejmujący spektakle teatralne i taneczne, projekty performerskie, koncerty oraz pokazy filmowe. Po raz ostatni pod dyrekcją artystyczną Lecha Raczaka, na koniec owocnej, dwudziestoletniej współpracy, zobaczymy jego 4 spektakle: Dziady, Marat/Sade i Czas terroru, przygotowane z Teatrem z Legnicy, oraz premierowe plenerowe przedstawienie Gry z czasem. W głównej części Festiwalu, koncentrującej się wokół idiomu: Akcje Azjatyckie, postawione zostaną pytania o to, jakie klisze — obrazy medialne — budują nasz sposób myślenia o Azji i jakie obawy i nadzieje „inwestujemy” we własne wyobrażenia o niej? W ramach idiomu zobaczymy spektakle i projekty zarówno twórców europejskich, takich jak Rimini Protokoll, Ant Hampton, Dries Verhoeven, Ex Nixilo czy Dirk Fleischmann, jak również artystów blisko- i daleko-azjatyckich: Public Movement, Rabiha Mroué i Liny Saneh czy Living Dance Studio. Kolejny ważny nurt Festiwalu będzie związany z twórczością J.M. Coetzee. Malta Festival i Teatr Wielki w Poznaniu przygotowują światową prapremierę opery Nicholasa Lensa Slow Man w reżyserii Mai Kleczewskiej do libretta noblisty. Zobaczymy również teatralną adaptację jego powieści Hańba węgierskiego reżysera Kornéla Mundruczó. Gwiazdą muzyczną będzie legendarna kalifornijska grupa Faith No More! Po prostu Easy!

>>

Podczas letniego przeglądu spektakli Teatru na Woli i Sceny Przodownik w Warszawie zobaczymy 15 przedstawień, w tym dwa w reżyserii Ondreja Spišaka (Naszą klasę i Proroka Ilję Tadeusza Słobodzianka) oraz trzy autorstwa Agnieszki Glińskiej (Amazonię Michała Walczaka, Iluzje Iwana Wyrypajewa i Alę z elementarza Aliny Margolis-Edelman). Przegląd Laboratorium Dramatu otworzy premiera Madame — sztuki na postawie wspaniałej książki Antoniego Libery w adaptacji Marii Wojtyszko i reżyserii Jakuba Krofty. Kto dotychczas nie miał okazji zobaczyć premierowych przedstawień ostatniego sezonu, takich jak Wyzwolenie Wyspiańskiego, Matka i dziecko/Letni dzień Jona Fosse i Allegro moderato Szymona Bogacza, ten z pewnością nadrobi zaległości podczas lipcowego Przeglądu. W programie również Baden Baden Piotra Rowickiego, Sex Machine Tomasza Mana, Gardenia Elżbiety Chowaniec oraz monodramy: Stephanie Moles dziś rano zabiła swojego męża, a potem odpiłowała mu prawą dłoń Maliny Prześlugi i Ismena Anny Wojnarowskiej. Po raz ostatni zobaczyć będzie można także pierwsze przedstawienie zagrane na Scenie Przodownik — Absynt Magdaleny Fertacz w reżyserii Aldony Figury (premiera w 2005 roku). Na Przeglądzie odbędą się również czytania aktorskie oraz wystąpi literacki Kabaret na Koniec Świata. Wśród aktorów zobaczymy m.in.: Dominikę Ostałowską, Jerzego Trelę, Zdzisława Wardejna, Andrzeja Seweryna, Krzysztofa Stroińskiego i Macieja Zakościelnego. ARKADIUSZ STERN

ARKADIUSZ STERN

>>16

te

FEST musli magazine


>>festiwale

16 FESTIWAL SZEKSPIROWSKI 27 LIPCA–5 SIERPNIA TRÓJMIASTO

IX MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL TEATRÓW TAŃCA 18–25 SIERPNIA POZNAŃ

Teatralne Trójmiasto w wakacje to oczywiście Szekspir na wiele sposobów! Wydarzeniem Festiwalu będzie z pewnością Hamlet w reżyserii genialnego flamandzkiego twórcy Luka Percevala, przygotowany w Thalia Theater w Hamburgu. Przed pięcioma laty na Festiwalu w rolę Desdemony w jego Otelli wcieliła się Julia Jentsch, tym razem dwóm aktorom (!) grającym Hamleta towarzyszyć będzie grający i śpiewający na żywo pianista. Współczesnego Hamleta, odczytującego tekst Szekspira przez pryzmat bałkańskiej historii, pokaże goszczący po raz pierwszy na Festiwalu Teatr Narodowy ze Skopje (reż. Dejan Projkowski). Wybitny reżyser rumuński Silviu Purcãrete przywiezie Burzę, a awangardowy twórca teatralny i filmowy z Petersburga — Konstantin Bogomołow zaprezentuje spektakl o przewrotnym tytule Lir. Komedia. Ciekawie zapowiada się również projekt społeczny londyńskiej grupy Parrabbola pt. Zimowa Opowieść. Trzy przedstawienia polskie, walczące o nagrodę Złotego Yorica, to słynna już Burza Mai Kleczewskiej z Teatru Polskiego w Bydgoszczy, Makbet w reżyserii Marcina Libera (Teatr Współczesny ze Szczecina) i Ryszard III Grzegorza Wiśniewskiego (Teatr im. S. Jaracza w Łodzi). Wspaniałe dramaty słynnego Stratfordczyka w nowoczesnych i tradycyjnych adaptacjach najlepszych reżyserów. Teatromani — przełom lipca i sierpnia spędzamy w Trójmieście!

eatr

TIWALE

ARKADIUSZ STERN

Podczas IX edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Tańca w Poznaniu zobaczymy kilkanaście spektakli prezentowanych przez zespoły z Czech, Izraela, Korei i Polski. Na uwagę miłośników teatrów tańca zasłuży niewątpliwie spektakl Kong’s Night zespołu Maria Kong Dancers Company z Tel Avivu, obwołanego przez krytyków wschodzącą gwiazdą izraelskiego tańca. Kong’s Night to spektakl gęsty od tropów interpretacyjnych: inspirowany szkicami Charlesa Le Bruna, Alicją w krainie czarów, Małym księciem i Nowym wspaniałym światem Huxleya. Z kolei czeski zespół Spitfire Company wskaże motyw podróży do podświadomości trojga bohaterów jako zasadniczy trop interpretacyjny. Metafora fali, przepływu tekstu, tańca, działania aktorskiego, animacji i rytmu tanga to podkłady świata, który w spektaklu The Untouchables zespół buduje na scenie. Koreańczycy (Isum Dance Company) pokażą spektakl Gourd (Tykwa), którego tytuł wywodzi się z jednego z najsłynniejszych arcydzieł koreańskiej Pansori — gatunku tradycyjnej koreańskiej muzyki wokalno-perkusyjnej. Z polskich zespołów w Poznaniu zobaczymy: Polski Teatr Tańca Ewy Wycichowskiej w spektaklu FootBall@..., Kielecki Teatr Tańca w widowiskowych Snach oraz Krakowski Teatr Tańca w spektaklu o owadach CiciNdela. Tradycyjnie obok Festiwalu odbywać się będą Międzynarodowe Warsztaty Tańca Współczesnego. W sierpniu rzucamy się w poznański tan!

>> ARKADIUSZ STERN

>>17


>> MFF T-MOBILE NOWE HORYZONTY 19–29 LIPCA WROCŁAW

Dwunastą edycję Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty, już po raz drugi w historii festiwalu, otworzy obraz austriackiego reżysera Michaela Hanekego. Jego najnowsze dzieło Love, tak jak poprzednio Biała wstążka, trafi do Wrocławia po wygraniu Złotej Palmy w canneńskim konkursie. Polskie premiery będą miały również inne głośne tytuły z Cannes: Holy Motors Leosa Caraxa, Dup dealuri Cristiana Mungiu oraz Post Tenebras Lux Carlosa Reygadasa — Meksykanina, którego wszystkie dzieła będzie można obejrzeć we Wrocławiu w ramach cyklu retrospektyw. Dla tych, którzy chętnie odkrywają oblicza mało znanych kinematografii — tym razem Kino Meksyku — wybór kilkunastu meksykańskich produkcji z ostatnich lat. W pojemnej sekcji retrospektyw znaleźli się również Austriacy: Ulrich Seidl — bezlitosny badacz zachowań ludzkich — i Peter Tscherkassky — twórca filmów eksperymentalnych, specjalizujący się głównie w technice found footage. Technikę tę stosowała też bohaterka kolejnego przeglądu twórczości — Amerykanka, Eve Heller, związana z wiedeńskim środowiskiem filmowym. Swoje retrospektywy mają też: Dušan Makavejev — reżyser i scenarzysta, jedna z czołowych postaci kina jugosłowiańskiego lat 60. i 70., oraz mistrz polskiej animacji, Witold Giersz. Wydarzeniem tegorocznej edycji jest pierwszy w Polsce przegląd mockumentów. Do zestawu ponad 20 tytułów trafiły zarówno klasyki gatunku, jak na przykład nagrodzone Oscarem Gry wojenne Petera Watkinsa, jak i „sfałszowane dokumenty” z ostatniej dekady. Dalsze informacje oraz szczegółowy program: http://www.nowehoryzonty.pl/. EWA SOBCZAK

>>festiwale

6. FESTIWAL FILMU I SZTUKI DWA BRZEGI 28 LIPCA–5 SIERPNIA KAZIMIERZ DOLNY–JANOWIEC N/WISŁĄ

Kolejna odsłona Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi w urokliwym Kazimierzu i mniej znanym Janowcu pojawi się na mapie festiwalowej pod koniec lipca. Co przyniesie? Organizatorzy imprezy nie zdradzają jak na razie zbyt wiele. Wiadomo, że kontynuowana będzie idea wydarzenia, czyli niestandardowy namysł nad X muzą (daleki od kina masowego) oraz konfrontacja publiczności z artystami. Brzmi znajomo? Publiczności festiwali filmowych na pewno. To założenia niemal wszystkich większych imprez na festiwalowej mapie kraju. A co mówią o imprezie organizatorzy? „Ideą Dwóch Brzegów jest poszerzanie polskiej oferty filmowej. Dzięki popartej kilkuletnim doświadczeniem współpracy z innymi festiwalami odbędą się pokazy filmów nagrodzonych w Cannes, Berlinie, Wenecji, Karlovych Varach, San Sebastian, Rotterdamie. Na festiwalu zostaną zaprezentowane także produkcje, które nie znajdą się w repertuarze polskich kin. Przy współpracy z filmowymi uczelniami z Polski i zagranicy przeprowadzony zostanie konkurs filmów krótkometrażowych, którego celem jest tworzenie sceny debiutu dla młodych twórców”. Jedynym konkretem tegorocznej edycji jest gość festiwalu — Marek Koterski. Podczas imprezy odbędzie się retrospektywa jego twórczości (w tym dokumenty, spektakle teatru TV i etiudy studenckie) oraz monodram Teatru Polonia Moja Droga B. wyreżyserowany przez Koterskiego. Wiadomo też, że zaproszenie na festiwal przyjął również Adaś Miauczyński, czyli Marek Kondrat. Aktor będzie bohaterem retrospektywy festiwalowej „I Bóg stworzył aktora”. Dyrektor Artystyczną festiwalu jest Grażyna Torbicka, autorka cyklu TVP2 „Kocham Kino”, członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. ARBUZIA

13. LETNIA AKADEMIA W ZWIERZYŃCU 3–12 SIERPNIA

Trzynasta nie oznacza pecho tegorocznej edycji Letniej Aka zapowiada się całkiem nieźle. jekcje na zagadkowo brzmiąc kinomanami ciekawe meandry przypadkach zapomnianej pr wielu filmożerców już ostrzy dalistka Marguerite Duras”. i reżyserka filmowa, po powie mi René Clement, Tony Richar od dawna zasługiwała na prz bliczności może okazać się ob cza że obrazy przez nią zrea rówka) znane są już tylko nie zaprezentuje obrazy, w który tłem dla opowiadanych perype się… las właśnie. Akademia pr tandem — Paolo i Vittorio Tavi braci zapewne ma związek ze rego otrzymali w Berlinie za s umrzeć. Jednak w tym wypad bowiem większość filmów Tavi ki i publiczności nie trafiła do „Homokino” postawiło sobi kawszych przykładów filmów i szerszy namysł nad nurtem rzeczywistości — kino białorus na pokazanie mało znanych u nematografii niezależnej, jak bowy karnet” — cóż to takieg zaprezentujemy filmy o jakich narodowych festiwali, artystyc towym ostatniego sezonu” — d organizatorzy. „Festiwalowe

skawiczny przegląd głośnyc się już na festiwalowej map mię zainspirowały obrazy p Europy, Planet Doc Review, mowym, Etiudzie&Animie i Ogromnie ciekawa jeste którą stworzyli eksperci Sie szło bez pudła? Jedźcie i spr niec!

>>18


>>festiwale FILMOWA

IŃSKIE LATO FILMOWE 10–19 SIERPNIA IŃSKO

owa, tym bardziej że program ademii Filmowej w Zwierzyńcu . Organizatorzy podzielili proce sekcje, które odkryją przed y nieodkrytej, a w niektórych rzestrzeni X muzy. Sądzę, że sobie zęby na sekcję „SkanZnana pisarka, scenarzystka eści której sięgali między innyrdson i Jean-Jacques Annaud, zypomnienie. Dla młodej pubjawieniem Akademii. Zwłaszalizowane (India song i Ciężaelicznym. Cykl „Cały ten las” ych wyraźnym motywem lub etii filmowych bohaterów stał rzypomni również „Reżyserski iani”. Retrospektywa słynnych e Złotym Niedźwiedziem, któswój ostatni obraz Cezar musi dku każdy pretekst jest dobry, ianich mimo zachwytów krytypolskich kin. ie za cel prezentację najcieo tematyce homoerotycznej m „tęczowego kina”. „Montaż skie” to bardzo udany pomysł u nas dokonań białoruskiej kii tej z głównego nurtu. „Klugo? „W cyklu pod tym hasłem h się mówi, laureatów międzyczne wydarzenia w kinie świadeklarują na stronie Akademii

remanenty” to z kolei błych tytułów, które pojawiały pie Polski. Tym razem Akadepokazywane na: Rozstajach , Krakowskim Festiwalu FilŻydowskich Motywach. em sekcji „Filmy w sieci”, eci Kin Studyjnych. Czy wyrawdźcie! Kierunek ZwierzyARBUZIA

TRANSATLANTYK MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL FILMU I MUZYKI 15–22 SIERPNIA POZNAŃ

Ińskie Lato Filmowe ma już swoje lata, ale czy pozostało młode duchem? To się okaże już 10 sierpnia. Organizatorzy skupili się przede wszystkim na zaprezentowaniu i promocji kinematografii Europy Wschodniej, zjawiskach, które dotykają tematyki odrębności kulturowej w kinie światowym, oraz na obrazach młodych twórców. Przejdźmy do konkretów. W tej edycji organizatorzy zapoznają widownię z przeglądem najciekawszych polskich produkcji fabularnych i dokumentalnych, nie zabraknie krótkich metraży i spotkań z twórcami rodzimej kinematografii. „Za cieśninę Bosfor” to cykl poświęcony najciekawszym produkcjom filmowym z Turcji, Iranu, Izraela i Kaukazu. W sekcji „Dokumenty świata — obrazy współczesności” znalazły się filmy w odważny sposób komentujące gorące tematy współczesności. Cykl „Kino Naszych Sąsiadów” zaprezentuje nowe filmy z Niemiec, Czech i Słowacji. Ciekawie zapowiada się przegląd filmów artystów przedwojennych związanych ze Szczecinem. Poza tym zaplanowano pokazy przedpremierowe, filmowe retrospektywy, przegląd filmów sezonu 2011/2012, kino pod chmurką i repertuar dla najmłodszych kinomanów. Organizatorzy zachęcają do przyjazdu, prezentując długą listę sław, które na festiwalu bywały — między innymi Agnieszka Holland, Jerzy Kawalerowicz, Piotr Szulkin, Jan Jakub Kolski, Jan Kidawa-Błoński, Grzegorz Królikiewicz, Robert Gliński, Maciej Drygas, Jerzy Hoffman, Krzysztof Zanussi. Niestety nie zdradzają, kto wpadnie na festiwal tym razem. A szkoda! Sporym plusem są natomiast imprezy towarzyszące. Jak co roku nie zabraknie koncertów i wystaw. ARBUZIA

Nie jestem zwolenniczką letnich festiwali w dużych miastach, ale pierwsza edycja festiwalu Transatlantyk skradła moje serce. Ma je bez wątpienia twórca i dyrektor imprezy Jan A.P. Kaczmarek, który z ogromną wrażliwością i namysłem komponuje jedno z ciekawszych wydarzeń na festiwalowej mapie Polski. Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk to kapitalna kompozycja wybitnego kina i muzyki oraz doskonała platforma do dyskusji kinomanów i środowisk artystycznych na temat nowych zjawisk i historii kina. Co znalazło się w filmowym menu festiwalu? Skoro jesteśmy przy menu, warto wspomnieć o sekcji „Kino kulinarne”, które widownia zna już z roku minionego. Organizatorzy deklarują, że to ich gwóźdź tegorocznego programu. „Osią idei Kina Kulinarnego jest dostrzeżenie analogii pomiędzy sztuką filmową (obrazem i muzyką) a procesem kulinarnej kreacji, zaś kluczem jest odbiór angażujący absolutnie wszystkie zmysły. Pytania zadawane na ekranie chcemy utrwalić wyjątkowym doznaniem, zapisać na zawsze w pamięci naszych gości” — mówi Jan A. P. Kaczmarek. W programie „Kina kulinarnego” znalazły się między innymi: hiszpański dokument Mugaritz B.S.O., niemiecko-amerykański obraz Oma & Bella oraz chińsko-tajwański Joyful Reunion, angielski film Jerusalem on a plate i francuski dokument Entre les Bras. „Transatlantyk Docs” postawił sobie za zadanie pokazać najciekawsze dokumenty, które poruszają gorące współczesne tematy i w szczególny sposób pochylają się nad rzeczywistością, próbując ją dogłębnie zrozumieć. „Kino klasy B — ekstaza i mdłości” brzmi zachęcająco i bez wątpienia nie zawiedzie entuzjastów niskobudżetowego i amatorskiego kina lat 50. Pieprzu projekcjom doda z pewnością wieczorowa pora. Wielu kinomanów zgłębiających historię kina ucieszy sekcja „Narodziny mistrza: Alfred Hitchcock”, czyli retrospektywa brytyjskiego okresu twórczości Alfreda Hitchcocka, a poszukiwaczy współczesnych perełek X muzy — sekcja „Nowe Kino Niemieckie”. Silnym wabikiem cyklu będzie bez wątpienia polska premiera obrazu Christiana Petzolda Barbara, nagrodzonego Srebrnym Niedźwiedziem na tegorocznym Berlinale. „Transatlantyk Panorama” to przegląd najciekawszych premier filmowych, czyli tak zwana ostatnia deska ratunku dla zapracowanych i zabieganych kinomanów. Tych, którzy w kinie odnaleźć chcą coś więcej, odsyłamy do sekcji: „Nowe Kino Skandynawskie”, „Wiosna Arabska”, „Bike Movies — Kino Rowerowe”, „Wall Street Story”, „Transatlantyk Art”, „Transatlantyk Konfrontacje” i „Transatlantyk Eko”. Swoją sekcję filmową będą mieli też najmłodsi widzowie, dlatego do Poznania warto wybrać się całą rodziną!

