Musli Magazine Kwiecień 2012

Page 1

4[26]/2012 KWIECIEŃ

>>BRYNDAL >>MYCAN >>STREEP


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Testosteron Magazine

K

wietniowy numer „Musli Magazine” ma spodnie i wąsy! Niech nie zmyli Was piękna dziewczyna z okładki. Po drugiej stronie obiektywu stał miłośnik kwadratów, który świeci jak miliony pikseli i przytula polaroidy, czyli Marcin Twardowski. Do zapełnienia drugiej wirtualnej sali wystawowej też zaprosiliśmy przedstawiciela płci niepięknej — Mateusza Kołka. Kiedy wejdziecie w jego niezwykły świat, z trudem wrócicie do rzeczywistości. Silnym wabikiem, aby go opuścić, będzie z pewnością toruński przystojniak Tomasz Mycan. Piękny, utalentowany i w dodatku ostatnio doceniony Wilamem. Spotkanie z Rafałem Bryndalem na słonecznej toruńskiej starówce zaowocowało ciekawą, a przede wszystkim szalenie inspirującą rozmową, którą gorąco Wam polecam. ało testosteronu? Wpadnijcie z nami na FashionPhilosophy Fashion Week Poland, a poznacie mężczyznę z pasją — Jacka Kłaka. W tym numerze opowiada nam o blaskach i cieniach bycia szefem gigantycznego i pionierskiego w Polsce projektu. Kropkę nad męskim „i” kwietniowego numeru stawia cudowna, inspirująca, oszałamiająca… kobieta! Ale bądźmy szczerzy, trudno Meryl Streep odmówić jaj!

M

MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>2 >>4 >>14 >>15 >>16 >>17 >>18 >>19 >>20

>>spis treści wstępniak. testosteron magazine wydarzenia. ANIAL, MAGDA KOMUDA, ARKADIUSZ STERN, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, MAREK ROZPŁOCH

na kanapie. o niewinności obrazu i winie krytyka MAGDA WICHROWSKA

gorzkie żale. taniec i różaniec. ANIA ROKITA filozofia w doniczce. psychoanaliza na własne życzenie IWONA STACHOWSKA

a muzom. musli magazine. MAREK ROZPŁOCH życie i cała reszta. powrót do przeszłości KAROLINA NATALIA BEDNAREK

elementarz emigrantki. z jak zmiana. NATALIA OLSZOWA porozmawiaj z nim... ale co ja mam do powiedzenia? Z RAFAŁEM BRYNDALEM ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>24

portret. to Mycan! ARKADIUSZ STERN

>>30

zjawisko. tydzień mody. FashionPhilosophy Fashion Week Poland. MAGDA WICHROWSKA

>>38

portret. strip of Meryl Streep. KAROLINA BEDNAREK

>>42

galeria. MATEUSZ KOŁEK

>>60

nowości [książka, film, muzyka]. ARBUZIA, (SY)

>>63

recenzje [film, muzyka, książka]. MAREK ROZPŁOCH, ALEKSANDRA OLCZAK, SONIA GOŁDA, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, ANIA ROKITA, SZYMON GUMIENIK, ANNA LADORUCKA, ADAM BLANK

>>70

fotografia. the fremen. MARCIN TWARDOWSKI

>>86

warsztat qlinarny. z Kubusiem Puchatkiem. czekając na wielkanoc. MARTA MAGRYŚ

>>88

redakcja

>>90

dobre strony. ARBUZIA

>>91

słonik/stopka

OKŁADKA: FOT. MARCIN TWARDOWSKI MODELKA: ANNA JANKOWSKA MAKE UP: ANNA ORONOWICZ FRYZURA: GRZEGORZ WOJTOWICZ PROJEKTANTKA: MONIKA IDZIKOWSKA

>>3


>>wydarzenia

5.04

1.04

STARY BROWAR

JULIA TYSIĄCA TWARZY Zaszufladkować twórczość Julii Marcell nie jest łatwo. Z pewnością jednak można powiedzieć, że piosenkarka, pianistka, skrzypaczka, kompozytorka, która kryje się pod tym pseudonimem, zdołała ostro namieszać na polskiej scenie (i nie tylko). Ciekawe były już początki jej kariery. Na wydanie swojego pierwszego albumu It Might Like You uzbierała z pomocą internautów 50 tys. dolarów. Było warto. W październiku 2011 roku ukazał się jej drugi album − rewelacyjny June. Julia Marcell to laureatka Paszportu „Polityki” w kategorii muzyka popularna oraz Nagrody Artystycznej Miasta Torunia im. Grzegorza Ciechowskiego.

RYS. JERZY MICHAŁ MURAWSKI

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

OD NOWA

OSTATNIA WIECZERZA „Czym jest obecnie ikona Ostatniej Wieczerzy, tej najważniejszej kolacji we wszechświecie spożytej przed ponad dwoma tysiącami lat przez trzynastu mężczyzn? Czy tylko ważnym zapomnianym wydarzeniem na tle ludzkiej krzątaniny w poszukiwaniu chleba powszedniego? Zjawiskiem nadprzyrodzonym w zetknięciu ze zmaterializowanym światem? Jednym z gadżetów i ciekawostek obecnej cywilizacji? Czym naprawdę jest dla nas Ostatnia Wieczerza i jej asocjacje? I jakie ma dla nas znaczenie?”. Jerzy Michał Murawski zaprasza 5 kwietnia do ruin browaru przy zbiegu ulic Piernikarskiej i Browarnej na instalację teatralną Ostatnia Wieczerza, opartą na słynnym dziele Leonardo da Vinci. Jerzy Michał Murawski jest artystą wszechstronnym, przede wszystkim zaś wspaniałym scenografem — toruńscy widzowie Baja Pomorskiego znają choćby jego niesamowite kostiumy do spektaklu Baron Münchhausen. Jego instalacja w browarze będzie wydarzeniem artystycznym w ramach kontynuacji prowadzonego od wielu lat Dziennika Podróży z Ostatnią Wieczerzą — cyklu instalacji teatralnych związanych z jednym z najbardziej

>> ANIAL

Julia Marcell 1 kwietnia, godz. 19.00 Od Nowa

>>4

znanych motywów kultury chrześcijańskiej. Tak autor pisze o swoim projekcie: „Browar jest kolejnym miejscem Ostatniej Wieczerzy, stacją w podróży w poszukiwaniu między innymi spraw ostatecznych w etosie codzienności. Umieszczając stół z Apostołami i Chrystusem w niezwykłych, dziwnych i zaskakujących miejscach, podkreślających jego nierealność, absurdalność, surrealizm sytuacyjny, wyalienowanie oraz brak odniesienia i kontaktu z otaczającą rzeczywistością, stawiam jednocześnie pytanie o potrzebę wartości duchowych człowieka w obecnym, zdehumanizowanym świecie, pełnym nędzy duchowej. Zderzając współczesne realia z jedną z najbardziej znanych ikon ludzkości, jaką jest Ostatnia Wieczerza, obserwując asocjacje i reakcje, jakie wywołuje (zarówno u widzów, jak i uczestników) surrealizm sytuacyjny i nieprzystawalność do otaczającej ją rzeczywistości, prowadzę swój dziennik i osobisty dialog z otaczającym mnie światem”. Docelowo Dziennik Podróży z Ostatnią Wieczerzą Jerzy Michał Murawski ma zamiar zakończyć wystawą dokumentacji podróży w postaci foto-

gramów, billboardów, filmów i katalogów w Mediolanie, gdzie w klasztorze Santa Maria delle Grazie znajduje się arcydzieło Leonardo da Vinci Ostatnia Wieczerza — najwspanialszy obraz, jaki kiedykolwiek powstał na ten temat. Na razie jednak jego podróż trwa. Wielki czwartek, szczególne wydarzenie w szczególnym dla wielu czasie, wstęp wolny. Polecamy! ARKADIUSZ STERN Ostatnia Wieczerza / Leonardo da Vinci Jerzy Michał Murawski / instalacja teatralna 5 kwietnia, godz. 17.30–18.00 Stary Browar

musli magazine


>>wydarzenia

6.04

12.04

EPICKIE „ALOHA”!

PIĄTA STRONA ŚWIATA

cafe

NRD

DRAŻE

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

NRD

„Aloha Entertainment, Mazury Hip-Hop Festiwal oraz Mass Denim przedstawiają ALOHA 40% TOUR, czyli trasę koncertową promującą epicką kompilację ALOHA 40%” — już to zdanie powinno podnieść ciśnienie fanom takich polskich artystów jak: Numer Raz & DJ Abdool, Proceente, Łysonżi Dżonson, Kfiat (Siła Dźwięq) oraz opcjonalnie — W.E.N.A., Jan Wyga, Dwa Zera czy Mielzky. Choć na toruńskim koncercie w klubie NRD zabraknie pewnie kilku z „opcjonalnych” raperów, to jest też przygotowana niespodzianka. Na stronie mazurskiego festiwalu hiphopowego można było pobrać kartę zgłoszeniową i wystartować w konkursie na support podczas wyżej wymienionego festiwalu. Pierwszym etapem jest wysłanie dziewięciominutowego demo, drugim występ podczas trasy koncertowej właśnie. W chwili pisania tej zapowiedzi nie ujawniono jeszcze, kto z rodzimej sceny hh pojawi się w NRD, ale z pewnością bilet wstępu uprawni każdego do zagłosowania na tego muzyka, który rozkręci nas najlepiej przed głównym występem. A wtedy kolejnym etapem jest już support na Mazury Hip-Hop Festiwal. Twój głos ma więc znaczenie... GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Aloha 40% Tour 6 kwietnia NRD

Miuosh wypłynął poprzez współpracę zarówno z Rahimem — legendarnym członkiem równie legendarnej Paktofoniki, jak i z formacją Pokahontaz. Na singlu promującym płytę Receptura tego zespołu Miuosh pojawił się gościnnie w utworze Za szybcy, za wściekli. Kawałek cieszył się niesamowitym sukcesem komercyjnym, pozostając na wysokich pozycjach w notowaniach stacji VIVA, ale i na — poniekąd kultowej — liście 30Ton. W zeszłym roku wytwórnia Fandango Records, mająca za sterami Miuosha, wydała płytę Piąta Strona Świata. Raper rusza właśnie w trasę promocyjną tego albumu. Zabrał ze sobą Oddech Miasta, KartiBraz oraz 3razy3. W takim też składzie odwiedzi toruńskie NRD. Imprezę afterować i beforować będzie DJ Gronek.

KWIECIEŃ-PLECIEŃ W BARZE DRAŻE W kwietniu większość ciekawych wydarzeń w Cafe Draże przypadnie na drugą połowę miesiąca. Kawiarnia zaczyna 12 kwietnia o godz. 19.00 pokazem filmu z cyklu „Darkroom Cinema”, a następnego dnia w ramach cyklu „Video po polsku” pokaże dwa kolejne filmy — Videomania 2 w reżyserii Dominika Matwiejczyka oraz Dr Jekyll i Mr Hide wg wytwórni A’Yoy w reżyserii Władysława Sikory. Oba filmy wpisują się w nurt polskiego kina niezależnego lat 90. 14 kwietnia Draże zapraszają na Festiwal Audiowizje. To pierwsza edycja tego minifestu, na której wystąpią znany toruńsko-warszawski DJ Avtomat oraz członkowie projektu Fischerle. Avtomat łączy w swojej muzyce melodyjność z brudnym electro i punk rockiem, Fischerle natomiast to elektroniczna muzyka improwizowana spięta klamrą eksperymentu. Impreza rozpocznie się o godz. 20.00. 19 kwietnia kolejna wymienialnia. Jak co miesiąc — każdy, kto ma zbyt wiele ciuchów i drobiazgów, a szafa mu się nie domyka lub, przeciwnie, nie ma co na siebie włożyć — może wpaść do Draży z porcją nielubianych rzeczy, by

wymienić się z innymi uczestnikami imprezy i wyjść od stóp do głów odmienionym. Oglądanie ubrań, przymierzanie, pogawędki i kawa fair trade to świetny pomysł na kwietniowy wieczór. 20 kwietnia powraca cykl spotkań „Drażliwe tematy”. Jak zwykle organizatorki poruszą tematy istotne społecznie. Tym razem Rafał Baczyński-Sielaczek pokaże film Goodbye and be happy — dokument o ośrodku dla uchodźców w Grupie k. Grudziądza. W filmie uchodźcy i uchodźczynie, głównie z Kaukazu, opowiadają o swoim życiu codziennym w ośrodku, swoich marzeniach i planach. Po pokazie organizatorzy zapraszają na dyskusję. Start o godz. 18.00. 21 kwietnia następna impreza taneczna — Grupa Opór świętuje w Drażach swoje pierwsze urodziny. W programie elementy streetartowe, muzyka i tort. 22 kwietnia Draże i Stowarzyszenie „Kreatury” zapraszają na warsztaty arteterapuetyczne. Warsztaty są bezpłatne, a liczba miejsc ograniczona. Zapisy i więcej informacji: kreatury.org@gmail.com. Pod koniec miesiąca (28 kwietnia) kolejna potańcówka, czyli im-

>>

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Miuosh 12 kwietnia NRD

>>5


>>wydarzenia

12.04

13.04

OD NOWA

13-14.04

LIZARD KING

FOT. WIESZOCOCHODZI

OD NOWA

NARYSUJ COŚ

MUCHA NIE SIADA preza „Draże na beat’cie — będzie znakomicie!”. Usłyszymy różne rodzaje undergroundowej elektroniki w wykonaniu Tekno Kolektywu, a zagrają HUTSZN, DAVE, TRZESZCZY, NEVER i 13. Warto też wspomnieć o bieżących wystawach w Cafe Draże — na dole nadal wisi erupcja talentu Doroty Kraft, czyli wystawa Jane Doe, na górze natomiast znajduje się świetna wystawa projektu Zwykłe Życie. Obie warto zobaczyć, a potem usiąść w drażowych fotelach z sojową latte albo ekologicznym napojem i delektować się kwietniem. Bo kwiecień jest tylko raz w roku.

Muchy narodziły się w 2004 roku w Poznaniu. Już pierwszy album grupy Terroromans uznany został za Płytę Roku przez słuchaczy radiowej Trójki. Ponadto zespół zdobył tytuł Zespołu Roku 2007 Programu 3 Polskiego Radia. Druga płyta formacji Muchy — Notoryczni debiutanci — pojawiła się w sprzedaży 8 marca 2010 roku. Warto wspomnieć, że Muchy to jedyny polski zespół, który wystąpił dwukrotnie na głównej scenie Opener Festival. Latem 2010 roku Muchy można było zobaczyć na głównych polskich scenach festiwalowych — Coke Live Music Festival, Festiwal w Jarocinie, Off Festival oraz Seven Festival w Węgorzewie.

>> MAGDA KOMUDA

ANIAL

Muchy 12 kwietnia, godz. 20.00 Od Nowa

>>6

Znacie Paulę i Karola?... Tak myślałem. Warto to zmienić, ponieważ jest to zespół, którego lista miejsc, w jakich byli i grali, mogłaby wprawić w zakłopotanie samą Edytę Górniak. Dość napisać, że grywali po obu stronach wielkiej wody, wszędzie witani niesamowicie ciepło. Projekt autorstwa Pauli Bialskiej i Karola (a jakże!) Strzemiecznego zrodził się z potrzeby podzielenia się z ludźmi swoim widzeniem muzyki — tym, czym ona dla nich jest i jak lubią ją grać. Efekt jest niesamowity, w dodatku poparty dwoma wydawnictwami — wydaną własnym sumptem EP-ką Goodnight Warsaw oraz LP Overshare, które ukazało się nakładem Lado ABC. W chwili obecnej druga płyta dojrzewa zapewne gdzieś między miksami a masteringiem, ale zanim dotrze do naszych rąk, czas poznać Paulę i Karola na żywo, wraz z tymi, którzy zazwyczaj im towarzyszą, dokładając do muzyki duetu swoje dźwięki. Można odwiedzić ich oficjalną stronę, kupić płytę albo narysować coś dla zespołu. Może im się to przyda? GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Paula i Karol 13 kwietnia, godz. 19.00 Lizard King

ETNICZNY ZAW Edukacja w zakresie muzyki korzeni oraz rozwijanie tolerancji i dialogu międzykulturowego to główne zadania Festiwalu „Etniczny Zawrót Głowy”, który odbędzie się w dniach 13—14 kwietnia w klubie Od Nowa. To jedyne takie wydarzenie na Kujawach i Pomorzu prezentujące w tak wielu wymiarach muzykę etniczną. Czego spodziewać się mogą uczestnicy tegorocznej edycji? Ich uszy pieścić będą dźwięki bałkańskie, klezmerskie i cygańskie, skoczny taniec irlandzki, pełen wdzięku taniec bollywood oraz kobiecy American Tribal Style. W programie wydarzenia nie zabranie spotkania z niezwykłym gościem. Festiwalowa publiczność wysłucha opowieści jedynego człowieka na świecie, który w ciągu pięciu lat przebył pieszo, automusli magazine


>>wydarzenia od

13.04

TATJANA SCHÜLKE / FOT. NADESŁANE

WARSAW BALKAN MADNESS / FOT. NADESŁANE

PAWEŁ KILEN / FOT. NADESŁANE

WOZOWNIA

ANIAL Etniczny Zawrót Głowy 13–14 kwietnia, godz. 20.00 Od Nowa

W piątek 13 kwietnia w Wozowni zostanie otwarta wystawa Wunderkamera składająca się z rzeźb i obiektów berlińskiej artystki Tatjany Schülke. Kurator wystawy Szymon Piotr Kubiak, mówiąc o koncepcji wystawy, wskazuje na wzmożone zainteresowanie historycznymi początkami kolekcjonerstwa i wystawiennictwa — zarówno na polu badań naukowych, praktyk muzealnych, jak i projektów artystycznych. Kluczowa rola w tej refleksji przypada pojęciom kunsti wunderkamer, czyli pierwszych nowożytnych przestrzeni opisania świata za pomocą zgromadzonych przedmiotów. Wystawa Tatjany Schülke o mikro- i makrobiotycznych, a nawet kosmicznych konotacjach stanowić będzie próbę ukazania dominującego aspektu jej oeuvre w kategoriach proponowanych przez twórców dawnych kunstkamer. Na ekspozycję w toruńskiej Wozowni złożą się obiekty przestrzenne i ścienne, w tym prace wykonane specjalnie na tę wystawę. Tatjana Schülke urodziła się w Bonn, w latach 1982—1989 studiowała malarstwo na Hochschule der Künste w Berlinie Zachodnim. Jest stypendyst-

ką Fundacji im. Karla Hofera i Hochschule der Künstew Villa Serpentara, Olevano Romano/ Włochy. W konkursie o Tempelhof-Schöneberger Kunstpreis zajęła pierwsze miejsce. Miała również szereg wystaw w Niemczech, Danii, Szwecji, Włoszech oraz na Węgrzech. Mieszka i pracuje w Berlinie. Tego samego dnia zostanie otwarta druga wystawa — Klitoridektomia z cyklu „Debiuty Femine” Anny Pilewicz, a jeszcze przez dwa dni goście Wozowni będą mogli zobaczyć prace zgromadzone w ramach corocznej wiosennej ekspozycji Dzieło Roku 2011 ZPAP w Toruniu.

>> KLEZMAFOUR / FOT. NADESŁANE

stopem, tratwą i rowerem cztery kontynenty — Pawła Kilena. Pierwszy dzień festiwalu wypełnią zarówno warsztaty tańca bollywood, jak również koncert Frument Project i Klezmafour. W sobotę uczestnicy warsztatów tańca doskonalić będą swoje umiejętności, ponadto zaplanowano pokaz tańca American Tribal Style w wykonaniu Omphalos Tribe. Również w sobotę odbędzie się spotkanie z podróżnikiem, pokaz tańca irlandzkiego (Galahad), tańca bollywood, a na deser koncert zespołów Czerwie i Dikanda. Szczegóły na www.etniczny.umk.pl.

PAWEŁ KILEN / FOT. NADESŁANE

WRÓT GŁOWY

DIKANDA / FOT. NADESŁANE

WUNDERKAMERAW WOZOWNI

ARKADIUSZ STERN

Wunderkamera / Tatjana Schülke Klitoridektomia / Anna Pilewicz 13 kwietnia–6 maja Galeria Sztuki Wozownia

>>7


>>wydarzenia

15.04

16-18

19.04

MUZEUM ETNOGRAFICZNE

KRÓTKI METRAŻ

CZŁOWIEK I FILM

CIĄG DALSZY PRZEGLĄDU

MŁODZI DZIAŁAJĄ W TORUNIU

KINO CENTRUM

KINO CENTRUM

OD NOWA

15 kwietnia o godzinie 20.00 toruńskie Kino Centrum nawiedzą filmy krótkometrażowe pokazywane w ramach czwartego festiwalu SHORT WAVES, odbywającego się w tym samym czasie w kilkunastu innych miastach Polski. Wstęp wolny. Jakie filmy będziemy mogli zobaczyć? Dla wszystkich ciekawskich przedstawiam pełną listę: Wszystko w porządku (reż. Filip Lisowski); Telogen (reż. Alan Kępski); Snępowina (reż. Marta Pajek); Rozmowa (reż. Piotr Sułkowski); Zwierzę bez nogi (reż. Jakub Drobczyński i Tymon Tykwiński); Siłaczka (reż. Aleksander Pawluczuk); Isla (reż. Małgorzata Grygierczyk); Noise (reż. Przemysław Adamski i Katarzyna Kijek); Nauka jazdy (reż. Emi Mazurkiewicz); Krzyżówka dnia (reż. Krzysztof Skonieczny). Będzie krótko, ale ciekawie.

Już po raz dziesiąty w Od Nowie odbędzie się Festiwal Objazdowy Watch Docs. Prawa Człowieka w Filmie, który organizuje Helsińska Fundacja Praw Człowieka, a współorganizatorem jest Od Nowa. Publiczność tym razem będzie miała okazję zobaczyć ponad 20 najciekawszych filmów dokumentalnych i fabularnych z ostatnich lat. Treści w nich zawarte to przede wszystkim różne aspekty łamania praw człowieka we współczesnym świecie. Obrazy te były często nagradzane podczas międzynarodowych festiwali filmowych. Pokazy podzielono na trzy części: Chcę wiedzieć, Chcę zobaczyć oraz Chcę rozmawiać. Szczegółowe informacje na www.prawaczlowieka.umk.pl.

>> MAREK ROZPŁOCH

4. Festiwal Polskich Filmów Krótkometrażowych Short Waves 2012 15 kwietnia, godz. 20.00 Kino Centrum

>>8

ANIAL

Festiwal Objazdowy Watch Docs. Prawa Człowieka w Filmie 16–18 kwietnia, godz. 17.00 Od Nowa

19 kwietnia Kino Centrum zaprasza na drugi już wieczór PRZEglądu — jak poprzednio po projekcji odbędzie się także dyskusja. Dokumentalny film Matthew Springforda pozwoli przyjrzeć się z bliska życiu i sztuce brytyjskiego rzeźbiarza Anisha Kapoora — od dzieciństwa w Indiach po najnowsze głośne przedsięwzięcia artystyczne. Wolny wstęp na PRZEgląd dodatkowo powinien zachęcić niezdecydowanych do poświęcenia uwagi jednemu z ważniejszych współczesnych artystów. MAREK ROZPŁOCH The Year of Anish Kapoor reż. Matthew Springford 19 kwietnia, godz. 19.00 Kino Centrum

„Młodzież w działaniu” jest unijnym programem mającym na celu edukację nieformalną, czyli naukę poprzez współpracę, poznawanie się oraz wymianę doświadczeń uczestników z wielu różnych kultur europejskich. Projekt wyraża swoje przesłania poprzez sztukę współczesną, która jest pretekstem do przekazywania takich wartości, jak: tolerancja, współczucie i zrozumienie, odwaga w realizacji własnych pomysłów oraz altruizm. Efektem tych działań jest projekt pod tytułem „Dance To Feel Somebody”, w którym z założenia bierze udział 21 osób z czterech krajów Unii Europejskiej (Francji, Hiszpanii, Rumunii i — rzecz jasna — z Polski), a jego celem jest stworzenie adaptacji Szekspirowskiego dramatu Poskromienie Złośnicy. Grupa uczestników pod okiem ekspertów w dziedzinie tańca oraz beatboxu będzie w Toruniu przez dziewięć dni pracować nad sztuką, a efekt ich prac będzie można obejrzeć podczas spektaklu, który odbędzie się w sali widowiskowej Muzeum Etnograficznego w Toruniu. „Magazyn Musli” objął patronat nad tym wydarzeniem. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Dance To Feel Somebody 19 kwietnia, godz. 19.00 Sala Widowiskowa Muzeum Etnograficznego

musli magazine


>>wydarzenia

19.04

19.04

20.04

HISTORIE ŁAZIENKOWE

TOLERANCJA. DLA KOGO?

