9 minute read

Kiedy szliśmy przez Pacyfik

WSPOMNIENIA Z WYŻSZEJ SZKOŁY MORSKIEJ 1969 - 1973

Zapraszamy do zapoznania się z serią artykułów, które przeniosą nas w trudną rzeczywistość lat 70. i 80. Dla większości znanej tylko z opowieści rodziców czy dziadków. Ich autorem jest Pan Andrzej Buszke, absolwent WSM w Gdyni, marynarz, który na morzu przepracował 28 lat swojego życia. Opowiadania są relacjami oraz opisem subiektywnych odczuć autora. Opisują rzeczywistość komunistycznej Polski, a także Świata, którego już nie ma, widzianego oczami adepta, a potem ETO.

Takie przepustki dostawaliśmy w piątki. Upoważniały do wyjścia poza teren akademika na sobotnio-niedzielny weekend. Ale było to dopiero po odbyciu kandydatki i po zaprzysiężeniu na Skwerze Kościuszki (1969). Przedtem byliśmy tylko „kandydatami” na słuchaczy WSM. Wiem, że rok 1971 myli, prawdopodobniej wcześniej były inne przepustki, nie pamiętam… Ale powolutku, po kolei.

Po ukończeniu Państwowej Szkoły Technicznej – (Telewizja Odbiorcza) w Bydgoszczy w 1969 roku stanąłem przed dylematem: czekająca mnie 3-letnia służba wojskowa czy dalsza nauka.

Dowiedziałem się o przekształceniu PSM w Gdyni w WSM z pięcioma wydziałami (Nawigacja, Mechaniczny, Elektryczny i Elektroniczny – później zmieniono na Radiokomunikacja Morska – i Administracyjny). Także wybór był oczywisty. Trzeba pamiętać, że w czasach PRL praca na morzu cieszyła się wysoką renomą. Książeczka Żeglarska była paszportem obejmującym swoim zasięgiem szeroki świat, a rodziny marynarskie cieszyły się przeważnie wyższym standardem życia niż rodziny przeciętne.

WSM skrojona była ponad miarę, kadrę dydaktyczną uzupełniano przez następne lata wypożyczeniami np. z WSMW. Jedynym profesorem (matematyki) był ówczesny pierwszy rektor dr inż. Bohdan Kowalczyk, reszta to głównie magistrowie w trakcie robienia doktoratów. Nie wiedziano, jak nas traktować, czy jak słuchaczy, czy już jak studentów. Poszło po staremu: skoszarowanie,

strzyżenie włosów, wydanie sortów ubraniowych, czyli roboczych drelichów, mundurów khaki i wiekowych, na nowo grubo podkutych, butów. „Kandydatka” plus, wprowadzona po 1967 roku na wzór chińskiej Rewolucji Kulturalnej, miesięczna praktyka robotnicza obowiązywała wszystkich adeptów na studia (nawet przyszłych skrzypków, pianistów itp.).

Dzień zaczynał się pobudką o 5 rano, śniadanie i wymarsz z nowo wybudowanych akademików nad morzem – słynnych „trójkątów” na ul. Sędzickiego – do odległej ok. 3 km Stoczni im. Komuny Paryskiej, późniejszej Stoczni Gdynia. Droga wzdłuż torów wybrukowana była kocimi łbami. Była to wówczas najnowocześniejsza nasza stocznia, dysponująca m.in. nowym suchym dokiem przystosowanym do budowy pięćdziesięciotysięczników. Została zlikwidowana w 2009 roku i rozbita na osobne podmioty gospodarcze. Reszta dnia szła rutynowo: po powrocie apele i zmiana służb, musztra na molo i długie pogadanki polityczno-dydaktyczne, z których zapamiętałem, „że jesteśmy szczęśliwymi wybrańcami losu i przyszłymi posiadaczami willi i samochodów”.

Późniejszy dwutygodniowy pobyt na szkolnym statku instrumentalnym „Horyzont” wspominam z sympatią: dobre jedzenie (bardzo ważne!), skakanie w kapokach z pokładu szalupowego na Zatoce i ten krótki rejsik w 6-tce Bf… Na 25 kandydatów byłem wśród pięciu, którzy dobrze się czuli.