>> ARBUZIA

film

FESTIWALE

>>19


{

>>relacja

KONTAKT w ryt

Pogorzelisko / fot. Leo van Velzen

Szmata / fot. Gabor Dusza

Wydawało się, że to będzie ponury festiwal — a okazał się wystrzałowy! Tegoroczna 21. edycja Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontakt była wydarzeniem o perfekcyjnie mrocznej, ale bardzo czytelnej formule. Aktualną tematykę społeczną początku trzeciego tysiąclecia przełożono w galerię smutnych tytułów, jak: Pogorzelisko, Na dnie, Zburzeni czy Szmata… i tak spośród jedenastu spektakli trzy uhonorowane przez międzynarodowe Jury prezentowały nie tylko wybitnie wysoki poziom gry, ale również podobny zestaw napięć oraz negatywnych emocji. Poszukiwania wroga w obliczu kryzysu, los emigrantów, pokręcona tożsamość Polaków: bez plamy, z przytupem — po prostu Kontakt ma się tym lepiej, im gorzej mamy się my. Festiwal po dwuletnim śnie budził się jeszcze niemrawo, ale na szczęście już drugiego dnia mieliśmy czarnego (acz kontrowersyjnego) konia. Alize Zandwijk, z holenderskiego Ro Theater, znana w Toruniu z poprzedniej edycji Festiwalu, na której pokazała malownicze i smakowite Matki, tym razem uraczyła widzów przejmującym opisem wojny domowej w jednym z państw Bliskiego Wschodu. Oglądając jej Pogorzelisko, trudno było nie myśleć o trwających właśnie masakrach ludności w Syrii, ale i niełatwo przyszło także znieść bardzo szczegółową rekonstrukcję bolesnej przeszłości arabskiej kobiety o imieniu Nawal. Pokazaną prostymi środkami — w narracyjnym teatrze cieni na wielu kurtynach, wśród wspaniałej scenografii, z rosyjską pieśnią i nieznośnie nużącymi monologami. Masowe mordy, płonące wioski, uchodźcy i relacje… relacje — długie, powtarzane w kółko jak mantra. Większością widowni

>>20

Utwór o Matce i Ojczyźnie / fot. Natalia Kaban

wstrząsnęły, wytrącając ją z EUROpejskiego samozadowolenia — innych zaś maksymalnie znużyły. Bowiem Zandwijk misternie drażni obojętnych: ilu dziś potrafi skupić się na wieloletnim procesie kolejnego zbrodniarza w Hadze? Co bardziej utkwi w pamięci: telewizyjna migawka z Syrii czy może informacja, w którym polskim łóżku śpi Ronaldo? Globalna obojętność jest najgorsza: była w Serbii, była w Rwandzie — po niej zostaje tylko moralne pogorzelisko. Paradoksalnie pierwsza nagroda dla spektaklu jednych bardzo ucieszyła, a innych zirytowała — jednak nikt nie pozostał obojętnym. Niezadowoleni emigrują jak trzej Rumuni w spektaklu Davida Schwartza (najlepszy młody twórca Festiwalu) pt. Rumunio! Pocałuj mnie, zapamiętanym tylko z powodu zapachu cebuli na scenie i debiutu scenicznego Psoty — kotki toruńskiej aktorki Aleksandry Lis. Zaś wściekli tworzą na emigracji psychiczne getta drugiego stopnia: urodzili się już w Niemczech, ale zamiast recytować Schillera w szkole, wolą drapać się po genitaliach i poniżać kobiety. Wściekła krew w reżyserii Nurkana Erpulata z berlińskiego Ballhaus Naunystrasse (spektakl uhonorowany drugą nagrodą Jury) pokazał to, co w niemieckim teatrze najbardziej aktualne, czyli postimigranckie. Nad sceną „lewituje” skrzydło fortepianu, jakby ten za chwilę miał runąć i Multikultiland zza Odry pogrzebać na zawsze. Ale jedna z ambitnych nauczycielek (Sesede Terziyan — najlepsza aktorka Festiwalu) pewnego dnia dostaje niebywałą szansę: nauczy niezdyscyplinowaną młodzież klasycznych ideałów Fryderyka Schillera zawartych w Zbójcach. Opowie o rebelii, miłości, ojczyźnie, zdradzie i wierności. Nauczy musli magazine


>>relacja

tmie zła

now

W imię Jakuba S. / fot. Bartłomiej Sowa

poprawnie wymawiać piękne niemieckie słowo „rozsądek”… z pistoletem w dłoni, prawdziwym. Przemocą uskrzydli siedmioro młodych ludzi, by recytowali i śpiewali wysokoniemieckim tak pięknie jak „prawdziwi” Niemcy. A w jej ustach to wszystko brzmi jak zakurzone slogany. Wspaniały przykład tego, jak niemiecki teatr z ironią przyszpila widza do ściany — i to pistoletem przystawionym do głowy! Nieco inaczej niż w Murx den Europäer! Marthalera (Grand Prix Kontaktu 1996), ale równie perfekcyjnie. Idąc za postulatem Schillera, że „teatr ma być instytucją moralną”, na polską historię przez okno wiejskiej chaty spojrzała Monika Strzępka w spektaklu Teatru Dramatycznego z Warszawy W imię Jakuba S. W wielkim, wielowątkowym i wstrząsającym moralitecie o tym, że ktoś nas dotąd opowiadał nie po naszemu. Jak żyjemy, w swojej współczesnej bajce kulturowego kapitalizmu, wykupując niepewną tożsamość: mieszkania, urlopy, najnowsze smartfony — ciągle musimy nabywać. Nie tyle możemy, ale właśnie musimy, bo będzie wstyd, że zacofani, że niedzisiejsi! Dlatego, że gro z nas wywodzi się z chłopstwa (choć czuje się szlachtą), zgnieceni kompleksami, wstydem własnej tożsamości, chętnie wbilibyśmy widły w plecy każdemu, kto ma lepiej. Jak „zbój galicyjski” Jakub Szela, co walczył z pańszczyzną. My z naszą współczesną wojować nie będziemy — bo sami ją sobie wybraliśmy. Ot, choćby w hipotece — nikt jej przecież nie narzucił; to wybór własny na dożywociu u pana bankiera. I wstydem nie jest: pozostaje przetrwać ciężkie zimy, może czasem śnieg zamienić na piaski Egiptu? Na razie trzeba tkwić pośród sterty biurowych mebli, ruin wiejskich chat i czekać na 24-go-

} Wściekła krew / fot. Lutz Knospe

dzinną władzę nad światem. Jak zwolniony właśnie „dyrektor marketingu” (rewelacyjny Dobromir Dymecki) czy alter ego Strzępki i Demirskiego (świetni Klara Bielawka i Paweł Tomaszewski — o wzroku pełnym pasji) i zupełnie zagubiona kobieta (wspaniała Anna Kłos-Kleszczewska). Po drugiej stronie kapitalistyczny drań wycięty ze Śmierci Komiwojażera (Sławomir Grzymkowski) i próbujący ich wszystkich wyciągnąć z bagna beznadziei Szela (zasłużenie najlepszy aktor Festiwalu Krzysztof Dracz). Spektakl zdobył III nagrodę oraz wyróżnienie od GW Toruń za „najbardziej wnikliwe rozpoznanie współczesności”. Głębiej już się nie dało. O korzeniach chłopskich Łotyszów w spektaklu Czarne mleko opowiedział Alvis Hermanis — czarując publiczność oczami krów, niebywałym ciepłem i… jednym tylko pomysłem na cały spektakl. To trochę za mało dla wielokrotnego laureata Kontaktu (w tym roku tylko nagroda dziennikarzy). Również dostatecznie niedoceniony został Jan Klata (nagroda za opracowanie muzyczne), który wraz z Teatrem Polskim z Wrocławia pokazał swój głośny Utwór o Matce i Ojczyźnie. Okazało się, iż chóralna zabawa najgorszymi polskimi grzechami nie porwała widzów i Jury tak jak jego Sprawa Dantona w 2009 roku. To właśnie ciekawa specyfika Kontaktu: odważnie zaskoczyć niekoniecznie malowniczymi eksperymentami — lecz prostym i mrocznym, by wyraziście pokazać współczesnego człowieka lokalnie, a w rezultacie globalnie. I to mocno zalogowanego w złości. ARKADIUSZ STERN

21. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt 19–25 maja Teatr im. Wilama Horzycy

>>21



FOT. LIDIA SKUZA / WWW.NEWCOLORS.PL


>>na kanapie

Takiej siebie nie znałam >>

Magda Wichrowska

Jeszcze tydzień temu znałam swoje miejsce w szeregu kibiców (ostatnie!), ale nade wszystko własne ruchy i odruchy. Zacznijmy od ruchów… Wieczorem sprawnie kierowałam się w stronę regału z książkami, następnie w kierunku szafki z kawą, papieros, kocyk, lektura. Była też opcja kino, koncert, spotkanie, planszówka z mężem, a jeśli TV, to tylko ze skrupulatnie odznaczonym, a raczej wyłowionym z audiowizualnej papy gwoździem programu w rankingu domowników. A odruchy? Skoro jesteśmy przy telewizji… alergiczny stosunek do programów sportowych. Kiedy byłam kilkuletnią, a później nastoletnią dziewoją z Gru, Rodzice zachęcali mnie do sportowej aktywności telewizyjnej. Tata kochał piłkę. Mama łyżwiarstwo figurowe. Oboje uroczyste otwarcia olimpiad, mistrzostw, pucharów i innych — jak zwał tak zwał — sportowych fet. Moi rówieśnicy w żwirowej zadymie oglądali potyczki GKM (wówczas bardzo popularny w Grudziądzu klub żużlowy; pamiętam też, że wszyscy nosili ich koszulki!). Mnie cały ten zgiełk raczej usypiał, niż podniecał, no może z wyjątkiem… muzyki. Niezmiennie wzruszałam się i wzruszam, słysząc Mazurek Dąbrowskiego, La Marseillaise i The Star-Spangled Banner. Jednak opcja usłyszenia dwóch z trzech hymnów nie osłabiła mojej niechęci do widma nadchodzącego — najpierw małymi, a później wielkimi krokami — Euro. Powiem więcej, byłam przerażona. Sportowa histeria, piłkoszały i oszołomy. Rozmowy o jednym, chór podpitych kibiców i wyjących do księżyca kibicek z osiedla, ograniczony program telewizyjny, nuda w dziennikach, nuda w tygodnikach, nuda w miesięcznikach, orły, flagi i inne futbolowe baby jagi! Kiedy padło pytanie „Będziesz oglądać mecz otwarcia?”, krzyknęłam „Nie! Mnie to nie bierze. Ewentualnie sprawdzę wynik”. Los jednak bywa przewrotny. W rzeczonym dniu, niedługo przed newralgiczną godziną, w Toruniu zjawiło się moje kuzynostwo. Miałam wielką ochotę ich zobaczyć, więc kiedy oświadczyli, że wracają szybciej, „bo mecz!”, odpowiedziałam „Zobaczcie u nas!”. No i zaczęło się. Najpierw rzuciłam okiem raz i drugi, później łypałam nieustannie, wkręcając się we flow kuzyna skaczącego na kanapie i łapiącego się raz po raz za głowę! Później było już tylko gorzej. W weekend obowiązki dydaktyczne przywiodły mnie do bydgoskiego hotelu Brda,

„ >>24

w którym jedyną atrakcją byli pozytywni irlandzcy kibice, którzy przyjechali dopingować swoją drużynę. A zatem w ramach integracji, już po powrocie z zajęć do Torunia, obejrzałam mecz. Kiedy przegrywali, ryczałam razem z nimi. Nawet nie chcę wspominać wczorajszego meczu Polska—Rosja, podczas którego o włos mały nie dostałam ataku serca. I powiedzcie mi, jak to się stało? Jakim cudem przez niecały tydzień nauczyłam się składu polskiej reprezentacji? Jak dotąd piękno futbolu kojarzyło mi się jedynie z delikatnie przykurzoną historią „sensacji na Wembley”. Wystarczy spojrzeć na tamtą drużynę, te wąsy, te czupryny, ten zapał, by powiedzieć „To se ne vrati!”. A może jednak? Bo skoro nie mamy wiary, to po co oglądać, po co tracić gardło i energię! Nadal nikt mi nie wyjaśnił, co się ze mną stało przez ostatnie dni. Były próby tłumaczenia, że to „narodowy zryw orłów”, w który szczerze wątpię, „doświadczenie pokoleniowe i autostrada” — może to pierwsze, bo na co mi autostrada, skoro posiadam jedynie rower, „że chłopcy tacy fajni, że się podobają kibickom” — no może gdyby żelem nie spływała murawa, chociaż bardzo wątpię. Niezależnie od braku zdefiniowania przypadku klinicznego — „Wichrowska ogląda mecz” — skwapliwie przygotowuję się na wielką sobotę, która ma być naszym być albo nie być. Czytelnicy już wynik znają, ja jeszcze nie, ale jedno jest pewne, to nie był stracony czas! Podsumowałabym go tak — takiej siebie nie znałam!

musli magazine


Owczy pęd-popęd >>

>>gorzkie żale

Ania Rokita

Dlaczego ciągle nam mało? Dlaczego zazdrościmy wielu rzeczy innym i nie chcemy być, we własnym mniemaniu, od nich gorsi? Dlaczego czasem posuwamy swoje pragnienia, a niekiedy wręcz żądania, do granic absurdu? Brzmi zawile? To proste, prostackie nawet. Realizujemy receptę na to, jak być kompletnym, sądzimy, że człowiekiem. Tymczasem okazuje się, że konsumentem, a w niektórych przypadkach idiotą. Telefon komórkowy — takie czasy, że ma go każdy. Swój pierwszy kupiłam na studiach. Nie dlatego, że wtedy dopiero je wynaleźli, ale po prostu wcześniej nie odczuwałam potrzeby posiadania takiego zbytku. Jak to więc jest, że teraz komórki zajmują miejsce grzechotek w dziecięcych dłoniach? Czy doprawdy w stałym kontakcie ze światem musi być przedszkolak? Dlaczego pytam? Nie potrafię jednak znaleźć we wszechświecie odpowiedzi. Czy telefon komórkowy dumny ojciec wręcza potomkowi już na porodówce? A może dokonuje się zabiegu umieszczenia urządzenia w łonie matki, by płód był ze staruszkami in tacz? A co później? Otóż okazuje się, że telefon nie dorasta z nami, tylko co chwila wymieniamy go na lepszy model, zupełnie jakby ten „stary” stracił zdolność dzwonienia i wysyłania wiadomości tekstowych. Ale jak z cegłą z poprzedniego sezonu pokazać się kolegom? O tak, panowie w tej dyscyplinie biją rekordy. Podobnie laptopy. Gdzie ten dzieciak ma niby chodzić z przenośnym komputerem? Czy pakuje go do pokrowca, wiąże krawat, pastuje lakierki, prasuje spodnie w kant i idzie do zerówki? Czy do późnej nocy przygotowywał wykresy, prezentacje multimedialne, które teraz pokaże wczesnoszkolnej braci? Może myślę stereotypowo, ale niech rodzice nie mają pretensji do całego świata, że pod powłoczką małoletniego maklera kryje się tuman, jakich mało. Jeśli sztuczna inteligencja ma wyręczać własną, nie ma się czemu dziwić. Może jestem tak krytyczna, bo rodzice nie spełnili moich dziecięcych marzeń o największych kiedyś obiektach pożądania, czyli gumako-kozakach i spódniczki do tańczenia lambady. Z tego, co pamiętam, dzieci nie udawały dorosłych i marzyły także o klockach Lego, lalkach Barbie i resorakach, a nie o takich insygniach dorosłości, jak: papierośnica, piersiówka czy wyrok w zawieszeniu.

Kiedy już dziecko staje się dorosłe, oczywiście musi studiować. No właśnie, dlaczego dziś każdy musi studiować? Po cholerę się męczyć? Ktoś powie, że po to, by łatwiej było o pracę. Pokażę wtedy kolejki bezrobotnych absolwentów, którzy trwonili lata i pieniądze rodziców na picie taniego wina. Bo niektórzy tylko po to studiowali. Ważny był kwitek — rzekomo przepustka do wspaniałej posady. Jeśli ktoś lubi się uczyć, i nawet mu to wychodzi, niech idzie na studia. Ale czy każdy musi? Czy ujmą jest nauka w technikum, szkole zawodowej? Czy niedługo chcąc wezwać hydraulika, będę miała do wyboru jedynie absolwenta stosunków międzynarodowych lub socjologa? Inteligenci, psia mać! Każdy dorosły człowiek musi, ale to musi mieć prawo jazdy. Żaden ze mnie człowiek, umiejętności prowadzenia pojazdów mechanicznych nie posiadam. Moja znajoma twierdzi, że nie prowadzi samochodu po alkoholu, dlatego prawka zwyczajnie nie ma. Bo po co się oszukiwać. Blady strach na mnie pada, kiedy pomyślę o osiemnastoletnich mistrzach kierownicy, którzy rozbijają się autami tatusiów po mieście. Bo gdzie taki ktoś nie może dojechać tramwajem, autobusem, na rowerze lub dojść pieszo? Ale względy praktyczne nie są ważne. Jest parcie na prawo jazdy, i koniec. Dla jasności, nie odbieram dorosłemu człowiekowi prawa do posiadania tego prawa. Ale czasem naprawdę mija się to z celem, bo czy każdy musi mieć do tego talent? Pewnych umiejętności nie można nauczyć się w trakcie kursu. Lepiej się z tym pogodzić, zamiast ryzykować, że któregoś dnia zostawi się ślad bieżnika na stopach lub, co gorsza, mózgu przechodnia. Rodzimy się, uczymy, pracujemy, żyjemy — wszystko, by gromadzić dobra, których wstyd nie mieć. Później wymieniamy je na nowe, i tak w kółko. Wypruwamy sobie żyły, byle tylko błysnąć przez minutę w towarzystwie i dać otoczeniu dowód wysokiego statusu majątkowego. Wkraczamy w czas letnich wyjazdów. Chyba warto się zastanowić, czy zastawiać mieszkanie, by zrobić sobie przy sfinksie zdjęcie, którym będziemy torturować znajomych. A może lepiej pojechać do Bachotka i choć raz mieć wszystko w dupie?

>>25


>>filozofia w doniczce

Kroki po śladach >>

Iwona Stachowska

Olga Tokarczuk w książce Bieguni dała wyraz kultywowanej przez prawosławnych staroobrzędowców wierze, że zło rodzi się z bezruchu, stania w miejscu, a jedynym antidotum na taki stan rzeczy są jego antypody, wyznaczone przez ruch, działanie, zmianę, podróż. Z kolei Jerzy Pilch z kart swojego Dziennika ironicznie nawołuje — „nie podróżuj, najlepiej w ogóle nie wychodź z domu, wszak wszędzie jest tak samo”. Czyżby Pilch niepostrzeżenie wpychał nas w objęcia zła? Czyżby Tokarczuk agitowała przeciwko stagnacji, przyzwyczajeniu, oswajaniu ludzi, rzeczy, miejsc? A gdyby tak ten rozpościerający się pomiędzy przeciwnymi biegunami — świętego spokoju i wiecznego podniecenia — krajobraz potraktować jako ramy wyboru wakacyjnego scenariusza? W najbliższych miesiącach zapewne większość z nas, idąc za przykładem Tokarczuk, spakuje walizki i ruszy w drogę. Zamieni dobrze znany miejski zgiełk na gwar wakacyjnych kurortów, zacisze prowincji bądź błogie obcowanie z naturą, przy subtelnym akompaniamencie komarzej orkiestry. Ale gdzie byśmy nie byli, od miasta zupełnie nie uciekniemy. I dobrze! Choć sama za miejskim spleenem nie przepadam, to jednak chcę Was zachęcić do wnikliwej obserwacji miejskiej dżungli. A ta — jak wiadomo — najlepiej smakuje odkrywana głodnym, jeszcze nieoswojonym, a zatem czujnym i pełnym ekscytacji okiem turysty, który nigdy nie wie, co czyha na niego za rogiem ulicy. Jak dotąd, zagłębiając się w nieznaną mi miejską tkankę, polegałam na własnej intuicji. Szłam gdzie mnie nogi poniosły, mając w głębokim poważaniu wszelkiego typu przewodniki, broszury czy tablice informacyjne. Najpierw doświadczałam, potem uzupełniałam luki w wiedzy. Coś mi z tych młodzieńczych eskapad zostało, bo do dziś daję się uwieść dreszczowi pierwszego miejskiego kontaktu. Jednak z wiekiem stałam się wrażliwsza na historię, uważniejsza w tropieniu miejskich znaków i śladów. Z czasem stało się dla mnie jasne, że to właśnie miasto (a nie żadna tam Wikipedia, czy szerzej Internet) jest pierwszym otwartym, niedokończonym tekstem o rozproszonej odpowiedzialności autorskiej. Że tak jak w języku nie brakuje słów, których znaczenie uległo rozproszeniu, lub takich, które

„ >>26

wyrzuciliśmy poza nawias użycia, tak też i w mieście roi się od pustek oraz miejsc, które są dla nas swoistym znakiem bez odniesienia. O takich miejscach, parafrazując słowa Leslie Poles Hartleya i Davida Lowenthala, można powiedzieć, iż „są dla nas obcym krajem”. Ale nawet to nie powinno zwalniać nas z wysiłku rozszyfrowywania zaginionych znaczeń. Choć trzeba mieć świadomość, że każda próba odnalezienia zagubionego śladu jest w pewnym sensie fantazjowaniem, i nie tyle odkrywa prawdę, co dopisuje kolejny rozdział do wielkiej księgi naszych miejskich doświadczeń. I tu mam dobrą wiadomość również dla tych, którzy tak jak Pilch nie mają zamiaru opuszczać swego rodzimego ogródka. Niekoniecznie trzeba z niego uciekać. I on może stać się szalupą ratującą nas przed potopem zła kryjącego się pod osłoną bezruchu. I w nim znajdzie się niejeden ślad, który nieśmiało rozchyli szczeliny naszej pamięci, pobudzi do interpretacji. Sama ostatnio się o tym przekonałam. W lokalnej prasie (choć chyba powinnam napisać rodzimej, bo o płocką prasę mi chodzi) przeczytałam jakiś czas temu, że na odpadającym tynku, pod napisem „hwdp”, przechodzień odkrył dwa szablony legendarnej grupy Pinokio: „Antychryst będzie Artyst” i „Sztuka albo Życie”. Oba przetrwały 14 lat. Dobrze pamiętam tę nocną akcję z szablonami i wlepkami rozklejanymi po całym mieście. Mogłabym nawet rozrysować na mapie co i gdzie zostało wtedy przyklejone. Niby pamiętam, a jednak odkryte po latach nikłe ślady wspomnianych szablonów przegapiłam, choć zapewne nieraz przechodziłam obok nich. Dlatego niezależnie od tego, czy w te wakacje przyjdzie nam przemierzyć kilka, kilkanaście czy kilkaset kilometrów, chciałabym, abyśmy na znaną i nieznaną nam przestrzeń spojrzeli bystrym okiem, rejestrując ją w skali mikro i makro. I wcale nie chodzi mi o jakąś ckliwą, sentymentalną podróż do przeszłości czy wiszenie z nosem w przewodniku, ale o świadome poruszanie się w przestrzeni miejskiej, która — jak mawiał Hans Jonas — „jest społecznym dziełem sztuki”.

musli magazine


Kontinuum >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Czy zawsze poczucie ciągłości w naszych dążeniach, szczególnie tych wspólnych, powinno być jedną z najwyższych wartości? Często podkreśla się przecież znaczenie zerwania, uwolnienia się od kłopotliwej przeszłości, a wręcz wyzwolenia z niej, nowego początku. Zerwanie takie miałoby moc oczyszczającą, lecz coś nowego mogłoby mieć sens dopiero wtedy, gdyby się stało nowym kontinuum. A może się mylę… W każdym razie poza pewnymi sytuacjami szczególnymi, kryzysowymi, kiedy należy odrzucić coś złego, toksycznego — ciągłość, jej budowanie i świadomość ma niemal same plusy. Niemal — ponieważ i w pozytywach mogą kryć się pułapki. Ciągłość a pamięć. Co względem czego pełni funkcję służebną? Czy też raczej obie się wzajemnie wspierają? W budowaniu poczucia sztucznej ciągłości pamięci zbiorowej zasoby pamięci mogą zostać wykorzystane wybiórczo — pamięć staje się wtedy mitem, narracją, a nie pewnym nieobjętym zasobem faktów, niedającą się zaszufladkować przeszłością. Czy nie można jakoś temu zaradzić? Historiografia, dziejopisarstwo w ciągu wieków przechodziły widoczną ewolucję — od ocierającej się o fikcję narracji, mającej zbudować poczucie ciągłości, po odkrywającą nieprzerwanie w ramach pewnych istniejących ciągłości naukę o faktach i ich możliwie najtrafniejszej — często niepasującej do wcześniejszej opowieści o dziejach — interpretacji. Z naszą polską pamięcią zbiorową mamy następujący problem — daty takie jak np. odzyskanie niepodległości, jak rok 1989 wskazują nam na wcześniejsze przerwanie łączności, ciągłości w pewnym momencie. Określenia II Rzeczpospolita, III Rzeczpospolita sugerują, że nic istotnego się w tym czasie nie zdarzyło, że ciągłość została zerwana i trzeba było ją od nowa budować i walczyć o nią. A to nieprawda. Nieprawdą chyba jest też, że przy braku niepodległego państwa ostawał się tylko naród — ciągłość naszej zbiorowej świadomości, tradycji, pamięci była w trudniejszych czasach również podtrzymywana np. przez różne formy autonomii czy wręcz efemerycznej państwowości. Otóż ciągłość istniała i nie było żadnego wielkiego upadku ani nowego początku. To, co się podkreśla aż nadto, czyli rola walki i rola narodu, to tylko pewne aspekty czegoś większego i niesprowadzalne-

go do tychże. Aspekty pewnej niezachwianej i nieogarniętej ciągłości — ciągłości kultury, pamięci. Przykładem pamięci wybiórczej, próbującej oprzeć poczucie ciągłości na przekłamaniu, był przed laty pomysł postawienia na placu Piłsudskiego w Warszawie muzeum tysiąca lat martyrologii narodu polskiego. Przykładem z minionej epoki byłoby Święto Odrodzenia Polski — uznanie, że istnienie Państwa Podziemnego, rządu RP na uchodźstwie nie miało znaczenia, a 22 lipca oznaczał nowy początek obumarłej wcześniej Polski… Ale może już za dużo tych moich, jakże niefachowych, odniesień historycznych. Ważniejsze dla felietonisty powinno być odniesienie tego wszystkiego do tu i teraz. Dla mnie najistotniejsze jest to, by naszej tradycji, kultury nie sprowadzać do (choćby i pięknych) haseł, takich jak naród czy martyrologia, nie sprowadzać jej też do pierogów, góralszczyzny albo kibicowania polskiej drużynie — bo i to przekłamanie. Trzeba pamiętać o pewnej ciągłości naszego bytowania w tym zakątku (może nawet bardziej duchowym niż materialnym czy geograficznym) przez długie wieki, obejmującej masę rzeczy dopowiedzianych i niedopowiedzianych, dobrych i złych, zwycięskich i przegranych, Grunwald i Maciejowice, polskich sprawiedliwych wśród narodów świata i Jedwabne, Chopina i Bieruta itd. Dzięki tej świadomości nie trzeba też kurczowo trzymać się czegoś, co ktoś rzekomo chciałby nam odebrać, bo historia pokazała, że tego zrobić się nie da. Można jednak pytać — tak jak to robili niektórzy mistrzowie naszej kultury — czy ta ciągłość nas nie zniewala, czy to jest dobra ciągłość, czy nie należałoby się z niej otrząsnąć i zrzucić z siebie jak niepotrzebny balast. Kto wie, może należałoby… Ja nie wiem. Ale też na razie nie mam zamiaru zrzucać z siebie tego bagażu.

>>27


Ja


z z a

ł a r g e z r p

z soulem i r’n ’b z Miką Urbania k o płycie „Follow You”, ne urotycznym Nowym Jorku i o sile do forsowania wła snych pomysłów rozm awia Magda Wichro wska Fot. Jacek Pore mba/ Sony Music


>>porozmawiaj z nią...

>>Debiutantką nie jesteś, ale chcę Cię zapytać, jakie to

uczucie zobaczyć płytę na półkach sklepowych. Radość? Ulga? Ekscytacja? Przede wszystkim dużo radości i dużo pozytywnych emocji. Jak się pracuje nad czymś bardzo długo, bo prawie rok, to są to i emocje spełnienia, i dumy, i uczucie ulgi. Zanim rozpoczęła się promocja i zanim płyta pojawiła się na półkach, były pytania, jak będzie odebrana. Chociaż więcej było tych pozytywnych emocji niż niepokoju.

>>Na Twojej nowej płycie Follow You słychać bardzo różne

brzmienia i inspiracje muzyczne — znalazłam na niej i jazz, i soul, i swing, i rockowego pazura, a nawet country. Twoja prywatna płytoteka też jest tak zróżnicowana? Dokładnie tak jest! Praca z Victorem Daviesem, współproducentem płyty, ale także współkompozytorem, była bardzo naturalna i spontaniczna. Z każdym utworem było tak, że dyktował on nam swój indywidualny styl. Ważne też były nasze inspiracje muzyczne. I tak się uzbierał materiał na płytę. (śmiech)

>>Jak doszło do Waszego muzycznego spotkania? Znam Victora już od jakiegoś czasu, kiedy przyjeżdżał do Polski na koncerty ze Smolikiem. Dwa lata temu zaprosił mnie na swoją płytę coverową. Tak rozpoczęła się nasza współpraca zawodowa. Kiedy zaczęłam myśleć nad nową płytą, byłam na kilku spotkaniach, ale już po pierwszym z Victorem stwierdziłam, że to z nim warto spróbować. Podobały mi się jego utwo>>30

ry, ale też jego etyka pracy i podejście do muzyki, to jaką atmosferę stworzyliśmy razem, realizując płytę. Czułam, że to odpowiedni producent dla mnie, a nasze spotkanie było przeznaczeniem.

>>W takim razie masz nieprawdopodob-

ne szczęście. Większość artystów marzy o takim braterstwie dusz z producentem. To prawda, miałam dużo szczęścia.

>>Wracając do poetyki płyty. Zastanawiam się, jak

udało Ci się umknąć przed jazzowymi klapkami. Bo wyobrażam sobie, że w Twoim rodzinnym domu dominowały płyty jazzowe. Szybko zaczęłaś szukać przestrzeni muzycznej tylko dla siebie? Wszyscy tak sobie wyobrażają mój rodzinny dom, tymczasem było tak, jak mówisz. Od małego zaczęłam w sobie kształtować bardzo osobny gust muzyczny. Właściwie od kiedy zaczęłam słuchać muzyki, czyli kiedy byłam bardzo, bardzo mała. Nigdy od niczego nie uciekałam, nawet od jazzu. (śmiech) Kiedy byłam nastolatką, słuchałam dużo popu. To była fascynacja Janet Jackson, Michaelem Jacksonem, Madonną. Było w moim życiu też sporo hip-hopu. Słuchałam wówczas tego, co słuchali moi rówieśnicy w Nowym Jorku. Dopiero później zaczęłam szukać głębiej. Pamiętam, że zachwyciła mnie pierwsza płyta musli magazine


>>porozmawiaj z nią...

Diany Krall. Miałam wtedy czternaście lat. To był taki moment, w którym zaczęłam interesować się bardziej jazzem wokalnym, ale nigdy to nie było coś, co by mnie pochłonęło całkowicie. Zawsze sięgałam po bardzo różne style. Jazz przegrywał u mnie z soulem i r’n’b. Gdzieś z boku mi towarzyszył. Musiałam do niego dojrzeć, do Coltrane’a i Parkera. Potrzebowałam czasu. Ta muzyka wymaga od słuchacza zupełnie innego rodzaju wyobraźni.

>>Czyli runął obraz jazzowego domu. Ty też miałaś swój

udział w muzycznym budowaniu go. To była raczej wizja tego, jaką chcieli mnie stworzyć dziennikarze. Prawda jest taka, że od zawsze zajmowały mnie bardzo osobiste poszukiwania muzyczne.

>>No właśnie, skoro jesteśmy przy muzycznych poszukiwa-

niach. Przed rozmową z Tobą słuchałam Follow You i Closer naprzemiennie. To dwie zupełnie inne historie i estetyki. Tak bardzo zmieniłaś się przez te parę lat? Ja się zmieniłam, ale też sporo rzeczy wokół mnie. Kiedy zaczęłam współpracę przy Closer z Troyem (Troy Miller, perkusista, bliski współpracownik Amy Winehouse i Marka Ronsona — przyp. red.), nie miałam pomysłu na siebie i zawierzyłam mu niemal całkowicie. Oczywiście mówiłam mu, co mi się podoba, a co nie, ale czułam też, że byłam częścią tego, co on stwarza. Przy Follow You było inaczej. Cały proces zaczął się ode mnie. Dzisiaj jestem już na tyle silna, że potrafię forsować >>31


>>porozmawiaj z nią...

własne pomysły. Dokładnie wiem, czego chcę. Na samym początku pracy z Victorem powiedziałam mu, jak wyobrażam sobie płytę, na czym mi zależy, jak ma brzmieć, jakie style i jakie elementy powinny się na niej pojawić. Kontrolowałam sytuację od samego początku, właściwie od pisania do etapu miksu.

>>Zostałaś panią swojego losu! Dokładnie tak! Nawet jeśli mieliśmy różne zdania, Victor ucinał dyskusję, mówiąc: „Okay, you’re the boss!”. Mnie się to bardzo podobało. Bardzo często producenci na siłę prowadzą artystę i wtłaczają go w swoją wizję. Ignorują jego potrzeby… >>Często ze szkodą dla płyty.

Masz rację, ale nie zapominaj, że są też artyści, którzy wolą poddać się czyjejś wizji. W moim przypadku jest jakaś równowaga tych postaw. Ja miałam ostatnie zdanie, ale też Victor miał na mnie wpływ, przekonał mnie do wielu rzeczy. Wiesz, to jest bardzo delikatna, a nawet dyplomatyczna sprawa, bo przecież rolą producenta jest też to, aby rozszerzyć artyście horyzonty. Dać mu szansę zmierzenia się z czymś nowym.

>>A masz swój ulubiony numer na tej płycie? Do słuchania czy do śpiewania? (śmiech)

>>Do śpiewania! (śmiech)

To się zmienia, ale na pewno Ode to Josephine. Uwielbiam śpiewać ją na koncertach.

>>A do słuchania?

Is There Anybody out There?, Don’t Speak Too Loud i Follow You. Trudno mi wybrać jeden numer, ulubiony.

>>32

musli magazine


>>porozmawiaj z nią...

>>Powiedz mi jeszcze, skąd pomysł na okładkę? Jest

bardzo filmowa i bardzo fashion. Zainspirowały Cię lata 50.? Na początku pomysł był trochę inny. Okładka miała być bardziej rockowa, ale kilka tygodni przed wydaniem płyty, jeszcze przed sesją zdjęciową, stwierdziłam, że to nie do końca mi pasuje. Przypomniałam sobie o sesji, którą miałam kilka lat temu z Jackiem Porembą, właśnie w stylu lat 50. Była bardzo udana. I pomyślałam — to jest to! Zadzwoniłam do wytwórni i do Victora. Byli nastawieni do tego sceptycznie, ale postawiłam na swoim. Wiesz, wszyscy mieli obiekcje, że dzisiaj każdy łapie się takiego stylu…

>>No tak, na vintage w muzyce można natknąć się na każ-

dym kroku. Bo i Amy Winehouse, i Adele, i swego czasu Ania Dąbrowska pokochały retro... No właśnie. Były argumenty, że nie jest to do końca dobry pomysł, ale cóż poradzę, że właśnie w tym stylu dobrze się czuję? Machina ruszyła. Victor wyprodukował okładkę. Inspirowały nas głównie plakaty filmowe z lat 50.

>>Skoro przywołałaś film, powiedz mi, jak się dorastało

w Nowym Jorku. Było jak w filmach Woody’ego Allena? (śmiech) Tak! (śmiech)

>>Ależ Ci zazdroszczę! Nowego Jorku czy ludzi?

>>Nowy Jork tworzą ludzie. Otóż to! Powiem więcej — ten Nowy Jork, zwłaszcza ze starszych filmów Allena, cały czas jest bardzo aktualny. Jesteśmy bardzo neurotyczni, każdy ma terapeutę i swoje nazwane i nienazwane problemy. (śmiech) I co ciekawe, to dla nowojorczyków jest bardzo normalne. Nasze szaleństwo, inność,

to wszystko jest akceptowane. Z góry zakładamy, że jesteśmy pokręceni, i tak układamy sobie świat, by dobrze sobie w nim radzić.

>>W takim razie ucieknijmy na moment od widma neu-

rozy i wróćmy do Polski. Jesteś tu już ponad dziesięć lat, ale też jesteś dziewczyną nie do końca stąd, dlatego myślę, że będziesz bardziej obiektywna. Sądzisz, że polski rynek muzyczny zmienia się na lepsze? Muzycznie rozwijamy się. Świat stał się mniejszy, mamy dostęp do wielu inspiracji muzycznych. Organizacyjnie i biznesowo rynek muzyczny też idzie ku lepszemu. Potrzebujemy tylko trochę czasu, aby okrzepnąć i tę machinę udoskonalić.

>>A słuchasz płyt polskich muzyków? Tak, ale nie za dużo. Słucham Trójki i Czwórki Polskiego Radia. Mam ulubionych artystów. Jestem też bardzo otwarta, jeśli ktoś poleca mi coś nowego. >>Wiem też, że lubisz życie na walizkach. Może pomysł

na kolejną płytę zakiełkuje Ci w podróży. Myślisz już o niej? Często jeżdżę do Nowego Jorku i Londynu. Mam mnóstwo miejsc, które chcę odwiedzić. Raz jeszcze planuję pojechać do Japonii, niedawno byłam w Maroku. I masz rację, każda podróż ma wpływ na mnie i na moją muzykę. Słuchanie muzyki różnych kultur, rozmów ludzi z różnych stron świata ma na mnie ogromny wpływ i pewnie będzie miało na kolejne płyty.

>>W takim razie zachęcam Cię do odwiedzenia Torunia.

Może coś dla nas zagrasz? Stawiam kawę i pierniki! Super! (śmiech) Daty jeszcze nie mam ustalonej, ale na pewno przyjadę. >>33


*


Portret:

HENRY MILLER Tekst: Iwona Stachowska Ilustracje: Gosia Herba Rok 1934. W Europie szaleje kryzys gospodarczy i zaostrzają się konflikty międzypaństwowe. Odbywa się premiera „Triumfu woli” Leni Riefenstahl. Na hollywoodzkie salony tanecznym krokiem wkracza Fred Astaire. Z kolei w Paryżu, nakładem ekskluzywnego angielskiego wydawnictwa, ukazuje się powieść „Zwrotnik Raka”. Jej autor, nieznany szerszej publiczności nowojorski pisarz, ma wówczas czterdzieści dwa lata i właśnie świętuje udany debiut literacki. Trzy lata później powieść zyskuje przydomek „gorszącej” i zostaje oficjalnie zakazana w ojczystym kraju autora. O kim mowa?


>>portret

*

Henry

Henry Valentine Miller. Męski szowinista, kobieciarz, erotoman gawędziarz, obrazoburca i skandalista. A może raczej wielbiciel płci pięknej, hedonista, wirtuoz swobodnego słowa i wnikliwy obserwator, rejestrujący z wyczuciem sejsmografu puls życia swojej epoki. Zdania są podzielone. Jego proza od lat ma tyle samo zagorzałych wielbicieli co równie gorliwych przeciwników. Ale o gusta podobno nie należy się spierać i może dlatego, pomimo odmienności czytelniczych upodobań, dziś nikt już nie kwestionuje roli, jaką odegrał w kształtowaniu współczesnej prozy i nie odmawia mu miana pisarza wybitnego, choć kontrowersyjnego. Jego życiowy szlak wyznaczają dwa bieguny — Ameryka i Francja. Dorastał na przedmieściach Brooklynu. W latach 30. XX wieku zadomowił się w Paryżu. Obracał się w kręgach cudzoziemców, artystów, paryskich włóczęgów i wiódł żywot niczym nieskrępowanego, przymierającego głodem przedstawiciela cyganerii. Wybuch wojny zmusił go do powrotu do ojczystego kraju. Po wojnie, przemierzywszy Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz, porzucił miejski tryb życia i osiedlił się na bezludnym wybrzeżu Kalifornii. U kresu życia mędrzec z Big Sur wyglądem przypominał buddyjskiego mnicha. Na koncie miał kilkanaście książek, przychylność krytyki, uwielbienie tłumów i tytuł członkowski przyznany przez Amerykańską Akademię Sztuki i Literatury.

>>36

Henry i literatura Miller to człowiek wielu talentów i zawodowych specjalności. Świetnie grał na fortepianie, malował, fascynowało go kino i nawet przymierzał się do uprawiania sztuki filmowej, ale skończyło się na tym, że opublikował kilka esejów o filmie, a w 1960 roku przyjął zaproszenie do loży jurorskiej na festiwalu filmowym w Cannes. Romans z X muzą nie udał się zapewne dlatego, że jego żywiołem i prawdziwą miłością było słowo pisane. Jednak zanim, mając trzydziestkę na karku, postanowił zostać pisarzem i zanim dekadę później zadebiutował na literackim poletku, nieobce mu były inne zawodowe przygody. Zarabiał na życie, pracując jako dozorca, reporter, pomywacz, gazeciarz, śmieciarz, konduktor, boy hotelowy, barman, rachmistrz, dostawca słodyczy, bibliotekarz, agent ubezpieczeniowy, kierownik kadr. Ale nie ma tego złego… Ówczesne doświadczenia skrupulatnie przenosił na papier, szlifując warsztat w poszukiwaniu własnej differentia musli magazine


>>portret

specifica. Paradoksalnie owym wyróżnikiem okazał się brak znaków szczególnych. Autor Różoukrzyżowania nie zasłynął bowiem starannie tkaną fabułą. Jego literackiej pozycji nie ugruntowało również bogactwo przymiotników, nawarstwienie metafor czy finezyjność porównań. Nie przeszedł też do historii jako mistrz niedopowiedzeń. Blisko życia, blisko ciała, blisko duszy. Tak można określić uprawiany przez nowojorczyka styl pisarski. Nic, co ludzkie, nie było mu obce. Nie stronił od ludzi, od ludzkich doznań, od ich wzlotów i upadków. Nie istniały dla niego tematy tabu. Seksualność, fizjologia, wykolejenie — Miller karmił się ich ekstatycznością i niepoprawnością. Czerpał estetyczną siłę z życia, które przenosił na papier, używając języka swobodnego, niewyszukanego, momentami obscenicznego i szorstkiego, ale przez to do bólu szczerego. >>37


*

>>portret

Właściwie wszystko, co wyszło spod jego pióra, ma wymiar autobiograficzny. Zastosowanie narracji prowadzonej w pierwszej osobie czasu teraźniejszego tylko wyostrza ów osobisty ton. Inna sprawa, że Miller miał rzadki dar opowiadania o sprawach przyziemnych w sposób prawdziwy, a zarazem ciekawy. Kto choć raz zetknął się z jego prozą, ten wie, z jak nieprawdopodobną i niewymuszoną lekkością potrafił oddać atmosferę brooklińskich ulic, paryskich rynsztoków czy amerykańskich bezdroży, z jak niespotykaną dosłownością udawało mu się zbliżyć do jądra seksualnych uniesień i upodleń, z jaką prostotą umiał przekazać bolączki i trudy pisarskiego fachu. Ale autor Zwrotników nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Zwykł mawiać o sobie, że jest jedynie przekaźnikiem, który wykorzystuje to, co istnieje wokół niego, że jest jak medium, które zbiera fluidy, a potem wypluwa je z siebie zdumione tym, co stworzyło.

Henry i kobiety Kto jak kto, ale Henry Miller z pewnością na brak kontaktów z płcią piękną nie narzekał, czy jednak miał szczęście do kobiet? Żenił się pięć razy. Ostatni raz składał małżeńską przysięgę, mając siedemdziesiąt sześć lat. I choć przez jego życie burzliwie przemaszerowało wiele ciekawych femme fatale (do takich miał wyjątkową słabość), to zaledwie dwie z nich odegrały w nim znaczącą rolę. Mowa o jego drugiej żonie June Edith Smith (pierwowzór literackiej postaci Mony) oraz francuskiej koleżance po fachu Anaïs Nin. Rola tej pierwszej jest tu nie do przecenienia. Kto wie, może gdyby nie June Miller, w ogóle nie zacząłby pisać. To June była jego natchnieniem. To za jej sprawą porzucił nowojorską rutynę i zanurzył się w zmysłowych oparach Paryża. >>38

Nie bez znaczenia jest także fakt, że to ona zraniła go najboleśniej. Przemknęła przez jego życie niczym huragan Katrina przez Nowy Orlean, zostawiając za sobą człowieka zmęczonego, wyniszczonego psychicznie i fizycznie. Porzuciła, doprowadziła do próby samobójczej. Z kolei relacja z Anaïs (równolegle romansującą z Henrym i June) była dla niego wytchnieniem, odpoczynkiem od emocjonalnej szarpaniny z June, wiosennym deszczem łagodnie opadającym na suchą, spękaną ziemię. Połączyła ich wspólna pasja literacka, która z czasem przerodziła się w odkrywanie zakamarków nie tylko pisarskiej, ale i seksualnej wyobraźni. Ciężko określić, które z nich miało większy wpływ na to drugie, jednak czytając kilkadziesiąt tysięcy stron dzienników pozostawionych przez Anaïs, trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie ona pozostawała pod przemożnym wpływem swego amerykańskiego przyjaciela, a jej zapiski stanowią kobiecą odpowiedź na Millerowską odyseję.

Henry i mężczyźni „Moje życie seksualne było bogate i nie widzę powodu, dla którego miałbym o tym nie mówić”. Tak w jednym z wywiadów Miller wyjaśnił, skąd tak wiele obsceniczności w jego prozie. Seksualne podboje nowojorczyka niejednego mężczyznę mogą przyprawić o zawrót głowy, wprawić w zdumienie i wpędzić w kompleksy. Cóż takiego miał w sobie ten drań, że uwodził kobiety z taką łatwością? Jak mu się to udawało? I to na tyle lat przed wynalezieniem zbawiennej „niebieskiej pigułki”! musli magazine


>>portret

Miller dobrze wiedział, że duch rywalizacji każe mężczyznom przyrównywać się do niego, sprawdzać, czy dorównują mu ilością i jakością doświadczeń seksualnych. Dość szybko wyciągnął z tej męskiej drażliwości wnioski istotne dla popularności swojej prozy. Przypomnijmy, że z uwielbieniem zaczytywali się w niej stacjonujący we Francji amerykańscy żołnierze, a potem beatnicy i ojcowie rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych.

Kto dzisiaj mógłby wypełnić lukę po Henrym Millerze i odegrać życiową rolę „ostatniego mężczyzny na świecie”? Zapewne wszyscy zgodzimy się, że podobny rys charakterologiczny odnajdziemy w bohaterze popularnego serialu Californication. Hank Moody. Co łączy go z Mill e r e m oprócz takich samych inicjałów? Powieściopisarstwo, intelektualne bolączki, seksualne obsesje, miłość do jednej kobiety — to ich najbardziej oczywiste znaki wspólne. O życiu Millera doskonale się czyta. Igraszki Hanka świetnie się ogląda. Ale obserwowanie zmagań Millera z June czy Hanka z Karen uzmysławia nam, że życie u boku takich bohaterów, owszem — bywa słodkie jak krem sułtański, ale znacznie częściej odbija się słodko-gorzkawym smakiem lukrecji. >>39


Trzon sza


amaństwa z Dawidem Adrjanczykiem i Krzysztofem Joczynem (członkami zespołu Tundra) o początkach grania, muzycznym recyklingu, budowaniu atmosfery i planach na przyszłość rozmawia Marek Rozpłoch Fot. Archiwum zespołu


>>Jesteśmy świeżo po spotkaniu, na którym udało się

połączyć dwa żywioły — czytanej poezji i Waszej muzyki. Czy myślicie, że bylibyście w stanie w podobny sposób w przyszłości otwierać się na inne rodzaje sztuk? Dawid Adrjanczyk: Tak, nasz projekt otwarty jest na różne formy i ciągłe poszukiwanie; myślimy o współpracy z teatrem tańca współczesnego, takie połączenie byłoby niesamowite. Krzysztof Joczyn: Może też muzyka do kina niemego, nie wiem, jak by to wyszło, bo zawsze przewija się jakaś nasza własna opowieść… Dzisiaj wiedzieliśmy, co Daria Lisiecka chciała przedstawić i pod tym kątem przygotowaliśmy materiał. Nie chodzi o to, by improwizować za wszelką cenę, film musielibyśmy najpierw obejrzeć, by wiedzieć, co realizować.

że to pierwotne różniło się od obecnego), idea przebijała się stopniowo. DA: Tundra zrodziła się z nieudanej próby naszego wcześniejszego zespołu Kolonia Postęp (na którą nasz trzeci kolega Adam nie dotarł). Krzysiek grał na perkusji, ja na gitarze elektrycznej i nic nam nie wychodziło. W pewnym momencie Krzysiek wyjął flet, zaczął grać, ja gitarowymi efektami dodałem jakieś trzaski, i od razu wow! — Tundra. W dziesięć minut wymyśliliśmy nazwę, natychmiast pojawiła się gotowa wizja. To było dwa lata temu, ale dojrzewało bardzo powoli, najpierw robiliśmy próby raz na pół roku, teraz przyspieszyliśmy — myślimy o kolejnych wydawnictwach, lecz nie rzucamy się na wszystko, co nam przyjdzie do głowy.

>>Powiedzcie coś o genezie Waszego zespołu…

>>Czy będziecie chcieli to kontynuować, nawet jeśli nie

KJ: Tundra jest jednym z wielu przedsięwzięć naszego kolektywu istniejącego od zarania świata. U jej źródeł leżą marzenia o północnych przestrzeniach, inspirowane też po części filmami Bergmana. W pewnym momencie pojawiła się inicjatywa z takim, a nie innym instrumentarium (choć należy dodać, >>42

będzie tylu odbiorców, ilu oczekujecie? KJ: Odzew jest zaskakująco dobry. Czuję pewien niedosyt związany z Kolonią Postęp, która istniała od maja 2005 roku, ale w pewien sposób nigdy nie miała szansy zostać odpowiednio doceniona. Mamy sporo materiału i chcielibyśmy to jakoś musli magazine


wskrzesić. W przypadku Tundry jest inaczej — spotkała się z dobrym przyjęciem, wydaje mi się, że trafia do szerszego grona. DA: W porównaniu z Kolonią jesteśmy wręcz zachwyceni. Z koncertami jest różnie — dzisiaj były tłumy, wczoraj tylko sześć osób, ale tym nieprzypadkowym sześciu osobom Tundra naprawdę się podoba. Nie chcemy zwalniać — wręcz przeciwnie, chcemy grać, wydawać.

>>W jaki sposób tworzycie utwory — mają od razu ostatecz-

ną postać czy podlegają ewolucji? KJ: Ewolucja ciągle trwa. Pierwsze utwory były bardzo długie, pod szyldami Tundry i Tajgi. W miarę powstawania dołączały się nowe wątki, nowe części, a same utwory się kurczyły, zostawiając miejsce na kolejne opowieści. DA: Każdy utwór na początku pojawia się jako zręb, pomysł. Pod wpływem nowego instrumentarium może zachodzić ewolucja. Czasem jeździmy z organami Vermona. Daje mi to większe pole do działania. Zawsze gdy je bierzemy, utwór brzmi inaczej. I to z całą pewnością będzie miało wpływ na materiał, który już mamy w planach.

>>Jakie są Wasze główne inspiracje muzyczne i pozamu-

zyczne? KJ: Jedna już padła — Bergman. Ale istotne też są inspiracje geograficzne — północ Eurazji, także kulturowo, muzycznie… DA: Przyznajemy się — nigdy tam nie byliśmy, ale chodzi tu o wyobrażenie, kreacyjną moc wyobraźni. A muzyczne inspiracje to: Karpaty Magiczne, Hati, Emiter, większość wydawnictw Obuha i cała scena elektroakustyczna, alternatywa z lat 90.

>>Czy słuchacie też muzyki Północy, czy zostawiacie ją

sobie na później, na podróż w tamte strony? DA: Czeka nas taka podróż, ciekawe, czy wpłynie to na naszą muzykę…

>>Słuchacie szamanów syberyjskich?

DA: Lubię muzykę Samów, staram się ją wplatać w nasze opowieści.

>>Czy chcecie wzbogacić instrumentarium o instrumenty z tamtych obszarów?

>>43


>>porozmawiaj z nimi...

KJ: Nie chcemy tak jak Karpaty Magiczne wozić ze sobą tony instrumentów z całego świata… U nas obowiązuje raczej recykling. Instrumentarium, które wykorzystuję, składa się przeważnie z przedmiotów, które wcześniej leżały w moim domu bez wyraźnego celu. DA: Chcemy wprawdzie rozbudować instrumentarium, to kwestia przyszłości, mamy w planach nowy flet, obecność szamańskiego bębna… KJ: …ale staramy się maksymalnie wykorzystać to, co posiadamy, a nie szukać na siłę czegoś nowego.

>>Przedstawcie te swoje dziwne sprzęty… DA: Zacznę od swoich: wykorzystuję efekty gitarowe, urządzenia do przetwarzania dźwięku, taśmy. Moja rola jest elektroakustyczna, Krzyśka — akustyczna. KJ: Moje to: element zegara z kurantem, flety, najróżniejsze grzechotki, dzwonki, kalimba. Całość leżała sobie w moim domu niepozornie przez dłuższy czas. Spróbowałem się tym raz pobawić i nagle odkryłem nową moc! >>Na laptopach nie chcecie grać?

KJ: Nigdy. DA: Komputery zabijają muzykę, niszczą kontekst. Doceniamy to, że obcujemy z czymś namacalnym i fizycznym. Na analogo-

>>36

wym sprzęcie mam pełną kontrolę nad tym, co gram — muszę mieć coś bardziej fizycznego, nawet w obrębie elektroniki. Dobrze, że gramy na sprzętach analogowych. Nie może być tak, że zawiesił się komputer i mówimy: „Przepraszamy, Windowsa trzeba zresetować, wracamy za pięć minut…”. KJ: Nie bawimy się też w wizualizacje; ważna jest muzyka, nie jakieś dodatki. Gramy tak, by wykreować pewną przestrzeń, aby ktoś mógł zamknąć oczy i marzyć o odległym miejscu.

>>Nie stosujecie wizualizacji, ale macie pewne rytuały

— rozkładanie na podłodze chusty, palenie białej szałwii… KJ: Różnymi środkami budujemy pewną atmosferę, taką opowieść, w której dobrze się czujemy, grając muzykę. Ale to może działać w dwie strony — odbiorca też ma szansę czegoś doświadczyć. Ale raczej to jest dla nas… DA: Gdy nagrywaliśmy płytę, też rozpaliliśmy białą szałwię, zapaliliśmy świece. Budowaliśmy klimat, który się nam kojarzy z północnymi przestrzeniami. KJ: A może nawet bardziej chodzi tu o trans szamański, bo przecież biała szałwia pochodzi z Ameryki Południowej… Jakiś więc trzon szamaństwa i poszukiwanie w wyobraźni terenów, gdzie można się wyciszyć w pustej przestrzeni i być ze swymi demonami.

musli magazine


>>porozmawiaj z nimi...

>>Jakie są Wasze mniejsze i większe plany na bliższą

i dalszą przyszłość? DA: Wydanie płyty-epki na początku lipca. Następnie dwa kolejne wydawnictwa, w tym jedno na kasecie, oldskulowo, z materiałem bardziej ezoterycznym…. Mamy co robić, zbierać, rejestrować. Nagrywamy też nasze koncerty. Właśnie — koncerty: Cieszyn — na Święcie Herbaty, w Redzie w noc świętojańską, no i zawieszamy się na lato, bo z reguły zawieszamy się na lato. Ale już mamy szereg pomysłów, propozycji na jesień, jesteśmy bardziej jesienno-wiosenni — koncerty w Elblągu, w Olsztynie, może wrócimy do Warszawy, pojedziemy do Konina, do Wieży Ciśnień, bardzo ciekawego miejsca, a w grudniu — do Wrocławia.

>>Nawiązując do mojego pierwszego pytania: jeśli jeste-

ście otwarci na współpracę z różnymi innymi formami twórczości, to czy jest ktoś, z kim bardzo chcielibyście występować, tworzyć? DA: Trudne pytanie, bardzo lubimy Karpaty Magiczne — na pewno niesamowitym przeżyciem byłoby zagranie z nimi, ale nie na zasadzie współpracy. Mam też pomysł, żeby podjąć współpracę, nagrać jednorazowo coś z człowiekiem z Gdańska, który gra między innymi na misach tybetańskich. KJ: Podzielam. Wracając jeszcze do inspiracji: nie jest tak, że inspirujemy się tylko i wyłącznie muzyką, która brzmi podobnie

do nas, na przykład ostatnio mocno wpływa na nas Radiohead. Od początku istnienia Kolonii Postęp zależało nam na budowaniu dyskursu z inną muzyką — czy to elektroniczną, klasyczną, czy jeszcze inną. Jako zespół rockowy staraliśmy się adaptować muzykę elektroniczną. Teraz jest na odwrót. Odwołujemy się też do muzyki, która sama w sobie nie stawia na oryginalność, muzyki ludowej, powielanej przez wielu. Zawsze można dołożyć coś od siebie. Bardzo lubimy opowiadać te same historie, coś od siebie dodając, tworząc reinterpretacje.

>>Opowiedzcie jeszcze o warsztatach…

DA: Jako Tundra mieliśmy okazję wziąć udział w projekcie międzynarodowym Let’s Get Loud. Byli w niego zaangażowani niepełnosprawni umysłowo z Irlandii, Niemiec i Polski. Warsztaty trwały w ramach festiwalu teatralnego skierowanego właśnie do osób niepełnosprawnych. Tygodniowe zajęcia grania na byle czym: rurach PCV, sztućcach, szklankach, kieliszkach, balonach, siatkach plastikowych, naprawdę na przeróżnych rzeczach. Zostaliśmy zaproszeni na ostatni dzień tych warsztatów. Graliśmy też minikoncert finałowy, wieńczący dwuletni projekt. To było niesamowite doświadczenie, kiedy wszyscy leżeli na podłodze i odpłynęli, słuchając naszej muzyki. Zrobiliśmy coś razem z osobami niepełnosprawnymi, wyszło doskonale. Totalny odjazd, muzycznie bardzo do siebie pasowaliśmy. Świetnie, świetnie… Chcielibyśmy, by nasza muzyka tak działała, przenosiła w inną rzeczywistość.

>>37



>>zjawisko

Coś kojarzę, że to Draże… z Magdą Hamerą i Magdą Kaźmierczak – właścicielkami i twórczyniami Cafe Draże – rozmawia Marta Magryś

D

rażnić, udrażniać, drążyć, wdrażać. Kilka nośnych haseł, które ustanowiły niebanalny punkt na mapie Polski. Torunianie od roku wiedzą, czym jest fair trade, ogólnodostępna czytelnia, gdzie można uwolnić książkę, już nie raz próbowali humusu i podarowali rzeczom drugie życie, tworząc plecione żyrandole z gazet, albo wskrzesili stary fotel — dizajn resurrection. W sierpniu ubiegłego roku dwie Magdy: Magdalena Hamera i Magdalena Kaźmierczak otworzyły Draże — określane jako klubokawiarnia. Ale Draże to dużo więcej niż tylko jeden z lokali oferujących kawę czy dobrą zabawę. To przede wszystkim przestrzeń do działania, otwarta na ludzi, którym przyświecają poważne, a czasem bardziej z przymrużeniem oka idee. Z okazji pierwszej świeczki na torcie postanowiłam odwiedzić dziewczyny i zapytać, co w ich życiu się zmieniło, jak działają i kim w ogóle są, że udało im się wlepić w toruńską panoramę kilka kolorowych, drażowych kropek.

>>Jak zmieniło się Wasze życie? Czy macie czas na co innego niż drażobranie i drażodawanie? Magdalena Kaźmierczak: Generalnie ciężko znaleźć czas na coś innego, ale trzeba podkreślić, że oprócz nas — działających — jest też bardzo dużo inicjatyw z zewnątrz. Pojawiają się ludzie, grupy, które chcą coś robić: czasem są to koncerty, innym razem wystawy albo warsztaty, często angażujemy się w te eventy, ale nie zawsze jesteśmy ich koordynatorkami. >>Główna idea Draży to właśnie udostępnienie takiej prze-

strzeni dla ludzi, którzy chcą się czymś podzielić. Mam wrażenie, że zainwestowałyście sporo wysiłku, żeby być w tym wszystkim prawdziwe. Nie bałyście się Torunia — bardzo specyficznego rynku, gdzie wydaje się, że otwarcie własnego biznesu to rosyjska ruletka? MK: Bardzo długo działamy w oddolnych ruchach społecznych. Wcześniej tworzyłyśmy alternatywne centrum Lalucza w Toruniu, więc cały czas miałyśmy kontakt z ludźmi i włączałyśmy się w wiele inicjatyw: ekologicznych, związanych z walką o prawa zwierząt czy człowieka.

>>I w Drażach kontynuowałyście tę myśl. Postawiłyście na

eko i wege w stu procentach. Nie było obaw, że ludzie nie będą chcieli wybrać się do kawiarni, gdzie wypiją kawę jedynie z mlekiem sojowym i zjedzą wegańskie ciasto? Wydawałoby się, że macie wąski target, czy nie było to zbyt odważne posunięcie? MK: Ekologia była obecna w naszym życiu od dawna, przyzwyczaiłyśmy ludzi do takiego sposobu myślenia. Nie wydawało się to nam takim wielkim przeskokiem, że nagle robimy coś totalnie nowego, stawiamy wszystko na jedną kartę i zobaczymy, jak to będzie. To był pewien proces, dojrzewanie do decyzji o stworzeniu kawiarni na kanwie wcześniejszych działań. >>47



FOT. STUDIO TUTTO

FOT. PATRYK ZDROJEWSKI

>>zjawisko

Magdalena Hamera: To było też wielkie marzenie. Dużo podróżowałyśmy, odwiedzałyśmy różne miejsca. Na Zachodzie istnieje wiele takich kawiarni, np. w Berlinie czy Sztokholmie. Zobaczyłyśmy je i stwierdziłyśmy, że w Toruniu czegoś takiego nie ma, a taka przestrzeń jest potrzebna. Dużo organizacji pozarządowych czy inicjatyw nie ma gdzie się podziać w naszym mieście, co też — wiadomo — związane jest z polityką. Chciałyśmy otworzyć, stworzyć takie miejsce, które będzie przyjazne dla wszystkich. Będzie można tutaj przyjść i wypić kawę, dowiedzieć się czegoś ciekawego, zobaczyć wystawę. Dostrzegłyśmy pewną niszę, brakowało w Toruniu Draży.

>>Oprócz kawiarni znajdziemy tu czytelnię, concept store

— gdzie prezentuje się, a przede wszystkim używa mebli młodych polskich projektantów, przestrzeń wystawienniczą, na zewnątrz spory ogródek ze stolikami z kamieni młyńskich w kropki, ale i kątem do uprawy roślin. W końcu wiele inicjatyw promujących ekologię, weganizm, recykling, ale też tolerancję. Czy w Polsce istnieją podobne miejsca, które łączą tyle aspektów? MK: W Warszawie do połowy 2010 roku istniała podobna kawiarnia o nazwie Cykloza, ale została zamknięta. To była także przestrzeń, gdzie odbywało się sporo oddolnych inicjatyw. Bardzo ciekawe, szkoda, że zniknęła z mapy stolicy. MH: Myślę, że np. w Łodzi jest kilka podobnych kawiarni — może nie do końca opartych w stu procentach na ideach eko, ale najważniejsze, że coś się dzieje. W dużych miastach zawsze wygląda to trochę lepiej, a w Toruniu wydawało nam się, że jeszcze za mało jest inicjatyw, w które może się włączyć społeczność.

>>Czy spełniły się w takim razie Wasze oczekiwania?

MK: Chyba tak. Tzn. chciałybyśmy, żeby jeszcze więcej ludzi angażowało się, aktywnie uczestniczyło w tym, co im proponujemy, może jeszcze nie do wszystkich dotarła informacja, że jesteśmy takim otwartym miejscem, gdzie może przyjść każdy. Nawet stowarzyszenia, fundacje czy inne nieformalnie działające grupy mogą przyjść i znaleźć swój kąt. Oczywiście jeżeli nie jest to sprzeczne z naszymi poglądami — wykluczamy treści nacjonalistyczne, seksistowskie czy dyskryminujące kogokolwiek.

>>Ale oprócz organizacji to są też zwykli mieszkańcy Toru-

nia i nie tylko. Kim są — czy szarymi, czy właśnie kolorowymi klientami? Czy to tylko ludzie wege? MH: Założenie było takie, żeby otworzyć miejsce, pokazać alternatywę, ale przede wszystkim dać przestrzeń do korzystania dla wszystkich — także szarych, by mogli odzyskać swoje kolory. Chciałyśmy pokazać normalne miejsce, bez żadnego wielkiego wydumania i przerysowania, gdzie można przyjść, napić się kawy. MK: Ale jednocześnie można dostać jakąś ulotkę z informacjami, które nie zawsze są dostępne z innego źródła — np. że w Polsce represjonowani są antyfaszyści. Kiedyś w trakcie akcji Parcie na żarcie, kiedy możesz kupić sobie talerz i najeść się do syta wegańskich potraw, takich jak: humus z ciecierzycy, soczewicowe kotlety czy pierogi drożdżowe z kapustą, było spotkanie pewnej fundacji. Panie, które akurat przyszły na ucztę, były zaaferowane ulotkami, które mówiły o tym, że rok temu w Białymstoku po demonstracji represjonowano antyfaszystów. Czytały o tym z uwagą i dopytywały się o wszystko. Gdzie by taką informację dostały? W publicznej telewizji? W prywatnej? To mi się bardzo podoba, że ludzie docierają do takich informacji i mogą coś z nimi zrobić. Może wyrzucą tę ulotkę, a może przekażą dalej, podzielą się albo wesprą jakieś działania, nawet niekoniecznie finansowo. Podoba mi się to, że jesteśmy takim pośrednikiem w zmianie myślenia i, bądź co bądź, świata, ale w sposób nienachalny i miękki. >>49


>>zjawisko FOT. ARCHIWUM DRAŻY

>>Jesteście miejscem kids friendly. Czy przychodzą

do Was dzieci? MK: Tak. MH: …i psy! (śmiech) Same mamy dwa psy, które są stałymi bywalcami Draży. Dzieci pojawiają się u nas głównie na warsztatach, razem ze swoimi rodzicami. Czasem grupka chłopców z boiska przybiegnie napić się czegoś. Raz nawet zostali przyłapani na paleniu papierosów w naszej toalecie (śmiech), ale to już się więcej nie powtórzyło. Coś jest w tym, że dzieciaki chcą tu zachodzić — jest kolorowo i ciekawie. Ostatnio przeżywamy oblężenie naszego starego Pegasusa, na którym każdy może pograć — jak za starych dobrych czasów.

>>Czy Draże są hipsterskie?

MH i MK: (śmiech) MK: No tak, ludzie tak to określają. MH: Ale nie chcemy, by Draże były w taki sposób kojarzone. Brzmi to dla mnie dosyć pejoratywnie. Jeśli uda się nam zdefiniować „hipsterski”, może będę mogła udzielić odpowiedzi na pytanie.

>>Myślę, że definicja byłaby już zabiegiem zbyt mainstreamo-

wym! Wspominam Wasze otwarcie i towarzyszącą mu wielką akcję — praktycznie wszyscy mówili o Drażach, a jeszcze nikt za bardzo nie wiedział, co to takiego. W doskonały sposób przeprowadzona akcja marketingowa! MH: Nie spodziewałyśmy się aż tylu ludzi. Do tego połowa z nich miała na sobie coś w kropki. >>50

>>Draże wynikły z Waszych zainteresowań. A jak Wy się

poznałyście? MK: Pochodzimy z tej samej miejscowości w województwie świętokrzyskim. Przyjechałyśmy tutaj razem i studiowałyśmy ochronę dóbr kultury na toruńskim Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, kierunek pokrewny historii sztuki.

>>Czyli Wasze zainteresowania są poparte mocną teorią. To

pewnie dzięki studiom zainteresowałyście się dizajnem? MH: Dizajn to niekoniecznie zainteresowania wyniesione ze studiów. Niestety Toruń mocno tkwi w średniowieczu. Faktycznie ma czym się chwalić, ale pozostałe sfery traktuje po macoszemu, choć powoli się to poprawia.

>>Jeszcze przed powstaniem Draży stworzyłyście Wytwór-

nię Projektów. Powiedzcie o niej coś więcej. MK: Zajmujemy się layoutami stron WWW oraz kształtowaniem wizerunku, ale w zupełnie innym czasie i nie w Drażach. MH: Często po nocach (uśmiech). Wytwórnia powstała cztery lata temu, a kiedy założyłyśmy Draże, połączyłyśmy oba projekty. Trudno było znaleźć po studiach pracę w Toruniu, próbowałam przez jakiś czas, ale stwierdziłam, że chcę robić coś, co mnie pasjonuje, daje satysfakcję i przyjemność. Także w Wytwórni, mimo że jest zwykłą firmą reklamową, promujemy CSR — politykę odpowiedzialnego biznesu, staramy się wdrażać rzeczy, które są dla nas ważne. Współpracujemy z organizacjami pozarządowymi i staramy się działać z dużą korzyścią dla nich. Nie czułabym się musli magazine


>>zjawisko

FOT. PATRYK ZDROJEWSKI

dobrze, gdybym robiła tylko czysty biznes, czegoś by mi brakowało w życiu; dobrze połączyć te wszystkie idee.

>>Czy w domu macie w takim razie też dizajnerskie meble? MH: Właśnie teraz się przeprowadzamy i planujemy mieszkanie. Chcemy dużo same w nim zrobić, ale brakuje nam czasu. Na razie plany są rozpisane, ale ciągle jesteśmy na kartonach… >>Ale kartony też są fajne, a na pewno ekologiczne!

MH i MK: (śmiech) MK: Jak znajdujemy jakieś dobre stare meble, to staramy się je przerabiać w myśl zasady 3 × R, czyli: Reduce, Reuse i Recycle.

>>Czyli wygląda to trochę podobnie jak Wasz projekt Ru-

pieciobranie, dzięki któremu udało się Wam wyposażyć kawiarnię. Drugi: Poszukiwana/Poszukiwany stworzyłyście po to, aby dać możliwość wypowiedzenia się młodym projektantom dizajnu. MH: Od poprzedniego roku projektanci, którzy włączyli się do kooperatywy, bardzo się rozwinęli. FOT. PATRYK ZDROJEWSKI

>>I Wy też — za chwilę zdmuchniecie pierwszą świeczkę na

Joanna torcie! Jakie plany na przyszłość? Planujecie wyjśćZiajka poza Toruń, stworzyć Draże w Warszawie, Wrocławiu czy może HUNTERS10 innym dużym mieście? MH: Niestety to wymaga potężnych nakładów finansowych. Draże powstały m.in. dzięki projektom i ich dofinansowaniu, ale przede wszystkim pomogli nam przyjaciele i rodzina. Udało nam się także znaleźć wspaniałe miejsce — stary, zabytkowy młyn w samym centrum toruńskiej starówki. Lokalizacja to jeden z najważniejszych aspektów. Myślę, że miasta powinny doceniać takie inicjatywy i otwierać się na nie. >>Najważniejsze, że chcecie coś robić. W końcu Wasza

aktualna działalność wynika z zainteresowań i Waszego uporu. To nie są puste ściany, to nie tylko działające fundacje, ale Draże to przedłużenie Was. MK: To po prostu nasze życie — raz lepiej, raz gorzej (uśmiech). Mamy nadzieję na świetlaną przyszłość, ale co będzie, to będzie. Jak nie będzie Draży, to będzie coś innego. Będą dropsy (śmiech) albo inne groszki! Zobaczymy! MH: Aktualnie staramy się także rozwijać naszą działalność przez fundację — włączamy się w działania partnerskie, rozpisujemy projekty, chcemy animować działania z myślą o Drażach, liczymy na wsparcie wolontariuszy — wielu znajomych, i nie tylko, chce się zaangażować. Ostatnio podjęłyśmy współpracę ze stowarzyszeniem Sztuka cię szuka, które zajmuje się popularyzacją i edukacją związaną z działaniami artystycznymi i szeroko pojętą kulturą. >>51


>>zjawisko

>>Niedawno wspólnie organizowaliście event pt. Gastro-

rakieta. Dzieci (i nie tylko) tworzyły jadalną biżuterię. Chciałabym Was też zapytać o ten aspekt Waszej działalności — jesteście wegankami z przekonania? MK: Tak, przede wszystkim ze względów etycznych. Wystarczy spojrzeć, jak wygląda obecna hodowla zwierząt, cały przemysł mleczny czy mięsny. Ludzie często sobie wyobrażają, że mleko, które piją, pochodzi od krowy, która stoi sobie na łące i że tak jest od pokoleń. Dzieje się niestety coś zupełnie innego — wszystko jest bardzo uprzemysłowione, wtłoczone w fabryki. Głównie dlatego stwierdziłyśmy, że na tyle, na ile możemy, nie chcemy do tego przykładać ręki. Niestety, nikt nigdy w stu procentach nie będzie „czysty”. MH: Chodzi nam po prostu o wybór konsumencki. Dlatego mamy w Drażach ekologiczną kawę fair trade, ale staramy się pokazywać te idee także na co dzień. Żyjemy tak od wielu lat i Draże są tego odzwierciedleniem. Wiadomo, łatwiej byłoby nam kupić krowie mleko, które jest o wiele tańsze od sojowego, ale nie o to nam chodzi.

>>Kawiarnia żyje Wami! Same też pieczecie wegańskie

ciasta, które tutaj serwujecie, skąd bierzecie na nie pomysły? MK: Niekoniecznie są to autorskie przepisy. Bardzo dużo ciekawych i smacznych receptur znajdujemy w Internecie, na blogach kulinarnych. Nie musimy niczego specjalnie wymyślać. >>52

>>A nie jest trudno upiec wegańskie ciasto bez użycia

jajek i mleka? Chociaż Wasze ciasta są świetne. MK: Tak, pyszne są! (śmiech) Niekoniecznie jest też to trudne, po prostu trzeba wiedzieć, na co zamienić zwierzęce produkty. Jeżeli my gotujemy tak od dziesięciu lat, to po prostu weszło nam w krew.

>>A macie jakieś swoje ulubione ciasto?

MK: Tak! Sernik z tofu z ananasami albo z brzoskwiniami. Możemy dać przepis!

>>Jedzeniowych eventów jest tu dużo: wspomniałyśmy

już o Parciu na żarcie. A co z Waszym ogródkiem? Kiedy zacznie tętnić życiem? MK: Właśnie dziewczyny ze wspomnianego już Sztuka cię szuka włączyły się w koordynację projektu Ogrodniczej Partyzantki na Przedzamczu i zaczęliśmy działać w całym mieście — przyjechał do nas Kwiatuchi, czyli duet artystyczny, który zajmuje się działaniami w przestrzeni publicznej, oswajając ją m.in. przez ogrodnictwo. Znaleźli się również wolontariusze chętni do przekopania naszego ogródka, a także panie z Uniwersytetu Trzeciego Wieku, które na pewno będą doglądać posadzonych roślinek. MH: Nawet odniosłyśmy wrażenie, że miasto chce, aby obok wyrastających jak grzyby po deszczu rzeźb (śmiech) pojawiły się w Toruniu rośliny i świeże zioła! musli magazine


>>zjawisko FOT. STUDIO TUTTO

SERNIK Z TOFU Z ANANASAMI LUB BRZOSKWINIAMI: 0,5 kg tofu (2 kostki) 1 torebka budyniu waniliowego lub śmietankowego 0,5 szkl. cukru 1 łyżeczka proszku do pieczenia garść rodzynek 1 torebka cukru waniliowego 2 cytryny 1 puszka brzoskwiń w syropie lub ananasów

na spód i kruszonkę: 1,5 szkl. białej mąki 0,5 szkl. pszennej razowej mąki 5 czubatych łyżek cukru 0,5 szkl. oleju słonecznikowego 1 torebka cukru waniliowego 3 łyżki kakao

Sposób przygotowania

>>W poprzednim roku ogródek niestety nie powstał, bo

otwierałyście kawiarnię pod koniec sierpnia, a to już właściwie czas sianokosów! MK: No tak, niestety nie udało nam się zrealizować wówczas projektu, ale mimo wszystko mamy nadzieję, że w tym roku osiągniemy sukces. Najważniejsza jest kolektywna współpraca przy projekcie, mamy w zanadrzu jeszcze trochę czasu, ale bez pomocy osób z zewnątrz nic się nie uda. Udostępniamy ziemię i kibicujemy, żeby zaczęło się coś tutaj dziać. Liczymy w dużej mierze na mieszkańców, którzy może chcieliby na starówce mieć po prostu ogródek. Jesteśmy też pełne nadziei wobec pań z Uniwersytetu Trzeciego Wieku.

>>Czyli Draże to też miejsce, które łączy pokolenia?

MK: Jak najbardziej. Zaznaczamy, że w naszych inicjatywach mogą brać udział wszystkie dzieci od czwartego do setnego roku życia (uśmiech).

>>Życzę Wam powodzenia w nadchodzących eventach! Przepis na sernik kradnę i udostępniam czytelnikom. Dziękuję za rozmowę! MH i MK: My również dziękujemy.

Masa: Cytryny sparz wrzątkiem, na tarce zetrzyj skórkę i wyciśnij z nich sok. Rodzynki umyj dokładnie, brzoskwinie (ananasy) pokrój w drobną kostkę. Tofu zmiel w maszynce do mielenia dwa razy, dodaj budyń (suchy), cukier, cukier waniliowy, proszek do pieczenia, sok i otartą skórkę z cytryny, rodzynki i pokrojone brzoskwinie. Wszystko dokładnie wymieszaj. Kruszonka: Mąkę białą i razową wymieszaj dokładnie z cukrem i cukrem waniliowym. Dolej oleju i wetrzyj go w mąkę, najlepiej ręką, tak żeby mąka nabrała konsystencji wilgotnego piasku. Wtedy dodaj 4 łyżki syropu z brzoskwiń i jeszcze raz wszystko dokładnie rozetrzyj ręką. Otrzymaną w ten sposób kruszonkę podziel na dwie równe części. Jedną połową wysyp równomiernie dno blachy do pieczenia (25 × 40 cm). Wyłóż na nią masę z tofu i posyp resztą kruszonki. Nagrzej piekarnik do 180°C. Wstaw sernik na 50—60 minut. Najlepiej smakuje schłodzony :)

Cafe Draże / Przedzamcze 6b / Toruń >>53


: Katarzyna

Bogucka




:

Syrenka warszawska



:



Ilustracje do książki Anny Czerwińskiej-Rydel „Co tu jest grane?” (Wydawnictwo Wytwórnia 2012)





: :


:



:

Ilustracje do książki „Maryna, gotuj pierogi!” (Wydawnictwo Tatarak 2011)



::




: :

Plakat Warszawy przygotowany na wernisaż „Piątki w Piątkach” (i na potrzeby przyjaciół obecnych na plakacie)



:

Ilustracje do książki Juliana Tuwima „O Panu Tralalińskim” (Wydawnictwo Wytwórnia 2010)



:



Plakaty z cyklu „Rady nie od parady” (2012)

:




:

:


:

Katarzyna Bogucka. W 2009 roku obroniła

dyplom malarstwa na UMK w Toruniu. Od tego czasu mieszka i pracuje w Warszawie. Swoją energię skupia głównie na ilustrowaniu książek dla dzieci. Inspiruje ją wszystko to, co kiedyś chłonęła w dzieciństwie. Charakter obserwatora sprawił, że jest tego wiele. Dziś stara się nawiązywać nie tylko do przeszłości, ale także do otaczającej ją rzeczywistości. Wskutek tego rodzina i przyjaciele z lekkim zdziwieniem mogą odnaleźć na jej ilustracjach siebie, znajome przedmioty i miejsca. Cieszy się, że udaje jej się robić to, co kocha, a czasem nawet z tego żyć.

:

Zapraszamy na stronę www.nioska.com, na której artystka wraz ze swoim partnerem zamieszcza kolejne projekty, które przygotowuje głównie w oparciu o swoje ilustracje. Ilustrowane przez Katarzynę Bogucką książki można zobaczyć na www.bogucka.com


>>nowości książkowe

książka NOWOŚCI

Po drugiej stronie lustra i inne eseje Umberto Eco Wydawnictwo W.A.B. 25 lipca 2012 49,90 zł

O czym wiedziała Maisie Henry James Prószyński Media 12 lipca 2012 34 zł

Po drugiej stronie lustra i inne eseje to zbiór tekstów z lat 70. i 80. minionego wieku połączonych wspólnym tematem: znak i jego przygody w dziejach cywilizacji. Jak zwykle u Eco znajdziemy sporą dawkę osobliwego humoru i autoironii, przyprawionych celnymi pointami i błyskotliwymi spostrzeżeniami. Autor Imienia róży bacznie przygląda się i bada: listy Pliniusza Młodszego, średniowieczny alegoryzm, science fiction, sztukę nazistowską, złe powieści i kiepskie malarstwo. Teksty, jak zresztą autor deklaruje w przedmowie, przyjmują postać prasowych artykułów i naukowego dyskursu. Ta formuła nie jest być może wymarzoną pozycją dla urlopowiczów, ale z pewnością zostanie z czytelnikami dłużej niż wakacyjny sezon.

O czym wiedziała Maisie po raz pierwszy w polskim przekładzie! Henry James tym razem kreśli historię dziecka uwikłanego w zły i zdeprawowany świat dorosłych. Mała Maisie przerzucana jest od matki do ojca, którzy ze wszystkich sił postanowili się zniszczyć. Mała stała się naturalnym elementem ich walki. Jej historia staje się jeszcze bardziej pogmatwana i smutna, gdy rodzice po raz drugi stają na ślubnym kobiercu. Subtelnie, ale bez czułostkowości, a chwilami wręcz brutalnie James przedstawia gorzki świat z perspektywy sześciolatki — i chyba ten pomysł robi na czytelniku największe wrażenie. Zwłaszcza że autor napisał ją pod koniec XIX wieku.

ARBUZIA

Elizabeth Taylor i Richard Burton Christa Maerker Prószyński Media 19 lipca 2012 49 zł

>> Lato jest dobrym okresem na premierę biografii. Nie ma nic przyjemniejszego od wygrzewania się w ciepłych krajach, czytając o pięknych i bogatych. Lepsze może być jedynie moknięcie w namiocie na Mazurach z biografią w ręku o upadkach i zgryzotach pięknych i bogatych. Ale do rzeczy. Na półki polskich księgarń trafia historia burzliwego związku najsłynniejszej pary aktorskiej XX wieku — Elizabeth Taylor i Richarda Burtona. Ich związek był burzliwy, i taka też jest ta książka. Pełna dołków i wspięć na wyżyny, upadków i szczytów. Poznali się na planie Kleopatry i podobno zakochali w sobie od pierwszego wejrzenia. Żyli razem krótko i nie zawsze szczęśliwie, ale bez wątpienia płomiennie! ARBUZIA

>>84

ARBUZIA

Maggie Cassidy Jack Kerouac Wydawnictwo W.A.B. 1 sierpnia 2012 39,90 zł

Po raz pierwszy w polskim przekładzie! Nie lada gratka dla entuzjastów twórczości Jacka Kerouaca. Maggie Cassidy to nieco sentymentalna historia szkolnej miłości z niezłym drugim planem — żywym portretem nastolatków na chwilę przed wybuchem II wojny światowej. Autor tą historią powraca do zapomnianych miejsc, których już nie ma, oraz rozpamiętuje dawne namiętności, pierwsze młodzieńcze miłości i fascynacje. Trudno w tej historii dopatrzyć się Kerouaca jakiego dobrze znamy. Hektolitry alkoholu i eksperymenty z narkotykami zastępują tu pociąg do… bejsbola i dziewczyn. Warto zajrzeć do tej książki, niezależnie od sympatii do innych pozycji autora W drodze. ARBUZIA musli magazine


>>nowości filmowe

film książka NOWOŚCI

Zakochani w Rzymie reż. Woody Allen obsada: Judy Davis, Alec Baldwin, Penélope Cruz, Ellen Page 24 sierpnia 2012 102 min

Alpy reż. Giorgos Lanthimos obsada: Aris Servetalis, Johnny Vekris, Aggeliki Papoulia, Ariane Labed 24 sierpnia 2012 93 min

Finiszujące wakacje to znakomita okazja na last minute. Tym razem na wycieczkę po Rzymie zabiera nas Woody Allen. Zakochani w Rzymie, najnowsza komedia neurotycznego nowojorczyka, opowiada o perypetiach tubylców (Włochów) i tambylców (Amerykanów). Ten schemat już znamy. Czy dostaniemy coś nowego poza pięknie sfotografowanym Rzymem? Z pewnością końską dawkę wyrafinowanego humoru i długą listę filmowych sław. Młode pokolenie godnie reprezentują Ellen Page i Jesse Eisenberg. Ponownie Allen zaprosił do współpracy znakomitą Penélope Cruz, a po raz pierwszy laureata Oscara Roberto Benigniego. Kropkę nad „i” stawia Alec Baldwin, Judy Davis i on sam — Woody Allen!

Po znakomicie przyjętym przez polską widownię filmie Kieł Giorgos Lanthimos wraca do kin ze studyjnych obrazem Alpy. W pierwszym bezkompromisowo rozliczał się ze społeczno-politycznymi podziałami, ujmując temat w zgrabną metaforę odciętego od świata domu i jego mieszkańców. Czego możemy się spodziewać tym razem? Alpy (nazwa zagadkowej firmy) to historia grupy osób (usługodawców?), które wynajmują się jako zastępcy (dublerzy?) nieboszczyków. Naśladują ich gesty, zachowanie i przyzwyczajenia, by ulżyć w cierpieniu rodzinie pozostającej w żałobie. Brzmi zaskakująco? Ci, którzy widzieli wcześniejszy obraz Lanthimosa, nie są chyba za bardzo zdziwieni.

ARBUZIA

Prometeusz reż. Ridley Scott obsada: Noomi Rapace, Michael Fassbender, Charlize Theron, Guy Pearce 20 lipca 2012 124 min

>> Prometeusz jest pierwszym filmem science fiction Ridleya Scotta od czasu znakomitego Łowcy androidów. Temperatura emocji i apetyt na nowy obraz twórcy Obcego — 8. pasażera „Nostromo” wzrósł, kiedy światło dzienne ujrzała lista gwiazd, które pracowały przy produkcji. Wystarczy wymienić choćby Noomi Rapace, znaną z brawurowej roli Lisbeth Salander w trylogii Millennium, wschodzącą gwiazdę kina — Michaela Fassbendera (Głód, Wstyd, Fish Tank) czy laureatkę Oscara Charlize Theron. Do zespołu Scotta dołączył też człowiek z kraju nad Wisłą — operator Dariusz Wolski, który od wielu lat z powodzeniem funkcjonuje w Hollywood. Czy reżyserowi nadal po drodze z poetyką science fiction? Sprawdźcie! ARBUZIA

ARBUZIA

Oburzeni reż. Tony Gatlif film dokumentalny 20 lipca 2012 88 min

Twórca Exils i Vengo — Tony Gatlif — tym razem powraca na duży ekran z dokumentem Oburzeni. Jego premiera odbyła się na Berlinale i szybko okazało się, że film wzbudził ogromne emocje i dyskusje widzów. Gatlif zrealizował go w oparciu o kilkunastostronicowy esej Czas oburzenia! Stéphane’a Hessela — weterana ruchu oporu we Francji, dyplomaty. W swoim tekście autor walczy słowem o zwrócenie uwagi czytelnika na niesprawiedliwy system społeczny, w którym dzisiaj funkcjonujemy. Z kolei reżyser zabiera nas w podróż po dotkniętej rewolucją Europie. Młoda emigrantka z Afryki trafia do Hiszpanii i przyłącza się do Ruchu Oburzonych, który wyszedł na ulice Madrytu. ARBUZIA >>85


>>nowości płytowe

muzyka NOWOŚCI

Emergence Plum EMI Music Poland 25 czerwca 2012 36,99 zł

Vows Kimbra Warner Music Poland 9 lipca 2012 49,99 zł

Kto tęskni za starymi dobrymi dźwiękami spod znaku Sonic Youth czy Pixies, z całą pewnością powinien sięgnąć po najnowszą płytę zespołu Plum. Emergence to piąty z kolei krążek poznaniaków, którzy z przesterowanych gitar potrafią wyczarować całkiem spójną i melodyjną opowieść. Z ogólnego chaosu noise’u, bluesa, punka oraz hardcore’owych przypraw Plum po raz kolejny częstuje nas mieszanką wyborową, zagraną — co bardzo ważne — bez wysiłku i z pełną baterią energii. Jest dynamicznie, różnorodnie i na bogato (zmiany tempa i dodane efekty dźwiękowe tylko wzmacniają odbiór całości). Czy po przełomowym krążku Hoax jest szansa na bardziej i lepiej? Myślę, że w takim składzie zawsze.

Kiedy Kimbra śpiewała u boku Gotye Somebody That I Used to Know, znana była tylko fanom z Nowej Zelandii i nielicznym słuchaczom z innych zakątków świata. Portal YouTube i miliony kliknięć internautów sprawiły, że jej głos i twarz są już znane na całym globie. Gotye na fali sukcesu wydał kolejną płytę i reedycję poprzedniej, więc teraz naturalną koleją rzeczy przyszedł czas na Kimbrę i jej debiutancki krążek Vows. Materiał powstawał trzy lata, ale zaowocował bardzo dojrzałym albumem, który w Australii i Nowej Zelandii pokrył się już platyną. Jak Kimbra poradzi sobie na Starym Kontynencie i w wielkim świecie? Według „Rolling Stone” to artystka, której karierę warto śledzić. Pytania?

(SY)

My Head Is An Animal Of Monsters And Men Universal Music Polska 3 lipca 2012 54,99 zł

>> Of Monsters And Men, zespół określany mianem „folkowego objawienia Islandii”, od pewnego czasu całkiem dobrze radzi sobie na europejskich i amerykańskich listach przebojów — w rodzimej Islandii ich debiutancka płyta wylądowała na szczycie tamtejszej listy najlepiej sprzedających się albumów, w Niemczech zdobyła numer 4, a w Stanach pochodzący z albumu singiel Little Talks osiągnął 9. pozycję rockowej listy Billboardu. Ciekawe, co radosnych Islandczyków czeka w Polsce? Pokochaliśmy już Paulę i Karola, Kapelę ze Wsi Warszawa, więc i tym razem wietrzę spore powodzenie. Tym bardziej że trzy lata dla zespołu to dobry wiek na sukces. Trzymam kciuki. (SY)

>>86

(SY)

Gossamer Passion Pit Sony Music Entertainment 24 lipca 2012 62,99 zł

Passion Pit to elektroniczno-popowa formacja z Bostonu, która jak nikt potrafi połączyć komercyjny, chwytliwy beat z niezależnym i oryginalnym graniem, przebojem wdzierającym się na wszelkiego rodzaju listy i rankingi. Historia grupy zaczęła się pięknie i niewinnie — ich pierwsza epka powstała jako prezent walentynkowy dla dziewczyny lidera grupy, Michaela Angelakosa, który samodzielnie skomponował i nagrał cały album. Oficjalne wejście na rynek dla Passion Pit nastąpiło w 2008 roku, z kolei w następnym ukazał się ich pierwszy długogrający album Manners, który zdobył uznanie krytyków. Słuchając singla Take A Walk z najnowszego krążka Gossamer, trudno przejść obok niego obojętnie, trudno też nie myśleć przy nim o wakacjach. Go summer! (SY) musli magazine


>> film

RECENZJA

Och, Roman!

Wątpię, by w pełni usatysfakcjonowany wyszedł z projekcji tego filmu ktoś, kto czekał na porcję sensacji. Owszem, tych sensacji pojawia się dość sporo, ale nie jest to porcja podana w sposób strawny dla złaknionego. Bardzo ważna jest uwaga Polańskiego o najbliższym mu własnym filmie. To Pianista. Czyli artysta podnoszący się z dna otchłani życia-koszmaru, uwalniający się przez sztukę od ciążącego nad nim fatum. Czyli sam Polański — który przedstawia siebie na początku drogi do świata filmu jako niedouczonego, biednego chłopca, cudem ocalałego z krakowskiego getta; problemy z nauką, łobuzerstwo — niewiele wskazywałoby na kiełkującego genialnego artystę. Dwie rzeczy jednak sprawiają, że zaczyna powoli niedorosły jeszcze Romek zmierzać w jasno samowytyczającym się kierunku: fascynacja kinem (jeszcze z czasu okupacji) i umiejętność skupiania na sobie uwagi. Biografia została opowiedziana w filmie w taki sposób, że gmatwanina faktów nie przesłania fenomenu twórczości, a miłośnikowi kina Polańskiego zostaje ciekawie przedstawiony styk życia i sztuki. W interesujący sposób reżyser odnosi się też do własnych filmów — na przykład uznając Matnię za swe pierwsze wielkie spełnienie artystyczne, a Wstręt — za niewiele wartą chałturę…

>>recenzje

Wywiad-rzeka z Polańskim został nakręcony przez jego przyjaciela Laurenta Bouzerau w czasie, gdy reżyser był przetrzymywany w areszcie domowym w Szwajcarii. Ów kontekst, ale też i wstęp do rozmowy miały zwiastować, jeśli nie ograniczenie się do powszechnie znanego wątku, to ułożenie opowieści biograficznej tak, by w jej centrum znalazła się niesprawiedliwość, jaka rzekomo dotknęła Polańskiego. Opowieść Bouzerau i Polańskiego ukazuje kolejne odsłony niełatwego życia, ale tym, co z tego mętliku wyłania się najistotniejszego, jest sztuka filmowa. I może jeszcze potrzeba odnalezienia harmonii w życiu codziennym. O niesprawiedliwości nie ma mowy — Polański uznaje swą winę i rozumie, że musi ponosić jej konsekwencje. Tylko odróżnia konsekwencje konieczne od poddawania się absurdom amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości... W filmie brakuje trudnych, prowokacyjnych pytań, lecz w zamian czuje się przyjacielską atmosferę, co sprawia, że doświadczamy większej bliskości odpytywanego i autentyzmu sytuacji. Dziwne to wszystko jednak, gdy zdamy sobie sprawę, że Polański jest dla siebie mniej wyrozumiały i głębiej drąży w zasobach swej pamięci niż odpytujący go Bouzerau. Dobrze, że film został wzbogacony o liczne materiały archiwalne: z lat przedwojennych, wojennych i powojennych. Z drugiej strony jednak kamera ciągle jest w pogotowiu i pokazuje zarówno pytającego, jak i pytanego w sposób niepozwalający na ukrycie żadnej emocji; nie dałoby się też ukryć żadnego fałszu — i raczej, przynajmniej u Polańskiego, go nie widać… Widzimy za to łzy — ale bez taniego sentymentalizmu czy ckliwości. Opowieść wielowątkowa, ale czuje się niewidzialną klamrę spajającą wszystkie dotyczące życia i twórczości zwierzenia. MAREK ROZPŁOCH Roman Polański: moje życie reż. Laurent Bouzerau Film Point Group 2012

Saga o księciu Wiślan

Film oparty na motywach prozy Zbigniewa Masternaka — pochodzącego ze wsi w rejonie świętokrzyskim, rocznik 1978. Zbieżność życiorysów pisarza i bohatera filmu zapewne nieprzypadkowa. Choć jedynie zbieżność — nie mamy bowiem do czynienia z autobiografią, lecz z historią zawierającą masę elementów autobiograficznych. Co w tej historii najmocniej rzuca się w oczy, z jakim przekazem mamy do czynienia? Wydaje mi się, że twórcom filmu zależało na ukazaniu nieco przewrotnej, przerysowanej wizji świętokrzyskiej wsi, a przez to na dotarciu do jakiejś prawdy o niej. Nie reporterskiej ani socjologicznej, ale takiej od serca — prawdy o ziemi, o ludziach stamtąd. A wszystko z zapisem fragmentu życia pewnego szczególnego młodego człowieka na pierwszym planie. Można też uznać film za baśń o nieszczęśliwym księciu, który — zmuszony tkwić wśród motłochu — nie potrafi odnaleźć swojej drogi życiowej, swego miejsca, w którym byłby bezpieczny i nie czułby się rozdarty wewnętrznie. A może ten film jest raczej opowieścią o niedostosowaniu, które przeradza się w tragedię człowieka niedopasowanego, i nie ma nic a nic z baśni? Niewykluczone wreszcie, że dzieło Andrzeja Barańskiego można by interpretować jako pożegnanie ze światem, który w związku z polityką unijną wobec obszarów wiejskich odchodzi w przeszłość, i nie wiąże się z tym żaden apel o jego uratowanie, na >>87


>> przykładzie tytułowego księcia Wiślan i jego zmagań dostrzegamy bowiem, że ów świat, choć pozornie swojski, piękny i sielski, jednak niewart jest żalu czy tęsknoty, bo głupi i zmuszający każdego bez wyjątku do posępnej wegetacji. A może oglądamy obraz takiej polskiej wsi, której od dawna już nie ma, a jej zachowane resztki stanowią u progu XXI wieku zaczyn historii więcej wspólnego mających z czystą fikcją? Nie wiem, nie mieszkałem tam… Nie wiem też, co bliższe zamierzeniom reżysera i pisarza, jedno jest jednak widoczne — pewna rażąca, szczególnie jak na Barańskiego, niedoskonałość filmu. Sztuczne dialogi, często topornie posługujące się wiejską gwarą; humor nie zawsze najwyższych lotów… Pojawiały się w filmie sceny tak tandetne, że parę razy myślałem o opuszczeniu sali kinowej przed końcem seansu. A jednak coś mnie zatrzymywało. Nie tylko bardzo dobre zdjęcia Jacka Petryckiego i kredyt zaufania dla jednego z mych ulubionych reżyserów, ale też to „coś”, co sprawiło, że po obejrzeniu całości miałem poczucie obcowania z dziełem wartościowym. Istne czary… Dla Andrzeja Barańskiego jest to kolejny filmowy powrót do Polski-Małopolski prowincjonalnej. Udany? Wizja krzepiąca czy dołująca? Mimo wszystko warto sprawdzić naocznie. MAREK ROZPŁOCH Księstwo reż. Andrzej Barański Best Film 2012

Delpy odkurza historię Nie jestem wielką entuzjastką filmowych widowisk historycznych. Nie biorą mnie spływające złotem, potem, łzami, spermą i krwią obrazy peplum. Wyjątkowo oporna też jestem na niekiedy figlarne i ze swadą zrealizowane potyczki muszkieterów w filmach spod znaku serca i szpady. Jestem jednak głodna barwnych postaci, demonicznych charakterów, pokręconych osobowości, od których aż się roi na kartach historii. A w związku z tym, że widzem jestem trudnym i dosyć skomplikowanym, poprzeczkę stawiam jeszcze wyżej, domagając się aktualności. >>88

Kilka lat temu o film bez zapachu naftaliny pokusiła się Sofia Coppola. Jej Maria Antonina była radykalnym zerwaniem ze sztampą historycznego widowiska, w którym rockowe brzmienie i buty od Manolo Blahnika pozwalają współczesnemu odbiorcy pojąć ducha ówczesnego Wersalu. Reżyserka na plan dalszy odłożyła fakty, ich ścisłość i wierność na rzecz apetycznej wariacji, w której Maria Antonina jawi się raczej jako osiemnastowieczna Paris Hilton aniżeli okrutna królowa. Odrzucając realizm, udało się Coppoli pokazać nie tyle królową, co człowieka po prostu, przedstawić kolejny już raz po Między słowami gorzką refleksję nad ludzką samotnością. Zdemolowany Wersal do złudzenia przypominał pokój hotelowy po wizycie gwiazdki, która brak miłości topi w morzu doczesnych przyjemności. I czyż potrzebna nam lepsza pointa? Moim zdaniem — nie! Warto jednak zadać sobie pytanie, czy próba przekroczenia kinowej konwencji w zetknięciu powagi dziedzictwa cywilizacji z frywolną dozą popkulturowego szaleństwa i lifting królowej wyszły reżyserce na dobre, tym bardziej że po kolejną historyczną osobowość sięgnęła Julie Delpy. Podobnie zresztą jak Sofia Coppola zaopatrzona w historyczny odkurzacz. Tym razem film Krwawa hrabina — bo o nim mowa — trafił nie do polskich kin, ale od razu na półki z DVD, więc dotarcie do niego jest nieco trudniejsze, dlatego też trzeba powiedzieć wyraźnie — warto go zobaczyć! Bohaterką filmu jest Elżbieta Batory, najpotężniejsza hrabina na Węgrzech u progu XVII wieku, znana z krwawych praktyk i okrucieństwa. To wszyscy wiemy z kart historii. Reżyserka jednak sięga w tej opowieści do drugiego dna.

>>recenzje Zadaje proste, ale jakże celne pytanie — dlaczego? Zanim na nie odpowie, sprawnie buduje portret Elżbiety na nowo, odwołując się do mentalności kobiety XXI wieku. Wychodzi to jej produkcji na zdrowie! Współczesna widzka rozumie, kiedy bohaterka Delpy mówi — „Nie wychodź za mąż za faceta, który nosi niemodne ubrania”. Staje się jej jeszcze bliższa, gdy błyskotliwie odpowiada na uszczypliwości duchownego — „Lubię suknie i biżuterię podobnie jak pan, biskupie”. Bez wątpienia jest feministką, zwłaszcza gdy otwarcie i bez lęku potępia palenie czarownic — „Rzym morduje niewinne kobiety”. Fantastycznie odnajduje się w roli bizneswoman. Znakomicie zarządzając majątkiem i zasobami ludzkimi, do tego stopnia, że i król winny jest jej fortunę. Ma młodego kochanka, z czym nie bardzo się kryje. Jest znakomicie wyedukowana — zna sześć języków. Lubi modę i nie godzi się z upływającym czasem — mijającym pięknem („Czas nie ma szacunku dla piękna” — mówi hrabina). Czyż nie jest Elżbieta boleśnie współczesna? Jest, i w tym tkwi siła filmu Julie Delpy. Z miłości do młodego mężczyzny, ale też z przywiązania do piękna, gotowa jest na wiele, nawet jeśli finał tej historii miałby się skończyć tragicznie. Kiedy wybiera swoje kolejne ofiary, jest w pewnym sensie współczesną kobietą polującą na obietnicę wiecznej młodości w kolejnej perfumerii i gabinecie kosmetycznym. Elżbieta wybiera do swoich rytuałów krew niewinnych dziewic, my korzystamy z najnowszych odkryć współczesnej kosmetologii. Wina Elżbiety jest oczywista, nasza trochę mniej. Zatruwanie planety i niegodziwe warunki pracy, które towarzyszą pracownikom niektórych koncernów kosmetycznych — gdzieś na końcu świata — to przecież nie to samo co trup za ogrodzeniem. A jednak intuicyjnie czujemy więź z tym bliskim nam potworem. Kiedy pyta — „Boże, czy chęć pozostania piękną i młodą to grzech?” — rozumiemy ją jeszcze bardziej. Delpy bezbłędnie z historii Batory wybrała szaleństwo pogoni za młodością, czyniąc ze swojej bohaterki kobietę boleśnie współczesną. Historycy biją na alarm, a ja powiem jedynie — mam apetyt na więcej! MAGDA WICHROWSKA Krwawa hrabina reż. Julie Delpy Kino Świat 2009 musli magazine


Jako choroba cywilizacyjna Wytrawnym kinomanem nie byłam, nie jestem i już pewnie nie będę. Są jednak filmy, które zachwyciły mnie od pierwszej minuty i rozlewały się słodyczą w moim sercu do ostatniej. Ten, o którym dziś będzie mowa, widziałam już nie raz. Miło jest do niego wracać, wyszukiwać nowe smaczki, a w tym przypadku raczej niesmaczki. I to uczucie, kiedy trzeba podjąć szybko decyzję — śmiać się, zamknąć oczy, rzygać, a może wszystko naraz? To piękne! Dziś wiem, że pierwszy, niewinny z pozoru seans zakończył się pożarciem mojego mózgu, a przynajmniej jego części, przez małposzczura z Sumatry. Mówcie, co chcecie, było warto. Panie, Panowie — Martwica mózgu Petera Jacksona!

Jeśli ktoś filmu nie widział i zastanawia go nazwisko reżysera, które jest identyczne jak Michaela Jacksona, a w połączeniu z imieniem Peter przywołuje na myśl twórcę ekranizacji dzieła Tolkiena, informuję, że zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa. To ten sam facet (Peter Jackson, nie Michael — z tym zbieżność jest chyba przypadkowa). Prawda o Peterze Jacksonie jest taka, że zanim zaczął zarabiać pieniądze, tracił je na produkcje z gatunku gore. I miał do tego rękę. Wtedy nic nie zwiastowało jeszcze zwrotu w kierunku filmów o górach, morzu i lesie… Ale do rzeczy. O czym jest Martwica mózgu? Wszystko zaczyna się od wspomnianego małposzczura, który przyby-

>> wa drogą powietrzną do Nowej Zelandii w charakterze nowego mieszkańca zoo. Losy stworzenia splatają się z historią pewnej kobiety. Starsza pani chce zapobiec tragedii — związaniu się jej ukochanego syna Lionela z córką miejscowego sklepikarza Paquitą Marią Sanchez. Kiedy mamuśka śledzi zakochanych spacerujących po ogrodzie zoologicznym, zostaje ugryziona przez małposzczura właśnie. Dziarska pani unicestwia drapieżnika, nie wiedząc jednak, że zostawił on jej pamiątkę nie tylko w postaci rany, ale także taką na całe życie. I się zaczyna. Mamusia Lionela zmienia się nie do poznania, przy czym przemiana ta dokonuje się na naszych oczach. Widzimy, że jest jej coraz gorzej, jednak całkowicie tracimy nadzieję na cudowne ozdrowienie po (mojej ulubionej) scenie z budyniem i uchem. Im dalej, tym gorzej. Oczywiście w kartach zapisane jest, że przed totalną zagładą świat uratować mogą wyłącznie Paquita i Lionel. I sam ksiądz, choć podobny do Michała Listkiewicza, nie pomoże. To dzieło kinematografii reklamowano hasłem „Produkcja dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach i jeszcze mocniejszych żołądkach”. Twórcy filmu wiedzieli, co mówią. Ponoć w wielu krajach dla tych wrażliwszych w wypożyczalniach do Martwicy mózgu dołączano torebki na wymioty. Szczerze mówiąc, bardziej zbiera mi się na wymioty, jak pomyślę o ZUS i piosenkach zespołu Pectus, ale to kwestia gustu. Film zobaczyć warto, najlepiej na lekkim rauszu i nie łącząc seansu z obiadem. Gwarantuję, będzie dobrze. Nie jest to dzieło przegadane, a dzieje się niemało. Można powiedzieć, że więcej nawet niż we wszystkich Władcach Pierścieni razem wziętych. Na pewno więcej w Martwicy mózgu zobaczymy jelit i poucinanych kończyn beztrosko, wręcz wesoło przelatujących na ekranie. A to duża wartość filmu. Kiedy myślę o tym filmie, przypomina mi się pewna anegdota. Kiedyś, przebywając na wakacjach w miłym towarzystwie, musiałam na chwilę pojechać do Torunia. Zapowiedziałam znajomym, że skoro będę już w domu przejazdem, to przywiozę dla rozrywki Martwicę mózgu właśnie. Reakcją mego serdecznego kolegi na te słowa było stwierdzenie „Już przywiozłaś”. I wtedy się dowiedziałam. ANNA ROKITA Martwica mózgu reż. Peter Jackson Trimark Pictures 1992

>>recenzje

muzyka RECENZJA

Kapsuła czasu

Czy można twórczo lub choćby poprawnie odtworzyć ducha czasów zamierzchłych? Uchwycić to coś nieuchwytnego, szczególnego jedynie dla lat, w których wzrastało? Jak pokazują nam od dawna filmowcy, a teraz coraz częściej i muzycy — można! A jak przy tym nie popaść w odtwórczość, produkując marne kopie? Teoria nie ma w tym względzie, niestety, nic sensownego do powiedzenia, ale na szczęście mamy wielu zdolnych praktyków, którzy chętnie dzielą się z nami swoimi badaniami oraz dokonaniami. Należy do nich także brooklyński duet Chairlift, którego najnowszy materiał poglądowy zatytułowany Something z dużym wyczuciem eksploruje modne ostatnio electropopowe brzmienie lat 80. XX wieku. I nie tyle poprawnie je odtwarza, co idealnie współgra z innymi albumami z tego okresu (skojarzenia z Fleetwood Mac i Cocteau Twins wskazane) — to tak jakby Chairlift odkopało dla nas jedną z kapsuł czasu i wyjęło z niej takie przykurzone coś, co zachwyca swoją naturalną archaicznością. I chyba właśnie ta autentyczność najbardziej urzeka mnie przy każdym odtworzeniu Something... Autentyczność tę słychać w zasadzie w każdej kompozycji — znać, że nowojorczycy włożyli w to cały swój twórczy zapał, precyzyjnie i z wyczuciem dobierając i aranżując muzyczne ejtisowe retro(spekcje). W konsekwencji powstał album bardzo różnorodny, pełen przeciwieństw, ale i dosyć spójny, gdzie bezbłędnie łączą się gitara z klawiszami, szept z wyższym tonem czy nawet falsetem, euforia z wyciszeniem, moc>>89


>> ne brzmienie z balladą, a żywiołowy electropop zgrabnie ustępuje miejsca leniwemu ambientowi czy dream popowi. Znajdziemy tu np. drażniące kakofoniczne rozedrganie w otwierającym płytę synthpopowym Sidewalk Safari, poznamy metaliczne brzmienie Wrong Opinion, przebojowość tanecznego I Belong In Your Arms, przyłączymy się do rytmu wybijanego pstrykającymi palcami w Ghost Tonight (może wzorem Julii Marcell!?), zanurzymy w wielowątkowej i urzekającej linii melodycznej z Amanaemonesii, z grającym gdzieś na drugim planie świetnym basem, czy skorzystamy z wycieczki w tajemnicze ostępy lasów Sherwood (choć Turning brzmi w sumie tak, jakby Angelo Badalamenti spotkał w Twin Peaks Michaela Praeda składającego się do strzału). Tę tzw. ejtisowość płyty naturalnie dopełnia wokal Caroline Polachek (nie czyt. Polaczek!) — widać, że to materiał idealnie skrojony na jej warunki i skalę głosu, który raz jest wycofany i delikatny (jak w Cool As A Fire, Turning czy Wrong Opinion), innym razem emocjonalny i wyrazisty (I Belong In Your Arms, Amanaemonesia, Met Before), miejscami miękki i kuszący (Guilty As Charged z adekwatnym do stylizacji tekstem), a czasami zupełnie zaskakujący, wręcz brawurowy (taki np. wyrachowany wykrzyknik w Take It Out On Me wart jest niejednego grzechu). Całość aż skrzy się od ogranych już 30 lat temu motywów i nawiązań zarówno do wspomnianych klasyków gatunku, jak i celujących trochę niżej, żeby wymienić choćby takiego Limahla. Ale w tym właśnie tkwi potencjał tego wydawnictwa, będącego muzyczną wersją sentymentalnej podróży w czasie. Pytanie tylko, czy ktoś lubi takie podróże i czy sentyment do epoki kiczu w ogóle nam przystoi. Something nie jest może dziełem wybitnym, ale bardzo dobrze zrealizowanym produktem już na pewno. Z reguły jest lekko i przyjemnie, bez zbędnych wypełniaczy i wielości stylistyk — dokładnie tak, jak na retro electro i pop lat 80. przystało. Nie oczekiwałem nic poza tym, tym bardziej że bardzo trudno jest w takim gatunku nagrać dobry album. Ta płyta ze względu na swój domniemany rocznik musi też trochę dojrzeć — nie wszyscy od razu docenią jej wytrawność i jedyny w swoim rodzaju smak. Pewnie jak większość, także i ja potrzebowałem trochę czasu, zanim poznałem się na jej całej zawartości. Na początku istniał dla mnie tylko ostatni z listy Guilty As Char>>90

>>recenzje

ged. Teraz uważam, że to idealne zakończenie tej czterdziestojednominutowej, wielce inspirującej podróży w czasie. Sprawdzian z historii popkultury Chairlift mają u mnie zaliczony. SZYMON GUMIENIK Something Chairlift Sony Music Entertainment 2012

Uff jak gorąco

Najnowszy album Gorących Podzespołów pojawia się w sam czas, by zaopatrzyć poszukujących wrażeń na trasę po kolejnych muzycznych festiwalach lata. Dobrze poskręcana piątka z Londynu kontynuuje drogę wskazaną świetnym One Life Stand sprzed dwóch lat. Fascynacje housem, dobrobyt i ciągła przygoda z DJ-ką każdego z członków grupy nagromadziły nowy zestaw dyskotekowo sprawdzalnych utworów o miłości i pochodnych. Album gra dobrze w każdych warunkach, ale pełną wartość In Our Heads zdaje się zyskiwać właśnie w warunkach poruszenia (let’s sway!), gdy można bezpośrednio przetestować adekwatność bitu do układu płyt chodnikowych (dla przykładu zbadane na rozpoczynającym całość Motion Sickness). Wciąż zaskakujący dla piszącego, jasny głos Alexisa Taylora, przyjazne i idące środkiem skali częstotliwości melodie, nade wszystko zaś świetnie pulsujący bas w niezliczonych odcieniach dają nagraniu siłę do uniesienia każdego smutasa kilka centymetrów wyżej. Singlowe Night & Day z gościnnym udziałem Reggiego Wattsa, brzmiące jakby ukradziono je ze studia Timberlake’owi (co specjalną obelgą nie jest), idące za nim Flutes, rozlewają-

ce się po sieci z zachwytem, który jest w stanie wybaczyć im nawet popieprzone wideo (siedem minut kręcącego się w koło z rozpędem obrazu kamery), mój faworyt, będące właściwie balladą oparte na ciągnącej się bluesem gitarze Look At Where We Are — Hot Chip nie skręcają, nie tracą wysokości. Płyta powstawała pod opieką i w studiu Mark Ralpha, mającego mocne syntezatory jeszcze z lat siedemdziesiątych, a który w zgodnej opinii Podzespołów okazał się producentem godnym tego miana. Stąd szybkość rejestracji utworów, z których część była daleka od skończenia w momencie wejścia do studia. Znać również, że bliski kontakt z DJ-owaniem poprowadził grupę właśnie w kierunku nośnych, parkietowych i w sposób przemyślany podkręconych kompozycji. Przy całym bogactwie pomysłów całość brzmi świeżo i wolna jest od ciężkości, czego nie można powiedzieć na przykład o wydanej w tym samym czasie płycie grupy Garbage, straszącej rykiem wymieszanym z galaretką. Niech żyje więc synthpop, a umierają starsze demony. Ta płyta jest na poranki, puste szosy i wieczory. Do częstego użytku. ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI In Our Heads Hot Chip Domino 2012

Kooperatywa To była chyba najbardziej oczekiwana przeze mnie premiera. Nie Oceana czy Jarzębinowe „koko koko”, ale właśnie ten projekt dwóch gigantów, w którym wiele osób doszukiwało się jakiegoś mistycznego pojedynku na geniusz muzyczny. W No Man’s Land Studio spotkali się liderzy zespołów Opeth i Porcupine Tree. Pierwszy, Mikael Åkerfeldt, jest Szwedem. Mój kolega kiedyś powiedział o nim, że ma niesamowity, czysty głos, z którego potrafi w okamgnieniu przejść do takiego potężnego growlu, że Nergal powinien się czerwienić ze wstydu. Do tego wszystkiego ma miłą, spokojną i wzbudzającą zaufanie twarz, tak że człowiekowi się wydaje, że zaraz odłoży gitarę, zejdzie ze sceny i będzie karmił biedne afrykańskie dzieci. Drugi zaś, musli magazine


>>recenzje

Steven Wilson, z twarzy przypominający raczej zakompleksionego informatyka, gra na wszystkim, śpiewa, produkuje — między innymi płyty tego pierwszego, i jest Anglikiem. Łączy ich muzyka, choć różna, bo Åkerfeldt z zespołem Opeth początkowo reprezentował scenę death metalową — wprawdzie tę progresywną, ale zawsze, a Wilson w swych licznych projektach oscylował między popem, rockiem a dźwiękami, którym niejedni nie przyznaliby już zaszczytnego miana muzyki. Ponad tymi podziałami łączy ich szczera przyjaźń, a jej efektem okazał się projekt Storm Corrosion. „Musli Magazine” objęło patronat medialny nad albumem, który ukazał się pod tym szyldem i z takim samym tytułem. Ręce mi drżały, gdy wreszcie otworzyłem paczkę z płytami, ale niestety trzeba było biec do pracy i tak w odtwarzaczu krążek wylądował dzień później. Może to oczekiwanie tak wzmogło apetyt, ale uważam Storm Corrosion za album genialny. Miał on być zakończeniem trylogii obejmującej Heritage Opetha i Grace For Drowning Wilsona, ale jakoś — prócz atmosfery na nich panującej — nie potrafię znaleźć nawiązań do tych płyt. Za to muszę stwierdzić, że wspólna praca Åkerfeldta i Wilsona jest lepsza niż Heritage, a już z pewnością niż trochę rozczarowujący Grace For Drowning. Storm Corrosion wprowadza nową świeżość w dokonania dwóch genialnych muzyków, którzy trochę stetryczeli i choć twory spod ich rąk wychodzące były świetne, to już nie zaskakiwały. Co ciekawe, wspólny projekt nie jest jakąś hybrydą stylów obu panów, lecz koktajlem. Takim z warstwami. Bez trudu można stwierdzić, za które partie danego utworu kto był odpowiedzialny. Jak sinusoida płyta ta płynie raz bardziej po stronie Åkerfeldta, raz Wilsona, ale wciąż w tym samym kierunku. Jest tu cała masa ambientu, psychodelicznego smooth jazzu, jest charaktery-

styczny szwedzki mroczny klimat gitar, wszystko niesamowicie akustyczne. Przyprawiające o gęsią skórkę wstawki gitarowe są przepiękne. Majstersztyk! Album zdobi grafika Hansa Arnolda, ale jakoś nie oddaje ona do końca klimatu tej muzyki, brakuje jej obecnej w albumie przestrzeni. Drugie słowo krytyki dotyczy długości tej płyty. Czterdzieści pięć minut to za mało, żeby się w niej dobrze rozsmakować, ale w końcu zawsze lepiej zostawić niedosyt, niż zanudzić… Tak czy siak album piękny! Mam nadzieję, że nie jest to ostatnie dzieło tego duetu. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Storm Corrosion Storm Corrosion Warner 2012

Na Bogato$ci

>>

Przygotowując się do napisania tej recenzji, obejrzałem całe dwa odcinki serialu Kaliber 200 Volt. Żałuję tych dwudziestu minut. Mogłem je wykorzystać znacznie lepiej. Za serialem stoi Bartek Walaszek, znany głos wszelkich miniseriali firmowanych znakiem GIT Produkcja, założyciel Zespołu Filmowego Skurcz. Przyznam szczerze — podobał mi się film Wściekłe pięści węża. W czasach, gdy ani nie powstawał jeszcze Internet, ani małe kamery nie były na tyle powszechne, żeby każdy, za przeproszeniem, debil mógł sobie zrobić film parodiujący kino kung-fu. W związku z czym przygody karateki, który wali po mordzie i rzuca beznadziejne teksty do swych wrogów, by powyrywać im wnętrzności zrobione ze sznura kiełbas w keczupie, zyskały moją sympatię i aprobatę. Wąsy zrobione były z brązowej wełny, no i po

przyjacielsku występował tam chwilę Kazik Staszewski. Na chwilę, bo zaraz też został słusznie pokonany przez głównego bohatera. Dzisiaj każdy gimnazjalista za punkt honoru stawia sobie nakręcenie i wstawienie do sieci filmiku, by później otrzymać jak najwięcej uniesionych kciuków na fejsie. Potem nawet podobały mi się miniseriale takie jak Piesek Leszek — irracjonalny humor, tak płytki, tak durny, że mimowolnie parskało się śmiechem. Ale ja wtedy miałem szesnaście lat. Dzisiaj, gdy mam mniej czasu, szkoda mi go na męczenie sobie oczu tymi filmikami. Tyle gwoli wstępu. Zespół Figo Fagot powstał bowiem na potrzeby serialiku Kaliber 200 Volt. W drugim odcinku zapijaczony rolnik w radiu między jednym a drugim hiciorem grupy Figo Fagot dowiaduje się, że we wsi grasuje Rosjanin kanibal, zbieg z więzienia. Wtem do drzwi ktoś puka. Szybko wychodzi na jaw, że to jego ulubiona grupa muzyczna, której zepsuł się żuk w trasie. Poczęstował więc idoli wódką, a oni odwdzięczyli się muzyką. Rzecz jasna Rosjanin z siekierą się pojawił, a krew tryskała po ścianach jak w pierwszym filmie Grupy Skurcz. Tyle że Bułgarski Pościkk powstawał w 2001 roku. Minęło zatem jedenaście lat, nowe pokolenie ogląda te filmy, a Walaszek zjada już własny ogon. Gdzieś tam ktoś wpadł na genialny pomysł, że Braciom Figo Fagot można wydać płytę. Tak powstał album Na Bogato$ci, zbiór jedenastu tworów, bo piosenkami tego nie nazwę. Najlepszym numerem jest singlowa Bożenka, ale przyznam, że użycie słowa „najlepsza” to szukanie na siłę dobrych stron tego albumu. Tekstowo mamy do czynienia z wynurzeniami na tle seksualnym — o miłości oralnej w toalecie w dyskotece, o zdradzie z Cyganem, i rzecz jasna o wąsach, które Walaszek niezmiennie uważa za szczyt wiochy. Całość podobno jest parodią disco polo. Problem tkwi w tym, że po piosence Tańczyć chcę formacji Long & Junior w roku 2004 disco polo jest już pastiszem samego siebie. Nikt nie traktuje tego gatunku poważnie, a i sami muzycy przyznają się do tego, że robią to już tylko dla jaj i dla pieniędzy. Zespół Boys grał na Juwenaliach w Toruniu kilka lat temu. Gdzie tu miejsce zatem na parodię disco polo? Parodia parodii? Żart powtarzany setny raz nie jest śmieszny. Jest żenujący. W latach osiemdziesiątych na fali disco Andrzej Korzyński wymyślił postać Franka >>91


>>recenzje Kimono, karateki, tuza disco, który jako DJ w dyskotekach wyprawiał cuda. Jego piosenki, które były parodiami ABBY, Bee Gees czy Modern Talking, były tak dobrze skomponowane, że pastisz nie został przez wszystkich zrozumiany i King Bruce Lee wszedł do kanonu disco w Polsce. Bracia Figo Fagot nie dorastają nawet do pięt Frankowi. Szczerze mówiąc, patrząc przez pryzmat parodii, nadal muszę stwierdzić, że ten album, cytując Kazika, „puka w dno od spodu”. Ktoś to kupi, tak jak sprzedają się DVD Kapitana Bomby, ale z całym szacunkiem, wała Walaszek nie robi sobie z disco polo, tylko z tych, którzy wydadzą pieniądze na ten krążek. Płytę wydaje SP Records, co jak mniemam, jest zabiegiem powodowanym znajomościami — Walaszek stał również w szeregu z kultowym w niektórych kręgach zespołem TPN25. Jedyne co mnie zasmuca, to fakt, że płyta Na Bogato$ci jest wydana lepiej niż Dekada Strachów Na Lachy czy ostatni Bootleg DVD Pidżamy Porno. Wydane to jest chyba nawet lepiej niż Plamy Na Słońcu KNŻ. Szkoda! GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

nej waty. Dopiero tom drugi przynosi jakieś konkrety, ale i tak mam wrażenie, że nie jest w stanie zaspokoić czytelnika obeznanego z Mrożkiem scenicznym. Autor miota się w swej codzienności, utyskuje na nią i zachowuje jak nastolatek, któremu domalowano wąsy, ubrano w za duży garnitur i kazano udawać dorosłego. Jakiś czas później gruchnęła wiadomość, że mają się ukazać dzienniki Białoszewskiego. O tyle można kręcić głową, że cała twórczość Białoszewskiego jest przecież swoistym dziennikiem. Opanował on bowiem do perfekcji zapis codzienności, z pozoru nic nieznaczących rozmów czy spotkań, czy takich wydarzeń jak zejście do sklepu. Zresztą niemal cała proza Białoszewskiego to wspomnienia. Tymczasem wydawca kusił, że nikt dziennika nie mógł przeczytać wcześniej ze względu na zawarte w nim rewelacje. No więc trzymam w rękach niemal tysiąc stron tekstu i… Od razu widać, że literacki zamysł Białoszewskiego jest konkretny. Nic się nie rozmywa, nic się nie pruje. Nie ma słabości, nie ma utyskiwania. Nie ma odrobiny waty. Konstrukcja jest prosta i przez to niesamowicie solidna. Czyta się łatwo i przyjemnie. Wiemy, bo uczono nas tego w szkołach, że Białoszewski to mistrz języka codziennego, który w poetycki sposób opisywał łyżkę durszlakową oraz rozpaczał po stracie pieca kaflowego. Pisał językiem, którym można było obierać ziemniaki. Refleks słońca w szybie, uderzenie w szafkę, bulgot rury w cichym mieszkaniu w niedzielne popołudnie; to była materia, z której budował świat swoich wierszy. Podobnie jest

>> Na Bogato$ci Bracia Figo Fagot SP Records 2012

książka RECENZJA

Co widać przez łyżkę durszlakową?

Gdy wydawało się, że w kwestii dzienników w Polsce nie nastanie jakaś większa rewolucja, gruchnęła wieść o planowanym wydaniu dzienników Mrożka. Wieść gruchnęła, dziennik został wydany i… zapanowała cisza. Zakupiłem go pełen nadziei, gdyż czytanie dzienników to przeżycie wyjątkowe, zwłaszcza gdy są osobną kreacją literacką, stworzeniem autonomicznego języka na potrzeby codzienności. Mistrzem jest tu Gombrowicz. Mrożek Gombrowicza miał przyćmić, ale nic z tego nie wyszło. Mrożek przed Gombrowiczem klęka, nazywa go Szefem, a jego dziennik pełen jest słow>>92

w Tajnym dzienniku. Mamy do czynienia z codziennością. Różnica jest taka, że w tej codzienności autor spotyka całkiem codziennych ludzi, których opisuje nieraz z imienia i nazwiska. Niektórych nie lubi, niektórych lubi. Z niektórymi sypia, innych kocha bratersko. Są animozje, kłótnie. Jest nienawiść i miłość. Wreszcie jest seks. Białoszewski bierze rzeczywistość w dłonie i przygląda jej się z czułością i optymizmem, mimo iż życie nie szczędziło mu goryczy. Konstruuje swój dziennik z maleńkich skrawków codzienności, z wypowiedzi ludzi swojego otoczenia oraz ze wspomnień wojennych, całkiem wtedy jeszcze świeżych. Liczba wątków i postaci jest oszałamiająca. Wyłania się z tej układanki portret człowieka niezwykle towarzyskiego, otoczonego ludźmi, wchodzącego z nimi w skomplikowane interakcje, ale jednak zawsze uważnie obserwującego, stojącego niejako z boku. I przez to właśnie jest to także portret całego towarzystwa, które otaczało poetę, portret lekko niechcący, pisany jakby z przypadku. Ale to mylne wrażenie. Jest to proza doskonale skonstruowana i precyzyjna, a jednocześnie niesamowicie żywa i plastyczna. Sprawia wrażenie, że autor siedzi gdzieś obok i opowiada. Niesamowity kawał prozy. Mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że w prozie takie dzienniki to rzadkość. W polskiej — zdecydowanie rzecz bez precedensu. Mrożek może się pożegnać z drugim miejscem, a i Mistrz Witold może się czuć zagrożony. ADAM BLANK Tajny dziennik Miron Białoszewski Wydawnictwo Znak 2012

Wszyscy ludzie Króla Władza deprawuje. Badania psychologiczne i socjologiczne niejednokrotnie to udowodniły. Wykazano, że nawet osoby o nieskazitelnej reputacji w trakcie sprawowania władzy stają się skłonne do przekraczania norm społecznych i moralnych. Gubernator stanowi studium takiego przypadku, oparte na realiach lat trzydziestych XX wieku w jednym z południowych stanów USA. Willa Starka poznajemy jako skromnego, pracowitego człowieka, idealistę, musli magazine


>> który chce zostać politykiem, aby pomóc ludziom z nizin społecznych. Z mozołem pnie się w górę, nie mając predyspozycji ani skutecznego konceptu na dojście do władzy. Mówca z niego marny — na wiecach wyborczych próbuje przedstawiać wyliczenia i kalkulacje, których ludzie nie pojmują i nie słuchają. Potrzeba było wstrząsu, by Will w jednej chwili z niedoszłej ofiary manipulacji stał się charyzmatycznym przywódcą. Potem poszło już łatwo — mógł zabrać się za walkę z korupcją, budowę dróg i szpitali, zmianę systemu podatkowego. Niestety łatwo mu przyszło również przyswojenie zasady, że cel uświęca środki. Szantaż, przekupstwo, poniżanie ludzi, z czasem alkohol i barowe panienki… Opuszczają go sprzymierzeńcy, dla których bardziej istotne niż rzeczywiste dobro społeczeństwa jest to, by się przypadkiem nie pobrudzić. Mimo to Szef wciąż ma do dyspozycji grupę lojalnych osób, część z nich ślepo w niego wpatrzoną i nieanalizującą motywów, a część trwającą przy nim pomimo swych wątpliwości. To o nich mówi tytuł oryginału — All The Kings Men — bardziej oddający ducha powieści niż tytuł polski, gdyż to oni są głównymi bohaterami co najmniej na równi z Gubernatorem.

>>recenzje

ich poukładane dotąd życie rozsypuje się niczym domek z kart. Na tej podstawie tworzy kolejne koncepcje filozoficzne, oparte na teorii Wielkiego Skurczu, zgodnie z którą nic nie ma wielkiego znaczenia. Pozostali ludzie Szefa to: Sadie Burke, samozwańcza współtwórczyni jego sukcesu i obsesyjnie zazdrosna kochanka; Cukierek, szofer i ochroniarz, bezgranicznie, po psiemu wierny szefowi; Tiny Duffy, budzący odrazę jegomość, pokornie znoszący upokorzenia ze strony Szefa, skrycie wyczekujący chwili, gdy odegra się z nawiązką. Gubernator ma tak wiele aspektów, że trudno choć wspomnieć o wszystkich w tej krótkiej recenzji, przy czym ten polityczno-socjologiczny wcale nie jest najważniejszy. Są też wątki romantyczne, kryminalne, historyczne, obyczajowe. Akcja biegnie wartko i niejednokrotnie zaskakuje swymi zwrotami. Walory językowe tej książki są jednym z jej największych atutów. Opisy są tak plastyczne, że czytając, odnosi się wrażenie oglądania barwnego filmu. Już od pierwszych zdań, przedstawiających cadillaca, który mknie z szaleńczą szybkością po wstążce szosy, mijając Murzynów pokrzykujących do siebie na polach bawełny, czytelnik zostaje pochłonięty ciągiem metafor i bez końca chce smakować każde zdanie. Wielkie brawa dla Bronisława Zielińskiego za perfekcyjny przekład. Warto sięgnąć po tę przykurzoną już książkę, zatopić się w niej, rozsmakować w literaturze najwyższej klasy. Tematów do przemyśleń pozostawia niemało, gdyż jest nie mniej aktualna niż kilkadziesiąt lat temu. ANNA LADORUCKA Gubernator Robert Penn Warren Państwowy Instytut Wydawniczy 1962

Co się liczy Narrator — Jack Burden, prawa ręka Szefa, jest jednym z tych wątpiących. Zagadkowa jest jego wierność Starkowi, spełnianie w lot jego czasem absurdalnych poleceń, nawet wbrew sobie, ryzykując cierpieniem wielu ludzi. Odnosi się wrażenie, że sprawia mu przyjemność obserwacja, jak zareagują ludzie i jak

Sześć cnót mniejszych: dbałość, prawdomówność, życzliwość, szacunek, towarzyskość i humor. Doborowe towarzystwo. Może i odrobinę zapomniane, zepchnięte na margines publicznego dyskursu, niepopularne. Może i mało wyraziste, takie, które nachalnie nie rzuca się w oczy. Jednak gdybyśmy przeprowadzili pewien eksperyment i wykluczyli je z na-

szego życia, to dotkliwie odczulibyśmy ten brak. Bo mniejsze wcale nie znaczy mniej ważne. Bądź co bądź to ciche towarzystwo tworzy zręby praktyki moralnej, stanowi smar łagodzący zgrzyty w społecznym mechanizmie. Czy zatem wyszczególnione cnoty słusznie zyskały przydomek „mniejszych”? Jak przekonują autorzy, wyrażenie „cnoty mniejsze” jest nie tyle zwrotem wartościującym, co porządkującym, w którym dookreślenie „mniejsze” funkcjonuje jako synonim „powszedniości” (gdy cnota jest powszechnie dostępna), „przedsionkowości” (gdy mowa o cnotach schowanych za plecami wielkich wartości, niejako zapowiadających Dobro, Prawdę, Piękno, Sprawiedliwość czy Odwagę) i „poręczności” (gdy cnota jest możliwie łatwa do osiągnięcia i nie wymaga od nas specjalnych predyspozycji). Cnoty mniejsze można również przyrównać do scharakteryzowanych przez Nicolai Hartmanna wartości niższych, które wprawdzie nie zajmują wysokiego miejsca w aksjologicznej hierarchii, ale za to mają większą moc obowiązywania. W końcu na co dzień nikt nie oczekuje od nas, że wykażemy się heroizmem. Heroicznym się bywa, o ile warunki ku temu sprzyjające, a my potrafimy im sprostać. Natomiast życzliwym, towarzyskim, dbałym można być każdego dnia, bez specjalnej okazji, bez nadmiernego wysiłku, w pracy, w domu, podczas porannych zakupów, na spacerze z psem. I właśnie w tym tkwi siła cnót mniejszych. Po lekturze tej jakże poręcznej książeczki nie mogę jednak oprzeć się pokusie >>93


>> wyróżnienia spośród ujętych w niej cnót tych pretendujących do rangi fundamentalnych (życzliwość, szacunek, prawdomówność) oraz tych, które się nad nimi nadbudowują (dbałość, towarzyskość, humor). Trudno mi sobie wyobrazić, by ktoś, kto nie grzeszy życzliwością i nie darzy ludzi szacunkiem, mimo wszystko potrafił wykrzesać z siebie choć odrobinę towarzyskości. Wydaje się bowiem, że wspomniana życzliwość oraz szacunek warunkują towarzyskość, zakreślają łagodną linię horyzontu, nad którą ta może się dopiero pojawić. Z kolei skorelowana z arystotelesowską zasadą (nie)sprzeczności, uczciwością i zaufaniem prawdomówność wyznacza podstawowe ramy międzyludzkich interakcji. Przecież bez niej jakakolwiek wymiana informacji byłaby z góry skazana na niepowodzenie. Czy damy się uwieść urokowi sześciu cnót mniejszych? Tego nie wiem. Jak to w etyce bywa, o tym, czy zaprezentowany katalog cnót będzie skrojonym na miarę strojem w stylu casual (a do takiego przecież pretenduje), czy mimo wszystko okaże się krępującym ruchy zestawem formalnym, zadecyduje każdy z osobna. Jednak niezależnie od ostatecznych rozstrzygnięć szczerze namawiam: skuśmy się na romans z życzliwością, szacunkiem, dbałością, prawdomównością, towarzyskością i humorem. Może z czasem ów romans przerodzi się w trwały związek. Może codzienny trud pracy nad sobą wejdzie nam w krew. Może zamiast zasadzać się na siedmiomilowe buty, wreszcie nauczymy się pokonywać duże dystanse małymi krokami. Bo czyż miarą bycia dobrym człowiekiem nie są właśnie owe cnoty mniejsze?! IWONA STACHOWSKA Sześć cnót mniejszych Piotr Domeracki, Marcin Jaranowski, Marcin T. Zdrenka Wydawnictwo UMK 2012

Smakowite piksele Hélène Dujardin to Amerykanka z francuskim rodowodem, doskonale zresztą znana amatorom kulinarnej blogosfery. Jej blog Tartelette pełen jest przepięknych fotografii, na których prezentuje świeże, sezonowe dania. Ciepłe światło rozjaśnia zdjęcia Dujardin, która stawia na naturalność w każdym wymiarze. Doskonale doświadczona w temacie kulina>>94

riów, sama przygotowuje fotografowane dania. Jej przygoda z fotografią kulinarną zaczęła się, kiedy pracowała na stanowisku cukierniczym w jednej z amerykańskich restauracji specjalizujących się w kuchni francuskiej. Fotografowała wówczas swoje desery, aby jej współpracownicy wiedzieli, jak je komponować, gdy akurat pracowała na innej zmianie. Rok temu Hélène Dujardin wydała w USA książkę Plate to Pixel: Digital Food Photography & Styling, której parę miesięcy temu doczekaliśmy się w Polsce (Ujęcia ze smakiem. Kulisy fotografii kulinarnej i stylizacji dań). Od razu muszę przyznać, że polskie wydanie mnie rozczarowało. Nie mam żadnych zarzutów do samej książki Dujardin, która w środku pozostaje taka sama, jak w oryginalnym wydaniu. Ogromnym minusem jest moim zdaniem okładka. Gdzie podział się ten piękny amerykański półmisek z gruszkami, które chciałoby się schrupać? W zamian mamy aparat z kitowym obiektywem i „umiejętnie” wkomponowane zdjęcie z truskawkami. Estetykę okładki ratują trzy fotografie poniżej tytułu, w których naprawdę widać smak Hélène. Kompozycja akcesoriów fotograficznych jest natomiast nijaka i na pewno nie w stylu autorki. Kiedy kartkujemy książkę, bo to pierwsza czynność, zanim zaczniemy czytać, jest smakowicie. Małe żółte kumkwaty rozrzucone po drewnianym stole, kosz z jabłkami, roztapiające się lody, skomplikowane kompozycje z porcji ciasta przypominają niemal sceny rodzajowe, a nie martwe natury. Widać, że Dujardin nie tylko potrafi robić doskonałe zdjęcia, ale że za chwilę będzie nas próbowała tego nauczyć. Jest rzetelna i konsekwentna. Nie tylko przeprowadza nas przez elementarne podstawy fotografii cyfrowej, czyli zagadnienia czasu, przysłony

>>recenzje czy czułości, które — wydaje mi się — zna nawet najmniej wtajemniczony fotograf, ale wkracza też w sferę światła naturalnego i sztucznego. Widzimy ją przy pracy ze sprzętem i co najważniejsze — mamy możliwość konfrontacji zdjęć o różnym natężeniu światła i odmiennym kierunku. Myślę, że to dobry i pouczający zabieg — sami możemy stwierdzić, która fotografia wypada najlepiej. Najbardziej zaintrygowały mnie dwa rozdziały: Kompozycja i Stylizacja. Pierwszy jest całkiem niezłym zebraniem i podsumowaniem zagadnień kompozycji. Dujardin opowiada, co, kiedy i jak sytuować na zdjęciu, kiedy fotografować w myśl antycznej zasady złotego podziału, a nawet pokazuje zestawy barw, które najlepiej do siebie pasują i pozwalają wzbogacić kompozycję. W Stylizacji Dujardin zdradza tajniki fotografowania potraw. Warto zrosić sałatę wodą, czasem pomidora trzeba posmarować oliwą, żeby ładnie błyszczał. Prezentuje ciekawe tricki, być może nie tak bardzo dalekie od tricków fotografii reklamowej, która częściej stawia na postprodukcję. Dujardin też „bawi się” w Photoshopie i pokazuje, jak to robić umiejętnie. W książce stałym elementem są wypisane pod zdjęciami parametry ekspozycji. Widać, że twórczyni niczego przed nami nie ukrywa i pokazuje cały swój warsztat fotograficzny. Czy publikacja jest pomocna? Myślę, że starym wyjadaczom w tym fachu uwagi autorki nie na wiele się przydadzą. Nie ze względu na niski poziom, ale czasem są one tak oczywiste, że jedyny żal, jaki można odczuwać, to: dlaczego dopiero teraz ktoś zebrał to wszystko? Kiedyś trzeba było poświęcić sporo czasu, żeby odkrywać i uczyć się tajników fotografii krok po kroku. Jeśli natomiast dopiero zaczynasz z nią przygodę — Hélène na pewno pomoże i ułatwi pracę! MARTA MAGRYŚ Ujęcia ze smakiem Hélène Dujardin Helion 2012

musli magazine


>>ko_moda

AnimalKingdom.

Co? AnimalKingdom. to nowa marka biżuterii, w której zwierzęce motywy ujarzmione zostały monokolorem i szlachetnymi łańcuchami. Lwy, pantery, wilki i niedźwiedzie zastygły przy bransoletach i naszyjnikach, czekając na nowych opiekunów. AnimalKingdom. to również nieskończenie wiele możliwości kompozycji. Jak dotąd nie powstały dwie takie same bransoletki.

Kto? AnimalKingdom. tworzy Dorota Kempko, absolwentka ASP w Łodzi w Katedrze Projektowania Biżuterii. Projekt swoimi pomysłami wspierają Wojtek Dzięcioł — grafik, Agnieszka Gernand — koordynator projektów, oraz Dorota Wietrzyk — projektant ubioru i biżuterii.

Jak? Wszystkie projekty powstają w pracowni Doroty w Łodzi. Każda bransoletka i naszyjnik są robione ręcznie z wyselekcjonowanych elementów.

Dlaczego? Biżuterią Dorota zajmuje się od ośmiu lat, a pasjonuje odkąd pamięta.

Gdzie? AnimalKingdom. mieszka na Facebooku — facebook/AnimalKingdom. fanpage. Przez fanpage można dokonywać zamówień. Rezyduje również w butikach internetowych: Full of Style i Cloudmine oraz w butiku Idea Fix w Krakowie na ulicy Bocheńskiej.

zdolnych twórców polskiej modowej przestrzeni łowi dla Was Magda Wichrowska

>>95



Anna

Cioch urodziła się 14 czerwca 1991 roku w Lubaczowie (województwo podkarpackie). Fotografią zaczęła interesować się „intensywniej” dwa lata temu. Poza tym kocha czytać książki, słuchać muzyki, podróżować, poznawać nowe kultury, interesuje się modą, ogląda filmy (szczególnie horrory i thrillery) i nałogowo pije zieloną herbatę.



:


:



:



:






:



:


:




:




:



:


:


>>warsztat qlinarny

Samowystarczalna Nie wiem, kiedy udało mi się przestawić na czas letni. Trzymam kciuki za piękną pogodę i mam nadzieję, że w tym roku ominie nas lipcopad. To przełomowe dla mnie wakacje — pierwsze po corocznych trzymiesięcznych studenckich wyprawach w różne miejsca świata. Jeszcze do mnie nie dociera, że od teraz zjednoczę się z latem jedynie na dwa tygodnie. Dlatego postanowiłam wykorzystać je w pełni. Przygotowywałam się do tego porządnie. Zrobiłam odpowiednie zakupy i wyruszyłam na poszukiwania, o których pisałam już w poprzednim numerze. Bawiłam się w tym miesiącu w mlecznego detektywa. Udało mi się znaleźć krowę! Wprawdzie nie wiem, jak wygląda — czy jest fioletowa jak w reklamie znanej marki alpejskiej czekolady, czy czarna w kropki bordo jak w rymowance z dzieciństwa. Za to pani Jola — moja mlekocudotwórczyni, obiecuje i podkreśla, że krówka „gryzie trawę, kręcąc mordą”. I tak udało mi się kupić na czczonym przeze mnie na głos bazarku całe 6 litrów. 3 złote za litr. Białe, tłuste, którym nie potrafię, niestety, upijać się jak niegdyś, bo mój żołądek i jelita, i flaki wszelkie przyzwyczaiły się do tych nędznych sztucznizn z niechłodzonych półek. UcHaTe mleko bez uszu. Razu pewnego w sklepie znalazłam niemleko sprytnie nazwane — jak wszystkie produkty zastępujące te prawdziwe — Łąkowe. Ani słowa o mleku. Było tańsze o kilka groszy, co niestety, nie wzbudziło żadnych podejrzeń. Kupiłam jeden karton na spróbowanie. Odkręciłam, nalałam do dzbanuszka, żeby spienić do kawy i… nie spieniłam. Posmakowałam. Ohyda! Był to napój mleczny. Nie żaden napój jogurtowy, którego prawdziwy smak ukrywa się owocowymi domieszkami bez owoców. Tak — napój mleczny o zerowej zawartości tłuszczu zwierzęcego. Ale w zastępstwie wystąpił tu tłuszcz roślinny! Nawet jeśli był to olej, to bardzo kiepskiej jakości. Mleko-niemleko wylałam do zlewu. Powróćmy do prawdziwego, niepasteryzowanego mleka od krowy pani Joli. Postanowiłam zrobić ser. Jak przystało na dobrego mlecznego detektywa, kupiłam wcześniej chustę serowarską. Ale jej miejsce może zająć bez problemu czysta pielucha tetrowa albo gaza. Oprócz chusty kupiłam też podpuszczkę mikrobiologiczną. Co to takiego? Odkąd zaczęłam rozmawiać ze znajomymi o produkcji domowego sera, zaczęli się oni fascynować zagadnieniem i odkrywać, że parmezan jest zrobiony z podpuszczką, i feta, i edamski, i gouda. Tak. Większość serów robi się na podpuszczce, czyli na enzymie, który w odpowiedni sposób ścina mleko. Nie trzeba czekać, żeby skrzep serowarski wytworzył się na drodze kwaśnienia. Dzięki temu ser ma charakterystyczny serowy i świeży smak — o ile oczywiście nie dojrzewa zbyt długo. Kiedyś podpuszczkę uzyskiwało się tradycyjną metodą z suszonych żołądków cielęcych. Oczywiste — młode krówki miały dostatek enzymu, który miał trawić mleko. Nie bójcie się! Teraz podpuszczki są na wskroś wegetariańskie. Uzyskuje się je dzięki grzybom.

>> >>122

Mleko stanęło na jeden dzień w lodówce. Wiedziałam, że mam ograniczony czas, bo świeże jest jak tykająca bomba. Trzeba je pić albo przerabiać, zanim w dosyć szybkim tempie nie skwaśnieje. Sama produkcja stała się dla mnie procesem co najmniej fascynującym. Nie potrafię opisać blaknącej bieli mleka, które zaczyna się ścinać. Ani nawet zapachu i koloru serwatki, która okala zaczątek sera. Tylko ten, kto zrobił ser, jest w stanie docenić jego prawdziwość i naturalność. Kiedy mój ser odciekał z serwatki i moczył się w solance, zabawiłam się w piekarza. Nie zbierałam żyta ani pszenicy i nie zrobiłam mąki. Na to moje wakacje, niestety, za krótkie. Ale kupiłam żytnią mąkę ekologiczną — chlebową, i zaczęłam robić zakwas. Kiedyś w miarę regularnie piekłam chleb, teraz mam na to za mało czasu, ale z okazji urlopu postawiłam na samowystarczalność. Zakwas jest jak małe dziecko. Tak go zawsze osobiście odbieram i doglądam. Do tego jest dla mnie nieprzewidywalny. Zakwas powstaje jedynie z mąki i wody. To dla mnie nieprawdopodobne, że przy pomocy dzikich drożdży pojawia się tam mały bąblujący stworek, dzięki któremu bochenek chleba wyrasta i ma te piękne dziurki w środku. Przepisów na zakwas znajdziecie mnóstwo w Internecie. Ja mogę polecić metodę bąblowania za pomocą dokarmiania. Pierwszego dnia wsypuję do dużego słoika szklankę mąki żytniej chlebowej (typ 720) i zalewam szklanką wody — w temperaturze pokojowej, najlepiej niechlorowanej. I zostawiam tak sobie w ciepłym miejscu odkryte, żeby do słoika wleciały różne mikroorganizmy, które wspomogą produkcję. Po 24 godzinach dodaję pół szklanki mąki i pół szklanki wody. I mieszam. Następnego dnia to samo. Ważne jest, żeby zakwas pracował — na początku będzie to bardziej widoczne, później trochę mniej. Po czterech dniach zakwasowego żywota można już piec chleb. Ja jednak dla pewności, że ciasto wyrośnie, wolę dokarmiać zakwas przez 6 dni. Stworek powinien pachnieć trochę jabłkowo, w żadnym wypadku octem — wówczas jest niedobry. Może się Wam przydarzyć zapach acetonu, ale z mojego doświadczenia wiem, że czasem pachną tak starsze zakwasy. I na takim można piec. A jak już upieczemy, to pozostały zakwas można schować do lodówki przykryty folią śniadaniową. Przed następnym pieczeniem wyciągamy go i dokarmiamy 24 godziny przed pieczeniem. Chleb — prawdziwy chleb wymaga czasu. Nie dajemy żadnych sztucznych spulchniaczy ani wypełniaczy. Za to dajemy chlebowi długo żyć, zanim wsadzimy go do piekarnika. Zapach świeżego bochenka będzie wprost proporcjonalny do poświęconego czasu. Wierzcie mi, że nie ma nic lepszego niż plaster domowego sera na własnoręcznie wypieczonym chlebie. A potem kawa, miseczka malin i gorące słońce. I można zrobić najpyszniejsze kanapki na podróż w nasz ciepły kraj. Udanych wakacyjnych wojaży, odkrywania niepoznanych smaków i chwili slow dla siebie, żołądka i doznań kulinarnych! MARTA MAGRYŚ Kulturoznawczyni, zabytkoznawczyni i muzealniczka. Z zamiłowania kucharka i amatorka kuchni fusion. musli magazine


>>warsztat qlinarny DOMOWY SER PODPUSZCZKOWY I DOMOWA RICOTTA 6 litrów mleka najlepiej świeżego od krowy, może być również mleko pasteryzowane, ale w żadnym wypadku UHT 2 łyżki naturalnej śmietany 0,5 g podpuszczki mikrobiologicznej (do kupienia na allegro) sól sok z jednej cytryny

Podpuszczkę w proszku rozpuszczamy zgodnie z instrukcją w niewielkiej ilości wody i odstawiamy na około 20 minut. 5 litrów mleka wlewamy do dużego garnka i doprowadzamy do temperatury około 37—38 stopni. Nie wolno nam przekroczyć 40 stopni — ja zawsze sprawdzam temperaturę termometrem. Wyłączamy kuchenkę. Dodajemy do mleka śmietanę i łyżkę soli oraz podpuszczkę. Intensywnie mieszamy i gdy zauważymy, że mleko blaknie i robi się coraz gęstsze, przykrywamy je. Czekamy pół godziny. Po tym czasie kroimy powstały skrzep nożem, tak żeby powstały kawałki o boku około 1 centymetra. Ja wkładam później w tę masę ręce i rozdrabniam jeszcze ser. Zostawiamy miksturę na kolejne pół godziny. Po tym czasie wylewamy ser na chustę umieszczoną na sicie lub durszlaku, ale zbieramy całą odciekającą serwatkę do garnka. Ser odciskamy i wyciągamy z chusty na sito. Staramy się go obracać co dwie godziny. Tymczasem do serwatki dodajemy pozostały litr mleka i całość ogrzewamy do 95 stopni. Następnie dodajemy sok z cytryny, mocno mieszamy i wstawiamy garnek do zlewu wypełnionego zimną wodą. Durszlakiem możemy zbierać gorącą ricottę. Po około 24 godzinach odciekania sera wkładamy go do solanki, czyli roztworu soli kuchennej rozpuszczonej w wodzie w stosunku 1:10. Po godzinie obracamy ser (powinien on pływać) i wierzchnią warstwę nacieramy garścią soli. Po kolejnej godzinie powtarzamy czynność z drugiej strony i po godzinie odwracamy. Wyciągamy z solanki w sumie po czterech godzinach, kładziemy na sito i czekamy, aż płyn odcieknie. Po około 10 godzinach ser nadaje się do jedzenia. Należy przechowywać go w lodówce, w żadnym wypadku w reklamówce. Z podanej ilości mleka otrzymamy nieco ponad 0,5 kg sera podpuszczkowego i około 300 g ricotty.

>>

DOMOWY CHLEB ŻYTNI NA ZAKWASIE Z ZIARNAMI SŁONECZNIKA

Zaczyn: 3 łyżki zakwasu 150 ml wody 150 g mąki żytniej typ 720

Ciasto właściwe: zaczyn 380 g mąki żytniej typ 720

Na dzień przed pieczeniem robimy zaczyn: 0,5 łyżeczki drożdży instant (opcjonalnie) 200 ml wody w temp. pokojowej odmierzamy wodę i mąkę oraz dodajemy za1,5 łyżeczki soli kwas. Całość mieszamy łyżką i odstawiamy na 50 g prażonego słonecznika* 12—16 godzin w ciepłe miejsce. Po tym czasie do zaczynu dodajemy mąkę, wodę, sól oraz — jeśli chcemy mieć pewność, że ciasto wyrośnie — suszone drożdże instant. W tym czasie wsypujemy słonecznik na suchą patelnię i podsmażamy, dopóki nie zrobi się lekko brązowy. Studzimy (to bardzo ważne!) i dodajemy do ciasta. Wszystko mieszamy i przekładamy do keksówki wysmarowanej olejem i obficie wysypanej mąką. Zostawiamy do wyrośnięcia na 4—6 godzin w ciepłym miejscu. Posypujemy wierzch mąką. Wstawiamy chleb do zimnego piekarnika, nastawiamy termostat na 230 stopni i po 30 minutach zmniejszamy do 210 stopni. Chleb powinien być upieczony po kolejnej pół godzinie. Kroić po przestudzeniu. >>123


>>poe_zjada

Daria Danuta Lisiecka >>poetka, animatorka kultury, instruktorka teatralna, aktorka Teatru Moich Wierszy, twórczyni Ogólnopolskich Spotkań Poetów BIAŁA LOKOMOTYWA (Aleksandrów Kujawski—Ciechocinek—Nieszawa—Łazieniec, 1999—2010) i pisma literackiego młodych „Cudne Manowce” (Bydgoszcz, 2002—2008). Laureatka paru nagród poetyckich oraz teatralnych w kraju i gdzie indziej. Publikowała tu i ówdzie (m.in.: „Poezja”, „Metafora”, „Kultura”, „Akant”, „BregArt”, „Instynkt”). Autorka tomiku Teatr Moich Wierszy i paru spektakli autorskiego Teatru Moich Wierszy (m.in.: Obecność cienia, Studnie i ogrody, Dulle Griet i Inne, Velorio, Śnione Hiszpanie, śnione ogrody, Tu sen trwa dłużej niż karnawał). Mieszka w Aleksandrowie Kujawskim, działa w różnych miejscach.

Mijanie

coraz bardziej wyciekam z ciebie – życie; kropla po kropli sekunda po sekundzie...

już wysycha skóra, gorzknieje uśmiech; na palimpseście mojej, podobno wyrazistej twarzy co jeszcze da się zapisać

coraz bardziej wymykam się z ciebie – życie; wybierając osobność lub biegnąc za tym, co i tak niedościgłe coraz wolniej idę przez ciebie – życie; monotonią kroków wczepiając się w ścieżkę

w chmurnym pejzażu przedzimia moje ciągle złotorude włosy wielbią ciebie i przeczą nicości

>>124

musli magazine


>>poe_zjada

Anioł Byłam zawsze w pobliżu tańczyłam z wędrownymi komediantami ku Twojej uciesze przechadzałam się bez końca gotyckimi krużgankami Drażniłam niewidzialnym źdźbłem trawy na łące gdzie zmrużywszy powieki kontemplowałeś obrazy wszystkich kobiet Czasem spadałam na Ciebie snem nagłym burzą w ciemnej ulicy gorzkim smakiem braku i niemocy byś nie zapominał że to co tu i teraz ma cenę i boli Czekałam na Ciebie na wszystkich dworcach wypatrując pociągów którymi nie przyjeżdżałeś którymi mógłbyś przybyć Pozostanę na wyciągnięcie ręki na bliskość ust całujących powietrze Będę unosić się nad drzewem w cieniu którego zechcesz odpocząć W końcu dzikie zwierzę absolutu da się oswoić W końcu uwierzysz że ziarno wolności które chronisz w sobie niczym drogocenną perłę nigdy się w sól w oku moim nie obróci

>>125


>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

rocznik czarnobylski. Niedoszły, domorosły filozof. Wykonywał w życiu tyle różnych zawodów, że mógłby swoje Curriculum Vitae rozdzielić pośród kilku, niespecjalnie nawet nudnych, mężczyzn. W chwili obecnej, zgodnie z powołaniem, wykonuje wymarzony zawód aktora teatralnego. Silnie uzależniony od muzyki, niezależnie od bezsensownych podziałów gatunkowych. Brak szans na powodzenie odwyku. Wolałby oślepnąć, niż ogłuchnąć.

GOSIA HERBA

ANIA ROKITA

rocznik 1985

archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl www.gosiaherba.blogspot.com

>>126

MARTA MAGRYŚ

IWONA STACHOWSKA

choć miała być lekarzem, z wykształcenia jest kulturo- i zabytkoznawczynią. Z zawodu muzealniczką. Z zamiłowania weekendową szefową kuchni. Uprawia pomidory i poziomki w doniczce. Marzy o wyhodowaniu drzewa cynamonowego oraz o napisaniu książki (niekoniecznie kulinarnej). Gdzie tylko może dojeżdża rowerem. Cierpi na chroniczny brak wolnego czasu. Wciąż nie może się zdecydować, czy woli wiosnę, czy też jesień. Ale chyba bardziej jesień. Bo jest brązowa.

z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.

ARKADIUSZ STERN

MAREK

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.

musli magazine


WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Gosia Herba, Marta Magryś, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Iwona Stachowska, Arkadiusz Stern, Grzegorz Wincenty-Cichy współpracownicy: Adam Blank, Krzysztof Koczorowski, Anna Ladorucka, Andrzej Mikołajewski, Aleksandra Olczak, Marcin Zalewski korekta: Justyna Brylewska, Edyta Peszyńska, Magda Szczepańska, Andrzej Lesiakowski

>>127



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.