MIĄŻSZ JEDZIE WIOCHĄ?

DWÓR ARTUSA

NRD

Krakowskie Bubble Pie i ich Bathroom Stories zebrało naprawdę wyśmienite recenzje. Nieźle, biorąc pod uwagę fakt, że materiał został zarejestrowany w zaledwie trzy dni. I to na setkę! (co w dzisiejszych czasach jest tak retro, że hipsterzy z zazdrości zgrzytają zębami). Być może za świetnością tego albumu stoi nie kto inny jak Michał Kupicz — odpowiedzialny za brzmienie płyt takich formacji, jak np.: Indigo Tree, Ed Wood, Kyst czy Coldair. A może zwyczajnie Bubble Pie jest zespołem niezwykłym i warto pochylić się nad ich dorobkiem muzycznym oraz zadumać nad niezwykle żywymi gitarowymi utworami, których na płycie jest aż jedenaście. Z zadowoleniem pokiwać też głową na wieść o tym, że zespół w zeszłym roku zagrał dwadzieścia pięć koncertów u boku NoMeansNo. A skoro już kiwać głową będziemy, to najlepiej przyjść na koncert i pokiwać nią i tam... GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Bubble Pie 19 kwietnia NRD

OD NOWA

W kolejnej odsłonie filozoficznych czwartków w Dworze Artusa temat jak najbardziej aktualny: tolerancja. Nieustannie słyszymy, że powinniśmy być tolerancyjni — ba, tolerancja dziś uznawana jest za wyznacznik człowieka cywilizowanego. Dla wielu nie jest to jednak takie oczywiste. Dlaczego prezes Kaczyński na sejmowych korytarzach chowa głowę na widok Grodzkiej i Biedronia? Czy powinniśmy być tolerancyjni w stosunku do tych, którzy uczestniczą w paradach wolności? A może powinniśmy być tolerancyjni dla tych, którzy za swój symbol uznają zakaz pedałowania? Najczęściej opowiadamy się za tolerancją dla jednych i nie chcemy tolerować drugich. Czy zatem tolerancja powinna mieć określone granice? Na te i inne pytania odpowie dr Marcin Kilanowski, który poprowadzi kolejne spotkanie i dyskusję z cyklu „Czwartki z filozofią”. Dr Marcin Kilanowski jest adiunktem Instytutu Filozofii UMK, absolwentem filozofii i prawa UMK oraz Harvard University. Realizował projekty badawcze wspierane przez Komisję Badań Naukowych, Fundację Kościuszkowską i Komisję Europejską. Dwukrotny

laureat stypendium dla najlepszych młodych naukowców Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej oraz Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Jego praca doktorska pt. Ku wolności jako odpowiedzialności została nagrodzona przez Fundację Stefana Batorego. Prowadzi obecnie badania dotyczące rozwoju demokracji, społeczeństwa obywatelskiego i solidarności społecznej. ARKADIUSZ STERN Czwartki z filozofią / Tolerancja. Dla kogo? 19 kwietnia, godz. 18.30 Dwór Artusa / Kafeteria Struna Światła

Melodia, polski tekst, energia, emocje i spontaniczność, a także tradycyjne akustyczne instrumenty, takie jak: kontrabas, gitara, akordeon, melodyk i piła to znaki rozpoznawcze brzmienia grupy Miąższ, którą 20 kwietnia usłyszymy w toruńskiej Od Nowie. Zespół powstał w Lublinie przed czterema laty, dwa lata później został laureatem nagrody Trójząb Neptuna na Festiwalu FAMA w Świnoujściu za program „Miąższ jedzie wiochą”. Debiutancki album formacji ukazał się w marcu. Pojawili się na nim gościnnie m.in. Jacek Kleyff, Czesław Mozil, Budyń, Bielas, Słoma i Gralak. Więcej o Miąższu na www. myspace.com/miazszmiazsz.

>> ANIAL

Miąższ 20 kwietnia, godz. 20.00 Od Nowa

>>9


>>wydarzenia od

20.04

21.04

23.04

OD NOWA

LIZARD KING

KACZMARSKI WIECZNIE ŻYWY

RETROSPEKCJA

MARCIN BERDYSZAK / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

WOZOWNIA

BIAŁY CIEŃ BERDYSZAKA W październiku 2011 roku w Wozowni odbył się niewielki pokaz pt. Poręczenie — premierowa prezentacja pracy Marcina Berdyszaka, która była jednocześnie zapowiedzią dużej wystawy indywidualnej artysty. Najnowsza ekspozycja Biały cień organizowana jest we współpracy z Mazowieckim Centrum Sztuki Współczesnej Elektrownia w Radomiu oraz Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Marcin Berdyszak przygotowuje swoją wystawę specjalnie do przestrzeni Galerii Wozownia i nie planuje pokazywać jej nigdzie indziej. Będziemy mieli zatem do czynienia z niepowtarzalnym i jednorazowym wydarzeniem. Detale dotyczące tej jednokrotnej pracy, ściśle dopasowanej do parametrów i charakteru wspartego na drewnianych słupach wnętrza Wozowni, nie są przez artystę ujawniane. Premiera nastąpi dopiero w trakcie wernisażu. Wiadomo jedynie, iż realizacja Berdyszaka należy do cyklu „Long Life Learning”, w ramach którego powstały już takie obiekty instalowane, jak chociażby wózek inwalidzki na kwadratowych kołach, wokół którego z sufitu zwieszały się powyginane laski, czy praca zatytułowana Ułomność kultury jest jej naturalną koniecznością istnienia z wyraźnym odniesieniem do sportu. Wystawie Marcina Berdyszaka będzie towarzyszyć spotkanie (8 maja) z dr Martą Smolińską zatytułowane

Tradycje XX wiecznej awangardy w sztuce dzisiejszej. Marcin Berdyszak jest nie tylko cenionym artystą, ale także pedagogiem na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu i animatorem życia artystycznego. Studiował w PWSSP w Poznaniu (obecnie Uniwersytet Artystyczny), od 1989 roku związany jest z macierzystą uczelnią, pracuje na stanowisku profesora zwyczajnego i prowadzi pracownię działań przestrzennych na Wydziale Rzeźby i Działań Przestrzennych oraz zajęcia z warsztatów twórczości edukacyjnej na Wydziale Edukacji Artystycznej, obecnie rektor Uniwersytetu Artystycznego. Zajmuje się sztuką instalacji i obiektu. 25 kwietnia o godz. 17.00 Galeria zaprasza na kolejny wykład z cyklu „Architektura w Wozowni”. O chaosie w wybranych trendach współczesnej architektury opowie architekt dr Paweł Rubinowicz, który jest absolwentem Politechniki Szczecińskiej i Fachhochschule w Oldenburgu. Od roku 1999 pracuje w Instytucie Architektury i Planowania Przestrzennego. Prowadzi badania własne ukierunkowane na rozpoznanie znaczenia zastosowań matematycznej teorii chaosu w projektowaniu architektonicznym.

>> >>10

Jacek Kaczmarski był chyba najbardziej znanym polskim poetą pieśniarzem. Odszedł w 2004 roku, jednak jego twórczość została i jeszcze długo nie będzie zapomniana, między innymi za sprawą wydarzeń takich jak X Koncert Pamięci Jacka Kaczmarskiego, na który zapraszamy do Od Nowy. Ideą tego wydarzenia jest przybliżenie i rozpowszechnienie twórczości barda oraz uczczenie w ten sposób jego pamięci. 21 kwietnia ze sceny zabrzmią utwory z repertuaru Jacka Kaczmarskiego, Przemysława Gintrowskiego i Włodzimierza Wysockiego. Twórczość tę wezmą na barki i struny głosowe miłośnicy repertuaru Kaczmarskiego, głównie studenci z Torunia. Amatorzy zaprezentują wybrane piosenki w własnych interpretacjach oraz w ciekawych aranżacjach. ANIAL X Koncert Pamięci Jacka Kaczmarskiego 21 kwietnia, godz. 19.00 Od Nowa

Leszczyński Retrospective dawno nie koncertował. Toruński występ będzie dopiero drugim po długiej przerwie, jaką zespół dał sobie na próby i tworzenie. Formacja zawiązała się w 2005 roku w Lesznie z inicjatywy perkusisty Roberta Kusika oraz gitarzysty Macieja Klimka. Założenie było jasne — grać muzykę, nie zamykając się w podziałach gatunkowych. Choć na początku zespół istniał i tworzył pod nazwą Hollow, to pierwszą legalną płytę wydał już jako Retrospective. Album Stolen Thoughts z 2008 roku jest jak dotąd jedynym, ale zespół zapowiada, że biorąc oddech od sali prób i studia, podczas toruńskiego koncertu zaprezentuje nowe utwory, które mają wejść na zapowiadaną na ten rok płytę. Nic, tylko na nią czekać, a w międzyczasie sprawdzić materiał na koncercie. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Retrospective 23 kwietnia, godz. 20.00 Lizard King

ARKADIUSZ STERN

Biały cień / Marcin Berdyszak 20 kwietnia–20 maja Wykład z cyklu Architektura w Wozowni / Paweł Rubinowicz 25 kwietnia Galeria Sztuki Wozownia

musli magazine


>>wydarzenia

25.04

25.04

25.04

26.04

NASZA JAZZPOSPOLITA

BALLADY NA DWA SERCA

TANTRA, MISY TYBETAŃSKIE, GONG I DIDGERIDOO

DWÓR ARTUSA

OD NOWA

TANTRA

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

LIZARD KING

SMOLIK W LIZARDZIE Andrzeja Smolika przedstawiać chyba nie trzeba — to jeden z najbardziej cenionych polskich producentów muzycznych. Współpracował z Nosowską, Gawlińskim i Rodowicz przy ich solowych projektach, a także z Noviką, Kayah, zespołem Myslovitz i Arturem Rojkiem, Miką Urbaniak, Krzysztofem Krawczykiem, Maciejem Cieślakiem i Marią Peszek. Jest dwukrotnym laureatem Fryderyków oraz posiadaczem prestiżowego Paszportu „Polityki”. Swoją czwartą autorską płytę Smolik okrasił klimatem lampowych wzmacniaczy z lat 50., urozmaicił o stare instrumenty oraz — jak zwykle — zaprosił wielu gości, w tym seksowną Emmanuelle Seigner, tajemniczego Keva Foxa, doskonałą Gabę Kulkę, romantyczną Natalię Grosiak, soulowego Victora Davisa, niezwykłą Mikę Urbaniak czy urzekającą Kasię Kurzawską z naszej toruńskiej Sofy. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Smolik 25 kwietnia, godz. 20.00 Lizard King

Miesiąc bez jazzu w Od Nowie miesiącem straconym. Takim na pewno nie będzie kwiecień, bowiem 25 dnia miesiąca na małej scenie klubu wystąpi Jazzpospolita. Co kryje się pod tą tajemniczą nazwą? Jazzpospolita to niebanalne połączenie jazzowej tradycji i post-rockowej nowoczesności. Kwartet zadebiutował w 2010 roku entuzjastycznie przyjętym albumem Almost Splendid. Promocja odbyła się na blisko 50 koncertach. Jazzpospolita podczas występów na żywo pozostawia konkurencję w tyle, Program 3 Polskiego Radia określił grupę „odkryciem koncertowym roku 2011”. W lutym tego roku ukazała się płyta Impulse, będąca mocnym potwierdzeniem najwyższej formy Jazzpospolitej. Czy nie są to czcze przechwałki, toruńska publiczność sprawdzi już niebawem.

Ballady i piosenki Włodzimierza Wysockiego, Bułata Okudżawy i Żanny Biczewskiej w latach 60. XX wieku rozbrzmiewały na wielu polskich scenach. 25 kwietnia w Dworze Artusa usłyszymy je w mistrzowskiej interpretacji Dominiki Żukowskiej i Andrzeja Koryckiego. Koncert Ballady na dwa serca w wykonaniu artystów to niezwykła podróż przez ocean zadumy, refleksji, nostalgii i wrażliwości. Utwory Wysockiego, Okudżawy i Biczewskiej mają w Polsce rzesze wiernych wielbicieli, którzy przy tej muzyce dorastali, uczyli się i wkraczali w dorosłość, a magia ich tekstów pozwalała odnaleźć dystans do otaczającej rzeczywistości. W ciągu dwugodzinnego koncertu zaprezentowane zostaną największe dzieła wielkich autorów, okraszone dodatkowo muzycznymi impresjami z autorskiego repertuaru Andrzeja i Dominiki oraz zapomnianymi pieśniami, które rozbrzmiewały przed laty w wielu domach. Znakomitym przykładem jest Wieczór na redzie z muzyką Wasilija Sołowiow-Siedoja i słowami Czurkina. Nieodmiennie czaruje ona słuchaczy, którzy nucą ją jeszcze długo po koncercie...

Klub Tantra zaprasza na koncert muzyki elektroakustycznej stanowiący szóstą odsłonę cyklu „Muzykofilia”. Toruńscy wykonawcy Witold Bargiel i Robert Darowski zagrają materiał nagrany niedawno w studiu, a dostępny niedługo na płytach: są to utwory nawiązujące do sakralnych brzmień tybetańskich, ambientu i szeroko pojętej muzyki relaksacyjno-medytacyjnej — wykonywane na misach tybetańskich, gongu i didgeridoo. Wstęp wolny.

>>

ANIAL

Jazzpospolita 25 kwietnia, godz. 20.00 Od Nowa

MAREK ROZPŁOCH

MUZYKOFILIA. Odsłona 6 Witold Bargiel i Robert Darowski 26 kwietnia, godz. 20.30 Klub Tantra

ARKADIUSZ STERN

Dominika Żukowska i Andrzej Korycki 25 kwietnia, godz. 19.00 Dwór Artusa

>>11


>>wydarzenia

26.04

26.04

26.04

DWÓR ARTUSA

OD NOWA

WITAJ PSIE!

FOT. MACIEK GRADKOWSKI

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

NRD

JEDYNA TAKA W ROKU?

Hellow Dog jest zapisem muzycznym grupy kotów witających się z psem. Zapewne, Drogi Czytelniku, Twe uszy osłupiałe zastanawiają się, jak brzmieć może takie spotkanie? Poznaniacy określili swój gatunek muzyczny jako neuro’n’roll. Zapewne niewiele pomogło... „Ejtisowa estrada mieni się w tanecznej i psychodelicznej poświacie, a punkowa energia ubrana jest w brokatową kieckę”. Mało? Jest tanecznie, lirycznie, ekstrawertycznie, drapieżnie, refleksyjnie, alternatywnie, ale też i popowo. W 2009 roku Hellow Dog wraz z Cool Kids Of Death nagrał piosenkę Got 2 Kill This Dog, która była mocno promowana przez radiową Trójkę. Zresztą... po prostu wpadnijcie na koncert do NRD.

Jeżeli ktoś nazywa cykl swoich występów mianem metalowej trasy roku, musi mieć ku temu przesłanki. Czy rzeczywiście ma, przekonamy się 26 kwietnia. Wtedy to zespoły Hedfirst, Lostbone oraz Made Of Hate wystąpią w ramach Metalowej Trasy Roku 2012. Lostbone w Toruniu będzie promować wydany w styczniu najnowszy Ominous. Hedfirst wystąpił na ponad stu koncertach w całym kraju. W Od Nowie pojawi się ze świeżą jeszcze niezatytułowaną czwartą płytą. Natomiast Made Of Hate promuje wydany niedawno drugi album Pathogen. Warto zaznaczyć, że zespół ten zagrał m.in. jako bezpośredni support Iron Maiden podczas koncertu w Polsce. W ramach Metalowej Trasy Roku 2012 wystąpią także moi ulubieńcy z Deathcaller.

>> GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Hellow Dog 26 kwietnia NRD

>>12

ANIAL

Metalowa Trasa Roku 2012 26 kwietnia, godz. 19.00 Od Nowa

KRZYSZTOF KOWALEWSKI — 40 LAT NA SCENIE Aż trudno uwierzyć, że niedawno obchodził 75 urodziny! Dwór Artusa zaprasza na spotkanie z wybitnym aktorem Krzysztofem Kowalewskim, który już od ponad czterdziestu lat zachwyca publiczność swoim talentem. Podczas wieczoru usłyszymy szereg wspomnień o stworzonych przez Kowalewskiego kreacjach teatralnych, filmowych i radiowych, o kolegach aktorach, reżyserach, z którymi pracował, a także o kulisach trudnego zawodu aktora... Wszystko to opatrzone hasłem „40 lat na scenie Krzysztofa Kowalewskiego”. Nie zabraknie także anegdot i zabawnych opowieści związanych z pracą na scenie. Podczas spotkania artysta zaprezentuje widzom próbkę swego aktorskiego kunsztu, przedstawiając fragmenty opowiadań Sławomira Mrożka, Jerzego Dobrowolskiego i Michaiła Zoszczenki. Całość dopełnią fragmenty filmów i spektakli teatralnych, w których Krzysztof Kowalewski stworzył niezapomniane kreacje. Szykuje się wieczór niezwykły, także z takiego powodu, iż benefis artysty poprowadzi Michał Ogórek — znany satyryk i mistrz felietonu. Podczas benefisu promowana będzie pierwsza

biograficzna książka o artyście pt. Skarpetka w ręce, a mówiąc prościej Krzysztof Kowalewski w garderobie. ARKADIUSZ STERN Krzysztof Kowalewski / Benefis 26 kwietnia, godz. 19.00 Dwór Artusa

musli magazine


>>wydarzenia

27.04

28.04

28.04

DZIEŃ BIAŁEJ FLAGI

TRZY GORĄCE KOLORY

OD NOWA

BUNKIER

FUNKY DUCK „Uwaga, słuchaj! Dość wyliczanki! Gdy tylko wstaniesz, to bez trzymanki, wejdź na drabinę, podlej sasanki, a gdy już zejdziesz, odsłoń firanki i zapuść kompakt z muzyką funky!”. T-raperzy Znad Wisły Jako Funkomat dobrze wiedzieli, jakim dobrodziejstwem dla humoru jest funky! Wiedzą to także FINGER i FREEDOM, organizatorzy i pomysłodawcy projektu Funky Duck, którego trzecia już edycja odbędzie się w klubie NRD. Tym razem zaproszonym gościem będzie MYSTERONS ze słonecznej Grecji, który zaprezentuje set funkowy z elementami latino, oldskoolowego hip hopu, a wszystko obleje taką ilością skreczy, że z pewnością na parkiecie zaiskrzy w try miga. „Musli Magazine” objęło patronat nad tą imprezą. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Funky Duck #3 27 kwietnia NRD

JUNIOR STRESS / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

MYSTERONS / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

NRD

Kwiecień to czas, kiedy przyroda budzi się do życia, robimy sobie niewybredne żarty i świętujemy Wielkanoc. Nie zapominajmy jednak, że pod koniec tego miesiąca czeka nas jeszcze jedno niezwykle istotne wydarzenie. Dzień Białej Flagi to coroczne ogólnopolskie spotkanie fanów zespołu Republika. Tradycja tego wyjątkowego dnia sięga czasów, kiedy jeszcze Republika była aktywna artystycznie, i — co ważne — była w komplecie. W tym roku w programie m.in. prezentacja nieznanych nagrań audio i video zespołu, dyskusje, spotkanie z gośćmi specjalnymi oraz koncert zespołu Latające Talerze.

Gorące jamajskie klimaty w Toruniu? Czemu nie! Organizatorzy Reggae Shot #2 udowadniają, że dźwięki spod znaku trzech kolorów równie dobrze co na odległej wyspie brzmią w grodzie Kopernika. W sobotę 28 kwietnia w Klubie Muzycznym Bunkier wystąpi jeden z najciekawszych wokalistów sceny reggae i dancehall w Polsce — Junior Stress. Naprawdę nazywa się Marcel Galiński i pochodzi z Lublina. Najbardziej kojarzony jest z Love Sen-c Music. To właśnie z tym sound systemem zdobył pierwsze miejsce na ogólnopolskim soundclashu Poznań 2005. Jego wokal można także usłyszeć w grupie Geto Blasta. Junior Stress zadebiutował w 2004 roku utworem Korupcja. Rok później podczas festiwalu w Ostródzie artysta zdobył tytuł najlepszego wokalisty. W 2009 roku związał się z wytwórnią Karrot Kommando, co zaowocowało debiutanckim longplayem L.S.M. Junior Stress często występuje także gościnnie lub na łączonych imprezach z zaprzyjaźnionymi artystami. Podczas tej samej imprezy w Klubie Muzycznym Bunkier na scenie pojawi się założyciel jednego z najstarszych sound systemów w Polsce (wspomnia-

nego wcześniej Love Sen-c Music, którego początki sięgają końca lat 80.!), ojciec Juniora Stressa — King Stress. Tradycyjnie na dobry początek do czerwoności rozgrzeją publiczność gospodarze z Feel Like Jumping Sound System. Mieszkańcy zaprzyjaźnionej Bydgoszczy nie będą pokrzywdzeni, ponieważ tę samą imprezę zaplanowano 27 kwietnia w tamtejszym Mózgu. ANIAL Reggae Shot #2 with Junior Stress 28 kwietnia, godz. 20.00 Klub Muzyczny Bunkier

<<

ANIAL

Dzień Białej Flagi 28 kwietnia, godz. 19.00 Od Nowa

>>13


>>na kanapie

O niewinności obrazu i winie krytyka >>

Magda Wichrowska

Dzisiaj nie Na kanapie, za to w kinie. W dodatku tym razem felieton nieco spóźniony, chociaż zaczęłam go pisać na świeżo po oscarowych emocjach. Artysta — film, który przed ceremonią uchodził za niegroźne dziwadełko — zgarnął kilka najważniejszych statuetek. A to dobra okazja, by nagle uznać go za groźny, nieudany i przykleić łatkę „idiotycznej wydmuszki”, co w ustach weteranki Holland brzmi złowieszczo, a w ustach kinomanów ją powtarzających — inteligentnie. Nie mam zamiaru bronić szanownej Akademii i chwalić za wybór. Jako filmoznawczyni znam oscarową machinę w teorii i doskonale wiem, że aby spotkać się face to face z wujkiem Oscarem, trzeba czasami zagrać w ruletkę. Jednak nie w tym rzecz. Pooscarowe emocje sprowokowały mnie do refleksji zupełnie innej natury. Pojawienie się w krótkim czasie — i to w dodatku po dwóch stronach barykady: europejskiej i hollywoodzkiej — filmów, które nawiązują do początków kina, sugeruje, że ruszyła wielka machina żałobna po kinie 2D. I chociaż marsz żałobny jest moim zdaniem raczej falstartem (bowiem, aby filmowcy odrobili zadanie domowe z poetyki i możliwości nowego kina, potrzeba jeszcze sporo czasu), to jednak zarówno wspomniany już przeze mnie Artysta Hazanaviciusa, jak i Hugo i jego wynalazek Scorsese (nomen omen w 3D!) zwiastują zjawisko dużo ciekawsze — tęsknotę za emocjami, które towarzyszyły narodzinom kina. Mam tu na myśli zwłaszcza obraz Hazanaviciusa. Reżyserowi udało się coś niezwykłego. Odczarował kino, przywrócił X muzie nastrój, który rozmył się gdzieś po drodze, w euforii, z jaką witano kolejne możliwości techniczne i nowoczesne ulepszacze. Przypomniał nam o języku ruchomych obrazów, który był dalece bardziej uniwersalny, nim został zwerbalizowany wraz z nadejściem ery kina dźwiękowego. Dopowiedzenia i dookreślenia języka mówionego odebrały kinu niewinność czystych emocji. I uwierzcie, że sama się sobie dziwię, pisząc te słowa, bowiem słynę z zamiłowania do przegadanych filmów. Artysta po raz drugi pozwolił mi zakochać się w X muzie. Bezczelnie uwiódł mnie i sprowadził na manow-