Statki szkolne „Horyzont”, „Zenit” i ich odpowiedniki w Szczecinie – „Azymut”, „Nawigator” – były pobudowane na kadłubach „ptaszków” – lugrotrawlerów wycofanych z eksploatacji po serii tragicznych katastrof. Te instrumentalne statki WSM przebalastowane 30 tonami kostek balastowych wśród słuchaczy nosiły nazwę „rzygaczy”.

No i rozpoczął się rok akademicki A.D. 1969, a wraz z nim przeprowadzka na ul. Czerwonych Kosynierów, gdzie mieściły się Wydział Mechaniczny i Elektryczny. Po przejściu obok dyżurki, przy wejściu bocznym w hallu, witał nas trzymetrowy gipsowy posąg Lenina. Zawsze miał w ustach przyklejonego peta papierosowego. Uparcie usuwany, pojawiał się znowu. Sypialnie były 12-osobowe z piętrowymi łóżkami i osobistymi szafkami zamykanymi na kłódkę. Wieczorne apele prowadzone przez „instruktorów wychowania morskiego” – połączone z wyczytywaniem ukaranych. Karano dodatkowymi pracami „na rejonach” przeważnie za posiadanie w szafkach cywilnych ubrań. Cięższe przewinienia karano tzw. „BW”, czyli wstrzymaniem sobotnio-niedzielnych przepustek (dobówek). Obowiązkowa stołówka (do tematu stołówki wrócimy), sobotni zbiorowy prysznic w piwnicy prawego skrzydła, dla 150 chłopów, z puszczaną raz w tygodniu CIEPŁĄ wodą. Poranne zajęcia na basenie z wybitymi szybkami w oknach, szczególnie przyjemne w zimie… Woda na basenie była rzadko zmieniana, jeżeli w ogóle, za to mocno chlorowana. Po zajęciach mieliśmy przez długie godziny oczy czerwone jak króliki. „A teraz skaczemy do wody i robimy dwadzeszcza baszenów klaszykiem ż deszeczką” – mówił prowadzący zajęcia L. Zajęcia na basenie były też bardziej urozmaicone. Nurkowanie za przedmiotami, gra w piłkę wodną. Samodzielną naukę odbywaliśmy w salach wykładowych w budynku głównym, oddzielonym od części mieszkalnej kratą zamykaną o 22.00.

W Budynku Głównym, w swojej dyżurce, urzędował woźny szkolny Nowak, który sam w sobie stanowił instytucję. Urzędujący wówczas minister Resortu Żeglugi Szopa, były wychowanek wizytujący szkołę, witał się właśnie z nim jako pierwszym. Bywało, że „zaprzyjaźnionym” studentom pomagał zaliczać egzaminy. Pamiętam jak kiedyś – otoczony wianuszkiem zasłuchanych sprzątaczek – opowiadał: „Było to o północy. Siedzę sobie i wyglądam na hall, i słyszę kroki. Idzie z góry po schodach – ON. W mundurze esesmana. Schodzi powoli, a ja do niego: „Czego tu szukasz, Hitlerze? Wracaj tam, skąd przyszedłeś. Popatrzył na mnie pustymi oczami i poszedł…”. Krążyła wśród nas legenda,

Pucowanie dzwonu okrętowego na statku szkolnym „Horyzont”

że po wyzwoleniu Gdyni znaleziono na strychu powieszonego esesmana. Nic dziwnego, że pod wpływem tej i innej opowieści panie bały się sprzątać wieczorami na górnych piętrach.

Jeszcze co nieco o służbach, dyżurach. Służbowych było trzech: starszy służbowy z jeszcze ostatniego rocznika PSM; dwóch młodszych – już z WSM. Wszyscy oni, według regulaminu służb i dyżurów, czuwali nad bezpieczeństwem i porządkiem. Budzili nas na poranne zajęcia. „Instruktorzy wychowania morskiego” to osobny temat. Przebywali non stop z nami 24 godziny na swoich służbach, mieli swoje pokoje. Teraz, po latach, myślę, że ich zadaniem było nie tylko pilnowania dyscypliny i porządku, ale i obserwacja zachowania i inwigilacja polityczna. Książeczka żeglarska stanowiła paszport obejmujący swoim zasięgiem wszystkie kraje świata, a zwykłemu zjadaczowi polskiego chleba mogły się tylko marzyć wyjazdy za granicę do krajów „zgniłego kapitalizmu”. A i ucieczki ze statków się zdarzały. Wychowawcy, potem nazwani instruktorami, prowadzili dzienniki zawierające kartoteki osobowe każdego z nas. Niektóre wpisy do dzienników były kuriozalne i krążyły jako humoreski. Np. „Student X w ubikacji w mojej obecności prowokacyjnie warknął odbytnicą” albo: „Student X kradnie buty” (to dotyczyło przypadku, gdy ktoś z pokoju wychowawcy „podebrał” swoje buty wyjściowe, zarekwirowane w celu uniemożliwienia wyjścia do miasta w czasie odbywania kary „BW”).

Robiliśmy też wspomnianym wychowawcom niewybredne kawały, o których nie chcę tutaj pisać. Przez pierwsze, jak pamiętam, 1,5 roku rejony sprzątali studenci. Korytarze, ubikacje. Papier toaletowy, takie tam… Przez okres kilku pierwszych miesięcy wyznaczono drużynę do obierania ziemniaków. Jak zwykle w środowisku młodych ludzi, robiliśmy sobie kawały. Czasami były głupie… Np. Jacek, miłośnik futbolu, szedł zaspany do umywalni, w piżamie, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, a tu karton leży na korytarzu! Oczy mu się zaiskrzyły, wziął rozpęd i koopnąął! A w kartonie schowany był duży kamień. No i przez 2 tygodnie Jacek miał stopę w gipsie. Raz w tygodniu, ubrani w robocze drelichy, mieliśmy zajęcia w warsztatach szkolnych.

Pamiętam wydział obrabiarek, kuźnię. Instruktor demonstrował nam jak się hartuje stal, popisowym numerem mistrza kowalskiego było polizanie rozżarzonego do czerwoności pręta. Zachęcał nas do powtórzenia jego wyczynu, ale nie było chętnych.

Stołówka była obowiązkowa. Stawka wyżywienia dziennego była niska, ale nie tylko to stanowiło o jej mizerności. Kierowniczką stołówki była synowa dyrektora d/s gospodarczych, pana H. Wiadomo, młodzi ludzie z reguły mają wilczy apetyty. Podstawowym menu była zupa, ziemniaki z sosem i chleb. Bardziej szlachetne dodatki podawane były w mikroskopijnych ilościach. Herbata, kawa, oczywiście zbożowa, w dzbankach. Między nami krążyła plotka, że do herbaty dodawano brom dla obniżenia libido. Najbardziej pożądanym kolacyjnym daniem była kaszanka z cebulką. W pamięci utkwił mi niecny czyn kolegi Tadka. Po zjedzeniu makaronu, w którym znalazłem 3 kawałki szynki, zostawiłem sobie na deser jeden kawałek. Kolega odwrócił moją uwagę, mówiąc: „Po co Mary tutaj przyszła” („Krwawa Mary” była naszą pielęgniarką w Izbie Chorych). Spojrzałem w stronę drzwi, Mary nie było. Nie było też tego kawałka szynki na moim talerzu. Długo nie mogłem mu tego wybaczyć. Pewnego dnia w menu przygotowywanym z dużym wyprzedzeniem pojawiła się pozycja „kaczka pieczona”. Kaczka! Z niecierpliwością czekałem na ten dzień. I wreszcie, idąc pasażem do stołówki wyczuwałem potęgujący się nieprzyjemny zapach. Nie! W drzwiach zawróciłem i poszedłem z powrotem. Podobno zapasy stołówkowej żywności uzupełniano prowiantem zdjętym ze statków, który pozostawał chłodniach po długich rejsach.