„ >>14

ce szczerych emocji. Scena, w której po raz pierwszy słyszę dźwięk niebędący muzycznym tłem, wstrząsa mną dalece bardziej niż lecące w widownię stwory z niebieskimi ludzikami w Avatarze. I tu dochodzimy do sprawy najistotniejszej. Mimo archaicznej poetyki i błahej historii (jeśli odczytać obraz tylko powierzchownie, bez apetytu na więcej) stał się Artysta filmem szalenie aktualnym i w pewnym sensie dającym ukojenie. George Valentin do złudzenia przypomina mi mnie samą, psioczącą na niedoróbki i brak pomysłów twórców raczkujących w 3D. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie zawrócę kijem Wisły — machina ruszyła i będzie tylko lepiej, bo twórcy okrzepną i zakumplują się z nową technologią, widząc w niej nie tylko możliwości doraźnego efekciarstwa, ale i narodzin nowego języka filmowego. Jednak zanim to nastąpi, pozostanę w kącie z pokaźną rzeszą mi podobnych, biadolących o filmowej rewolucji, z którą się nie identyfikują. Pointa felietonu miała być zupełnie inna, ale w obliczu dyskusji o kinie i krytyce filmowej, które pojawiły się w ostatnich dniach na łamach polskiej prasy i na forach internetowych, nie mogę nie zabrać głosu. Tytułów i nazwisk twórców przez litość nie przytoczę. Raczek i Walkiewicz dostali po głowie. Walkiewicz za to, że nie jest obiektywny, i za złą wolę, a Raczek za bojkot kolejnego gniota. Czym zatem miałaby stać się krytyka według twórców filmowych? Kopiowaniem informacji prasowych? Jeśli odbierzemy recenzentom prawo do własnych opinii, tym samym odbierzemy im pracę. Czym jest obiektywizm, który powinien towarzyszyć recenzentowi? Ha! Paradoksalnie absolutnie subiektywnym spojrzeniem, ale — co ogromnie istotne — bliskim prawdzie autora recenzji. Dziwi tylko, że nie rozumieją tego twórcy filmowi. Jakim etosem kierują się zatem w swojej pracy? Czyżby kalkulacją zysków i strat? Jeśli tak, to te emocje z niewinnością kina niewiele mają wspólnego.

musli magazine


Taniec i różaniec >>

>>gorzkie żale

Ania Rokita

Jestem zdania, że nie ze wszystkimi należy się spoufalać. Pewnym osobom należy się szacunek lub choćby poważne traktowanie, nawet bez szacunku, ze względu na ich zasługi czy piastowane stanowisko. Może jestem w tym temacie spaczona, w końcu ponoć wszyscy jesteśmy równi i podejście „bułkę przez bibułkę” czy „ąę” w XXI wieku może wydawać się nie na miejscu. A jednak mierzi mnie luz, z którym spotykam się na każdym kroku. Po pierwsze, pieszczenie się. Po pieniążkach, majteczkach i minutkach przyszedł czas na zdrabnianie imion. Co ciekawe, nie dzieci, a osób publicznych, prawdopodobnie w celu nadania im nowych cech ludzkich, o które do tej pory nie zwykliśmy ich podejrzewać. Wszystko zaczęło się bodajże od Radka Sikorskiego. No ludzie! Radek to pięciolatek w krótkich spodenkach i podkolanówkach, który stawia na podwórku babki z piasku i zjada swoje smarki, a nie minister! I wszystkie te „tefałeny” i inne „polsaty” powtarzają jak małpy: „Radek Sikorski to, Radek tamto, Radek sramto”. Dla kogo Radek dla tego Radek, chciałoby się powiedzieć. Radek, a nawet Radzio, może być dla cioci. Ale kiedy mówimy o osobie piastującej poważne stanowisko? Per „Radek” to na Majdana ewentualnie możemy powiedzieć, oczywiście jeżeli sobie tego życzy. Kto myśląc, mówiąc o Radku, odczuwa szacunek, podziw, lub choćby powagę? Bo z jakiej racji estymą powinniśmy darzyć jakiegoś tam Radka? W kinach możemy oglądać film reklamowany jako nowe dzieło Szumowskiej. Małgorzaty? Nie, Małgośki. A może Gośki albo Gosieczki? Sponsoring Gosiulki. I jak mam traktować taką osobę poważnie? Czy piłyśmy ze sobą wódkę? Ja sobie mogę być Anią, bo nawet będąc Anną, nie zrobiłam w życiu nic, czym zdołałabym sobie zaskarbić uznanie innych. Ale jak ktoś pokazuje się już w telewizorze i mieni się reżyserem czy politykiem, a setki tysięcy, jak nie miliony, ludzi chcą brać z niego przykład, no to bądźmy poważni. To chyba przyszło ze Stanów Zjednoczonych. Wystarczy przyjrzeć się tamtejszym kandydatom w wyborach prezydenckich. Jakiś Ron, Newt, Mitt, jest i Rick. Czy niedługo na naszym podwórku pojawią się Donek, Bronek i... Atomek? Przecież jest już Waldy, więc może wszystko przed nami? Po drugie, włączam telewizor, chcąc zobaczyć mądrzejszych od siebie. Widzę kolesia prowadzącego program informacyjny

w telewizji komercyjnej. Zaklinam się, gdyby go podmienili na szympansa, nie zorientowałabym się. Pajac to mało powiedziane. Mizdrzy się, wtrąca jakieś żałosne uwagi nie na temat, dowcipkuje, a w dodatku nie jest obiektywny. I widząc tę gębę rozgarniętą inaczej, zastanawiam się, komu wszedł pod biurko, by być tam, gdzie jest. To typ nazbyt głupkowaty, żebym zdołała go tolerować, nawet gdyby przysiadł się do mojego stolika w knajpie. Nie ma się co dziwić, że społeczeństwo głupieje, jeśli natyka się na takie figury. Dla niektórych może to być nawet program opiniotwórczy, a ten pan bliski jest defekacji na wizji, bo już sam nie wie, jak zrobić z siebie większego idiotę. Nie mówię, że chcę oglądać Jana Suzina w wykrochmalonym kołnierzyku, ale przecież można dać się poznać jako osoba inteligentna z poczuciem humoru, nie pokazując gołej dupy i nie mówiąc „zajebiście”. Na wszystko jest czas i miejsce. Gdyby sobie prowadził program rozrywkowy albo był artystą kabaretowym — zrozumiem. Ale jeśli robi to, co robi, niech się opamięta. Czy ja przychodzę do pracy z czerwonym nosem klauna i majtkami na głowie? Jak okiem sięgnąć, wszyscy fajni i luźni. A czy każdy musi być równy, sympatyczny, do rany przyłóż? Czy z każdym muszę uskuteczniać zarówno taniec, jak i różaniec? Czy muszę godzić się na perwersyjną poufałość, skoro preferuję zdrowy dystans? Jak tak dalej pójdzie, to pewnego dnia do mych drzwi zapuka Radek i zechce dzielić ze mną mieszkanie, a może nawet życie! Już czuję jego gorący oddech na karku. To zupełnie jak wtedy, kiedy stojąc w sklepowej kolejce, odczuwam, że ktoś z tyłu wjeżdża mi w tył wózkiem. Albo, co gorsza, pociera się o mnie. Pomimo że mam na tyłku spodnie, to jakoś tak niefajnie.

>>15


>>filozofia w doniczce

Psychoanaliza na własne życzenie >>

Iwona Stachowska

Skuszona wcześniejszymi dokonaniami Małgorzaty Szumowskiej poszłam na Sponsoring. Z fabułą przyszło mi się zmierzyć w warunkach iście luksusowych. Pusta sala. Tylko ja i Elles. No i jeszcze kinooperator zerkający nerwowo przez szybę. Wyraźnie zaniepokojony i nieukrywający zdziwienia: po co u diabła przyszłam sama na taki film? Chyba nabrał podejrzeń co do szczerości moich intencji obcowania z X muzą. Być może obawiał się, że dam się porwać fali ekranowych seksualnych uniesień i tak jak Anne (Juliette Binoche) popłynę w autoerotyzm. A warunki ku temu sprzyjające. Wiosna w rozkwicie. Soczyste, świeże i jędrne nowalijki na talerzu. Wokół aż roi się od nieprzyzwoitej chemii. Élan vital w natarciu, a wraz z nim wysyp skrojonych na nasze czasy obrazów ponownie rozliczających się z seksualnością i intymnością. Nie da się ukryć, że akurat ta problematyka przyciąga jak magnes. I nawet jeśli wydaje się nam, że rękawiczka z logo „kontakty fizyczne” została odwrócona na lewą stronę i poznaliśmy jej strukturę od podszewki, to przyjdzie się nam pogodzić z tym, że jest to jedynie nasze subiektywne wyobrażenie. Temat powraca niczym bumerang, choć trzeba przyznać, że nie zawsze z tą samą mocą. Cztery dekady temu obyczajowy skandal, a przy okazji ogień perwersyjnego pożądania roznieciły Ostatnie tango w Paryżu oraz Imperium zmysłów. Dziesięć lat temu temat słabości ukrywających się pod osłoną relacji seksualnych wrócił przy okazji Intymności i Pianistki. A w bieżącym roku przeżywa renesans m.in. za sprawą Sponsoringu czy Wstydu. Ale dość o filmach. One miały być zaledwie pretekstem, prowokującym do osobistych zwierzeń, zaczepnym pytaniem psychoanalityka. Tak też się stało. Ekranowe prowokacje skutecznie nałożyły się na nocne Polaków rozmowy. Jako pierwszy na kozetce wylądował temat spod strzechy: „Mój pierwszy raz” (bo skoro już o seksie mowa, to czemu nie wrócić do stacji wyjściowej). Dość szybko okazało się, że z pojedynczych wspomnień powstał komiczny patchwork, któremu daleko do egzaltowanych wynurzeń prosto z rubryki w „Bravo”. Patos został odczarowany, a miejsce romantycznej kolacji przy świecach, kąpieli w olejkach i wspólnego wycia do księżyca szybko zajął trawnik z widokiem na okno sąsiada, twarda pod-

„ >>16

łoga w kuchni koleżanki, namiot z intruzem, którego broń boże nie można obudzić. Innymi słowy, niewypał. Ale czego oczekiwać po nieopierzonych adeptach ars erotica? Kolejny wątek spontanicznie wywołała moja znajoma, zagadując, czy nie chciałabym na moment, na jeden dzień zaledwie, być mężczyzną? Po czym dodała, że ona i owszem, ale tylko po to, by zaznać sensualnej przyjemności od tej drugiej, męskiej strony. Z kina znamy odwrotny schemat. W Switch mężczyzna za karę znalazł się w ciele kobiety, a pokuta jego ciężką była, gdyż nie ominęły go żadne możliwe bonusy „bycia płcią piękną”, z ciążą i porodem włącznie. Ale powróćmy do wątku zainicjowanego przez koleżankę. Przypomnę, że Sponsoring reklamowano hasłem „Czego pragną kobiety, o czym marzą mężczyźni, a wstydzą się powiedzieć”. A skoro po projekcji już wiemy, o czym marzą i czego się wstydzą, to czy wejście w ich skórę nadal jest korzystną zmianą? Chyba nie do końca. Pozostając w unoszących się jeszcze w powietrzu oparach przywołanego przed chwilą razu pierwszego, uczciwie przyznaję, że Wy — Drodzy Koledzy, mimo wszystko macie gorzej. Kobieta jakoś wybrnie z sytuacji, jakoś sobie poradzi. No a płeć męska?! Tutaj bądź co bądź porażki nie da się ukryć. Wszystko widać jak na dłoni, a i stres większy. Á propos zamiany. Wczoraj na porannych zakupach, stojąc w kolejce do kasy, miałam przyjemność poznać pana, który pomimo szczerych chęci jakoś nie mógł znaleźć w portfelu, kieszeniach i gdzieś tam jeszcze odpowiedniej sumy pieniędzy. Jak nie złotówki, to kilku groszy zabrakło. Poirytowana straconym czasem uregulowałam końcówkę jego rachunku, a on podziękował i uroczo skwitował, że jego roztargnienie to wynik wieczornego maratonu seksualnego. Świetnie. Gratulacje. Tylko do czego mi jest ta wiedza potrzebna? Myślę sobie, że w sypialni bym się z takim chwalipiętą spotkać nie chciała, a już z pewnością nie zamieniłabym się z takim typem na ciało, umysł czy inne przymioty, nawet na chwilę. Może lepiej niech już każdy zostanie na swojej pozycji.

musli magazine


Musli Magazine >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

„Musli Magazine” ma już dwa lata! Cieszę się i z tej okazji postanowiłem cały jeden felieton od samego początku do samego końca poświęcić naszemu pismu. Nie udało się nam wprawdzie w tym czasie osiągnąć popularności na poziomie zaprzyjaźnionego zespołu Manchester, ale dotarliśmy na łamy „Press”, jesteśmy czytani, mniej więcej znani i przez niektórych lubiani. Pewnie też nielubiani, choć nic mi o tym nie wiadomo — jednak wiadomo, że lepsza awersja od obojętności. Dla mnie jest to pierwsza przygoda z publicystyką, raczkowanie raczej niż cwał czy galop, ale dobre i to. Nie wiem, czy bez inicjatywy „Musli” zająłbym się czymś podobnym w tym samym czasie. Naprawdę wciąż trudno mi uwierzyć, że odważyłem się na comiesięczne pisanie czegoś w rodzaju felietonu i że odwaga nie stopniała — nawet gdy zdałem sobie sprawę, kto może mnie czytać, ilu odbiorców; ile osób może ograniczyć dotychczasowe przyjacielskie kontakty do minimum, ile może na mnie spoglądać z politowaniem itd. Ale dość o sobie. A przynajmniej o swoim czynnym zaangażowaniu — bo koń jaki jest, każdy widzi. Nie widzi za to mego biernego zaangażowania, które… wymaga sporej korekty. Obawiam się, że w naszym piśmie najregularniej oglądam galerię i Słonika, z lekturą trochę gorzej… Swoje teksty omijam szerokim łukiem, a z numeru wyławiam najczęściej dwa lub trzy artykuły, rzadko felietony mych Szanownych Koleżanek — wybaczcie, proszę... Ale ja koniecznie muszę się poprawić, więcej czasu poświęcać na lekturę „Musli”! Felietonów jednak dalej nie będę czytał regularnie z obawy przed stworzeniem się kółka dyskusyjnego, w którym autorzy ze sobą wzajemnie polemizują, do tych z sąsiedniej strony non stop — przez aluzje czy prosto z mostu — się odnoszą. Jednakowoż odrobina polemiki przydałaby się naszemu pismu. Nie bójmy się wyrażać swojego votum separatum w sprawie recenzowanych przez innych książek, filmów, spektakli. Nie w ramach kółka dyskusyjnego felietonistów „Musli”, ale w reakcji na dowolny artykuł z dowolnego pisma niechże przedsiębiorczy felietonista napisze polemikę, raz czy dwa razy, ale jednak. Może też udałaby się na przykład jakaś dyskusja z prawdziwego zdarzenia na Poważny Temat, nagrana

i zapisana na łamach pisma? Ale to już rzecz do zaproponowania na zebraniu kolegium redakcyjnego — wiosna idzie, a z nią trzeci rok „Musli Magazine”, więc i pomysły kiełkują. Pytanie do redaktorów naczelnych, pozostałych redaktorów i czytelników: co nowego wniosło „Musli”, co nam dało, czego byśmy się nie nauczyli, a co przez nie (to już do osób bardziej zaangażowanych albo czytających od deski do deski) zaniedbaliśmy w tym czasie z rzeczy, które może wymagały większej uwagi, a które „Musli” mogło przyćmić? Czy czasopismo nasze jest tym właśnie, co Magda Wichrowska i Szymon Gumienik sobie dwa lata temu wymyślili i zaprojektowali, czy też poszło w innym, nieprzewidzianym wcześniej kierunku? Czy potraktować to jako eksperyment, który ma swój początek i nieuchronny koniec, czy też podtrzymywać, by trwało nam i trwało? Należy się też zastanowić, czy warto było przekształcać grono znajomych z potencjałem w grono redakcyjne, co nieuchronnie skutkuje pewną zmianą relacji — układ już półsłużbowy, potencjalne kłótnie, obrazy. Myślę, że takie ryzyko istnieje, lecz dobrze się stało, że Magda i Szymon zaryzykowali. Może to służyć za przykład dla wiecznie narzekających, dla czekających na cud, mannę z nieba, przeklinających swój los i tym podobnych. Za przykład, że można — jak się chce, ma pomysły i grono osób chętnych — wspólnie coś nowego stworzyć. Po prostu trzeba się rozejrzeć dokoła i zrobić to. Proste, prawda?

>>17


>>życie i cała reszta

Powrót do przeszłości >>

Karolina Natalia Bednarek

Los bardzo rzadko daje nam szanse. A może się mylę? Może to my nie potrafimy ich wypatrzyć nawet wtedy, gdy tkwią one tuż przed naszymi oczami. Nasze podejście przypomina Balzakowski tok myślenia... „Im bardziej życie wydaje się człowiekowi podłe, tym bardziej czuje się on do niego przywiązany. Życie staje się wówczas ciągłym protestem i chęcią zemsty”. Nie oczekujemy zbyt wiele, z góry się poddając. Często mówimy, że on czy ona mają wszystko. W naszych oczach jawią się jako szczęściarze, łowcy boskich pięt. A nigdy nie zastanawiamy się, jak jest od środka. Całkiem możliwe, że ten w czepku urodzony zazdrości jeszcze komuś innemu czegoś innego. Skąd ta nutka sentymentalizmu? Zawsze zbiera mi się na refleksje przy rozstaniach... Rok temu zdecydowałam się zawiesić studia doktoranckie na rzecz pracy. Agencja reklamowa, dobra pensja, jeszcze lepsze premie — perspektywa nie tylko przeżycia. Pierwszy haust samodzielności finansowej i wielkie oczekiwania... także i szefa. Praca od 7.00 do 19.00, stos e-maili po powrocie do domu, rano e-maile nadesłane w nocy, mnogość pomysłów, brak czasu na oddech. Bieg na bieżni. Po pierwszych próbach pogodzenia obowiązków wiedziałam już, że nie dam rady tak tego ciągnąć. „Albo rzucę studia, albo wezmę dziekankę” — myślałam wtedy. Z dwojga złego, wybrałam to mniejsze zło. Cóż za przewrotność losu... Ciężko było przekonać do tej decyzji promotora. Władze wydziału kręciły nosem, że jak to wypada, jak tak można. A ja pracować musiałam, i tyle! Potem kilka niezręcznych sytuacji, przypadkowe spotkania z profesorem, któremu nie chciało się wpadać w oczy. Mijały miesiące, a moje poglądy na temat pracy i studiów zmieniały się jak w kalejdoskopie. Szala ważności przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Tupałam nogą, że niepotrzebny mi doktorat, że chcę zarabiać pieniądze. Po czym łagodniałam na myśl o ciekawych zajęciach filmowych. Przyjaciele mieli mnie dość, a ja tak bardzo chciałam, żeby ktoś podjął za mnie decyzję. Braki wynikające z zawieszenia działalności filmoznawczej wypełniałam substytutami mniejszych i większych rozmiarów. Wszystko po to, by stłumić głód wiedzy.

„ >>18

Pamiętam, że odeszłam na urlop, ponieważ bardzo bałam się zajęć z jednym z wykładowców, z którego złą sławą przyszło mi się zetknąć tylko w opowieściach. Czułam się też zmęczona ciągłymi wycieczkami do jednej epoki, powrotami w przeszłość, która przy mojej dziedzinie nie miała żadnego znaczenia. Teraz czas się skończył. Trzeba dokonać wyboru. Nie wracam! Tak brzmiała decyzja. Znów! Jak pogodzę pracę i naukę, przecież to jest niemożliwe. Tak myślałam w czwartek... A w piątek byłam już na pierwszych zajęciach. Na pohybel sobie samej. W dodatku okazało się, że wszystkie spotkania są w godzinach popołudniowych, a konwersatorium „z tym, którego imienia nie wymawiamy”, jest wykładem. O Matko Boska Częstochowska! Cud mniemany, krakowiacy i górale! Ani się obejrzałam, a już byłam zapisana na trzy konferencje. Jak to powiedział mój promotor, znać, że wróciłam do obiegu. Te niechciane wcześniej zajęcia okazały się zbawienne. Całe zniechęcenie zniknęło. Bardzo szybko przypomniało mi się, jak to było wcześniej. Znów jestem we właściwym miejscu. Woody Allen mawia, że znaczenie szczęśliwego trafu bywa w życiu często niedoceniane. Mnie ostatnimi czasy przytrafiło się tyle wspaniałości. Prawdziwe przyjaźnie, nowa praca, powrót na studia. Czego chcieć więcej? No, może tylko umiejętności cieszenia się tym wszystkim. Jednym z takich uśmiechów losu było spotkanie Magdy i Szymona, dzięki którym mogłam pisać Wam o wszystkim, co przelatywało mi przez serce. Wspierali dobrym słowem, nigdy nie odmówili pomocy, zawsze blisko, zawsze gdy była potrzeba. Korzystając z okazji, dziękuję im serdecznie za szansę i wsparcie. Przede mną kolejne lata wzmożonych obowiązków — wiem, że nie pogodzę wszystkiego, i wiem, że muszę się nauczyć wybierać. Nie bez wzruszenia odkładam więc na jakiś czas pisanie, z nadzieją, że jeszcze kiedyś mnie tu przyjmą. Powodzenia, kochani! Powodzenia!

musli magazine


>>elementarz emigrantki

Z jak zmiana >>

Natalia Olszowa

Jest w życiu taki moment, kiedy możesz wszystko zmienić, ale czasem jest i tak, że już zbyt wiele zmienić nie możesz — i tego momentu się obawiam. Zbliżamy się do końca tej opowieści, w czasie, w którym może ktoś inny zaczyna swoją własną. To już dwa lata jak opisuję swój pobyt poza granicami kraju, a sześć jak już tu mieszkam i śmiem twierdzić, że wyjazd zmienia człowieka i jego samoocenę. W Polsce byłam bardziej pewna siebie, rzekłabym nawet przebojowa, czego nie mogę powiedzieć o sobie w Irlandii. Zmieniłam się… chociaż niektórzy mówią, że zmiana miejsca nie ma tu nic do rzeczy, winna jest dorosłość. Zmieniamy się, bo dorastamy, dojrzewamy, starzejemy, mamy różne potrzeby, priorytety, pamięć, pokłady energii i doświadczenia. Nie ma złych miejsc, są tylko mniej lub bardziej przystosowani ludzie. Z osoby otwartej, komunikatywnej, ekstrawertycznej, energicznej, dynamicznej stałam się zamknięta i małomówna. Chociaż podobno zmieniamy się, bo role tego od nas wymagają. Może warto jest to wziąć pod uwagę, zanim się opuści swoje kąty. Człowiek zmienia się na wielu płaszczyznach: komunikacji, zachowania, oczekiwań. Jest się zupełnie inną osobą, chociażby ze względu na różnice kulturowe, języka i nowe środowisko. Pamiętam jak dziś palącą chęć do wyjazdu, gorący zapał do pracy, podróży i nauki języków. Pamiętam też, jak kolega zmywający ze mną gary w kuchni zapytał, dlaczego przyjechałam do Irlandii. Odpowiedziałam: „Dla pieniędzy”, a on pokręcił głową i rzekł: „ Nie, ty przyjechałaś tu dojrzeć”. I rzeczywiście — teraz z perspektywy czasu widzę, że miał rację. Decyzję o wyjeździe podjęłam dawno. Jeszcze nie było mowy o Unii Europejskiej, a ja już chciałam mieszkać gdzie indziej, tylko nie w Polsce. Najpierw zamieszkałam tuż za granicą i stwierdziłam, że nie chce mieszkać też w Niemczech. Przyjechałam do Irlandii. Z czasem przełknęłam konsekwencję tej decyzji i fakt, że pracowałam poniżej kwalifikacji. A ponieważ bałam się uderzyć ręką w stół, robiłam swoje, siedząc cicho, aż pewnego dnia urosła we mnie gotowość do zmian. Poczułam wiatr w żaglach i popłynęłam. Dużo musiało się do tego czasu wydarzyć: choroba, śmierć bliskiego, złamane serce. Przewartościował się cały mój świat, by dojść do punktu zro-

zumienia, co jest ważne, a co nie. Lepiej późno niż wcale, jak mawiają mądrzy ludzie. Kiedy więc moje życie zatoczyło koło, rzuciłam pracę, zamieszkałam w nowej dzielnicy i skupiłam się na rzeczach, na które do tej pory nie miałam czasu. Wcześniej, jak zresztą większość ludzi, obawiałam się zmian; cały swój pobyt tutaj słyszałam tylko, jak dobrze, że mam pracę, aż pewnego dnia dotarło do mnie: zmiana wychodzi ludziom na lepsze. I to prawda. Wiem, że brzmi to szalenie, ale wraz z wiosennym powiewem polecam wszystkim zbilansowanie swojego dotychczasowego życia i zmienienie czegoś w nim. Jeśli nie możesz wyjechać z kraju, to zmień chociaż pracę, umeblowanie mieszkania, pokoju, garderobę, fryzurę, partnera — to, co uważasz, że powinno być inne, bo jeśli nie teraz, to kiedy? Pamiętam, jak parę lat temu koleżanka zapytała mnie, co robię ze swoim życiem. Nie, co robię „w nim”, ale co robię „z nim”. Nie miałam pojęcia co jej odpowiedzieć. Sama bowiem nie wiedziałam dokąd zmierzam. Świadoma byłam tylko jednego, że codziennie budziłam się z tą samą chęcią zmiany, ale zanim do niej dojrzałam, upłynęło wiele czasu. Teraz pewnie też do czegoś dojrzewam. Życie rozwija się przed nami niczym droga w odcinkach i chociaż chcielibyśmy widzieć jej koniec już teraz, to niestety musimy jeszcze trochę poczekać — i tak zbliżamy się do celu z każdym naszym codziennym krokiem. Nie ma sensu też rozpamiętywanie przeszłości i żalów, cała energia powinna być skupiona na przyszłości i zmianie. Czasem też warto zboczyć z kursu, by nie wylądować w ślepej uliczce. Nie zapominajmy także, że liczy się nie tylko cel, ale i droga, która nas uszlachetnia. A to, co jest dla nas wartościowe i nadaje naszemu życiu sens, często jest w zasięgu ręki — wystarczy tylko popatrzeć.

>>19


>>porozmawiaj z nim...

a am

j o c e l A i w o p do

>>20

musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

am

? a i n e iedz

z Rafałem Bryndalem o potrzebie kultury bez bufonady, braku dialogu i o tym, jak to kiedyś w Toruniu bywało, rozmawia Magda Wichrowska Ilustracje: Gosia Herba

>>Kiedy siedzisz naprzeciw dziennikarza, to czego się

spodziewasz? Przede wszystkim spodziewam się miłej i ciekawej rozmowy. To zawsze działa w dwie strony. Ten, kto rozmawia, chce się czegoś dowiedzieć, z kolei dla bohatera wywiadu inspirujące jest poznanie tej drugiej osoby. Ze mną to też jest trochę inna sytuacja, bo często zdarza mi się występować po tej drugiej, twojej stronie. Doskonale wiem, jak człowiek sam się przygotowuje do wywiadu i czego sam oczekuje…

ce. Właściwie po Warholu nie było już nic, tylko powtórzenia. Nieustannie kopiujemy, a jednak wciąż coś nas zaskakuje, i to jest przyjemne.

>> Wróćmy na chwilę do relacji bohater—dziennikarz. My-

Nie, raczej nie. Nie myślę też o tym, aby wypaść dobrze, raczej staram się być szczery i na tyle, na ile mogę, odpowiedzieć na pytania. Często, idąc na wywiad, zastanawiam się, czy jestem dość ciekawym bohaterem. Przecież to wszystko, co robię, jest dosyć zwyczajne. Od jakiegoś czasu zdarzają się zaproszenia do szkół i ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że takie spotkanie trwa i trwa. Nie zdaję sobie sprawy z tego, że to, co robię w gazecie, w radiu, moja fascynacja jazzem mogą być dla ludzi ciekawe. Okazuje się, że to, co dla mnie jest sprawą dość zwyczajną, dla innych może być nietuzinkowe. Jednak przed każdym takim spotkaniem zadaję sobie pytanie: ale co ja mam do powiedzenia?

ślisz, że my, Polacy, potrafimy w ogóle rozmawiać? Nie potrafimy ze sobą rozmawiać, bo nie mamy dla siebie szacunku. Nie wiem, z czego to wynika. Naturalnie, jeżeli mamy te same poglądy, to potrafimy, ale jeżeli ktoś inaczej postrzega świat, to nie potrafimy tego docenić, nie potrafimy przyjąć jego racji. Chodzi o to, aby z szacunkiem podejść do drugiego człowieka, który inaczej myśli i ma na tyle odwagi, aby powiedzieć to głośno. Rozmowa powinna polegać na tym, że ty dajesz, ja od ciebie coś biorę... To powinna być wymiana myśli. Tymczasem dzisiaj relacje między ludźmi ograniczają się do pokazywania. Nie ma rozmowy. Jak zgrabnie ujął to pewien taksówkarz: „Co ja będę panu opowiadał, niech pan sobie wygoogluje”. Ludzie przychodzą często do kawiarni bez towarzysza rozmowy, za to z laptopem i iPodem. Portale społecznościowe zastąpiły nam żywą rozmowę, bo już niemal wszystko sobie napisaliśmy. Kiedy spotykamy się twarzą w twarz, nie ma już, co opowiadać. Taka rozmowa, a właściwie w moim przekonaniu jej brak, zabija konwersację.

>>Kieślowski mówił, że życie każdego człowieka warte jest

>>To kiepska wróżba — nie tylko nie potrafimy ze sobą

>>Próbujesz sprostać oczekiwaniom dziennikarza?

uwagi. Zgadzam się z nim, a Ty? Oczywiście, każde jest gotowym scenariuszem na książkę i film. No tak, jakiś materiał jest. Tym bardziej że technologia pomaga nam dzisiaj w tym, aby każdy mógł zostać reżyserem i zrobić swój film.

>> Nawet telefonem komórkowym… Tak, tylko problem w tym, że właściwie wszystko już było. Wszystkie historie zostały już opowiedziane. Tak jak w sztu-

rozmawiać, ale też w sieci czyhają na nas skuteczni mordercy dialogu. Tak, a ja trochę idealistycznie cenię sobie rozmowę z ludźmi, którzy mają coś do powiedzenia. Weźmy taki talk show, który narodził się w kulturze anglosaskiej. Przez kilka lat mieszkałem w Kanadzie. Tam ludzie z byle historii potrafią zrobić fajną opowieść, zabawną, pełną dygresji, z lekkością i humorem. Z pierdoły potrafią zrobić opowieść. Podobnie jest w programach talk show ze znanymi ludźmi. A u nas potrafi to zaledwie >>21


>>porozmawiaj z nim...

garstka. Z drugiej strony dziennikarz, idąc na wywiad, ma zazwyczaj przygotowaną gotową tezę. Zadaje pytania, które nie wynikają z poprzedniej odpowiedzi. Zdarza się, że potrafi też zadać pytanie, na które dostał już odpowiedź przed chwilą. Nie słuchamy siebie. To jest takie lekceważenie i brak szacunku dla osoby, z którą się spotykamy. Właściwie w takiej sytuacji nawet trudno mówić o spotkaniu. Ktoś kiedyś powiedział, nie pamiętam kto, że w czasach, kiedy ignorancja stała się błogosławieństwem, a ciało stało się świątynią, coraz rzadziej spotyka się ludzi, z którymi można porozmawiać. Dzisiaj ośrodki kultury przeniosły się z biblioteki do siłowni. Ja nie mam nic przeciwko kulturze fizycznej, ja bardzo lubię sportowy tryb życia.

>>Ale to nie może być zamiennik… No właśnie. A mam wrażenie, że coraz mniej ludzi myśli. To taka dosyć smutna konkluzja, ale jest nadzieja. Kiedy widzę młode pokolenie, które kontestuje choćby telewizję... Jest dużo młodych ludzi, którzy żyją inaczej i próbują wrócić do prawdziwych wartości. Chcą czegoś więcej. Chciałbym wierzyć, że jest ich coraz więcej. Dostrzegam ich. Nie chcę być takim starym marudą. Ktoś kiedyś powiedział, że młodzi gniewni zamieniają się często w starych wkurwionych, dlatego moje pokolenie mnie czasami irytuje. Świat kończy się dla nich na Pink Floyd i niczego innego w muzyce nie mogą już znieść. A to przecież błąd, to taka frustracja, że się starzejemy. Nie mówię, że kiedyś było lepiej, była lepsza muzyka. Uważam, że to, co się teraz dzieje na rynku muzycznym, jest świetne. Tylko trzeba uczestniczyć w tym życiu, nie odrzucać go. Nie można się izolować. I to, co robię, choćby w gazecie, którą wydaję („Bluszcz” — przyp. red.), daje mi takie poczucie, że uczestniczę w tym życiu. >> Skoro mówimy o „Bluszczu” — do kogo go kierujesz? Nie ma targetu. Wierzę w siłę ponadczasowych rzeczy. Robię to intuicyjnie. Ale jeżeli człowiek nie ma radości z tego, co robi, takiej bardzo egoistycznej przyjemności, to jest to zwyczajnie kiepskie i nie jest szczere. Jeśli robimy byle co z myślą, że ludożerka i tak to kupi, to jest to ogromny błąd. Ludożerka potrafi wyczuć fałsz. Jeśli grasz country i udajesz, że grasz country, to prawdziwy słuchacz to wyczuje. To, co robisz tylko dla pieniędzy, nie przetrwa czasu, bo to nie jest prawdziwe. Dlatego też chcę robić gazetę, którą sam chętnie bym czytał i która jest też potrzebna moim znajomym, w których gust wierzę. Ona jest takim trochę antidotum na to, co jest dokoła. Nie chcę na łamach swojej gazety wymądrzania. Trzeba to wypośrodkować, mówiąc o rzeczach ważnych i ciekawych w swobodny sposób. Bardzo mnie irytuje na przykład formuła niektórych programów kulturalnych, w której pojawiają się dysputy >>22

pomiędzy osobami próbującymi sobie udowodnić nawzajem, że jeden jest odrobinę mądrzejszy od drugiego. To niczemu nie służy i nie zachęca ludzi do kultury. Dla nich to jest nudne. Często jasne bywa jedynie dla garstki specjalistów. A to nie jest ważne. Ważne jest to, co się czuje w obcowaniu z kulturą i sztuką. Nie trzeba rozumieć, trzeba czuć.

>>To, o czym mówisz, tłumaczy trochę, dlaczego przez

wielu znawców i środowisko filmowe, w tym Agnieszkę Holland, która powiedziała o tym głośno po oscarowej gali, tak słabo został przyjęty film Artysta. W nim ważne są emocje, niekoniecznie historia, która rzeczywiście jest dosyć błaha i przewidywalna. Ten film przypomina nam o tym, co było ważne na początku kina. Zamiast rzetelnego i coraz częściej siermiężnego opowiadania o ważnych sprawach, dostaliśmy prosty film, który zupełnie nieoczekiwanie chwycił za gardło, jakoś nas obszedł. Do tego zdziwienia przyzwyczaili nas polscy twórcy. Mam wrażenie, że mają duży problem z robieniem filmów o ludziach, o emocjach. Uczucia schodzą na plan dalszy, my robimy filmy o Polakach, o Polsce. U nas historia wychodzi na plan pierwszy. Ostatnio Róża chwyciła mnie za gardło. Wyszedłem z kina porażony. Tak samo jest zresztą z literaturą. Ważne są emocje. Trzeba być otwartym i chcieć. Tak jest w przypadku choćby Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną Doroty Masłowskiej. Zbędne są tłumaczenia i wyjaśnienia znawców, to odstręcza. Liczy się otwarta głowa. Z drugiej strony mam też problem z taką działalnością popularyzatorską, bo wówczas traci się na jakości. Jeżeli ktoś chce dotrzeć do czegoś, to prędzej czy później to zrobi. Jeżeli ma chęć i możliwości, to znajdzie odpowiednie środowisko, a jeśli nie, to jego strata…

>>To znak, że tak naprawdę nie było to dla niego ważne.

Dokładnie tak. Dlatego ważne, aby stwarzać ludziom takie możliwości, ale nie edukować na siłę. Ważne, by mieć świadomość, że można coś stracić w swoim życiu.

>>I przestać mówić o kulturze z zadęciem. Tak, kulturalnie i z pewną dozą dystansu (śmiech). Tak, aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie. To są chyba najważniejsze dla mnie rzeczy w robieniu gazety, ale też jazzowych audycji. Ostatnio ktoś mi powiedział, że udało mi się oderwać od takiego wizerunku fircyka po tym, jak wystąpiłem w „Tańcu z gwiazdami”. Tymczasem ja chciałem wykorzystać swoją popularność na robienie czegoś innego, skierować uwagę widzów w inną stronę, dla mnie ważną. Jeżeli na sto osób chociaż jedną zainteresuję gazetą czy jazzem, to było warto. musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

>>Miło nam się rozmawia, ale ja obiecałam Ci przecież podróż sentymentalną… Taki najlepszy mój toruński okres to były studia prawnicze. Działałem wówczas w klubach studenckich.

>>W Od Nowie? Tak, a jeszcze wcześniej w Klubie Morskim. To były czasy, kiedy w Od Nowie był Waldek Rudziecki, mój brat miał zespół Fragmenty Nietoperza, a Grzesiek Ciechowski nie był jeszcze liderem Republiki. Była jeszcze Res Publica. To był świetny czas, organizowałem Juwenalia i wybory najsympatyczniejszej studentki UMK (śmiech). To była bardziej inteligentna wersja wyborów miss. Były konkursy, przyjechał zespół z Finlandii i dziewczyny musiały się po fińsku z nim dogadać. To była świetna zabawa, podobnie jak bale, które robił Yach Paszkiewicz i Andrzej Wąsik. W Toruniu spotkałem też przecież Mariusza Lubomskiego. Maniek był przystojny i piękny, a ja mały, brzydki i dowcipy opowiadałem (śmiech). Stworzyliśmy kabaret I z Poznania i z Torunia i wygraliśmy pierwszą nagrodę na festiwalu PaKA. To były czasy podróży. Jeździliśmy po Polsce i graliśmy w klubach studenckich. Wtedy telewizja tak kabaretów nie hołubiła, a my w dodatku mieliśmy teksty dosyć niepokorne i mieliśmy parę razy kolegium. Takie czasy były. Nie uważam, że obaliłem ten system jak niektórzy, byłem raczej w tej machinie ogniwem. >>A były spotkania towarzyskie i rozmowy od zmierzchu

do świtu? Wtedy czas inaczej płynął. Pewnie bym nie był tym, kim jestem, gdyby nie ludzie, których spotkałem w Toruniu. Często wracam do nich myślami. Zmarnowaliśmy dużo czasu (śmiech). Siedzieliśmy zazwyczaj w Zajeździe Staropolskim. To było wówczas jedyne miejsce w Toruniu, gdzie było piwo Żywiec. Tam wszyscy przesiadywaliśmy od śniadania do kolacji. Potem się ruszało do Od Nowy i Imperialu. Tylko ludzie się wymieniali. Kilku z nich to dzisiaj bardzo poważni profesorowie, niektórzy nie zrobili kariery, niektórzy się stoczyli, wielu wyjechało, ale to był taki tygiel. Czasy, kiedy się studiowało, żeby nie iść do wojska. Nie chodziło o samą edukację, nie było wyścigu szczurów. To był intensywny czas, dużo świetnych inicjatyw się wówczas narodziło. Miłość do literatury — przez moją mamę, która miała wielką bibliotekę. Poznawanie nowej muzyki. Stan wojenny w tym wszystkim, Popiełuszko… To też nauczyło nas po latach dystansu do wszystkiego. Od tego czasu boję się radykałów. Jestem nieufny.

>>A jak postrzegasz Toruń dzisiaj? Walczę z wizerunkiem Torunia, który kojarzy się głównie z Ojcem Dyrektorem. >>My tego tutaj tak nie czujemy, ale nieustannie walczymy

z papierowym wizerunkiem pięknego gotyckiego Torunia, w którym nic się nie dzieje. A przecież jest mnóstwo oddolnych inicjatyw środowisk twórczych, są świetni ludzie, którzy mają dobre pomysły. Dlatego też namawiam znajomych, żeby przyjeżdżali do Torunia. Warszawa do dziś nie ma takiego CSW, jakie jest w Toruniu. Zdarza się, że ludzie odkrywają Toruń i opowiadają mi, jak świetnie było, jak byli mile zaskoczeni. Ważne, aby przełamać taki stereotyp myślenia o Toruniu. Przecież to właśnie tu był pierwszy festiwal nowofalowy w Polsce, Camerimage… No ale żeby teraz Camerimage był w Bydgoszczy? Daj spokój!

>>Skoro jesteśmy przy filmie. To prawda, że robisz przy-

miarki do kina? To marzenia. Od kiedy pamiętam, zawsze marzyła mi się reżyseria, a czułem obowiązek zdawania na medycynę przez rodzinną tradycję. Mam żal, że tego nie zrobiłem. Były jakieś próby scenariuszowe, seriale, współpraca z reżyserami… Rzeczywiście mam jeden pomysł, ale ciągle brakuje mi czasu na jego realizację. To byłaby fajna opowieść o Polsce, ale trochę innej, niż ta, którą już dobrze znamy z polskich filmów. Bez patosu. Cały czas brakuje mi filmu, z którym bym się utożsamiał. Nie czuję, że to są moje historie. Marzy mi się prosta opowieść o nas, o moim pokoleniu. Czesi to potrafią, my jeszcze nie. >>23


*

To Mycan! Tekst: Arkadiusz Stern

Od dekady aktor Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu, przystojny bohater serialu Barwy szczęścia i kina autorskiego – Tomasz Mycan. Jak go prześwietlić, opisać? Kartkuję stare kalendarze, szukam, gdzie go zobaczyłem po raz pierwszy – na scenie, na ekranie, na ulicy? Może zacznę od sensacji? Tomasz Mycan znów w trakcie przedstawienia opuścił scenę! Trzasnął drzwiami i szybkim krokiem wyszedł z budynku Teatru, kierując się w stronę Wisły. Jak długo to się jeszcze będzie powtarzać? – pytają zdezorientowani widzowie. Jego Mickiewiczowski Konrad, aktorski mózg pięciogłowej hydry, kroczy starym mostem, rwąc zbuntowane myśli, by zostawić za sobą duchotę miasta. Przejdziem Wisłę, będziem… wolnym. STOP! Co to ma być, do jasnych didaskaliów!? – grzmi naczelna. Lokalny tabloid czy pamiętnik romantycznej pensjonarki!? Bez obaw: Mycan nie ucieka, Konrada na toruńskich ulicach sfilmować postanowił reżyser spektaklu Dziady. Transformacje Jacek Jabrzyk, a „Musli Magazine” nie sięga bruku – i wobec tego zacznę od początku.


FOT. MARCIN Gナ、DYCH


>>portret

N

ad Wisłę Tomasz Mycan trafił przed dziesięcioma laty znad dolnośląskiej Zimnicy. Urodził się w 1977 roku w Lubinie, siedemdziesięciotysięcznym mieście niedaleko Legnicy. Już w szkole podstawowej myślał o karierze aktorskiej. Jednak dopiero w legnickim technikum pojawiła się szansa, by stanąć na scenie; nie nastąpiło to jednak ani w teatrze szkolnym, ani dzięki polonistce — to by było zbyt proste. Legnica miała przecież Teatr Dramatyczny (dziś im. Heleny Modrzejewskiej) — jednakże wówczas instytucję chylącą się ku upadkowi. Najpierw obciążoną dziesięcioleciami radzieckich inicjatyw rewiowych, potem nieudolnymi dyrektorami; ba! był to Teatr tak zły, że angażem w nim straszono absolwentów wszystkich szkół aktorskich! Ale uczeń technikum Tomek Mycan miał szczęście, gdyż właśnie w połowie lat dziewięćdziesiątych dyrektorowanie placówką rozpoczął (do dziś jej szefujący) Jacek Głomb. Nowy szef musiał zbudować legnicki Teatr praktycznie od podstaw: stworzył znakomity zespół, zaprosił do pracy świetnych reżyserów… Potrzebował również statystów. I tu zapaliło się aktorskie światełko dla marzącego o scenie Tomka. To czas statystowania w widowisku plenerowym Trzej Muszkieterowie Głomba i Narkotykach Witkacego w reżyserii Pawła Kamzy oraz tak jak wówczas w przypadku wielu młodych teatralnych freaków — uczestniczenie w projektach aktorskich realizowanych przy „Gońcu Teatralnym” Macieja Nowaka. Współpraca Mycana z legnickim Teatrem trwała także podczas jego studiów w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu, którą ukończył w 2001 roku.

w szkole teatralnej była zgoła innego zdania — ja jednak stanę do niej w opozycji. Abelard w In Extremis, Verner w Plaży, Mortimer w Marii Stuart — wszystkie kreacje jednakowo mocne, a przecież każda z nich należała właściwie do innego teatru. Abelard z 2008 roku w In Extremis Howarda Bretona w reżyserii Iwony Kempy to najbardziej zauważona teatralna kreacja Mycana, uhonorowana m.in. nagrodą Jury młodzieżowego Festiwalu Prapremier. W XII-wiecznej chrześcijańskiej dyspucie pomiędzy realistą Abelardem i religijnym fundamentalistą Bernardem z Clairvaux (Maciejewski) publiczność była wyraźnie po stronie tego pierwszego — „wolnomyśliciela z osobistym urokiem, erotyzmem i skłonnością do zabawy”, jak pisał Artur Duda. Tym bardziej w Toruniu (z wieloma odniesieniami do radiomaryjnych skojarzeń)

P

o dyplomie Tomek bezowocnie szukał angażu w wielu teatrach i tylko przypadek sprawił, iż znalazł się w Toruniu. Złożone u dyrekcji CV czekałoby na odpowiedź być może w kolejnym sezonie, gdyby nie kontuzja Radosława Garncarka. Mycan zastąpił go w spektaklu Moralność pani Dulskiej. Na przygotowanie roli Zbyszka miał tylko trzy tygodnie — zadebiutował na toruńskiej scenie dramatycznej dokładnie dziesięć lat temu: 24 marca 2002 roku. Decyzja ryzykowna, ale zaowocowała etatem na kolejną dekadę. To dobry czas na wstępne podsumowanie kariery aktora, który w Toruniu zagrał dotąd w ponad dwudziestu spektaklach, w zasadzie bez przestojów, u świetnych reżyserów, w rolach głównych oraz ciekawych i charakterystycznych epizodach. Właśnie — czy Tomasz Mycan jest aktorem charakterystycznym? Zdecydowanie tak; co prawda, jak sam opowiada: jedna z jego profesorek >>26

musli magazine


>>portret

SNIEG / FOT. WOJTEK SZABELSKI / FREEPRESS.PL

ZIMOWE CEREMONIE / FOT. WOJTEK SZABELSKI / FREEPRESS.PL

MARIA STUART / FOT. WOJTEK SZABELSKI / FREEPRESS.PL

>>27


>>portret

DZIADY. TRANSFORMACJE FOT. WOJTEK SZABELSKI FREEPRESS.PL

OFELIE FOT. ARKADIUSZ STERN >>28

musli magazine


>>portret

emocjonalna wieloznaczność w kreacji Mycana powodowała u wielu widzów duży wstrząs. Wcześniej, w 2006 roku, również u Iwony Kempy, Mycan zagrał w polskiej prapremierze Plaży Petera Asmussena; przejmującym kameralnym spektaklu o dwóch parach spotykających się przypadkiem w nadmorskim hotelu. Tutaj po raz pierwszy pokazał pełen kunszt swej gry aktorskiej rolą młodego Vernera, na pograniczu obłędu, który niechybnie prowadzi go ku zagładzie. Spektakl był również trudnym testem sprawdzającym, na ile aktor potrafi wyjść z roli podczas przedstawienia i ponownie do niej wrócić. Tomek — prywatnie mężczyzna nieśmiały, który nie znosi ukłonów — zdał go na szóstkę. Jak mówił w jednym z wywiadów, w pracy nad rolą najbardziej fascynują go sam proces twórczy i współpraca z reżyserem, bez szczególnego przywiązywania wagi do efektu końcowego. W Toruniu już na początku miał szczęście zetknąć się choćby z warsztatem pracy Elmo Nüganenena w Ślubie Gombrowicza (2004) czy rok później z Wiktorem Ryżakowem w Ja według Wyrypajewa. Najwięcej wyniósł jednak z prób do Marii Stuart Schillera w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Rola Mortimera w tym spektaklu wymagała od aktora wiele pokory i poszukiwań. To wspaniałe przedstawienie, dające wszystkim aktorom możliwość grania szerokim spektrum środków, przez kilka sezonów zapełniało widownię w 110 procentach i okazało się świetną szkołą aktorskiego warsztatu dla młodego aktora. W Horzycy Tomasz Mycan nie jest jednak tylko obsadzany w rolach zapalczywych kochanków, kończących nieciekawie, ale równie dobrze sprawdza się w rolach i epizodach komediowych. Warto wspomnieć o kapitalnym motywie gimnastycznym w Zimowych ceremoniach Levina czy o roli Policjanta w Człowieku z Bogiem w szafie Walczaka. W tych spektaklach Mycan potrafi rozbawić widza do łez, by za chwilę wcielić się też w multum ról wcale niewesołych, jak

choćby w Eine kleine Nachtmusik Silke Hassler w reżyserii Pawła Szkotaka. Gra, jest widoczny, ma co robić i robi to tak dobrze, że w 2008 roku został uhonorowany statuetką Wilama dla najpopularniejszego aktora.

N

a dużym ekranie Tomasz Mycan zaistniał tuż po szkole aktorskiej w Bez litości Wojciecha Wójcika — dość specyficznym filmie gangsterskim, powstałym z materiałów serialu telewizyjnego Sfora. Cztery pierwsze odcinki serialu, w których Mycan zagrał Szprychę — człowieka Starewicza (Kolberger) — były zdecydowanie lepsze od przekonstruowanego i z lekka zawiłego filmu fabularnego. Ale jeszcze teraz — po dziesięciu latach — z sympatią ogląda się Mycana w towarzystwie jakże dziś „modnych” aktorów, jak: Borys Szyc, Marcin Dorociński, Karolina Gruszka czy Łukasz Garlicki. Wprawdzie Tomek zagrał tutaj rolę trzecioplanową, ale kto go w niej zobaczy, zwróci pewnie uwagę na świetny tekst Szprychy, gdy wpadł w ręce policji: „z tych nerwów złamałem koronę”. Potem była m.in. rola Księcia w filmie autorskim Stacja Mirsk Roberta Wrzoska (2004): o zagęszczonych problemach pasażerów w klaustrofobicznej przestrzeni dworca kolejowego, w mocy (nocy) tajemnic, dziwnych dźwięków i niejasności. Oryginalny film, z tempem niemrawym, ale wciągający ciekawymi kreacjami aktorskimi: Tomasz Mycan gra tutaj pisarza, a jego rozmowa z Tygrysem (Wrzosek) dziś przypominać może trochę „dysputy” Witkowskiego z Lujem w Drwalu (jednak to zdecydowanie zupełnie nie ta bajka). Inne krótkometrażowe filmy, w których pojawia się Mycan, jak Ostatnia stacja Tomasza Piechy czy Najświętsze słowa naszego życia Waldemara Grzesika, pokazują, że aktor, grając w tak niekomercyjnych produkcjach, wyraźnie szanuje swoje sceniczne emploi. Nie znaczy to jednak, że buja gdzieś w niematerialnych obłokach i nie zależy mu na szerszej popularności. Od tego są seriale. Poza Sforą pojawił się też w Na Wspólnej i w Warto kochać; w Pierwszej miłości jednej z bohaterek serialu przypominał Johnny’ego Deppa (choć nikt inny tego nie zauważał), wreszcie od kilku lat wciela się w postać Macieja Kołodziejskiego, życiowego partnera Władka w serialu Barwy szczęścia (średnia oglądalność — prawie 5 milionów widzów). W scenariuszu zespołu Ilony Łepkowskiej panowie tworzą zgraną parę naukowców z codziennymi problemami, ba — są wręcz ciut za grzeczni jak na gejów. Ich wątek jest jednym z wielu w serialu, ale swoje pięć minut Tomasz Mycan w nim dostał: zostając „serialowym bohaterem”, który nie wahał się zaryzykować życia w walce z bulterierem — i to w obronie córki jednego z homofobicznych sąsiadów — ot, taki „Rysiek inaczej”. My pierwsza dekada albo czarna oliwka w roli głównej — taki tytuł mógłby nosić monodram Tomasza Mycana o aktorze z niedużego miasta, który z dala od stołecznych scen zagrał u świetnych reżyserów i kreował role przyprawiające o dreszcze. Monodram o polskim Jude Law, ulubionym aktorze Horzycy i zdobywcy drugiego Wilama! A na koniec aktor mógłby poczęstować widzów prowansalską tapenade. Bo… ją lubi — jak i zaskakiwać, co zapewne uczyni jeszcze wiele razy! >>29


*


Tydzień mody Tekst: Magda Wichrowska Foto: Łukasz Szeląg i Michał Tuliński / Fashion Week Poland


>>zjawisko

zazdroś lat temu z eszcze kilka y organiz godnie mod liśmy na ty ów i ś si odnich są ad ch za h yc sz na niejszych arzy z najważ ik nn h ie dz e lacj ych stolicac ę w światow Jo ym ow odbywały si N ie i nie, Londyn F żu, Mediola i powstawał dz Ło w ch za oc yb h ch yc nasz , nikt Week Poland phy Fashion zypuszcza pr e ni — ątku niej na pocz ośnie na yr m czasie w modow w tak krótki ży an br arzenie yd w ce ls Po yk w w łego ja tego niez Kolejna edyc Ta . k jak w 18 kwietnia startuje już ą pokazy rz nicy obej nich, uczest ue, OFF en Av r esigne projektów D ji w st tacje kolekc oraz prezen m Rada ze e. Tym ra or St pt ce on iC kolek wytypowała signer Avenue zarnoty, Grome iki C wicz, Beren Studi Szulca, MMC ła ha ic M , tali ukko en N j, szewskie Natalii Jaro icz i ow ch ie Śp Violi chouguina, ner Ave szy w Desig w er pi z ra Po limcza K y , Ewelin lekcje Bizuu MAOTO TO i ak łażusi na, Moniki B ekają refie OFF cz niczak. W st ta, K er Ew rosława za kolekcje Ja ie N . gi iz iny Pl dorora i Paul ej w . Na szczęśli debiutantów ny, lexis and Po A Dudzińska, i, J sk ow rk Piecza Mad, Jakub adziń onika Grom Adamiec, M n sh sphy Fa io FashionPhilo ja ec sp ie i gośc że znakomic g tografii Youn fo ej ln menta ra w ąd filmów Now, przegl T kolenia Let sz stival oraz y od m ży bran świadomość postanowiłam y ół eg cz sz O . Jacka Kłaka

J

>>32

musli magazine


BOHOBOCO

AGA POU PAPROCKI&BRZOZOWSKI

ścią spogląda z ze pr e an zow re śledziliśmy e ór kt , h imprez ryh mody — Pa na orku. I kiedy so lo hi FashionP jm na zy pr ba — a ez pr im ta ał, że sze a najważniej wej. zięcia o przedsięw przedw latach po ach ra mody w m le du he Sc f O F Out om ro trefach Show eaD a Programow tkieoj W ty kcje Aga i WojDesign, Łucj zek, as io, Moniki Pt Pity, ał rz D o, Piotra yńskiej. Wioli Wołcz ymy koenue zobacz Juźwia ak, Jarosław z Olejas m To TOMO by emierowe ą na nas pr rola, MalKonrada Pa offowych ż te abraknie li się Ania liście znaleź onsior, Ima , Gregor G tek, Marta ar Joanna St . ńska i UDA-a nd to takla Po k n Wee a eksperyalni, wystaw raphers otog g Fashion Ph n Film Feio sh Fa amach ce , kształtują Them Know PR. i u es zn bi w zakresie efa projektu m zapytać sz

>>zjawisko

>>33


>>zjawisko

edycja FashionPhilosophy

a kolejna >>W kwietniu rusz y się Poland. Który to już raz spotykam

Fashion Week w Łodzi ze światem mody? Spotykamy się już po raz szósty. ie. ą już Państwo spore doświadczen >>No właśnie, majpoc zątki? A pamięta Pan Każde cję pamiętam bardzo dokładnie. edy ą Każd cie! ywiś Ocz de prze to k okazji Fashion Wee spotkanie ze światem mody przy nież rów to w toró nas organiza wszystkim nowe odkrycia. Dla To nie jest tak, że popadamy y. lem prob e now i ia wan wyz nowe się, że z perspektywy czami aje Wyd w rutynę. Absolutnie nie. rostsza w wykonaniu. Im dalej su ta pierwsza edycja była najp pojawiało się możliwości i chęw to wchodziliśmy, tym więcej rza kolejne bariery. Dlatego stwa ci modyfikacji, ulepszeń, a to chwili jest łatwiej, niż było na też nie powiedziałbym, że w tej początku. się zę powiedzieć, czego możemy >>W takim razie pros any, zmi ieś Jak cji. edy j spodziewać podczas kwietniowe

nowinki? bo ogromna rewolucja już Takich dużych zmian nie będzie, Zmieniliśmy przestrzeń preza nami, wraz z ostatnią edycją. e pamiętamy jeszcze z filktór zentacji. To miejsce niezwykłe, cana, ale też dzisiaj to strefa, mu Andrzeja Wajdy Ziemia obie Mam na myśli Łódzką Specjalną gdzie rozwija się prężnie biznes. Młynie. Miejsce trochę vintaStrefę Ekonomiczną na Księżym le przestrzennym. Jeśli chodzi ge’owe, o ogromnym potencja tych nam nie przybywa, myo nowe kierunki i wydarzenia, to t Store. To część, która nam ślimy raczej o rozwijaniu Concep Projekt polegający na wystau. się wyłoniła z grupy Showroom entuje stoiska firm i marek wianiu się projektantów, który prez ma budować prestiż. Podczas odzieżowych. To miejsce, które amy się od sześćdziesięciu do tej edycji w Showroomie spodziew Mamy w tej chwili — czyli na posiedemdziesięciu projektantów. ch czterdzieści zgłoszeń, więc czątku marca — już potwierdzony się bardzo realna. Z kolei na ta liczba, o której mówię, wydaje mieli przede wszystkim stoiska terenie Concept Store będziemy jących naszej imprezie i stafirm patronackich, mediów patronu nowiska sponsorów. lnie czeczy jest coś, na co Pan szczegó >>Ciekawa jestem,etni y? mod dnia owego tygo ka podczas kwi ardziej czekam na after party W tym natłoku obowiązków najb pać (śmiech). Oczywiście żari na to, aby w końcu móc się wys

>>34

musli magazine


>>zjawisko

NATALIA JAROSZEWSKA

JOANNA KLIMAS

am szczególnie na jakiś kontuję! Nie mogę powiedzieć, że czek , w tym czasie zazwyczaj tety kretny pokaz mody, ponieważ, nies W większości imprez nie mogę jestem zabiegany i zajęty pracą. am już po tygodniu mody lub uczestniczyć, a zaległości nadrabi em komputera. Bardzo rzadko w jego trakcie za pośrednictw wni. Żałuję, ale to oczywiście wido na mogę w nich uczestniczyć ie imprezy. Oczywiście jeśli wynika z wielu obowiązków w czas każdej edycji mamy naturalnie chodzi o imprezę jako całość, w z nią związanych. Jak co roku, zeń wiele oczekiwań i wiele mar aszcza że tym razem miały one ciekawi jesteśmy debiutów. Zwł że głosowanie odbywa się najwyższą punktację jury. Dodam, ają swój głos, nie znając odd w ten sposób, że członkowie jury ni twórcy nie byli przez nich nazwiska projektanta, tak aby uzna , że mamy do czynienia z młofaworyzowani. A to sugeruje nam rców. Mamy też nadzieję, że dą generacją utalentowanych twó esem, bo na razie nim nie bizn się ie moda w Polsce pomału stan iędzy tym, co się dzieje u nas, jest. Cały czas jest przepaść pom Bardzo wielu utalentowanych a tym, co widzimy na Zachodzie. cze takiego spojrzenia biznejesz projektantów w Polsce nie ma ców, nie mają zaplecza prosowego. Nie mają agentów, handlow organizować większych zamódukcyjnego i nie są też w stanie rzę, że to się powoli zmieni. Wie wień, które do nich spływają. to mam ogromną nadzieję, że Wracając do samego wydarzenia, i i że uda nam się zapanować ponownie odwiedzi nas wielu gośc że na niektóre pokazy nieoczenad tym wszystkim. Zdarza się, a widzów, dlatego też już na liczb kiwanie przychodzi ogromna halę. To już jest kolos. Będzie wszelki wypadek poszerzyliśmy kwadratowych z miejscami dla miała aż półtora tysiąca metrów tysięcznej widowni. wrażenie, że z edycji na edycję >>Rosną hale, aleamam nia. arze rośnie też rang wyd podnosimy też poprzeczkę dla ziej bard z To prawda. Cora . Żadna impreza w Polsce nie odwiedzających nas dziennikarzy anicznych, branżowych oczyzagr kumuluje aż tylu dziennikarzy ają nas na przykład redaktowiście. Nam się to udało. Odwiedz w Europie, znani dziennikarze rzy „Elle” z różnych oddziałów i czasopism. Uważamy to za ch modowych portali internetowy nam też krajów zainteresowaogromne osiągnięcie. Przybywa mnie ważne. nych naszą imprezą. To dla nas ogro Fashion Week Poland towarzyszyć >>FashionPhilosophwy tej Faedycji niezwykłe wydarzenie — będzie również iażu mar tym po e jeci eku ocz shion Film Festival. Czego mody i filmu?

>>35


>>zjawisko

ZUO CORP

>>36

musli magazine


>>zjawisko

AGNIESZKA MACIEJAK

czekiwanie. Pomysł narodził Ten festiwal powstał trochę nieo podczas festiwalu w Paryżu et się podczas rozmowy z Diane Pern Festival — przyp. red.). To ona (A Shaded View On Fashion Film ia czegoś, co będzie projekzaszczepiła w nas pomysł tworzen chwyciliśmy pomysł również tem towarzyszącym imprezie. Pod zi. Kiedy wszystko się zaczyŁod ycje ze względu na filmowe trad liśmy jeszcze tej świadomości, nało — ponad rok temu — nie mie filmów o tematyce modowej, że istnieje tak silny rynek twórców od kameralnych projekcji się ęło i to nas wręcz poraziło. Zacz ale bardzo szybko odezwało dla ludzi zainteresowanych filmem, eś wokół tego tematu krążą. się do nas wiele osób, które gdzi ać tym zjawiskiem polskich sow W tym roku chcieliśmy zaintere iwalem o stałym szablonie. twórców, ale nie chcemy być fest nas to, co dzieje się wokół filBędziemy ewoluować. Interesuje ego też nawiązujemy kontakt mu fashion na całym świecie, dlat na przykład mamy projekt roku tym W z festiwalami tego typu. skutku — pokazania archiwal— mam nadzieję, że dojdzie on do atyce fashion, których przenych, czarno-białych filmów o tem mody w Berlinie. Myślę, że dnia tygo gląd odbył się już podczas w modowo-filmowym temacie, w tej chwili jeszcze raczkujemy ę, że będzie to bardzo ciekawy ale w dłuższej perspektywie sądz projekt. ulicę? azach, a jak Pan ocenia łódzką >>Mówiliśmy już odopok moim o, seri iąc mów A ). iech (śm remontu Łódzka ulica jest na ozor niep a, jna. Bywa szar zdaniem jest szalenie kontrowersy ą. row kolo zo bard w się a ieni i nagle podczas Fashion Week zam tylu iał widz nie ce Pols w zie nigd Ktoś mi kiedyś powiedział, że tygodnia mody w Łodzi. Weźfreaków modowych, jak podczas nas z całego kraju ludzie zainmy pod uwagę, że zjeżdżają do e wydarzenie w Warszawie teresowani tym tematem i że żadn iatów modowych. A wracając nie skupia wokół siebie tylu war jesteśmy współorganizatorami do architektury i przestrzeni — na celu ożywienie ulicy PiotrFashion Commission, który ma owisko polskich projektantów środ yć kowskiej. Chcemy zjednocz acy biznesowej oraz zapewnić i stworzyć im możliwość współpr wszystkich twórców z Polski. promocję. To temat otwarty dla ólnej strefy dla polskich desiwsp Mamy nadzieję na stworzenie ajdą swoje miejsce w Łodzi, gnerów i projektantów, którzy odn ier lub salonów za przyzwoite chociażby przez stworzenie atel młodych projektantów. To jest pieniądze, osiągalne i realne dla dwa—trzy lata. za ę ulic ką nasza odpowiedź na łódz >>41


* >>38

>>portret


>>portret

Strip of Meryl Streep Tekst: Karolina Bednarek Ilustracja: Gosia Herba

M

Jestem najstarszą kobietą, która mogłaby się całować z Jamesem Bondem

eryl (właśc. Mary) Louise Streep powszechnie uważa się za jedną z najbardziej utalentowanych aktorek naszych czasów. Jest laureatką tegorocznego Oscara, ale jej kandydaturę do tej nagrody wysuwano aż siedemnaście razy! Statuetkę odebrała dwukrotnie, Złoty Glob osiem razy. Dotąd żaden aktor nie otrzymał aż tylu nominacji, a na tym nie koniec — dwa wyróżnienia Emmy, dwa Gildii Aktorów Ekranowych, Grammy, BAFTA, Cannes, Berlin… W 2010 roku prezydent Barack Obama uhonorował ją Narodowym Medalem Sztuki.

Pola marzeń Przyszła na świat w Summit w New Jersey w 1949 roku. Jako dziecko marzyła o karierze śpiewaczki operowej, jednak przewrotny los skierował ją na inne tory. W jednym z wywiadów wspominała: „W liceum studiowanie, jak powinnam wyglądać i jak się zachowywać, pochłaniało całą energię. Prostowałam i tleniłam włosy, uczyłam się mówić łagodnie i przymilnie, temperowałam skłonność do rozstawiania ludzi po kątach i mówienia otwarcie, co myślę”. Edukację aktorską zaczynała na prestiżowej uczelni — Vassar College. Kontynuowała ją na wydziale dramatycznym Yale University. Tam stawiała pierwsze kroki na scenie Repertory Theatre, m.in. w sztuce Dostojewskiego Biesy, którą reżyserował Andrzej Wajda. Po ukończeniu szkoły przeniosła się do Nowego Jorku, gdzie występowała na deskach Public Theatre. Można ją było także zobaczyć na Broadwayu. Za drugoplanową rolę w 27 Wagons Full of Cotton została nominowana do nagrody Tony. >>39


>>portret

Na szklanym ekranie W filmie debiutowała w 1977 roku. Rola w obrazie Freda Zinnemanna Julia została przychylnie przyjęta zarówno przez widzów, jak i krytyków. Rok po pierwszym kinowym epizodzie pojawiła się — i to znacząco — w Łowcy jeleni Michaela Cimino. Ta kreacja przyniosła jej pierwszą nominację do Oscara. Nagrodę otrzymała jednak dopiero rok później za występ w głośnej Sprawie Kramerów Roberta Bentona, gdzie pojawiła się obok Dustina Hoffmana. Po raz drugi wyróżnienie Akademii dostała za rolę Polki w Wyborze Zofii Alana J. Pakuli. „Przez dwa miesiące uczyłam się polskiego w szkole językowej Berlitza. Poznawałam brzmienie słów, głosek, ćwiczyłam ich wymowę. Moją nauczycielką była Polka, która posługiwała się pięknym, literackim językiem — właśnie takim, jakiego używała bohaterka Wyboru Zofii” — wspominała aktorka w jednym z wywiadów. „Nauka nie była trudna, głównie ze względu na to, że bardzo szybko przejmuję akcent osoby, z którą rozmawiam. Jestem pod tym względem jak kameleon, dopasowuję się do otoczenia. Robię to nieświadomie, to nie jest z mojej strony jakieś celowe działanie. Moje dzieci zawsze ze mnie żartują, ponieważ kiedy w domu dzwoni telefon, od razu wiadomo, czy rozmawiam z cudzoziemcem. Zaczynam mówić z jego akcentem. Nic na to nie poradzę, tak po prostu jest”. Fani aktorki zamieścili nawet na YouTube filmik — zlepek wszystkich jej ról, gdzie wyraźnie widać, że Streep doskonale naśladuje najróżniejsze akcenty. W tym roku uhonorowano ją ponownie, tym razem za godną podziwu kreację Margaret Thatcher. Któż mógłby ją zagrać, jeśli nie Meryl?

Powrót do lat 90. Warto na chwilę powrócić do lat 90., bo są one według mnie niezwykle istotne w karierze aktorki. W 1990 roku Streep wystąpiła w filmie Pocztówki znad krawędzi, adaptacji autobiograficznej książki Carrie Fisher. Ta historia trudnych relacji matki i córki przyniosła Meryl dziewiątą nominację do Oscara. W 1991 roku pojawiła się w doskonałym melodramacie W obronie życia Alberta Brooksa. Niedługo potem udowodniła, że doskonale potrafi się też sprawdzić >>40

w roli komediowej. U boku swojej przyjaciółki Goldie Hawn zagrała w świetnej czarnej komedii Ze śmiercią jej do twarzy, co przyniosło jej nie tylko uznanie, ale także kolejną kandydaturę do Złotego Globu. Choć wielu filmoznawców podkreśla, iż pojawienie się w pastiszu było dla aktorki niepewnym krokiem, ta jednak pokazała, że czuje się swobodnie nie tylko w niekomercyjnych dramatach.

Kochanica publiczności „Kiedy aktor gra postać rzeczywistą, doskonale znaną widzom, całkowita metamorfoza może okazać się niemożliwa. Istnieje wówczas inne rozwiązanie: wyobrazić sobie, co ta osoba musiała przeżywać w konkretnych sytuacjach, spróbować wmyślić się w jej psychikę. A potem odzwierciedlić to mimiką, gestami. Widzowie przestają wówczas zwracać uwagę na wygląd. Koncentrują się na emocjach bohaterki, przeżywają je wraz z nią” — zdradzała tajniki swego kunsztu aktorka. Meryl jest ulubienicą publiczności. Wielu udaje się na film tylko dlatego, że to ona się w nim pojawia. I nic w tym dziwnego. Rolami w Manhattanie Woody’ego Allena, Kochanicy Francuza Karela Reisza oraz w Pożegnaniu z Afryką Sydneya Pollacka wypracowała sobie doskonałą markę. Krytycy podkreślają jej niezaprzeczalny talent, widzowie podziwiają szeroki wachlarz umiejętności. Najlepiej czuje się w emploi kobiety skomplikowanej, dojrzałej, emocjonalnej. Wystarczy choćby wspomnieć doskonałą kreację, którą stworzyła w Godzinach Stephena Daldry’ego.

Niejedna godzina Meryl W 2001 roku, po zawodowej przerwie, Streep użyczyła swojego głosu w filmie Stevena Spielberga A.I. Sztuczna inteligencja. W tym samym roku po dwudziestu latach powróciła na deski teatru, występując w sztuce Antoniego Czechowa Mewa. Tym razem wysunięto jej kandydaturę do Drama Desk Award. Po raz kolejny uznana została za najlepszą aktorkę. To ją poproszono, by w roku 2001 poprowadziła coroczny koncert dla laureatów Pokojowej Nagrody Nobla w Oslo. musli magazine


>>portret

Mamma Mia! Jak wspominałam wcześniej, krytycy nie do końca popierali komediowe próby Meryl. Mimo tych głosów aktorka wystąpiła w roli Donny Sheridan w ekranizacji kultowego musicalu Mamma Mia!, w którym partnerowali jej m.in. Pierce Brosnan, Colin Firth i Dominic Cooper. Po premierze filmu wydano singiel z tytułową piosenką, która zdobyła People’s Choice Awards dla najlepszego soundtracku, a Streep zgłoszono do nagrody Grammy za pracę nad płytą z filmu. Utwór zyskał ogromną popularność w Portugalii. Za tę rolę otrzymała dwudziestą trzecią nominację do Złotego Globu, a także do nagrody Grammy — choć wydaje mi się, że akurat ta kreacja była jedną ze słabszych. Tak zresztą, jak i kolejna — w Wątpliwości Johna Patricka Shanleya. „Pamiętam z dzieciństwa, jak mama powtarzała: »Obiad, którego nie robi się w dwadzieścia minut, nie liczy się«. Miała w domu książkę kucharską pod tytułem Nie znoszę gotować. Mogłaby się pod tym hasłem podpisać. Gotowanie z pewnością nie było jej pasją. Dlatego też na naszym stole pojawiały się proste, niewymyślne dania. W dodatku najczęściej przyrządzone z przetworzonych produktów”. Jednak w roku 2009 aktorka pojawiła się w lekkiej komedii biograficznej Julie i Julia. W rolę Julii Child, autorki książek kucharskich i telewizyjnych programów o gotowaniu, wcieliła się perfekcyjnie. Jej kreacja znacznie podniosła wartość artystyczną filmu. Streep po raz kolejny udowodniła, że ma dystans do samej siebie i że najważniejsze dla niej jest doskonałe, wiarygodne odegranie roli. W tym samym roku użyczyła głosu postaci pani Lis w filmie animowanym Fantastyczny pan Lis Wesa Andersona. Ostatnio mogliśmy ją podziwiać jako Margaret Thatcher w Żelaznej Damie Phyllidy Lloyd. Jak zawsze perfekcyjnie odtworzyła akcent brytyjskiej premier, a także niezwykle wiernie — ruchem i mimiką — oddała jej postać. Niezwykle poruszająco pokazała starość. Meryl nie rozczarowuje, Meryl wzbudza coraz większy podziw. Jest dowodem na to, że nawet nie wyglądając jak typowa gwiazda filmu, można zdobyć sławę i uznanie w Hollywood. Kobieta z poczuciem humoru, z dystansem do siebie i upływającego czasu. Wielka! Godna podziwu. Oby takich więcej!

>>41


K


Mateusz

KOナ・K

















Mateusz Kołek Rocznik ‘81, absolwent historii sztuki, który po studiach stwierdził, że woli rysować, niż pisać o rysowaniu. Ponieważ to jedyna rzecz w jakiej jest dobry, robi to i zawodowo, i hobbystycznie. Współpracował z wieloma polskimi agencjami reklamowymi oraz kilkoma zagranicznymi jako ilustrator freelancer. Jego prace publikowane były w takich pismach jak: „Przekrój”, „Exklusive”, „Bluszcz”, „ESPN Magazine” (USA), „Popular Mechanics” (USA), „Migrate” (RPA), „Prime”. Brał udział w wystawach zbiorowych w Polsce i za granicą: „Ilustracja 2010” (Warszawa), „The Decade Art Show” (Los Angeles/San Francisco), „Nowy Chaos” (Warszawa), „All Play No Work” (Berlin). www.mateuszkolek.com


>>nowości książkowe

książka NOWOŚCI

Szumowska. Kino to szkoła przetrwania Małgorzata Szumowska, Agnieszka Wiśniewska Wydawnictwo Krytyka Polityczna 4 kwietnia 2012 34,90 zł

Historia niebyła kina PRL Tadeusz Lubelski Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 18 kwietnia 2012 39,90 zł

Małgorzata Szumowska to bez wątpienia niezwykła osobowość polskiego kina. Reżyserka obdarzona filmowym pazurem. Twórczyni, która ma szósty zmysł w przedstawianiu rzeczywistości. Nieważne, czy na warsztat bierze film dokumentalny czy fabularny. Jak mało komu udaje jej się dotykać prawdy o świecie, o którym opowiada. Tym razem spotykamy ją nie na sali kinowej, lecz w księgarni, do której trafiła publikacja Szumowska. Kino to szkoła przetrwania. W rozmowie z Agnieszką Wiśniewską Szumowska daje się namówić na wspomnienia z dzieciństwa, opowiada o rodzinnym Krakowie i byciu mamą. Sporo miejsca w swojej książce poświęca też historiom jak najbardziej filmowym.

Do księgarń trafia właśnie książka niezwykła. Nowa historia kina. Kina, którego… nie było. Tadeusz Lubelski, krakowski krytyk, teoretyk i historyk filmu, postanowił przyjrzeć się kilkunastu niezrealizowanym projektom filmowym i, co ciekawe, zrekonstruować je. Czy historia polskiego kina odmieniłaby się, gdyby ich realizacja doszła do skutku? Jak zrecenzowałby je autor Historii niebyłego kina PRL? Książka Tadeusza Lubelskiego to nie tylko wyśmienita zabawa w „co by było, gdyby…”, ale nade wszystko znakomity wykład na temat meandrów polskiej historii i kultury doby PRL-u. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich entuzjastów polskiego kina! ARBUZIA

ARBUZIA

Dziennik Jerzy Pilch Wielka Litera 18 kwietnia 2012 39,90 zł

>> Do księgarń trafia właśnie dziennik jednego z najpoczytniejszych współczesnych pisarzy polskich. Jerzy Pilch, bo o nim mowa, swoje zapiski z ostatnich lat w obszernych fragmentach opublikował już w „Przekroju”, jednak dopiero teraz Dziennik trafia do nas jako całość. Zapiski Pilcha czyta się podobnie jak jego powieści. Dużo tu szczerości, ciekawych spotkań i rzeczywistości, która była i jest też naszym udziałem. Jaki jest Jerzy Pilch? „Całymi latami marzyłem o byciu literackim urzędnikiem, a przyrosła mi cyganeryjna gęba lekkoducha, bankietowicza i Bóg wie kogo”. Książka nie tylko dla wiernych czytelników pisarza, także dla tych, którzy szukają w literaturze zadziorności pióra i bystrego oka. ARBUZIA

>>60

Trociny Krzysztof Varga Wydawnictwo Czarne 25 kwietnia 2012 43,50 zł

Pamflet na współczesność. Tak w kilku słowach można przedstawić najmłodsze dziecko Krzysztofa Vargi. Urodził je w bólach absurdu, obrzydliwości dzisiejszej Polski i wszędobylskiego lęku przed samotnością. Kogo spotkamy na kartach książki? Pasażerów PKP, hipsterów, toksycznych rodziców, entuzjastów kebabów i pracowników korporacji. A pejzaż? Osobliwości szkoleń integracyjnych i obrzydliwości polskich klatek schodowych. Bohaterem Vargi jest pięćdziesięcioletni komiwojażer Piotr, dzielący się z czytelnikami swoją nienawiścią do otoczenia. Varga po raz kolejny udowodnił, że ma znakomite oko do naszej rzeczywistości. Zabawne, cyniczne, błyskotliwe. ARBUZIA musli magazine


>>nowości filmowe

film książka NOWOŚCI

Arirang reż. Kim Ki-Duk obsada: Kim Ki-Duk 13 kwietnia 2012 100 min

Minister reż. Pierre Schöller obsada: Olivier Gourmet, Arly Jover, Zabou Breitman, Michel Blanc 20 kwietnia 2012 115 min

Tym razem na ekrany kin trafia zupełnie odmieniony Kim Ki-Duk. Mistrz nastroju i kina z metafizycznej półki sięgnął po dokument i zdecydował się na filmową psychoterapię. Po wypadku, który zdarzył się na planie filmu Sen, przez który o mały włos nie zginęła aktorka, reżyser postanowił wyhamować i spojrzeć wstecz na kilkanaście lat swojej filmowej drogi. Widz ogląda autora Pustego domu w nowej dla niego przestrzeni koreańskiej prowincji. Reżyser w otoczeniu pamiątek po dawnym życiu opowiada o swoich filmach, wątpliwościach, emocjach, które towarzyszyły mu w czasie realizacji kolejnych obrazów. Arirang to w pewnym sensie spowiedź, spowiedź artysty.

Jak wygląda życie ministra? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć w swoim filmie Pierre Schöller. Bertrand Saint-Jean, minister transportu wyrwany ze snu, dowiaduje się, że autokar z dziećmi zsunął się do rowu w Ardenach. Nie obyło się bez ofiar. Mężczyzna jedzie na miejsce tragedii, by sprostać oczekiwaniom ludzi i mediów. Film pokazuje kulisy walki o władzę i popularność. Co ciekawe, w tej trudnej politycznej machinie twórcy udało się pokazać człowieka. Poetyka filmu nawiązuje do fotograficznych fascynacji reżysera. Spostrzegawczy widz odnajdzie tu choćby The Legend of Virginity Helmuta Newtona. Film otrzymał wiele nagród i wyróżnień, w tym nagrodę FIPRESCI na festiwalu w Cannes.

ARBUZIA

Wichrowe Wzgórza reż. Andrea Arnold obsada: James Howson, Steve Evets, Kaya Scodelario, Nichola Burley 20 kwietnia 2012 128 min

>> Czy jest ktoś, kto jeszcze nie poznał historii miłości Heathcliffa i Catherine? Nie sądzę. Czy warto sięgnąć po nią raz jeszcze? Jeśli na krześle reżyserskim widnieje nazwisko Andrei Arnold — zdecydowanie tak! Autorka znakomitego filmu Fish Tank solidnie odrestaurowała wiekową historię i wywietrzyła zaduch z XIX-wiecznego romansu Emily Brontë. Zamiast na cygańskiego sierotę reżyserka postawiła na korzenie afrykańskie, snując historię wokół tematu rasizmu, a nie — jak to było w oryginale — wokół podziałów klasowych. Na tym nie koniec zmian! Arnold zdecydowała się na język naturalizmu i brzydoty. To paradoksalnie świeży powiew w morzu sztampowych i polukrowanych filmów kostiumowych. ARBUZIA

ARBUZIA

Lęk wysokości reż. Bartosz Konopka obsada: Marcin Dorociński, Krzysztof Stroiński, Dorota Kolak, Magdalena Popławska 20 kwietnia 2012 100 min

Bartek Konopka wielokrotnie udowodnił, że ma znakomitą rękę do dokumentu filmowego. Autor nominowanego do Oscara Królika po berlińsku tym razem sięga po fabułę. Lęk wysokości to historia młodego reportera telewizyjnego, który wiedzie spokojne życie, ma rodzinę, szansę na karierę zawodową... Nagle dowiaduje się, że ojciec, z którym od wielu lat nie utrzymuje kontaktu, trafił do szpitala psychiatrycznego. Postanawia skorzystać z okazji i sprzedać jego mieszkanie. Odwiedzając chorego w szpitalu, daje się wciągnąć w grę, z której dowie się o sobie więcej, niż przypuszczał. W role syna i ojca wcielili się Marcin Dorociński i Krzysztof Stroiński. ARBUZIA >>61


>>nowości płytowe

muzyka NOWOŚCI

Nord Kapela ze Wsi Warszawa Fonografika 31 marca 2012 36,99 zł

MTV Unplugged Florence and The Machine Universal Music Polska 17 kwietnia 2012 64,99 zł

Kapela ze Wsi Warszawa to najlepszy polski produkt eksportowy, który z powodzeniem od 15 lat sławi nasz słowiański folklor na całym świecie — dotarł już praktycznie wszędzie i wszędzie też zostawił po sobie dobre wrażenie. Szósty studyjny album grupy jest zatem wyjątkowym ukoronowaniem ich „misyjnej” działalności. Jak mówi Maciej Szajkowski: „Projekt Nord będzie celebracją piętnastolecia Kapeli ze Wsi Warszawa. Jej działań wywrotowych, undergroundowych i reakcyjnych odwołujących się do szeroko pojętej kultury korzennej Słowian”. Zmierzyli się z nią Szwedzi z formacji Hedningarna oraz kanadyjska szamanka Sandy Scofield, których muzycy zaprosili do współpracy przy realizacji płyty.

Koncerty MTV Unplugged mają to do siebie, że prawie każdemu wychodzą. Niezależnie od zagranego materiału i użytego instrumentarium brzmią świetnie. Jak będzie tym razem? Biorąc pod uwagę dokonania Florence and The Machine, możemy się spodziewać, że również doskonale. Na płycie bez prądu usłyszymy zarówno najlepsze utwory zespołu z debiutanckiego krążka Lungs oraz ostatniego Ceremonials (oba wydawnictwa pokryły się już platyną), jak i dwa covery, m.in. klasyk Johna Casha Jackson, który Florence wykonała razem z Joshem Homme z Queens Of The Stone Age. Cały występ wspierał dodatkowo 10-osobowy chór gospel. Koncert został zarejestrowany pod koniec 2011 roku w Nowym Jorku, a jego efekt możemy poznać już teraz!

(SY)

Eat Your Coney Island Pictorial Candi Mystic Production 13 kwietnia 2012 36,99 zł

>> Pictorial Candi to nie kto inny jak Candelaria Saenz Valiente, czyli wokalna strona Paristetris — formacji, którą założyła wraz ze swoim mężem Marcinem Maseckim. Po dwóch albumach studyjnych grupy Candi postanowiła nagrać płytę solową. I możemy się z tego tylko cieszyć, bo wszechstronność i sięganie przez artystkę do ciekawych form wyrazu są nam bardzo dobrze znane. W którą stronę tym razem poszła Candi i jaką formę wybrała? Jeśli chodzi o styl, to na Eat Your Coney Island usłyszymy trochę popu, trochę punk rocka, a nawet i muzyki kameralnej. Ogólnie to ciekawa podróż po autentycznej krainie lo-fi. Aż chciałoby się ruszyć z Candi w drogę, tym bardziej że towarzyszą jej zacni wędrowcy! Paristetris, Ed Wood, Levity, Kyst oraz LXMP. (SY)

>>62

(SY)

With Orchestra Hooverphonic Sony Music Entertainment 10 kwietnia 2012 49,99 zł

Niezwykła gratka dla fanów twórczości Hooverphonic. Wszystkie hity zespołu, zebrane z ostatnich 15 lat jego istnienia, znalazły się na jednym niepowtarzalnym krążku With Orchestra. Skąd tytuł płyty? Łatwo się domyślić, ale trudniej wyobrazić sobie liczbę zaangażowanych w nią osób — Belgowie swoje i tak już przestrzenne brzmienie postanowili wzmocnić akompaniamentem 42-osobowej orkiestry! Wspólnie zagrali takie utwory, jak: The Night Before, 2Wicky, Mad About You czy Eden. Wisienką na 17-warstwowym torcie są dwie kompozycje — zupełnie świeży utwór Happiness oraz cover Massive Attack Unfinished Symphony. Noémie Wolfs przeciera nowe szlaki z Hooverphonic. (SY) musli magazine


>> film

RECENZJA

Jawa czy sen?

Czy ten film nie opowiada bajki o szczęśliwym życiu w Nowym Jorku, o kobietach sukcesu, o życiu wolnym od większych trosk? Czy nie jest to banał o tym, że jak sukces, to tylko tam, i nawet nie w Londynie czy Paryżu, o jakichś prowincjonalnych polskich rubieżach nie wspominając… O tym, że spełniona artystka to tylko taka artystka, której się udało, która jest wystawiana, ciągle bywa na wernisażach wystaw swych dzieł, nie przeżywa kryzysów twórczych… Takie odniosłem wrażenie… Ale też chyba autorce Our City Dreams nie zależało na pójściu pod prąd, ukazaniu zjawisk ukrytych, nieznanych powszechnie. Chciała raczej z bliska przyjrzeć się Swoon, Ghadzie Amer, Kiki Smith, Marinie Abramović i Nancy Spero — wybranym pięciu artystkom nowojorskim, pozwolić im się wypowiedzieć i ułożyć pewną, może zbyt cukierkową, bombonierkową, lecz mimo wszystko interesującą kompozycję. Jest to nie tylko kompozycja pięciu opowieści, ale też kompozycja kilku wątków. Jak sam tytuł filmu wskazuje — jednym z nich jest miasto, To miasto. Choć może nie tylko To, a jakaś idea współczesnego miasta, miejskości, metropolii. Nawet jeśli tak jest, to film wskazywałby właśnie na Nowy Jork jako miejsce, w którym kumuluje się i urzeczywistnia ta idea. Ale też pokazany jest Nowy Jork

>>recenzje

po prostu, jako miejsce. Pełno w filmie jego ujęć: od najbardziej znanych panoram Manhattanu po zaułki, od znanych galerii — z Muzeum Guggenheima na czele — po pracownie i mieszkania pięciu opisywanych artystek. Jeśli uznamy film za portret miasta, to można zastanowić się, czy reżyserka nie chciała pokazać, przenosząc nas w inne miejsca na globie — takie jak Kair, plaża w Tajlandii — że również z nich upleciony jest Nowy Jork; ludzie tworzący jego codzienność i niecodzienność przywożą cały swój bagaż wspomnień, wyobraźni, swych autonomicznych city dreams. Nowy Jork jest ukazany jako przestrzeń, w której sztuka — uwolniona od wszelkich przeszkód narzucanych przez miejsca, kultury, gdzie nie można swobodnie odetchnąć, a szczególnie nie może tego zrobić kobieta artystka — może w pełni wybrzmieć. Centrum kultury zachodniej, w której postęp społeczny sprawił, że kobiecie nie narzuca się już określonej roli do odegrania w życiu. Sprawa roli kobiety w społeczeństwie, w sztuce jest kolejnym istotnym wątkiem opowieści Chiary Clemente i jej rozmówczyń. Film pokazuje, jak czymś nieoczywistym był i wciąż bywa wybór drogi kariery artystycznej dokonany przez kobietę. Muszę przyznać, że dobrze się poczułem, zdając sobie sprawę, że w kraju, w którym mieszkam, od lat nie jest to sprawą nieoczywistą… Istotnym, a może najistotniejszym wątkiem — przede wszystkim dla historyka sztuki, miłośnika sztuki czy miłośnika twórczości portretowanych w filmie artystek — jest sama sztuka. Opowieści artystek, sceny z życia i pracy twórczej — od kuchni i na salonach, spotkanie bliskich im ludzi — pozwalają uważnemu widzowi dostrzec genezę sztuki, procesu twórczego każdej z przedstawionych artystek. Pokazywany w ramach PRZEglądu w Kinie Centrum film dokumentalny uważam za godny polecenia każdemu, komu choćby jeden z wymienionych wątków był bliski. MAREK ROZPŁOCH Our City Dreams reż. Chiara Clemente 2008

Ludzkie sprawy w raju

Nominacja do Oscara wywołuje u niektórych od razu mocno mieszane uczucia — z góry wiadomo, czego można się spodziewać. Czy warto się jednak przełamać, bo to przecież George Clooney w roli głównej, bo reżyser Alexander Payne (Zakochany Paryż, Bezdroża), bo ekranizacja raczej mało znanej powieści, bo Hawaje w tle? Mieszane uczucia co do tego filmu pozostały. Najnowszy film Alexandra Payne Spadkobiercy powstał na podstawie powieści Kaui Hart Hemming o tym samym tytule i zdaje się, że to właśnie codzienne życie, banalne w gruncie rzeczy tragedie przyciągają reżysera najbardziej. Na szczęście nie jest to wszystko ckliwe i słabe, raczej opowiedziane z pogodnym cynizmem, humorem, bez zbędnego nadęcia, ale właściwie nic poza tym. Główny bohater Matt King ma piękny dom, widoki na hawajski raj, posadę prawnika i krew królewskich właścicieli wyspy, która w nim płynie, a oprócz tego same problemy. Zbuntowane córki — jedna bardziej od drugiej, obie jednak tak samo nie lubią ojca — wydają się dopełnieniem jego nieszczęścia. Żona po wypadku na łodzi zapadła w śpiączkę. Jakby tego było mało, zanim do niego doszło, zdradzała męża. I w tym wszystkim jest Matt, ubrany w kolorowe koszule i spodenki w kwiaty, z nieporadną miną i z kompletnym brakiem pomysłów, jak ratować to, co jeszcze zostało. Znienawidzony przez córki (bo nigdy nie miał na nie czasu, młodsza ma problemy w szko>>63


>> le, starsza pije i bierze narkotyki), żałosny w oczach przyjaciół (bo nie domyślał się zdrady, która notabene była zasłużoną karą za brak dbałości o małżeństwo), według teściów okrutny (bo nigdy nie kupił żonie własnej łodzi), próbuje jeszcze pozbierać skrawki samego siebie. To wszystko nadaje się na opis kryzysu wieku średniego u mężczyzny, który powoli traci swoją tożsamość, a życie rzuca mu pod nogi dodatkowe kłopoty. Na szczęście to wszystko zostało opowiedziane ze stosowną dawką humoru i bez zbytniego sentymentalizmu. Ciekawą postacią jest córka Matta Alexandra (Shailene Woodley) — początkowo zbuntowana, nadąsana, okrutna i oziębła dla ojca, szarpana zmiennymi emocjami w stosunku do matki, powoli dojrzewa, pomagając tym samym Mattowi poczuć i zrozumieć ojcostwo. Wspólna chęć odnalezienia dawnego kochanka matki jest głównym spoiwem ich naderwanej relacji. Choć fabuła nieskomplikowana i mało odkrywcza, potrafi zainteresować zwyczajnością i prostotą, nie nudzi. Bohaterowie, może i nie nazbyt skomplikowani, budzą jednak — co chyba najważniejsze — sympatię widza. Matt jest po prostu normalnym facetem, nosi sandały i pokracznie biega (tę scenę trzeba zobaczyć!), a poza tym jest, kolokwialnie mówiąc, fajnym ojcem. Właściwie nie ojcem (bo to się może kojarzyć z patriarchatem), ale tatą, który w ostatniej scenie, jedząc chipsy przed telewizorem, siedzi z córkami pod jednym kocem. Jeśli ktoś chce zobaczyć kawałek życia bez zbędnego patosu, kiczu i banału, to owszem, powinien się wybrać na ten właśnie film. Jeśli natomiast spodziewa się ambitnego i wciągającego kina, dającej do myślenia fabuły i złożoności postaci — niech wybierze co innego. Odrobina prostoty, ciepła, ironii, z tragedią bez wzruszeń nikomu ani nie zaszkodzi, ani też… nie pomoże. Choć piękne są hawajskie widoki, to całość jednak bez rewelacji. ALEKSANDRA OLCZAK Spadkobiercy reż. Alexander Payne Imperial Cinepix 2011

>>64

Terapia grupowa w kozie

Gdzie się podziały tamte amerykańskie filmy dla młodzieży? Możliwe, że powinnam zadać to pytanie na końcu, jednak uczynię z niego punkt wyjściowy mojej recenzji kultowego filmu The Breakfast Club. Raz na jakiś czas zdarza się, że kino otrzyma w prezencie twórcę, który nadaje niepowtarzalny smak danemu gatunkowi, rozwija go i tworzy pod niego swoisty, unikatowy język. Taki dar niewątpliwie spłynął na amerykański rynek filmowy lat 80. XX wieku w osobie Johna Hughesa, prekursora amerykańskiego filmu dla młodzieży. Nie spodziewałam się, że wczesne kino — nazwijmy je highschoolowe — może być aż tak smaczne. Nie wiem, czy pleśń, która narosła przez lata na tym gatunku, jest spowodowana przemianami kulturowymi i potrzebą widza na spożywanie stereotypów oblanych ciężkostrawnym sosem, powstałym z ,,grubej” gry aktorskiej i żenujących seksitowskich gagów, więc przyjdzie mi zapewne zrzucić to na karb wypuszczanej bezrefleksyjnie masówki, której najistotniejszą częścią jest panierka, po której pochłonięciu jesteśmy już tak objedzeni że nawet nie chce nam się sprawdzać, czy cokolwiek jest w środku. Twórcy gatunku często stawiają na wykalkulowane, wcześniej sprawdzone chwyty. Ładni kontra brzydcy, utrata dziewictwa, przemiana brzydkiego kaczątka w łabędzia i tak dalej. Na podstawie tego menu kinowe zombie są częstowane ciągle taką

>>recenzje samą papką (nie mając nawet świadomości tego), którą zapijają coca-colą w zatłoczonych multipleksach, a przecież dieta powinna być urozmaicona. Nie chodzi nawet o to, że produkcje Hughesa bazują na zupełnie odmiennych wzorcach, wręcz przeciwnie, czerpią ze stereotypów, ile mogą, jednak ich główny wydźwięk diametralnie różni się od większości tego typu filmów. Mimo iż w The Breakfast Club mamy typowy podział na charakterystyczne dla amerykańskiej popkultury młodzieżowej postaci: królowa balu, popularny sportowiec, buntownik, dziwaczka i kujon, to jednowymiarowości zarzucić im nie można. Nie są to jedynie pacynki obdarzone konkretnymi, dokładnie definiującymi je cechami. Oglądając The Breakfast Club, nie odnoszę wrażenia, że patrzę na cukierkowe, zwalniające mnie z myślenia sci-fi. Ciekawym zabiegiem jest umieszczenie całej akcji w tzw. kozie (detention), do której w weekendy trafia za karę amerykańska młodzież licealna. Ze względu na ograniczoną przestrzeń ludzie, którzy z własnej woli nigdy by się z sobą nie zbratali, są zmuszeni znosić swoje towarzystwo. Konsekwencją zamknięcia grupy dojrzewających nastolatków w szkolnych murach na dziewięć godzin jest niesamowita eskalacja emocji. I tu możemy bić brawo młodym aktorom, którzy w stu procentach wywiązali się ze swojego zadania. Dzięki temu obserwujemy proces, w którym bohaterowie poddają się wzajemnie pewnego rodzaju psychoterapii. Mimo zażartych dyskusji i sprzeczek, do których dochodzi w kozie, Hughes w swym scenariuszu kładzie nacisk na solidarność uczniów. Reżyser pokazuje, że pozornie tak różniące się od siebie osoby, wywodzące się z odmiennych środowisk, będące na innym poziomie popularności, mają w istocie ze sobą wiele wspólnego. Wszystkie problemy emocjonalne bohaterów The Breakfast Club oscylują wokół niezrozumienia, braku akceptacji albo chorych ambicji rodziców. To poczucie misji odróżnia film od wielu podobnych produkcji. Świeże, ironiczne spojrzenie młodości na codzienne problemy, krytycyzm wobec świata dorosłych, rodziny i kastowości obowiązującej w amerykańskich szkołach, widoczny szczególnie w kwestiach zbuntowanego Johna Bendera, jest godny Molierowskiego Mizantropa. Uderzające jest też poczucie beznadziei wywodzące się z przyzwolenia na znoszenie swojego z góry przesądzonego — tak zdaje się bohaterom — losu. Mimo wewnętrznego przemusli magazine


>>recenzje konania, że ,,nie tak powinno być”, czują przymus spełniania oczekiwań narzuconych im poprzez grupy społeczne i subkulturowe, do których należą. Tą typową dla młodego wieku konformistyczną postawę świetnie obrazuje scena, w której wzorowy uczeń Brian Johnson pyta szkolną piękność: „Co się stanie w poniedziałek? Czy dalej będziemy przyjaciółmi?”. „Nie wydaje mi się” — odpowiada Claire. Dużym plusem filmu jest przemyślana konstrukcja — od prologu, na który składa się przeczytany przez klasowego nerda karny esej, po odbieranie przez rodziców swych pociech z kozy (z wyjątkiem Bendera, który w obie strony idzie sam). Ze względów sentymentalnych możemy również docenić świetnie oddanego ducha lat 80. ubiegłego stulecia, począwszy od czołówki okraszonej nieśmiertelnym hitem Simple Minds Don’t You po styl prezentowany przez niesfornych uczniów. Wydaje mi się, że niewielu jest w kinie amerykańskim twórców kina gatunkowego, którzy tak dobrze potrafią zrozumieć bolączki wczesnej młodości jak John Hughes. Chyba nie przesadzę, uznając ten film za swego rodzaju manifest młodzieży szkolnej, i choć rzecz rozgrywa się w Ameryce, a nasz system edukacji jest dalece inny, nie mam oporów, żeby stwierdzić, iż jest to historia uniwersalna. Dorośli! Nie zapominajcie, że i wy kiedyś zasiedlaliście szkolne ławy! SONIA GOŁDA

Strachów na Lachy, że gdzieś tam jednak tęskni on za riffami swojego macierzystego zespołu. Od momentu rozwiązania Pidżamy panowie spotkali się na scenie cztery razy, choć raz pod nazwą Here We Go Tadzik, w Poznaniu, w małym klubie Pod Minogą. Zagrali też podczas festiwali w Jarocinie oraz Even Horizon Festival w Łodzi. Ten właśnie koncert został zarejestrowany za pomocą kamer i wydany pod nazwą Breżniew... Ujrzałem śmierć na scenie. Ostatnim, czwartym koncertem był występ podczas festiwalu Odjazdy w Sopocie, gdzie odbyła się premiera wspomnianego wydawnictwa. Zespół powstał w Poznaniu w 1987 roku z inicjatywy Krzysztofa Grabaża Grabowskiego i Andrzeja Kozakiewicza. Dwa lata później światło dzienne ujrzał zbiór utworów zatytułowany Ulice jak stygmaty. Grupa grała na festiwalach w Jarocinie i Sopocie. W 1990 roku rozpadła się aż na pięć lat, w związku z czym Futurista, drugi album, choć nagrany jeszcze przed rozłamem, wydany został dopiero w 1996 roku. W 1995 roku zespół grał między innymi z Chumbawambą. Potem byli Złodzieje zapalniczek i Styropian, aż wreszcie Ulice jak stygmaty — absolutne rarytasy, płyta zawierająca najstarsze utwory formacji nagrane na nowo. Wraz z płytą Marchef w butonierce rozpoczął się nowy, medialny okres zespołu. Przez wielu fanów ostro krytykowany, słyszało się, że Pidżama się sprzedała, wśród „prawdziwych” poznańskich punków, z którymi wówczas miałem dobry kontakt, przyjęło się mówić, że to komercha. Niemniej jednak wydaje się, że Grabaż z kolegami dojrzewał muzycznie: utwory przestały być tak butne, a muzyka zaczęła uwydatniać nadal świetne teksty lidera. Jednak moim zdaniem Pidżama szła nie tyle w kierunku lżejszego, bardziej radiowego grania, co już wtedy zapowiadała, że rok później pojawi się płyta formacji Grabaż I Strachy Na Lachy. Po dwóch koncertówkach kolejne autorskie Bułgarskie Centrum coraz bardziej zbliżało się do tego, co Grabaż prezentował ze swoim drugim zespołem. Czy to źle? Ja jakoś zawsze wolałem tę bardziej liryczną wersję Grabowskiego. Pidżama teoretycznie już nie istnieje, nie nagrywa nowego materiału, ale raz na jakiś czas można trafić na jej koncert, a teraz mam przed sobą DVD z zapisem takiego wstępu. Jaka jest ta Pidżama koncertowa...? Tu mam problem. Z jednej strony mam wrażenie, że muzycy są

>> The Breakfast Club reż. John Hughes Universal 1985

muzyka RECENZJA

Powrót z grobu

Pod koniec lutego na świat przyszedł bootleg Pidżamy Porno, nad którym „Musli Magazine” objęło patronat medialny. I jest to wydawnictwo nie byle jakie — zapis koncertu w formie wizualnej, na DVD... Tak, tak, tej samej Pidżamy, która w grudniu 2007 roku, przynajmniej w teorii, przestała istnieć. Lecz pomimo braku tego punkowego pierwiastka w życiu Grabaża można było wyczuć po płytach

już zmęczeni, a może właśnie nie rozegrani ze sobą. Są jacyś sztywni, dowcipy nie są tak błyskotliwe jak te, które pamiętam z nastoletnich czasów, gdy sznurówki w moich glanach były czerwone, a włosy na mojej głowie bujne. Teksty i dialogi muzyków między utworami są nudne. Widziałem dużo lepsze koncerty Pidżamy. Pamiętam poznańskie Juwenalia na Starym Rynku, gdy wysiadł prąd — mimo to atmosfera była gorąca, nikt nie chciał zespołu wypuścić ze sceny. Ale... Nie zmienia to faktu, że jest to poprawny muzycznie występ. Setlista zachwyca. To utwory, które zna prawie każdy, nuci się je podczas słuchania tego koncertu. Właśnie, słuchania, bo wizualnie też nie ma tu żadnych rewelacji. Być może tu tkwi sens tego wydawnictwa, świadomie zwanego bootlegiem. To jest koncert Pidżamy Porno, wyziew zza grobu i choć bywało lepiej, to szkoda, że mnie tam nie było. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Breżniew... Ujrzałem śmierć na scenie Pidżama Porno SP Records 2012

Stage Whisper Teraz już wiem, że mam do czynienia z albumem niezwykłym. Przyznam bez bicia, że nie od razu go doceniłem. Na tym polega ryzyko krytyka muzycznego. Może się pomylić. Ja na całe szczęście poczekałem z oceną, aż siła tej muzyki dotarła do mnie, wwierciła się w odpo>>65


>> wiedzialny za słyszenie rejon mojego mózgu, a teraz siedzi tam i jakoś nie chce wyjść. Charlotte urodziła się w Londynie, lecz dzieciństwo spędziła we Francji. Może tu leży jej wyjątkowość? Jej matka była brytyjską aktorką i piosenkarką, ojciec zaś francuskim piosenkarzem, aktorem i reżyserem. Mało? Jej babcia była aktorką, a wujek scenarzystą. Za męża ma francuskiego aktora i reżysera. O samej Charlotte zresztą też ciężko powiedzieć, czy raczej jest aktorką, czy jednak piosenkarką. Uzdolniona jest bardzo, cóż, geny... Lista filmów, w których zagrała, jest pokaźna, a wśród nagród znalazła się i ta z Cannes, za najlepszą rolę pierwszoplanową w głośnym filmie von Triera Antychryst. Mnie osobiście, choć naczelna rzuca gromy na mą głowę, film się nie podobał, ale za to album Stage Whisper uwielbiam. Płyta jest podzielona na dwie części, Unreleased i Live. Pierwsza obejmuje osiem premierowych utworów pochodzących z sesji do poprzedniej płyty IRM z 2009 roku. Trudno jednak określić je mianem odrzutów. Wypadają chyba nawet lepiej, dojrzalej. Płyta jest bardzo zróżnicowana muzycznie, oscyluje gdzieś wokół smooth jazzu, synth popu i electro. Każda piosenka jest zupełnie inna, jakby oderwana od reszty, a mimo to głos Charlotte Gainsbourg łączy je jak klamrą w jedną spójną całość. Słychać tu Goldfrapp, Yanna Tiersena, The Knife, 2raumwohnung... Ale nie ma się wrażenia chaosu, wszystko jest dawkowane z wielkim wyczuciem. Część koncertowa zawiera utwory z IRM i z jeszcze wcześniejszej płyty 5:55. Pytanie brzmi: po co do materiału studyjnego dokładać jeszcze część Live, do tego zawierającą więcej materiału? Po pierwsze, jakoś specjalnie nie łamie to całego wydawnictwa. Charlotte nie jest wulkanem emocji podczas koncertu, skupia się bardziej na śpiewie, w związku z czym, prócz oklasków między utwo>>66

>>recenzje

rami, Live niewiele się różni od części pierwszej. Za to jest tym haczykiem wydawniczym… Nie ukrywajmy, że pani ta nie jest nad Wisłą szczególnie znana. A przecież Stage Whisper to już czwarte wydawnictwo muzyczne Charlotte Gainsbourg. Być może ci, którzy poznają jej nowe utwory, a także te starsze w wersjach koncertowych, zechcą sięgnąć wstecz? Ale nawet jeśli nie, to i tak mamy do czynienia z dziełem niezwykłym. Polecam do słuchania wieczorem podczas leniwej kolacji popijanej winem. Koniecznie francuskim, bo choć album zaśpiewany jest po angielsku, to czuć w tej muzyce krew Galów. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Stage Whisper Charlotte Gainsbourg Warner 2011

Kosmici z mandoliną

Ktoś napisał o nich, że są kosmitami, którzy swą muzyką chcą zawładnąć Ziemię. Choć — logicznie i matematycznie rzecz biorąc — kosmici gdzieś istnieć powinni, to raczej Punch Brothers się do nich nie zaliczają. No ale z drugiej strony pochodzą ze Stanów, a jak powszechnie wiadomo, wszelkie statki kosmiczne lądują właśnie tam... Już nalepka na okładce krzyczy do mnie: T-Bone Burnett twierdzi, że jest to jeden z najbardziej nieprawdopodobnych zespołów, jakie Zjednoczone Stany Ameryki Północnej kiedykolwiek zrodziły! Ciężko mi polemizować z kimś, kto grał na gitarze u boku Boba Dylana, zresztą nie ma to najmniejszego sensu, bo Who’s Feeling Young Now? jest chyba najciekawszą propozycją roku 2012, z jaką było mi dane

się spotkać. Zacznijmy od tego, że pięciu facetów używa instrumentów takich jak skrzypce, mandolina, banjo, gitara i kontrabas. Z ich pomocą tworzą typowe bluegrassowe utwory, które są zwyczajnie ładne. Materiał został zarejestrowany w trzy tygodnie w słynnym Blackbird Studio w Nashville, a jego realizacją zajął się nie kto inny jak Jacquire King, który wydobywał to, co najlepsze z Kings of Leon, Toma Waitsa czy Modest Mouse. Dwanaście piosenek zawierających potężną dawkę muzyki niezakłócanej niepotrzebnymi przeszkadzajkami udowadnia, że do skonstruowania przeboju nie jest potrzebny bit, który będzie się tłukł za każdym dźwiękiem. Tu rytm wyznacza bicie o struny mandoliny czy rytmiczne kostkowanie na banjo. Warto także zagłębić się w treść tekstów, na przykład w This Girl podmiot liryczny przekonuje Boga, że fajnie by było, gdyby zechciał on pewnej dziewczynie szepnąć do ucha, że powinna wybrać właśnie jego, śpiewającego, że powinni być razem. Takie Patchwork Girlfriend czy Houndred Dollars buja od pierwszego przesłuchania. Soon Or Never jest piękną balladą o folkowym charakterze. Płyta utrzymuje poziom do samiutkiego końca. Nie zostawia niedosytu, ale uczucie spełnienia. Czujemy, że muzycy dobrze wykonali swoją robotę, i że my, jako słuchacze, też się dobrze spisaliśmy. Idylla. Katharsis. Może to właśnie wykorzystanie tradycyjnych instrumentów potęguje wrażenie wszechobecnej harmonii. Ale niezwykłe jest to, że co jakiś czas trzeba sobie przypominać o tym instrumentarium. Who’s Feeling Young Now? jest tak niesamowicie przebojowe, że łatwo się zapomnieć. Odpływa się gdzieś poza dźwięki zarezerwowane dotąd dla country i folku. Do tej pory Punch Brothers mogli się poszczycić dwiema nominacjami do Grammy, ale to się z pewnością zmieni. Po tej płycie zrobi się o nich głośniej, a statuetki już niedługo posypią się z różnych stron. Planują też zawitać z koncertami do Londynu, więc kto może, temu gorąco polecam wybrać się na ich występ — podobno na żywo robią jeszcze większe wrażenie. To tak można? GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Who’s Feeling Young Now? Punch Brothers Warner 2012 musli magazine


Głos patriotów

O czym są współczesne piosenki? Nie wiem, czy przeprowadzono badania statystyczne na ten temat, ale śmiało obstawiam, że 90 procent tekstów dotyczy miłości, rozumianej zarówno jako uczucie, jak też jako fizyczny pociąg. Spośród grafomanii o trzęsieniu tyłkami i sępach miłości wyłania się coś zgoła odmiennego, co po części także ma związek z miłością, jednak nie do roznegliżowanej, cycatej blondynki, a Ojczyzny. Z radością obserwuję, że coraz chętniej słuchane są piosenki o czymś, co zdecydowanie wykracza poza wychwalanie szczegółów anatomicznych obiektu westchnień. Zespoły, które w swej twórczości poruszają kwestie patriotyczne, zdobywają uznanie potężnej grupy melomanów. Wystarczy choćby wspomnieć o Lao Che. Grupa po wydaniu płyty Powstanie Warszawskie zyskała popularność, co więcej, stała się modna. Myli się jednak ten, kto twierdzi, że to jedyny zespół, który za pomocą muzyki chce uczyć historii. Jest wiele formacji, być może z innej beczki, które z różnych względów raczej nie zaistnieją na antenie radiowej Trójki, niemniej mają swoich oddanych słuchaczy. Na uwagę zasługuje m.in. grupa Horytnica, która pod koniec ubiegłego roku wypuściła naprawdę dobrą płytę Głos patriotów. Krążek był wyczekiwany przez wielu słuchaczy, a ich apetyty dodatkowo podsycały pojawiające się w Internecie promocyjne utwory — Już nie musimy umierać, Kraj zdradzony oraz Kochana ma Polska. Po ich wysłuchaniu można było wywnioskować, że Horytnica odchodzi od stylu dominującego na pierwszej płycie (brudno, szybko i niewyraźnie) i całe szczęście skłania się ku melodyjnym utworom z jasnym i wartościowym prze-

>> kazem. Pewne przebłyski tej stylistyki pojawiły się wprawdzie już na pierwszej płycie (utwór Mój hymn), jednak ginęły pośród mniej porywających kawałków o grasowaniu nocami po ulicach i zaprowadzaniu porządku, bynajmniej nie siłą argumentów. A teraz? Malina! Płytę można sobie włączyć i wysłuchać od początku do końca. Nie jest to oczywiście repertuar lekki i łatwy, ale na pewno przyjemny. Oprócz wymienionych wyróżniają się przede wszystkim utwory Honor legionisty czy nastrojowe Katyńskie łzy. Na co zwraca uwagę wielu, mniej lub bardziej wytrawnych znawców gatunku, a co jest poniekąd ewenementem w tej muzycznej szufladzie, to fakt, że wokal jest czysty i wyraźny, a gitary nierozstrojone. Można? Można! Nie udało się tego uniknąć na pierwszej, prostej jak włos Mongoła płycie, jednak teraz, po nagranym na szybko debiucie widać ogromny progres. Ciekawostką jest pojawiający się gdzieniegdzie kobiecy wokal, który czyni płytę jeszcze bardziej lekkostrawną. Choć nie da się ukryć, że wydawnictwo to przypadnie do gustu raczej entuzjastom mocniejszych dźwięków, a nie popowych przyśpiewek. Mogłoby się wydawać, że repertuar, bądź co bądź o przesłaniu patriotycznym, będzie czerstwy jak dwudniowy chleb z Biedronki, a jednak zaskakuje świeżością. Horytnica nie ma się czego wstydzić, a wręcz ma się czym pochwalić. Należy żywić nadzieję, że zespołowi uda się skompletować skład, który mógłby promować ten dobry repertuar na koncertach. Tymczasem pozostaje po raz kolejny wrzucić do odtwarzacza Głos patriotów, którego siła polega choćby na tym, że nie nudzi się nawet po kilku przesłuchaniach. ANNA ROKITA Głos patriotów Horytnica Vertex Records 2011

>>recenzje

książka RECENZJA

Tacy sami, ciągle my

Tore Renberg napisał znakomitą książkę o fenomenie historii, urokach społecznej odmienności i o tym, że miłość niejedno ma imię. Ale pośrednio i o pewnej chorobie, która ujawnia się głównie w wieku młodzieńczym i nazywa się „wiem wszystko najlepiej”. I już chociażby samo to jest intrygujące, mimo że podane w upraszczającej wszystko pigułce… A dorzućmy jeszcze do tego giętki język narracji, ukształtowany warsztat autora, a przede wszystkim samego bohatera, który znajduje się zarazem w najgorszym i najlepszym etapie swojego życia — i mamy książkę, którą czyta i przeżywa się każdym porem skóry. Spróbujmy zatem wejść na chwilę w przedstawiony świat Jarlego Kleppa — głównego bohatera powieści i człowieka, który pokochał Yngvego. Jest początek 1990 roku, małe miasto Stavanger w Norwegii. Jarle ma 17 lat i jest inny. Chodzi w czarnym płaszczu, z arafatką na szyi i słuchawkami w uszach, z których sączy się jedynie najwyższej próby muzyczna alternatywa. Ma świetną dziewczynę, zespół punkowy, który założył z kolegą, oraz radyklane poglądy. Jarle jest inny i — jak większość nastolatków — myśli, że jest od reszty lepszy. Ale do czasu. Bardzo szybko przyjdzie mu przewartościować >>67


>> cały swój świat, gdy na jego drodze stanie Yngve — chłopak, który jest nijaki, słucha popu, gra w tenisa i jest miły dla wszystkich wokół. Jest taki, jakich wielu, jednak to właśnie w nim zakochuje się nasz bohater. I tu zaczyna się cała historia — historia zdrady, grzebania swoich ideałów, hipokryzji, ranienia najbliższych oraz całkowitego zatracenia w jednym tylko uczuciu (ach, młodość!). Całym światem Jarlego staje się Yngve, a wraz z nim zmienia się przyszłość bohatera i przyszłość otaczających go ludzi. Wszystko staje się nie takie, jakie być powinno, odwrócone, niechciane — uczucie do Yngvego przechodzi przez życie młodego Jarlego jak huragan i wywraca wszystko do góry nogami. Na szczęście młodość rządzi się swoimi prawami, a czas i dojrzałość zazwyczaj leczą szczenięce rany — może właśnie dlatego patrzący na swoją starą fotografię trzydziestoletni już Jarle wszystko rozumie i przyjmuje wspomnienie młodego siebie z taką stoicką refleksją. Może to właśnie na tym polega — pogodzić się z tym, jakim się było, jest i będzie. Bo tak jak byliśmy i jesteśmy, to zawsze będziemy tymi samymi nami. Od tego nie uciekniemy. Taki jest kosmiczny porządek rzeczy i o tym próbuje nas przekonać Tore Renberg. A że robi to akurat przez pryzmat tak dynamicznego momentu dla świata oraz z perspektywy zbuntowanego i zakochanego nastolatka, poszukującego własnego „ja”, to tylko można się cieszyć, bo chyba głównie właśnie to sprawia (poza umiejętnie oddaną przez autora całą gamą młodzieńczych emocji), że tę książkę czyta się tak dobrze. Ale jest coś jeszcze. Poza Yngvem — będącym spiritus movens całego zamieszania — pierwsze skrzypce w powieści gra historia, która jest tutaj wszechobecna, niemal na dotyk — już sama „inwokacja” utworu punktuje wszystkie te wydarzenia, które dopiero mają nadejść. I są to nie byle jakie wydarzenia. Upadek ZSRR, początek ery cyfrowej czy narodziny grunge’u — żeby wymienić tylko te najlepsze. Bohaterowie żyją jedynie w ich cieniu, nie mając o większości z nich pojęcia, ale z drugiej strony na ich oczach tworzy się prawdziwa historia, o której później wszyscy będziemy czytać w szkolnych podręcznikach. Renberg napisał właśnie taki podręcznik dla obecnych trzydziesto- i czterdziestolatków — to oni będą mieli najwięcej radości z lektury. Znajdą ją też ci, którzy dobrze pamiętają muzykę z tamtych lat, bo autorowi udało się stworzyć także swoistą ścieżkę dźwiękową do książki. Muzyka, tak jak historia, jest tu niemal na dotyk — nieustannie dźwięczy >>68

>>recenzje

w uszach czytającego i jest odtwarzana w naszych głowach od razu, podświadomie. (A nawet jeśli nie, jeśli pojawia się gdzieś jakaś norweska, nieznana nam nazwa, jak chociażby Tre Små Kinesere, to od czego mamy Internet i rok 2012). Przeszłość ma to do siebie, że szybko od nas ucieka. Nie pomagają też liczne zakręty na naszej drodze i fakt, że sami jakoś nie lubimy do niej wracać. Uważamy, że właśnie teraz, właśnie w tej chwili jesteśmy dorośli, mądrzy i odpowiedzialni, traktując swoją przeszłość jako coś niewartego nawet westchnięcia. Tore Renberg udowadnia nam na szczęście, że jesteśmy w błędzie. To, co nas cały czas kształtuje, to właśnie nasze życie, a konkretniej — decyzje i wybory, których dokonujemy, i ich konsekwencje. I to ciągle jesteśmy my. Realni. Posłuchajmy Renberga, inaczej choroba „wiem wszystko najlepiej” będzie trwała przez całe nasze życie, bo nawet jeżeli teraz powiecie „Ale byliśmy głupi, teraz nigdy tak nie postąpilibyśmy”, to za rok powiecie to samo, i jeszcze raz, i znowu… Założycie się? SZYMON GUMIENIK Człowiek, który pokochał Yngvego Tore Renberg Wydawnictwo Akcent 2011

Bunny musi umrzeć

Któż nie chciałby należeć do elity ludzi oryginalnych, wybitnie inteligentnych, atrakcyjnych? Trudno odeprzeć taką pokusę, szczególnie gdy pochodzi się z pospolitej rodziny, a samemu jest się typem

nieciekawym i nielubianym przez kolegów. Przy tym wszystkim Richard Papen jest bystrym, młodym człowiekiem, wprawdzie bez pomysłu na życie, za to gotowym wiele poświęcić dla osiągnięcia swych zamierzeń. Jego fascynację wzbudza grupa studentów uczęszczających na elitarne zajęcia ze starożytnej greki. Są to istotnie ludzie przyciągający uwagę — czterech chłopaków i dziewczyna, melanż interesujących osobowości. Henry Winter — wysoki, blady, w angielskich garniturach, sztywny i nieprzystępny. Bunny Corcoran — zawsze pogodny, zaniedbany, nieco hałaśliwy. Francis Abernathy — w ubiorach żywcem z innej epoki, chudy i nerwowy. Wreszcie para bliźniąt — Charles i Camilla Macaulay, o anielskiej urodzie, w swych jasnych strojach wyglądający na tle dekadenckiego campusu jak istoty z bajki. Te barwne postaci mają dwie cechy wspólne: pierwsza to ślepe uwielbienie dla profesora Juliana Morrowa, geniusza o magnetycznej osobowości. Druga to namiętność do kultury antycznej. Papenowi udaje się w dogodnym momencie zabłysnąć przed nimi znajomością zawiłości gramatyki greckiej i dzięki temu wkręca się do ich grona, nie ujawniając swej tożsamości ubogiego prowincjusza. Taka nobilitacja społeczna przez jakiś czas go uszczęśliwia. Wiedzie barwne życie, jak to sam określa, „bizantyjską egzystencję” — wspólne wypady na wieś, leniwa sielanka, sączący się wciąż alkohol, uczucie więzi z przyjaciółmi. Jednak — jak się wkrótce okazuje — nie wtajemniczono go we wszystkie wspólne przedsięwzięcia. Obsesja jego nowej paczki na punkcie mistycznych rytuałów antycznych doprowadza do tragedii — ginie człowiek, zamordowany przez nich w zbiorowym amoku, a dokładniej, w rytualnie sprowokowanym dionizyjskim szale. Udaje im się ukryć związek z tym, jak mówią, wypadkiem. Jednak ciężar tajemnicy jest zbyt wielki dla jednego z grupy — Bunny’ego. Zaczyna szantażować przyjaciół, zagraża im zdemaskowaniem, stopniowo popada w obłęd. Grozę budzi sposób, w jaki ta zgrana dotychczas paczka zaczyna współpracować w celu wyeliminowania kolegi. Autorka w naturalny sposób wplata w fabułę rozważania na temat kultury klasycznej, sugerując czytelnikowi pewne analogie. To, co przydarzyło się bohaterom, budzi skojarzenia z klasyczną tragedią, zaś to greckie fatum wyznacza koleje ich losu. Narrację snuje główny bohater, z licznymi retrospekcjami oraz napomusli magazine


>> mknięciami o zdarzeniach przyszłych, przez co opowieść przyjmuje formę stopniowo uzupełnianej układanki. Tajemna historia jest wspaniałym studium ludzkich zachowań. Jak daleko posunie się człowiek postawiony na krawędzi? Jak na psychikę wpływa utajona zbrodnia bez zadośćuczynienia? A może nie ma gorszej kary niż piętno na sumieniu? Książka niebywale wciągająca. Pomimo tego, że już w prologu dowiadujemy się, co się wydarzy w kluczowym momencie, ani trochę nie zmniejsza to jej niepokojąco magnetycznego uroku. Istotne jest nie to, kto jest ofiarą czy sprawcą zbrodni, ale to, co się dzieje w psychice bohaterów przed i po tym akcie. A może również to, co dzieje się w psychice czytelnika, który wbrew wpojonej mu etyce sprzyja wiarołomnym mordercom. Niemniej jednak liczne zwroty akcji przykuwają wręcz do lektury, zaś zakończenie jest zaskakujące i budzi refleksję nad nieuchronnością ludzkiego przeznaczenia. ANNA LADORUCKA Tajemna historia Donna Tartt Wydawnictwo Zysk i S-ka 2001

Gombrowicz straszy kucharki To nie mogło się udać, a jednak pod wieloma względami wyszło znakomicie. Nade wszystko jest to lektura lekka i przyjemna. Doskonale trafiona pod względem tego, co byśmy nazwali dziś targetem, opowieść o przypadkowym spotkaniu dwojga przeznaczonych sobie ludzi. Z pozoru zupełnie do siebie niepasujących, ale tak naprawdę identycznych. Mają takie same charaktery, tak samo myślą, takie same mają instynkty, nawet tak samo śpią! Oto on, prosty, pochodzący z gminu trener tenisowy Walczak (który nagle i niespodziewanie staje się trenerem Leszczukiem, gdy okazuje się, że naprawdę w Warszawie żył trener tenisowy Walczak), i ona — Maja Ochołowska, dziewczyna z jak najbardziej wyższych sfer. On wolny, prosty mężczyzna. Ona piękna, ale zaręczona z hrabią Cholawickim, opiekunem zamku, w którym mieszka lekko postrzelony książę Holszański. Ot, wydawać by się mogło, że to prosta historia

o trudnej miłości jakich wiele. Jednak to nie takie proste, jak wydaje się na pierwszy rzut oka! Przede wszystkim pojawiający się wątek starego zamku, w którym rzekomo ukryte są cudowne dzieła sztuki. Śledztwo — dodajmy, że jak najbardziej prywatne — w tej sprawie prowadzi pewien historyk z Warszawy. A tam, gdzie są stare opuszczone zamki majaczące wśród mgieł, nie trzeba długo czekać na pojawienie się sił metafizycznych. Nagle okazuje się, że trener Leszczuk jest bardzo podobny do niejakiego Frania, który niegdyś… Tajemnica urośnie do granic niemożliwości, gdy zamordowany zostanie milioner ze stolicy, którym to wątkiem pisarz wprowadza dość celną krytykę mieszczaństwa warszawskiego. Zresztą akcja co i rusz przenosi się z Warszawy na prowincję, jak — nie przymierzając — w meczu tenisowym. Czytelnik doznaje w pewnym momencie oczopląsu i stylistycznego zeza, bo zupełnie nie wie, w jakiej niszy tę powieść umieścić. Romans? Wątek główny zgadzałby się jak najbardziej, jednak sprawa zamku i zaginionych dzieł sztuki lekko odwodzi nas od spraw romantycznych. Powieść grozy? Na zamku rzeczywiście straszy nieokreślone bliżej widmo pod dość kuriozalną postacią, które może co prawda prowadzić do pewnych skojarzeń z literaturą gotycką, jednak w powieści Gombrowicza jest ona dość mocno sparodiowana. Kryminał? Morderstwo milionera na to wskazuje, jednak znowu sztafaż tego gatunku jest znacznie wykrzywiony. A jest jeszcze i znakomity pretekst do ukazania w krzywym zwierciadle

>>recenzje warszawskiej młodzieży okresu międzywojennego, i temat samego tenisa, który jest swoistym leitmotivem powieści, symbolizującym niejako zmienność akcji. O tej książce zapomnieli wszyscy, nawet sam autor. Przyznał się do niej dopiero w 1969 roku, już jako uznany i jeden z największych polskich pisarzy. Tak, nazywam się Witold Gombrowicz, i to ja napisałem Opętanych. Po eklektycznym Ferdydurke napisałem takie coś. Powieść dla kucharek i służących. Ale niech Was nie zmylą te słowa! Dla tych, którzy myślą, że Ferdydurke jest stylistycznym szaleństwem, ta powieść może wydać się pewnym zaskoczeniem. Liczba nie tyle wątków, co form i tematów przyprawia o lekki zawrót głowy. Należy jednak pamiętać, iż była to powieść odcinkowa. Zapewne nikt nie planował wydawania jej jako całości. A już na pewno nie sam autor. Słynący z drobiazgowego komentarza do każdej wydanej powieści tej nie zaszczycił ani słowem. A rzecz to niezwykła. Z pewnością nie wybitna — nie czuć tu tej dbałości o język i pewności w prowadzeniu bohaterów (z których autor zasłynął wcześniej), jest za to coś, co mogę przewrotnie nazwać radością mierzenia się z tekstem prostym, niewymagającym wiele w kwestii formalnej, za to mającym zadowolić prostego czytelnika. Ta rola została spełniona znakomicie. Powieść czyta się jednym tchem; sam tekst nie stawia czytelnikowi najmniejszego oporu. Jednak satysfakcja jest wielka, a i uśmiech na twarzy zagości nie raz, nie dwa… Nawet jeśli, jak uważają znawcy twórczości Gombrowicza, jest to jedynie wypadek w laboratorium formy, dodaje on tylko autentyzmu twórczości tego znakomitego pisarza. Gombrowicz nie gra tu w żadne gry, nie tworzy oddzielnego „kosmosu” językowego, a jedynie przedstawia zwykłą powieść, która gdzieś tam, pod skórą, okazuje się opowieścią niezwykłą. Laboratorium Gombrowicza było niezawodne. I tu nagle taka bomba! A kto nie czytał, ten… ADAM BLANK Opętani Witold Gombrowicz Wydawnictwo Literackie 2004

>>69


MARCIN TWARDO


Marcin Twardowski – ur. w 1976 roku. Absolwent wrocławskiego kulturoznawstwa. Miłośnik technik tradycyjnych – kocha kwadraty, przytula polaroidy, ale także świeci jak miliony pikseli. Głównie portretuje i fotografuje modę. Pragnie pokazywać ten świat tak jak go widzi, jak go kocha i nienawidzi. I się nie wstydzi. Uwielbia czosnek, Dextera Morgana i nie znosi kosić trawnika. Fotografia to jego alternatywny świat, który woli od realnego.

OWSKIThe Fremen














MODELKA: AGNIESZKA DRATWA MAKE UP: ANNA ORONOWICZ PROJEKTANTKA: NATALIA DUDA (BEŻOWE STROJE) STYLIZACJE: DOROTA MAGDZIARZ



>>warsztat qlinarny

Z Kubusiem Puchatkiem. Czekając na Wielkanoc

Przytrafiła mi się jednomiesięczna przerwa w pisaniu. Mogłabym Wam skłamać, że potrzebowałam chwili wytchnienia, spokoju i ciszy. Jest natomiast wręcz odwrotnie. Musiałam żywot swój poddać próbie biegu, pędu i nieustającego braku czasu. Cała moja codzienność po modyfikacji nie pozwala mi już na regularne eksperymenty kuchenne. Siedzę w odległej od domu pracy, jadę niekończącym się, szczęśliwie bezpiecznym, torowiskiem i myślę o tym, co chciałoby odejść w niepamięć. Panna cotta warzona naprędce po powrocie z uczelnianych zajęć, trzy tarty w tygodniu i niedzielny serniczek, lody jeżynowe, pieczona indycza pierś, trzy godziny wałkowania i nadziewania pierogów... Mam wrażenie, że już nigdy nie będę mogła w tygodniu skosztować świeżo przygotowanych przeze siebie smaków — nowych i tych już przetestowanych. Ostatnio królują u nas pasty, risotta, gulasze z weekendu, wielkie gary zupy, herbaty w kubkach termicznych, jogurty, musli, kanapki, kanapki, kanapki, jabłka. I książki, bo na te nagle czasu mam aż nadto. Ostatnio na ten przykład czytałam (rzucony wcześniej w kąt) wywiad z Paulem Pairetem, dosyć przewrotnym szefem kuchni, który tworząc swoje dania exclusive, używa np. nutelli. I mówił on, że jego pierwszą i najbardziej inspirującą książką kucharską była książka Kaczora Donalda. I przypomniałam sobie liczne popołudnia, mojego tatę, udręczonego dziecięcym marudzeniem, że dziś będziemy robić marchewkę Króliczka, później jeżyki Puchatka, a na kolację kukurydziany krem Krzysia. I masz ci los. Zagadka — skąd mi się wzięła miłość do garów, rozwiązana. Tato książkę pamięta. Popołudnia w kuchni też. Odgrzebałam książkę, niestety nie na półce, bo pewnie kiedyś powędrowała w spadku do młodszej kuzynki, ale w czeluściach Internetu. Długo ją oglądałam. Z ogromnym sentymentem wspominałam wieczory, kiedy wierzyłam, że kubek kakao z odrobiną śmietanki według przepisu Kubusia wyleczy całe zło świata.

>> >>86

Ale wracając do dorosłego życia… Od teraz mogę się nazwać jedynie weekendową szefową kuchni. Zastanawiam się, kiedy będę mogła pomalować jajka na Wielkanoc, czy w czerwcu znajdę czas, żeby skoczyć na targ po szparagi, a potem truskawki i świeżo złowioną rybę albo prawdziwą wiejską śmietanę do placków ziemniaczanych... Kiedy piszę te słowa, za oknem słońce przebija się przez chmury. Jest przedwiośnie. Niesmacznie pociągam nosem. Myślę o czasie, kiedy budząc się, nie będę musiała zapalać światła. Ale to jeszcze. Moje świąteczne pichcenie rozpoczynam więc dużo wcześniej. Marzę już, chyba po raz pierwszy, o tych kilku dniach przesiedzianych za suto zastawionym stołem. Tęsknię za tysiącem jajek — w majonezie i faszerowanych. Za specyficznym, trochę zwietrzałym i odczekanym smakiem święconki. I zapychającą słodyczą mazurka. Promieniami słońca i kwitnącymi żonkilami. Podlewam hiacynta na oknie i pospiesznie mieszam w garnku. Serwuję specjały — i szybkie, i te bardziej pracochłonne, bo wszystkie je warto zrobić w tym okołoświątecznym czasie. Kiełbasiany sos to przepis z Kujaw, wyszukałam go kiedyś w książce Szymanderskiej. Recepturę na tort dostałam od koleżanki Basi, kiedy jeszcze byłam w liceum. A bliny to wariacja na bazie kilku przepisów — jak dla mnie doskonała równowaga smaku między mąką pszenną i gryczaną. Smacznego (nie tylko jajka)!

MARTA MAGRYŚ Kulturoznawczyni, zabytkoznawczyni i muzealniczka. Z zamiłowania kucharka i amatorka kuchni fusion. musli magazine


(porcja dla dwóch osób) 4 filety śledziowe solone, najlepiej matiasy 1 czerwona cebula ocet winny biały mleko pieprz śmietana Zaczyn: 10 g świeżych drożdży 1 łyżeczka cukru 100 ml ciepłej wody Ciasto: 2 jajka 40 g stopionego masła 180 ml mleka 110 g mąki pszennej 40 g mąki gryczanej sól do smaku olej do smażenia

>>warsztat qlinarny BLINY ZE ŚLEDZIAMI NA WIELKI PIĄTEK Śledzie zalać mlekiem, tak aby były całe zakryte. Dzięki temu nie będą tak słone. Pokroić w kostkę cebulę i zalać ją octem, aby zmiękła. Bliny: zaczyn: drożdże z cukrem rozetrzeć widelcem, aż zrobią się płynne. Dodać ciepłą wodę i odstawić na 15 minut, aby zaczęły pracować. ciasto: białka oddzielić od żółtek i ubić na pianę. W drugiej misce połączyć przesiane mąki i żółtka oraz sól. Roztopione masło zalać podaną ilością mleka, by całość przybrała odpowiednią temperaturę, i dodać do mąki. Wszystko dobrze zmiksować, tak by nie było grudek. Następnie dodać pianę z białek i ostrożnie całość wymieszać łyżką (nie mikserem!), tak by ją dobrze rozprowadzić, ale żeby ciasto miało „napompowaną” konsystencję. Odstawić miskę na 1—1,5 godziny do wyrośnięcia. Po tym czasie powinno podwoić swoją objętość i być dosyć rzadkie. Śledzie wyciągnąć z mleka i pokroić w drobną kostkę. Cebulę odsączyć z octu. Wymieszać ze śledziami. Popieprzyć do smaku. Bliny smażyć na gorącym oleju. Wlewać ciasto tak, aby tworzyły się małe placki. Układać warstwami, by nie ostygły. Podawać ze śledziami i kleksami śmietany. Do picia najlepszy jest wówczas barszcz czerwony.

BIAŁA KIEŁBASA Z SOSEM CHRZANOWYM NA WIELKANOCNE ŚNIADANIE 800 g białej surowej kiełbasy 1 spora cebula 1 łyżka mąki 3 łyżki masła 1 łyżka soku z cytryny 1/2 szklanki kwaśnej śmietany 4 ziarenka ziela angielskiego 1/2 łyżeczki majeranku sól pieprz szczypta cukru 3 łyżki chrzanu (najlepiej świeżo startego)

Smażymy lub gotujemy kiełbasę (osobiście wolę smażoną). Na patelni topimy masło, wrzucamy pokrojoną w drobną kostkę cebulę i oprószamy ją mąką. Wlewamy szklankę wody, przyprawiamy i gotujemy, aż całość zgęstnieje. Doprawiamy sokiem z cytryny i wrzucamy chrzan, śmietanę i podgrzewamy. Polewamy sosem kiełbasę. Danie doskonałe nie tylko w święta, ale także na obiad razem z gotowanymi ziemniakami i kiszonym ogórkiem.

>>

ORZECHOWY TORCIK PO WIELKANOCNYM ŚNIADANIU

Miodowe spody: 300 g mąki 4 łyżki cukru pudru 130 g masła lub margaryny 2 łyżki miodu 1 łyżka mleka 1 łyżeczka sody 2 jajka

Masa budyniowa: 300 ml mleka 170 g masła lub margaryny 1/2 laski wanilii 2 łyżki mąki pszennej 1 łyżka mąki ziemniaczanej 1 łyżka budyniu 4 łyżki cukru

Karmel: 30 g masła lub margaryny 1 łyżka miodu 30 g cukru 10–15 dag orzechów włoskich połówek

Z podanych składników zagniatamy dokładnie, ale niezbyt długo ciasto. Następnie dzielimy je na 3 części, rozwałkowujemy i wykrawamy okrągłe placki o średnicy ok. 26 cm. Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180°, na wyłożonej papierem blasze. Studzimy. W tym czasie robimy krem. W garnku gotujemy 2/3 podanej ilości mleka, a w pozostałym mieszamy mąkę oraz cukier. Wanilię przekrawamy wzdłuż na pół i wyskrobujemy nożem czarne ziarenka, które wrzucamy do gotującego się mleka. Mieszaninę mleka i mąki dolewamy do gotującego się mleka i mieszamy, aż zacznie gęstnieć jak budyń. Gotujemy jeszcze minutę, zestawiamy z gazu, do gorącej masy wrzucamy masło i miksujemy. Całość odstawiamy do ostygnięcia. Miodowy spód smarujemy połową budyniowej masy, nakrywamy drugim spodem i wykładamy resztę masy. Na wierzchu kładziemy trzeci okrągły placek ciasta. Przygotowujemy karmel. Do garnka wrzucamy masło, miód i cukier. Smażymy, aż wszystko się rozpuści, a następnie dorzucamy orzechy. Znów smażymy 2—3 minuty. Gorącym dokładnie pokrywamy wierzch ciasta. Orzechowiec jest najsmaczniejszy na drugi, trzeci dzień. Przechowywać w lodówce. >>87


{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

GOSIA HERBA

N

rocznik 1985

jest „ swej e i... ut i reali i sobą ści, ho Kim je rozpro strona i właś

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl www.gosiaherba.blogspot.com

ANDRZEJ

MARTA MAGRYŚ

choć miała być lekarzem, z wykształcenia jes kulturo- i zabytkoznawczynią. Z zawodu muz niczką. Z zamiłowania weekendową szefową Uprawia pomidory i poziomki w doniczce. Ma o wyhodowaniu drzewa cynamonowego oraz saniu książki (niekoniecznie kulinarnej). Gdzi może dojeżdża rowerem. Cierpi na chroniczn wolnego czasu. Wciąż nie może się zdecydow czy woli wiosnę, czy też jesień. Ale chyba ba jesień. Bo jest brązowa.

LESIAKOWSKI

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

IWONA STACHOWSKA

z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.

ANIA ROKITA

archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala. >>88

musli magazine


} >>redakcja

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

NATALIA OLSZOWA

MAREK

„free spirytem”, który w intencji poprawy warunków egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 2004 tknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych marzeń iów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszłości ą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, możliwooryzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niewiary. est? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawet ostować skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po dwóch ach lustra, która pobiegła za białym króliczkiem śnie rozgrywa partię szachów z królową.

ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.

KAROLINA NATALIA

st zealkuchni. arzy o napiie tylko ny brak wać, ardziej

BEDNAREK

z wykształcenia polonistka i filmoznawca. Z życia — niepoprawna romantyczka, wieczna idealistka, baczna obserwatorka rzeczywistości i nierzeczywistości. Miłośniczka kina i literatury. Mistrzyni w łowach second-handowych, badaczka stylu. Niekiedy samotna wyspa.

ARKADIUSZ STERN

JUSTYNA BRYLEWSKA

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

rocznik czarnobylski. Niedoszły, domorosły filozof. Wykonywał w życiu tyle różnych zawodów, że mógłby swoje Curriculum Vitae rozdzielić pośród kilku, niespecjalnie nawet nudnych, mężczyzn. W chwili obecnej, zgodnie z powołaniem, wykonuje wymarzony zawód aktora teatralnego. Silnie uzależniony od muzyki, niezależnie od bezsensownych podziałów gatunkowych. Brak szans na powodzenie odwyku. Wolałby oślepnąć, niż ogłuchnąć. >>89


http://

>>dobre strony

>>www.artmuseum.pl/filmoteka/ Filmoteka, filmoteka! Jak tylko ruszyła, wiedziałam, że przed monitorem spędzę nieprzepisową liczbę godzin, odkładając w dodatku na plan dalszy deadline i inne, równie ważne, a nawet palące sprawy. Filmoteka Muzeum Sztuki Nowoczesnej — bo o niej mowa — to wyjątkowo zajmujący pochłaniacz czasu, który pozwala w dowolnej chwili przespacerować się wirtualnie po najważniejszych filmowych zjawiskach tworzonych przez artystów w minionych dziesięcioleciach. Jak dotąd na stronie Filmoteki Muzeum Sztuki Nowoczesnej znalazło się kilkaset filmów. Docelowo ma do niej trafić aż 1500 pozycji. To dobra wróżba. Co niezwykle istotne, filmoteka to także większy koncept nie tylko udostępniania, ale także archiwizacji i cyfryzacji filmów tworzonych przez artystów na przełomie XX i XXI wieku. Jednak to, co szczególnie cieszy zwykłych zjadaczy kultury, to prosty dostęp do dzieł, bez logowania, opłat i ceregieli rejestracyjnych, które z pewnością odstraszyłyby tych z mniejszym samozaparciem i ciekawością poznawczą. Sztuki audiowizualne w przestrzeni galeryjnej to dla mnie spore wyzwanie. Jestem entuzjastką ciemnej sali kinowej i co gorsza, mniej lub bardziej wygodnych foteli, ciszy i skupienia. Nic na to nie poradzę. W muzeum nieustanie na plecach czuję oddech kogoś, kto chce mi odebrać słuchawki, a przy sprzyjających wiatrach komfortu małej salki projekcyjnej zawsze znajdzie się grupa wchodzących i wychodzących pielgrzymów. Malarstwo, rzeźba, instalacje, a nawet fotografia to dla mnie cały czas przyczynek do wyprawy w progi świątyni sztuki, ale w przypadku filmów chętnie zostaję w domu i buszuję po filmotece. Było o prozie odbioru, musi być i akapit o poezji przeżywania. No właśnie, czego? Wybór jest niezwykle ciekawy i zróżnicowany. Za mną już Rybczyński, Libera, Sasnal, Grupa Azorro, Treliński, Radziszewski, Żmijewski. Przede mną sporo tytułów, ale też nazwisk do odkrycia. To sygnał, że filmy polskich artystów z poletka sztuk audiowizualnych to w dalszym ciągu — podobnie zresztą jak polski dokument — zjawisko kina bezdomnego. Bez dystrybucji, po krótkiej obecności w przestrzeni galeryjnej filmy popadają w niebyt, zapuszkowane w prywatnych zbiorach artystów. Znakomicie, że znalazły swój wirtualny dom. Dodajmy, że dom otwarty! Warto zatem je odwiedzić. ARBUZIA

>>90

musli magazine


WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Karolina Natalia Bednarek, Gosia Herba, Marta Magryś, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Iwona Stachowska, Arkadiusz Stern, Grzegorz Wincenty-Cichy współpracownicy: Adam Blank, Krzysztof Koczorowski, Magdalena Komuda, Anna Ladorucka, Andrzej Mikołajewski, Aleksandra Olczak, Paweł Schreiber, Ewa Stanek, Marcin Zalewski korekta: Justyna Brylewska, Edyta Peszyńska, Andrzej Lesiakowski

>>91



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.