Zawiązaliśmy samorzutnie komisję stołówkową. Pierwszą akcją była rewizja toreb pań pracujących w kuchni powracających do domu. Wypchane torby mieściły kostki masła, margaryny, mięso. Głośna z początku sprawa ucichła bez dalszych konsekwencji. Inna historia wiązała się z ważeniem porcji żółtego sera podawanego na śniadanie. Była to spontaniczna, jednorazowa akcja, wzbudziła duży niepokój u personelu kuchennego. Waga poszczególnych porcji była zapisywana. Porcje przygotowane wcześniej znacznie różniły się wagowo od tych późniejszych, które zwiększały się z każdym następnym talerzem, tak że końcowy sumacyjny wynik zgadzał się z wagą produktu wydanego z magazynu. Skończyło się na tej jednej akcji. Wielu, z okolic Trójmiasta, dożywiało się w domach. Resztę, często z odległych

Luk przykryty krótkimi szersztokami.

rejonów Polski, ratowały paczki z domu. Rodziny przesyłały ciasto, smalec, wędliny. Michał, którego matka handlowała na Bazarze Różyckiego na Pradze, dostawał największe. Panowała solidarność, paczki dzielono między wszystkich mieszkańców sypialni.

W połowie zimy 1969/1970 roku odbyliśmy praktykę na s/s „Jan Turlejski”. Był to wówczas największy statek Szkoły Morskiej, parowy (kotły opalane mazutem) supertrawler. Kapitanem był legendarny Wiktor Gorządek. Prowadzono na jego pokładzie, w różnych okresach, praktyki kandydackie, marynarskie, połowowe, nawigacyjne, maszynowe. W ramach podróży szkolnych „Jan Turlejski” odbył szereg pionierskich rejsów dla naszego rybołówstwa. My niestety przestaliśmy 2 tygodnie przy Skwerze Kościuszki.

Na „Turleju” był wspaniały kucharz. Pamiętam pierwszy po zaokrętowaniu obiad, który po biednej stołówce szkolnej robił wrażenie wspaniałej uczty. Była pyszna zupa ogonowa z pływającymi kawałkami ogonów wołowych, kotlet schabowy na cały talerz. Czas pomiędzy wachtami, pracami remontowymi i gospodarczymi spędzaliśmy na wycieczkach do miasta. Pamiętam, jako że była śnieżna zima, postawiliśmy na kei ogromnego bałwana (miał ponad 4 m wysokości). Spaliśmy w kubryku pod bakiem. Była mroźna zima, słabo odizolowane od stalowych burt pomieszczenie z piętrowymi kojami ogrzewane było rurami parowymi. W ciągu nocy budziło nas „strzelanie” rur, którymi puszczano parę i w kilka chwil z przeraźliwego zimna robiło się piekielnie ciepło.

W kolejnym Magazynie MAEM, wraz z naszym bohaterem kontynuujemy edukację morską na WSM. Zapraszamy!

NASTĘPNY NUMER MAGAZYNU UKAŻE SIĘ JUŻ W PAŹDZIERNIKU

Zeskanuj mnie*

*Ten QR kod, po zeskanowaniu za pomocą aplikacji mobilnej, pozwoli Ci obejrzeć krótki film o MAEM.

Czy jesteś zadowolony z dotychczasowej współpracy z MAEM? Czy nasze produkty spełniły Twoje oczekiwania? Jeśli tak, to poleć nas swoim partnerom biznesowym. Twoja rekomendacja jest dla nas bardzo ważna

Obserwuj MAEM na:

www.maem.com

MAEM nie ma żadnych powiązań ani nie jest dystrybutorem produktów marki: Allweiler, Aquafine, Alfa Laval, Colfax IMO, Desmi, Jowa, Kral, Moatti, Nirex oraz Westfalia. Wszelkie domniemane skojarzenia z powyższymi markami są całkowicie przypadkowe i niezamierzone. MAEM zgodnie z prawem, jest dostawcą w pełni wymiennych nieoryginalnych części zamiennych (części alternatywnych, zamienników) do urządzeń produkowanych przez: Allweiler, Aquafine, Alfa Laval, Colfax IMO, Desmi, Jowa, Kral, Moatti, Nirex oraz Westfalia. Części zamienne produkowane przez MAEM są wytwarzane według własnej dokumentacji technologicznej opracowanej przy użyciu reverse engineering.

This article is from: