Rozmowy z autorami lubimyczytac pl

Page 1


Rozmowy z autorami


Spis treści Okładka Karta tytułowa Wstęp Świątynia Nike 1. Rozmowa z Ignacym Karpowiczem 2. Rozmowa z Markiem Bieńczykiem 3. Rozmowa z Januszem Rudnickim 4. Rozmowa z Joanną Bator 5. Rozmowa z Mariuszem Szczygłem Polska szkoła wyobraźni 1. Rozmowa z Andrzejem Pilipiukiem 2. Rozmowa z Mają Lidią Kossakowską 3. Rozmowa z Rafałem Kosikiem 4. Rozmowa z Marcinem Mortką 5. Rozmowa z Anetą Jadowską 6. Rozmowa z Jakubem Ćwiekiem 7. Rozmowa z Krzysztofem Piskorskim 8. Rozmowa z Andrzejem Ziemiańskim Zagraniczni mistrzowie wyobraźni 1. Rozmowa z Trudi Canavan 2. Rozmowa z George’em R.R. Martinem


Kraina grozy 1. Rozmowa z Zygmuntem Miłoszewskim 2. Rozmowa z Olgą Rudnicką 3. Rozmowa z Camillą Läckberg 4. Rozmowa z Tess Gerritsen 5. Rozmowa z Dallasem Mayrem vel Jackiem Ketchumem Ogród marzeń 1. Rozmowa z Katarzyną Michalak 2. Rozmowa z Katarzyną Grocholą 3. Rozmowa z Małgorzatą Kalicińską 4. Rozmowa z Krystyną Mirek 5. Rozmowa z Hanną Cygler 6. Rozmowa z Moniką Szwają 7. Rozmowa z Izabelą Sową 8. Rozmowa z Emily Giffin 9. Rozmowa z Saritą Mandanna Mężczyźni też piszą o kobietach 1. Rozmowa z Nicholasem Sparksem 2. Rozmowa z Johnem Marsdenem 3. Richard Paul Evans Szkoła czytania 1. Melissa de la Cruz 2. Rozmowa z Beccą Fitzpatrick


3. Rozmowa z Niną Reichter 4. Rozmowa z Charlaine Harris Fabryka opowieści 1. Rozmowa z Jaume Cabre 2. Rozmowa z Marią Nurowską 3. Rozmowa z Ewą Nowak 4. Rozmowa z Alexandrem McCall Smithem 5. Rozmowa z C.J. Daugherty 6. Rozmowa z Elżbietą Cherezińską 7. Rozmowa z Manuelą Gretkowską 8. Rozmowa z Lauren Beukes Bonus: Znani i lubiani też piszą 1. Rozmowa z Arturem Andrusem 2. Rozmowa z Markiem Niedźwiedzkim 3. Rozmowa z Anną Dziewit-Meller i Marcinem Mellerem Karta redakcyjna


Społeczność lubimyczytać.pl tworzy wspaniałe kulturalne miejsce w sieci – pełne zaangażowanych dyskusji, inspirujących myśli, pasji i miłości do literatury. Jestem zaszczycona, że mogę być częścią tej grupy. Izabela Sadowska / Prezes lubimyczytać.pl

Wstęp As conversas são como as cerejas, vêm umas atrás das outras. Rozmowy są jak czereśnie, przychodzą jedna po drugiej. (przysłowie portugalskie)

Literatura to ciągły dialog. Zaczyna się, gdy pisarz siada przed pustą kartką i zadaje sobie pytania: Co chcę opowiedzieć? Komu chcę to opowiedzieć? Odpowiedzi na te pytania i na te, które pojawiają się na dalszych etapach pisania, tworzą oś i esencję książek. Opowiadanie historii to rozpoczynanie wciąż od nowa kolejnych rozmów. Pisarza z samym sobą. Pisarza z czytelnikami. Czytelnika


z pisarzem. Czytelnika z innymi czytelnikami. Mamy przyjemność oddać w Wasze ręce książkę, która jest rezultatem takich rozmów prowadzonych na kilku poziomach. Jak to bywa u miłośników literatury, wszystko zaczyna się od czytania właśnie. Użytkownicy serwisu lubimyczytać.pl zgłębiają dzieła swoich ulubionych pisarzy, a po lekturze często pozostaje niedosyt i chęć bliższego poznania autora. Wiedząc o tej potrzebie i doskonale znając ją z autopsji, chcieliśmy wyjść jej naprzeciw i zaproponować formułę, która pozwoliłaby czytelnikom na zadawanie pytań autorom. Tak zrodził się pomysł na cykl „Rozmowy z autorami”, w którym Użytkownicy serwisu zgłaszają propozycje, z którymi pisarzami chcieliby porozmawiać, a my, korzystając z pomocy współpracujących z nami wydawnictw, dokładamy starań, by te pomysły zrealizować. Gdy udaje się uzyskać zgodę autora na udział w akcji, prosimy naszych użytkowników o wymyślenie pytań, z jakimi chcieliby się do niego zwrócić. Wybieramy najciekawsze i przekazujemy je autorowi, a otrzymane odpowiedzi publikujemy w formie wywiadu na łamach aktualności w naszym serwisie. W ten sposób wciąż powstają kolejne rozmowy z pisarzami. Wywiady są integralną częścią serwisu lubimyczytać.pl niemal od samego początku jego istnienia. Pierwszy ukazał się w marcu 2011 roku, a udzieliła go Maria Nurowska. Następne publikowaliśmy sporadycznie w kolejnych miesiącach. W 2012


roku rozmowy stały się już regularną serią, ukazującą się w aktualnościach serwisu z częstotliwością kilku w ciągu miesiąca. Dziś przekazujemy Wam książkę Rozmowy z autorami – jest to zbiór wywiadów, które udało się nam wspólnie z użytkownikami serwisu przeprowadzić w latach 2011–2014. Książkę tę podzieliliśmy na sześć części: Część 1 – Świątynia Nike Część 2 – Polska szkoła wyobraźni + Dodatek Zagraniczni mistrzowie wyobraźni Część 3 – Kraina grozy Część 4 – Ogród marzeń + Dodatek Mężczyźni też piszą o kobietach Część 5 – Szkoła czytania Część 6 – Fabryka opowieści + Dodatek Znani i lubiani też piszą W pierwszej części zebraliśmy wywiady z polskimi pisarzami, którzy zostali uhonorowani Nagrodą Literacką Nike: z Ignacym Karpowiczem, Markiem Bieńczykiem, Januszem Rudnickim, Joanną Bator i Mariuszem Szczygłem. Z kolei w drugiej spotykamy się z polskimi twórcami fantastyki: Andrzejem Pilipiukiem, Mają Lidią Kossakowską, Rafałem Kosikiem, Marcinem Mortką, Anetą Jadowską, Jakubem


Ćwiekiem, Krzysztofem Piskorskim i Andrzejem Ziemiańskim. Część ta została uzupełniona o rozmowy z zagranicznymi mistrzami wyobraźni: Trudi Canavan i George’em R.R. Martinem. W trzeciej części poznajemy bliżej autorów powieści kryminalnych: Zygmunta Miłoszewskiego, Camillę Läckberg, Anyę Lipską, Lauren Beukes, Tess Gerritsen, Dallasa Mayra (Jacka Ketchuma) i Olgę Rudnicką. Na część czwartą składają się rozmowy z pisarkami tworzącymi literaturę dla kobiet: Katarzyną Michalak, Katarzyną Grocholą, Małgorzatą Kalicińską, Krystyną Mirek, Hanną Cygler, Moniką Szwają, Izabelą Sową, Emily Giffin i Saritą Mandanną. Uzupełniona została o dodatek Mężczyźni też piszą o kobietach, gdzie znaleźć można wywiady z Nicholasem Sparksem, Johnem Marsdenem i Richardem Paulem Evansem. W piątej części zebraliśmy wywiady z autorami piszącymi dla młodych czytelników: Melissą de la Cruz, Beccą Fitzpatrick, Niną Reichter i Charlaine Harris. Last but not least: część szósta obejmuje rozmowy z twórcami rozbudowanych narracji: Jaume Cabre, Marią Nurowską, Ewą Nowak, Alexandrem McCall Smithem, C.J. Daughertym, Elżbietą Cherezińską i Manuelą Gretkowską, a także zamykający całość dodatek z wywiadami z Arturem Andrusem, Markiem Niedźwiedzkim i Anną Dziewit-Meller oraz Marcinem


Mellerem. Zbiór Rozmowy z autorami to 48 wywiadów dokumentujących fascynujące dialogi między autorami a użytkownikami serwisu, między czytelnikami a pisarzami. Książka nie miałaby racji bytu bez zaangażowania setek osób. Setek – bo użytkowników, którzy zadawali pytania autorom, było ponad 300. To im zawdzięczamy przeprowadzone rozmowy – najpierw te publikowane w serwisie, a teraz zebrane w niniejszym tomie – które bez ich ciekawości i inwencji nigdy by nie powstały. Autorom bardzo dziękujemy za poświęcony nam czas i udzielenie odpowiedzi na zadane przez czytelników pytania. Serdeczne

słowa

podziękowania

należą

się

również

Społecznemu Instytutowi Wydawniczemu Znak, który wsparł pomysł wydania książki. Szczególne wyrazy wdzięczności kierujemy do redaktora książki, Damiana Warszawskiego, który zapanował nad chaosem w zgromadzonych materiałach i stworzył porządek, dzięki któremu zbiór Rozmów z pisarzami ma tak przyjemny w czytelniczym odbiorze układ. Dziękujemy także wydawnictwom, które pomogły nam w dotarciu do autorów, umożliwiając tym samym przeprowadzenie wywiadów – są to wydawnictwa: Agora, Albatros, Czarna Owca, Czarne, Czwarta Strona, Dom Wydawniczy Rebis, Egmont, Fabryka Słów, Feeria, Galeria Książki, Jaguar, Marginesy, Muza,


Novae Res, Otwarte, Papierowy Księżyc, Prószyński, Replika, Sonia Draga, Świat Książki, Wydawnictwu Literackiemu, W.A.B., Znak, Znak Literanova oraz Zysk i S-ka. Teraz już nie pozostaje nam nic innego niż zaprosić Was do czytania. Przyjemnej lektury! Zespół lubimyczytać.pl


Świątynia Nike


Rozmowa z Ignacym Karpowiczem

Magdalena: Ma Pan na koncie już kilka książek. Z pewnością inne odczucia towarzyszą autorowi, gdy pisze pierwszą książkę, inne, gdy tworzy kolejne. Inaczej czuje się debiutant, a inaczej ktoś, kto ma już grupę wiernych czytelników. Co jest trudniejsze: początek pracy czy późniejsza walka o uwagę czytelnika? Trudniej jest chyba później. Bo debiut to taki stan nierozsądku i szaleństwa. Dzieje się, co się dzieje, i człowiek niezbyt nad tym panuje. Brakuje mu obycia i doświadczenia. Jest zmuszony iść na żywioł. Przy kolejnych powieściach działa się dużo bardziej świadomie, na każdym poziomie, także warsztatu i konstrukcji tekstu. Ja mam ten luksus, że zawsze staram się napisać powieść najlepiej jak potrafię, dzięki temu w ogóle nie myślę, czego oczekuje mój czytelnik i czy się nie obrazi na autora. Taka strategia sprawdza się w przypadku literatury trudniejszej i mniej poczytnej. Idzie o jakość, a nie o pisanie powieści, do których czytelnicy wcześniej się przyzwyczaili.

ZaczytAnia: Czy czytuje Pan recenzje swoich książek?


A jeśli tak, to czy te publikowane przez profesjonalistów, czy raczej te, które pisują „zwykli” czytelnicy? Tak, czytuję. Zarówno te napisane przez profesjonalnych, jak i „zwykłych” odbiorców. To mnie interesuje, właściwie nigdy nie wiem, co czytelnik wyciągnie z tekstu.

ZaczytAnia: A kusi Pana czasem, żeby skontaktować się z kimś, kto Pańskiej książki nie zrozumiał albo w absurdalny sposób skrytykował, i w dosadnych słowach uświadomić mu popełniony błąd? Czasem oczywiście mnie kusi, żeby skomentować jakąś opinię, zwłaszcza gdy jest… idiotyczna. Nigdy jednak tego nie zrobiłem.

ZaczytAnia: A co Pana przed tym powstrzymuje? Po prostu, gdy powieść się ukazuje, muszę przystać na to, że radzi ona sobie sama. Mogę zgrzytać zębami, ale tylko tyle. To jest tak, że jedyny tekst, który zadowoliłby każdego czytelnika, to przejrzyście napisana instrukcja obsługi, a cała reszta niektórym się podoba, innym nie.


Magdalena W książce Gesty przeczytałam: „Po czwarte, nauczyłem się, że niektórzy ludzie są na zawsze, a niektórzy tylko sporadycznie, i że nie mam żadnego wpływu na to, kto będzie na zawsze, a kto od czasu do czasu”. To bardzo przygnębiający cytat. Czy rzeczywiście sądzi Pan, że jest bliski prawdzie? Obawiam się, że tak. Czasem oczywiście decyzja należy do nas, ale nie tak często, jak byśmy chcieli. Po pierwsze, zdarzają się tak zwane sytuacje losowe, wypadki, choroby, śmierć. Nikt nie ma nad tym władzy. Po drugie, bliscy nam ludzie mają wolną wolę i samodzielnie podejmują decyzje. Przykładowo, mogę kogoś kochać nad życie, ale cóż z tego, jeśli sam nie będę kochany? A oto przykład w drugą stronę – wyobraźmy sobie, że jesteśmy żoną maltretowaną przez męża. I znikąd pomocy. Mąż jest na zawsze. Niestety.

Izabela81 „Skoro nie chcieliście zbawienia mądrością, zbawiłem was głupotą” – dlaczego akurat ten fragment Apokalipsy rozpoczyna Cud? To jest cytat apokryficzny, nie pochodzi z Biblii. A gdyby wyjaśniać jego znaczenie, to chyba szłoby o to, że głupota także bywa przydatna, również może się okazać narzędziem prowadzącym


do czegoś dobrego.

Pat: A gdyby miał Pan napisać książkę specjalnie dla dzieci, to o czym by ona była i komu by ją Pan dedykował? Próbowałem kiedyś napisać tekst dla dzieci, ale okazało się, że kompletnie się do tego nie nadaję. Może z wiekiem coś się zmieni. Gdybym jednak miał komuś książkę taką dedykować, to chyba Tove Jansson. Nie tylko w podzięce za Muminki, a szczególnie za moją ukochaną Bufkę, lecz przede wszystkim za to, kim była i jak żyła.

Magdalena: Tłumaczył Pan kiedyś bajki etiopskie. Czym różniły się od polskich, jakie problemy poruszały? Były bardziej ukierunkowane na omawianie ważnych tematów czy raczej na dostarczanie dziecku rozrywki? Bajki etiopskie są nie do końca zrozumiale dla polskiego czytelnika, wymagają przypisów. Albo inaczej, to, co się dzieje, jest zrozumiałe, natomiast sens tych zdarzeń – niekoniecznie. Funkcja bajek jest taka sama i w etiopskiej, i w polskiej kulturze. Z jednej strony muszą one zainteresować słuchacza, czyli dziecko, muszą je wciągnąć i zabawić, z drugiej przekazują mu pewną wiedzę


o świecie oraz system wartości. Moja ulubiona seria bajek etiopskich to afrykańska odmiana Mickiewicza czy Krasickiego, a więc ze zwierzątkami w roli ludzi. Z punktu widzenia polskiego czytelnika zwierzęta są jednak bardziej egzotyczne: lwy, hieny, szympansy, bawoły, nosorożce, flamingi. Ale to wszak fauna powszechnie znana Etiopczykom. Jest taka piękna bajka, która tłumaczy, dlaczego hieny występują, jak świat długi i szeroki. Nie wchodząc w szczegóły, doszło do zatargu między lwem, który skradł im zdobycz, a oburzonymi hienami. Sprawę rozsądził szympans, zgodnie ze sprawiedliwością i na niekorzyść kłamliwego lwa. Po wielu latach szympans zmarł, ale hieny nie zapomniały, że kiedyś tak bardzo im pomógł. Dlatego – dając wyraz szacunku i składając mu hołd – postanowiły dostarczyć martwe ciało małpy wprost do nieba. I zbudowały hienią piramidę, stając jedna na drugiej, jedna na drugiej, i podając sobie martwe ciało do góry, a kiedy już prawie umieściły zwłoki w niebie, piramida posypała się. W ten oto sposób hieny rozsypały się po całym świecie i występują wszędzie. Zresztą jest to poniekąd prawda. Do dziś na południu Etiopii zdarzają się miasteczka, które zostały przejęte przez stada hien. Po zmroku wszyscy zamykają się w swoich domach, bo wtedy grasują stada tych zwierząt. Kto się nie schowa, ten ryzykuje śmiercią.


Molarnia: A czym może zaskoczyć polskiego czytelnika etiopska literatura? Nie tylko ta dla dzieci? Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że literatura w rozumieniu europejskim (na przykład powieści) w Afryce bardzo długo nie istniała. Ona została „wynaleziona” dopiero w XX wieku. Na przykład pierwsza anglojęzyczna powieść została napisana przez czarnoskórego mieszkańca Afryki w 1911 roku (tytuł: Ethiopa Unbound). To jednak nie oznacza, że literatura czy też piśmiennictwo wcześniej nie istniało. Wręcz przeciwnie, tyle że było ono ściśle połączone z władzą duchową i świecką, a więc kroniki, legendy, teksty religijne, zbiory praw, śpiewniki. Po polsku tego rodzaju twórczość prawie nie istnieje. Chlubnym wyjątkiem jest wspaniała Kebra Nagast czyli Chwała Królów, przełożona przez Piotra Żyrę, czyli XIV-wieczny tekst opisujący historię dynastii salomońskiej w Etiopii. Jest tu i legendarna królowa Saby, i Arka Przymierza. Wspaniałe! No i jest to święta księga dla rastafarian. Obok tego „oficjalnego” nurtu żywa była tradycja „literatury” mówionej: bajki, piosenki etc. Jeśli ktoś chciałby na własnej skórze się przekonać, na czym polega „inność” powieści z odmiennych kultur i kontynentów, gorąco polecam Wydawnictwo Karakter od lat oswajające literackie rubieże.


Pat: Czy zdecydowałby się Pan wydać cykle podobne do tych, jakie publikują Martyna Wojciechowska czy Beata Pawlikowska? Nie. Zresztą te cykle łączy właściwie jedynie znane nazwisko plus podróże, poza tym nic w tym nie ma. Inna kwestia natomiast to kilkutomowa powieść, jak popkulturowe: Harry Potter, Gra o tron czy Igrzyska śmierci. Niektóre cykle powieściowe mają sens, o ile autor od początku postawi ograniczenie, że na przykład części będzie siedem albo trzy. W przeciwnym razie tego rodzaju produkcje oznaczają jałowe i żałosne w sumie wyciskanie pieniędzy z czytelników.

Roue: Od kiedy wiedział Pan, że w życiu chce właśnie pisać książki? Pisałem od podstawówki, a więc w czasie, gdy byłem zbyt nieświadomy, by wiedzieć, czego naprawdę chcę. Po prostu pisałem. To było tak naturalne jak oddychanie czy defekowanie. I tak mi już zostało. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez pisania, a w jeszcze mniejszym stopniu – bez czytania.

Marquez: Nie kupiłbym Pańskiej książki, gdyby nie okładka


(pożyczyłbym, by przeczytać, ale przez okładki chcę je mieć na półce, koniecznie). A skoro jest tak doskonała, chciałbym wiedzieć, czy uznaje Pan opakowanie książki za integralną część dzieła? A może za element narracji (albo metanarracji)? Okładka jest bardzo ważna, przynajmniej dla mnie. Okładka Ości jest genialna, co mogę powiedzieć z czystym sumieniem, ponieważ w ogóle nie przyłożyłem się do jej powstania. To geniusz Przemka Dębowskiego. Nie znoszę okładek ilustracyjnych, w sensie, że jak o miłości, to kobieta w falbankach i różowo jest, że jak o wampirach, to ktoś ma zęby nieuregulowane aparatem i na ciemnym tle, że jak o słońcu Toskanii, to koniecznie słońce i Toskania. Dobra okładka wchodzi w spór z tekstem, komentuje go, ale w sposób nieoczywisty. Często jakość okładki można ocenić dopiero po skończeniu lektury.

Chasm: W Pańskich książkach widać, że ma Pan dość sceptyczny stosunek do popkultury. Czy uważa Pan, że możliwa jest ucieczka od niej, a jeśli tak, to czy byłoby to właściwe? Żyjemy w środowisku popkulturowym. Filmy, książki, komiksy, media, internet, polityka. Od tego nie ma ucieczki, no chyba że ktoś przeniesie się drastycznie, na przykład do


Afganistanu. A czy warto uciekać? Chyba nie. Bo przecież popkultura zostawia dla zainteresowanych miejsce na kulturę ambitną, a niezainteresowaną resztę ogłupia. I to ogłupienie nie do końca jest złe. Ja rozumiem je w sposób następujący: popkultura mimo wszystkich swoich wad jest dość skuteczna w ograniczeniu agresji na masową skalę. A o to przecież w świecie głównie chodzi: żeby nie powtórzyła się druga wojna światowa, abyśmy nie powrócili do czynów o charakterze ludobójstwa, mordów na masową skalę. I jeśli ceną za pokój jest debilizm czy też pewien rodzaj debilizmu, z rozkoszą na to przystaję. Poza tym popkultura bywa również inteligentna, a przykładem choćby wspomniane już Harry Potter, Gra o tron czy Igrzyska śmierci.

27.06.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 10 Przeczytane książki: 3021


Chcą przeczytać: 4600


Rozmowa z Markiem Bieńczykiem

Anne18: Jak się Pan czuł, gdy ogłoszono, że to właśnie Książka twarzy otrzymała nagrodę Nike? Miałem na scenie minutę, żeby wymyślić, co powiedzieć. Bezskutecznie próbowałem zapiąć guzik marynarki, bo nagle przypomniałem sobie, że się marynarkę powinno dopiąć, jeśli się stoi. Mignął mi przed oczyma obrazek z jakiejś politycznej uroczystości, gdy oficjel wstaje i gmera przy guzikach. Potem gdy podnosiłem statuetkę, pomyślałem, że widziałem taką scenę na igrzyskach olimpijskich czy czymś podobnym. Więc poczułem, że podobnie jak zawodnik muszę machać i się uśmiechać. Poza tym byłem zdziwiony, a później już tylko się cieszyłem.

konto_usuniete: Czy uznanie ze strony czytelników i to, że został Pan nagrodzony tak prestiżową nagrodą, może mieć znaczący wpływ na Pana życie i tematykę następnych dzieł? Bezpośredniego wpływu na dzieła nie, natomiast nerwy przy pisaniu będą większe. A co do życia, nie wiadomo. Życie to seria wypadków, jeden pociąga za sobą drugi, trudno powiedzieć, co się zdarzy.


Pat: André Agassi, Kazimierz Górski, Humphrey Bogart, Jan Karski – to z pewnością niezwykłe opisywane przez Pana w książce i bardzo znaczące dla Pana postaci. Dlaczego to właśnie ich Pan wybrał i umieścił w swojej książce? Jak każda z nich wpłynęła na Pana życie? O wpływie na życie niełatwo mówić, bo to są sprawy trudno uchwytne. Czy przyjemność z oglądania Bogarta lub Agassiego wpływa na życie? To, że się spędza godzinę bądź dwie w poczuciu zafascynowania? Nie wiem. Wymienione w pytaniu postaci w tym sensie są znaczące, że nagle poczułem, iż chcę i mogę coś o nich napisać. W każdym z wymienionych przypadków teksty powstały bardzo szybko, w ciągu paru godzin. Ci ludzie wyzwolili przez chwilę pisarską gorączkę. Za to jestem im najbardziej wdzięczny. Dobrze czuć twórczą gorączkę. Oczywiście zawsze szanowałem i podziwiałem Karskiego, dzięki Górskiemu przeżyłem w młodości ogromne emocje, lecz przy pisaniu liczy się co innego. Nie tylko czy nie tyle na przykład sam czyn Karskiego, ile sposób, w jaki o nim opowiadał – to mnie urzekło najbardziej.

Pat: Powiedział Pan kiedyś w jednym z wywiadów: „Moją obsesją jest twarz, twarz innych”. Ale Pan tego nie rozwinął. Jestem ciekawa, skąd się wzięła u Pana tego rodzaju obsesja?


Gdzie ma swoje źródło? I co takiego jest w twarzy, że tak Pana fascynuje? O obsesji nigdy właściwie nie wiadomo, skąd się wzięła. Gdy byłem dzieckiem – pamiętam – twarze często mnie wzruszały. W jakichś szczególnych sytuacjach, gdy pojawiała się na nich mocna ekspresja, na przykład pragnienia, smutku, radości czy bólu. Kiedyś, miałem pewnie z 10 lat, zobaczyłem ślepca, który łapczywie jadł lody. W tej zachłannej mimice jego twarzy było coś przerażającego i wzruszającego, nigdy jej wyrazu nie zapomniałem. Często w czasie lekcji bazgrałem twarze, na przykład w zeszycie; całymi seriami. Nie jestem pewien, czy był to całkiem zdrowy objaw. Dzisiaj w twarzach interesuje mnie to samo co wówczas, ale też intrygują mnie różne kontrasty, na przykład spotkanie tego, co w danej twarzy jest stare, z tym, co w tej twarzy jest młode.

Marquez: Krytycy twierdzą, że z tekstów składających się na Książkę twarzy wyłania się portret konkretnego człowieka, może nawet autoportret. Kim jest ukryty (wirtualny) nadawca wszystkich esejów – czy jest to Marek Bieńczyk, czy też pewien konstrukt narracyjny? Pisząc, zawsze tworzymy „konstrukt narracyjny”. Jan Jakub Rousseau w swych słynnych Wyznaniach, choć tak bardzo


„szczery”, choć tak bardzo obnażający swoje „ja”, również tworzy konstrukt. Oczywiście ten konstrukt jest też autoportretem w tym sensie, że ujawnia, jak się mawiało niegdyś, ważne dla autora tematy wyobraźni, jego – jak lubię to dzisiaj nazywać – tagi egzystencjalne. To jest Marek Bieńczyk, ale to nie jest Marek Bieńczyk jeden do jednego. To jest Marek Bieńczyk przerobiony przez Marka Bieńczyka.

Magdalena: W wywiadzie udzielonym po otrzymaniu nagrody Nike powiedział Pan, że czasami po włączeniu komputera i zaparzeniu kawy zasiada Pan do pisania „nie wiadomo czego”. Twierdzi Pan, że w momencie zasiadania przed komputerem nie zawsze wie Pan, o czym będzie pisał. Uważam, że to najwyższa pora, by mieć pomysł na tekst. Skoro u Pana nie zawsze tak jest, chciałabym zapytać, kiedy rodzą się pomysły w Pańskiej głowie? No, może przesadziłem, chciałem powiedzieć, jak bardzo narkotyczną czynnością jest pisanie. Pomysły dojrzewają jak jabłka. Jest ich bardzo dużo, ale zdecydowana większość pozostaje zielona, nigdy nie dojrzewa. Jak się dokonuje sam proces dojrzewania, trudno wprost powiedzieć. Pomysł na książkę o przezroczystości dojrzewał parę lat. Czy może inaczej: któregoś dnia nagle


zrozumiałem, że napiszę o niej książkę, ale od tego zrozumienia do chwili podjęcia pisania minęło bardzo dużo czasu. Łatwiej powiedzieć, jak się rodzą poszczególne zdania. Niektóre przychodzą w środku nocy, gdy się budzę. Niektóre przychodzą w trakcie gry w ping-ponga czy w tenisa. Inne podają z siebie kawałek, dwa, trzy słowa, które nagle brzmią w głowie. Nie wiem, co znaczą, lecz czegoś ode mnie chcą. Więc staram się je wyciągnąć, ułożyć. Niekiedy z takiego zdania rodzi się tekst albo określa ono przynajmniej sposób, w jaki tekst powstanie. Mamy coś do napisania, przez dłuższy czas nic się nie dzieje i nagle jakieś zdanie narzuca się jako początek. I zaczyna się pisanie.

Grzegorzj777: Zawsze uważałem, że tłumaczenie jakiegoś dzieła jest zadaniem niezwykle odpowiedzialnym. Język polski to bogactwo słownictwa, dlatego też należy mieć doskonały warsztat, aby umiejętnie z niego korzystać, tłumacząc dzieła literackie. Nieumiejętne przetłumaczenie jakiegoś dzieła może niekorzystnie wpłynąć na jego odbiór i popularność wśród czytelników. Tutaj pojawia się moje pytanie. Czy nie odczuwa Pan pewnej presji z tym związanej? Tak, oczywiście. Dużą wręcz niepewność. Kiedy sam piszę, „słyszę” swoje zdanie; nawet jeśli jest dziwaczne, czuję, że za nie


odpowiadam i sam podejmuję decyzję, czy je zostawić, czy nie. Kiedy przekładam, gorzej „słyszę” zdania, jestem ostrożniejszy. I potrzebuję czyjejś lektury. Dlatego tak ogromnie cenię mądre, doświadczone redaktorki z dawnych wydawnictw. Mówię „z dawnych”, bo dzisiaj niestety szkoła redakcji umiera i wygasa.

Nikiforek11: Czy enologia, której to dziedziny jest Pan wielkim znawcą, w jakiś sposób pomaga Panu w pisaniu? Muszę uściślić: często w moich biogramach pojawia się słowo „enolog”; jest to jednak nieco mylące. Enolog to ktoś, kto zna chemię wina, zna się na produkcji od strony technicznej. Ja jestem degustatorem, właściwie zawodowym, jestem krytykiem winiarskim (tak jak się bywa krytykiem literackim) i pasjonatem. Ale ta pasja ma się nijak do pisania. Także i z tego względu, że szczerze mówiąc, pijam mało i nigdy przy pisaniu. Natomiast mogę powiedzieć, że zawsze miałem dużą frajdę, pisząc kroniki wina i felietony, gdyż towarzyszyło mi poczucie całkowitej wolności pisarskiej, nieograniczonej żadnym spojrzeniem z zewnątrz, a to jest uczucie rozkoszne.

Sylwia: Gdyby mógł Pan wybrać jeden, ewentualnie dwa


tytuły, które nie są w kanonie lektur szkolnych bądź akademickich, a po pańskiej interwencji znalazłyby się tam, to co by to było? Co według Pana traktuje o takich wartościach, o których trzeba pisać i należy czytać? To jest pytanie wymagające odpowiedzi aspirującej do miana dużej rozprawy. Nie wiem nawet, co jest obecnie na liście lektur, a co nie. Z pewnością, gdybym miał wybierać, zwracałbym uwagę na książki arcydzielne z artystycznego punktu widzenia.

Adam: Napisał Pan książkę o melancholii, więc o nią zapytam – co Pana melancholijnie nastraja w życiu? Ach, jak o tym opowiadać? Całą książkę by trzeba napisać;) (po raz pierwszy użyłem w pisaniu emotikonu – to jednak okropny zwyczaj, ujawnianie własnych dowcipów). Z melancholią jest od zawsze to samo: wyzwala ją poczucie przemijania, straty. Poczucie, że piękno jest kruche i zagrożone. Poczucie, że człowiek jest raczej zły z natury. Niekiedy, a może najczęściej, melancholię wyzwala nie-wiadomo-co. Przychodzi i już.

17.01.2013


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 18 Przeczytane książki: 1040 Chcą przeczytać: 1581


Rozmowa z Januszem Rudnickim

Boo: Przyznam, że nie zaglądałam jeszcze do Pana książek. Nikt mi nie polecił, nikt mi nie odradził. Może mnie Pan przekona, że naprawdę warto po nie sięgnąć? Jest tyle fenomenalnej literatury, a życie jest takie krótkie. Dlaczego powinnam przeczytać Pana książki? Czy nie będę miała poczucia straconego czasu? Życie jest krótkie, ale je mamy, co nie? Niech Pani postawi się na miejscu tych, którzy go w ogóle nie dostali. Warto, nie warto? Ta proza to taki trochę rollercoaster, więc jeśli nie ma Pani choroby lokomocyjnej…

AMisz: W magazynie „Książki” nie zostawił Pan suchej nitki na kanonie lektur szkolnych. Moje pytanie brzmi: jeśli nie Adam Mickiewicz, Zygmunt Krasiński, Maria Dąbrowska, Maria Kownacka, Eliza Orzeszkowa, to kto? Bo przecież nie Dorota Masłowska czy Manuela Gretkowska? Odpowiadam kolejno i, z konieczności, krótko. A dlaczegóż by nie Masłowska i Gretkowska? Nie ciekawsza ich twórczość od Syzyfowych prac?


A czy Pana zdaniem kanon lektur powinien obejmować tylko literaturę najnowszą? Oczywiście, że nie, kanon lektur nie powinien obejmować literatury „tylko najnowszej”.

A co z literacką spuścizną minionych wieków? Z Pana tekstu wygląda współczesny Polak, który nie będzie wiedział, skąd Litwini wracali, Dantego będzie kojarzyć tylko z gry na PS3 „Dante’s Inferno”, a „pupa” będzie im się kojarzyć tylko z marką kosmetyków. Nie, „literackiej spuścizny minionych wieków” nie powinno się spuścić do studni. Okroić tylko mocno, bo jej za dużo. Na niekorzyść współczesnej, która przeważnie lepsza i ciekawsza. Wyjąwszy tak genialne rzeczy jak na przykład Wesele. Nic przeciwko, żeby Polak wiedział, „skąd Litwini wracali”, ale wolałbym, żeby wiedział, dokąd oni dziś zmierzają.

Jak w takim razie młody Polak ma czytać Sapkowskiego i bawić się wszystkimi niuansami językowymi bez znajomości prozy Sienkiewicza? Sapkowskiego przez Sienkiewicza? To dobre dla orłów, mnie


chodziło o ogół klasy, ten, który czeka na dzwonek, a nie na pointę.

A jakie ma Pan konkretne propozycje do kanonu lektur, ewentualnie według jakiego klucza Pana zdaniem ten kanon powinien być dobierany? Mój kanon lektur? Jeszcze raz: wyrzucić, skrócić i dorzucić. Wyrzucić mniej więcej to, o czym pisałem w Palę lektury. Dużo skrócić, podawać w pigułce, kawałkami, żeby nie doszło do przedawkowania. Jeśli kogoś zainteresuje, dostarczyć mu całe opakowanie. Dorzucić: na przykład laureatów nagrody Nike, Angelusa, Gdyńskiej Nagrody Literackiej czy stacji TVP Kultura. Chociaż to nie zawsze jest sprawiedliwe, bo lekturą dla klas starszych licealnych powinny być kapitalne Spiski Kuczoka, a te nie doczekały się w tym roku żadnej nominacji. Wyobrażam sobie, że kiedyś UE, jeśli już określa normę długości końskiego ogona, wytypuje po jednym krytyku z każdego członkowskiego kraju i ci ustalą kanon lektur europejskich, jedna lektura z każdego kraju. Wtedy jeżdżąca po Europie w tę i we w tę młodzież będzie miała o czym ze sobą gadać.

Rona: Nie sądzi Pan, że kanon literaturze jest potrzebny


i niezbędny do odkrywania kolejnych książek? Czy Pańska książka powinna znaleźć się w kanonie? Tak, jest, ale nie ten, który dziś obowiązuje. Moja książka? Hm, to mnie pan zaskoczył. Myślę, że jedno opowiadanie, jeśli już. Tytułowe z debiutanckiej książki Można żyć, połączone z czytaniem Latarnika.

Jagarkar: Przez kilka lat był Pan felietonistą „Machiny”. Teraz, gdy stała się e-tygodnikiem (nad czym ubolewam), nie znajduję w niej już Pańskiego wkładu (nad czym również ubolewam). Czy w związku z tym można gdzieś znaleźć Pańskie felietony, czy publikuje je Pan w innych miejscach? O tak, jak najbardziej. (Romans z „Machiną” trwał już trochę za długo). Znajdzie mnie Pan od czasu do czasu na przykład w „Gazecie Wyborczej”. Lub w miesięczniku „Twórczość”. Czasami będę coś pisywał dla dwutygodnik.com. Poleciłbym też wywiad, który ukazał się w jednym z ostatnich numerów „Tygodnika Powszechnego”...

i

a_iwka: Jest Pan uznawany za wnikliwego obserwatora komentatora codziennych wydarzeń. Jakie cechy


współczesnej polskiej rzeczywistości drażnią Pana i irytują, a jakie budzą Pański entuzjazm? Polska rzeczywistość to Polacy. Drażni mnie upór, z takim chłopskim zacietrzewieniem. Picie na umór. Obsesja na punkcie opowiadania dowcipów, najczęściej średniej jakości. Notoryczne kalkulacje, co i gdzie bardziej się opłaca. Jęczenie, że jest coraz gorzej, podczas gdy jest coraz lepiej… Entuzjazm? Czarny humor. I to, że czasami są tak cudownie pojebani.

Kornatowska: Czy ma Pan swój autorytet? Kogo Pan podziwia? Ludzi pokroju Karola Modzelewskiego. Lub Bartoszewskiego. Założycieli i członków KOR-u, którzy umieli przesiedzieć tyle lat w więzieniu za Sprawę (wiem coś o tym).

Wit: To już dwa lata, od kiedy ukazała się genialna moim zdaniem Śmierć czeskiego psa. Przyzwyczaił nas Pan, że co dwa, trzy lata możemy liczyć na książkę Pana autorstwa. Co teraz? Czy pracuje Pan nad nową pozycją, a jeśli tak, to czy zdradzi Pan, czego możemy się spodziewać? Drapię się w głowę, ilekroć pada to pytanie. Pracuję, lecz za


wolno. I zastanawiam się, jak zawsze, czy nie wydać tymczasem tego, co drukowałem w ostatnich dwóch, trzech latach w „Machinie” i „Twórczości”. Czy nie zrobić z tego jakiejś kompilacji i nie puścić na rynek czegoś w rodzaju „Nowej podróży”...

RRa: Doświadczenie emigracji, życie w Niemczech, zaznaczyło się, co oczywiste, w Pana twórczości. Zastanawiał się Pan kiedyś, jak wyglądałoby Pana życie, gdyby został Pan w Polsce? Oto jest pytanie.

05.07.2011

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 12 Przeczytane książki: 762


Chcą przeczytać: 960


Rozmowa z Joanną Bator

kryptonite: Tytuł Pani powieści Ciemno, prawie noc jest dla mnie bardzo intrygujący. Jaka jest geneza jego powstania? Zawsze jest tak samo. Przychodzą mi do głowy słowa, kawałki zdań. I nie mogę się ich pozbyć. Wręcz mnie prześladują. Kilka miesięcy żyłam z tymi obsesyjnie powracającymi słowami, aż w końcu zobaczyłam pierwszą scenę – Alicja jechała pociągiem.

OssieS: Ile Pani jest w książce Ciemno, prawie noc? Alicja jest mi najbliższa, kiedy biegnie. Łączy mnie z nią dociekliwość, chęć zrozumienia również na pozór bardzo obcych, nawet niezbyt miłych ludzi. Zawsze daję bohaterom coś, co pamiętam z realnego świata. Jakiś drobiazg: ucho dziadka dostał Władek z Piaskowej Góry, Greczynka z Chmurdalii szykuje potrawy, jakie przygotowywała moja grecka landlady w Londynie, Celestyna ma uśmiech pewnego chłopaka, którego znałam w dzieciństwie.

niewykrytycynizm: Czym się Pani kierowała, pisząc Ciemno,


prawie noc? Co Panią do tego skłoniło? Konkretne wydarzenie czy spontaniczny pomysł? Nie wybieram swoich opowieści. To one mnie wybierają i po prostu muszę je wtedy napisać. To był dość ciemny czas. Przygnębiło mnie zło świata. Rozmiar przemocy. Podjęłam ważną decyzję o powrocie do Polski. To wszystko jakoś złożyło się na tę książkę.

Specynka: Czy przeżyła już Pani najciemniejszą noc swojego życia? Pewnie tak. Po wydaniu Ciemno… , w roku pełnym zewnętrznych sukcesów, czułam się spustoszona. Przez kilka miesięcy w ogóle nie pisałam. A więc było to kilka ciemnych miesięcy raczej niż jedna noc.

Natalia-Lena: Czy istnieje taki typ czytelnika, któremu odradziłaby Pani sięganie po Pani twórczość? Ufam czytelnikom. Zaskakują mnie nieraz. Myślę, że mój czytelnik po prostu nie może być tchórzem.


Ambrose: Co Pani – jako znana miłośniczka kultury japońskiej – ceni najbardziej w utworach japońskich mistrzów słowa? Czy ma Pani swoich ulubionych japońskich pisarzy? Czy bardziej podoba się Pani dorobek twórców współczesnych, takich jak Haruki Murakami czy też klasyków jak Tanizaki, Kawabata bądź Natsume? Japonia ma ogromny wpływ na moją twórczość. Murakami jest mi bardzo bliski. Ale czytam z chęcią starych mistrzów, z których najbliższy jest mi chyba Tanizaki. Również Mishima. Nie stronię od bardziej popkulturowych pisarzy. Jestem fanką Natsuo Kirino. To, co w mojej prozie krytycy określają jako realizm magiczny, to przede wszystkim wpływ japońskiej literatury, gdzie to, co realne i to, co nierealne są sobie bliższe, a granica między nimi cieńsza niż w kulturze Zachodu. Nielinearny i niehollywoodzki sposób opowiadania to pewnie wpływ nie tylko japońskiej prozy, ale też anime i mangi. Bardzo lubię na przykład Evangelion. Ci, którzy znają to anime, od razu będą wiedzieć, o co chodzi.

pamplemousse: Czy czytuje Pani współczesną literaturę polską? I jakich autorów młodego pokolenia uważa Pani za godnych uwagi? Mało mam czasu na czytanie polskiej prozy ostatnio. Czytam


teraz wszystko, co potrzebne do wielkiej wyprawy literackofotograficznej na Sri Lankę, w jaką udaję się ze wspaniałym fotografem Adamem Golcem w kwietniu 2014. Kiedy piszę, mniej czytam. Raczej mam ulubieńców wśród tych starszych. Lubię książki niemodne, bezinteresowne, epicko rozhulane i wyboiste jak Ziemia Nod Radka Kobierskiego. Niektóre hołubione przez media „odkrycia” pozostawiły mnie całkowicie obojętną, a potem się okazało, że miałam rację. Były wydmuszkami. Ale ostatnio zwróciłam uwagę na Małgosię Rejmer i jej książkę o Bukareszcie.

OssieS: Czy ma Pani swoją ulubioną książkę? Czemu zajmuje ona ważne miejsce w Pani życiu? Raczej każdy etap miał swoje książki, niekoniecznie prozę: najpierw literatura iberoamerykańska i wielcy Polacy: Witkacy, Gombrowicz, potem Virginia Woolf i Freud, prace antropologów XX-wiecznych i feministek drugiej fali. Julia Kristeva i inni pisarze melancholii, na przykład Sebald, potem zdarzyła się Japonia i straciłam głowę dla ich literatury.

izabela81: Obecnie mamy kryzys tożsamości jako takiej i to bez względu na płeć. Mężczyźni w Pani książkach są zagubieni,


zakompleksieni, słabi, przegrani. A to, powiedzmy sobie szczerze, raczej „działka” należąca do kobiet. Z czego według Pani wynika taka zmiana? Najbardziej pogubieni są mężczyźni w obliczu silnych kobiet, bo ta siła wywraca ich świat do góry nogami. Relacja między płciami jest w trakcie największej do tej pory rewolucji. Przynosi to i dobre, i niezbyt dobre rzeczy. Rozpacz, przemoc, bezsilność. Wystarczy przyjrzeć się, jakie przerażenie wywołuje diabełek gender. Trzeba jakoś dogadać się ze sobą od nowa, w tym problem.

Natalia-Lena: Czy otrzymanie jakiejkolwiek nagrody, nawet najbardziej prestiżowej, jest w stanie zrekompensować trud włożony w napisanie powieści? To chwila satysfakcji. Ale nie, trud nie jest porównywalny z paroma minutami blasku. Kiedy odbierałam Nike, myślałam już o nowej książce. I o tym, że mam za sobą ostateczny literacki rytuał przejścia.

kryptonite: Gdzie Pani trzyma swoją Nagrodę Nike? Na górnej półce regału z książkami, na lewo od stołu do pracy. Tam mam trofea. Ładna jest.


Specynka: Czy tak ważną nagrodę literacką, jaką jest Nike, uważa Pani bardziej za podsumowanie pewnego określonego etapu twórczego, czy może swego rodzaju grant udzielony pisarzowi, żeby pisał jeszcze lepiej, więcej, piękniej; taki kredyt na przyszłość? A może ten fakt nie powinien być żadną cezurą i wytyczną, a laureat winien robić swoje i tyle? Robić swoje i tyle. Zdecydowanie. Jak najszybciej nauczyć się odmawiać mediom. Pisać po prostu. Dla zabawy można pomyśleć o drugiej Nike.

Magdalena: Pani książki były trzykrotnie nominowane do Nagrody Nike – Piaskowa Góra, Chmurdalia oraz Ciemno, prawie noc. Przy trzeciej nominacji zdobyła Pani nagrodę. Czy uważa Pani, że ostatnia książka jest Pani najlepszą? Zawsze mam nadzieję, że najlepsza będzie ta następna.

Natalia-Lena: Czy może Pani ustosunkować się do słów Małgorzaty Kalicińskiej na temat przyznawania Nagrody Nike? Pisarka na swoim blogu napisała: „Odnoszę wrażenie, że wystarczy usiąść i skroplić najciemniejsze emocje w treść reportażu, powieści, opowiadania w sposób poprawny


gramatycznie, dodać ciut polotu, i już zyskać akceptację jurorów. Rzucimy im jakieś ofiary, niewinne, bezbronne, biedne i skołatane dusze, jakichś ludzi nieporadnych życiowo, choć wrażliwych może, ale zadeptanych przez prostaków, popaprańców czyniących coś idiotycznego albo… nudnego, i już jest recepta na wiekopomne dzieło! Mam wrażenie, jakby krytycy i jurorzy byli Dementorami (to z Harry’ego Pottera), ludźmi z ustawiczną depresją, biczownikami ożywającymi wyłącznie wtedy, gdy czują ból”. Każdy ma prawo do swojej opinii. Nie z każdą mam ochotę dyskutować. Szanuję czytelników Kalicińskiej, choć nie znam jej książek, które – jak mniemam – są wesołe i budujące. To świetnie. Każdy pisze, jak umie. Do dyskusji jednak szybciej skłonią mnie słowa Przemysława Czaplińskiego, Kingi Dunin czy Jana Gondowicza.

izabela81: Wydaje mi się Pani pisarką spełnioną. Pisanie jest dla Pani filozofią, formą autoterapii, rzemiosłem, czystą przyjemnością, a może wszystkim po trochu? Pisanie jest moim zawodem i powołaniem przede wszystkim. A czasem strasznym utrapieniem i rozpaczą.


24.01.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 13 Przeczytane książki: 4674 Chcą przeczytać: 7887


Rozmowa z Mariuszem Szczygłem

Agnesia: Co pisarskiej?

skłoniło

Pana

do

rozpoczęcia

kariery

Mój debiut to książka z reportażami, której drugie wydanie właśnie się ukazało – Niedziela, która zdarzyła się w środę. Każdy reporter jest egocentrykiem (choćby zaprzeczał), więc uznałem, mając 29 lat, że powinienem ocalić od zapomnienia swój sposób pisania o Polsce. I że najlepiej zrobię to w książce. Wcześniej te reportaże ukazywały się w „Gazecie Wyborczej”, ale w gazecie codziennej tekst żyje jeden dzień. Doszedłem do wniosku, że inni (Irena Morawska czy Wojtek Tochman) piszą o Polsce pięknie, ale nikt nie pisze w taki sposób jak ja. Każda książka na świecie to dziecko egocentryzmu, zapewniam Panią. Jedno zastrzeżenie: nigdy nie uważałem, że jestem pisarzem. Jestem reporterem. To inni od jakiegoś czasu piszą czy mówią o mnie „pisarz”, co jest miłe, ale dla mnie śmieszne, bo gdzieś w środku, w głowie, czuję się początkującym studentem czy nawet licealistą.

anek 7: Tak się składa, że przeczytałam do tej pory tylko jedną Pańską książkę, a mianowicie Gottland. Najbardziej


wstrząsającą opowieścią z tego tomu była moim zdaniem historia Marty Kubisowej. A który z tekstów budzi pańskie największe emocje i dlaczego? Każdy, kiedy zaczynam zbierać materiał. Każdy, kiedy piszę. Potem wszystkie dzieci kocham jednakowo i nie cierpię jednakowo. Z tym, że moje emocje budzi nie materiał, który zbieram, nie fakty, które opisuję – do nich podchodzę jak chirurg, na zimno – ale obawa, czy umiem o tym tak napisać, żeby czytelnik to przeżył odpowiednio. A więc emocjonują mnie moje niedostatki, a nie los bohatera. Przejąć się swoim tekstem mogę dopiero po jakimś czasie, gdy już jest wydrukowany, kiedy czytam go jak obcy człowiek. Natomiast za najlepszy, najciekawszy, najtrudniejszy w pisaniu i najwięcej wnoszący do mojego warsztatu i najważniejszy w Gottlandzie uważam rozdział „Łowca tragedii”.

naciap: Panie Mariuszu, czytając Pana książki dotyczące Czech, nieraz przyłapuję się na myślach: „zupełnie jak w Polsce”. Skąd te wrażenia? Czy to tylko chęć utożsamienia się z bohaterami Pana reportaży, czy jednak istnieje jakiś rodzaj wspólnoty? Czy w Pana odczuciu nasza mentalność jest podobna, a jeśli tak, to jakie są tego źródła? Bo to książki przede wszystkim o ludziach, a nie o Czechach.


Kiedy mi mówią, że Gottland jest o Czechach i Czechosłowacji, ja mówię: nie, jest o strachu, odwadze, śmierci, miłości, przerażeniu, konformizmie itp. Czyli o sprawach podstawowych dla każdego. To jest moja zasada – pisać tak, żeby każdy się w tym odnalazł. Nie jestem historykiem, który skupia się na historii i datach, to nie są książki specjalistyczne. Historia jest dla mnie tylko glebą, na której mogą zaistnieć ludzie ze swoimi nieszczęściami i szczęściami.

ines: Pisał Pan w 2001 roku na łamach „Polityki”: „(...) z mego doświadczenia wynika, że odpowiednio manipulowani przez media, możemy stać się społeczeństwem doskonałych bezmyślnych konsumentów”. Nie ma Pan złudzeń, że są one w stanie właściwie kształtować gusta narodu, skoro polskie społeczeństwo z rzadka sięga po książkę, zaś młode pokolenie nie szuka gruntownej wiedzy w szkole lub u autorytetów. Czy wierzy Pan, na podstawie swego doświadczenia w TV oraz pracy dziennikarskiej, że zmieniając wrażliwość właścicieli komercyjnych mediów (mających przeważnie na uwadze jedynie słupki oglądalności/sprzedaży i wzrost kapitału), można by dokonać przełomu w świadomości przeciętnego przedstawiciela „masowej widowni”? Jeśli nie, to co mogłoby ją zmienić?


Nie, nie wierzę. Może się zdarzyć jakiś właściciel Pani i mojego pokroju, ale tacy ludzie jak Pani i ja nie dochodzą do wielkich pieniędzy, żeby kupić stację telewizyjną. A ludzie przeważnie wybiorą tańsze od droższego i łatwiejsze od trudniejszego. W każdej dziedzinie. Jedyne, co można zrobić, to edukować od dziecka. Szkoła to szansa.

ines: A czy istnieje szansa na powrót Mariusza Szczygła do telewizji? Nie ma takiej możliwości. Zostać niewolnikiem widzów? Niewolnikiem tabloidów? Niewolnikiem swojej twarzy? W życiu! Nie wiem, co musiałoby się stać, żebym powrócił. Propozycje dostaję praktycznie od 10 lat co miesiąc, ale jestem odporny. Jak tylko pomyślę sobie, że musiałbym patrzeć na siebie, na swoją twarz, to natychmiast znajduję w sobie słowo „nie” – i tak też mówię do telefonu.

MuadiM_Maciej Markisz: Kto był w młodości, a kto jest obecnie Pana ulubionym pisarzem, poetą i felietonistą? Poety nie mam i nie miałem. Felietonisty też nie, w ogóle nie czytam regularnie żadnych gazet ani tygodników, więc nie mam


możliwości przywiązania się do felietonisty. Jest jeden pisarz, który działa na mnie orzeźwiająco – zacytuję tu, co powiedziałem Agnieszce Wójcińskiej do jej książki Reporterzy bez fikcji – mój ulubiony, choć nie umiałbym streścić żadnej jego powieści, nawet trudno mi powiedzieć, o czym te powieści są. Ale kiedy w chwilach rozpaczy twórczej biorę do ręki jego książkę, wyłapuję poszczególne zdania i akapity, przeczytam ze trzy, cztery i już mnie inspiruje swoim widzeniem świata. Zamykam ją dość szybko, chwilę pochodzę po mieszkaniu, pomyślę i mogę siadać do pisania. To Kurt Vonnegut. Uważam go za największego filozofa współczesności. Mogę zacytować któreś z jego genialnych zdań. Moje ulubione: „Paty Keene celowo była głupia”. Nie podoba się pani? No to taki kawałek: „Większość ludzi na świecie uważa życie za tak ciężkie i pełne rozczarowań (bo nie potrafią zarobić pieniędzy albo nie cierpią swojej pracy, albo nie umieją tańczyć, albo nie jest im w łóżku tak dobrze jak powinno, albo nie idzie im w sporcie, albo po prostu są chorzy, albo ich dzieci są do niczego, albo ich żony/mężowie ich nie cierpią, tak jak moja mama nie cierpiała mojego ojca), że jest im wszystko jedno, czy żyją czy nie”. Takiemu człowiekowi przygląda się zawsze Vonnegut. Jako reporter oczywiście nie mógłbym i nie chciałbym sobie pozwolić na jego typ okrucieństwa wobec ludzkości, ale niektóre jego książki naprawdę działają na mnie jak alkohol. W jakimkolwiek


tłumaczeniu, bo żaden tłumacz nie ma szans tego pisarza spieprzyć, uwalniają mój mózg.

okruszek: Swego czasu „Gazeta Poznańska” uznała Pana za „inteligentniejszego niż w rozmowach »Na każdy temat«”, w związku z tym interesuje mnie, jak Pan się do tego odnosi? Jak się Pan z tym czuje? Wiedziałem to bez „Gazety Poznańskiej”. Prowadzący talkshow to była rola, a rola wymagała pewnej kreacji. Aktor, który gra idiotę, nie jest najczęściej idiotą.

fprefect: Czy to prawda, że przed wywiadem dziennikarz przesyła listę pytań i potem może zadawać tylko te, które nie zostały wykreślone? A jeśli tak, to czy takie dziennikarstwo jest Pana zdaniem coś warte i czy warto przeprowadzać takie wywiady? Nie wierzę. Nigdy w życiu się z tym nie spotkałem. Nie uprawiam dziennikarstwa politycznego ani gospodarczego, może jakiś polityk albo prezes spółki życzy sobie listy z pytaniami. Ale jeśli dziennikarz na to idzie, to bardzo niedobrze. Takiego rozmówcę trzeba ignorować, żeby poczuł, jak to jest, kiedy media się nim i jego


firmą czy partią nie interesują. Oczywiście można nakreślić bliżej tematy, które będzie się poruszać. Na przykład znana osoba porzucona w dzieciństwie przez matkę ma prawo do tajemnicy i prywatności i może zastrzec: rozmawiamy o wszystkim, poza kwestią moich rodziców. Jej prawo, a moje: zadecydować, czy w tej sytuacji chcę z nią wywiadu czy nie. Ale wysyłać listę z pytaniami? Niedopuszczalne. Kojarzy się z totalitaryzmem.

jussi: Reportaż ma to do siebie, że musi cechować go – oprócz autentyzmu i wiarygodności – także obiektywizm. Jak Pan sobie radzi z ukrywaniem swojego zdania i chęcią oceniania opisywanych zjawisk? Ale ja nie ukrywam swojego zdania. Już sam dobór sytuacji, scenek, zdań – z kilkuset wypowiedzianych – jest wyrażaniem mojego zdania. Reportaż musi być uczciwie napisany (nieskłamany), ale nigdy nie będzie obiektywny. To najbardziej subiektywny gatunek dziennikarski, dlatego że patrzą moje oczy, słuchają moje uszy, przetwarza moja głowa, a nie czyjaś. A danego dnia moja głowa może przetwarzać gorzej, inaczej. Reportaż jest wersją danego reportera na dany temat. O obiektywności zapomnijmy.


luis: Czy gdyby miał Pan wybór, wybrałby Pan dowód czeski czy polski? Ani ten, ani ten. Być Polakiem lub Czechem i urodzić się jak ja w komunizmie? Nie! Jakiś w tym jest prowincjonalizm z nieba narzucony, jakoś obok wszystko. Jakieś opóźnienie cywilizacyjne, jakaś małość. Kiedyś myślałem, że najlepiej urodzić się we Włoszech, ale poznałem je dość dobrze. To trudny kraj do życia, choć piękny, ze wspaniałą kulturą i jedzeniem. Ale korupcja, mentalność mafijna – przerażające. No i upał nieznośny przez kilka miesięcy. Amerykaninem – nie, bo za dużo trzeba się starać, żeby przeżyć. Chętnie urodziłbym się Francuzem. Oni, mimo wad, kochają książki, piękno, radość życia, wszystko jest tam takie, jakie lubię: estetyczne. A nawet nieestetyczne jest estetyczne.

goś: Ciekawi mnie, jak bardzo Pana – jako czechofila – Czesi zarazili miłością do piwa. Które piwo czeskie jest Pana numerem 1? Staram się nie pić piwa. Nie przepadam za nim. Chyba że jest upał, to piję wieczorem. W ogóle nie lubię tych czeskich knajp z piwem. Chodzę do nich, umiem się w nich znaleźć, ale nie jest to moja grupa krwi. Preferuję wino. I na Morawach jest świetne wino, a pod Pragą, w okolicy zamku Mielnik, powstaje wino Ludmila,


które nawet we Włoszech przechodzi jako akceptowalne.

marquez: A ja mam pytanie nudne: Czy istnieje coś takiego jak reportaż ponowoczesny, postmodernistyczny? A może nowe prądy literackie i kulturowe wykluczają/negują istnienie reportażu? Postmodernizm nie jest nowym prądem, zaczął się utrwalać zdaje się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Susan Sontag napisała Death Kit („Zestaw do śmierci”) w 1967 i to już jest książka bardzo postmodernistyczna. Jeśli przyjmiemy, że zerwanie z linearnością opowieści jest wyznacznikiem postmodernizmu, to właściwie wszystkie powojenne reportaże polskie są postmodernistyczne. Jeśli przyjmiemy, że postmodernizm zakłada intelektualną grę z czytelnikiem oraz ironię, to reportaż Barbary N. Łopieńskiej Łapa w łapę o tresowaniu tygrysów w cyrku z 1977 roku, który jest metaforyczną ilustracją opresji w komunizmie, gdzie nawet podstawienie przez czytelnika pod słowo „treser” – słowa „esbek”, „milicjant”, „władza”, a pod słowo „tygrys” – słowa „obywatel” daje nieprawdopodobny ładunek emocjonalny – na 100% jest reportażem postmodernistycznym. Myślę, że rozdział „Film się musi kręcić” z Gottlandu, gdzie przeplatam jeden dzień chłopca z całym życiem kobiety, ma na


pewno formę postmodernistyczną. Małgorzata Szejnert w swoich reportażach z lat siedemdziesiątych (drukowanych na przykład w łomżyńskich „Kontrastach”) często zestawiała ze sobą pozornie niepasujące elementy. Forma kazania w reportażu Wojciecha Tochmana Wściekły pies jest na pewno wytworem postmodernistycznym, bo to gra z konwencją. A modernizm? Wydaje mi się, że modernizmem w polskim reportażu będzie Wańkowicz. Oczywiście odpowiadam intuicyjnie, nie zajmowałem się tym tematem, warto by go nadać jakiemuś teoretykowi literatury.

04.07.2011

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 15 Przeczytane książki: 5040 Chcą przeczytać: 7467


Polska szkoła wyobraźni


Rozmowa z Andrzejem Pilipiukiem

Vandenesse: Jest Pan jednym z najbardziej aktywnych współczesnych polskich pisarzy… To chyba gruba przesada. A jeśli nawet, świadczy to tylko fatalnie o aktywności innych.

Vandenesse: A czy ma Pan jakieś swoje „pisarskie” zwyczaje? Na przykład siada Pan i choćby się waliło i paliło, to musi być napisana określona liczba stron? Czy pisze Pan wtedy, kiedy ma Pan na to po prostu ochotę? Przed większymi i poważniejszymi zadaniami, niekoniecznie literackimi, odmawiam różaniec. Piję kawę, czasem mocną herbatę. Nie stosuję alkoholu ani innych używek – niejeden znakomity pisarz rozpuścił talent w wódzie. Znam co najmniej dwa takie przypadki z autopsji. Gdybym pisał tylko wtedy, gdy mam ochotę, bank dawno by mnie zlicytował. Pisanie to wbrew temu, co się powszechnie uważa, praca jak każda inna. Trzeba swoje odsiedzieć… Ile wysiłku się włoży, takie będą efekty.


Bywają momenty zastoju, ale na szczęście raczej krótkie. Wtedy redaguję, robię korektę, poprawiam to, co napisałem. Albo czytam. Trzeba zarówno śledzić, co knuje konkurencja, jak też dokształcać się.

Inka: Pisze Pan sporo. Kto jest pierwszym krytykiem Pańskich dzieł? W pierwszej kolejności czytam sam. Potem zazwyczaj moja żona. Na każdym etapie nanosi się poprawki. Sprawdza się każdą datę i nazwisko. Szczegóły techniczne konsultujemy ze znajomymi fachowcami. Potem książka trafia do redakcji. Wraca z uwagami, nanosi się kolejne poprawki… Czasem jeszcze korekta dorzuci jakieś uwagi. Efekt końcowy to wynik pracy kilku osób.

Józef: Po wesołym, przaśnym i fantazyjnym Wędrowyczu, który stał się już niemal ikoną – przynajmniej pośród fanów fantastyki – stworzył Pan trylogię, która wydaje się o wiele bardziej „zwyczajna”. Gdyby główna bohaterka Kuzynek nie była wampirem, byłby to w praktyce kawał lekkiej kobiecej prozy. Jakie były motywy stworzenia cyklu o kuzynkach? Czy jest to odskocznia i odpoczynek, czy próba podjęcia nowego


wyzwania? Staram się nie dać zaszufladkować i eksploruję różne podgatunki fantastyki. Kuzynki istotnie miały być ukłonem w stronę płci pięknej i może trochę w stronę krakusów. Przenosiłem się wówczas z Warszawy do Krakowa – postanowiłem się wkupić i podlizać. Oczywiście potrzebowałem też odskoczni od Jakuba. W ślad za Kuzynkami przyszły inne poważne projekty. Wiosną 2011 roku ukazał się ostatni tom Oka jelenia. Regularnie wydaję też autorskie zbiory opowiadań „bezjakubowych”, pisanych zazwyczaj na poważnie. Staram się, by każda książka była trochę jak pudełko czekoladek – gdy niby wiemy, czego się po autorze spodziewać, ale element zaskoczenia dodaje smaku…

Thulem: A skąd pochodzi pomysł na postać Wędrowycza? Czy ma swój pierwowzór? To sąsiad z podwórka, który dzieciom wydawał się mroczny, a może alter ego jakiegoś nieprzyjemnego osobnika? Gdy byłem mały, spędzając wakacje w Wojsławicach, napatrzyłem się na kumpli dziadka. W każdą środę ściągali na targ – i zazwyczaj parkowali furmanki na naszym podwórzu – bo było duże. Potem w szopie wypijali jakąś prytę lub czasami coś


mocniejszego i rozjeżdżali się do swoich wiosek. Jakub to kompilacja niektórych ich cech, wzbogacona oczywiście kilogramami zmyśleń.

Fox: Planuje Pan napisać coś jeszcze o Wędrowyczu? Oczywiście. Wrócę jednak raczej do formuły zbioru krótszych opowiadań. Mam na razie kilka tekstów – łącznie 50 stron. To jeszcze potrwa, na razie jedna szósta jest gotowa.

Justyna: Pseudonim często bywa dla autora czymś w rodzaju maski. Odwołując się do cyklu Zbigniewa Nienackiego Pan Samochodzik, przez sześć lat podpisywał się Pan jako Tomasz Olszakowski. Czy Tomasz Olszakowski jest alter ego dla Andrzeja Pilipiuka, czy może wręcz przeciwnie? Można mówić o dwóch pisarzach? Samochodzik to rozwinięcie cudzych pomysłów. Współtworzyłem tę serię w okresie, gdy nikt nie chciał publikować moich oryginalnych utworów. Wydawca zaproponował używanie pseudonimu. Uznałem to za dobry pomysł. Napisałem w ciągu pięciu lat dziewiętnaście tomów Samochodzika. Nie wypieram się


tego, ale też przesadnie się tym nie chwalę. Pseudonim daje mi pewien dystans do tej części dorobku. Dodatkowa korzyść jest taka, że zmniejsza się ryzyko, iż młody czytelnik – rozsmakowawszy się w Samochodzikach mojego autorstwa – sięgnie przedwcześnie na przykład po Oko jelenia. Nienacki na to nie wpadł – tak samo sygnował Samochodziki i swoje epatujące cynizmem półpornograficzne powieści dla dorosłych.

Little_Raven: Czy motywy mitologii Słowian występujące w Pańskich książkach są w jakimś sensie hołdem dla Pana przodków? Czy też w dobie dominacji kultury amerykańskiej, gdzie wampiry straciły swój kieł i zaczęły błyszczeć, a wilkołaki przestały atakować w morderczym szale, by zyskać świadomość, postawił Pan na „swojskie” wschodnie demony? Jako

Ukrainiec

z

pochodzenia

wykorzystuję

motywy

wschodnie, zwłaszcza ukraiński i kozacki folklor, by ubarwić swoją prozę. Przydać jej niezwykłości i oryginalności. Stworzyć coś czerpiącego z pogranicza kultur. Zapełnić trochę przerażającą lukę po unicestwionej literaturze polskich kresów. Jako polski patriota pokazuję też motywy inne – na przykład Polaków robiących kariery w carskiej Rosji – jak błąkający się po


Syberii doktor Skórzewski.

Thulem: Kogo lubi Pan czytywać? Czy porównuje Pan swoją twórczość z dorobkiem innych autorów? Można wiedzieć z czyim? Szalenie lubię prozę mocno zapomnianego pisarza Aleksandra Grina. To bardzo ciekawa postać. Syn polskich zesłańców, pisał po rosyjsku. Choć sam był ateistą i komunistą, odmówił udziału w agitacji antyreligijnej, nie ugiął się, choć obłożono go zakazem druku, odebrano mieszkanie, wysiedlono z Moskwy. Opór wobec podłości przypłacił życiem – umarł z głodu (oficjalnie na raka). Nie porównuję mojej prozy i jego. To zupełnie różne style. W hołdzie dla niego napisałem dwa opowiadania: Samolot do dalekiego kraju i w mniejszym stopniu Bunt szewców.

Inka: A czy jako ojciec dwojga dzieci myślał Pan o stworzeniu jakiegoś dzieła literackiego skierowanego do najmłodszych odbiorców? Jakoś nie. Zresztą pisanie dla dzieci to ciężki kawałek chleba. Wierzę w specjalizację – niech się tym zajmą fachowcy.


31.10.2011

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 55 Przeczytane książki: 18744 Chcą przeczytać: 30246


Rozmowa z Mają Lidią Kossakowską

izabela81: Czy pamięta Pani swój pierwszy napisany tekst? Hmm, o tyle, o ile. Pamiętam, że zaczęło się od bajek, które skrobałam w zeszycie w linie okrągłym, nieudolnym pismem sześciolatki i ozdabiałam nieustannie ilustracjami. Właściwie były to pewnie jakieś pierwociny grafic novels. Może więc nieświadomie stworzyłam nowy gatunek? Na pewno występowały tam konie, bo wtedy przeżywałam fascynację tymi mądrymi, wielkimi zwierzakami. Potem, w wieku jakichś dwunastu lat, zastąpiłam szesnastokartkowe zeszyciki w linie porządnym, grubym brulionem w kratkę i zaczęłam pisać hard sf. Pojawiły się statki kosmiczne, niebezpieczne roje meteorów, dehermetyzacje kadłubów i podobne problemy. Ale nie przypominam sobie żadnej fabuły ani konkretnych bohaterów.

izabela81: Często podkreśla Pani, jak wielki wpływ miały na Panią przeczytane w dzieciństwie książki. Która z nich była tą najważniejszą? Na pewno nie ma jednej takiej książki. Jest kilka, a może kilkanaście, do których wracam z radością do dziś. Zdecydowanie


Kubuś Puchatek A.A. Milne’a, w klasycznym tłumaczeniu Ireny Tuwim, niepopsuty przez nietrafione eksperymenty translatorskie i infantylne animacje. Muminki Tove Jansson. Książki Astrid Lindgren, Mio, mój Mio, Ronya, córka zbójnika, Bracia Lwie Serce, Dzieci z Bullerbyn. Rewelacyjny Jednorożec Irmelin Sandman Lilius, gdzie występują tak niepokojące i fantastyczne postaci jak Wiedźma Morska pani Illunga Nebel lub stary wodnik Justus i jego bracia Grobus i Filippus. Seria o doktorze Dolittle. Przygody misia Paddingtona. Przy nowelce Coś okropnego w kuchni nadal pokładam się ze śmiechu. Mary Poppins. Obie Alicje: W krainie czarów i Po drugiej stronie lustra. Przygody Dorotki w krainie Oz. Ukochana przeze mnie książka O czym szumią wierzby z niezapomnianymi rozdziałami o Bożym Narodzeniu w domku Kreta i spotkaniu z bożkiem Panem w „Głosie piszczałki o świcie”. (…) Nie mogę też nie wspomnieć o dwóch uroczych, przezabawnych książkach Bootha Tarkingtona Penrod i Siedemnastolatek, które opowiadają o życiu pewnego chłopca i pewnego młodzieńca w Stanach Zjednoczonych na początku dwudziestego wieku. Oczywiście jest też Tomek Sawyer i wiele, wiele innych. Ostrzegałam, że będzie dużo tych pozycji. Wychodzi na to, że moje ukochane książki z dzieciństwa to głównie klasyka anglojęzyczna i skandynawska, choć nie tylko.


Włóczykij: Czy któryś z pisarzy jest Pani mistrzem? Marzy Pani o rozmowie z którymś z nich? Mam wielu mistrzów, ale większość z nich niestety już nie żyje. Steinbeck, Hemingway, Faulkner, Cortazar, Capote, Bradbury, Chandler, Jones, Vonnegut. Cenię także znaczne grono współczesnych pisarzy. Ale szczerze mówiąc, nie wiem, jak taka rozmowa z którymś z nich miałaby przebiegać. Ja bym powiedziała zapewne: „Uwielbiam Pańskie książki, są znakomite”. A on na to: „Dziękuję, to miłe”. Pisarz wypowiada się dzięki literaturze. W swoich książkach daje nam najwięcej emocji, najwięcej prawdy o sobie. Mnie to wystarczy. Autor snuje opowieści, zamyka nas w magicznym świecie, który sam stworzył, odrywa od rzeczywistości, każe przeżywać dramaty i zawirowania życiowe ludzi, którzy tak naprawdę nie istnieją. Jest trochę jak czarodziej, a czarodzieje powinni pozostawać tajemniczy, prawda?

lacerta: Co jest dla Pani najtrudniejsze przy pisaniu książki? Towarzyszą Pani jakieś obawy? Całe mnóstwo problemów i dylematów. Czy książka spodoba się czytelnikom? Czy jest dobra? Czy fabuła składa się w logiczną całość, a postępowanie bohaterów jest wiarygodne? Czy piszę


odpowiednio dobrym językiem? Jaki sposób narracji wybrać, żeby jak najlepiej oddać daną scenę? Czy zebrałam odpowiednią ilość informacji na temat, o którym piszę? Czy nie popełniam błędów? Na koniec, czy ja w ogóle umiem pisać i czy ktoś tę książkę kupi? Kiedy żyje się jedynie z pracy literackiej, to ostatnie pytanie staje się tak samo ważne jak pozostałe.

Kyo: Czy bohaterowie są dla Pani czymś więcej niż tylko tworem do napisania książki? Zdarza się, że któryś z nich się Pani śni? Jak mogłaby wyglądać rozmowa z którymś z nich? A może chciałaby Pani wybrać się z którymś na kawę? Oczywiście bohaterowie dość długo żyją w mojej głowie, zanim pojawiają się na kartach powieści. W tym czasie poznaję każdego z nich, dowiaduję się możliwie dużo o jego charakterze, słabościach, zdolnościach, pragnieniach i lękach. Buduję wizerunek postaci, badam przeszłość, staram się, żeby miały bogate wnętrze, wiarygodne motywacje oraz ciekawe osobowości. Zwykle wiem o nich znacznie więcej, niż zdradzam w samej fabule. To nadaje im rys autentyczności, a przynajmniej mam taką nadzieję. Pisanie to dość schizofreniczne zajęcie, trzeba przyznać. Widzę swoich bohaterów bardzo wyraźnie, potrafiłabym każdego rozpoznać na ulicy. Jednak nie śnią mi się. Na szczęście nie


opanowali do tego stopnia mojego umysłu. Tylko raz zdarzyło mi się zobaczyć zdjęcie żywego, istniejącego człowieka, który do złudzenia przypominał wykreowaną przeze mnie postać. Szukałam czegoś ciekawego do poczytania w księgarni, obróciłam trzymaną książkę w rękach i nagle, na tylnej okładce ukazała się ta zadziwiająca fotografia. Bez słowa pokazałam ją mężowi, a on zawołał: „O Boże, Troy Harlows!”. Faktycznie, autor wojennych wspomnień, które mnie zainteresowały, wyglądał wypisz wymaluj jak bohater Burzowego kocięcia. Tyle że nie był Foką Piechoty Morskiej, a Rangersem. To chyba właśnie Troy Harlows jest mi najbliższy ze wszystkich postaci, jakie stworzyłam. Fajnie byłoby umówić się z tym facetem na piwo i trochę pogadać. To porządny człowiek, obdarzony swoistym poczuciem humoru. Myślę, że byśmy się polubili i zrozumieli. Ja na ogół lubię moich bohaterów. Na pewno chciałabym porozmawiać z Takeshim i spytać go o kilka spraw. To postać złożona, dość zamknięta w sobie, ale o bardzo bogatej osobowości. Myślę, że jest wiarygodny i prawdziwy. A kolejnym byłby Hermoso Madrid Iven, międzygwiezdny kucharz i celebryta, bo bardzo go polubiłam podczas pisania Grillbaru. Mogłabym się dowiedzieć, jak najlepiej przyrządzać chlipaczki. Ja je zwykle przyrządzam w białym winie z oliwą


i czosnkiem, ale szef kuchni tej klasy co Hermoso na pewno mógłby mi podać ciekawszy przepis. Z Daimonem znamy się tak długo i dobrze, że nie ma o czym gadać.

Alfa: A czy zdarza się, że w trakcie pisania bohater zaczyna żyć własnym życiem, a Pani czuje się zaskoczona jego zachowaniem? Na ogół nie. Zasiadając do pisania, mam gotową całą linię fabularną. Wiem, co się wydarzy, jakie padną słowa, jakich wyborów dokona bohater. Czasem – bardzo rzadko – pojawiają się inne emocje, niż zakładałam. Zwłaszcza w dialogach. Padają mocniejsze słowa, głębsze wyrzuty, motywacje postaci okazują się nie takie, jak zaplanowałam. Wtedy rzeczywiście na chwilę objawia się niezależna ode mnie osobowość bohatera. Ale zwykle to jest dobre dla sceny. Pogłębia ją, czyni jaśniejszą dla czytelnika lub bardziej wiarygodną. „Okres buntu” moi bohaterowie przechodzą przedtem, zanim zasiadam do pisania. Wtedy okazuje się, kim są i do czego dążą. Jak się zachowują, jaką mają osobowość, jakie skazy lub zalety charakteru. Ja wymyślam ich, a oni, niejako, mnie się przedstawiają.


izabela81: Dlaczego w Pani powieściach kobiety tak rzadko są głównymi bohaterkami? Jestem kobietą, więc w naturalny sposób mężczyźni to dla mnie intrygujące bestie. Pisarce pewnie trudniej jest stworzyć pełnokrwistego bohatera męskiego, który będzie wiarygodny. I oto właśnie chodzi. Jak go dobrze zbudować i poprowadzić. Dla mnie to ciekawsze doświadczenie niż tworzenie kobiecych postaci. Ale w Takeshim pojawia się całkiem sporo różnorodnych bohaterek, bo to jest dobre akurat dla tej powieści.

Miss_Cherry: Czy zdarzyło się Pani kiedykolwiek czerpać inspirację z czegoś dziwnego, na przykład otworzyć lodówkę, ujrzeć główkę kapusty i stwierdzić, że na daną scenę świetnie się nadaje pole porośnięte tym warzywem? Chyba nie, w każdym razie nie przypominam sobie takiego przypadku. Ale muszę przyznać, że tworząc powieść, bardzo się w niej zatracam i zdarza mi się na przykład wyjść po zakupy i wrócić z pustymi rękami albo kupiwszy zupełnie nie te rzeczy, które były potrzebne. Obawiam się też, że potrafię spacerować, gestykulując nieco albo mamrocząc coś do siebie. Wiem, nie robi to najlepszego wrażenia, ale teraz, w dobie zestawów słuchawkowych do komórek, nie wyglądam przynajmniej jak wariatka.


Tylko Burzowe kocię powstało z inspiracji kociakiem, który miał sierść o barwie burzy i dzikość w oczach, a Zakon Krańca Świata dzięki ulotce pewnej sekty, na której przedstawiony był obrazek ślicznotki o cielęcym wyrazie twarzy, modlącej się o nową sukienkę. Koszmarny ciuch sfruwał do niej z nieba w otoczeniu małych obłoczków. Co gorsza, fason miał identyczny jak straszna sukieneczka, którą panienka aktualnie nosiła, tylko kolor inny. Różowy zamiast błękitnego. Natychmiast ogarnęła mnie zgroza na myśl o takich zaświatach, a to zaowocowało opowieścią o Larsie Bergersonie i pozyskiwaczach.

Booknerd:

A

którą

ze

swoich

książek

najchętniej

zobaczyłaby Pani na ekranie? Wszystkie. Lubię film. Ekranizacje, zwłaszcza fantastyki, potrafią być bardzo malownicze. Na pewno dobrze sprawdziłby się na ekranie Grillbar Galaktyka, bo jest tam dużo dziwnych, ciekawych postaci i niesamowitych plenerów. Poza tym to humoreska i opowieść przygodowa jednocześnie, a kino kocha takie historie. Niewątpliwie Takeshi miał być książką możliwie filmową. Ta powieść też dobrze by się nadawała na ekran. No i seria anielska, ale wymagałaby bardzo wyrafinowanych efektów specjalnych. Po cichu marzę o ekranizacji Burzowego kocięcia, ale to tylko takie


małe prywatne marzenie.

nejimakidori89: Pisząc o Japonii, łatwo popaść w orientalizm. Czy Pani książka powiela stereotypy o Japonii, czy też szuka Pani nowych dróg, by opowiedzieć o tym kraju? Rzecz w tym, że Takeshi w ogóle nie jest książką o Japonii. Rozgrywa się w odległej przyszłości, daleko od macierzystej Ziemi i jest opowieścią o ludziach różnych kultur, którzy żyją w rzeczywistości celowo wykreowanej w oparciu o realia i wartości średniowiecznej Japonii, gdyż korporacja, która założyła przed wiekami kolonię Wakuni, w większości była japońska. W opisanym przeze mnie świecie każda odległa od Ziemi kolonia po jakimś czasie ulega regresowi. Żeby ocalić wiedzę i technologię oraz złagodzić skutki kryzysu, Wakuni została wpisana w japońską tradycję. Była to bowiem stabilna, hermetyczna i bardzo hierarchiczna kultura, która przetrwała w niemal niezmienionej formie całe stulecia. Wakuni jest więc swoistym eksperymentem. Tym bardziej że ze specyfiki tej planety wynika ciekawy fakt. Otóż istoty nadprzyrodzone, bogowie, demony, duchy, bodhisattwowie oraz magiczne zwierzęta pojawiają się tam w materialnej formie. Istnieją naprawdę. W takiej mieszance trudno o stereotypy, choć na pewno sama


Wakuni jest w jakimś sensie orientalna, gdyż została taką celowo stworzona.

Kjarik: Czego można nie lubić w Japonii? Czy jest coś, co przyjezdnemu może wydawać się dziwne lub nieprzyjazne? To pytanie raczej do podróżnika lub fascynata japońską kulturą, a nie pisarza, który tylko zainspirował się tym krajem. Czy ja wiem? Na pewno trudna do zrozumienia i obca jest dla nas hierarchia władzy i zależności, charakterystyczna dla wielu krajów azjatyckich. Jeśli ktoś zajmuje wyższą pozycję, zwykle bardzo wyraźnie to demonstruje, co razi przybysza z zewnątrz. Co jeszcze może denerwować cudzoziemca? Pewnie japońska hermetyczność. Człowiek, który nie urodził się w Japonii, choćby mieszkał w tym kraju całe dziesięciolecia, zawsze pozostanie „gaijinem” czyli obcym, nietutejszym – a przy tym – dziwadłem. Trochę błaznem, trochę barbarzyńcą, a trochę oswojonym potworem. Dla turysty na pewno trudny do zniesienia jest miejski ścisk i drożyzna. Mnie osobiście razi występujący często zakaz trzymania zwierząt w mieszkaniach. To dopiero jest prawdziwe barbarzyństwo! raven: Mówiła Pani, że miała problem z nadaniem tytułu Takeshiemu. Jak brzmiał więc ten „roboczy” i dlaczego


przysporzył tylu trudności? Tytuł roboczy wymyślił mój mąż, gdy dowiedział się mniej więcej, o co chodzi w świecie Takeshiego. Brzmiał „sushipunk” i właściwie był nazwą gatunku, a nie tytułem sensu stricto. Mimo to „przykleił” się do książki i jakoś tak został. W sumie jednak nie pasował do całości, a w dodatku był w języku angielskim, więc musiałam go zmienić.

Jolanta: Dlaczego w Pani utworach tak często pojawia się mitologia jakucka, a nie inna, bardziej popularna, jak grecka lub rzymska? Tylko jedna moja książka opiera się na mitologii jakuckiej i jest to Ruda sfora. Wydaje mi się, że w pytaniu chodzi raczej o szamanizm niż wierzenia kraju Sacha. Szamanizm interesuje mnie od bardzo dawna, jeszcze od czasów licealnych. Wiele wskazuje na to, że ten system obejmował niegdyś całą Ziemię. Wszędzie tam, gdzie żyli ludzie, pojawiali się szamani i trzy podstawowe elementy szamańskiego postrzegania rzeczywistości, czyli trójdzielny podział świata, oś w postaci kosmicznego drzewa lub góry, łącząca wszystkie te elementy oraz lot duszy. Niezależnie od kultury, religii czy poziomu cywilizacji. Szamanizm funkcjonował wszędzie; od Europy i Azji, przez obie


Ameryki i Australię, i w podobny sposób tłumaczył istnienie oraz działanie wszechświata. Dlaczego? Czyżby w jakimś sensie dawał nam prawdziwą odpowiedź na pytania od zarania dziejów nurtujące ludzkość? Czy ludzie pierwotni wiedzieli i dostrzegali to, czego my już nie umiemy zobaczyć? Realną, prawdziwą strukturę świata? A może ukrytą tajemnicę? To bardzo frapująca zagadka. Grecka i rzymska mitologia jest bardzo znana i ograna. Biednym bogom z Olimpu zrobiono już chyba każdą możliwą krzywdę, tak literacką, jak i filmową. Ja jednak wolę na razie zostawić ich w spokoju i poszukać mniej wyeksploatowanych tematów.

triste: Skąd wzięło się Pani zamiłowanie do archeologii? Z filmu? Czy może podczas wycieczki szkolnej w podstawówce doznała Pani olśnienia? W moich czasach wycieczki szkolne organizowano najczęściej do zakładów pracy, w ramach orientacji zawodowej. Najgorzej wspominam taką do mleczarni. Przez tydzień było mi potem niedobrze, a ohydny zapach skisłego, zepsutego mleka zdawał się unosić wszędzie. Trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Ja zawsze lubiłam dawne kultury. Wybierając kierunek studiów, miałam nadzieję, że archeologia pomoże mi w pracy pisarskiej i faktycznie tak się stało.


Bardzo dużo czerpię z wiedzy zgromadzonej podczas nauki. Jako dziewczynka, oczywiście, uwielbiałam Indianę Jonesa. Jeśli tak miała wyglądać praca archeologa, chciałam wykonywać ją do końca życia. Rzeczywistość okazała się jednak nieco bardziej prozaiczna. A ja spełniłam swoje wielkie marzenie i zostałam pisarzem, a nie szalonym poszukiwaczem bezcennych posążków. Na mój wybór na pewno w jakiś sposób wpłynęła też książka Miki Waltariego Egipcjanin Sinuhe. To wspaniała powieść, ja zaś dzięki niej po raz pierwszy usłyszałam o Hetytach, którymi zajmowałam się potem przez bite pięć lat studiów.

Aleksandra: Nurtuje mnie od dłuższego czasu pytanie, czy planuje Pani kontynuować opowieści z krainy światła i mroku. Zauważyłam, że została otwarta furtka w świecie przygód Abaddona i Archaniołów. Tak, powinna powstać jeszcze jedna powieść o Skrzydlatych i Głębianach. Wymyśliłam ją już właściwie podczas pisania Zbieracza Burz. Wiem, że czytelnicy lubią tę serię, dlatego postanowiłam po raz kolejny do niej wrócić. Nie wiem jednak kiedy, na pewno po zakończeniu Takeshiego.


Aleksandra: A czy jest Pani otwarta na sugestie i pomysły ze strony czytelników? Wszystkie książki firmuję swoim nazwiskiem, więc muszę za nie sama odpowiadać. Moje historie zwykle są obmyślone, skończone fabularnie, jeszcze zanim zasiadam do pracy. Wiem, do czego dążę i w jaki sposób chcę opowiadać o moich bohaterach, zatem sugestie czytelników, niestety, odpadają. Za to zachęcam gorąco do własnych prób literackich.

Pat: A czego nigdy w życiu Pani by nie napisała? Nawet gdyby zaproponowano potrójną stawkę? Peanu na cześć znanego polityka, albo w ogóle niczego w rodzaju agitacji politycznej na zamówienie. Paszkwilu skierowanego przeciwko komuś. Krańcowej głupoty. Steku świństw albo bredni. Pozycji nakłaniającej do krzywdzenia słabszych albo zwierząt. Powieści napisanej ściśle według czyichś zaleceń albo formatu, Boże uchowaj. W sumie, całej masy rzeczy.

izabela81: Co myśli Pani o polskim rynku wydawniczym? Co by Pani zrobiła, żeby go poprawić?


To nie jest pytanie skierowane do właściwej osoby, bo autor nie ma żadnego, słownie żadnego wpływu na rynek wydawniczy. Może ewentualnie w pewnym stopniu próbują na niego wpływać wydawcy, dystrybutorzy albo właściciele handlowych, lecz na pewno nie pisarze.

wielkich

sieci

Zdecydowanie bardzo wiele złego uczyniła wadliwa i niedopracowana ustawa o podatku VAT i nie chodzi tu o wzrost cen książek, bo ten jest faktycznie nieznaczny, tylko zmianę systemu rozliczeń, która dosłownie wywróciła rynek do góry nogami, a autorów pozbawiła pieniędzy na chleb i podstawowe potrzeby. No i oczywiście koszmarny system zwrotów, z którym podobno nic nie można zrobić, choć jest moralnie bardzo wątpliwy. Podam uproszczony przykład. Dajmy na to, rolnik wyprodukował kilka ton jabłek. Tonę oddał do sklepu. Jabłka były smaczne, więc szybko sprzedało się pół tony. I co wtedy zrobił właściciel sklepu? Zapłacił rolnikowi? Ależ skąd! Odesłał mu pozostałe pół tony jako zwrot, czyli de facto zapłacił mu jego własnymi owocami za owoce, które sprzedał. Jednocześnie natychmiast zamówił kolejną tonę, bo przecież jabłka są smaczne i dobrze się sprzedają. Przerażony rolnik znów wysłał kolejną partię towaru, bo liczył na jakiś zysk. I znów dostał własne jabłka jako zapłatę za własne jabłka. Paranoja? Nie na naszym rynku wydawniczym. Tylko że jabłka w końcu się zepsują, a książki nie, więc można powtarzać ten sam uroczy numer


w nieskończoność. Jeśli komuś wydaje się, że życie pisarza jest łatwe, to bardzo się myli.

Agneska94: Na okładce jednej z Pani książek wyczytałam, że jest Pani zdumiona mrówkojadami. Co sprawiło, że to właśnie te zwierzęta przykuły Pani uwagę? Kiedyś, gdy bawiłam w zoo, mrówkojad podszedł do ogrodzenia swojej klatki, tuż koło mnie, z wyraźnym zamiarem zawarcia znajomości. Zachowywał się bardzo przyjaźnie, wyciągał pyszczek i ewidentnie dawał do zrozumienia, że moja osoba przypadła mu do gustu. Dopiero wtedy zauważyłam, jakie to zabawne i ciekawe stworzenie. W sumie ładne na swój sposób, choć wygląda, jakby zostało stworzone tyłem na przód albo wcale nie miało głowy. Wydłużony pyszczek przypomina bowiem drugi ogon. Ten fascynujący zwierzak wydawał się całkiem inteligentny. Zwykle człowiek przechodzi sobie koło wybiegu i myśli: „Cóż, mrówkojad, kupa futra na krzywych łapach. Dziwadło”. A tymczasem różne intrygujące myśli rodzą się w tym wąskim, dziwacznym łebku. Spotkanie z mrówkojadem było dla mnie bardzo rozwijające.


Czasem ciekawe stworzenia żyją obok nas, a my ich nie zauważamy. Na pewno do mojego zadziwienia mrówkojadami przyczyniła się fenomenalna i bardzo zabawna książka Geralda Durrella Opowieści o zwierzętach, zwłaszcza rozdział poświęcony próbom schwytania tego niesamowitego zwierza w jego naturalnym środowisku. Za każdym razem, gdy to czytam, śmieję się tak bardzo, że nie mogę przestać. No i wiem przynajmniej, co to jest „ciągbuk”. Mrówkojad jest obecny w polskiej literaturze za sprawą absurdalnego wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Zapewne jego też, choćby przelotnie, zafascynował fenomen tego zdumiewającego stworzenia.

anwa: Jarosław Grzędowicz to Pani mąż. Oboje Państwo piszą książki, często fantastyczne. Jak wygląda dom ludzi, którzy mają tak wielką wyobraźnię? Czy aby stworzyć własne „światy”, musicie siedzieć w oddzielnych gabinetach? Czy wręcz przeciwnie? Wymieniacie się pomysłami, spostrzeżeniami, jesteście recenzentami sobie nawzajem? Jak wygląda nasz dom? To dwupokojowe mieszkanie w kamienicy w Warszawie, urządzone dość staroświecko, meblami,


które przeżyły z moją rodziną dwie wojny światowe. Pełno tam bibelotów, bo je uwielbiam, oraz moich obrazów, bo nie miałam co z nimi zrobić. Niestety, nie posiadamy osobnych gabinetów, a służba nie przynosi nam na srebrnej tacy kieliszka szampana i grzaneczek z kawiorem. A chciałoby się, czasami. Pracujemy w oddzielnych pomieszczeniach. Jarek lubi słuchać do pracy muzyki instrumentalnej, najczęściej filmowej. Ja wolę ciszę. Oczywiście, jesteśmy pierwszymi czytelnikami swoich książek i często rozmawiamy w domu o pracy. Ale nie sądzę, żebyśmy wpływali znacząco na swoją twórczość. Jesteśmy odrębnymi pisarzami i pewnie tak już zostanie.

26.06.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 30 Przeczytane książki: 9347 Chcą przeczytać: 17498


Rozmowa z Rafałem Kosikiem

Uleczkaa38: Jak ocenia Pan obecny poziom polskiej literatury science fiction? Sam poziom nie jest zły, powiedziałbym nawet, że gdyby nie bariera językowa, polskie SF spokojnie mogłoby odnosić sukcesy na rynku anglosaskim. Gorzej, że prawdziwe SF pisze ledwie kilku autorów, a wszyscy oni muszą się utrzymywać z czegoś innego – albo z pisania innego rodzaju literatury, albo z „normalnej” pracy zawodowej. Nie jest to dziwne, bo czytelnicy SF to elita, a elita niestety nie jest liczna. Ciekawa sprawa, że SF, choć mniej chętnie czytane od innych rodzajów fantastyki, zdaje się prestiżowe i dla autorów, i dla czytelników. Prestiżowe niestety jako puste hasło. Nie chcę rzucać nazwiskami, ale jest kilku autorów, którzy mówią, że piszą SF, a przejawia się ono jedynie w sztafażu, bo akcja, bohaterowie, cała konstrukcja powieści czy opowiadania jest wzięta żywcem z fantasy lub zwykłej powieści przygodowej. Czy to źle? Chyba nie, skoro new weird cieszy się większą popularnością niż SF.

Rudzielec: Co uważa Pan za większe wyzwanie: pisanie dla


dzieci i młodzieży czy dla dorosłych? Sądzę, że większą sztuką jest pisanie dla młodszych czytelników. Oni są mniej cierpliwi, a za to bardziej szczerzy. Jeśli coś im się nie spodoba, po prostu rzucą książkę w kąt i jeszcze przedstawią kolegom recenzję, jaki to był gniot. Pisanie dla młodych to również większa odpowiedzialność. Staram się na przykład nie wkładać do książek własnych poglądów, a co najwyżej własną wizję życia.

Rudzielec: Czy aby pisać książki dla młodszych czytelników, trzeba w głębi serca samemu pozostać dzieckiem? Czy też należy najpierw dorosnąć i poznać życie na tyle, żeby móc dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniem w przyjemny dla dzieci sposób? A może da się to połączyć i być dojrzałym człowiekiem, który jednocześnie nie utracił swojej dziecięcej natury? Jak to jest w Pana przypadku? Uważam, że dorosłość jest przereklamowana. Ta dorosłość w naszym polskim czy europejskim rozumieniu to takie toczenie się do emerytury. Proces dorastania przypomina powolne kostnienie czy wręcz umieranie po kawałku. Myślę, że wystarczy dojrzeć, żeby umieć kierować swoim życiem, nie przysparzając kłopotów sobie i innym. Ale dorastać? Po co? Dorosłość to brak ciekawości, to


wewnętrzna

blokada

uniemożliwiająca

robienie

rzeczy

nieracjonalnych. Spójrzmy na himalaistów. Po co oni tam lezą na górę? Przecież mogą umrzeć. Ano właśnie lezą po to, żeby nie umierać powoli tutaj. Gdybym racjonalnie zaplanował swoje dorosłe życie od początku do końca, to na pewno nie byłoby w nim miejsca na pisarstwo. Dorośli ludzie nie piszą przecież fikcyjnych historii, dorośli ludzie zapełniają prawdziwymi danymi arkusze kalkulacyjne. Gdybym więc dorósł, to nie tylko nie pisałbym dla młodzieży, ale i nie pisałbym w ogóle.

Dansty: W jednym z wywiadów powiedział Pan, że zaczął pisać dla swojego syna. Czy nadal tworzy Pan z myślą o nim? Mój syn ma już szesnaście lat, więc zaczyna wyrastać z grupy docelowej. Oczywiście myślę o nim podczas pisania, ale od powstania pierwszej książki z serii Felix, Net i Nika minęło już prawie dziesięć lat i poznałem w tym czasie wielu fanów serii, czyli mam w głowie wiele uwag i wiele oczekiwań, którym wypadałoby sprostać. Teraz największym motywatorem do pracy jest chęć utrwalenia historii, która musi być spisana przeze mnie, bo nikt inny tego nie zrobi.


Dansty: Czy jako mały chłopiec marzył Pan o przygodach, jakie przeżywają Felix, Net i Nika? Tak, często nawet o bardziej fantastycznych. Trochę muszę się powstrzymywać, żeby za daleko nie odlecieć od Ziemi i nie wysłać moich bohaterów na stację orbitalną albo na Marsa. Oj, wróć… na Marsie już byli. Ale tylko przez chwilę, więc to się nie liczy:-) Jednak założenie serii jest takie, że cała historia jest umocowana w naszych realiach.

Dansty: Czy istnieje szansa, że fani dowiedzą się, jak naprawdę ma na imię Net? Najpierw ja musiałbym się dowiedzieć:-)

Zdobywczak: Jak to się stało, że Pański pies Caban znalazł rolę w książce? Było to zamierzone od początku czy może taki pomysł narodził się w trakcie pisania? Felix miał mieć jakieś zwierzę. Do jego charakteru najbardziej pasował mi pies, a Caban był akurat pod ręką. Staram się nie umieszczać postaci ze świata realnego w powieściach, ale czasem trzeba robić wyjątki od reguł. Caban to największy z nielicznych wyjątków.


Zienka: Czy jest Pan zadowolony z ekranizacji książki Felix, Net i Nika oraz teoretycznie możliwa katastrofa, czy może zmieniłby Pan coś albo dodał? Czy w planach jest zekranizowanie innych pańskich książek? Filmowcy odzywają się do mnie z częstotliwością raz czy dwa razy do roku. Zwykle się to rozmywa na wstępnych rozmowach. Dwa razy doszło do etapu scenariusza, nawet nagroda jakaś w Gdyni wpadła, a trzeci raz to właśnie ekranizacja Teoretycznie możliwej katastrofy. Mam mieszane uczucia wobec tego filmu. Dzieciakom zwykle się podoba, krytykom w większości nie. Bogatszy o doświadczenia przymierzam się do ekranizacji Trzeciej kuzynki. Tym razem ma to być film, który spodoba się wszystkim.

Radzik: W FNiN mamy sztuczną inteligencję, będącą w zdecydowanej większości przypadków pozytywną (poza Mortenem). Czy planuje Pan pokusić się o wątek SI w innej książce, przeznaczonej dla dojrzalszego czytelnika? Czy może właśnie SI ma oceniać obywateli w Różańcu”, o którym słyszymy od jakiegoś czasu (nie będę męczył kolejnymi pytaniami o datę premiery w myśl nieprzeszkadzania artyście w pracy)? Różaniec jeszcze chwilę poczeka z powodu, o którym


wspomniałem na samym początku – pisanie SF w Polsce ociera się o działalność charytatywną. Sztuczna inteligencja pojawiała się już w moich powieściach i opowiadaniach. W Verticalu mamy roboty sterowane przez AI (wolę ten skrót od SI), stworzone przez ludzkich konstruktorów, którzy wiedzieli, że sami nie dożyją założonego celu. W Czarnym słońcu AI pełni rolę pośmiertnego pełnomocnika pewnego miliardera, w Nowych ludziach AI tworzy wręcz nowych obywateli na swój obraz i podobieństwo.

Radzik: Pana książki spoza cyklu FNiN są mocno socjologiczne – rozważa Pan i przedstawia swoje poglądy o naturze człowieka i zachowaniu społeczeństwa w obliczu nowych możliwości, wynalazków, idei, i są to przewidywania mroczne. Czy rzeczywiście obawia się Pan aż takiego wyprzedzenia moralności przez technologię i chce na to uczulić, czy może kieruje Panem coś innego? Jestem z natury pesymistą, co jest o tyle zdrowsze, że czasem rzeczywistość zaskakuje mnie pozytywnie. Wyprzedzenie moralności przez technologię widzimy od początku naszej cywilizacji do dziś i jakoś nie chce mi się wierzyć, że to ulegnie zmianie w przyszłości. Nasze instynkty wynikają z konstrukcji mózgu ukształtowanego do życia w małych plemionach gdzieś na


afrykańskiej sawannie. Można kulturą, prośbą i groźbą tłumić te instynkty, ale jak pokazuje historia, to bardzo nietrwała maska. Zagrożenia nadciągają do nas z kilku stron, a najważniejsze to nagły wzrost populacji i eksplozja informacji. Nie umiemy przewidzieć, co tak naprawdę z tego wyniknie, bo nie dysponujemy odpowiednimi analogiami z przeszłości. Tu nie chodzi o stopniowy wzrost, lecz o zmianę skali, w której pojawią się zupełnie nowe zjawiska. Najdotkliwszym z nich będzie prawdopodobnie stopniowa utrata podmiotowości przez jednostkę. To gdybanie. Teraz możemy co najwyżej stać nad oczkiem wodnym w ogródku w wietrzny dzień i próbować sobie na tej podstawie wyobrażać, jak może wyglądać sztorm na pełnym morzu.

Aaa2828: Choć to może subiektywne wrażenie, to jednak czytając między innymi powieść Mars, miałem nieodparte wrażenie, że niektóre jej fragmenty zostały starannie zaplanowane, a inne stworzone całkowicie impulsywnie (na przykład końcowe rozważania Granta, przypominające ukontentowanie własnych poglądów). Dlatego też ciekawi mnie, czy pisząc, stara się Pan podążać za świadomie wyznaczonymi celami, czy to jednak spontaniczność jest kluczem tworzenia i nigdy Pan nie wie, jak skończy się dopiero


co napoczęty wątek bądź nawet cała książka. Zdecydowanie należę do garstki pisarzy spontanicznych. Ogólny zarys historii znam, znam kilka kluczowym momentów, ale nie ma pewności, że w którymś punkcie zwrotnym wszystko to nie wywróci się do góry nogami. Nigdy nie napisałem konspektu.

15.07.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 32 Przeczytane książki: 5338 Chcą przeczytać: 7520


Rozmowa z Marcinem Mortką

Michał: Mam pytanie o Pana początki kariery pisarskiej. Co było dla Pana impulsem do napisania pierwszej książki? Czy przed podjęciem decyzji miał Pan jakieś obawy typu: nie przyjmie się, nikt tego nie przeczyta? A może od początku wiedział Pan, że to jest to, co chce robić, i nie miał żadnych obaw z tym związanych? Piszę, odkąd pamiętam. Nie mam pojęcia, skąd to się wzięło, bo w mojej rodzinie nie ma żadnych tradycji literackich, ale w pewnym momencie pisanie po prostu stało się elementem mojego życia. W podstawówce były to historyjki o afrykańskich zwierzątkach, spisywane w zeszytach w kratkę, później własne komiksy (koszmarne!), opowiadania na podstawie sesji erpegowych, pierwsze rozbuchane fantasy, wtłoczone pracowicie na maszynie do pisania… Pierwsza poważna książka była więc niejako konsekwencją trwającego od wielu lat procesu. Nie martwiłem się niczym. Pisało mi się świetnie i czerpałem z tego mnóstwo satysfakcji. Dopiero wiele lat później, gdy powieść – mam na myśli Ostatnią Sagę – znalazła się u pierwszego wydawcy, zacząłem rozumieć, że podobne obawy byłyby w sumie uzasadnione. To, że się pisze, nie jest niczym wielkim. Ważne jest przecież, JAK się


pisze. I tak oto narodziła się owa obawa, o którą pytasz. Coś mi mówi, że nigdy się jej nie pozbędę…

Magdalena: Pisze Pan książki dla różnego rodzaju odbiorców: dzieci, młodzieży, dorosłych. Dla kogo pisze się najtrudniej – dla najmłodszych, bo trzeba ich zainteresować, dla młodzieży, którą trudno odciągnąć od komputerów, czy dla dorosłego zabieganego czytelnika? Patrzę na to inaczej. Każda książka stanowi wyzwanie nieco innego typu. Pisząc dla dzieci, mam nierzadko trudności ze znalezieniem odpowiedniego tematu. W książce dla młodzieży muszę unikać przesadnej komplikacji czy brutalizmu, a dla dorosłych, zwłaszcza przy bardziej rozbudowanych formach, należy się wystrzegać infantylnych rozwiązań. Szczególnym wyzwaniem i źródłem dodatkowego stresu jest przygotowanie odpowiednio wstrząsającego zakończenia.

Aneczka: Czy pomysł na tworzenie książek dla dzieci przyszedł z chwilą narodzin dziecka, czy myślał Pan już o tym wcześniej? Pomysł przyszedł mi do głowy, gdy mój starszy (a podówczas


jedyny) syn miał już trzy lata. Uzmysłowiłem sobie, że warto by – ba, wypada! – stworzyć coś dla niego, tym bardziej że jeśli chodzi o książki dla dzieci, sięgnęliśmy wówczas ściany. Od dłuższego czasu nie potrafiliśmy znaleźć niczego, co by równało się z opowieściami Lindgren, Janson, Milne’a czy Čapka i tak oto po cichu postanowiłem wziąć sprawę we własne ręce…

Aneczka: Czy tworzenie książek dla dzieci wymaga innego systemu pracy, innego rodzaju kreatywności niż tworzenie książek dla dorosłych? Zdawać by się mogło, że pisane dla dzieci jest łatwiejsze, bo zdania prostsze, historyjki krótsze itp. Tymczasem znalezienie dobrego pomysłu na kolejną bajkę – zwłaszcza krótką! – to czasami kwestia wielu godzin namysłu. Bardzo pomaga grzebanie w dziecięcych zabawkach.

Aneczka: A czy któreś z przygód opisywanych w cyklu o Tappim były inspirowane rozmowami z Pana synem? Rozmowami chyba nie… Zdarza się, że któryś z moich synków powie coś fajnego, co później przemycam do bajki. Gdy pisałem Skrzaty spod Michałkowego łóżeczka, niewydaną jeszcze


antologię z cyklu innego niż o Tappim, testowałem każdą kolejną opowiastkę na moim starszym synu, podówczas trzylatku. Kiedyś, bawiąc się, powiedział zamyślony: „Pomruk i Świstek (bohaterowie bajki) tańczyli dziś na parapecie, wiesz?”. Zachwyciło mnie to zdanie. Tego samego dnia rozpocząłem od niego bajkę.

electric_cat: Intrygujące dla mnie jest, jak powstała historia Tappiego i skąd w ogóle wzięło się imię bohatera Pańskich opowieści. Czy mógłby Pan przybliżyć ową anegdotkę tym, którzy nie mieli szczęścia usłyszeć jej podczas spotkania autorskiego? Kiedyś pracowałem jako pilot wycieczek na Islandii. Gdy zwiedzaliśmy tak zwaną Lagunę Lodową – miejsce, gdzie lodowiec schodzi do morza i na skutek kontaktu wody słonej ze słodką powstała zatoka z dryfującymi górami lodowymi – miejscowa przewodniczka opowiadała nam o lokalnej faunie. Miejsce to chętnie odwiedzane było przez foki oraz wydrzyki wielkie (skua), drapieżne ptaszyska, które gniazdowały za małą knajpką na brzegu. Ptaki te były na ogół wrogie wobec człowieka, wszystkie z wyjątkiem pewnego rezolutnego samca o imieniu Tappi, który chętnie podkradał ludziom parówki. Wróciłem do hotelu z imieniem Tappi pobrzmiewającym rytmicznie w głowie. Jeszcze tego samego


wieczoru

napisałem

pierwszy

rozdział

Przygód

Tappiego

z Szepczącego Lasu.

Pat: Jakie pytanie, zadane przez dziecko na spotkaniu autorskim, zapadło Panu najbardziej w pamięć i dlaczego? Nigdy w życiu nie zapomnę spotkania w pewnym przedszkolu, podczas którego wstała mała dziewczynka z kitkami i z prawdziwą troską w głosie spytała, czy bardzo się zmęczyłem, gdy pisałem bajki o Tappim.

Obywatel_Śliwka: W jakim gatunku chciałby się Pan jeszcze sprawdzić i jaki byłby dla Pana największym wyzwaniem? Póki co jestem usatysfakcjonowany. Mogę śmiało stwierdzić, że wypróbowałem wszystkie formy, na jakie miałem ochotę, ale nie przestaję marzyć. Chciałbym kiedyś napisać coś od początku do końca po angielsku, może coś w komediowym stylu Home truths Davida Lodge’a? Chciałbym też przetłumaczyć kiedyś coś z norweskiego, a tymczasem z utęsknieniem wypatruję chwili, gdy będę mógł się zabrać do epickiej powieści fantasy, która siedzi we mnie od lat.


Anna: Czy na podstawie własnej książki podjąłby się Pan napisania scenariusza filmu? Ba, to by dopiero było… Pewnie! Którejkolwiek! Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że najchętniej wziąłbym na warsztat Miasteczko Nonstead, gdyż uwielbiam subtelną, mglistą grozę. Nie mam tylko pojęcia, kogo obsadzić w roli głównego bohatera. Gdyby ktoś kiedyś chciał ekranizować Martwe jezioro, poprosiłbym o współpracę Tima Rotha. Czyż nie byłby wspaniałym Madsem Voortenem?

raven: Marcin Mortka to pisarz „uniwersalny” – łączy starszych z młodszymi, urzeka słowem czytelników w każdym wieku. Na spotkaniach wciąga i jest wciągany w konwersację, więc: Co w pisarstwie lubi, a co gania z widłami? I dlaczego akurat to oprawiłby w ramkę, a coś innego zakopał sześć stóp pod ziemią? Z ręką na sercu – nie ma rzeczy w pisarstwie, której bym nie lubił. Naprawdę. Może poza chwilami, kiedy otrzymuję powieść po redakcji i od czerwonego koloru dostaję oczopląsu…

Alynne: Czy zdarza się, że bohaterowie na pewnym etapie


tworzenia powieści zaczynają „przejawiać własną wolę” i dążyć w nieco innym kierunku, niż chciałby Pan ich skierować? Jeśli tak, to jak sobie Pan z tym radzi? Nie, tak się nie dzieje nigdy, ponieważ… Cóż, oddaję im inicjatywę od samego początku! Proces powstawania powieści to jedna z najbardziej magicznych rzeczy na świecie, zaraz po miłości między mężczyzną a kobietą oraz między rodzicami i dziećmi. Nigdy nie przygotowuję skryptu. Nigdy nie układam konspektu. Nigdy nie piszę na próbę. Obmyślam z grubsza konwencję, tworzę bohaterów i siadam do roboty. Bardzo szybko powieść przejmuje nade mną kontrolę – myślę o niej w każdej wolnej chwili, pozwalam bohaterom gadać mi w głowie i siadam do pisania zawsze, gdy tylko nie muszę robić niczego innego. Nic więc dziwnego, że mój zamysł niektórych postaci zmienia się dynamicznie. Nie walczę z tym, bo tak musi być. Przecież książka powstaje sama, ja tylko użyczam jej paluchów. (Bywa natomiast, że mam przez to więcej pracy przy redakcji. Nie przeszkadza mi to).

Moni: Dom pod pękniętym niebem to bardzo ciekawy tytuł dla książki. Wzbudza ciekawość czytelnika, stwarza pole dla jego wyobraźni, sprawia, że chce sięgnąć po książkę. Interesuje


mnie, skąd wziął się pomysł na taki tytuł. Nie mam pojęcia. Naprawdę. Mam natomiast podejrzenie, że powstał podczas piątkowego porządkowania domu. Odkurzanie to czynność bardzo sprzyjająca wymyślaniu nowych rzeczy. Nie ma chyba lepszej reklamy dla porządków.

Magdalena: Jest Pan fanem muzyki rockowej i metalowej. Czy są takie utwory, które wpisały się na Pana życiową playlistę, wiążąc się raz na zawsze z określonymi wydarzeniami? Och, jasne. Niektóre płyty są wręcz ścieżką muzyczną dla wydarzeń w moim życiu. Podobnie jest z pisaniem. Nie byłoby Miasteczka Nonstead bez Twin Peaks Official Soundtrack oraz How to measure a planet The Gathering. Nie byłoby Martwego jeziora bez Art of War Sabatonu. Nie byłoby Miecza i kwiatów bez Ancient Muse Loreeny McKennitt.

triste: Gdyby mógł Pan sam sobie zadać pytanie w tym wywiadzie, jak by ono brzmiało i jaka by była na nie odpowiedź? A już myślałem, że żadne pytanie mnie nie zdziwi… Wiele spośród pytań, które chciałbym zadać sam sobie, mogłoby zostać


odczytane jako przejaw megalomanii, a więc zadałbym sobie tylko jedno: „Po co to wszystko? Czy nie można po prostu otworzyć wieczorem książki? Nie można pogapić się w telewizor, poczochrać psa, pogapić się w sufit? Czy naprawdę trzeba dzień w dzień tłuc w klawiaturę? Po co?”. Moja odpowiedź brzmiałaby: „Trzeba, bo inaczej już chyba nie umiem. Pisanie wrosło we mnie jak zardzewiały gwóźdź w pień drzewa. I nie ma w tym nic złego, bo każde napisane przeze mnie słowo dedykuję Żonie i Dzieciom”.

26.11.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 38 Przeczytane książki: 1900 Chcą przeczytać: 4138


Rozmowa z Anetą Jadowską

Aleksandra: Pani książki są mi zupełnie obce. Nigdy nie słyszałam tytułu, nigdy nie rzuciły mi się w oczy w księgarni, nikt ze znajomych nie czytał. Jak przekonałaby mnie Pani, abym spośród niezliczonych tytułów wybrała właśnie Pani książkę? Co według Pani sprawia, że seria o Dorze Wilk jest wyjątkowa? Czy starając się o jej wydanie, miała Pani przeświadczenie, że opowiedziane przez Panią historie wnoszą coś istotnego do świata literatury? Jeśli nie spróbujesz, to się nie przekonasz. Ostrzegam, że mogą wciągnąć i zarwiesz noc. A o tym, co wnoszę do „świata literackiego”, nie myślę zbyt wiele. Oprócz tego, że jestem pisarką, jestem też doktorem nauk humanistycznych, przez jedenaście lat studiów czytałam tysiące książek, których autorzy chcieli coś wnieść lub wnosili do „świata literatury”, a dziś czytają ich tylko filolodzy polscy i to zwykle niezbyt chętnie – gdyby były opracowania, niejeden tytuł by sobie odpuścili. Jak długo książki żyją, są czytane, ożywiają ludzką wyobraźnię i czytelnicy wchodzą w stworzony przeze mnie świat z wypiekami na policzkach, czuję, że jest dobrze, jest fajnie, nie mogłam sobie wymarzyć lepszego zajęcia.


electric_cat: Czy pisanie było dla Pani odwiecznym marzeniem, czy po prostu pewnego dnia „tyk” – zaświeciła się żaróweczka i wszystko się zaczęło? Zawsze wiedziałam, że będę pisać. Przekroczenie granicy między „nałogowo czytam” a „piszę” nastąpiło w dzieciństwie. Wszystkie pomysły, jakie miałam na siebie „kiedy dorosnę”, uwzględniały pisanie. Tak mi widać było, nomen omen, pisane:-)

April: Czy pisząc pierwszą książkę, liczyła Pani na to, że odniesie duży sukces, czy raczej robiła to Pani tylko dla siebie? Z jednej strony, dla siebie – miałam satysfakcję z wykonanej roboty. Z drugiej strony, gdybym jednak pisała książkę tylko dla siebie, nie byłoby sensu jej wysyłać wydawcy – wystarczyłoby, że leży w szufladzie. Mnie to nie wystarczało. Chciałam, by była czytana i by dawała ludziom jak najwięcej frajdy.

Ann: Jak pani myśli? Czy odniosła Pani sukces? Znajdź to, co naprawdę kochasz robić, i spraw, byś właśnie w ten sposób zarabiał(a) na życie, a nigdy nie spędzisz jednego dnia w pracy – kiedyś gdzieś przeczytałam taką właśnie myśl. Genialna w swej prostocie. Więc tak – robię to, co kocham, bardziej lub


mniej, ale zarabiam w ten sposób na życie, spotykam każdego dnia ludzi, którzy cieszą się tym, co mam im do zaoferowania… Tak, jak najbardziej czuję, że odniosłam sukces. Ale żeby nie było, z całą pewnością nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.

Sophie: Co Panią skłoniło do wymyślenia postaci Dory Wilk i stworzenia heksalogii o Wiedźmie? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie inaczej niż tak, że chciałam napisać książkę, którą sama z przyjemnością bym przeczytała.

Sophie: Jeśli mogłaby Pani zaprezentować swoje dzieła trzem zagranicznym twórcom fantastyki, to do kogo trafiłyby paczki z heksalogią? Uff, ciężko:-) Zastrzegając, że książki są przetłumaczone, prawda? Pewnie Andrews, Briggs i King. Akurat ci, bo potencjalnie mogłoby im sprawić nieco frajdy czytanie tego, co piszę. Nie mam potrzeby udowadniania sobie czegoś, nie szukam mentorów, wyrosłam z tego lata całe wcześniej, więc ta wysyłka to byłoby raczej przyjacielskie podziękowanie za książki, które napisali i które mnie sprawiły wiele przyjemności.


Obywatel_Śliwka: Stworzenie heksalogii o Wiedźmie było podyktowane raczej uporczywym brakiem dobrej, wyrazistej, kobiecej postaci w popularnej polskiej literaturze, czy był to raczej wewnętrzny impuls? Nigdy za wiele dobrych, wyrazistych postaci kobiecych, więc uznajmy moje pisanie za cegiełkę w tej sprawie.

Nika: Osobowość Dory Wilk wydaje się niemal idealnie wyważona. Szalona i zabawowa, z „charakterkiem”, emocjonalna, ale kiedy trzeba rozsądna, odważna i wierna swoim przekonaniom. Dla wielu czytelników jest to przepis na bohatera idealnego. Czy w Pani osobistej biblioteczce znajduje się książka, której główny bohater jest według Pani postacią wykreowaną w idealny sposób? Mam słabość do bohaterów, z którymi chętnie wyskoczyłabym na piwo, i wiem, że dobrze by się nam gadało. Harry Hole, bohater Jo Nesbø, jest dokładnie takim facetem. Idealny w znaczeniu „doskonałe proporcje”, a nie w sensie „doskonały, bo świetlany”. Lubię kulawe kaczątka, bohaterów z jakąś skazą, obarczonych przeszłością, która się za nimi ciągnie, dylematami, nad którymi nie mogą przejść do porządku dziennego. To jest ludzkie, a ja lubię ludzkich bohaterów. Wspomniany wyżej Harry jest takim facetem,


który ma dość rozumu, by rozwiązać skomplikowane sprawy, ale nie dość, by poradzić sobie z kobietą czy nałogiem, jest dość empatyczny, by wyczuć, że przesłuchiwany kłamie, ale nie dość, by się zorientować, że okłamuje go ktoś bliski. Niedoskonałość narzędzi czy niezdolność do koncentracji na więcej niż jednym polu? Trudno go zaklasyfikować. Wkurza, bo mógłby działać o niebo lepiej, gdyby nie był skacowany, ale też budzi sympatię, bo część owego cierpienia, jakie odczuwa, jest wynikiem tego, że jest zbyt uczciwy, zbyt retro w swoich przekonaniach. Myślę, że Harry dogadałby się z Dorą, a jeszcze bardziej z Witkacym.

Paweł: Czy seria z Dorą Wilk przynależy jedynie do poletka urban fantasy? A może jest to twórczość wykraczająca poza ramy wyznaczane przez literaturoznawców i innych krytyków? Jak Pani sądzi, czym jest w takim wypadku UF, i co Pani wnosi do tego gatunku? Ja piszę książki, ktoś je potem recenzuje, analizuje i przykleja im etykietki. Za długo byłam historykiem literatury, by się tym przesadnie przejmować. Czy ściśle UF? Zależy jak ściśle będziemy precyzować definicję UF. Tu akurat niewielu teoretyków literatury się udziela, bo dla akademików to gatunek zbyt niepoważny, a krytycy nie zajmują się tym z przesadnym zaangażowaniem. Piszę


kryminały osadzone w fantastycznym świecie, z elementami horroru i szczyptą romansu. UF to na tyle elastyczna etykietka, że mnie nie przeszkadza, zwłaszcza że co najmniej kilka książek, które bardzo cenię, też jest w tej szufladce. Jeśli chodzi o względy formalne, UF to bękart (jak trafnie określił to G.R.R. Martin we wstępie do antologii Chodząc nędznymi ulicami), a bękart ma to do siebie, że może brać od rodziców, co chce, nie musi się trzymać ram i może sobie pozwolić na więcej. Oczywiście płaci też za to konkretną cenę – niektórzy nigdy nie traktują go poważnie, bo z racji jego mieszanego rodowodu, wstyd go na salony wprowadzać. Co wnoszę? Cóż, wnoszę swój styl, dość charakterystyczny, moje poczucie humoru, dla jednych czarne, dla innych ironiczne, wnoszę swoje umiłowanie do przygody i akcji, z jednoczesną dbałością o pełnowymiarowe portrety psychologiczne bohaterów. A przynajmniej taki jest cel. Na to pytanie lepiej odpowiedzieliby czytelnicy – co wnoszę w ich rzeczywistość, co ode mnie dostają, sięgając po moje książki.

Irmina: Czy Dora wpędza czasem Panią w kompleksy? Bo znam osobę, którą wpędza. Tak, mówię o sobie. Mój mąż zrobił dla mnie kiedyś taką śliczną grafikę z napisem: „Co zrobiłaby Dora?”. Miałam wtedy sporo zmartwień na głowie


i odnosiłam wrażenie, że całkiem tracę kontrolę nad rzeczywistością, nie ogarniam po prostu. Cóż, w takiej sytuacji Dora pewnie próbowałaby skopać komuś tyłek, a jeśli nie byłoby to takie proste, zaczęłaby kombinować tak długo, aż znalazłaby rozwiązanie. Na pewno nie siedziałaby w kącie i nie biadoliła. Uznałam, że skoro to ja ją stworzyłam, to właściwie nie wypada mi marudzić, tylko trzeba skopać jakieś tyłki albo elastycznie dostosować się do okoliczności i przekuć trudności na własną przewagę. Więc tak, czasem Dora wpędza mnie w kompleksy, ale potem myśl o niej popycha mnie do działania, bo przecież skoro ona potrafi wykaraskać się z tak wielkich tarapatów, to my z codziennym życiem poradzimy sobie śpiewająco.

Inka: Czy historia Dory ma już swoje zakończenie, czy może na bieżąco spisuje Pani jej losy i wciąż nie wie, jak zakończy serię? Pisząc tom drugi, wiedziałam, jak skończy się szósty, więc tak, dokładnie wiem, dokąd to wszystko zmierza:-) Co nie zmienia tego, że im bliżej jestem końca (a piszę właśnie szósty tom…), tym większe mam opory, by się z nią pożegnać… Aby uchronić się przed syndromem opuszczonego gniazda w wersji literackiej, zaczęłam serię o Witkacym i coraz więcej dumam nad serią


o Nikicie. Seria o Dorze zawsze będzie dla mnie wyjątkowa – to mój debiut, pierwsza seria, pierwsze powieści, pierwsze sukcesy, więc zamknięcie jej jest dość trudne.

Haskeer: Jak Pani zareagowała na zdziwienie jednego z fanów tym, że nie jest Pani podobna do Dory Wilk? Ciekaw jestem, jak bardzo utożsamia się Pani ze swoją bohaterką oraz co sądzi o przeświadczeniu czytelników, iż autorzy w swych książkach opisują siebie samych. Bardzo mnie to rozbawiło, nawet napisałam o tym na swojej tablicy FB, bo przecież sam pomysł, by czynić mi taki wyrzut, jest przekomiczny. Sapkowski powinien się wstydzić, bo w ogóle nie wygląda jak Wiedźmin! A Ziemiański to prawdziwy przekręt, tyle w nim księżniczki Achai, co w tym zarzucie racjonalności. Gdybym utożsamiała się z Dorą, musiałabym być masochistką – nieustannie obrywa, wpada w kłopoty, ktoś ją próbuje zamordować. Autor powinien być raczej sadystą – daje wycisk swoim bohaterom, nawet jeśli ich lubi i jest do nich przywiązany w jakimś sensie. Nie jestem tak okrutna dla bohaterów jak G.R.R. Martin, ale i tak spuszczam im niezły łomot i nikogo nie oszczędzam. A czy autorzy opisują w książkach samych siebie? Nie, to niemożliwe. Jestem historykiem literatury i wiem, że nawet dzieła mające w tytule słowa


„autobiografia” i „dziennik” są kreacjami. W powieści dobrze skonstruowany bohater zmienia się pod wpływem okoliczności, doświadczeń, sytuacji, w jakich jest postawiony. Całkiem odmiennych niż doświadczenie pisarza, który siedzi przy komputerze i wyobraża sobie, jak to jest być przebitym mieczem, jak to jest mieć prorocze wizje, które przychodzą nieco za późno, by coś zmienić, jak to jest sklejać swoją tożsamość ze strzępów po tym, jak wszystko, w co wierzyłeś, się zmieniło. To kreacja, na szczęście, bo większość z nas nie jest nawet w połowie tak atrakcyjna i intrygująca, jak bohaterowie, których tworzymy. Literatura wciąga zwykle bardziej niż życie.

Irmina: Jaka jest najciekawsza lub najbardziej bzdurna teoria na temat kierunku, w którym potoczy się fabuła heksalogii, którą Pani usłyszała? Chyba najbardziej śmiałam się na wieść, że skończy się to wszystko małżeństwem i dziećmi. Wyobraziłam sobie Dorę w ciąży, ustawiającą wilki jak dotąd, wdającą się w bójki i awantury z dzieckiem u boku… nie, to z całą pewnością się nie wydarzy. Była też sugestia, że Dora skończy jako nowy Abbadon. Zaprzeczam, musiałabym zabić w tym celu Azjela, a szczerze go lubię i nie dam go tknąć. A przynajmniej nie dam go tknąć przesadnie.


Luniaczek: Czy Witkacy też dorobi się kilkutomowej historii, czy jednak jego przygody będą krótsze? Witkacy, wedle mojej obecnej wiedzy, będzie dwutomową serią. Dopuszczam wszak możliwość, że on lub inni bohaterowie tej serii będą mieli coś jeszcze do opowiedzenia, a ja wspaniałomyślnie się zgodzę:-)

Izabela81: Została Pani uznana za królową polskiej urban fantasy. Co Pani myśli o takim wyróżnieniu? Myślę, że panowało bezkrólewie, a ja narobiłam nieco zamieszania, więc tak wyszło. Korony nie dostałam. Jeśli ktoś gdzieś ją dla mnie ma, czekam:-)

April: Czy jest ktoś, kto Panią szczególnie inspiruje, jest Pani autorytetem? Nieszczególnie. Mam mały kłopot ze słuchaniem ludzi, którzy starają się być autorytetem. Sama nie przesadnie ich szukam, bo im bardziej wynosisz człowieka na piedestał, tym boleśniejszy jest jego nieuchronny upadek. Od autorytetów wolę ludzi, którzy mnie inspirują. Pozytywnie nakręca mnie i inspiruje Kuba Ćwiek, facet, którego szczerze polubiłam, a im dłużej go znam, tym bardziej


doceniam jego obecność w moim życiu, bo wprowadza do niego mnóstwo szalonych pozornie pomysłów, świetnych ludzi, których bez niego bym pewnie nigdy nie spotkała. Jest pierwiastkiem chaosu, ale też kotwicą, gdy mi jej potrzeba. Lojalny, nieobliczalny, wyznający podobny do mojego kodeks… Nie jest moim autorytetem, na szczęście, bo ci z minionych lat upadli co do sztuki, ale cieszę się, że mogę go nazwać przyjacielem. A to coś znacznie bardziej dla mnie wartościowego.

Obywatel_Śliwka: Czy popularność miała jakiś wpływ na Pani życie codzienne ? Cóż, nie bardzo… Może tylko z grona znajomych wykruszyło się parę osób zbyt sfrustrowanych, by znieść to, że komuś się coś udało. Ale za nimi płakać nie będę. Na pewno więcej podróżuję i poznaję wielu nowych ludzi, z których przynajmniej niektórzy wzbogacają moje życie, więc to duży plus. Ale to detale. Większość rzeczy pozostaje bez zmian. Na szczęście jestem pisarką, a nie gwiazdką TVN-u, więc nie mam problemu z paparazzo, nie potrzebuję ochrony, a ciemne okulary noszę z powodu słońca, a nie po to, by pozostać incognito.


Pat: Co robi Pani w wolnym czasie, oprócz czytania i pisania? Jakie są Pani inne zainteresowania? Oglądam seriale, słucham muzyki, udzielam się w Browncoats of Poland, dzięki czemu mogę na potrzeby fanowskiego filmiku odkryć w sobie kosmicznego kanibala. Jestem łazikiem, więc łażę, bo dobrze mi się myśli w ruchu. Ostatnimi czasy sporo też jeżdżę po Polsce na spotkania i konwenty i czerpię z tego wiele radości.

Scathach: Czy Pani życie prywatne ma wpływ na akcję książki i bohaterów? A może odwrotnie? Hah, gdyby życie Dory miało być odbiciem mojego, jej życie uczuciowe byłoby ustabilizowane i spokojne. Gdyby moje miało być odbiciem jej perturbacji, mój mąż, jeden i ten sam od trzynastu prawie lat, miałby pewnie niemałe zastrzeżenia. Pewnie, coś tam wplatam ze swojego życia. W trzecim tomie sporo rzeczy związanych z dzieciństwem na wsi Dory jest zaczerpniętych z mojej biografii, ale to detale.

BiałaKawa: Jakie są Pani tricki pobudzające wyobraźnię, gdy dopada Panią brak weny? Pozwalam sobie na nicnierobienie:-) Nie naciskam. Oglądam


seriale, czytam, luzuję sobie dyscyplinę. Moje braki weny to raczej wynik zmęczenia, a nie zaniku wyobraźni, bo ta wciąż pracuje pełną parą, więc zwykle to wystarcza.

Ewa: Czy Pani zdaniem na polskim rynku literackim panuje równouprawnienie? Tak sądzę. Nie czuję się w żaden sposób „upośledzona” z powodu tego, że jestem kobietą, która pisze fantastykę. Może poza tymi drobnymi sytuacjami, irytującymi dość, gdy w czasie spotkania ktoś mnie pyta, jak się czuję, uprawiając męską dyscyplinę. Męską dyscypliną mogłoby być… nie wiem, sikanie na odległość, a na pewno nie fantastyka. A wracając do pytania – o pozycji autora na rynku decydują czytelnicy, którzy kupują jego książki lub ich nie kupują. Żaden wydawca nie byłby tak stuknięty, by dyskryminować autora, który ma za sobą rzeszę fanów głosujących portfelem za jego równouprawnieniem.

Iluzjonistka: W jednym z wywiadów G.R.R. Martin powiedział, że istnieją dwa typy pisarzy: architekci, którzy mają zaplanowany każdy detal stworzonego przez siebie świata, zanim jeszcze zaczną pisać, oraz ogrodnicy, którzy


zasadzają jeden ze swoich pomysłów, a potem obserwują, jak się rozrasta i wprowadzają zmiany na bieżąco, między innymi obserwując reakcje innych. Jakim rodzajem pisarza jest Pani – architektem, ogrodnikiem, a może i tym, i tym? Sądzę, że bliżej mi do architekta… choć są w mojej pracy i obszary zielone, które wymagają architekta krajobrazu, czyli i architekta, i ogrodnika w jednym:-) Zanim zacznę pisać powieść, mam już ją rozpisaną na rozdziały w miarę dokładnym synopsisie, ale oczywiście jestem dość elastyczna, by wprowadzać do niego zmiany w trakcie pisania.

Kyou: Czy ma Pani jakieś ulubione książki, które czytała Pani po kilka razy? Książką,

którą

przeczytałam najwięcej

razy,

chyba

Wichrowe wzgórza Brontë, koło ośmiu razy na pewno. Serię o Kay Scarpetcie Patricii Cornwell co najmniej trzy razy przeczytałam od deski do deski. Cykl szererski Feliksa W. Kresa też jakoś tak. I ze dwa razy cykle Andrews i Briggs… Ale to dlatego, że lubię sobie przypomnieć całość, gdy wychodzi nowa część… Nie mam biblii, którą jak każdy uczciwy protestant czytałabym co roku, jak na przykład mój mąż Tolkiena:-) Za dużo książek dookoła, by się koncentrować bez końca na jednej.


Goya19: Wszyscy zadają pytania dotyczące Pani książek, a ja chciałabym zadać pytanie z nieco innej bajki. Są na świecie osoby, które często omija się w książkach. Chodzi mi o niepełnosprawne osoby, które żyją pełnią życia i mimo wielu przeciwności losu walczą, pokonują swoje słabości i bariery w swojej głowie. Czy kiedykolwiek rozważała Pani napisanie książki o takich osobach? Jakie jest Pani nastawienie do niepełnosprawnych? Jestem członkiem Browncoats of Poland, obok uwielbienia dla serialu Firefly łączy nas to, że szukamy sposobów na znoszenie barier różnego rodzaju – czy to fizycznych, ograniczających możliwości pełnego uczestnictwa osób niepełnosprawnych w społeczeństwie, czy to wynikających ze stereotypów, uprzedzeń, nierówności społecznych. Wiele w kwestii podejścia do niepełnosprawności nauczyłam się od Łukasza Garczewskiego, również BoP-a, którego uważam za eksperta i bardzo liczę się z jego opiniami. Więc tak, temat jest mi bliski i ma odbicie w moich książkach – Dora jest kobietą, która odrzuca schematy i utarte stereotypy, ocenia ludzi po ich czynach, a nie łatwo klasyfikuje. Pytasz, czy w moich książkach jest miejsce dla osób niepełnosprawnych – tak, zdecydowanie. Jedną z trzech najważniejszych postaci w serii o Nikicie, nad którą pracuję równolegle z pisaniem szóstej części Dory, jest mężczyzna


poruszający się na wózku inwalidzkim. Myślę, że Aleks to świetny facet i jego siła może być dla wielu źródłem inspiracji.

electric_cat: Razem z Jakubem Ćwiekiem i kilkoma innymi pisarzami tworzycie specyficzną grupę pisarzy będących blisko swoich fanów – spotykacie się, dyskutujecie na Facebooku. Pisarz obecnie przestaje być głosem wołającym z wysokich skał. Jak odbierają to fani? Czy zdarzają się jakieś dziwne lub nieprzyjemne sytuacje z tym związane? Nigdy nie byłam zwolenniczką idei wieży z kości słoniowej. Nadmiar konwenansów powoduje u mnie napady czkawki. Na skały nie włażę zbyt chętnie, bo mam lęk wysokości, umiarkowany, ale jednak. Fani wydają się zadowoleni z tego, albo przynajmniej nie mają nic przeciwko. Może niektórzy są zawiedzeni, że nie spotykają się z uduchowioną poetessą, która stąpa na obłoku natchnienia, ale większość pewnie woli mnie taką, jaką jestem. Dziwne sytuacje bywają, czasem ktoś nieco za bardzo zapętli się we własnym wyobrażeniu i uznaje, że jestem mu coś winna, bo kupił moją książkę, ale to wyjątki. Jak dotąd moi fani pokazali mi się od najlepszej strony, jako grupa inteligentnych i zabawnych ludzi, uwielbiam ich i dlatego regularnie bywam na fanpage’u czy na stronie, gdzie mogę się z nimi spotkać. Sama jestem typem fana,


wobec moich fanów staram się zachowywać tak, jak sama chciałabym być jako fan traktowana.

Pat: Widziałam Pani zdjęcia ze spotkania z Jakubem Ćwiekiem. Proszę uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, jakie wrażenie zrobił on na Pani? O czym rozmawialiście i czy czytał już którąś z Pani książek? Czy niektórzy fani uważają go za wulgarnego i chamskiego człowieka? Kuba jest jedną z najfajniejszych osób, jakie zdarzyło mi się w życiu spotkać. Jest dzieckiem chaosu z rozmachem, który przyprawia o zawrót głowy, a jednocześnie ciepłym, lojalnym, przyjacielskim facetem, który okazał mi wiele życzliwości. Nie rywalizujemy ze sobą i pod pewnymi względami jesteśmy bardzo podobni. Jego poglądy na temat pisania, muzyki, seriali są mi bliskie… więc zawsze jest o czym pogadać. I jest oczywiście Firefly… Cenię sobie przyjaźń z nim i cieszę się, że pojawił się w moim życiu z całym tym szaleństwem, rock’n’rollem, tłumem fajnych ludzi i wielkimi projektami. Czy czytał moje książki? Wiem, że czytał Złodzieja dusz i pewnie Zwycięzca bierze wszystko, bo nie napisałby polecajki, nie znając książki. Ale nie pytałam go o to, co sądzi. O Kłamcy też nie rozmawialiśmy:-)


23.07.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 10 Przeczytane książki: 1238 Chcą przeczytać: 2915


Rozmowa z Jakubem Ćwiekiem

Małgosia: W 2010 roku wygrał Pan konkurs, którego nagrodą główną było spotkanie z Bruce’em Willisem. Jak wspomina Pan to przeżycie? Czy otrzymał Pan autograf od Bruce’a? Nie tylko autograf, nie tylko zdjęcia. Miałem okazję w wąskim gronie, poza kamerami, zjeść z nim obiad i napić się wódki. Ten cały konkurs i spotkanie to było w ogóle niesamowite przeżycie, ponieważ Bruce to jeden z dwóch moich największych idoli od czasów dzieciństwa (drugi to Stephen King, którego miałem okazję spotkać nieco bardziej przelotnie w 2006 roku) i bardzo się obawiałem, czy sprosta obrazowi, jaki sobie stworzyłem na podstawie ciekawostek o nim i jego filmowych kreacji. Sprostał. To naprawdę fantastyczny człowiek ze świetnym poczuciem humoru.

Małgosia: Jak zaczęła się Pana przygoda z pisaniem? Czy pisał Pan dla przyjemności, w szkole, na kawałkach kartek i skrawach papieru, a może już od początku wiedział Pan, co chce robić w przyszłości? Mama mi kazała. Serio. Stwierdziła, że mam brzydki charakter


pisma, więc powinienem stronę dziennie zapisywać o czymkolwiek. Miałem wtedy siedem lat, pisanie pamiętnika mnie nudziło, więc zająłem się pisaniem opowiadań fantastycznych. Na charakter pisma to specjalnie dobrze nie wpłynęło – do dziś strasznie bazgrolę. Ale bakcyla złapałem.

Lau: Czym jest dla Pana pisanie? Oczywiście mozolnym stawianiem znaków, by oddać historię, jaka tli mi się w głowie. To trochę jakby tłumaczenie z wyjątkowo bogatego języka, pełnego nieprzekładalnych gier słów. Męczysz się i kombinujesz, by oddać jak najbardziej to, co właśnie usłyszałeś w swojej głowie, czego tam doświadczyłeś, co uderzyło w ciebie obrazami. Oczywiście z czasem to całe pisanie staje się łatwiejsze, przynosi więcej frajdy i radości, ale nadal musisz żyć ze świadomością, jak wiele historia traci na tłumaczeniu. Aż czasem chce się powiedzieć tym zadowolonym czytelnikom – w mojej głowie to wygląda jeszcze lepiej. Ale to by było przyznaniem się do słabości i nieudolności. A któż chciałby to zrobić tak po prostu, sam z siebie?

Lau: Czy według Pana pisanie jest wrodzonym talentem czy


umiejętnością, którą można nabyć? A skąd pomysł, że jedno wyklucza w jakiś sposób drugie? Wrodzony talent to predyspozycja, szansa, by w jakiejś dziedzinie być najlepszym z najlepszych albo by łatwiej się w niej zaczynało – zależy od rodzaju talentu. Ale niezależnie od tego większość pracy pisarza to praca, zbiór narzędzi, które doskonalimy całe życie. Uważam, że większość ludzi ma w sobie dość talentu pisarskiego, by jeżeli tylko chce, brać się do roboty i ćwiczyć. Niektórzy pomęczą się bardziej, inni mniej, ale każdy może – przy odpowiedniej, stosownej dla niego dawce samozaparcia – nauczyć się, jak opowiadać swoje historie.

Lau: Jak wiadomo wena przychodzi i odchodzi, kiedy chce. Czy miewa Pan z nią problemy? Jak wiadomo? A pozwól, że zapytam: skąd wiadomo? Nie wierzę, by pisarz podlegał jakiemuś mistycznemu tworowi zwanemu weną. Owszem, czasem się zdarza, że wynikiem przypadku człowiek wpada na jakiś pomysł, ale to po prostu szczęśliwy zbieg okoliczności. Wymyślania pomysłów, konceptów można się nauczyć – to tylko ćwiczenie umysłu. Podobnie jak całej pisarskiej reszty. Nie potrzebujemy sobie mówić, że to magia, by nadal było to fajne. Więc nie mówmy.


Małgosia: Wielu autorów, zanim zacznie pisać powieść, rozpoczyna od napisania szczegółowego życiorysu bohatera. A jak to wygląda w Pana przypadku? Moje podejście do bohaterów jest niemal identyczne z tym, jakie stosuję, poznając nowych ludzi. Pozwalam im na wywołanie we mnie pewnej emocji, a potem z czasem, już podczas przeżywania wspólnych przygód odkrywam, skąd się wzięły. Choć oczywiście pewne ramy, żelazne zasady ustalam mym postaciom już na początku – tak, żeby ich konsekwencja bycia sobą rozwiązywała trudne sytuacje, jakie przed nimi stawiam, w sposób niejako automatyczny. A, no i różnica między znajomymi a postaciami jest też taka, że tych pierwszych raczej nie zabijam. Niezależnie od powodu.

Vataran: Jakich pisarzy ceni Pan sobie najbardziej? Czy twórcy polscy zajmują szczególne miejsce? To zależy za co, bo większość z nich znam osobiście i wiele osób z tego grona cenię sobie za różne rzeczy. Jeśli jednak pytasz o twórczość, to cenię sobie Anię Kańtoch, Jarka Grzędowicza, Majkę Kossakowską, Pawła Palińskiego, Wita Szostaka. Bardzo lubię niektóre spośród tekstów Andrzeja Pilipiuka i wiedźmińską sagę Sapkowskiego. Ponadto wiele spośród utworów Lema,


niektóre teksty Dukaja i innych, bo nie sposób wymienić. Moi ulubieni pisarze to jednak twórcy zagraniczni. Wśród nich King, Vonnegut, Gaiman, Palahniuk, Pratchett, Steinbeck, Wilde, Christopher Moore. To dość zróżnicowana gromadka, musisz przyznać…

Madziusia: Którą z przeczytanych przez Pana książek chciałby Pan napisać samodzielnie, a wyszła już spod pióra innego pisarza? Wielki marsz Stephena Kinga, Jestem legendą Richarda Mathesona i Pan Światła Rogera Zelaznego. Bo uważam, że to książki idealne, nic bym w nich nie zmienił, a rzadko to mówię o jakichkolwiek tytułach. Tym bardziej o swoich po czasie.

Lau: Czy do którejś ze swych powieści ma Pan szczególny sentyment? Jeśli tak to dlaczego? Największy chyba do Ciemność płonie, bo dostarczyła mi najwięcej wzruszeń, gdy pomieszkiwałem na dworcu w Katowicach, zbierając materiały, rozmawiając z bezdomnymi, dowiadując się ciekawych rzeczy o samym sobie. Szczególny sentyment mam jednak do wciąż pisanych „Świń Bożych”, która to


książka

wydaje

mi

się

najbardziej

osobistą

z

moich

dotychczasowych… i pewnie dlatego powstaje tak długo.

Vataran: Skąd pomysł na serię o Kłamcy? Pierwotnie nie było pomysłu na serię, tylko na parę opowiadań pisanych dla przyjaciół. Koncepcja serii wyewoluowała, gdy miałem już zebrane opowiadania na pierwszy zbiorek. Pomyślałem wtedy, że ta historia może być dłuższa, że ma w sobie potencjał na coś więcej. A o tym, skąd akurat motywy mitologiczne, odpowiadałem już gdzieś wyżej.

Thulem: Dlaczego seria Kłamca ma korzenie w mitologii nordyckiej, a nie dla przykładu słowiańskiej? Seria Kłamca ma korzenie w większości mitologii, nie tylko w nordyckiej. A czemu nie słowiańska? Bo wolałem tamtą. Pisząc, nie kieruję się polityką religijno-regionalną, a już na pewno nie pogano-patriotyzmem. Poza tym mitologia nordycka jest kompletniejsza, bardziej znana i uniwersalna, a taka właśnie była mi potrzebna.


Thulem: Skąd się u Pana wzięło – jeśli można to tak nazwać – zamiłowanie do mitologii nordyckiej? Znikąd. Nie ma takiego. To po prostu ciekawa mitologia i tyle. Jedna z wielu. Zdecydowanie bardziej wolę jednak haitańskie i nowoorleańskie voodoo, legendy Romów czy wierzenia Indian Ameryki Północnej.

Chihiro: A skąd pomysł na przemieszanie motywów z różnych mitologii z kulturą popularną? Z prostej obserwacji. Mitologie, związane z nimi święta, obrzędy, opowieści etc. to była kultura popularna tamtych czasów. Koncept wymieszania dawnego popu z nowym to dość oczywiste i niekoniecznie odkrywcze rozwiązanie. Rzecz jasna trzeba mieć jeszcze pomysł na pomysł. Ale ten to już klasycznie, z przemyśleń.

Magdalena: Każde ludzkie działanie powinno mieć jakieś uzasadnienie. W jakim celu opisał Pan historię Chłopców? To akurat proste. Jestem gawędziarzem. Zadaniem i obowiązkiem gawędziarza jest opowiadanie historii. Zwykle tych, które z jakiegoś powodu ma w głowie. Ja miałem w głowie tę opowieść, więc ją napisałem.


Vataran: Czym wyróżniają się Chłopcy na tle reszty Pana utworów? Tematem? Moje książki zasadniczo nie są do siebie podobne, chyba że są częściami jednej serii. Są rzeczy, które je łączą – nie wszystkie, ale większość – jak na przykład mój humor czy skłonność do nawiązań, ale trudno je nazwać podobnymi.

Magdalena: Często pisarze zajmują się poruszaniem problemów bezpośrednio ich dotyczących. Przepraszam za być może zbyt intymne pytanie: czy tematyka, którą zajmuje się Pan w Chłopcach, wynika z Pańskich doświadczeń z okresu dojrzewania? „Okres dojrzewania” sugeruje, że dojrzałem, a to nie do końca prawda. Ale tak, bywało u mnie burzliwie, bywało brutalnie, głupio i szczeniacko. Czasem nawet nadal bywa, choć sam mam wrażenie, że nieco złagodniałem i nie jestem aż tak porywczy jak kiedyś. Ale tematyka Chłopców jest taka a nie inna, bo uwielbiam Piotrusia Pana i chciałem posnuć rozważania na temat tej książki i tego, co ona za sobą niesie. A niesie wiele.

Bosiezakochasz: Dzwoneczek jako seksowna towarzyszka


gangu na motorach? Skąd pomysł, inspiracja? Piotruś Pan był Pana ulubioną bajką w dzieciństwie? Więcej niż towarzyszka. Szefowa, mama – to lepsze słowa. A inspiracje są dwie i obie na okładce. Piotruś Pan i Sons of anarchy. Choć to oczywiście tylko te główne, bo generalnie była to okazja do prześledzenia roli kobiety w prawdziwie męskich światach. Albowiem to wcale nie jest tak, że są tylko sekszabawkami, jak zwykło się mówić, choć to oczywiście ważne narzędzie do podkręcania relacji, zmieniania zależności. To oczywiście przekoloryzowana postać, ale chyba nie aż tak, jak się musi wszystkim wydawać. A co do mojego stosunku do Piotrusia Pana, zachęcam do przeczytania posłowia Chłopców, tam opisałem, co czuję do tej historii. I tak, jest to moja ulubiona opowieść. Nie tylko z dzieciństwa. W ogóle.

konto_usuniete: Chłopcy, bohaterowie Piotrusia Pana, urwali się z Nibylandii i założyli skórzane kurtki. Kłamca przybył z mitologii i zawojował szeregi aniołów. W fantastycznym świecie wyobraźni znajduje się miejsce dla – niekiedy brutalnej – rzeczywistości. Jak odbiera Pan tę mieszankę? Czy jeszcze warto marzyć? Czym w ogóle są dzisiaj marzenia, w których Dzwoneczek miała kiedyś zieloną sukienkę?


Trochę, mam wrażenie, nie rozumiem tego pytania. Pytasz mnie, jak odbieram swoje własne, stworzone przez siebie mieszanki? Widzę je na tyle ciekawymi, by warto się było nimi bawić, zainteresować, ale chyba nie umiem odpowiedzieć konkretniej, bo naprawdę nie jestem pewien, co chcesz wiedzieć, a nie chcę płynąć, błądzić dla samego pisania. A co do marzeń o Dzwoneczku, to formułujesz tę część pytania, jakby marzenia myliły ci się ze wspomnieniami, a to nie do końca to samo. Natomiast jeśli rzeczywiście marzysz o Dzwoneczku w zielonej sukience, to proszę cię bardzo, droga wolna. W Chłopcach dostajesz moją wizję, a nie jakiś nowy kanon.

Thulem: Czy postać Lokiego można częściowo odnieść do prawdziwej osoby z Pańskiego otoczenia? Pomysł na wyjściowy wygląd zaczerpnąłem od jednego znajomego ze Śląskiego Klubu Fantastyki. Do tego Loki ma moje poczucie humoru. Poza tym raczej nie ma odniesień do rzeczywistości w przypadku tej postaci.

Luniaczek: Czym jest „Drzewo Crossa”? Tytuł ten utrzymuje się w zapowiedziach Fabryki Słów od około czterech


lat, nie wiadomo jednak absolutnie nic na jego temat. Och, na jego temat wiadomo bardzo dużo, wystarczy pogooglać. Odpowiadałem na to pytanie z kilkadziesiąt razy, na większości spotkań autorskich, w masie wywiadów. Ta książka to miał być western fantasy z elementami grozy, który jednak jako projekt upadł, a obszerne fragmenty tej powieści znalazły się w innej mojej publikacji – Krzyżu Południa. Rozdrożach. Nie wiem, czemu to wciąż wisi w zapowiedziach Fabryki. Raczej nie przymierzam się do reaktywowania tego projektu. Jedyne co zamierzam, to dokończyć Krzyż Południa.

Małgosia: Jak wygląda Pana przeciętny dzień? Ile czasu poświęca Pan na pisanie? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ ja raczej nie miewam przeciętnych dni. Moje dni różnią się od siebie tak bardzo jak tylko mogę to sprawić. Uwielbiam nowe wyzwania, nowe przygody, uwielbiam spełniać swoje marzenia. Piszę w tak zwanym międzyczasie.

Katniss: Gdy Pan coś pisze, nie ma Pan czasem myśli, że to się może nie spodobać lub nie jest zbyt dobre i nie zaspokaja


Pana ambicji? Gdy nie zaspokaja moich ambicji, to piszę tak długo, aż zacznie. A co do tego, czy może się spodobać, czy nie… well. Na pewno znajdą się tacy, którym się nie spodoba, i będą o tym głośno mówić. Na pewno będą tacy, którzy w związku z tym spróbują mnie obrażać albo zadawać pytania w stylu: „czy nie wstyd mi pisać takie gnioty”. Pierwszą rzeczą, której się naprawdę uczysz w tej pracy, to robić swoje i przejmować się tylko tą krytyką, która coś wnosi i pozwoli ci stawać się lepszym. Cała reszta to bełkot niemal taki sam jak nieuzasadnione, pozbawione podstaw pochwały. Zaczniesz o tym za dużo myśleć i jesteś skończony.

xyz: Jak ma się rzeczywistość do wyobrażeń o byciu pisarzem – bo na pewno kiedyś w przeszłości wyobrażał Pan sobie, jak to jest. Czy powszechne wyobrażenia o pisaniu mają wiele wspólnego z Pana pracą? Mniej więcej się pokrywają, jestem takim pisarzem, jakim chciałem być – jeżdżącym, spotykającym się z fanami, piszącym to, co chcę. Zarabiam godziwie, nawet bardziej niż godziwie jak na hobby, które stało się sposobem na życie, ale oczywiście daleko mi do amerykańskiego obrazka, a przecież to na niego wszyscy dziś patrzymy. Wciąż jednak – bycie pisarzem jest w porzo.


Lau: Jak wygląda Pana miejsce do pracy? Czy praktykuje Pan jakiś szczególny zwyczaj przed czy też w trakcie pisania? Nie mam stałego miejsca do pracy. Mam narzędzie, którym jest mój laptop i drugie, którym jest mój tablet z klawiaturą (z wydajniejszą baterią). Większość życia spędzam w pociągach, autobusach, samochodach, samolotach i hotelach, więc nauczyłem się pisać tam, gdzie akurat jestem i gdzie najdzie mnie na to ochota.

Małgosia: Był Pan nominowany pięciokrotnie do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Otrzymał Pan ją jednak dopiero za opowiadanie Bajka o trybach i powrotach. Jakie to uczucie? Bardzo miłe oczywiście, wzruszające. To też domknięcie pewnego etapu, bo jak wspominasz najpierw nominacje, potem wreszcie nagroda – coś się skończyło, osiągnięcie zdobyte. Teraz ważne jest, by nie spaść poniżej poziomu i wyznaczyć sobie kolejny cel. Na szczęście tych mi chyba nigdy nie zabraknie.

Rosario-Tijeras: W jaki sposób według Pana książki kształtują rzeczywistość? Tu odpowiedź będzie krótka. Dokładnie w taki, w jaki im na to pozwolimy. Książka, jak nóż – może być użyta do dobrego i złego.


Sama w sobie to tylko narzędzie.

Boo: Jak pisarz ocenia polskich czytelników – są wymagający czy raczej sięgają po bestsellery ze sprzedażowych TOP? Pisarz, przynajmniej ten konkretny, nie lubi generalizowania. Z tego co wiem, uważa raczej, że gust się hoduje, i w zależności od tego, czym go podlewamy i spryskujemy, taki nam wyrasta. Różni ludzie różnie do tych swoich sadzonek podchodzą, to i różne mają efekty. Poza tym przepraszam, ale to, że coś jest w sprzedażowej topce nie oznacza zaraz, że jest lekturą zupełnie niewymagającą. To kolejny krzywdzący stereotyp. O, i wyszła jeszcze jedna rzecz, której ten pisarz nie lubi – ludzi, którzy windują ego swoim doborem lektur. Bo to nieprawda, że jesteś tak dobry jak książki, które czytasz. Możesz być co najwyżej taki jak książki, które szczerze zrozumiesz, polubisz i osiądą ci w sercu. A to różnica.

Rosario-Tijeras: Skąd pomysł na Rock & Read Festival? Oczywiście z głowy, stamtąd biorą się pomysły. Ale mniej ogólnie – z mojego zamiłowania do muzyki rockowej, ze specyficznego podejścia do życia, które wiąże się właśnie


z nieustającą podróżą, wreszcie z ogromnej chęci, by pogadać na luzie z moimi czytelnikami. To naprawdę wielka frajda. No i oczywiście chciałem sprawdzić, czy mógłbym mieszkać w kamperze, żyć drogą i w drodze. I wszystko wskazuje na to, że mógłbym. Zwłaszcza w tak doborowym towarzystwie, jakie miałem.

electric_cat: W trakcie festiwalu Rock & Read odwiedzaliście wiele polskich miast. Jaki był odzew fanów wobec Waszych inicjatyw, takich jak promocja czytelnictwa, Twoich książek, a także eventu ? Odzew był całkiem spory, ale na efekty przyjdzie nam jeszcze poczekać. To była pierwsza edycja R&R Festival, więc wiele rzeczy było trochę „na próbę”, ale już czuję, że kolejne uderzenia będą jeszcze lepsze, jeszcze mocniejsze, bo coraz więcej ludzi chce się do nas przyłączyć. I świetnie. Co do eventu z okazji rocznicy Firefly spodziewałem się większej frekwencji, ale i tak było fajnie. Mam komu dziękować za obecność, mam też z kogo się nabijać, że nie dotarł, choć się zarzekał. Więc do przodu, wciąż lecimy.

electric_cat: Wiadomo, fan – stworzenie nieobliczalne. Jakie


były najdziwniejsze przedmioty, na których zdarzało się Panu podpisać? Najdziwniejsza była chyba proteza nogi, zwłaszcza że fan zdjął ją wtedy, by łatwiej mi było pisać. Zabazgroliłem mu kawał kończyny. Tak, to chyba było najdziwniejsze, inne rzeczy to paczki papierosów, koszulki, szlafroki, spodnie, kapelusz, pudełka zapałek, jakieś obrazy, nie moje książki. Osobny dział to części ciała i tu szczęśliwie przodują dziewczęta (choć zdarzają się i męskie wyjątki): na biustach, brzuchach, udach, łopatkach, ramionach – do wyboru, do koloru.

Katniss: Dlaczego kulturoznawstwo?

podczas

studiów

wybrał

Pan

Na zajęciach można było oglądać dużo filmów, a i sporo czytać rzeczy niekoniecznie do porzygania nudnych. Potem się okazało, że to idealny kierunek dla kogoś, kto nie wiąże swojej przyszłości z kierunkiem studiów i komu bardziej zależy na gromadzeniu dziwacznej wiedzy niż na papierku z napisem dyplom. Miły etap podróży te studia. Tylko i aż tyle.

Rosario-Tijeras: Jak Pana wykształcenie pomaga w pisaniu


książek? Przez wykształcenie rozumiesz papierek z napisem dyplom czy nagromadzoną przez lata wiedzę? Bo ludzie bardzo mocno mylą te pojęcia. Ale jeśli rozumiesz je tak jak ja, jako ten drugi wariant, to wpływa ogromnie. To takie conditio sine qua non, warunek, bez którego reszta jest niemożliwa. Nie da się sensownie pisać o rzeczach, o których się nie ma pojęcia. Zwłaszcza gdy istnieje duże prawdopodobieństwo, że inni je mają. Wtedy zwyczajnie wychodzimy na idiotę.

Rosario-Tijeras: Który okres historyczny jest dla Pana najciekawszy? Każdy jest tak samo ciekawy, równie pasjonujący. Pytanie tylko, jak wiele o nim wiemy. I jak bardzo chcemy go poznać.

Rosario-Tijeras: Co we współczesnym społeczeństwie Pana martwi? Na pewno trochę niepokoi mnie fakt, że przestałem nadążać, że nie chcę tego robić – kiedyś uważałem się za obytego z popkulturą, ale dzisiejszy pop to internetowe memy, które rozbłyskują i gasną natychmiast, ale przez chwilę świecą niczym supernowa,


blogogwiazdki, które zaczynają dyktować zasady filmowcom, twórcom mody, tylko dlatego, że na moment któraś ich opinia zrobiła się znana, słynna. Żyjemy dziś tak blisko anarchii, jak tylko się da – każdy ma prawo głosu i każdy chce, by to jego głos znaczył więcej niż głosy innych. Większość ma te same narzędzia… Dodaj jedno do drugiego i pokraczne „A” w kółku samo się rysuje, prawda?

Paweł: Czy reklama przesądza o sukcesie, a więc: czy dobra książka ma szansę zaistnieć bez względu na mechanizmy i działania marketingowe? Bardzo nie lubię pytań formułowanych tak, by nakierowywały pod konkretną odpowiedź, a to jest właśnie takie – napisane pod gotową tezę. Mimo to odpowiem: Nic nie ma szans zaistnieć na rynku bez odpowiednich działań marketingowych, chyba że zupełnym, zupełnym przypadkiem. To jednak wcale nie musi znaczyć, że zalewa nas szlam w ładnym opakowaniu, bo sztuka się nie przebije. Po prostu ludzie tworzący wielkie dzieła powinni mieć w sobie na tyle przebojowości albo pokory, by samemu sprzedać swoje dzieło albo znaleźć kogoś, kto im w tym pomoże. Pisanie czegoś dużego i zostawianie tego, niech sobie radzi i niech przeczyta pięciu kolegów z wydziału to snobizm. Przy odrobinie samozaparcia


da się obejść wszystko. Bo chcieć to szukać sposobu, nie chcieć to szukać powodu.

Inka: Ma Pan jakieś rady dla początkujących pisarzy? Jedną. Jeśli naprawdę cię to interesuje, obserwuj uważnie mój fanpage na FB i wyglądaj kolejnej edycji warsztatów. Bo tak w kilku słowach wywiadu to się nie da. To byłaby odpowiedź dla zbycia. A ja nie chcę nikogo zbywać.

Jerycho868: Jaki jest według Pana przepis na sukces w dzisiejszych dość zwariowanych czasach? Taki jak zawsze, niezależnie od epoki. Być jeszcze bardziej zwariowanym niż czasy. Kiedyś jeszcze groziły za to stosy, dzisiaj co najwyżej sieciowe flejmy, więc co to za ryzyko.

xyz: Czy kiedykolwiek podjął się Pan, w związku ze swoją działalnością twórczą, czegoś, co wcześniej wydawało się zbyt nierealne, szalone, odważne? Dzięki przyjaciołom, którzy są zawsze chętni mi pomóc, co chwila robię takie rzeczy. Wystawianie spektaklu opartego na


Gaimanie w „Piwnicy pod Baranami”, w dodatku z grupą złożoną wyłącznie z amatorów? Napisanie pierwszej w Polsce piosenki przewodniej do książki fantastycznej (a nie wiem, czy nie w ogóle)? Rockowa trasa promocyjna trwająca trzy tygodnie non stop (z mieszkaniem w kamperze włącznie). A to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie boję się wyzwań, wręcz przeciwnie, szukam ich i wyglądam z utęsknieniem.

Magdalena: Gdyby Pan został artystą, który posiadł umiejętność malowania najprawdziwszej prawdy, jak bohater Kłamca: Viva l’arte, jaką prawdę Pan by namalował? Czy gotów byłby Pan zapłacić za nią najwyższą cenę? Nie, nie byłbym gotów, bo prawda rzadko kiedy mnie interesuje. Co innego wiarygodność, to tworzywo, które bywa interesujące. I nie malowałbym prawdy. Robiłbym nadal to, co robię, pozwalając czasem rzeczonej prawdzie prześliznąć się to tu, to tam. Zresztą bohater komiksu też tylko to robi, przecież nie malował prawdziwego Chrystusa czy Marii Magdaleny. On tylko uwiarygodniał swoje wizje.

Pat: Wydaje się, że nie ma dla Pana rzeczy niemożliwych:


można Pana spotkać na wielu konwentach, prowadzi Pan grupę teatralną, jeździ po całej Polsce w trasy promocyjne, nakręcił film. Czy istnieje dla Pana jakaś granica? Coś, czego nigdy by Pan nie zrobił? Och, jest pewnie mnóstwo takich rzeczy, bo mnie w większości tego, co robię, nie interesują pieniądze, wręcz dopłacam, by móc to robić. I jak na coś zupełnie nie mam ochoty, to tego nie robię. A co do granicy, pewnie powiem to głośno, jak już ją napotkam, na razie się nie zapowiada – zamierzam zrealizować większość mych marzeń.

Katniss: Czy „opiekowanie się” sekcją teatralną w Śląskim Klubie Fantastyki napawało Pana kiedyś strachem? Że na przykład coś może się nie udać w przedstawieniu lub w ostatniej chwili zabraknie aktora? Oczywiście że zdarzały się takie nerwowe momenty, w każdej grupie teatralnej są takie sytuacje. Na szczęście jednak byliśmy tak dobrym zespołem, że zawsze potrafiliśmy sobie jakoś poradzić z niedogodnościami. Nawet takimi jak zastąpienie niektórych aktorów prawie na żywo. To jeden z uroków prowadzenia takich grup.


Pat: Jak lubi Pan spędzać wolny czas? Tak jak wymieniasz w pytaniu wyżej. Ponieważ moją pracą jest moje hobby (i odwrotnie), to spędzam wolny czas, jeżdżąc na konwenty, mierząc się z teatrem, kręcąc amatorskie filmy, robiąc trasy promo, a nawet prowadząc warsztaty. Granica się zaciera, więc pesymista powie – nie mam czasu wolnego, a optymista, że całe moje życie to czas wolny. Wybierz sobie, kim jesteś.

Pat: Czy uprawia Pan jakieś sporty ekstremalne? A jeśli tak, to jakie? Nie, zupełnie mnie to nie kręci. Dostarczam sobie adrenaliny w zupełnie inny sposób.

Pat: Co czyta Pan dla przyjemności? Książki oczywiście albo komiksy. Czasem gazety. I wiem, że oczekujesz konkretniejszej odpowiedzi, ale nie potrafię takiej udzielić – nie zamykam się ani na nowych autorów, ani nie skupiam na jakimś konkretnym gatunku. Po prostu czytam książki z przypadku, z polecenia, z jakiegoś księgarnianego zauroczenia. Cokolwiek.


Rosario-Tijeras: Która fantastyczna postać jest Panu najbliższa? Nie sprecyzowałaś, że chodzi o literacką, więc nie będę się ograniczał. Kapitan Malcolm Reynolds z serialu Firefly. W ogóle jestem ogromnym fanem całej załogi „Serenity”, bo to świetnie zgrany, znakomicie pokazany zespół przyjaciół. Joss Whedon doskonale ich uchwycił i przedstawił.

Rosario-Tijeras: Największe literackie marzenie? Napisać opowiadanie ze Stephenem Kingiem.

Rosario-Tijeras: Jakby miał Pan określić swoje życie tytułem jednej z wydanych książek, która książka by to była? Rozumiem, że niekoniecznie moich? Zatem wybieram W drodze Kerouaca.

Rosario-Tijeras: Gdyby miał Pan możliwość spotkać się z jednym z nieżyjących już pisarzy, kto by to był. Dlaczego? Roger Zelazny, Kurt Vonnegut, Ray Bradbury. Oczywiście, żeby poprosić o autograf, a także żeby podziękować. Jestem fanem,


a nam fanom zwykle tyle wystarczy do szczęścia.

Rosario-Tijeras: Jeśli mógłby Pan wybrać jakikolwiek równoległy, fantastyczny świat, w którym by Pan zamieszkał? Światy wymyślone przez pisarzy czy scenarzystów mają to do siebie, że muszą mieć jakiś defekt, tak aby był powód do prowadzenia fabuły. Po namyśle więc myślę, że zostałbym w tym, w którym jestem. No, może świat obok, w wymiarze, w którym jestem gwiazdą rocka, kina, literatury, a do tego genialnym wszechsportowcem. Gdzieś powinien być taki wszechświat.

Xyz: Jak zmienił się Pański gust przez te kilka lat pisania? Nie jadam już tyle w McDonaldzie. A poważnie, na pewno zmieniło się moje podejście do humoru – uważam, że najlepszy to taki, gdy śmiech podszyty jest czymś gorzkim, trochę smutkiem, czasem strachem, bywa, że gniewem. Wtedy brzmi pełniej, mocniej. W ogóle nauczyłem się wiele o emocjach i zrozumiałem, że o to właśnie mi chodzi w pisaniu – by bawić się emocjami odbiorcy, manipulować nimi. Tego też zacząłem oczekiwać jako czytelnik. Żeby mną i mymi emocjami umiejętnie – podkreślam to słowo – manipulowano.


Vataran: Odwiedza pan jeszcze rodzinne Opole? Opole nie jest moim rodzinnym miastem, tylko miastem, gdzie się urodziłem i mieszkałem przez trzy lata w akademiku, gdy mój tata studiował. Moje rodzinne miasto to Głuchołazy, gdzie się wychowałem. A w Opolu bywam okazjonalnie. Jak zresztą w większości dużych miast w Polsce. Wszędzie bywam przy okazji.

Pat: Czy bardzo zmieniło się Pana życie w Głuchołazach, odkąd stał się Pan rozpoznawalny? Nie sądzę, bym był bardziej rozpoznawalny niż byłem. Pisarz to takie stworzenie, które sławę gromadzi bardziej dla nazwiska niż dla twarzy, a moje nazwisko i tak już było w Głuchołazach kojarzone. Poza tym nie spędzam tam specjalnie wiele czasu.

Pat: Czy Głuchołazy się przez to w jakiś sposób zmieniły? Zyskały bądź „straciły” na Pana sławie? Nie wiem, co miałyby stracić albo zyskać. Hańby raczej nikomu nie przynoszę, za to żeby mieć zyski, potencjalną sławą należałoby się zainteresować i próbować wykorzystać. Nie zaobserwowałem takiego zjawiska, więc i ja się specjalnie nie narzucam.


Pat:

Czy

udało

się w

jakiś

sposób

wypromować

miejscowość, w której Pan mieszka? Którą z rozlicznych? Bo mieszkam i w Warszawie, i na Śląsku, i w Głuchołazach – zależnie od czasu w roku, czasu w miesiącu. Mam wrażenie, że wydaje ci się, że ja w jakiś sposób pozostaję związany z miastem, z którego pochodzę, ale to niekoniecznie prawda. Owszem, mieszka tu spora część mojej rodziny, moje dzieci tu chodzą do szkoły i przedszkola, ale to miejsce jak każde inne. Trochę więcej wspomnień niż skąd inąd, ale ja wspomnienia wiążę z ludźmi bardziej niż z lokacjami…

Pat: W Ciemność płonie umieścił Pan akcję na dworcu w Katowicach. Czy kiedyś umieści Pan akcję książki w Głuchołazach? Mam taki plan, choć nie nastąpi to szybko, a i same Głuchołazy nie będą odgrywały tak znaczącej roli w powieści jak katowicki dworzec w Ciemność płonie.

Pat: Co jest w Głuchołazach ciekawego do zwiedzenia, a może przeciwnie, jest tam miejsce, które straszy? Och, proponuję ci oficjalną stronę miasta – tam z pewnością


znajdziesz potrzebne informacje. Ja nie jestem ani przewodnikiem po Głuchołazach, ani się do ich promowania specjalnie nie poczuwam. Jest wiele miast, które na mojej drodze przyjęły mnie chętniej i milej i do których promocji chętnie się przyczynię. Głuchołazy niespecjalnie o to zabiegają – ich prawo – więc, jak już powiedziałem, i ja nie będę nikogo męczył swoją osobą ani też nikogo na siłę tam ściągał.

Pat: Jak zachęciłby Pan ludzi do odwiedzenia swojego miasta, oprócz tego niezaprzeczalnego atutu, że Pan tam mieszka? Nie zachęcałbym wcale, a ten niezaprzeczalny atut – zresztą sam w sobie dyskusyjny, bo przecież bardziej bywam regularnie niż naprawdę mieszkam – to nie atrakcja turystyczna.

Pat: Jak godzi Pan życie rodzinne i wychowywanie dzieci z tyloma innymi zajęciami? Mam wrażenie, że dość sprawnie, że moje dzieci też póki co tak to widzą i są szczęśliwe. Pozwolisz jednak, że sferę tak prywatną zostawię – zgodnie z jej nazwą – dla siebie, dobrze?


Xyz: Jak powszechnie wiadomo, dużo Pan podróżuje, trasy promocyjne i te sprawy, w związku z tym nie boi się Pan rozłąki z rodziną – nie obawia się Pan utraty kontaktu z bliskimi, „że coś ważnego Pana ominie”? Każdego z nas coś omija, bo nie da się być wszędzie. Ale moje brzdące raczej nie mają powodów, by na mnie narzekać. Ich życie jest na pewno inne niż z tatą będącym zawsze na miejscu, w inny sposób ciekawe, w inny sposób bogate. I nie, nie boję się utraty kontaktu i więzi – jest bardzo silna i skutecznie, mocno podtrzymywana.

19.12.2012

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 41 Przeczytane książki: 8733 Chcą przeczytać: 15242


Rozmowa z Krzysztofem Piskorskim

Magdalena: Studiował Pan archeologię i informatykę. Interesuje się Pan historią i żeglarstwem. Tworzył Pan gry komputerowe. Jest Pan pisarzem. Z którym z tych zajęć utożsamia się Pan najbardziej? Jak Pan siebie definiuje? Czy na pierwszym miejscu stawia Pan pisanie czy inne zajęcia? Jestem przede wszystkim pisarzem. Złośliwie można powiedzieć, że to dlatego, że pisanie książek to jedyna rzecz, którą potrafię robić całkiem nieźle. Ale myślę, że prawdziwy powód jest inny. Praca czy inne zajęcia zawsze kiedyś się kończą – wracamy do domu albo zajmuje nas nowe hobby. Natomiast pisarzem jest się przeważnie dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez całe życie. W tramwaju, w biurze, nawet śpiąc – cały czas myśli się o fabułach, dialogach, obraca w głowie różne pomysły…

mamnamyszy: Czasy dzieciństwa to zazwyczaj okres beztroskich wybryków i nieskończonych pomysłów. Jak wspomina Pan te czasy? Czy już wtedy kreował Pan swój świat? Całe mnóstwo światów! Zawsze krążyłem myślami wokół


jakichś fantastycznych przygód, dużo rysowałem, próbowałem pisać, krótko mówiąc – byłem marzycielem. Jednego życia było mi zawsze za mało. I to pewnie ściągnęło mnie w bardzo młodym wieku do fantastyki. Dalej potoczyło się z górki.

sylvii7: Wierzy Pan w Boga? Staram się zwykle nie odpowiadać na pytania o światopogląd lub orientację polityczną. Zbyt wielu autorów wierzy, że umiejętność sklecenia w miarę fajnych historii czyni z nich mędrców i mentorów, którzy mają pokazać prawdę masom. Na dodatek sporo pisarzy próbuje przemycać swoje światopoglądy do powieści. W każdym z nas tkwi jakieś ziarenko megalomanii, które łatwo rośnie, kiedy ludzie słuchają nas chętnie. Dlatego strzegę się tego bardzo. Ale w tym wypadku mogę chyba uchylić rąbka tajemnicy. Otóż kiedy wstanę z łóżka prawą nogą, to jestem ostrożnym i wyważonym agnostykiem. Kiedy lewą – ateistą. Może zabrzmi to dziwnie w ustach twórcy fantastyki, który całe życie spędza w wymyślonych światach, ale zawsze bardzo twardo oddzielałem sferę rzeczywistą od sfery fantastycznej. Miejsce wątków paranormalnych widzę tylko w książkach.


Specynka: Jest Pan literackim „dzieckiem” Wiatru i Weny czy też Limitu i Dyscypliny? Tworzenie literatury to u Pana bardziej rzemiosło czy spontan? Nie da się do końca rozdzielić tych dwóch metod na pisanie, ale gdyby Pan miał jednak wybrać – to do której frakcji Pan należy: lotnych czy cierpliwych? Nie wierzę w wenę podczas pisania. Rzeźbienie w języku to naprawdę żmudna, wymagająca maksymalnej koncentracji oraz cierpliwości czynność. Miejsce na wenę widzę natomiast wcześniej – kiedy wymyślam fabuły, planuję, kiedy szukam pomysłów. Pracę nad każdą książką mogę podzielić z grubsza na dwie fazy i w każdej korzystam z zupełnie innych cech charakteru. Nigdy nie usiadłem do pisania, póki nie przyszło do mnie dość pomysłów i ciekawych wizji. Ale kiedy już usiądę, to zmieniam się w wytrwałego rzemieślnika. Gdybym musiał wybrać jakąś frakcję, wybrałbym cierpliwych. Z samego pomysłu książka się nie zrobi. Natomiast bez ani jednego oryginalnego pomysłu można bez problemu powieść napisać – i jeszcze stać się bardziej znanym od wielu autorów z pomysłami.

Specynka: Kim jest Pana cień? Dobrym doradcą, surowym wewnętrznym krytykiem, zazdrosnym bliźniakiem, który Pana


perfidnie dołuje, pierwszym i bezkrytycznym fanem, a może tajemniczą, obcą istotą, której się Pan czasami boi, wilkiem, którego z lasu lepiej nie wywoływać? Mój cień to taki głos w głowie, który przy każdej ważnej decyzji szepcze mi, że wybrałem źle. Przy każdej napisanej stronie wytyka błędy. Kiedy mam zły dzień, wisi mi tuż nad karkiem i mówi cały czas, że wszystko nie ma sensu. Po co tyle lat pracy, tyle napisanych książek, skoro przeczyta je sto razy mniej osób niż dowolne wspomnienia dowolnej telewizyjnej gwiazdki. Cień wypomina mi też, że jestem kompletnie niepotrzebny, bo i beze mnie byłoby więcej książek do czytania niż ludzi, którzy chcą czytać. No i że powinienem więcej się ruszać i ćwiczyć. Spędzać mniej czasu w sieci. Krótko mówiąc: werbalizuje wszystkie rzeczy, które ludzie woleliby raczej wypchnąć z głowy. Ale jestem mu za to wdzięczny. Bez niego wielu spraw bym nie zauważał. No a kiedy mam dobry dzień, to cień siedzi cicho, a ja mogę wtedy spokojnie zająć się swoimi sprawami.

Specynka: Pisze Pan książki na bardzo różne tematy, łączy gatunki i elementy tychże, czerpie z historii. Jak wielką rolę odgrywała kwerenda przy tworzeniu tych wszystkich światów? Pisał Pan intuicyjnie, posiłkując się wiedzą, kiedy to konieczne,


czy

wszystko

miał

rozpisane

i

zaplanowane?

Która

z dotychczas wydanych książek była najtrudniejsza do napisania pod względem uzyskania materiału? Zawsze sporo czytam o tematach, które chcę poruszyć i bardzo lubię zbierać materiały do książek. Najtrudniejsza pod względem autorskiego researchu była chyba Zadra. Wiedziałem, że jest bardzo wielu fanatyków okresu napoleońskiego, którzy za drobne przekłamania w realiach nie dadzą mi spokoju. Dlatego rozpracowałem wszystko aż do detali mundurów, komend, szczegółów organizacyjnych i detali z życia obozowego. No i było tam sporo historycznych postaci, o których musiałem się naczytać, żeby potem wiernie je przedstawić.

triste: Którą ze swoich książek uważa Pan za najlepszą? Czy któraś z Pańskich powieści jest dla Pana szczególnie ważna i dlaczego? Za najlepszą zawsze uważam tę, którą właśnie skończyłem. Może gdybym rzucił pisanie na pięć lat, a potem popatrzył na wszystko z dystansem, mógłbym tę najlepszą wybrać. Niestety, zaraz po opublikowaniu jakiejś powieści jestem już tak „nakręcony” następnym pomysłem, że trudno o trzeźwą ocenę. Specjalne miejsce zajmuje u mnie Krawędź czasu. To chyba


najbardziej osobista ze wszystkich dotychczasowych powieści.

OssieS: Gdyby Pan mógł się przenieść do swojej książki, jaką powieść by Pan wybrał? Jestem człowiekiem praktycznym, więc chyba skoczyłbym do świata Zadry. Jest na tyle bliski kulturowo i historycznie, że jakoś bym się tam odnalazł. Pewnie nawet poradziłbym sobie nieźle z wiedzą człowieka z dwudziestego pierwszego wieku. No i byłoby tam co robić! Za etherowymi bramami otwarły się dla ludzkości miliony dziwnych światów czekających tylko na odkrycie. Coś jak epoka wielkich odkryć geograficznych, tylko pomnożona razy sto, z bonusową szansą napotkania smoka.

triste: Arturo Pérez-Reverte nigdy nie pożycza książek, a Pan? Pożyczam, bo wiem, że są ludzie, którym przeczytana przeze mnie książka sprawi jeszcze wiele radości, a po prostu nie mają na nią pieniędzy. Mamy natomiast z żoną pieczątkę z ex librisem, którą wbijamy do każdej pozycji z domowej biblioteki. A w razie czego żona potrafi być bezlitosnym windykatorem książkowych długów.


triste: Co Pan sądzi o przenoszeniu książek na ekran kinowy? Chciałby Pan, by któraś z Pana powieści została sfilmowana?

Zawsze się cieszę, kiedy powstanie jakaś dobra ekranizacja dobrej książki. Ale nie należy na nie zbytnio liczyć. Tylko bestseller jest w stanie przekonać producentów filmowych, by zaryzykowali setki milionów dolarów. Dlatego właśnie wiele najlepszych, najbardziej pomysłowych fabuł F&SF nigdy nie będzie miało szansy na ekranizację. Jedyną metodą ich poznania pozostanie sięgnięcie po papier. W Polsce to podwójnie prawdziwe. Mógłbym wymienić kilkadziesiąt pozycji z naszej fantastyki, które mogłyby stać się kanwą naprawdę niesamowitych filmów. Ale nakręcono tylko Wiedźmina. I wyszło, jak wyszło. Za dziesięć lat znowu przybędzie nam w Polsce 20–30 dobrych książek. I może jedna ekranizacja. Oby była lepsza.

triste: A kogo widziałby Pan w roli reżysera? Jeśli chodzi o mnie, to staram się myśleć i pisać bardzo wizualnie, żywymi obrazami. Dlatego chciałbym zobaczyć ekranizację Cieniorytu – dla scen takich jak starcie w Casa Viletta,


eksplozja cieni w Serivie, ostatni lot Yrahona… Kto mógłby taką ekranizację zrobić? Może Christopher Nolan, może Zack Snyder. Co do aktorów to musiałbym się dłużej zastanowić.

Moni: Często inspiruje się Pan różnymi kulturami przy tworzeniu światów swoich książek. Jak Pan uważa, czy polska kultura bądź wydarzenia historyczne byłyby ciekawym tematem do książki fantasy? Dlaczego tak, dlaczego nie? Oczywiście! Nawet taką książkę napisałem. Przecież Zadra to fantastyka oparta na wycinku naszej historii oraz roli, jaką Polacy odegrali podczas wojen napoleońskich. A jeśli chodzi konkretnie o fantasy, to przetwarzano już na nie zarówno nasze średniowiecze (Trylogia husycka, a ostatnio Jabłoński, Cherezińska), jak również czasy słowiańskie. Bardzo dużo lokalnego kolorytu jest nawet we flagowym produkcie polskiej fantastyki, czyli Wiedźminie. Już od czasów Tolkiena fantasy było silnie zakorzenione w folklorze, mitologiach, minionych kulturach. Są nierozerwalną częścią tego gatunku, a sięganie po mniej znane, lokalne inspiracje na pewno może dać ciekawsze efekty niż kopiowanie tego, co piszą ludzie w zupełnie innym kręgu kulturowym.


Moni: Czy w

Pańskich

książkach jest miejsce na

improwizacje, czy raczej planuje Pan wszystko wcześniej, i pisząc, trzyma się planu? Planuję wcześniej wszystko bardzo dokładnie. Ale nie zawsze potem trzymam się tego planu. Czasem już pisząc konkretne sceny, widzę, że to, co działało w konspekcie, wypada płasko na papierze. A czasem, kiedy na nowo wyobrażam sobie scenę, przychodzą jakieś alternatywne rozwiązania, ciekawe ścieżki, którymi warto podążyć. Jeśli tak się stanie, to bez wahania zmieniam plany.

Moni: Czy zamierza Pan dalej pisać książki fantasy, czy może raczej spróbować czegoś innego? Myśli Pan o następnej książce? Raczej nie myślę o sobie jako pisarzu fantasy. Na razie mam na koncie trylogię fantasy, zbiór urban fantasy, steampunkową dylogię oraz dziwną opowieść o podróżach w czasie. Teraz mamy Cienioryt – historyczne fantasy. O następnych książkach myślę cały czas i dwie rzeczy są dla mnie jasne: na pewno nie chcę skręcić w stronę czystego fantasy i na pewno fantastyki będzie w moich tekstach sporo.


Cantata:

Czy

uważa

Pan,

że

umieszczanie

przez

wrocławianina akcji powieści we Wrocławiu, warszawiaka w Warszawie, wenecjanina w Wenecji to coś więcej niż tylko przejaw „lokalnego patriotyzmu”, sentymentu, przyzwyczajenia? Że tylko rodowity mieszkaniec miasta potrafi opisać jego prawdziwy kształt? Mam nadzieję, że tak nie jest, bo w końcu zabrałem się do opisywania wielu miast, w których nigdy nie postawiłem nogi. Natomiast na pewno coś jest na rzeczy z tym sentymentem i przyzwyczajeniem. Każdy chyba czuje jakąś więź z rodzinnym miastem. A pisarze to najczęściej ludzie mocno empatyczni. Nic więc dziwnego, że wielu z nich próbuje ten ładunek emocjonalny jakoś oddać słowem, w swojej twórczości. Jak autor może odbierać miasto rodzinne i jak to miasto wpływa na kształtowanie autora, można świetnie zobaczyć na przykład w Stambule Orhana Pamuka. Ale na etapie Pocztu dziwów miejskich o takich sprawach nawet nie myślałem. Chciałem po prostu uwiecznić kilka miejskich legend i rzeczy, które przyszły mi do głowy, kiedy łaziłem po Wrocławiu.

Moni: Jak w jednym zdaniu zawarłby Pan istotę


Cieniorytu? To historia doświadczonego życiem szermierza, który nigdy nie odnalazł dla siebie miejsca w świecie i nigdy nie ułożył sobie stosunków z ludźmi, na których mu zależało, a tymczasem pod koniec kariery zostaje wciągnięty w pajęczynę spisków, które wywrócą do góry nogami cały jego świat.

mamnamyszy: Pana książki są kierowane do wszystkich, co zatem typowy nastolatek, dla którego na przykład książki to tylko wypociny i stos niepotrzebnych znaków, znajdzie w Pana Cieniorycie? Jeśli zrobiłem swoją robotę dobrze, to znajdzie tam historię, która wciąga od pierwszego słowa i co jakiś czas wali między oczy niespodziewanym twistem. Znajdzie tam również parę scen oraz pomysłów, których nie spotka w żadnej istniejącej obecnie grze, filmie lub serialu. To dlatego, że pisana fantastyka nie ma ograniczeń budżetowych ani producenta, który patrzy zespołowi na ręce. Pisarz nie musi przejmować się tym, że jakiś pomysł jest tak dziwny i trudny do wyobrażenia, że część odbiorców nie będzie potrafiła go „ogarnąć”. W książkach dużo więcej autorom wolno, dużo większa jest szansa, że pierwotna wizja twórcy trafi w ręce czytelnika nierozwodniona i nienaruszona. Cienioryt to bezkompromisowa,


świeża opowieść – i dlatego chyba warto po niego sięgnąć.

Szekspir: Niektóre osoby, takie jak ja, oceniają książkę nie po okładce, jak mówi polskie przysłowie, lecz po tytule. Moim zdaniem imię powieści to niezaprzeczalnie ważna i nieodłączna jej część. Co więcej, ma nic nie ujawniać, wręcz przeciwnie, ma zaskoczyć i „zmusić” czytelnika do poznania sekretu tytułu. Cienioryt nie jest tytułem banalnym i od razu mnie zainteresował. Mógłby Pan wytłumaczyć jego znaczenie, wątek, bohatera czy zdarzenie, które ma podkreślać w Pańskiej powieści? Cienioryt to przedmiot reprezentujący opartą na cieniu technologię świata powieści. To fotografia cienia, a dokładnie negatyw, wykonany na szklanej płytce za pomocą wynalazku jednego z bohaterów. Ale ponieważ słoneczne cienie mają w tym świecie niezwykłe właściwości, sam cienioryt także jest niezwykły. Na dodatek zdradza pewne istotne fakty o osobie, która się na nim znalazła – o władcy Serivy. Cienioryt, trzymany w drewnianej szkatułce, przewija się przez całą fabułę. Jest jednym z najważniejszych elementów intrygi. To – i fakt, że bardzo spodobało mi się to słowo – sprawiło, że nazwałem od niego całą powieść.


marquez: Napisał Pan książkę, która redefiniuje powieść historyczną określonego nurtu. Czy uważa Pan, że współczesna literatura jest rodzajem gry z tradycją literacką i próbą przesuwania granic tradycyjnych gatunków? I czy wszystko to zmierza do hegemonii fantasy, tak gładko wchłaniając genologiczne klisze? Wiesz, nie da się ukryć, że fantasy to żarłoczna bestia, która potrafi wchłonąć i przetrawić wszystko: od mitologii nordyckiej, przez inspiracje orientem, po elementy z innych przestrzeni gatunkowych, na przykład horroru, kryminału czy SF. Ale nie sądzę, żeby ta właśnie cecha sprawiła, że grozi nam jakaś hegemonia fantasy. Myślę o tym trochę inaczej. Sądzę po prostu, że po postmodernizmie żyjemy w czasach postironii (nazwa nie moja). Zabawy literackie, nawiązania, eksperymenty już nie robią wrażenia. Mamy za to dziesiątki milionów ludzi zagłębiających się po uszy w mocnych, traktujących się poważnie fabułach oraz światach opisanych ze szczegółami. To widzowie seriali takich jak Gra o tron. Fani książkowych serii. To gracze żyjący historiami z ulubionych cykli gier, uprawiający cosplay, dyskutujący o drobnych detalach swoich światów. Widzę wokół powrót wielkiej, imersywnej narracji – niezależnie, czy jest opakowana jako powieść, serial czy gra. Mam teorię, że


przychodzące kolejno fale fantasy oraz norweskich kryminałów to symptomy tego wielkiego głodu fabuły. Swoją drogą coś podobnego chciałem osiągnąć Cieniorytem. Stworzyć ciekawy, bardzo wizualnie opisany świat z bogatą historią i świetnymi bohaterami. Coś, w co ludzie będą mogli się całkowicie, bezkrytycznie zanurzyć.

Mateusz: Zdarza się jeszcze Panu prowadzić gry fabularne? Czy przekuł Pan kiedyś jakąś sesję w dzieło literackie, a może testował Pan jakieś gotowe dzieło na graczach? Zdarza mi się prowadzić, ale już bardzo rzadko. Ludzie, z którymi grałem, mają własne rodziny, porozjeżdżali się po świecie, więc okazji nie ma tak wiele. Na dodatek ja sam mam bardzo mało czasu, muszę dzielić pisarski etat ze zwykłą pracą, zleceniami, sprawami rodzinnymi. Zawsze mam jakąś spóźnioną rzecz „na warsztacie”. To nie sprzyja regularnym sesjom ani tworzeniu scenariuszy. Nie pamiętam natomiast, żebym kiedykolwiek przerzucał pomysły między sesjami RPG a książkami. Może dlatego, że jeśli gramy, to z reguły w coś bardzo klasycznego, jak D&D lub Zew Cthulhu. A ja próbuję w książkach eksplorować zupełnie inne klimaty.


Cantata: Czy doświadczenie płynące z tworzenia gier fabularnych przydaje się Panu w pisaniu książek? Tak, do pewnego stopnia. To, że w młodości prowadziłem bardzo wiele sesji RPG dla kilku różnych drużyn, było niezłą szkołą konstruowania fabuł, szukania świeżych pomysłów i – co ważne – nie powtarzania się. Kiedy masz wybrednych, oczytanych graczy, to byle historia o „wielkim złym, który chce zniszczyć świat” ich nie zadowoli. Chcą być zaskakiwani, regularnie, co tydzień. To uczy planowania zwrotów akcji, fabularnych haków. Trochę tak jak wielu dziewiętnastowiecznych pisarzy uczyło się podobnych rzeczy, pisząc dla gazet powieści w odcinkach.

triste: Czy tak jak większość mężczyzn interesuje się Pan piłką nożną? Jeśli tak, jaka jest Pańska ulubiona drużyna piłkarska i ulubiony piłkarz? Nie interesuję się. Uważam, że bycie pisarzem wymaga takiego samego nakładu pracy i sił, co bycie wyczynowym sportowcem. Tylko zamiast treningów jest czytanie książek – ogromnej ilości, z różnych dziedzin. Trzeba pisaniu podporządkować całe życie. Ja podporządkowuję, i dlatego mam bardzo mało czasu na cokolwiek innego. Telewizji praktycznie nie oglądam, żadnym sportem się nie interesuję. Seriale i filmy – tylko te najważniejsze, z jakiegoś


powodu najbardziej godne uwagi.

sylvii7: Woli Pan kawę z cukrem czy bez cukru? Bez, ale kawy piję teraz mało. Kiedyś potrafiłem wlać w siebie kilka kubków dziennie i poprawić energy drinkiem. W końcu zaczęło się to odbijać na zdrowiu, więc już nie szaleję z kofeiną. Przerzuciłem się za to na yerbę. To ona napędzała mnie podczas prac nad Cieniorytem.

bidon: Jakie słowo najlepiej Pana opisuje? Cierpliwy. To zresztą cecha charakteru, która najbardziej jest potrzebna pisarzowi. Druga to samokrytycyzm, a trzecia to twardy tyłek (dosłownie i w przenośni).

20.10.2013


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 17 Przeczytane książki: 1697 Chcą przeczytać: 3274


Rozmowa z Andrzejem Ziemiańskim

Bosy_Antek: Debiutował Pan w czasach PRL-u. Jak z dzisiejszej perspektywy widzi Pan polską fantastykę tamtych czasów? Poza bezkonkurencyjnym Lemem ówczesna fantastyka z dzisiejszej perspektywy wydaje się strasznie naiwna. To narzucone od góry „humanistyczne podejście”, to doszukiwanie się w człowieku dobra na siłę czy wreszcie sceneria, która dzisiaj budzi uśmiech. Albo statki kosmiczne, bo przecież dla wszystkich było sprawą oczywistą, że ludzkość zaraz będzie dokądś lecieć, albo „Ameryka”. Słowo „Ameryka” umieszczam w cudzysłowie, ponieważ żaden z autorów tam nie był, a zbiór bzdur, które opisywał, wykoncypował sobie na podstawie hollywoodzkich filmów, dopuszczanych do kin przez cenzurę. Skąd w ogóle wzięły się te dalekie plany zamiast opisywania tego, co nas otacza? Niestety, realny socjalizm sprawił, że Polska stała się krajem bez przyszłości. Nie sposób było sobie wyobrazić, że cokolwiek ciekawego się u nas stanie. Jakiekolwiek próby umieszczenia akcji tutaj, u nas, kończyły się produkcjami na poziomie Kapitan Sowa na tropie zbyt zabawnymi, żeby traktować je poważnie. Na szczęście jakby na marginesie głównego nurtu powstało kilka


perełek, ale paradoksalnie, w czasach twórczej wolności zostały one zupełnie zapomniane.

Amras: Jestem ciekawy, co Pana skłoniło do skupienia się na tematyce fantasy i science fiction – jest to przedłużenie swoich zamiłowań z dzieciństwa, dla których nie jest już wystarczające samo pochłanianie książek o takiej tematyce? Fantastyka wzięła się stąd, że nie jestem normalnym człowiekiem. Wszędzie wokół widzę fascynujące historie, dziwne, ukryte rzeczy, których inni nie dostrzegają. Nazywają otaczający nas świat światem realnym, a on przecież wcale taki nie jest. Wokół są czary, naukowcy badają rzeczy, nie mając pojęcia, do czego ich to doprowadzi, a tajemnicze istoty żyją wśród nas. Ale, nie wiedzieć czemu, takie widzenie świata ludzie nazywają fantastyką.

OssieS: Pana książki są niczym dobry narkotyk, który kreuje w naszym rozumie inny świat, odbiegający od zwyczajnej i szarej rzeczywistości. Do której książki swojego autorstwa chciałby się Pan przenieść? No i dostałem strzał między oczy. Zostałem załatwiony… A trzeba było choć jedną książkę napisać w ten sposób, żeby


przedstawić świat jako przychylny, sprzyjający i taki, w którym chciałoby się żyć. No niestety. Chyba do żadnej własnej książki nie chciałbym się przenieść, bo tam niekoniecznie jest przyjemnie. A poważnie: opisuję sam siebie w praktycznie każdej książce, którą stworzyłem. I jakoś sobie tam radzę (no, ale niestety gram nie fair – mam moc stwórczą).

Magdalena: Czytając Achaję, miałam wrażenie, że nie tylko pragnie Pan napisać ciekawą historię, ale że stara się Pan stworzyć książkę z przesłaniem. Achaja między innymi ukazuje brutalność ludzkiej natury. By przetrwać, nie tylko dostosowujemy się do napotkanych warunków, ale stajemy się ludźmi, którymi kiedyś gardziliśmy, których się baliśmy. Z ofiary często wyrasta kat i oprawca. Co chciał Pan osiągnąć, pisząc Achaję? Co pragnie Pan przekazać czytelnikowi, tworząc? Jestem zwolennikiem tezy, że literatura nie ma jakiegoś konkretnego celu. Piszę o sprawach, które znam, które mnie nurtują, ciekawią, których doświadczam. Nie ma w tym żadnego ukrytego celu przekazania jakichś konkretnych treści. Oczywiście taki przekaz powstaje, ale sam, bez mojego udziału. Pisząc o czymkolwiek, wyrażam przecież swoje poglądy i swoje widzenie danych spraw.


mamnamyszy: Czym Pułapka Tesli zainteresuje wybornego książkowego mola, czym młodszego, mniej doświadczonego odbiorcę? Pojęcia nie mam. Nie sposób wniknąć do umysłu czytelnika. Nie ma żadnego klucza, który pozwalałby się zorientować, co kto lubi, a czego nie. Tę samą rzecz jedni chwalą, inni ganią, dlatego nie da się powiedzieć, co kogo będzie rajcować i to jeszcze z rozbiciem na grupy. To jest tak samo niemożliwe, jak pisanie „pod czytelnika”.

triste: Gdzie znajdziemy Pana w Pułapce Tesli? Prawie

wszędzie.

Ale

najbliższe

mi

alter

ego

jest

w opowiadaniu A jeśli to ja jestem Bogiem?. Tam bohater jest architektem, jak ja. Mówią do niego „panie doktorze”, choć nie jest lekarzem, tylko inżynierem, który zrobił doktorat. Potrafi śnić świadomie, to znaczy może ingerować we własne sny i zmieniać ich treść. Wszystko mamy wspólne – nawet samochód. Jedyną rzeczą, której nie potrafię w przeciwieństwie do niego, jest ingerencja w cudze sny.

mio: Czy z osobą Tesli wiążą się jakieś szczególne myśli, może nawet wspomnienia, które chciał Pan zawrzeć w swojej


książce? Jako dziecko oglądałem telewizor marki Tesla. Nie jestem pewien, ale chyba rodzice mieli też odkurzacz tej firmy. Długo później odkryłem, że to nazwisko człowieka i to w dodatku postaci dość tragicznej. Kiedy poznałem życiorys Tesli, trochę zacząłem go rozumieć i stał się bliską mi osobą. A samo opowiadanie wzięło się stąd, że na Polconie w Poznaniu złapał mnie Maciek Parowski i krzyknął tonem nie znoszącym sprzeciwu: – Napiszesz mi opowiadanie! – Jakie? – odparłem zdziwiony. Zastanowił się przez ułamek sekundy. – Będzie miało tytuł „Pułapka Tesli”. Tyle o nim wiem jak na tę chwilę. Resztę już ty mi dopowiesz. I taki był początek.

anitamta: Czy pisząc kolejną książkę, czuje Pan presję ze strony czytelników, którzy oczekują, że kolejna powieść będzie coraz lepsza? Jak to wpływa na pisarza, a może zupełnie nie ma znaczenia? Nie znam zdania czytelników na temat tego, jaka jest kolejna powieść. Nie ma żadnego kanału informacyjnego, dzięki któremu mógłbym się o zdaniu odbiorców dowiedzieć. Może i dobrze, bo


każdy czytelnik ma inne zdanie i przy nakładzie kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy jako feedback dotarłoby do mnie kilkadziesiąt tysięcy diametralnie różnych opinii. Natomiast potrzebę bycia lepszym od samego siebie psychologowie nazywają syndromem „pogoni za własnym cieniem” i dotyczy on wszystkich pisarzy.

Joanna: Gdyby zaproponowano Panu zekranizowanie jednej powieści Pana autorstwa i mógłby Pan wybrać zarówno powieść, jak i głównych aktorów, to wybór padłby na…? Wszystkim powinni się zajmować profesjonaliści, ludzie posiadający odpowiednie wykształcenie w danej dziedzinie. Ktoś, kto się na tym zna, powinien wybrać powieść, scenarzysta stworzyć scenariusz, ktoś po szkole filmowej wyreżyserować, a specjalista od castingu wybrać odpowiednich aktorów. Ja się na tym wszystkim nie znam. Natomiast co do kwestii, którą powieść ja wybrałbym do sfilmowania, odpowiedź brzmi: chciałbym, żeby przeniesiono na ekran wszystkie. Tantiemy w branży filmowej należą do bardzo wysokich.

Kamil90: Czy nie obawia się Pan o przyszłość książki drukowanej czy też książki w ogóle?


Już starożytni Grecy narzekali na upadek obyczajów, coraz gorszą młodzież i osłabienie czytelnictwa. A skoro już od paru tysięcy lat toczymy się w dół po równi pochyłej, to pewnie jeszcze od dna dzieli nas kolejne parę tysięcy. Książka żyje i ma się dobrze. To tylko socjalizm rozbuchał w nas durne żądania, żeby czytał każdy. To bzdury. Czyta tyle osób, ile ma czytać.

Pat: W jednym z wywiadów powiedział Pan: Lubię te szeleszczące papierki, bo dzięki nim mogę się bawić, stawiać ulubionym dziewczynom, jeździć po kraju i poznawać naprawdę całą Polskę, nasz piękny kraj. Zupełny odlot. Przez ostatnie dwa lata po raz pierwszy w życiu. Warto było – wiem, gdzie są kasy na dworcu w Bydgoszczy, gdzie dobry hotel w Białymstoku, gdzie najlepsza knajpa w Krakowie, na co uważać w Warszawie i dlaczego wystrzegać się ronda we Władysławowie. Jak dostać się na autostradę w Katowicach, gdzie są najsmaczniejsze śledzie w Częstochowie i jakich restauracji nie odwiedzać w Gorzowie. Dlaczego lepiej pić w Zakopanem, a raczej unikać Helu. Czemu pstrąg w Nowym Sączu jest gorszy od tego w Poznaniu. Czym różnią się knajpy w Lubinie od tych w Lublinie. Zjeździłem cały kraj. Od granicy czeskiej do szwedzkiej. Od białoruskiej do niemieckiej. Czy w związku z tym w przyszłości możemy się


spodziewać

niezwykłego

rodzaju

przewodnika

Pana

autorstwa? Co mogłoby Pana skłonić do napisania go? Przymierzam się do napisania takiego przewodnika od wielu lat. Troszeczkę skromniej – byłby to przewodnik po Wrocławiu. Książka byłaby opisem zdarzeń historycznych, które naprawdę miały miejsce i realnie kształtowały miasto, a także faktów, które nigdy nie miały miejsca, a jedynie zostały opisane w różnych powieściach. To samo dotyczyłoby miejsc. Chciałbym opisać te, które można zobaczyć, te, które kiedyś istniały, ale w wyniku różnych zawirowań zostały zniszczone, a także te, których nigdy nie było. Powstały jedynie na deskach projektantów i nigdy ich nie zrealizowano. Problem jest tylko jeden: z natury jestem perfekcjonistą. I pęta mnie świadomość, że tego uczciwie i skrupulatnie nie da się zrobić. A może inaczej: chcąc to zrobić, musiałbym poświęcić temu zadaniu całe życie.

bidon: Kto zauważył Pana talent literacki? A może to Pan, sam od początku wiedział, że pisanie jest jakby stworzone dla Pana? Nikt jak dotąd nie zauważył u mnie talentu literackiego.


20.11.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 34 Przeczytane książki: 9929 Chcą przeczytać: 13385


Dodatek do części: Polska szkoła wyobraźni

Zagraniczni mistrzowie wyobraźni


Rozmowa z Trudi Canavan

Aaa2828: Pani utwory poruszają bardzo szerokie spektrum tematów i uczuć. Czy tak skonstruowane książki przeznaczone są dla czytelników dorosłych czy raczej dla nastolatków? Jaki pierwotnie był Pani zamiar? Nigdy specjalnie nie pisałam dla rynku młodzieżowego. Staram się, aby moje książki docierały do czytelników bez względu na wiek, z wyjątkiem dzieci. Jedynym wyjątkiem była trylogia Era Pięciorga, którą adresowałam raczej do nieco starszych czytelników, ale to ze względu na sceny erotyczne, które jednak i tak nie są nadmiernie rozbudowane.

Inka: Wydawać by się mogło, że pisanie o magach i czarodziejach po Joanne K. Rowling jest kopiowaniem jej „pomysłu”, ale Pani książki znacznie różnią się od powieści J.K. Rowling. Czy Pani zdaniem są jakieś wspólne elementy łączące Cykl o Kyralii z Harrym Potterem? Ludzie pisali o magach i czarodziejach jeszcze przed narodzinami J.K. Rowling. Napisałam Trylogię Czarnego Maga, zanim książki Rowling zostały opublikowane i aż do


ukazania się moich powieści nie czytałam żadnej z przygód Harrego Pottera. Lubię u Rowling ideę szkoły czarodziejów, w takim samym stopniu jak lubię Trylogię Ziemiomorza Ursuli Le Guin czy Sagę o wojnie światów Raymonda Feista. Są to bardzo różne książki i prawdopodobnie, tak jak i u mnie, światy i magia raczej ewoluowały w nich, niż powstały jako kopia innego świata czy systemu magicznego.

Uleczkaa38: Czy zatem podziela Pani opinie wielu autorów fantasy, że wszystko co świeże, zaskakujące, zostało już napisane, zaś kolejne dzieła są jedynie naśladownictwem starych pomysłów? Zgadzam się z pierwszym stwierdzeniem, jednak nie z drugim. Wszystko już zostało kiedyś wymyślone. Jednak nie zupełnie zostało napisane w tej samej kombinacji. A szczególnie w tym gatunku częścią wyzwania i radości z pisania jest budowanie na czymś, co było już stworzone niegdyś.

Aaa2828: Cykl o Kyralii wciąż się rozszerza o nowe pozycje. Czy ma już Pani ułożony plan zakończenia całości? A może Królowa zdrajców jest już ostatnią z części?


W tym momencie nie mam planów na kolejne książki. Nie miałam jednak również planów na prequel i sequel po zakończeniu Trylogii Czarnego Maga. Zawsze istnieje szansa, że jakieś pomysły przyjdą mi do głowy w najbliższym czasie, dlatego niczego nie wykluczam.

konto_usuniete: Podobno sen był inspiracją do powstania pierwszego rozdziału Gildii Magów. Czy również jakieś inne pomysły zaczerpnięte ze świata snów przeniosła Pani na karty swych powieści? Większość snów nie nadaje się na kanwę powieści, czasami jednak zdarzają się takie momenty lub emocje, które mogą się stać inspiracją dla jakiejś historii. Sądzę, że scena, w której Sonea widzi, że coś się dzieje w domu Wielkiego Mistrza, mogła również być sceną ze snu. Nie pamiętam jednak żadnych moich ostatnich snów, które zaowocowałyby stworzeniem opowieści.

Annalynne: Jakie były alternatywne zakończenia Trylogii Czarnego Maga? Pani początkowa koncepcja przebiegu historii z pewnością zmieniała się wielokrotnie. Dużo było takich zmian, które znacząco wpłynęły na dalszą część opowieści?


Kiedy wpadłam na pomysł zakończenia Trylogii Czarnego Maga, wiedziałam, że jest idealne. Nigdy się nie zmieniło. W rzeczywistości byłam tak bardzo pewna, że jest to świetne zakończenie, że porzuciłam moją pracę, by móc dokończyć książkę. Największą zmianą, jakiej kiedykolwiek dokonałam, był środek Nowicjuszki. Wycięłam scenę, gdzie Rothen zabrała Soneę daleko od prześladowców na uniwersytecie do swojego rancza na wsi. Przypominało to coś na kształt romansu regencyjnego i zupełnie nie pasowało do opowieści!

konto_usuniete: Czy Pani zdaniem jest jakaś szansa na zekranizowanie Trylogii Czarnego Maga lub innych książek Pani autorstwa? W jednym z wywiadów wspomniała Pani, że w roli Sonei chętnie zobaczyłaby Natalie Portman, Akkarina zaś zagrałby Daniel Day-Lewis. Czy te propozycje są aktualne? Bardzo bym chciała, by stworzono filmy na podstawie moich książek. Mam agenta do spraw filmów i trochę się tym interesowaliśmy, jednak nic jeszcze nie zostało sprzedane. Nie ma żadnego pośpiechu. Ja wolę poczekać na ofertę od odpowiedniej osoby, a nie tylko sprzedać prawa dla świętego spokoju.


Annalynne: Musi Pani przyznać, że poruszyła w swojej Trylogii Czarnego Maga bardzo kontrowersyjny temat homoseksualizmu. Motyw ten przewija się w pani książkach niejednokrotnie. Czym się pani kierowała? Chęcią dokładniejszego przedstawienia krain i różnic między nimi, przemówienia do czytelników, czy może kierowały Panią własne pobudki? Homoseksualizm jest i zawsze był jedną z form zachowań seksualnych, dlatego bez niego stworzony przeze mnie świat byłby w mniejszym stopniu zbliżony do realnego. Uwzględniłam tę kwestię nie po to, by coś udowodnić lub aby wywołać dyskusję, chyba że już samo takie podejście coś udowodniło lub wywołało dyskusję.

Annalynne: Nie jest Pani osobą, która dzieli postaci i ich zdolności na dobre i złe. Można powiedzieć, że jest wręcz przeciwnie – przeplata je Pani. Czy jest to spowodowane tym, że o wiele bardziej interesuje Panią ukazanie czarnej magii z tej dobrej strony? Staram się stworzyć w miarę realnych bohaterów, a skoro większość ludzi ma zarówno dobre, jak i złe cechy, takie też są postaci w moich książkach. W Trylogii Czarnego Maga


rzeczywiście uwypuklam prawdę, że wiele rzeczy, które z definicji są dobre i mogą przynosić wiele korzyści, w niepowołanych rękach mogą się stać przyczyną zła.

Paweł: Zdarza się, że napotykam w notach recenzenckich i innych źródłach stwierdzenia, które zdają się zaświadczać o pewnym podziale literatury fantasy na fantasy tworzoną przez kobiety i tę kreowaną przez mężczyzn. Różnica wydaje się intuicyjnie zrozumiała, tym bardziej dla kogoś profesjonalnie zajmującego się owym gatunkiem. Ciekaw jestem, czy dla Pani jest zauważalny „konflikt interesów” w odniesieniu do książek pisanych przez Andrzeja Sapkowskiego oraz tych autorstwa Ewy Białołęckiej, czy Ursuli K. Le Guin i Orsona Scotta Carda. Czy faktem staje się, że wśród odmian fantasy wyrastają kolejne, jak fantasy „M” (male) i fantasy „F” (female)? Zarówno kobiety, jak i mężczyźni mogą tworzyć ten typ literatury, który społeczeństwo utożsamia z drugą płcią, i robić to naprawdę dobrze. Jeśli ktokolwiek (bez względu na płeć) czyta jeden określony gatunek literatury, to bardzo prawdopodobne, że w tym gatunku będzie tworzył, ale nie oznacza to, że nie ma od tego wyjątków. I że te wyjątki nie mogą być dobre. Czasami wręcz te


wyjątki mogą być wielką kulturową zmianą, dzięki której ta druga płeć odkryje i przyswoi sobie taki gatunek, którego do tej pory nie uznawała. To jest największa korzyść z takich książek jak Harry Potter czy Zmierzch, że ludzie, którzy wcześniej nie czytali fantasy czy romansów paranormalnych, zostali przekonani do tego, aby spróbować czegoś nowego. Kto wie, może następnym światowym bestsellerem będzie romans militarny, który sprawi, że kobiety zaczną czytać powieści militarne, a mężczyźni zagustują w romansach?

Annalynne: Tolkien uważał, że książki fantasy powinny być od początku do końca wykreowane przez autora, natomiast zdaniem Lewisa wystarczy do rzeczywistości dodać elementy fantastyczne. Ku której wypowiedzi się Pani skłania i dlaczego? Ku obu! Oczywiście preferuję stwarzać świat zupełnie inny niż nasz. Zaludniam go jednak ludźmi, dlatego moi bohaterowie zachowują się jak normalni ludzie, posiadają ludzkie troski i ludzkie cechy.

Pat: Jak udaje się Pani pogodzić pisanie z pracą ilustratorki, projektantki i szefowej działu graficznego jednego z literackich


magazynów? Nie godzę! Już nie pracuję jako ilustratorka ani projektantka.

Józef: Nie da się ukryć, że Pani powieści są bardzo obszerne. To pewnie rodzi problemy dotyczące ewentualnych zmian. Czy nie zdarzają się momenty, gdy nagle dostrzega Pani, że coś poszło nie tak i ma ochotę skreślić ostatnie pięćdziesiąt stron albo w ogóle przebudować całą powieść? Co Pani wtedy robi? Zmagam się z kilkoma fragmentami, a potem proszę mojego wydawcę o przedłużenie terminów. Tak naprawdę zdarzyło się to tylko raz, gdy byłam bliska zakończenia Głosu bogów. Zdałam sobie sprawę, że przegapiłam możliwość umieszczenia dwóch bohaterów w zabawnej sytuacji, więc dodałam sobie po prostu na to trochę czasu. Musiałam jednak przeredagować tylko kilka rozdziałów, nie całą książkę. A pozostałe moje powieści pisałam według konspektu, który przygotowałam na samym początku, co naprawdę się w tych wypadkach sprawdziło, oczywiście z maleńkimi zmianami w czasie bieżącej pracy nad tekstem.

Annalynne: Wielu młodych ludzi zaczyna pisać i publikuje swoje teksty na blogach lub portalach społecznościowych. Jest


jednak wielu przeciwników takiej formy rozwoju. Jakie jest Pani zdanie na ten temat? Uważa Pani, że to dobry kierunek, czy wręcz przeciwnie – że w ten sposób nie można nic osiągnąć? Jakie były początki Pani pisarstwa? Zaczynała Pani od szkolnych opowiadań, a może najpierw pisała Pani do szuflady? Nigdy nie opublikowałam żadnej z moich opowieści na blogu ani w serwisie społecznościowym, gdyż nie potrzebowałam tego robić. Mogłam tego spróbować, by otrzymać jakikolwiek feedback, jednak zawsze miałam przyjaciół, którzy chętnie dostarczali mi potrzebnych informacji. Tak naprawdę nigdy nie chciałam, by to, co piszę, było wystawione na widok publiczny, dopóki nie będzie wystarczająco dobre, aby mogło zostać opublikowane. Nie byłam przekonana, że tekst mojego autorstwa jest wystarczająco dobry, dopóki mój wydawca tego nie opublikował! Sądzę, że ktoś, kto zamieszcza swoje prace na blogach lub serwisach społecznościowych bez tej gwarancji, musi mieć bardzo dużo pewności siebie i elastyczności.

Psyche: Co Pani sądzi o tak zwanej fanfiction? Czy podoba się Pani, że wielbiciele tworzą alternatywne losy bohaterów Pani książek? Czy jest Pani zadowolona, że świat, który Pani


stworzyła, stał się inspiracją dla wielu ludzi? Ma Pani jakieś porady dla osób tworzących tego typu dzieła? Nie mam nic przeciwko fanfiction zainspirowanej moimi książkami, tak długo, jak długo jej autorzy nie decydują się na publikację. Mówię tu o fanfiction, która dodaje coś do opowieści i rozwija pewne wątki z jakimiś drobnymi zmianami. Jest jednak coś takiego jak zła fanfiction. Kilka lat temu pewien pisarz skontaktował się ze mną, twierdząc, że przepisał całą Trylogię Czarnego Maga, wyłączając wątek homoseksualny, śmierć postaci oraz uwydatniając wiele wątków romansowych. Wydawało się, jakby chciał „naprawić” książkę, a nie jedynie celebrować ją. To, co on zrobił, nie było tak naprawdę realizacją idei fanfiction.

z

Pat: Gdyby miała Pani wybór i mogła posiąść jedną magicznych zdolności, w czym chciałaby się Pani

specjalizować i dlaczego? Uzdrawianie. Można pomóc innym ludziom oraz żyć bardzo długo w zdrowiu i z energią na osiąganie wielu rzeczy.

05.09.2012


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 42 Przeczytane książki: 26254 Chcą przeczytać: 48672


Rozmowa z George’em R.R. Martinem

Irmina: Zarówno w Pieśni lodu i ognia, jak i w Lodowym smoku pojawia się motyw zimy, mrozu, chłodu zabójczego dla większości stworzeń. Dlaczego zima jest dla Pana tak inspirująca? No cóż, nie wiem. Skojarzenie zimna i śmierci nie jest niczym odkrywczym. Zapewne zainspirowało mnie to, że żyłem w miejscach, gdzie było bardzo zimno, gdzie były bardzo srogie zimy. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mieszkałem w Chicago, a w późnych latach siedemdziesiątych w Iowa, gdzie zimy były bardzo śnieżne i mroźne. I to na mnie wywarło wrażenie, to skojarzenie śmierci i zimna.

Dunk: Mówił Pan kiedyś, że Pieśń lodu i ognia początkowo miała być trylogią, a skończyła się jako siedmiotomowa saga. Jak duże są różnice między oryginalnym pomysłem a dzisiejszymi planami? Czy jest możliwe, aby saga rozrosła się jeszcze bardziej? Wie pan… Tolkien powiedział kiedyś o Władcy Pierścieni, że opowieść narasta w czasie opowiadania. Możesz wyczuwać


historie, które nadejdą, ale i tak nigdy nie wiesz, jak będą długie i skomplikowane, dopóki nie siądziesz i nie zaczniesz pisać. Pierwotnie planowałem raczej trylogię. Miałem w głowie ogólną ideę, raczej abstrakcyjne sto stron. Ale historia narastała w miarę opowiadania i zajęła mi o wiele więcej czasu.

Dunk: Czy ma Pan stuprocentową pewność, jaki będzie koniec tej sagi? Czy ktokolwiek poza Panem zna jej zakończenie? Wiem oczywiście, jaki mniej więcej będzie koniec, ale to jest stan, jaki często porównuję do wyruszania w podróż. Kiedy wybierasz się w podróż, znasz jej cel, wiesz, jak tam dotrzeć, ale niekoniecznie co będzie za zakrętem, kogo poznasz po drodze, jaka będzie sceneria, ani jakie czekają cię przygody. I to jest to, co odkrywasz, pisząc. Ale oczywiście wiem, jakie losy czekają głównych bohaterów i znam ostateczny koniec.

Czy podobała się Panu współpraca stworzeniem serialu? Czy jest to trudne?

z

HBO

nad

Tak, oczywiście – bardzo to lubię. To świetni ludzie, robią najlepsze programy telewizyjne w całych Stanach. Przy tym


konkretnym

programie

zgromadziliśmy

doskonały

zespół

prowadzony przez Davida Benioffa i Dana Weissa. Mamy wspaniałych reżyserów, znakomitą obsadę i ekipę, więc to była czysta przyjemność, radość.

Dlaczego Starkowie? Dlaczego traktuje ich Pan w ten sposób? Oślepia ich Pan, zabija, tak łatwo się ich Pan pozbywa? Cóż mogę powiedzieć? Musicie ciągle czytać moją historię i odkrywać losy moich bohaterów.

Jeszcze

na

koniec

kilka

słów

do

użytkowników

lubimyczytać.pl Witam. Tu George R.R. Martin. Dziękuję wszystkim za czytanie moich książek. Proszę, czytajcie dalej. Trzymajcie się!

25.02.2012


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 42 Przeczytane książki: 26254 Chcą przeczytać: 48672


Kraina grozy


Rozmowa z Zygmuntem Miłoszewskim

Pat: Jak w jednym zdaniu zachęciłby Pan do lektury swoich książek? Jeśli chcesz, żeby podróż PKP z Przemyśla do Świnoujścia minęła niezauważenie, weź Zygmunta na drogę.

Bibliofilka: Niektórzy przypinają Panu etykietkę nowego Dana Browna. Czy podoba się Panu to porównanie? Jeśli już muszę być do kogoś porównywany, to nie jest źle być wymienianym jednym tchem z autorem najbardziej bestsellerowych powieści sensacyjnych. Chociaż osobiście bardziej mnie cieszą porównania do Artura Péreza-Revertego. W tym gatunku to dla mnie mistrz, który najlepiej potrafi połączyć chwytającą czytelnika za gardło przygodową fabułę z erudycją. Znacznie jest mądrzejszy i ciekawszy od Dana Browna.

Molarnia: Jerzy Pilch powiedział o Panu „pisarz rasowy”. Takie słowa dodają skrzydeł czy może stają się obciążeniem dla początkującego autora?


Trudno mi uwierzyć, że różne pochwały i przejawy docenienia mogą być obciążeniem dla autora. Do tej pory pamiętam euforię, która towarzyszyła mi po tekście Jerzego Pilcha. Mówiłem potem w wywiadach, że powielę tamtą gazetę i wytapetuję nią mieszkanie. Jest nawet chyba taka technika plastyczna, żeby utrwalać czasopisma na ścianach. Większym obciążeniem są dla mnie pozytywne recenzje czytelników niż krytyków i ludzi z branży. Wiem, że entuzjazm tych pierwszych oznacza, iż pewnie wielu pójdzie do księgarni i wyjmie pieniądze na nową książkę. Nie chciałbym ich zawieść.

SłabyGracz: Jak wygląda Pana praca nad fabułą. Układa ją Pan misternie, jak Henning Mankell, czy po prostu pisze, jak Sylwia Chutnik? Układam. Wierzę, że proza to dziedzina sztuki, która najwięcej wspólnego ma z architekturą. Tak samo każda śrubka, każdy nit i każda krokiew muszą być na swoim miejscu, żeby całość się nie zawaliła. Oczywiście nie jestem jakimś fundamentalistą, realizuję plan fabularny, znam mniej więcej cel, do którego dążę, ale kiedy pojawiają się lepsze pomysły albo okazuje się, że coś nie działa tak, jak chciałem, wtedy oczywiście rozważam kwestię od nowa. To też mój sposób na życie, żeby realizować ogólny plan, ale być bez


przerwy gotowym na zmiany i korekty – lub zawrócenie o 180 stopni.

Magdalena: Często Pan ironizuje. Czy uważa Pan, że stosowanie tego środka ułatwia opisywanie pewnych wydarzeń, a może jest wręcz przeciwnie? Ironizuję, ponieważ w prozie bogiem, prorokiem i papieżem jest dla mnie Kurt Vonnegut. Uwielbiam jego opis świata, za którym stoi życzliwe zdumienie i zawsze lekko podniesiona brew, jakby chciał w każdym zdaniu zapytać: „ludzie, ale wy tak naprawdę?”. Patrzę podobnie, choć nie potrafię tego tak mistrzowsko wyrazić i zawsze będzie mi bliższa narracja Vonneguta i Woody’ego Allena niż Manna i Bergmana. Życie jest za krótkie, żeby traktować je z nadmierną powagą. A wracając do pytania, ironia zawsze oznacza dystans, a dystans pozwala więcej zobaczyć i więcej zrozumieć.

Magdalena: Razem z Borysem Lankoszem przygotował Pan ekranizację Ziarna prawdy. Jak przebiegała Panów praca nad ostateczną jego wersją? Czy były fragmenty, których za żadne skarby nie chciał się Pan pozbyć? O co się Panowie spierali, w czym byli zgodni? Czy mieli Panowie podobną wizję


ostatecznej wersji? Od razu na początku uznałem, że szefem jest Borys. To będzie jego film, nie chcę być autorem-wariatem, który czuwa, żeby żadnego zdania nikt nie przeinaczył. Dlatego przy zmianach to on ma ostatnie słowo, ale przyznaję, że jestem z tych zmian bardzo zadowolony. Po przełożeniu powieści na język scenariusza okazało się, że wiele scen nie ma racji bytu, bo na przykład dzieją się tylko w głowie Szackiego, a jak to pokazać na ekranie? Dlatego musieliśmy je pozamieniać na takie sceny, które pokazują to samo w sposób filmowy, atrakcyjny wizualnie. Niektóre zmiany są tak fajne, że zupełnie poważnie zastanawiam się, czy nie zrobić poprawionego wydania powieści.

Izabela81: Morderstwa popełniane w Ziarnie… są wyjątkowo szokujące, sprawca działa z premedytacją i jest w tym, co robi, niezwykle konsekwentny. Czy kreśląc tę postać i okoliczności morderstw, posiłkował się Pan może badaniami psychologii kryminalistycznej? Stworzył sobie najpierw profil sprawcy? Jak Pan nad tym pracował? Nie chcę zdradzać zakończenia, ale teatralność zbrodni z Ziarna… jest pewną zasłoną dymną, za którą kryją się inne motywy. A psychologia mordercy mnie jakoś szczególnie nie


interesuje, ponieważ zgadzam się z tezą, że poza wyjątkowo zaburzonymi przypadkami nie ma typowej osobowości mordercy. Nikt z nas nie budzi się zabójcą, ale potem w ciągu dnia zdarza się, że niezwykły splot okoliczności, emocji, sposobności doprowadza do tego, że w tym ułamku sekundy ktoś jest skłonny zabić. I idzie spać jako zabójca, choć parę godzin wcześniej był przecież normalnym człowiekiem. Pięknie pokazuje to Karin Fossum w swoich powieściach.

AMisz: Ile Miłoszewskiego jest w Szackim? Kiedyś odżegnywałem się w stu procentach, tłumacząc, że główny bohater ma zbyt wiele funkcji do odegrania w powieści, żeby można sobie było pozwolić na wzorowanie go na prawdziwych osobach. Teraz myślę, że w Szackim trochę jednak ze mnie jest, przede wszystkim pewna irytacja na Polskę, poglądy, publicystyczne zacięcie.

Ambrose: Jaka jest Pana recepta na dobry kryminał? Czy Pana zdaniem zawsze powinno się mieć do czynienia z mordercą, zbrodnią oraz detektywem? Co Pan sądzi o książkach, w których ten powszechnie znany schemat zostaje


w jakiś sposób zaburzony (Katar Lema, Gumy Robbe-Grilleta czy Szmira Bukowskiego)? Z wymienionych pozycji czytałem tylko Katar i szczerze mówiąc, prawie go nie pamiętam, więc nie będę się snobował na literaturoznawcę. Widziałem za to kilka innych eksperymentów i wszystkie były miłą odmianą. Tylko raz czułem się zawiedziony – kiedy w klasycznym dość kryminale współczesnym (tytuł pominę) autorka postanowiła nie powiedzieć na koniec, kto zabił. Super pomysł, jako autor doceniam ten zabieg, który świetnie pokazuje rzeczywistość śledztwa. Ale jako czytelnik zgrzytałem zębami. A recepty nie mam. Staram się tak pisać, żeby czytelnik był ciekaw, co będzie dalej. I myślę o tym bez przerwy. Ale wiele rzeczy robię intuicyjnie.

Magdalena: Napisał Pan horror, fantastyczną baśń, thriller. Tworzy Pan więc dla dorosłych, młodzieży i dzieci. Który czytelnik jest najbardziej wymagający, dla którego pisanie jest największym wyzwaniem? Czy jest coś, czego nauczył się Pan od czytelników? Najbardziej wymagający jest mimo wszystko czytelnik dorosły. Ma za sobą wiele lektur, zna schematy, trzeba się naprawdę postarać, żeby pożeracza gatunku czymś zaskoczyć. A bez


zaskoczenia nie ma kryminału. Ale największe wyzwanie to literatura dla dzieci, ponieważ wtedy na autorze spoczywa największa odpowiedzialność. Emocjami dzieci łatwiej manipulować, dlatego trzeba być bardzo ostrożnym. Na przykład pamiętać, żeby nie przesadzić z elementami napięcia czy grozy, żeby zawsze wyciągnąć małego czytelnika w jasne, bezpieczne rejony.

Molarnia: Podobno lubi Pan gry komputerowe. Którą ze swoich książek najchętniej przeniósłby Pan w wirtualny świat? Żadną. Uważam, że ślepą uliczką w myśleniu o grach komputerowych jest porównywanie ich do innych form narracyjnych, do kina lub literatury. Gry muszą wykształcić własny język fabularny, który pozwoli w końcu wykorzystać tę niezwykłą możliwość, że gracz uczestniczy w wydarzeniach i ma wpływ na fabułę. Wtedy gry zaczną opowiadać nowe historie na nowe sposoby.

Pat: Czy podoba się Panu to, co teraz dzieje się z książkami? Powstają audiobooki, e-booki, książki interaktywne. Czy jest Pan zwolennikiem tradycyjnych książek i ma Pan nadzieję, że książka w takiej wersji nigdy nie zniknie?


Każda forma obcowania z literaturą jest dobra. Osobiście nie używam czytnika, ale tylko dlatego, że czekam na model, w którym tło będzie naprawdę białe, a czcionka naprawdę czarna. Teraz męczy mnie, że czytniki są znacznie mniej kontrastowe niż papier. A w ogóle nie jestem żadnym fetyszystą papieru, to całe gadanie o zapachu książek i tak dalej… Ciężkie, miejsce zajmują i kurz się zbiera, ot, prawda o książkach. To jak z obiadem, jakość zastawy i kształt sztućców mają drugorzędne znaczenie dla smaku dania.

Pat: Mówi się, że pisarze nie powinni ani się nawzajem chwalić, ani krytykować. Najlepiej, gdyby w ogóle nie zabierali głosu na temat cudzej twórczości. Jak Pan się do tego odnosi? A dlaczego nie? Prędzej niż krytycy powinni o pisarzach mówić inni pisarze, którzy znają warsztat, znają zawód i potrafią przez to ocenić cudzą pracę. Chociaż trochę prawdy jest w anegdocie, że żadnemu pisarzowi nigdy nie spodoba się książka kolegi. Jeśli będzie słaba, to szlag go trafi, że zmarnował czas. Jeśli będzie dobra, to zazdrość go z kolei będzie zżerać. Škvorecký napisał, że krytyka negatywna w ogóle nie ma racji bytu. Że rolą krytyka jest znajdować w czyjejś pracy rzeczy dobre, inaczej nie ma to sensu. Zgadzam się w stu procentach.


Anna: Jakich cennych wskazówek udzieli Pan młodym początkującym pisarzom? Czy uważa Pan, że istnieje jakaś szczególna recepta na pisanie? Mam do ekranu komputera przyklejoną kartkę z napisem „a odwrotnie?”. To takie przypomnienie, żeby nie podążać za pierwszym pomysłem, jaki przyjdzie do głowy. Ponieważ ten pierwszy zwykle jest najbardziej oczywisty, mózg lubi iść na łatwiznę i wpaść w koleiny. Trzeba mieć na każdego bohatera, wydarzenie czy zwrot akcji co najmniej kilka pomysłów, rozważyć kilka różnych wersji i wybrać tę, która się najbardziej nadaje. Tak, wiem, że nie brzmi to jak romantyczna przygoda, tylko jak żmudna robota. Ale w literaturze nie ma dróg na skróty.

26.08.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 12 Przeczytane książki: 7166


Chcą przeczytać: 9400


Wywiad z Olgą Rudnicką

Angelika: Jak zaczęła się Pani przygoda z pisaniem? Co Panią do tego nakłoniło? Zaczęło się od snów, które spisywałam, mając dwanaście, może trzynaście lat. Stopniowo zaczynałam je ubarwiać, co zapomniałam, to wymyśliłam, i nagle zaczęły one żyć własnym życiem. Zmieniały się w krótkie opowiadania. Moja pierwsza powieść Martwe jezioro była właśnie takim opowiadaniem, które trochę się rozrosło i zrobiła się z tego książka. Pomyślałam sobie: „Dlaczego nie?” i wysłałam ją do wydawcy. Nie wiem, na co właściwie liczyłam, ale decyzja o jej wydaniu była dla mnie ogromną niespodzianką. Dzięki temu mogę robić w życiu to, co naprawdę kocham.

Natalia-Lena: Co zainspirowało Panią do napisania kryminału? Dlaczego właśnie ten gatunek, a nie inny? Kocham kryminały w każdej postaci. Książki, filmy, filmy paradokumentalne. Dobry thriller i horror przyprawia mnie o dreszcz, choć część horrorów oglądam przez palce… Nie każdy kryminał musi być odzwierciedleniem Manninga czy Deavera. Moje powieści są humorystyczne, przynajmniej czytelnicy tak twierdzą,


z wyjątkiem Lilith i Cichego wielbiciela, które poruszają inną tematykę, ale zdecydowanie lepiej czuję się w tych moich „kryminałkach”, gdzie intryga goni intrygę, a bandyta niekoniecznie musi być złym charakterem.

Anna: Czy zdarza się Pani przenosić charakter i usposobienie znanych Pani osób na tworzone przez Panią postacie, czy raczej Pani tego unika? Chciałabym powiedzieć, że zdecydowanie tego unikam, choć po jakimś czasie, biorąc książkę do ręki, stwierdzam, że gdzieś ktoś zabłysnął na chwilę. Nie jest to jednak osoba z krwi i kości przeniesiona żywcem do tekstu, lecz raczej jakaś cecha, jak na przykład wścibska pani Krysia z Zacisza 13, która wszystko widzi, wszystko wie, a czego nie wie, to się dowie. Chyba tak do końca nie da się uniknąć tego problemu, bo moi znajomi bardzo chętnie rozpoznają się w postaciach, co mnie nieodmiennie zdumiewa, bo nawet po głębokim przemyśleniu osoba X nie pasuje mi ni w ząb do bohatera książki, a jednak… Rzecz jasna, dotyczy to tylko tych dobrych cech, do złych nikt się jakoś nie przyznaje…

Natalia-Lena: Zastanawiała się Pani kiedyś nad napisaniem


powieści opartej na Pani doświadczeniach oraz historiach podopiecznych, które związane są z pracą w Polskim Komitecie Pomocy Społecznej? Nie. Pracuję z osobami bardzo obciążonymi emocjonalnie, psychicznie, społecznie. Praca ta jest dla mnie bardzo trudna pod względem emocjonalnym, ale jednocześnie daje mi wiele satysfakcji. Nie chcę robić nic innego, ale praca ta oparta jest na zaufaniu. Gdybym wykorzystała którąś historię w książce, straciłabym je, a bez tego nie mogłabym w sposób należyty pomagać moim podopiecznym. Nie ukrywam też, że właśnie pisanie jest dla mnie odskocznią od tego codziennego życia. Potrzebuję tego innego świata, żeby zregenerować siły i następnego dnia znów iść do pracy i się uśmiechać.

Natalia-Lena: W sieci krążą informacje o nadchodzącej ekranizacji jednej z Pani powieści – Natalii 5. Czy to rzeczywiście prawda? Jeśli tak, to jak sobie Pani wyobraża wersję filmową tej historii? Czy są konkretni aktorzy i aktorki, których widziałaby Pani w głównych rolach? Tak, to prawda. Niestety, póki co szczegółów nie można publicznie ujawnić. Nie mam żadnych oczekiwań co do fabuły, reżysera, scenarzysty, aktorów. Cieszę się, że uznano mój tekst za


wart zainteresowania, ale co z tego wyjdzie, czas pokaże.

toukie: Jaki jest Pani stosunek do (często, zbyt często) stosowanego przez autorów kryminałów zabiegu deus ex machina? Czy zdarzyło się Pani właśnie w ten sposób rozwiązać akcję w którejś z powieści? Lubię być zaskakiwana, poczuć dreszcz emocji, ale szczerze mówiąc, zastrzeliła mnie Pani tym pytaniem. Niespodziewane pojawienie się nowej osoby czy też okoliczności prowadzących do nagłego rozwiązania akcji, bo domyślam się, że o to znaczenie nam chodzi, może być ciekawą formą poradzenia sobie z zawiłą intrygą, jak przecięcie węzła gordyjskiego. Podejrzewam, że gdybym przyjrzała się własnym powieściom, to kto wie, czy i ja nie skorzystałam z tego zabiegu, choć nie był on celowy. Tak naprawdę opinia należy do odbiorcy, zależnie od tego, czego oczekuje.

Izabela81: Czy w ostatnim czasie poruszyła Panią jakaś polska nowość literacka? Nie przypominam sobie. Chętnie czytam Chmielewską, Zaczyńską, która oczarowała mnie nie tylko książkowym poczuciem humoru, ale i swoją osobowością, gdy spotkałyśmy się na festiwalu


w Siedlcach. Chętnie sięgam po nowości, żeby zobaczyć, co w trawie piszczy, ale nie przypominam sobie niczego szczególnego.

Jolanta: Na Pani blogu czytamy: „Nie jestem ideałem. Lecz radzę sobie z tym idealnie”. Co to znaczy według Pani być kobietą idealną? Nie mam zielonego pojęcia. Nigdy nie byłam ideałem i nie mam takich aspiracji. Staram się żyć w zgodzie ze sobą, nigdy umyślnie nikogo bym nie skrzywdziła, ale zapewniam, że daleko mi do ideału, co świadkowie mogą potwierdzić, popadam ze skrajności w skrajność w najprostszych sferach życia. Albo jestem pedantką, która książki ustawia w rządku za pomocą linijki, albo nie mogę otworzyć drzwi do pokoju, bo jest tam wszystko i to nie tam, gdzie powinno. Albo zaczynam prowadzić zdrowy styl życia i biegam, ćwiczę, zdrowo się odżywiam, albo zabunkruję się w kącie i wcinam żelki, chipsy i co mi tam pod rękę wejdzie, a ruch ogranicza się do otwarcia szuflady i sprawdzania, cóż tam jeszcze mi się trafi…

Anna: Jeśli miałaby Pani możliwość porozmawiać z jednym z Pani ulubionych pisarzy, kogo by Pani wybrała i dlaczego


właśnie ją/jego? Zdecydowanie Stephena Kinga. To musi być niebanalna osobowość. Tworzyć takie rzeczy?! O! I Stieg Larsson! Jemu zadałabym tylko jedno pytanie: „Jak mógł mi to zrobić i umrzeć?!”. Czuję ogromny żal, choć nigdy go nie spotkałam, nie wiem nic o jego życiu, ale żałuję, że taki pisarz odszedł tak szybko. Łzy cisną mi się do oczu na myśl, jak wielu wspaniałych rzeczy nie zdążył utrwalić na papierze.

16.07.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 10 Przeczytane książki: 2811 Chcą przeczytać: 5172


Rozmowa z Camillą Läckberg

Marta: Jak to jest, że żyjąc w spokojnym i dostatnim kraju, odnajduje Pani tak brutalną i ciemną stronę człowieka? Wszystkie moje książki są fikcją, a historie tam opisane to jedynie wytwór mojej zakręconej wyobraźni. Zawsze interesowałam się dociekaniem źródeł ciemnej strony człowieczeństwa, zastanawiałam się, co doprowadza ludzi do popełniania przestępstw, jak działa ludzka psychika. Staram się w niektórych książkach poruszać tematy, które są dla mnie ważne, takie jak przemoc wobec kobiet czy wzrost znaczenia skrajnej prawicy. Takie rzeczy oczywiście się u nas dzieją, mimo że Szwecja jest cywilizowanym krajem.

Moniaxa: Fjällbacka to urocze miasteczko, w którym wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą. Wydaje się więc bardzo bezpiecznym miejscem. Czy mimo to nie miewa Pani czasem odczucia, że duchy postaci, które powołała Pani do życia, a których losy niejednokrotnie bywają więcej niż tragiczne, podążają za Panią? Fjällbacka jest rzeczywiście miasteczkiem, w którym wszyscy


się znają – szczególnie poza sezonem, kiedy w całej Fjällbace znajdziemy zaledwie kilku turystów. A moi bohaterowie? Oni są ze mną już od tak dawna, podążając za mną na każdym kroku, że zdążyłam się przyzwyczaić. Traktuję ich prawie jak starych przyjaciół.

Karimus: Czy Fjällbacka zmieniła się po tym, jak Pani książki nabrały rozgłosu? Fjällbacka stała się rozpoznawalna w wielu wymiarach. Ludzie z całego świata dowiedzieli się o tej małej osadzie rybackiej. Są tam kręcone filmy telewizyjne spod znaku Morderstwa z Fjällbacki – w tym celu powstało nawet studio telewizyjne „Läckberg”. Do tego restauracje serwują specjalne potrawy sygnowane moim nazwiskiem, więc odpowiedź brzmi – tak, Fjällbacka stała się słynna i zmieniła się po publikacji moich książek.

Bibliofilka: Czy Pani mąż, który jest policjantem, pomaga Pani przy tworzeniu fabuły? A może któryś z Pani bohaterów ma jego cechy? Nigdy nie pokazuję nikomu moich powieści, dopóki nie są ukończone, więc Martin mógł mnie inspirować, ale nie w zakresie


poszczególnych wątków – one wszystkie pochodzą wyłącznie z mojej wyobraźni. Rzeczywiście postać policjanta Patrika powstała już po tym, jak poznałam mojego męża, jednak chyba wszyscy ludzie, których spotykam, inspirują mnie w jakimś sensie. Możliwe, że przekazuję swoim bohaterom pewne cechy osób z mojego otoczenia.

JoannaB: Kiedyś powiedziała Pani, że tkwi w Pani „diabełek”, który podsuwa nowe zajęcia, pomysły. Tak było z udziałem w telewizyjnym programie tanecznym. Co jeszcze podpowiadał Pani kiedykolwiek ten „diabełek”? Nieustannie staram się podejmować nowe wyzwania, testuję w ten sposób, jak daleko jestem w stanie dojść, jakie własne ograniczenia potrafię przezwyciężać. Postanowiłam przekroczyć granice literackie, biorąc się do pisania książek dla dzieci i książki kucharskiej. Jestem również współwłaścicielką firmy jubilerskiej „Sahara Silver”, która dostarcza mi wiele radości. Kolejną sprawą jest współpraca z producentem filmowym Tre Vänner i będące jej efektem filmy, które już wkrótce ujrzą światło dzienne. Wspaniale będzie zobaczyć własnych bohaterów na dużym ekranie.


Chasm: Napisała Pani już sporo kryminałów, książkę kucharską oraz książeczkę dla dzieci. Czy ma Pani zamiar sięgnąć po jeszcze jakiś inny gatunek? W tej chwili jestem zupełnie usatysfakcjonowana tymi gatunkami i nie planuję podejmować się niczego nowego. Będzie oczywiście jeszcze więcej książek o Super-Charliem!

Aneczka: Czy nie tęskni Pani do czasów, w których była Pani anonimowa? Czy te wszystkie spotkania autorskie, wywiady nie są męczące? Czy utrata anonimowości nie jest za wysoką ceną za sukces literacki? Wywiady i podróże to część mojej pracy. To zdecydowanie niewielka cena, jaką płacę za to, że mam moim zdaniem najlepszą pracę na świecie!

Gosia: Jakie książki wywarły największy wpływ na Panią, wywołały największe poruszenie? Czy któraś z nich stała się inspiracją do tego, że sama Pani zaczęła pisać? Będą to wszystkie książki Agathy Christie. Polecam również Tajemną historię Donny Tartt.


Motyl43: Z którym ze współczesnych pisarzy chciałaby się Pani spotkać przy filiżance kawy? Myślę, że znalazłabym wspólny język z Michaelem Connellym. Bardzo chciałabym porozmawiać z nim przy kawie.

Ludmiła: Kryminał to szczególny gatunek – między tak zwaną literaturą wysoką a popularną. Czy zgodziłaby się Pani z twierdzeniem, że właśnie ze względu na swoją pograniczność kryminał pozwala powiedzieć i pokazać więcej? Oczywiście, myślę, że gatunek, jakim jest kryminał, otwiera szerokie pole możliwości. Kryminał może powiedzieć wiele o dzisiejszym społeczeństwie, ale również daje szansę zastanowienia się nad historią, nad zależnościami panującymi pomiędzy ludźmi oraz nad ludzką naturą. Jestem szczęśliwa, że ludzie chcą czytać moje książki i mam nadzieję, że będą dalej śledzić historie moich bohaterów we Fjällbace!

12.11.2012


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 12 Przeczytane książki: 13491 Chcą przeczytać: 17574


Rozmowa z Tess Gerritsen

Barbara: Co zdecydowało o tym, że porzuciła Pani swój wyuczony zawód i zaczęła pisać? Czy była to kwestia chwili, czy może marzenie o pisaniu kiełkowało w Pani od lat? Czy trudno było zostawić za sobą pracę zawodową i zająć się wyłącznie pisaniem? Byłam pisarką, jeszcze zanim zdecydowałam się zostać lekarką. Swoją pierwszą „książkę” napisałam, mając siedem lat. Wtedy też zakomunikowałam rodzicom, że gdy dorosnę, zostanę pisarką. Niestety mój tata ostrzegał mnie, że nie jest to pewny zawód i że jako pisarka nie zdołam się utrzymać. Zamiast tego doradzał mi medycynę. Posłuchałam rad taty, jednak wciąż towarzyszyła mi potrzeba pisania. Kiedy urodzili się moi synowie, a ja musiałam zostać z nimi na kilka miesięcy w domu, ponownie zaczęłam pisać. Powstała moja pierwsza powieść, która po kilku latach całkiem nieźle się sprzedała. Wiedziałam już, że pisząc książki, mogę odnieść sukces.

Wakacyjna: Czy nie żałuje Pani czasem, że porzuciła praktykę lekarską na rzecz pisania? Jako lekarz mogłaby Pani


pomagać ludziom, jako pisarka daje im Pani „tylko” rozrywkę… Medycyna to szlachetny zawód, jednak bardzo trudno było mi pogodzić opiekę nad dwójką moich dzieci z pracą w szpitalu. Mój mąż również jest lekarzem i kiedy urodziły się dzieci, nasze życie nabrało zawrotnego tempa. Czasem trudno było znaleźć dla chłopców opiekunkę. Dlatego, kiedy nadarzyła się okazja, by na jakiś czas zostać w domu, poczułam ulgę. Zawód, który teraz uprawiam, pozwala mi na bycie „mamą w domu” i jednocześnie dobrą pisarką.

Daria: W którą z dotychczas wydanych książek dała Pani najwięcej z siebie? Którą uważa Pani za najciekawszą? Taką książką jest Grawitacja – to było moje największe wyzwanie, jak również najtrudniejsza historia do opowiedzenia. Akcja tego thrilleru toczy się na międzynarodowej stacji kosmicznej, więc napisanie go wymagało przygotowania, szczególnie z zakresu wiedzy dotyczącej astronautyki. Dodatkowym utrudnieniem było to, że w Grawitacji nie ma żadnego czarnego charakteru. To historia o tym, jak rozwój technologii może prowadzić do upadku ludzkości.


Sabina: Bohaterki Pani książek są kobietami, które doświadczyły wielkiego cierpienia, na przykład zostały zgwałcone. Czytając, odnoszę wrażenie, że rozumie Pani osobę, której udziałem stał się potworny ból. Zastanawia mnie, skąd ta znajomość ludzkiej psychiki? Zawsze staram się postawić na miejscu bohaterki. Spojrzeć na świat jej oczyma, wyobrazić sobie jej życie. To pewna zdolność empatii, która sprawia, że bohaterka jest przede wszystkim wiarygodna dla mnie, a przez to również dla moich czytelników.

Littleveronica: Czy czasem utożsamia się Pani ze swoimi bohaterkami? Jak Pani sądzi – jest Pani bardziej podobna do Jane Rizzoli czy do Maury Isles? Zdecydowanie do Maury! Niektóre szczegóły jej życia są zaczerpnięte wprost z mojego. Na przykład miejsce, gdzie chodziła do szkoły, samochód, którym jeździ, czy szkolenie medyczne, które odbyła.

lepsze_LuCz_wróć: Zawsze chciałem spytać autora thrillerów okołomedycznych, którzy to często są lub byli lekarzami, w jakim celu straszą ludzi zagrożeniami płynącymi


czy to ze strony wirusów, czy postępu medycyny, czy też samych lekarzy. O co chodzi? Czy tylko o wystraszenie, czy zwrócenie uwagi na jakiś problem, o którym wprost nawet wy, lekarze, boicie się mówić? Pisząc o szczegółach dotyczących medycyny czy pracy lekarzy, zazwyczaj nie mam żadnych ukrytych intencji (jedynym wyjątkiem był Ogród kości, gdzie przemyciłam przesłanie o tym, jak niebezpieczne może być niemycie rąk). Opisując medyczne procedury, pokazuję po prostu, że moi bohaterowie znają ten fach i że w nauce szukają odpowiedzi na nurtujące ich pytania.

Dominik: Jak długo trwa research w przypadku powieści medycznych i czy jest Pani w ogóle potrzebny? Czy to, co pisała Pani w książkach, zdarzyło się Pani naprawdę? Niektóre książki wymagają bardzo pracochłonnego przygotowania. Przed pisaniem Grawitacji spędziłam miesiące, studiując zasady funkcjonowania programu kosmicznego, odwiedziłam też siedziby NASA w Stanach Zjednoczonych. Pisanie Doliny umarłych wymagało podróży do Wyoming, zobaczenia na własne oczy tamtejszej dzikiej przyrody. Przygotowując się do pisania innych książek, mogłam pracować w domu – szukałam informacji w Internecie, studiowałam książki medyczne,


rozmawiałam ze specjalistami. Na pewno moja wiedza z zakresu medycyny ułatwia mi research.

Ignam: Jako czytelnik doświadczam podczas lektury rozmaitych emocji. W przypadku Pani książek jest to rosnące napięcie, ciekawość, strach, czasem nawet odraza. Co czuje Pani podczas pisania? O tak! Również odczuwam wszystkie te emocje. W zasadzie pisanie wymaga tego ode mnie – muszę przecież czuć to co mój bohater. W przeciwnym razie nie mogłabym szczerze go przedstawić. Czasem zdarza mi się płakać, gdy pracuję nad smutną sceną, a podczas pisania przerażającego fragmentu orientuję się, że moje serce bije jak szalone. To emocje sprawiają, że chcę wiedzieć, co będzie dalej. Słowem, nie potrafię napisać sceny, jeśli nie wiem, co czują w danej chwili moi bohaterowie.

Nikalil: Czy zdarzyło się kiedyś, że zmieniła Pani zakończenie książki bądź jakiś wątek pod wpływem rozmowy z czytelnikiem, fanem lub kimś z rodziny czy przyjacielem? Czasem zmiany sugeruje mój wydawca. Na przykład w oryginalnej wersji Chirurga nie przewidziałam szczęśliwego


zakończenia relacji Catherine Cordell i Thomasa Moore’a. Mój wydawca poprosił, żeby jednak tych dwoje znalazło wzajemną miłość, zgodziłam się i napisałam to inaczej.

Vesna-Parun: W swoich powieściach porusza Pani kwestie bardzo drażliwe, często przemilczane, intymne, wywołujące strach… Czy kiedykolwiek było dla Pani wyzwaniem bądź problemem mówienie o chorobie, śmierci oraz ciemnej stronie człowieka? Czy istnieje dla Pani jakiś temat tabu? Rzeczywiście moje książki dotykają niełatwych tematów. Zorientowałam się na przykład, że bardzo trudno pisać o gwałcie, ponieważ jest to temat bolesny dla wielu osób. Są jednak i takie, o których nie chcę i nie będą pisać, jak morderstwo czy wykorzystanie seksualne dzieci. Jestem matką i wydają mi się one zbyt straszne, żeby nawet o nich myśleć. Jeśli chodzi o religię, to wolę o niej nie pisać, gdyż w USA jest to bardzo drażliwa kwestia i mogłabym zostać zasypana listami od zdenerwowanych czytelników.

Katlit1991: „Czołowe płaty mózgowe odpowiadają za widzenie i umiejętność oceniania, za zdolność opanowywania


niewłaściwych bodźców. W razie uszkodzenia tych płatów człowiek zostaje pozbawiony hamulców moralnych”. Czy zgadza się Pani z tym stwierdzeniem, które zostało zamieszczone w Pani książce, czy uważa Pani, że za pomocą badań neurologicznych mózgu morderców i zbrodniarzy można znaleźć w nich samych źródło zła i w pewien sposób ich usprawiedliwić? Niektóre zbrodnie rzeczywiście możemy wyjaśnić w ten sposób. Zniszczenie czołowych płatów mózgu może skutkować przestępstwami. Człowiek z takim uszkodzeniem mózgu będzie chciał za wszelką cenę, impulsywnie zaspokoić swoje potrzeby bez zważania na konsekwencje swoich czynów. W ten sposób wyjaśnia się pewien odsetek popełnianych przestępstw, jednak nie możemy tego rzutować na przykład na wszystkie morderstwa.

konto_usuniete: Paul Sheldon, bohater powieści Stephena Kinga, po zakończeniu pracy nad książką zawsze wypalał papierosa i wypijał butelkę szampana. Jakie są Pani pisarskie rytuały i przyzwyczajenia? Kiedy skończę książkę, też zazwyczaj piję szampana. I idę do restauracji na dobrą kolację!


Noelle: Czy ma Pani czas na czytanie książek? Po jakie tytuły najczęściej Pani sięga? Czytam zupełnie inną literaturę niż piszę, na przykład powieści historyczne albo prozę obyczajową, coś „literackiego”. Natomiast thrillery czytam podczas podróży samolotem – wciągają i pozwalają mi zapomnieć o lęku przed lataniem.

Antenowka: Bardzo mnie interesuje, kto jest Pani literackim idolem? Czy jest może autor, pod wpływem którego zdecydowała się Pani na pisanie własnych powieści? Być może po przeczytaniu jakiejś książki pomyślała Pani sobie: „Tak! To jest to, co naprawdę chciałabym robić”? W młodości uwielbiałam zagadkowe historie Nancy Drew. Ich główna bohaterka, młoda pani detektyw, była przykładem na to, że kobieta może być równie bohaterska i przeżywać równie fascynujące przygody jak mężczyźni. Przepadałam też za książkami o Sherlocku Holmesie. Te dwie postaci sprawiły, że zaczęły fascynować mnie zagadki i tajemnice. Dzięki nim zapragnęłam sama tworzyć podobne historie.

Antenowka: Czy często podróżuje Pani do kraju, w którym


odbywa się właśnie premiera Pani książki? Może kiedyś zawita Pani do Europy? Może nawet do Polski? Byłoby cudownie. Zapraszamy! Często podróżuję za granicę i spotykam się z moimi czytelnikami, ostatnio latam do Australii. Bardzo bym chciała pewnego dnia odwiedzić Polskę – jeszcze nigdy tam nie byłam!

07.09.2011

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 31 Przeczytane książki: 9637 Chcą przeczytać: 26905


Rozmowa z Dallasem Mayrem vel Jackiem Ketchumem

Inka: Oprócz nazwiska Jack Ketchum używał Pan również pseudonimu Jerzy Livingston. Skąd pomysł na taki pseudonim literacki? Czy zrodził się on niezależnie, czy może łączy się z jakąś ważną dla Pana historią z przeszłości? Jerzy Livingston to pseudonim, którym posługiwałem się jako autor opowiadań publikowanych w jednym z czasopism w latach siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych. Pisałem tak wiele dla czasopism, że bardzo przyzwyczaiłem się do używania pseudonimów. Był tytuł, dla którego przygotowywałem dwie rubryki fikcji oraz dwie reportażu, i robiłem to pod czterema różnymi nazwiskami. Jako Jerzy Livingston opisywałem głównie jednego z moich bohaterów, w pewnym sensie moje alter ego, moje złe oblicze. Napisałem kilkanaście opowieści z jego udziałem, a wszystkie one były autorstwa Jerzego Livingstona. Skąd pomysł na to nazwisko? Dojrzewałem w mieście Livingston w stanie New Jersey. Swego czasu czytałem Jerzego Kosińskiego, znanego polsko-amerykańskiego pisarza. Wydało mi się zabawne, że mogę użyć nazwy mojego miasta i w pewnym sensie stworzyć słowną grę.


A później… Zanim zacząłem pisać, byłem agentem literackim. Było to trzy i pół roku wcześniej, ale i tak wydawcy wciąż mnie pamiętali. Wielu wydawców ufa agentom literackim. Są osobami, które jako pierwsze mówią: „tak, to jest całkiem niezłe”. Dlatego, kiedy napisałem moją pierwszą powieść Poza sezonem, pomyślałem, że o wiele szybciej otrzymam odpowiedź, jeśli ukryję prawdę i powiem, że znalazłem tego człowieka, Jacka Ketchuma. „Pamiętacie mnie, jestem agentem, Dallas Mayr. Znalazłem tego gościa, Jacka Ketchuma. Wydaje mi się, że wam się spodoba. Przeczytajcie i powiedzcie, co o nim myślicie”. I od razu to kupili. A później jeden z wydawców wyznał mi, że nikt nigdy nie widział książki z tak wielką dawką przemocy. Skoro więc była aż tak okrutna, zacząłem się zastanawiać, co moi rodzice by na to powiedzieli i tak dalej. Dlatego postanowiłem pozostać przy pseudonimie. Chciałem zobaczyć, jak sprawy się potoczą, a być może przy kolejnej okazji opublikować książkę pod własnym nazwiskiem, już jako Dallas Mayr. Ale Poza sezonem sprzedało się całkiem dobrze – około czterech tysięcy egzemplarzy w Stanach. Tak więc nikt nie czekał na nową książkę Dallasa Mayra – czekano na kolejną powieść Jacka Ketchuma.


Alison2: Czy pseudonim pozwala Panu w jakiś sposób odseparować codzienne życie od mrocznego świata Pańskich książek? Sądzę, że pseudonim pomaga. Przez długi czas mogłem się ukrywać pod nazwiskiem Jerzego Livingstona czy Jacka Ketchuma. Aż do czasu, gdy Stephen King we wstępie do Dziewczyny z sąsiedztwa napisał: „Wszyscy wiedzą, że Jack Ketchum to naprawdę Dallas Mayr. Mieszka w Nowym Jorku…” itd. Myślę, że to właśnie on mnie zdemaskował. Dlatego nie mogę się już ukrywać. Gdyby nie to, że wciąż jest wielu czytelników, którzy nie czytają stopki z prawami autorskimi i nie wiedzą, że tak naprawdę jestem Dallas, a nie Jack, prawdopodobnie pisałbym pod moim własnym nazwiskiem. Nie mam szczególnego powodu, by pozostawać w ukryciu. A poza tym wszystkim –lubię brzmienie nazwiska Jack Ketchum. Ma bardzo fajny rytm.

Inka: Dlaczego pisze Pan książki, w których pełno jest aktów przemocy? Czy mają one być wskazówką dla ludzi, by strzegli się zła, które noszą w sobie? Przemoc jest w pewien sposób fascynująca dla wszystkich. Prawdopodobnie najbardziej dla ludzi, którzy w jakiś sposób jej doświadczają (choć oczywiście nikt nie chce jej doświadczać).


Czytanie o przemocy również ekscytuje. To widać – ludzi najbardziej przyciągają nagłówki gazet informujące o zbrodniach, często takich, które wydarzyły się tuż za rogiem. Przemoc przyciąga nasz wzrok. A gdy przykuje się już uwagę czytelnika, można mówić o wielu różnych rzeczach: o miłości, pokoju, zrozumieniu. Ale prawdziwym zadaniem jest stworzenie z tego wszystkiego naprawdę frapującej historii. Dlatego dla mnie przemoc jest tylko zaczynem, kamieniem milowym. Opisując przemoc, staram się o jej realistyczne ujęcie, ponieważ chcę dotrzeć do prawdziwych emocji, pokazać, jak to jest naprawdę czuć, przeżywać… Gdy dorastałem, oglądałem filmy o kowbojach. Kowboje strzelali do siebie, upadali i umierali. No cóż, tak się nie dzieje w rzeczywistości. Tymczasem w realnym świecie śmierć wygląda o wiele bardziej okrutnie. Myślę, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat starano się uświadomić ludziom właśnie tę potworność śmierci. Od czasu wojny w Wietnamie, gdy docierały do nas zdjęcia – prawdziwe obrazy – ludzi bez nóg, po wybuchu pocisków, wszystkich okrucieństw wojny, nie jest już akceptowane na przykład naśmiewanie się z tego. Dlatego właśnie staram się pokazać przemoc w taki sposób, by czytelnicy istotnie doświadczyli takich emocji jak bohaterowie moich książek. Chcę, żebyście mogli naprawdę poczuć krew.


Inka:

Bohaterowie

Pańskich

powieści

wyraziści

i prawdziwi aż do bólu. Skąd czerpie Pan informacje o tak drastycznych sprawach? Czy znał Pan ludzi, którzy pozornie wyglądali na zwyczajnych i przyjaznych, a okazywali się niebezpiecznymi przestępcami? Nie znam żadnych przestępców, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Wiem, że przewinęło się przez moje życie kilka osób, u których występowały pewne objawy socjopatii – byli to ludzie, którzy nie odczuwali empatii, a przynajmniej nie na tyle, by mogli dobrze wychować swoje dzieci lub w ogóle je wychowywać. Rys tamtych osobowości posłużył mi w pracy nad dwiema moimi powieściami: Potomstwem i Jedynym dzieckiem. W obu tych książkach znajduje się ta sama rzeczywista postać – szablon mojego antybohatera. A jednak, mimo że powiedziałem, iż nie znam żadnego mordercy, muszę to cofnąć – znałem. Kiedyś w college’u, dawno temu, poznałem człowieka, który zabił swojego współlokatora. Ale nie znałem go zbyt dobrze, a przynajmniej nie na tyle, by móc o nim napisać. Większość informacji o zbrodniach czy przestępcach czerpię z mediów – czytam o nich, oglądam ich w telewizji. Tak było w przypadku Diane Dance, która zamordowała trójkę swoich dzieci dlatego, że jej chłopak ich nie lubił. Zrzuciła swoje auto ze skały


i myślała, że może to nie będzie wyglądać jak morderstwo. Oprah Winfrey w Finest hour przeprowadziła z nią wywiad. Był to świetny materiał, powtarzany wielokrotnie. Patrzyłem na pustą twarz tej kobiety, jej oczy bez wyrazu, kiedy opowiadała, jak zginęły jej dzieci. Więc gdy widzę takie osoby, nawet z daleka, za pośrednictwem telewizji, wpływa to na moje książki. Chcę pisać o ludziach, którzy wyglądają jak my, ale tacy nie są.

konto_usuniete: Czy podziela Pan pogląd, zgodnie z którym umysł człowieka jest czystą kartą, kształtowaną przez całe życie doświadczeniami i otoczeniem? A może człowiek rodzi się już naznaczony? Wówczas skłonność do czynienia dobra bądź zła byłaby zapisana w człowieku, niczym głęboka blizna, której nie można usunąć. Nie jestem naukowcem, jednak według mnie ludzie nie są tylko i wyłącznie mózgiem. Ludzie to sekwencje różnych wydarzeń, genów, wielu innych fizjologicznych funkcji. Chcę wierzyć, że większość z nas jest taką białą kartką kształtowaną przez to, co się wokół nas dzieje. Kartką zadrukowywaną przez naszych rodziców, przyjaciół i dalszą rodzinę. Niewątpliwie znaczenie mają także nasze genetyczne uwarunkowania. Wierzę, że są ludzie, którym z jakiegoś powodu brakuje genu współczucia. Tacy się po prostu urodzili.


Możliwe, że rodzice ich rodziców też byli tacy, ale o tym nie wiemy. Wiemy natomiast, że są ludzie, którzy chodzą tak jak ja, mówią jak ja, ale po prostu nie odczuwają empatii. A to jest uczucie, którego nie można się nauczyć. Myślę jednak, że wielu z nas uczestniczy w ciągłym procesie rozwoju własnej osobowości. Na moim etapie wciąż jestem „zadrukowywany” – przez ludzi, przez doświadczenia. I myślę, że to nigdy nie ustaje, nigdy nie przestajemy się uczyć, być kształtowani przez świat wokół nas.

Bookoholic_Ona: Shakespeare powiedział: „Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj”. Czytając Pańskie książki, trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. Jaki jest Pana sposób na zachowanie „królestwa spokoju” w świecie pełnym zła i okrucieństwa? Jestem otoczony przez ludzi, którzy sprawiają, że czuję się dobrze. Mam trzy koty, rodzinę, przyjaciół, którzy prawie zawsze reagują pozytywnie na moje książki, na moje opowiadania. Poza starzeniem się nie mam żadnych powodów, by czuć się źle. Mam naprawdę bardzo szczęśliwe życie. To w gruncie rzeczy bardzo łatwe. Ja nie żyję z tym wszystkim, o czym piszę. Kreuję, a później wyparowuje to z mojej głowy. Zostaje na papierze. To od was


zależy, jak się zmierzycie z tym, co stworzyłem. Gdy mam kolejny pomysł, ukierunkowuję go, piszę, ale stwarzam również kolejnego dobrego bohatera. Na jeden paskudny charakter staram się zawsze znaleźć jedną naprawdę wspaniałą osobę. Tak właśnie próbuję przetrwać w tym okrutnym świecie i sprawić, by był lepszy: wprowadzam do niego ludzi, których kocham. A w chwilach gniewu piszę piosenki miłosne. Tak więc sypiam po nocach.

Ciacho: A czy podczas pisania zastanawia się Pan nad tym, czy Pana książki mogą mieć negatywny wpływ na społeczeństwo, szczególnie na młodszych czytelników, jak to miało miejsce na przykład w przypadku powieści Rage Stephena Kinga? Właściwie to rozmawiałem na ten temat ze Stephenem. Ale nie, nie martwię się tym. Myślę, że ludzie mogą czerpać z książek pomysły, jak się zachowywać, jak również jak realizować swoje okrutne i mściwe fantazje. To jest możliwe. Jednak żądza, by krzywdzić, jest zawsze pierwotna wobec pomysłu, jak to zrobić. Gdyby „źli ludzie” nie przeczytali moich książek, możliwe, że przeczytają książki Stephena Kinga, Richarda Laymona lub kogokolwiek innego. Jeśli więc mogłoby się wydawać, że kopiują


moje książki, no cóż… ja również czytam wiele o prawdziwych zbrodniach, a wiele prawdziwych zbrodni kopiuje się nawzajem. Nie jestem pierwszym, który zamknął kobietę w piwnicy i trzymał ją tam przez lata. To zdarzyło się w prawdziwym życiu. Dlatego zbrodniarze nie potrzebują ani mnie, ani moich książek.

Sylwia: Dostrzegam analogię między Dziewczyną z sąsiedztwa a Władcą much. Które wydarzenia wydają się Panu bardziej przerażające – te opisane w książce Goldinga czy w Pańskiej? Czytałem Władcę much, gdy byłem w szkole średniej. Ta książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Wszystkie dzieci w szkole średniej powinny ją przeczytać. To wspaniała książka, bo przerażające jest w niej to, że pokazuje, do czego moglibyśmy być zdolni. Rewelacyjna jest hipotetyczna możliwość zdobycia przyzwolenia na robienia wszelkich złych rzeczy – to pozwala nam się zastanowić, co byśmy z tą możliwością zrobili. Czy sami bylibyśmy prześladowcami, czy staralibyśmy się pomóc przyjaciołom, a może po prostu poszlibyśmy za tłumem? Z pewnością zawdzięczam Goldingowi Dziewczynę z sąsiedztwa. Niewątpliwie mieliśmy pewnego rodzaju wspólny punkt wyjścia.


Pat: Według Stephena Kinga jest Pan „prawdopodobnie najbardziej przerażającym facetem w Ameryce”. Jak Pan się odniesie do tych słów? Jakim człowiekiem jest naprawdę Jack Ketchum? Napisał to dawno temu, za czasów prezydentury George’a W. Busha. Stephen chciał wzbudzić rozbawienie wśród czytelników jednego z czasopism. A ludzie z całego świata to przeczytali i zaczęli się zastanawiać, kim jest ten Jack Ketchum, trzeba go sprawdzić. Ja jednak napisałem e-mail do Stephena Kinga, odpowiadając: „Dziękuję, ale najbardziej przerażający człowiek w Ameryce mieszka w Waszyngtonie – jest nim George W. Bush”.

Bookoholic_Ona: Czy lubi się Pan bać? Czy łatwo Pana przestraszyć? W prawdziwym życiu nie lubię – nie chcę czuć jakiegokolwiek strachu. Ale podczas oglądania filmu na ekranie czy w czasie czytania książki – jak najbardziej. To wartościowy strach, bo przygotowuje cię na ten prawdziwy. Nie tak dawno szedłem ulicą i ktoś jechał na rowerze. Przejechał bardzo blisko mnie, co mnie naprawdę przestraszyło. W prawdziwym życiu strach nie jest zabawny. Natomiast w świecie fikcji go pożądamy.


Bookoholic_Ona: Czy w kinie wybiera Pan horror czy raczej lekką komedię? U mnie z filmami jest podobnie jak z książkami. Oglądam wszystko – i komedie, i horrory. W rzeczywistości czytam o wiele mniej horrorów, niż można by przypuszczać. Moją lekturę dobieram spośród tego, co jest mi polecane jako dobre. I tak samo jest z filmem. Często oglądam kino zagraniczne. Chcę wiedzieć, co się dzieje w innych krajach: we Francji, w Niemczech, w Japonii, w Korei. Chciałbym, żeby w Stanach Zjednoczonych było dostępnych więcej polskich filmów. Czytam też bardzo dużo reportaży. Myślę, że dla pisarza bardzo ważne jest odsianie tak zwanych śmieci od prawdziwej twórczości, która pokazuje, co się dzieje wokół nas.

Ewa-Książkówka: Czy kiedykolwiek odnalazł Pan w sobie cząstkę osobowości mrocznych postaci, które sam Pan wykreował? Jeśli tak, to jakie to były cechy? Muszę wyobrażać sobie zło. Kiedy piszesz, sprawdzasz, testujesz samego siebie. Każda postać, którą tworzysz, bez względu na to, czy jest to zły czy dobry bohater, czy pies, czy kot – każda postać wychodzi niejako z ciebie i posiada cząstkę ciebie. Inspiracje mogą pochodzić od przyjaciół, z pobliskiego baru, z telewizji,


z książek, które czytasz. Jednak to tylko pomysły. Prawdziwy, emocjonalny wpływ, prawdziwa wartość, jaka płynie z twojej opowieści, pochodzi od ciebie. Dlatego, aby pisać, muszę również poczuć horror czy przemoc. Dlatego muszę przekopywać się przez samego siebie i szukać własnych demonów. Wszyscy moi źli bohaterowie mają coś, co sprawia, że są ludźmi. Nie opowiadam zbyt wielu historii z elementami nadprzyrodzonymi, bo brakuje w nich ludzkiego pierwiastka. Jeśli piszę scenę miłosną, muszę być choć trochę zakochany, a jeśli piszę scenę horroru, muszę znać uczucie grozy, bo inaczej nie będę w stanie jej wam przekazać.

Igabe: Czy kiedykolwiek przestraszył się Pan tego, co napisał? Jasne. Jeśli ja się nie przestraszę, nie przestraszy to też czytelników. Czasem siedzę i myślę: „O mój Boże, to obrzydliwe”. A jeśli piszę scenę miłosną, muszę być podniecony.

Marcin: Czy próbował się Pan zmierzyć z innym gatunkiem niż horror? To, co piszę, po angielsku określamy mianem suspensu. W tej kategorii mieści się wiele książek, które są oczywiście czystymi


horrorami. Są jednak i takie, których nie nazwałbym horrorem. Myślę, że Red nie jest horrorem, podobnie Jedyne dziecko czy Cover. Nie mam nic przeciwko nazywaniu mnie twórcą horroru, jednak myślę, że w rzeczywistości piszę po prostu suspens. Staram się w ramach tego gatunku powiedzieć coś o ludzkiej naturze. Niektóre z moich książek są też właściwie śmieszne. Na przykład Królestwo spokoju to jest tak naprawdę czarna komedia, jej zadaniem jest rozśmieszyć, a nie przerazić. Dlatego, nie powtarzając się zbytnio, staram się rozbawić samego siebie, a jeśli się uda, rozbawię też was. Jedynie napisanie horroru z elementami paranormalnymi nigdy nie było czymś, co mnie interesowało.

Słowo dla fanów Jest coś, co bardzo lubię – pewne greckie powiedzenie, które można przetłumaczyć jako: „Idźcie z dobrem”. I myślę, że właśnie tego chciałbym życzyć moim fanom: Idźcie z dobrem. Ne pas sto kalo.

20.03.2012


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 14 Przeczytane książki: 2822 Chcą przeczytać: 6840


Ogród marzeń


Rozmowa z Katarzyną Michalak

Bosy: Jakiej magii Pani używa, że tak chętnie sięgamy po Pani książki, że nie można się od nich oderwać, że są tak wciągającą lekturą? A tak poważnie: czy tematy książek czerpie Pani z przeżyć ludzi, z którymi Pani się spotyka, czy też są zupełnie wymyślone? Magii słowa? Na poważnie: trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, naprawdę. Uczucia, emocje, zachowania, które opisuję, mam w sobie, każdy przecież w swoim życiu kochał i nienawidził, był szczęśliwy i zrozpaczony, bezradny, silny i słaby. To więc znam, teraz wystarczy temat i bohater, którego tymi emocjami obdaruję. Tematów dostarcza mi życie albo wyobraźnia, na której brak nie mogę narzekać, wręcz przeciwnie!, zaś bohaterowie pojawiają się najczęściej wraz z pierwszym napisanym słowem, czasem już z pomysłem na powieść albo z tytułem. Wystarczy im tylko towarzyszyć w podróży przez karty książki od pierwszego zdania aż do końca…

izabela81:

Gdybym

mogła

spotkać

się

z

jednym


bohaterem/bohaterką ponieważ…

swojej

powieści

wybrałabym…

… Sellinarisa z Gry o Ferrin. Chciałabym spojrzeć mu w oczy, dotknąć jego dłoni, posłuchać głosu, żeby sprawdzić, czy mam tyle siły, by wrócić tutaj, do swojego świata. Z bardziej realnych postaci chętnie pogawędziłabym z Patrycją z Poczekajki, na nasze – zoologiczne – tematy, ale nie tylko. To moje alter ego sprzed nastu lat. Chciałabym sprawdzić, jak bardzo się od tamtego czasu zmieniłam.

Ela: Czy jest taka tematyka, taki gatunek literacki, czyli takie „zamówienie wydawcy”, którego Pani nie podejmie, bo będzie to sprzeczne z Pani systemem wartości? Na pewno nie napiszę książki o polityce i religii. Nie podjęłabym się także pisania horroru, bo się ich od czasu Zemsty po latach boję, czy kryminału, choć już widzę po Mistrzu, że do sensacji mnie ciągnie. Nie boję się trudnych wyzwań, ale nie piszę „pod zamówienie wydawcy”. Mam ten komfort, że to ja proponuję tematy książek, które mam ochotę napisać, wydawcy chcą je wydawać, a czytelniczki czytać. Chociaż… rzeczywiście wydawca Bezdomnej prosił mnie, bym złagodziła zakończenie i w końcu przystałam na tę prośbę, bo ta książka miała się kończyć jeszcze


bardziej dramatycznie. Nie wiem, jak zniosłabym to ja i czytelnicy…

bidon: Jak radzi sobie Pani z krytyką na temat swoich książek, zarówno tą pozytywną, jak i negatywną? Krytykę negatywną znoszę dokładnie tak samo jak każdy twórca, który traktuje to, co stworzył, niczym własne dziecko. Nie znam kochającego rodzica – chyba że to jakiś masochista – który lubiłby, jak krytykują jego córkę czy syna. Jeśli zaś chodzi o krytykę konstruktywną, bo rozumiem, że to miał Pan na myśli, to jest grupa osób, od której wręcz domagam się surowej, bezwzględnej, szczerej do bólu krytyki – to pięć zaufanych recenzentek, które czytają książkę w trakcie jej powstawania. Gdyby choć jedna z nich powiedziała: „Kasia, to jest do niczego”, skasowałabym plik bez mrugnięcia okiem. Na szczęście do tej pory bywało odwrotnie, ja wysyłałam powstającą książkę, jęcząc, że to jest do niczego i chcę plik skasować, one zaś, ta moja Wielka Piątka, kazały mi pisać dalej. Gdyby nie to, Nadzieja i Mistrz, dwie z najlepiej ocenianych moich powieści, nie ukazałyby się.

Natalia-Lena: Napisała Pani i powieść fantasy, i erotyk, i powieści obyczajowe, słowem: proza prawie nie ma przed


Panią tajemnic, a czy kiedykolwiek pisała pani wiersze? A jakże! Mam do dziś tomik sprzed… niech policzę… dwudziestu lat? Ale niech pozostanie głęboko w szufladzie. Od jakiegoś czasu staram się przemycić nieco poezji na początku każdej powieści. Motto, którym rozpoczynam książkę, to właśnie taka moja mała poezja…

Chihiro: Pisze Pani powieści z zakresu literatury kobiecej. Jestem jednak ciekawa, czy także czyta Pani książki tego typu, czy może jednak inny gatunek jest Pani ulubionym? Jeśli tak, to jaki i dlaczego? Czytam książki tak różnych gatunków, że trudno powiedzieć, co lubię najbardziej. Interesuje mnie dosłownie wszystko: historia, militaria, dworki polskie i życie na Kresach, lekka literatura obyczajowa, fantasy, sensacja, biografie, paradokument… Gdybyście przyjrzeli się regałom mojej biblioteczki, każdy z Was znalazłby coś dla siebie.

Magdalena: Pani książki określane są mianem literatury skierowanej do kobiet. Czy znalazłaby Pani chociaż jeden powód, dla którego Pani książki powinni przeczytać


mężczyźni? Mężczyźni w ogóle powinni czytać książki, a że nie czytają, a ja chcę dla kogoś pisać, to piszę dla kobiet. Jednak spokojna głowa: ojcowie, mężowie i przyjaciele moich czytelniczek podczytują moje powieści, udając potem, że oni tak tylko, przypadkiem, przechodząc mimo…! A potem chichocą potajemnie albo ocierają łezkę wzruszenia…

Zuzia: Gdyby ktoś wynalazł wehikuł czasu, w której epoce literackiej Pani chciałaby się znaleźć? Jest mi całkiem dobrze tu i teraz. Parę dziesięcioleci temu nie miałabym pewnie szans na zostanie pisarką – choć któż to wie? Żyjemy w trudnych czasach, ale bywały trudniejsze. Ja doceniam spokój mojego domu, to że wróg nie strzela do moich dzieci, że nie cierpimy nędzy ani głodu. Romantyczne wyobrażenia o dawnych epokach niewiele mają wspólnego z ówczesną rzeczywistością. Chociaż, gdyby zamiast wehikułu czasu ktoś dla mnie otworzył pewien szmaragdowy portal, to kto wie…?

Inka: Czy chciałaby Pani, aby któraś z Pani książek została zekranizowana?


Który z pisarzy by nie chciał? Palec pod budkę! Myślę, że każdy marzy o ujrzeniu swojej książki przeniesionej na ekran mały czy duży. Dlaczego? Żeby zobaczyć, jak ożywają jego bohaterowie? Nie wiem. W moim przypadku nie jest to na pewno „parcie na szkło”, bo gdyby tak było, zajęłabym się pisaniem scenariuszy, a nie powieści, które to scenariusze pisze się zdecydowanie szybciej i łatwiej niż trzystustronicową książkę. Marzenia, po prostu marzenia. Jest tylko jedno ale: ekranizacja może mieć niewiele wspólnego z książkowym pierwowzorem. Wiem coś o tym, bo napisałam scenariusz Poczekajki, z którego wyrzuciłam… głównego bohatera, zastępując go innym. Czytelniczki, widząc to na ekranie, chyba by mnie znielubiły! A ja znielubiłabym scenarzystę, który zrobiłby to samo bohaterowi innej mojej książki.

Motyl43: Komu ze współczesnych ludzi pióra, sztuki, polityki podarowałaby Pani swoją książkę w dowód sympatii, i dlaczego? Bez wątpienia Stephenowi Kingowi. To człowiek, który nauczył mnie Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika i dzięki któremu jestem tym, kim jestem: szczęśliwą, spełnioną kobietą, matką i pisarką. King wydał kilkadziesiąt powieści, niemal wszystkie zekranizowano, a nadal uważa się za dobrego rzemieślnika – ni


mniej, ni więcej – i za to go cenię i podziwiam. Także za skromność, czy wręcz pokorę, i poczucie humoru, a także za niesamowitą wyobraźnię. Przy pomysłach Kinga moja własna wyobraźnia, którą uważam i tak za zbyt wybujałą, po prostu wymięka! Może kiedyś się spotkamy i Stephen King podpisze mi egzemplarz tej właśnie książki Jak pisać… ? Fajnie by było…

bookowina: Wydaje Pani książki w różnych wydawnictwach. Na jakiej podstawie dobiera Pani wydawnictwa do swoich książek, na przykład Bezdomną wydaje Pani w Znaku, Sklepik z niespodzianką w Naszej Księgarni, Mistrza w Wydawnictwie Filia, a Wiśniowy dworek w WL-u? Wygląda na to, że lubię różnorodność. A poważnie: kiedyś wysyłałam propozycje do wydawców, z którymi chciałabym współpracować. Tak znalazłam się ze Sklepikiem w Naszej Księgarni, a z serią owocową w Wydawnictwie Literackim. Dziś wydawcy zgłaszają się do mnie z propozycjami współpracy, a niektóre są tak interesujące – i nie mówię tu o finansach, bo umowy są niemal identyczne – że po prostu nie sposób odmówić. Tak trafiłam do Znaku i Filii. Choć z Filią łączy mnie coś więcej: miłość do okładek!


Alynne: Czy podczas pisania ma Pani czasami wrażenie, że bohaterowie żyją własnym życiem, a Pani pozostaje „jedynie” rola kronikarza? Jeżeli tak, to która z postaci najbardziej „namieszała” Pani w powieściach? Zawsze mam takie wrażenie i nieraz moi bohaterowie mnie zaskakują. Czasem tak, że ręce opadają mi na klawiaturę, bo nie mam pojęcia, co się będzie działo dalej i jak ich wyplątać z tego, co namieszali. To jest fantastyczne: być jednocześnie pisarką i czytelniczką! Najbardziej chyba namieszał Łukasz z serii poczekajkowej, bo wtedy byłam początkującą pisarką i nie bardzo wiedziałam, co z tym fantem zrobić: otóż zapragnął się zmienić o sto osiemdziesiąt stopni i ja musiałam jego przemianę zrozumieć i urealnić. W następnych dwóch tomach. Teraz do takich przemian podchodzę ze stoickim spokojem i jeśli któryś z bohaterów nagle odkrywa swoje prawdziwe ja, po prostu wędruję w głąb jego duszy, słucham, co ma do opowiedzenia, poznaję jego dzieciństwo, a potem to opisuję. Lubię być zaskakiwana…

motyl43: O którym z autorów pomyślała Pani, czytając jego książkę: „Brawo! To jest historia, sama nie umiałabym wymyślić lepszej”? Stanowczo i z uwielbieniem: Carlos Ruiz Zafón, Cień wiatru


i Gra anioła. Są to moim zdaniem arcydzieła literatury współczesnej i choć inne książki tego autora mnie nie zachwyciły, za te dwie pozostaje moim mistrzem. Już za pierwszy akapit Gry anioła – jakże prawdziwy – można tego pisarza pokochać…

Bardzo dziękuję wszystkim za pytania, a redaktorom portalu lubimyczytac.pl za ich wybór, bo wiem, że pytań tych było bardzo, bardzo dużo. 27.05.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 32 Przeczytane książki: 7211 Chcą przeczytać: 18384


Rozmowa z Katarzyną Grocholą

Biebronka: Od którego momentu zaczęła Pani z przekonaniem myśleć o sobie „jestem pisarką”, czy była to chwila ukończenia pierwszego rękopisu, czy kiedy po raz pierwszy ujrzała Pani nazwisko Grochola na półce w księgarni, a może znacznie później? Pierwszy raz zaczęłam myśleć o sobie, że jestem pisarką, kiedy miałam 17 lat, co było przyczyną nieustających drwin moich licznych znajomych przez następne 25 lat! Na przykład moi sąsiedzi krzyczeli przez dziurę w płocie: „Ty, wielka pisarka! Listonosz zostawił polecony u nas!”. Zresztą nadal tak wołają, więc nic się właściwie nie zmieniło. Myślałam: ja jestem pisarką, nawet jeśli nikt o tym nie wie.

LWK: Czy gdzieś na dnie Pani szuflady leży tekst, którego Pani nigdy nie wyda? Nie wiem, ale leży pewien tekst, który jest dość… śmiały i którego nie zamierzam na razie wydać.


Ania: Czy jest Pani zaniepokojona tym, że czytelnictwo w obecnych czasach traci na znaczeniu i nie stanowi już głównej rozrywki dla ludzi młodych? Jakie są Pani rady/sposoby, by zachęcić ludzi (a zwłaszcza Polaków) do częstego sięgania po książkę? Przede wszystkim wcale nie jestem przerażona tym, że Polacy mają inne rozrywki niż czytanie. Jeśli mają, to znaczy, że świat idzie naprzód. Ludzie tańczą, bawią się, uczą, znają po pięć języków, inaczej niż za moich czasów. Tych, którzy nie czytają, i tak nie zachęcę, a tych, którzy czytają, i tak jest sporo. Mój 11-letni wnuk czyta, choć jest już z pokolenia, które z łatwością posługuje się technologiami, wśród których ja nie umiem się odnaleźć. Po odejściu od komputera bierze książkę do ręki i po prostu czyta.

Agnieszka: Jak wiemy, w Pani książkach zawsze możemy odnaleźć cząstkę Pani samej. Czy i w Houston, mamy problem odnajdziemy sytuacje i zdarzenia oparte na Pani osobistych przeżyciach? Poniekąd tak, choć głównie oparte na przeżyciach mężczyzn, z którymi rozmawiałam podczas pisania tej książki.


Anitta: Co skłoniło Panią, aby po raz pierwszy bohaterem książki uczynić mężczyznę? Mężczyźni, wyłącznie mężczyźni… nic więcej.

Aneta: Podobno (po doświadczeniu „Tańca z gwiazdami”) planowała Pani napisać powieść, której inspiracją miał być Jan Kliment. Czy właśnie z jego osobą wiąże się Pani pierwsza powieść, której głównym bohaterem jest mężczyzna, czyli Houston, mamy problem? Podobno, według Internetu, urodziłam się 1 kwietnia, a nie 18 lipca; mam 18-hektarową posiadłość, a nie 1800 metrów. Podobno mam też basen (o którym naprawdę tylko marzę). Dlatego radziłabym opierać się na moich wypowiedziach, a nigdy nie mówiłam, że napiszę książkę o Janku Klimencie.

Beatrycze1717: Proszę powiedzieć, jakie są Pani wrażenia związane z pisaniem książki Houston, mamy problem. Czy Pani jako autorce trudniej było pisać powieść, wcielając się w rolę męskiego bohatera? Czy może było to ciekawe doświadczenie literackie i w przyszłości pojawią się jeszcze Pani książki z mężczyzną w roli głównej?


Niezwykle ciekawe doświadczenie i to nie tylko literackie, ponieważ świat facetów jest tajemniczy i mnie właściwie nieznany. Fajnie było stanąć po przeciwnej stronie, żeby z przymrużeniem oka przyjrzeć się, co wyrabiają kobiety. Nie pierwszy raz mężczyzna jest głównym bohaterem mojego utworu (wcześniej napisałam opowiadanie Nie lubię kobiet) i zapewne nie po raz ostatni.

Trixie: Jaki ma Pani pogląd na temat płci przeciwnej? Należy Pani do grona osób, które upierają się przy tym, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus? Nie, w ogóle się nie upieram, ale skoro jesteśmy inni, fajnie jest tę inność zaakceptować, a nie walczyć o to, żebyśmy byli tacy sami.

Jovitka: Czy po udziale w „Tańcu z gwiazdami” zaczęła Pani inaczej patrzeć na taniec? Czy będzie z „bohaterów” w którejś z Pani książek?

on

jednym

Być może będzie jednym z bohaterów, ale nie zaczęłam inaczej patrzeć. Od dzieciństwa lubiłam tańczyć na stołach i, niestety, zaowocowało to ogólnonarodową kompromitacją, którą bardzo dobrze wspominam. Uwielbiam taniec i bardzo cenię sobie mądrość żydowskiej religii, która głosi: „Chwalmy Boga śpiewem i tańcem”,


to niezwykła mądrość.

Trixie: Wiele Pani książek zostało zekranizowanych. Jak Pani się czuła, gdy obserwowała prace nad tym, by słowo zapisane na kartkach stawało się rzeczywistością? Pomagała Pani przy kręceniu filmów? Różnie się czułam. O ile Nigdy w życiu i Danuta Stenka jako Judyta są mi najbliższe, o tyle w Ja wam pokażę! kreacja Tosi była świetna. Poza tym były psy i koty, które kocham. Najlepiej czułam się w czasie oglądania mojej sztuki, którą zrobiła Izabela Cywińska, Pozwól mi odejść, bo była najbliższa mojemu pisarstwu. Jestem autorką, więc też najgorszym widzem. Jak wiadomo, wszyscy mówią, że dobry autor to martwy autor, więc wolałabym dalej nie rozwijać tego tematu i pożyć jeszcze trochę (śmiech). Ale kibicowałam każdej Judycie, a przypominam, że pierwszy odcinek serialu obejrzało prawie sześć milionów widzów.

Vernum: Jak Pani myśli, czy powstanie film na podstawie książki Houston, mamy problem? Tak, trwają rozmowy z producentami. Na pewno główną rolę zagra Wojtek Mecwaldowski i szykują się kolejne ciekawe


niespodzianki.

Ewa: Łatwiej jest Pani pisać powieści czy scenariusze seriali? Powieści, bo powieści są moje. Scenariusz rządzi się zupełnie innymi prawami, a poza tym scenariusze, które pisałam, powstawały we współpracy z innymi osobami. W scenariuszu nie można sobie pozwolić na dowolność.

Nieidentyczna: Pisze Pani głównie książki z wątkami miłosnymi, a jaki jest Pani ulubiony romans? Mistrz i Małgorzata. Nie ma książki pozbawionej wątku miłosnego, nawet jeśli to jest Houellebecq. Będę się upierać, że każda książka jest o miłości lub o jej braku, co na jedno wychodzi.

20.11.2012


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 19 Przeczytane książki: 15820 Chcą przeczytać: 9290


Rozmowa z Małgorzatą Kalicińską

Kryptonite: Kto wpadł na pomysł napisania wspólnej powieści: Pani czy córka? Chyba jednak ja. Teraz to już ja jestem w tej materii odważniejsza, ale kiedyś to Basia namówiła mnie do pisania i wydania Domu nad rozlewiskiem. Także Fikołki na trzepaku są z jej namowy.

Motyl43: Która z trzech bohaterek nowej książki – Jagna, Dorota czy Irena – jest Pani najbliższa pod względem charakteru czy osobowości? Czy z którąś z nich mogłaby się Pani zaprzyjaźnić? Zaprzyjaźnić? Z Ireną. Pisałam „od siebie” postać Doroty, ale ona jest dziwna, choć dałam jej kilka swoich spraw, przypadków czy myśli. Zdecydowanie dogadywałabym się z Ireną i chciałbym kiedyś taką Ireną być.

electric_cat: Matka i córka – krew z krwi, a jednak dwa odmienne pokolenia, dwa często odmienne spojrzenia na świat.


Czy miała Pani w trakcie pisania sytuacje, w których kompletnie się ze sobą nie zgadzałyście co do przebiegu akcji czy też kreacji bohaterów? Bywało, oczywiście kiedy się wtrącałam w Basi widzenie konfliktu czy postaci, ale wycofywałam swoje trzy grosze, ufając jej talentowi i przyznając prawo do autorskiego sposobu widzenia. No bo jak inaczej?

Nieidentyczna: Na okładce Pani nowej książki widnieje zdanie – „Trzy kobiety, jedna tajemnica”. Jakże wdzięczny to slogan, hipnotyzuje czytelnika. A czy Pani jako autorka ma jakieś tajemnice związane z Ireną? Nie, chyba nie, za to wiem, że w rodzinach mnóstwo jest takich pełnych albo na wpół tylko opowiedzianych tajemnic. Jak mówi moja kuzynka: „Co chatka, to zagadka”.

Nieidentyczna: Czy nie boi się Pani porównań Ireny do Makatki, którą wspólnie z córką napisała Katarzyna Grochola? Nie! To Kasia powiedziała: „Cóż na to poradzimy, że mamy świetne córki?”, a to są dwa różne sposoby pisania, dwie różne książki. W Makatce raczej rodzaj felietonistyki, rozmowy, u nas


zaś kreacja, powieść.

Trixie: Ile procent Małgorzaty Kalicińskiej jest w tworzonych przez nią bohaterkach? Czy „oddaje” im Pani jakieś swoje cechy charakteru? Każdy chyba coś od siebie daje, gdy pisze powieść obyczajową. To są obserwacje, własne doświadczenia, przemyślenia, poziom wrażliwości. I to dobrze, bo przez to powieść staje się głębsza. Oczywiście podziwiać należy u pisarzy całkowite kreacje, stworzenie całkiem nowych postaci, scen, drobiazgów, całej otoczki psychologicznej itp. Z pewnością nie są to moje kolejne autobiografie ani Dom nad… , ani Zwyczajny facet, ani Lilka, ani Irena. Fikołki na trzepaku – tak:-)

trixie: Jak odczuwa Pani zmianę w swoim życiu? Kiedyś nazywała Pani siebie kurą domową, a teraz jest pisarką. Czy porzuciła Pani swoje dawne wcielenie ze smutkiem, czy raczej wyrwała się z objęć poprzedniego życia z radością? Ja stale jestem kurą domową! Jestem z wyboru kobietą bardzo, ale to bardzo domową, i z powodu lubienia tego stanu. Najmilsze mi jest bycie żoną, mamą, ogrodniczką, babcią, a dopiero potem kobietą


piszącą. Pisarką – jak upewnia mnie mój przyjaciel Piotr Siła.

Kryptonite: Co jest dla Pani najtrudniejsze w byciu pisarką? Dla mnie dyscyplina i rodzaj skrzętności. Nie umiem siebie zaprząc do bardzo surowo zaprogramowanej pracy, jak na przykład Ewa Stachniak (Katarzyna Wielka. Gra o władzę) czy Krysia Kofta. Nie mam w sobie takiej cechy, która kazałaby mi co rano (czy co popołudnie) usiąść, wyłączyć się ze świata i klikać osiem godzin jak w biurze. Choć pisać bardzo lubię i jak już mnie najdzie… Ale ONA, czyli wena, czasem ucieka i wtedy jest okropnie.

Jerycho868: Czy pamięta Pani pierwszą sytuację, kiedy kupując w księgarni jakąś książkę dla siebie, została Pani rozpoznana na przykład przy kasie lub między regałami? Jakie to było uczucie zostać poproszonym pierwszy raz o autograf, jakie emocje towarzyszyły Pani w tamtej chwili? W empiku w Warszawie, jakaś miła pani z dzieckiem popatrzyła na mnie i uprzejmie zagadnęła. Pierwszy autograf też kładłam drżącą ręką. Każda nowa książka z księgarń i każdy audiobook, (jestem


wielbicielką czytania uszami) to wielkie wzruszenie i taka… macierzyńska radość.

Inka: Czy planuje Pani napisać kolejną książkę? Jeśli tak, to czego będzie ona dotyczyła? Na razie szkicuję sobie opowieść o Korei Południowej. Jestem w tym roku po dwóch premierach – po Lilce, bardzo jednak osobistej i głębokiej opowieści, i Irenie też bliskiej sercu, bo napisanej z córką, i szczęśliwie niezjechanej przez czytelniczki i czytelników. I czekam na wenę literacką, bo ta podróżnicza już na moim biurku siedzi i majta nogami. Powolutku już widzę, jak ta Korea będzie wyglądać, z masą zdjęć i opowieścią o tym dalekim kraju, który miałam szczęście poznać.

22.11.2012


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 18 Przeczytane książki: 8088 Chcą przeczytać: 5266


Rozmowa z Krystyną Mirek

Aleksandra: Jak udaje się Pani łączyć macierzyństwo ze swoim zawodem i równocześnie wypełniać go tak fantastycznie? Łączenie różnych ról życiowych jest trudne. Wymaga samodyscypliny, mądrości i umiejętności zawierania kompromisów. To niełatwa sztuka, wciąż się jej uczę, ale warta wysiłku. Każde osiągnięcie smakuje lepiej, kiedy można się nim cieszyć z rodziną. Z kolei niezależność zawodowa daje kobiecie, która jest matką, poczucie siły niezbędne do wypełniania domowych obowiązków. Te dwie dziedziny życia wspomagają się nawzajem. Ale ja się długo uczyłam, jak dojść do tego punktu. To wymagało podjęcia kilku trudnych decyzji. Odpowiedź na to pytanie jest bardzo złożona. A ponieważ pojawia się ono w każdym wywiadzie, na wszystkich spotkaniach oraz w przypadkowych rozmowach, postanowiłam podzielić się swoim doświadczeniem i zaczęłam prowadzić warsztaty pt. „Kobiece oblicze organizacji czasu”. Opowiadam wtedy szczegółowo, jak to w praktyce rozwiązuję.

Agnetha: Czy łatwo podjąć decyzję o rezygnacji z pracy na


etacie, zwłaszcza że ma Pani – podobnie jak ja – czwórkę dzieci? Trudno. W porywach do: bardzo trudno. Nie zajęłam się pisaniem, żeby rzucić pracę w szkole, bo bardzo lubię swój zawód, czasem nawet za bardzo. To nie jest jeszcze zdecydowane, że nie wrócę na etat. Ale jeśli tak się stanie, będzie to decyzja podjęta w całkowitej wolności, nie z przymusu finansowego, a to jest coś, o co warto w życiu zawalczyć. O prawo wyboru. Długo się przygotowywałam, żeby dojść do tego punktu. Na początku było bardzo trudno. Musiałam bowiem pogodzić pracę polonisty, dom i nowe działania. Wstawałam o piątej rano, kiedy wszyscy w domu spali, kładłam się spać ostatnia. W wakacje, kiedy dzieci wyjeżdżały do rodziny lub na kolonie, pisałam po szesnaście godzin dziennie. Czytałam, szukałam informacji, dokształcałam się. Pracowałam wszędzie. Na przystankach, w poczekalniach, w autobusie. Nie miałam pojęcia, czy ktoś w ogóle zechce spojrzeć na moje powieści. Bywały momenty takiego totalnego zmęczenia, kiedy myślałam, że już nie dam rady. Ale przetrwałam. Po trzeciej książce przyszedł przełom. Coraz więcej osób chciało i mogło mi pomóc. Dzieci podrosły, mąż znalazł pracę bliżej domu. Pojawiły się pierwsze poważne propozycje wydawnicze. Dzisiaj mam dobre warunki do pisania. Własne biurko, wyznaczony czas i pomoc. Ale dojście do tego momentu zajęło mi trzy lata, a jeśli liczyć także czas


przygotowań, to jeszcze dłużej. Jednak było warto, czasem myślę, że mogłam to zrobić już dawno i szkoda, że nie miałam dość odwagi.

Klaudiaw41: Czy zdarzają się Pani dni, w których kompletnie nie ma Pani weny na pisanie? Co wtedy Pani robi, aby ona znów się pojawiła? Zdarza się. Jest to najczęściej spowodowane zmęczeniem. Bywają momenty, kiedy różne sprawy spiętrzają się w jednym czasie i zaczynam czuć, że lista obowiązków mnie przerasta. Wtedy zostawiam wszystko i zajmuję się rodziną. Po kolei rozwiązuję problemy, sprzątam dom, gotuję skomplikowane obiady, odpiłowuję męża od komputera i rozmawiamy do późna w noc. Powoli wszystko się uspokaja, wtedy wracam do pracy, a wena już na mnie czeka stęskniona i gotowa. Często też pomagają proste sposoby. Trochę snu, spacer, czekolada.

Klaudiaw41: Czy jako autorce już kilku książek każdą kolejną pisze się Pani o wiele łatwiej, czy jest to trudniejsze niż praca nad pierwszą powieścią? W pracy twórczej nie ma żelaznych reguł. Bywają pisarze,


którzy debiutują w spektakularny sposób, a potem już niczego równie dobrego nie potrafią napisać, a także tacy, którzy do doskonałości dochodzą powoli. Mnie jest z każdą kolejną książką coraz łatwiej. Warsztat się wypracowuje, zdobyłam pewne doświadczenie i – co najważniejsze – pojawili się czytelnicy. Ich uwagi, opinie, wsparcie są dla mnie źródłem wielkiej siły. Ale cały czas mam też świadomość, że trzeba uważać, nie przyspieszać pracy, zachować czujność.

klaudiaw41: Kto jako pierwszy czyta Pani książki? Czy po ocenie tej osoby zmienia coś Pani w treści? Każdą powieść w pierwszej wersji czytają przedstawicielki różnych grup wiekowych: moja mama – jako najstarsza, przyjaciółka – przedstawicielka dorosłych kobiet, no i córki – reprezentujące głos młodych odbiorców. Patrzą na tekst pod różnymi kątami. Każdy zwraca uwagę na coś innego. Liczę się z ich opinią. Nie wszystko zmieniam, ale każdej opinii słucham. Po ich recenzjach najczęściej jeszcze długo pracuję nad tekstem.

klaudiaw41: Co Pani sądzi o adaptacjach filmowych? Czy chciałaby Pani ujrzeć ekranizację własnej książki?


Chciałabym. Ale jeszcze nie nadszedł czas na takie wielkie marzenia. Mam teraz na warsztacie dwa projekty opowieści, z których każda będzie mieć po trzy części. To sporo materiału, bo historie długie. Jeśli je skończę i spodobają się czytelnikom, może odważę się posłać taką prośbę w niebo.

Deutschland91: Prowadzi Pani bloga oraz ma oficjalną stronę na Facebooku, co z pewnością ułatwia Pani kontakt z czytelnikami. Jak ważny jest dla Pani ten kontakt? Jak porówna go Pani do spotkań autorskich „na żywo”? Lubię spotkania i rozmowy. Wszelkie. Oczywiście najlepsze są te na żywo, ale Internet też daje w tym zakresie sporo możliwości. Czytelnicy stanowią spełnienie moich marzeń. Nigdy nie liczyłam, że będą ich tysiące, każdy był zawsze dla mnie indywidualnością. Kiedy piszę, wyobrażam sobie czytelniczkę, która siedzi po drugiej stronie biurka. Książka, która wtedy powstaje, jest jak prywatna rozmowa przy kawie. Dzielę się swoimi spostrzeżeniami na temat życia, miłości i staram się działać dla dobra osoby, która słucha opowieści. Najbardziej się cieszę, kiedy mogę usłyszeć odpowiedź. W recenzji, komentarzu, na spotkaniu. Nie mam milionów czytelników, ale ci, którzy są, to niezwykłe osoby. Ciepłe, serdeczne, dobre, choć nieraz borykające się z niełatwym życiem.


Mogę jechać do nich setki kilometrów, do najmniejszej nawet miejscowości, bo wiem, że spotkam tam kogoś niezwykłego. Za każdym razem tak jest.

Agnetha: Jaka jest Pani ulubiona książka z dzieciństwa, czy czyta/czytała Pani własne ukochane lektury swoim pociechom? Zaczęłam gromadzić biblioteczkę, gdy tylko zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym. Dla dziewczynki i chłopczyka, bo jeszcze nie wiedzieliśmy, kto niebawem zawita do naszego domu. Czytałam dzieciom bardzo dużo, wszystkie ukochane książki dzieciństwa, na przykład Dzieci z Bullerbyn, serię „Poczytaj mi, mamo”, którą dziewczynki dostały od babci, i nowości, które teraz licznie pojawiają się na rynku. To bardzo zaprocentowało.

Werka777: Pani książka nosi tytuł Podarunek. Jaki był najcenniejszy podarunek, jaki kiedykolwiek Pani dostała (od osoby czy też od życia)? Życie właśnie. Wyszłam trzy razy z groźnych wypadków i pokonałam ciężką chorobę. Mam świadomość, że moja historia już dawno mogła być skończona – bez happy endu, miłości, dzieci, książek.


Czasem o tym zapominam i denerwuję się drobiazgami, martwię na zapas, ale ta świadomość darowanego życia powraca i ustawia wszystko we właściwych miejscach. To były trudne doświadczenia, ale dzięki nim bardziej cieszę się każdym dniem, potrafię docenić to, co mam, mimo że moje życie nie jest łatwe.

Graham: Czy ukończenie studiów polonistycznych pomaga przy pisaniu powieści? Nie jest to konieczne, pisarze mają bardzo różne wykształcenie, ale myślę, że może pomóc. Nie nauczyłam się warsztatu pisarskiego na studiach, ale wiedziałam, gdzie i w jaki sposób szukać, pod tym względem było mi łatwiej.

Edith: Recenzowania Pani książek podejmuje się wiele osób. Czyje opinie są dla Pani szczególnie ważne? Wszystkie są ważne. Recenzenci to bardzo zróżnicowane środowisko. Jedni mają większe kompetencje, by oceniać, inni mniejsze. Dla mnie każda opinia jest głosem czytelnika. Nieważne, czy to fachowa analiza, czy spontaniczne dzielenie się wrażeniami. Wszystko przyjmuję, sporo czytam, nie zawsze się zgadzam, ale w kolejnych książkach staram się podkreślać te elementy, które się


podobały wcześniej. Nie piszę bowiem dla idei, tylko dla czytelników.

Triste: Czy to prawda, że pisarz zawsze ma przy sobie notes i coś do pisania? To się naprawdę przydaje. Niektóre pomysły przychodzą znienacka i zdarzało mi się zapisywać myśli na paragonach, opakowaniu ciastek, na recepcie (konieczny był duplikat), na ręce, na chusteczkach higienicznych, o słynnych serwetkach nie wspominając.

Triste: Jaki jest Pani ulubiony gatunek literacki? Dlaczego właśnie ten? Czy są gatunki, których Pani nigdy nie weźmie na warsztat? Lubię powieść obyczajową, ponieważ kiedyś ratowała mnie w trudnych chwilach w życiu. Uważam, że dodawanie otuchy i sił do życia, tak zwane krzepienie serc to jedna z najpiękniejszych funkcji literatury. Życie bywa niełatwe, potrzebujemy czasem odpoczynku, chwili oddechu, wsparcia w codziennych zmaganiach. Dlatego świadomie wybrałam gatunek, który uprawiam, z wszelkimi tego konsekwencjami.


Nie zamierzam próbować wszystkiego, bo żeby poruszać się swobodnie w jakimś gatunku, trzeba się dobrze przygotować. Nie wyobrażam sobie na przykład, że mogłabym napisać powieść fantasy (chyba że poświęciłabym na to jakieś trzydzieści lat), ale mam ochotę na kryminał. Taki, który nie opiera się na krwawych opisach, tylko na zagadce, którą czytelnik rozwiązuje wraz z głównym bohaterem i chce być szybszy. To jednak bardzo przyszłościowy projekt, bo na razie plan wydawniczy jest wypełniony po brzegi powieściami obyczajowymi.

Triste: Okładki Pani książek są niezwykle klimatyczne. Jaki ma Pani wpływ na ich wybór? Od momentu kiedy podjęłam współpracę z Wydawnictwem Filia, w tej dziedzinie układa się doskonale. Przede wszystkim dlatego, że Olga Reszelska, bardzo utalentowana graficzka, tworzy piękne projekty. Zawsze przedstawia kilka do wyboru i nie zmusza autora do przyjęcia czegoś, co mu się nie podoba.

Jolanta: Woli Pani dawać czy otrzymywać podarunki? Wszystko lubię. Nawet samo słowo „podarunek”. Chętnie obdarowuję i cieszę się, jeśli prezent jest udany, ale wielką radość


sprawiają mi też niespodzianki i drobne nawet upominki, które dostaję.

Jolanta: Czy ma Pani jakieś ulubione rytuały, zwyczaje, które stosuje w swojej pracy pisarskiej? Mam na poddaszu swoje miejsce do pracy. Biurko, nastrojową lampkę i regały z ulubionymi książkami. Najlepiej pisze mi się rano i przed południem. Lubię mieć kwiaty na biurku, uporządkowane otoczenie oraz spokój. Zabieram kawę lub imbirową herbatkę w ładnym kubku i przenoszę się w inny świat. Taki jest projekt. Ale w praktyce różnie to wygląda… Często biurko mam zawalone notatkami, kilka kubków po napojach, nieodniesionych na czas, kłębi się pomiędzy nimi, pranie wisi dookoła na trzech wiecznie pełnych suszarkach, kwiatki więdną, pies szczeka i budzi dziecko, a pisać trzeba…

kwiatusia: Czy przed przystąpieniem do pisania książki ma Pani już stricte określoną fabułę; czy bohaterowie, ich losy, zwroty akcji powstają dopiero z chwilą tworzenia powieści? Zawsze mam punkt wyjścia i końcową scenę. Wiem, co chcę powiedzieć poprzez historię, jaką myśl przekazać. A fabuła, która


prowadzi od pierwszej do ostatniej sceny, pojawia się potem i często w szczegółach zmienia się podczas pisania.

kwiatusia: Co czuje pisarka, która pisze ostatnie zdanie swojej powieści? Wielką radość i ulgę, bo najczęściej jest wtedy bardzo zmęczona.

Literatka: „Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”. Jak wygląda Pani domowa biblioteczka? Jest duża czy może malutka – tylko kilka książek, z którymi jest Pani emocjonalnie związana? Mamy w domu kilka biblioteczek. Nasze córki mają własne, ja mam swoją. W osobnej szafie czekają lektury na najmłodszego członka rodziny, a w najwęższym regale mieści się księgozbiór mojego męża: są to książki o treści technicznej. Ale nie jest to bardzo imponujący zbiór. Zachowujemy książki, które mają dla nas emocjonalne znaczenie, są wartościowe i lubiane. Resztę oddajemy do biblioteki.

Triste: Co znajduje się na Pani liście „chcę przeczytać”?


Wiele książek woła do mnie: kup mnie. Kuszą okładką, opisem, nazwiskiem autora. Lubię spacerować wśród półek w księgarni i wybierać. Jednym z marzeń, które od lat czeka na swoją kolej, jest pragnienie, by wejść do księgarni i kupić wszystko, na co przyjdzie mi ochota. Na razie nie jest to możliwe. Choć czasem myślę, że kiedy można wziąć wszystko, przyjemność już nie jest ta sama.

11.12.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 9 Przeczytane książki: 740 Chcą przeczytać: 2955


Rozmowa z Hanną Cygler

izabela81: Bohaterkami Pani książek są kobiety. I to właśnie kobiety głównie sięgają po Pani powieści. Zastanawiam się, jak jest z mężczyznami. Czy Pani czytelnikami są również oni? Czy kiedykolwiek usłyszała Pani bądź przeczytała opinię na temat swoich książek wyrażoną przez mężczyznę? Większości książek tak, ale nie wszystkich. Kobiety sięgają po moje książki, gdyż statystycznie to właśnie one czytają więcej. Z tego co wiem, mam również czytelników wśród mężczyzn. Akurat ci nie mają żadnych kompleksów związanych z sięganiem po tak zwaną literaturę kobiecą, potrafią docenić fabułę, bohaterów, sposób narracji. Uwagi ich są zawsze dla mnie bardzo cenne. Zwłaszcza te dotyczące prawdziwego przedstawienia mężczyzn w moich książkach. Dla mnie nie ma to znaczenia, czy moje książki czytają kobiety czy mężczyźni. Jestem szczęśliwa, jeśli potrafię porwać czytelnika.

motyl43: Może z książkami jest jak z kremami. Którą ze swoich książek poleciłaby Pani czytelniczce 20+, która by zainteresowała czytelniczkę 35+, a która przypadłaby do gustu


pani 50+? Bardzo ciekawe spojrzenie. Powiem tak. Pochodzę z czasów, kiedy to wszystkie panie używały tych samych kremów bez względu na wiek. Był to głównie krem nivea. Podobna sprawa była z czytelnictwem. Kiedy szłam do biblioteki, brałam do czytania to, co było dostępne i co wydawało mi się interesujące. Zupełnie nie przejmowałam się tym, że być może jestem za młoda na daną książkę. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że podczas lektury umknęło mi wiele wątków, które zrozumiałabym może jako osoba starsza. Ale może dzięki temu wcześniej dojrzałam jako czytelniczka. Myślę, że chyba taki sztywny podział byłby niewłaściwy. Wiem na przykład, że Tryb warunkowy czytają bardzo młode dziewczyny i starsze panie. A poza tym, czy ja się znam na ludzkich gustach?

izabela81: Odmiana przez przypadki, Tryb warunkowy, Przyszły niedokonany, Deklinacja męska/żeńska. Tytuły te kojarzą mi się z czasami szkolnymi i wkuwaniem gramatyki. Skąd właśnie takie tytuły? Moja pierwsza powieść miała właśnie tytuł Tryb warunkowy i składała się z trzech części. Wydawca zadecydował, żeby ukazały się one osobno i miały odrębne tytuły. Poszłam więc gramatycznym


tropem, nawiązując do pierwszego z nich, gdyż wszystkie mówiły o tej samej bohaterce, Zosi Knyszewskiej, anglistce i początkowo nauczycielce języka angielskiego. Poza tym wydawało mi się, że poniekąd tytuły nawiązują do życia i jego zasad, które również należy zrozumieć i zgłębić, podobnie jak szkolną gramatykę.

JaneS: Co Pani sądzi o podróżach? Czy Pani podróże odgrywają dużą rolę w Pani życiu? Co Pani lubi w nich najbardziej? Pewnie odgrywają rolę mniejszą niż dawniej. Trochę się boję oglądania tak zwanych najpiękniejszych miejsc na Ziemi, bo z reguły mnie rozczarowują. Teraz ważniejsze dla mnie jest towarzystwo, z którym podróżuję, niż same miejsca. A co najbardziej lubię… to siedzieć w kafejce i przyglądać się przechodzącym ludziom. Równie dobre do takich obserwacji są lotniska. I te nieodmiennie cisnące się pytania: skąd, dokąd i po co.

triste: Czy Grecja ma dla Pani jakieś szczególne znaczenie? Niewątpliwie tak. To był pierwszy „zachodni” kraj, który odwiedziłam jeszcze jako młoda dziewczyna. Pamiętam do tej pory smak tamtych owoców i potraw, rozgwieżdżone sierpniowe niebo


i niezwykłą serdeczność i gościnność naszych gospodarzy. Razem z rodzicami udaliśmy się do znajomej, która wyszła za mąż za greckiego marynarza. Kilka lat później Grek urodzony w Ustrzykach Dolnych stał się częścią naszej rodziny. Od tamtego czasu wiele razy odwiedzałam różne zakątki Grecji. W zeszłym roku, chodząc po mieście Korfu i wdając się w rozmowy ze sklepikarzami, zadawałam sobie pytanie, co się stało w Polsce z życzliwością naszego społeczeństwa. Bo przecież kiedyś byliśmy sympatyczniejsi. A może ja mam już sklerozę?

bidon: A skąd pomysł na naukę szwedzkiego? Kiedyś usłyszałam w radiu taki melodyjny język i ktoś mi powiedział, że jest to szwedzki. Cudownie, pomyślałam, w Gdańsku jest skandynawistyka, to spróbuję się tam dostać na studia. Podczas pierwszych zajęć praktycznych ze zdumieniem stwierdziłam, że to nie był ten sam język, który słyszałam. Dopiero po dłuższym czasie odkryłam, co mnie tak urzekło. Był to język norweski! Jednak wybór studiów, choć mocno przypadkowy, okazał się strzałem w dziesiątkę. Nic lepszego nie mogło mnie spotkać.


triste: Ma Pani jakiegoś swojego ulubionego autora, którego książki chciałaby tłumaczyć? Nie jestem tłumaczem literatury. Książkę tłumaczyłam tylko raz i była to powieść mojej kuzynki Joanny Czechowskiej Goodbye, Polsko. Była to wspaniała przygoda, ale też bardzo wyczerpująca. Stale borykałam się z wątpliwościami i odpowiedzialnością za słowo autora.

triste: Zawsze mnie ciekawiło, jak wygląda proces tłumaczenia książki. Czy planuje Pani powrót do tłumaczenia książek? Niestety, jako tłumaczka zaledwie jednej książki, niewiele wiem na temat procesów. Wówczas działałam jako nowicjuszka, bardzo spontanicznie. Myślę, że jako tłumacz przysięgły wyrobiłam w sobie zbyt wiele nawyków niezbędnych przy tłumaczeniu dokumentów, żeby się teraz zabrać do literatury. Ale nie mówię „nigdy”. Może jeszcze się przekonam do tłumaczeń literackich i uda mi się przełamać obawy i lęki. I oczywiście nabrać właściwych kompetencji. Bo bez nich ani rusz.

palalela: Gdyby zaproponowano Pani obsadzenie głównych


ról w filmie na podstawie Pani powieści opowiadających o perypetiach Zosi, kogo by Pani wskazała? Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie myślałam. A może kłamię? Może planowałam coś takiego, kiedy zaczynałam pisać Tryb warunkowy. Ale to było, uwaga, dwadzieścia osiem lat temu. Trochę się aktorzy pokoleniowo wymienili.

JaneS: Po jakie książki sięga Pani najchętniej ? Obecnie czytam nałogowo kryminały skandynawskie. I stale zastanawiam się nad ich fenomenem. Jak w ciągu tak krótkiego czasu mogło powstać tyle dobrych książek, które przecież nie tylko są kryminałami. Większość z nich to doskonałe powieści obyczajowe, o świetnie zarysowanych portretach psychologicznych bohaterów, jak również trafna diagnoza państw skandynawskich i ich społeczeństw. Trudno tu podać tytuły, bo jest ich za dużo, ale ostatnim kryminałem, który wywarł na mnie duże wrażenie, jest Kobieta w klatce duńskiego pisarza Jussiego Adlera-Olsena. Poza tym wydaje mi się, że się zakochuję w Jo Nesbø.

JaneS: Jakie warunki muszą być spełnione, aby Pani mogła pisać? Muzyka w tle czy przeciwnie – absolutna cisza?


Mogę pisać w każdych warunkach, a jeśli chodzi o muzykę, to czasem jej potrzebuję, a czasem bardzo mi przeszkadza. Szczególnie wtedy, kiedy próbuję się skoncentrować. Kiedy już „wskoczę” w temat, uwielbiam coś grającego. Ostatnio najbardziej jazz i muzykę symfoniczną. Albo to jest jakiś etap, albo może starość. Muszę się nad tym zastanowić.

JaneS: Każdemu autorowi zdarzają się chwilę zwątpienia, małe lub większe kryzysy. Co Panią motywowało i kazało iść do przodu? Jak sobie Pani radziła w trudniejszych chwilach? Motywowało mnie chyba jedynie to, że nie lubię niedokończonych spraw. Tryb warunkowy rozpoczęłam w 1985 roku. Przez wiele lat zaglądałam w manuskrypt, obiecując sobie go dokończyć. Stało się tak dopiero po 12 latach. Wydaje mi się, że nie lubię się poddawać, co oczywiście nie oznacza, że lubię się bić z wiatrakami. Jeśli widzę w czymś sens, to staram się iść do przodu. Na szczęście udało mi się uniknąć większych kryzysów. Jeśli były, to miały one przede wszystkim związek z moim lenistwem lub zbyt intensywną pracą zawodową.

Meszuge: Jak ocenia Pani efekty swojego pisania dla


przyjemności oraz realną wartość celu w ten sposób osiągniętego? Co Pani rozumie przez „mękę twórczą” i czy zakłada Pani, że ktokolwiek, pisząc, stawia sobie za cel doświadczanie tejże? Myślę, że autor nie może być swoim recenzentem i nie ma obiektywnego spojrzenia na własne pisarstwo. Tworzenie dla przyjemności w moim rozumieniu nie oznacza braku wkładu pracy. O, jest jej bardzo dużo. To wymyślanie intrygi, charakterystyka bohaterów, zwroty akcji, cała dokumentacja związana z książką, szczególnie jeśli dotyczy ona spraw do tej pory mi obcych, formułowanie myśli, nieustanne sprawdzanie poprawności języka. Jest w tym wiele wysiłku, trudu i żelaznej konsekwencji. Jednak kto powiedział, że praca nie może być przyjemnością? Być może dlatego, że zarabiam na życie w inny sposób, a pisanie to właśnie ta rozrywka. Chociaż muszę przyznać, że jestem szczęściarą, bo przez całe życie płacą mi za robienie rzeczy, które lubię robić. Kiedy zacznę się męczyć, padnie mi wyobraźnia, nie będę w stanie pisać w satysfakcjonujący dla mnie sposób, skończę z tym. Jednocześnie myślę, że są osoby, które lubią się męczyć, pisząc. Czasem to nawet widać w ich książkach.

kwiatusia: Czy przed przystąpieniem do pisania książki ma


Pani już stricte określoną fabułę, czy bohaterowie, ich losy, zwroty akcji powstają dopiero z chwilą tworzenia powieści? Mam zarys fabuły, bohaterów pierwszoplanowych, wiem jak zacząć i przeważnie znam zakończenie, a nawet ostatnie zdanie. Często jednak wyobraźnia płata mi figla i gdzieś poniesie w nieznane w połowie książki. Wówczas często robię sobie nowy plan, żeby to wszystko skoordynować.

motyl43: Spotyka się Pani ze swoimi wiernymi czytelnikami na spotkaniach autorskich. Na takim spotkaniu czytelnicy zadają pytania. Czy pamięta Pani takie, które Panią najbardziej poruszyło, zaskoczyło? Tak, najbardziej skonsternowana byłam, kiedy na jednym z pierwszych spotkań autorskich czytelniczka spytała mnie, dlaczego nie piszę jak Stefan Chwin. Do tej pory, kiedy o tym pomyślę, pytanie to wprawia mnie w osłupienie. No właśnie, dlaczego?

bidon: Którą ze swoich książek lubi Pani najbardziej? Z której jest Pani najbardziej dumna? Najbardziej związana jestem z Trybem warunkowym, bo to moja pierwsza książka. A szczególnie dumna jestem z ostatniej,


Greckiej mozaiki, bo po raz pierwszy przyszło mi się zmagać z obcą materią w postaci historii innego kraju. Po raz pierwszy miałam też do czynienia z bohaterem, którego stworzyłam w oparciu o doświadczenia prawdziwej osoby i jej relacje.

bidon: Którą z książek pisało się Pani najtrudniej? Moją drugą po tryptyku, Przekład dowolny. Przez dłuższy czas miałam obawy, czy jestem w stanie napisać jeszcze jakąkolwiek książkę. Żeby sobie sprawę ułatwić, wymyśliłam, że zajmę się moim własnym środowiskiem zawodowym, czyli tłumaczami. Okazało się to kłodą ciśniętą sobie pod nogi. Trudno było mi nabrać dystansu i zdecydować się, w jaki sposób mam opisać bohaterów. Musiałam spojrzeć na swoich kolegów i koleżanki jak na temat literacki, a nie kierować się ich prawdziwym obrazem. Maciek, główny bohater, trzy razy zmieniał imię, aż wreszcie ruszyło.

motyl43: Często czytamy na odwrocie książki, że ukazała się ona w dwudziestu krajach. Gdyby mogła Pani wybrać trzy kraje, w których ukazałaby się Pani nowa książka, które by to były i dlaczego właśnie te? Mało polskich książek ma takie adnotacje na okładkach. Mój


wybór byłby prosty. Szwecja, ze względu na pracę zawodową, Wielka Brytania, ponieważ łączą mnie z nią związki rodzinne i sentymentalne, no i oczywiście Grecja, ze względu na ostatnią powieść.

29.01.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 16 Przeczytane książki: 1349 Chcą przeczytać: 3358


Rozmowa z Moniką Szwają

Jovitka: Jaki ma Pani sposób na pisanie? Najpierw ogólny zarys, a później „wypełnienie treścią”, czy od razu pisze Pani od początku do końca, nie wiedząc, jakie będzie zakończenie? Najpierw wymyślam książkę od początku do końca, potem piszę raczej krótki (dwie, trzy strony) konspekt, a potem już całą powieść od początku do końca, według planu. Jeśli w trakcie pisania przychodzą mi do głowy lepsze pomysły, niż zawarłam w konspekcie, to je wymieniam, ale w razie gdybym ich nie miała, zawsze dysponuję planem wyjściowym. Czytam, co napisałam, i sprawdzam, czy jest interesujące. Przy setnej mniej więcej stronie proszę kogoś, żeby przeczytał i powiedział, czy go zaciekawiło. Pisanie to zawód, ponieważ zamierzamy sprzedać obcym ludziom wytwór swojego intelektu (i wysiłek swojego kręgosłupa). Obowiązkiem pisarza jest, w moim pojęciu, zadbanie o czytelnika, żeby mu się dobrze czytało.

paprotkowa: Czy ma Pani jakąś książkę, którą darzy Pani szczególnym sentymentem czy sympatią, na przykład ze względu na okoliczności, w których została Pani jej


posiadaczką? Nie ma książki absolutnie najlepszej, podobnie jak nie ma człowieka idealnego. W mojej rodzinie książki stale się dostawało albo komuś dawało, więc i fakt otrzymania książki w prezencie nie daje powodu do jakiegoś szczególnego sentymentu. No, może wyróżnia się tu Brzechwa dzieciom, zbiór genialnych wierszy, który dostałam w wieku lat siedmiu za to, że byłam bardzo dzielna u dentysty.

Piotr: Jako mężczyzna muszę zapytać o sprawę, która od lat nie daje mi spokoju. Od dawna jest podział na literaturę męską i dla kobiet. Ja się z tym nie zgadzam. Sam często sięgam po literaturę, która jest kierowana do kobiet, i dobrze się przy tym bawię. Nie wstydzę się tego, że czytuję Ulatowską, Witkiewicz czy Munro. Zawsze znajduję w tych książkach coś godnego uwagi. Czy według Pani te podziały są sprawiedliwe? Czy istnieje coś takiego jak literatura uniwersalna? Do kogo Pani kieruje swoje powieści? „Nie wstydzi się Pan” – a jednak pamięta o tym, że się nie wstydzi i podkreśla to – a to znaczy, że ma Pan jak najlepszą wolę, ale odrobinka tego zażenowania jednak w Panu siedzi. Nie powie Pan przecież: nie wstydzę się wycierać zabłoconych butów, bo to


jest naturalne. Dopiero kiedy zapomni Pan, że się nie wstydzi czytać kobiece książki, przestanie Pan wstydzić się naprawdę, tę odrobinkę, w podświadomości. Podział, o którym Pan mówi, powstał prawdopodobnie w umysłach księgarzy i dystrybutorów, kiedy układali książki na półkach. A może w umysłach krytyków? Feministki miałyby tu coś do powiedzenia, bowiem określenie „książka kobieca” brzmi od razu pejoratywnie, sugerując, że zawartość tomu jest miałka, w sam raz dla kobiecego małego (a już na pewno mniejszego niż męski) móżdżku. Mam oczywiście na myśli pojęcie obiegowe. Najprościej byłoby traktować pojęcie literatury kobiecej w ten sposób: autorką jest kobieta, niezależnie od tego, czy pisze o odchudzającej się Bridget Jones, czy o walkach w Afganistanie. Ale komu i po co takie rozróżnienia? Można by mówić o specyficznej, kobiecej wrażliwości i miękkości podejścia, ale przecież jest mnóstwo miękkich i wrażliwych facetów. Są też damy przypominające czołgi w natarciu. Książka to książka, dobra albo niedobra, albo średnio dobra. To naturalne, że niektóre kobiety chcą pisać głównie o kobietach, no i z kobiecego punktu widzenia. A z jakiego na przykład miałabym pisać ja? Z męskiego? Przecież jestem kobietą. W ramach mojego kobiecego pisania mogę być poważna i zabawna, twarda i rozlazła, jaka zechcę. A dla kogo ja piszę? Dla wszystkich, którzy mają podobne podejście do życia, podobne poczucie humoru, podobne


zmartwienia. Oraz dla wszystkich, którzy mają niepodobne podejście, niepodobne poczucie humoru itd. – ale chcą poznać inne podejście, bo ich ciekawią inni ludzie. Czytają mnie i kobiety, i mężczyźni. Ci ostatni niekiedy się wstydzą, ale jest sporo takich, którym nie przeszkadza, że lubiana przez nich autorka jest kobietą.

Pat: Prowadzonemu przez Panią wspólnie z kolegą wydawnictwu przyświeca dewiza: Sol omnibus lucet – „Słońce świeci wszystkim”. Proszę wyjaśnić, co dokładnie miała Pani na myśli? To Petroniusz miał na myśli, a ja za nim dopiero. Dla mnie jest to jedna z najpiękniejszych i najmądrzejszych myśli, jakie zostały wypowiedziane i, na szczęście, zapisane. Dewiza ta oznacza równość ludzi – dla wszystkich jednakowo świeci słońce na niebie. Dla biednych i bogatych, zdrowych i chorych, ładnych i brzydkich. Ergo: choćbyśmy byli w nieszczęściu, smutku i najczarniejszym dole (jak to się teraz mówi) – słońce świeci również dla nas. Znam wielu ludzi, którzy swoim życiem udowadniają mądrość tego powiedzenia. Mając dla siebie niewiele życia i tego słońca – potrafią wykorzystać każdy jego okruszek.


Magdalena: Jaki ma Pani stosunek do autorytetów? Czy uważa Pani, że wzór do naśladowania w postaci konkretnej osoby jest istotny? Czy może uważa Pani, że nie ma ludzi idealnych i należy wybierać poszczególne cechy danych osób, które chce się naśladować? A któż to jest człowiek idealny? Ktoś, kto będzie stanowił wzorzec dla wszystkich? Ale przecież ludzie są różni. Cechy, które dla mnie będą u kogoś godne podziwu, Państwu wydadzą się niekorzystne, niesłuszne, niegodne naśladowania. Mamy różne kryteria i podziwiamy różne cechy u siebie nawzajem. No a już z pewnością nie można mieć autorytetów nakazanych, na zasadzie: naśladuj tego czy owego, bo on jest doskonały. Wszystko jest względne.

jovitka: Na Pani stronie w zakładce „Monika o Monice” można przeczytać niezwykle ciekawy skrót Pani życiorysu. Czy myślała Pani kiedyś o wydaniu autobiografii? Nie. Moje życie prywatne nie jest na sprzedaż. Niektóre epizody przekształcam i wrzucam do własnych książek. To wszystko.

Violabu:

Pani

Moniko,

czy

jeśli

wydawnictwo


zaproponowałoby Pani napisanie książki erotycznej, takiej jakie teraz są na topie, to czy by się Pani zgodziła? Co Pani myśli o takich książkach na zlecenie? Czy nie bardziej wartościowe są dzieła wypływające z serca, a nie z zamówienia? Moje wydawnictwo nie zaproponuje mi napisania książki erotycznej, bo w moim wydawnictwie to ja decyduję, co wydamy. I Mariusz Krzyżanowski, ale on też nie kazałby mi pisać niczego, czego bym nie zaakceptowała. Jeśli chodzi o książki płynące z serca, to mam do nich stosunek ambiwalentny. Pisarstwo to zawód, więc oprócz porywów serca trzeba jeszcze mieć warsztat. Na zamówienie pisali różni wielcy (a komponowali wręcz najwięksi), ponieważ każdy człowiek, nawet artysta, musi jeść, ubrać się, schronić przed zimą. Porywy serca tego nie zapewnią. Trzeba umieć je sprzedać. A tu już, tak czy inaczej, wchodzimy w zakres umów i rozliczeń, choćby nam się to bardzo nie podobało.

ossies: Niektórzy porównują je do beztroskich i kolorowych motyli, inni zaś twierdzą, że ich wcieleniem są delikatne „parasolki” mniszka lekarskiego. Mowa oczywiście o beztroskich marzeniach i z roku na rok wymagają od nas odrobiny poświęcenia. Jakie jest Pani zdanie na temat marzeń? Jest Pani typem marzycielki czy raczej realistki? Jak patrzy


Pani na świat? Czy zrealizowała już Pani swoje marzenia? Jezu… Dlaczego mniszek, a nie na przykład koper? Koper ma piękne, subtelne baldachy. Albo taka, dajmy na to, tujałka, salpiglosis sinuata. Bardzo poetyczny kwiatek. A motyle w ogóle nie są beztroskie. Żyją niedługo i muszą zapewnić ciągłość gatunku, są więc w ciągłym stresie. Generalnie w sprawie marzeń jestem za. Gdybyśmy nie marzyli, nie ruszylibyśmy się z miejsca jako ludzkość. A poza tym marzyć jest bardzo przyjemnie. Na świat patrzę z sympatią, aczkolwiek przytomnie. Proszę pamiętać, że jestem stara i znam go już całkiem nieźle. Ten świat. Sporo marzeń zrealizowałam, zwłaszcza tych, których spełnienie zależy od nas samych. Latałam samolotem nad Tatrami, pływałam na Darze Młodzieży, byłam na koncertach Jerzego Semkowa. Spotkało mnie też wiele fascynujących niespodzianek.

triste: Do kogo przede wszystkim skierowana jest Pani najnowsza książka Anioł w kapeluszu? Czy zwyczajni nastolatkowie również znajdą w niej coś ciekawego? A bo ja wiem, jacy są zwyczajni nastolatkowie? Skończyłam sześćdziesiątkę. Niemniej serdecznie ich pozdrawiam!


ewa82: Czy postacie i przygody z tej książki zostały zaczerpnięte z Pani realnego życia? Dlaczego z mojego? Przecież nie jestem emerytowaną profesorką… Wymyślam historyjki, a jeśli są prawdopodobne, to znaczy, że mi się udało.

jolanta: Czy czuje Pani obecność swego anioła stróża ? Jak Pani myśli, czy ma on dużo pracy? Czy pamięta Pani jakieś wydarzenie z życia, gdzie szczególnie odczuła Pani jego ingerencję? Jeśli mam anioła stróża, to bardzo się z tego cieszę. Zawsze jednak wydawało mi się, że sama muszę uważać na siebie.

izabela81: Jakie doświadczenia wyniosła Pani z pracy w szkole – czy chciałaby Pani jeszcze powrócić do uczenia młodzieży? Doświadczeń wyniosłam mnóstwo, nie jestem w stanie opisać ich w tak krótkiej formie. Lubię uczyć, zawsze lubiłam. Lubię też młodzież – podobnie jak wszystkich innych ludzi. Niemniej nie chciałabym w tej chwili wracać do żadnej pracy. Jestem wesołą emerytką i jest mi z tym doskonale.


izabela81: Na swojej oficjalnej stronie zamieściła Pani swój adres mailowy. Niewielu pisarzy tak robi. Czy dużo czytelników pisze do Pani maile i jakie one są? Czasem kilka dziennie, czasem jeden na dwa dni. A jakie są? Tajemnica korespondencji…

piaskiempooczach: Posiada pani bardzo szeroki bagaż szajb, a więc czym one dla Pani są? Jaka szajba jest dla Pani najważniejsza? Jak powstają szajby? Szajby to po prostu zainteresowania, ale takie dość głębokie. Jako dziennikarka spotykałam wiele zjawisk, które zaczynały mnie fascynować, a potem wciągały. Moje szajby egzystują w przykładnej zgodzie: miłość do samolotów w niczym nie przeszkadza miłości do Beethovena. Najważniejsza? Nie wiem. Ale najwierniejsza to chyba będzie muzyka. Zaznaczam: poważna. I jazz. Popularna mnie nudzi.

Pat: Czy Zapiski stanu poważnego określane jako „polska Bridget Jones” doczekają się kontynuacji? Zapiski… NIE SĄ w najmniejszym stopniu polską BJ. I raczej nie będę do nich wracać. NIE SĄ. NIE SĄ.


Wyszłam na jędzę? Bo trochę jestem jędzowata. Za to nie chachmęcę, tylko mówię, co myślę. Bo chyba chodziło nam o szczerość? Dyplomatycznie blablać też umiem, ale młodym ludziom lepiej odpowiadać po prostu. Pozdrawiam serdecznie.

12.02.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 20 Przeczytane książki: 8123 Chcą przeczytać: 6307


Rozmowa z Izabelą Sową

Nieidentyczna: Jedna z Pani książek nosi tytuł Azyl. Czy ma Pani takie miejsce, które mogłaby nazwać swoim azylem? Jeśli tak, co to za miejsce i dlaczego właśnie ono? Od lat usiłuję zbudować azyl we własnej głowie. Tymczasem znajduję go na Zakrzówku, niewielkim zalewie usytuowanym dziesięć minut od centrum Krakowa. Kiedy dociska mnie proza życia albo kolejny remont za ścianą, biegnę ochłonąć w zimnej wodzie. Złe myśli zostawiam za bramką, a kiedy wracam zziajana na górę, już ich tam nie ma.

Dorota: Czy byłaby Pani w stanie zrobić to samo co Wiktoria, czyli bez słowa wyjaśnienia zostawić wszystko za sobą, aby znaleźć trochę oddechu od szarej codzienności? Uciec w siną dal? Tego nie robi się kotom… Ale można czmychnąć na chwilkę i wrócić akurat na kolację.

Kropka: Główna bohaterka książki Herbatniki z jagodami skorzystała z usług wróżki. Co Pani sądzi o osobach


zajmujących się jasnowidztwem? Chciałaby Pani kiedyś się do takowej udać, a może już to Pani uczyniła? Większość wróżek dostrzega wyłącznie szklaną kulę. I całe szczęście, nie tylko dla ich klientek. Jasnowidzenie dotyka przecież najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy. Ja sama chadzałam do wróżek, z różnym skutkiem próbując oswoić nieznane. Dziś wystarczą mi własne sny.

Izabela81: „Człowiek musi się wygadać, inaczej by pękł z nadmiaru tajemnic”– to cytat z Pani książki Cierpkość wiśni. Czy umie Pani dochować tajemnicy, czy właśnie musi się Pani od czasu do czasu wygadać? Łatwiej mi dochować cudzych sekretów. A własne, by nie pęknąć od ich nadmiaru, wciskam do książek. Czasem tak sprytnie, że po latach nie umiem ich odnaleźć.

Izabela81: Ktoś napisał: „Pani Sowa, jak dla mnie, jest gdzieś między Grocholą a Masłowską. Choć zdecydowanie do tej drugiej jej bliżej…”. Co Pani o tym myśli? Lata temu zadano mi to pytanie. Czułam się mile połechtana (kibicuję Dorocie Masłowskiej). Dziś widzę, że każda z nas idzie


swoją własną, niepowtarzalną drogą. Bywa że tanecznym krokiem.

Mateusz: Jeśli ktoś nie lubi ciepłej wódki, to zapewne nie pogardzi zimną. Może ma Pani na podorędziu jakąś ciekawą anegdotę o zabarwieniu alkoholowym? Jest z tym pewien problem: w czasie imprezy człowiek bawi się na całego albo bawi się w obserwatora. I właśnie ten ostatni opowiada nazajutrz, jak było. Najciekawsze anegdoty o zabarwieniu alkoholowym znamy więc z drugiej ręki. Na ogół wstyd je powtarzać postronnym, ale zawsze można wkręcić do którejś z fabuł. Czytajcie więc uważnie.

KulturkaMaialis: Jest Pani pisarką „stuprocentową” i pewnie wzorem dla wielu młodych twórców. A kto był wzorem pisarza dla Pani? Czyj styl najbardziej przemawiał do Pani czytelniczego zmysłu? „Stuprocentową”? – zastanawiam się, jak wygląda proces nabierania mocy. Co do pisarskich wzorów, bardziej inspirował mnie sposób patrzenia na świat niż sam styl. I dlatego jednym z ważniejszych dla mnie pisarzy pozostaje przykurzony dziś nieco Somerset Maugham. Bez jego opowiadań nie byłoby moich. Inni


ukochani autorzy to: Galsworthy, Vonnegut, Szukszyn czy zmysłowa Colette. Nie wiem jednak, czy byli wzorami. Po prostu kochałam czytać ich książki. Do niektórych nadal wracam.

MyCuteCurlyBoy: Przeczytałam, że kocha Pani kino. Jaki jest Pani ulubiony film, do którego Pani często wraca? Czy jakiś film stanowił dla Pani inspirację podczas pisania? Kocham, o ile nie są to efekciarskie produkcje będące dodatkiem do kubełka popcornu. Najchętniej wracam do filmów kostiumowych (Saga rodu Forsyte’ów, ekranizacje książek Jane Austen) i do starych komedii Allena. Za najlepszą uważam Purpurową różę z Kairu. Natomiast inspiruje mnie zupełnie inne kino, na przykład niepozorne historie o zwykłych ludziach lub krótkometrażowe dokumenty. Jeden z nich, w reżyserii Makavejeva, obejrzałam podczas Nowych Horyzontów. Niepozorny czarno-biały filmik o losie koni wypieranych przez auta „zbudował” jedną z ważniejszych scen w Azylu. Ale najbardziej inspiruje samo życie. Nie wielkie dramaty, a błahe zdarzenia i zwykłe Polaków rozmowy tramwajowe.

MyCuteCurlyBoy:

Komu

pierwszemu

daje

Pani

do


przeczytania swoje książki lub ich fragmenty? Pierwszy słuchacz i czytelnik wszelkich moich tekstów to kot Stefan. Na ogół leżakuje w pobliżu klawiatury, ma więc niepowtarzalną okazję, by coś dopisać lub wyciąć ogonem. Kiedy zaczyna udawać syna szklarza (...), to znak, że trzeba zrobić sobie przerwę.

Bidon: Jak to było z Pani talentem pisarskim? Czy to Pani go zauważyła czy ktoś inny? I jak to się „objawiło” – któregoś dnia postanowiła Pani napisać książkę i po prostu była świetna, a może lubiła Pani układać opowiadania i za namową przyjaciół i rodziny zrodziło się książkowe cudo? W talencie, zwłaszcza pisarskim, najważniejszy jest chyba sam proces szlifowania. Oczywiście zdarzają się geniusze, jak wszędzie, ale zwykle to trening czyni mistrza. I tak było ze mną. Żadnych fajerwerków na studiach, żadnych odkryć przez zachwyconą polonistkę i rodzinnych występów, tylko nieustanne szlifowanie, które pozwala mi zaliczać kolejne czeladnicze stopnie.

Motyl43: Czasami inspiracją dla pisarza są podróże. Gdyby miała Pani okazję wyjechać na rok do innego kraju, napisać


nową książkę, której akcja toczyłaby się właśnie tam, jaki byłby to kraj? Każdy kraj, do którego wybieram się choćby na tydzień, inspiruje mnie do pisania. I o każdym wspominam w swoich książkach. Azyl nie powstałby, gdybym nie odwiedziła Dubrownika, Blankę zawdzięczam wakacjom w niedocenionej u nas Rumunii. Inspirujące bywają nawet cudze opowieści o podróżach. Nie przechwałki o kolejnych zaliczonych szczytach, a niepozorne historyjki, jak ta zamieszczona w Azylu (o afrykańskiej dziewczynce). Gdybym miała sama wybierać kraj, byłby to raczej Wschód, Ukraina, Mołdawia, może okolice Bajkału? Chętnie wróciłabym do Rumunii czy Bułgarii. A już we wrześniu wybieram się do Albanii. Nie na rok, bo tego nie robi się kotom.

MyCuteCurlyBoy: Czy pisząc pierwszą książkę, liczyła Pani na sukces i na to, że będą kolejne? Czy planowała Pani wydanie pierwszej książki, czy pisała ją Pani dla siebie? Nie liczyłam nawet na siebie. Po prostu uciekłam w pisanie, by nie myśleć o kryzysie czającym się za stylonową firaną w oknie wynajętego pokoju. Nie myślałam: po co to i na co, dla kogo i za ile. I pewnie nie odważyłabym się nawet wysłać, gdyby nie kończące się właśnie tysiąclecie. Postanowiłam sprawić sobie prezent i choć


raz zaszaleć. Przygotowałam więc trzy fragmenty powieści o Malinie, wybrałam trzech wydawców i poszło.

Pat: Czy zdecydowałaby się Pani pisać także dla mężczyzn, a jeśli tak, to jaka by to była seria? Warzywna? Pisanie o burakach? Chyba wolę wyciskać z nich sok.

23.08.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 19 Przeczytane książki: 4781 Chcą przeczytać: 3118


Rozmowa z Emily Giffin

Daria: Patrząc na Pani karierę, widzi się drastyczną zmianę. Studia prawnicze, a później zwrot o 180 stopni w kierunku pisarstwa. Jak to się stało, że podjęła Pani aż tak radykalną decyzję? Zawsze chciałam być pisarką. Pisanie to coś, co robiłam od bardzo młodego wieku. Myślę, że większość autorów zaczyna, kiedy są młodzi. Jest więc dziwne i niezwykłe to, że z początku porzuciłam moje marzenia i poszłam na studia prawnicze. Sądzę, że zrobiłam to, bo się bałam. Bałam się iść za czymś, czego bardzo chcę, gdyż jest to ryzykowne. Dlatego zaczęłam studiować prawo w Nowym Jorku. Wiedziałam jednak, że nie to chcę naprawdę robić. Dlatego, gdy skończyłam trzydzieści lat, przeniosłam się do Londynu i rozpoczęłam pisać Coś pożyczonego. I oczywiście było to ryzykowne, jednak nie byłam wtedy mężatką, nie miałam dzieci. Był to okres, kiedy naprawdę mogłam spróbować. A jeśli by mi się nie udało, zawsze mogłam wrócić do prawa. Ponadto napisałam wcześniej całą książkę, która została odrzucona przez wszystkie wydawnictwa w Nowym Jorku, więc Coś pożyczonego było właściwie moja drugą próbą.


Daria: Międzynarodowa sława wiąże się także z wizytami w krajach, w których opublikowano Pani książki. Czy lubi Pani podróżować służbowo? A jeśli tak, to co najbardziej podoba się Pani w takich podróżach? Pisanie jest związane z dużym odosobnieniem. Jest czymś, co zawsze robi się samotnie. Przez dłuższy czas głównie patrzy się na swoją książkę. Dlatego jedną z rzeczy, które kocham, jest możliwość spotkania z moimi czytelnikami, czy to w domu, w Stanach czy poza granicami. Jest to szczególnie zajmujące, kiedy można doświadczyć spotkań z inną kulturą i ludźmi na całym świecie, kiedy można zobaczyć, że to, co się napisało, istnieje międzykulturowo. Uzmysławiam sobie wtedy, że wszystkie te rzeczy są bardzo uniwersalne. We wrześniu byłam w Brazylii, a teraz jestem w Warszawie. Może nie wybieram się w zbyt wiele miejsc, ale w tych, w których byłam dotąd, spotkałam się z dużym ciepłem, szczodrością, było naprawdę miło i wspaniale. Przez dwa lata mieszkałam w Londynie i podróżowałam po świecie, jednak były trzy miejsca, których nigdy nie odwiedziłam, a zawsze pragnęłam zobaczyć: Budapeszt, Pragę i Warszawę. Wcześniej byłam w Pradze. Bardzo chciałam przyjechać do Polski, więc cieszę się, że była taka możliwość i że wszystko się udało. Cudownie jest spotkać ludzi czytających tu moje książki i lubiących je.


Daria: Spotkania autorskie to także dość nużący obowiązek rozdawania autografów. Czy męczy Panią czasami wielokrotne rozdawanie autografów? Nie, nie jestem tym zmęczona. W Rio rozdawałam autografy i miałam tam około czterystu książek do podpisania. Ale za każdym razem gdy podpisujesz książkę, poznajesz kogoś nowego. To jest tak samo jak mówienie, że udzielanie wywiadów jest męczące. A nie jest. To dla mnie przyjemność. Oczywiście po tym wszystkim odczuwa się znużenie. W dodatku teraz każdy chce mieć zdjęcie, które mógłby na przykład umieścić na Facebooku. Więc to, wraz z uśmiechaniem się cały czas do zdjęć, może być nużące. Ale ja naprawdę to lubię, dla mnie to zabawa.

Tajfun: Jaka była Pani reakcja, gdy po raz pierwszy poproszono Panią o autograf? Kiedy po raz pierwszy została Pani rozpoznana? Czy pamięta Pani ten moment? Od chwili, kiedy wydano moją pierwszą książkę, do momentu, kiedy zostałam rzeczywiście rozpoznana, upłynęło dużo czasu. Najpierw wiele lat spotkań autorskich – ludzie oczywiście przychodzili, ale większość to byli przyjaciele i rodzina. Minęło sporo czasu, zanim naprawdę ktoś mnie rozpoznał i poprosił o podpisanie książki. Ale gdy już to się stało, byłam bardzo


podekscytowana. Zdarzyło mi się to w samolocie, gdy wyglądałam okropnie. Musiałam wstać bardzo wcześnie i złapać poranny lot i oczywiście to był właśnie ten dzień. Chłopak dziewczyny, która czytała moją książkę, rozpoznał mnie z okładki. porozmawialiśmy, było naprawdę świetnie.

Chwilę

Forever: Na Pani profilu na Facebooku można zobaczyć wiele prywatnych fotografii, ale także mnóstwo zdjęć z fanami. Czy uważa Pani, że FB jest dobrym narzędziem do komunikowania się z czytelnikami? Bardzo dużo się zmieniło, odkąd zaczęłam moją karierę. Na początku był MySpace, ale to tak naprawdę nie było jeszcze to. Wcześniej byłam prawnikiem, miałam kontakt z ludźmi, wchodziło się w interakcje. Tego nie ma, gdy się pisze. Dlatego Facebook to bardzo dobra przeciwwaga, stwarza możliwość kontaktu ze światem, rozmowy z innymi ludźmi o książkach. To dla mnie jak nagroda. I jest zabawnie.

Inka: Marzeniem wielu pisarzy jest, by piąć się na szczyt, by wydać książkę, by być na liście bestsellerów, by książka została zekranizowana. Pani to wszystko już osiągnęła dzięki swoim


powieściom, są bardzo znane i czytywane przez kobiety na całym świecie. Czy ma Pani jeszcze inne marzenie dotyczące pracy, nowe cele? Jasne. Te cele były kiedyś moimi wielkimi marzeniami. Aby książka została wydana w twardej oprawie, aby być na szczytach list, a nawet nigdy nie myślałam, że będzie możliwość zrobienia filmu na podstawie mojej książki. To ma znaczenie dla mnie każdego dnia i jestem za to bardzo wdzięczna. Ale zawsze jest jakiś cel. Jednym z nich jest, aby za każdym razem napisać rzeczywiście dobrą książkę, taką, która trafi do jeszcze większej liczby ludzi. Trudno to ocenić, ale myślę, że chcę także być coraz wyżej na szczytach list. Chociaż tak naprawdę najważniejszy jest dla mnie czytelnik. Pragnę stworzyć coś, co ludzie będą naprawdę kochać. To ma dla mnie ogromne znaczenie.

konto_usuniete: Czy miewa Pani wciąż obawy przed premierą i w trakcie premiery Pani książek? Tak. Jest to jedna z rzeczy, które mnie naprawdę zadziwiają. Wcześniej nie spodziewałam się, że pisząc szóstą książkę i mając pięć wcześniejszych na listach bestsellerów, będę wciąż przerażona. Ale tak jest, za każdym razem nawet bardziej, to jeszcze większe ciśnienie. Każda książka to jak wydanie dziecka na świat.


Zwyczajnie można tchórzyć.

Airyfairy: Wielu Pani bohaterów ma dużo wspólnego z prawem. Czy doświadczenie bycia prawnikiem pomaga czasem w pisaniu? Oczywiście. Każde doświadczenie w życiu, bez względu na to, czy dobrze czy złe, jest wspaniałe dla pisarza. Zerwanie z chłopakiem, zakończony związek, może być okropną traumą, a jednocześnie to świetny materiał dla pisarza. W życiu wiele się nauczyłam. I dorosłam. To była moja pierwsza praca, więc miałam sporo zabawy, poznałam osoby, z którymi przyjaźnię się do dziś. Poza tym lubię pisać o moim „prawniczym” okresie.

Forever: Niedawno skończyła Pani pisać książkę. O czym będzie Pani najnowsza powieść? Będzie nosić tytuł Where we belong (Pewnego dnia) i opowiada o dziewczynie, która właśnie skończyła osiemnaście lat. W tym momencie życia chce odnaleźć swoją biologiczną matkę, która oddała ją po urodzeniu. Historia jest opowiedziana z dwóch perspektyw. Dziewczyna odszukuje matkę i wspólnie wybierają się w podróż, by znaleźć prawdziwego ojca osiemnastolatki. Książka


ukaże się w Stanach w lecie, w lipcu. Termin wydaje się odległy, ale nadejdzie, zanim się zorientujemy. Nie wiem, kiedy zostanie wydana w Polsce.

Książkowo: Według amerykańskiej tradycji weselnej w dniu ślubu panna młoda powinna mieć przy sobie: coś pożyczonego, coś niebieskiego, coś nowego, coś starego. Jak wiemy, w Pani dorobku są już książki o tytułach Coś pożyczonego oraz Coś niebieskiego. W związku z tym moje pytanie: Czy planuje Pani napisać powieści o tytułach „Coś nowego” i „Coś starego”? Tak. Właśnie wczoraj wieczorem zobaczyłam, że wyszedł film Coś nowego. I pomyślałam, że powinnam powrócić do tych postaci. Coś pożyczonego zostało wydane w 2004 roku. Być może po dziesięciu latach powinnam napisać o tych bohaterach, pokazać, co robią po tak długim czasie. Nie jestem do tego pomysłu przywiązana, ale nie wykluczam tej możliwości.

Klaudyna: Która napisana przez Panią książka jest Pani najbliższa, która jest ulubiona? Są dwie. Coś niebieskiego zawsze było moją ulubioną.


Uwielbiam Darcy i jej przeobrażenie. Byłam też zaskoczona zakończeniem i samą podróżą, podobnie jak czytelnicy. Może czytelnik nie zdaje sobie sprawy, ale pisanie potrafi być istną torturą dla autora. Jednak w przypadku tej książki pisanie wydawało mi się czymś bardzo naturalnym. A drugą książką, przy której miałam podobne doświadczenie… To znaczy, pisanie każdej książki było torturą, ale zdecydowanie mniejszą było pisanie właśnie tej ostatniej, Where we belong. Bardzo lubię bohaterkę, tę młodą dziewczynę. Prawdopodobnie jest moją ulubioną postacią poza Darcy.

Meggie: Kiedy zaczyna Pani pisać nową książkę, czy ma już gotowy pomysł na jej fabułę od początku do końca? Nie. Mam ogólną historię. Zarys opowieści o tym, co by się stało gdyby. Co by było, gdyby dziewczyna miała romans lub czuła coś do narzeczonego swojej najlepszej przyjaciółki, albo gdyby, tak jak w Dziecioodpornej, wyszło się za mąż w nastawieniu, że nie będzie się miało dzieci, a potem jedna strona by po prostu zmieniła zdanie. Ale to jest podstawa, a szczegóły są bardzo żywe. Postaci każdego dnia żyją swoim życiem, kontaktują się i oddziałują na siebie nawzajem.


Airyfairy: Czy czyta Pani swoje książki po opublikowaniu? Czy jest coś, co chciałaby Pani w nich później zmienić? Czytam je bardzo wiele razy, zanim je opublikuję. Przeglądam, sprawdzam, czytam na nowo i na nowo. Za każdym razem w całości. Gdy więc zostają już wydane, nie czytam ich nigdy całych. Ale tak, myślę często o bohaterach. Myślę o scenach, w których mogłabym ich umieścić, o częściach ich życia, których nie pokazałam. I nie są to jakieś konkretne rzeczy, które chciałabym zmienić. Być może dlatego, że powstał film Coś pożyczonego, myślę, że niektóre sceny, których nie było w książce, są świetne, i żałuję, że sama ich nie dodałam.

Airyfairy: Kiedy możemy się spodziewać ekranizacji innych Pani powieści? Coś niebieskiego jest rozważane. Musimy jednak zobaczyć, jak rynek reaguje na Coś pożyczonego, teraz, kiedy wyszło na DVD. Ale producent bardzo chce zrobić drugą część. Tak samo jak cała obsada, z Kate Hudson i Colinem Egglesfieldem. Myślę, że ostatecznie to się w końcu stanie. Bardzo tego pragnę. Sto dni po ślubie też jest rozważane. Czytałam scenariusz. Tak samo Dziecioodporna oraz Siedem lat później z rolą Hilary Swank. Zobaczymy, co z tego będzie.


Forever: Jak Pani zareagowała, gdy dowiedziała się, że ktoś chce nakręcić film na podstawie Pani książki? Ekranizacja wielu moich książek jest rozważana. Kupowane są prawa i zwykle nic za tym nie idzie. W wypadku Coś pożyczonego było tak samo. Zakupiono prawa, a potem licencja wygasła. Potem kolejne studio nabyło prawo do ekranizacji. I wciąż nic się nie działo. Dlatego powiedziałam sobie, że uwierzę dopiero, kiedy film będzie. Ale kiedy ostatecznie już powstał, byłam bardzo przejęta.

Juta: Czy miała Pani jakiś wpływ na to, w jaki sposób powstawał film i kto w nim wystąpi? Czy jest Pani zadowolona z efektu? Tak, byłam bardzo zaangażowana. Zbliżyłam się ze wszystkimi, z reżyserem i producentem. Uwzględnili mnie w castingach i przeglądaniu scenariusza. Przebywałam na planie. Było zabawnie, wprost świetnie. Nie wybrałam obsady. Nikt nie musiał mnie słuchać, ale liczyli się z moim zdaniem i z moimi radami. Byłam oszołomiona Kate Hudson jako Darcy. Myślę, że naprawdę poczuła tę postać. I uważam, że film wyszedł naprawdę bardzo dobrze. Oczywiście są elementy, które bym zmieniła, ale tak jak mówiłam, zmodyfikowałabym także różne rzeczy w moich książkach. Dlatego


naprawdę uwielbiam ten film. Sądzę, że wszyscy wykonali naprawdę kawał dobrej roboty. Często się zdarza, że ludzie są rozczarowani porównaniem filmu do książki, ale ufam, że moim czytelnikom też podoba się ekranizacja.

Juta: Co szczególnie Pani lubi w swoich książkach? Piszę o różnych relacjach. Lubię odkrywać życie. Lubię pisać o tym, jak czuje się ktoś w związku, jakie ma relacje z matką. Lubię rozmowę. To jest moja ulubiona część powieści. Jeśli miałabym być bardziej konkretna, to powiedziałabym, że lubię umieszczać dziewczynę w niesympatycznej sytuacji i próbuję stworzyć jej drogę bez względu na to, czy jest to dobra droga czy zła. Przykładowo, kobieta mająca romans z narzeczonym swojej przyjaciółki. Nie jest to dobra rzecz. Jednak próbuję pokazać, skomplikowane. Nie jest tylko czarne i białe.

że

życie

jest

Wredo: Czy dużo Pani czyta? Jacy są Pani ulubieni pisarze? Lubię czytać książki podobne do moich. Czasami sięgam po dobry kryminał albo thriller, ale generalnie lubię książki o relacjach międzyludzkich. Czytuję takich pisarzy jak Alex Monroe, Anne Patrick, Eleonore Lipman, Tom Prada. Little children to jedna


z moich ulubionych książek. Lubię też Stephena Kinga, kiedy nie pisze horrorów. Szczególnie jego powieść Stand by me. Z nazwiskiem Stephena Kinga kojarzą się horrory, ale ten autor naprawdę umie odkrywać.

Daria: Co Pani myśli o e-bookach? Czy jest Pani zwolennikiem innowacji w świecie książek, czy raczej woli tradycyjne książki? Jako pisarka uwielbiam ten pomysł. Oznacza zarówno większą liczbę książek, jak i większą liczbę czytelników. Poza tym z tego co widzę, jest to wygodne. E-booki pozwalają ludziom czytać w wielu miejscach i częściej. Dla mnie jako autorki jest to świetna idea. Natomiast jako czytelniczka wcale tak nie uważam. Nigdy nie czytałam e-booka. Nie mam żadnego tego typu urządzenia. Lubię tradycyjne książki w twardej oprawie. Ale może któregoś dnia czytanie e-booka będzie miało dla mnie sens, na przykład w podróży. Chociaż w tę podróż również zapakowałam książkę w twardej oprawie i mam dodatkowy nadbagaż. Po prostu to nie jest to samo.

konto_usuniete: Jaką radę miałaby Pani dla młodych osób,


które także chcą pisać, lecz na drodze do realizacji swoich planów widzą tylko przeszkody? Przede wszystkim: jest się pisarzem bez względu na to, czy się coś opublikowało, czy nie. Nie trzeba publikować, wydawać samych bestsellerów lub być tłumaczonym na inne języki, aby rzeczywiście być pisarzem. Dla wielu pisarzy to wcale nie jest żaden cel. Wielu po prostu lubi pisać. Gdy więc słyszę, że ktoś mówi mi, iż próbuje zostać pisarzem, zawsze powtarzam: „Jesteś pisarzem”. Wszystkim tym, którzy chcą publikować, radzę, by pamiętali, że zawsze można zostać odrzuconym, jednak będzie to tylko i wyłącznie subiektywna ocena oznaczająca, że książka nie okazała się wartościowa komercyjnie dla wydawcy, który ją przeczytał. Dla porównania, można obejrzeć nagrodzony Oscarem film i go nie cierpieć, i wcale to nie znaczy, że nie jest to dla innych wspaniały obraz. Jeśli publikacja jest dla Ciebie ważna, to miej wiarę. Jeśli się czegoś pragnie, to prędzej czy później marzenie się spełni.

konto_usuniete: Jak wygląda Pani życie prywatne? Jest Pani żoną i matką trójki dzieci, w tym bliźniaków. Jak to jest z jednej strony być autorką bestsellerów, a z drugiej kobietą, taką jak każda inna mijana na ulicy, nazywana panią domu?


Zachowanie

równowagi

między

aktywnością

zawodową

a oddaniem rodzinie to wyzwanie dla każdej matki. Podróż do Polski jest jak dotąd najdłuższa, w jakiej byłam – tydzień. Zazwyczaj nie ma mnie w domu tylko przez kilka dni. Wydawcy często ustawiają moje spotkania w tygodniu i na weekend już mogę wracać. Tak jest od ponad ośmiu lat. Moi synowie są ośmiolatkami, a córeczka ma cztery latka. Moje życie jest podobne do życia większości matek. Wstaję wcześnie, budzę dzieci, wyprawiam je do szkoły. Zawozi je mój mąż, a ja idę na górę do pokoju i pracuję. Rzeczą, którą najbardziej lubię w byciu pisarką, jest to, że mogę zrobić sobie przerwę w ciągu dnia. Mogę zawieźć moją córkę na lekcję baletu. Mogę odebrać dzieci i zjeść z nimi lunch. Nie piszę codziennie, ale codziennie pracuję. Prawie 40% tego co robię to marketing, promocja książek, udzielanie wywiadów, wygłaszanie mów, kontaktowanie się z fanami, aktualizowanie mojej strony internetowej, sprawdzanie i akceptowanie okładki czy tekstu na tył książki. Jest wiele pracy, o której normalnie się nie myśli, że jest potrzebna, ale pochłania ona bardzo dużo czasu. To trochę jak prowadzenie małego przedsiębiorstwa.

konto_usuniete: Pani książki są głównie skierowane do kobiet. Czy zna Pani jakichś Pani czytelników wśród


mężczyzn? Pewien reporter właśnie z Polski, nie pamiętam nazwiska, mówił mi, że mam tu wielu czytelników mężczyzn. Marketing w Stanach głównie skupia się na kobietach, są różowe okładki itd. Tutaj okładki są bardziej poważne. Są mężczyźni, którzy czytają moje książki, ale najczęściej są to mężowie moich czytelniczek. Mniejszość, ale jednak są. Zabawne jest to widzieć.

konto_usuniete: Jaki stosunek do Pani książek ma Pani mąż? Mój mąż czyta je wszystkie przed publikacją. Jest bardzo pomocny. Nie wiem, czy mogłabym sobie poradzić bez niego. Jest z dziećmi przez cały tydzień. To on sprawdza pozycje moich książek na listach i jest tym bardzo zafascynowany. Bardzo mnie wspiera. Jestem naprawdę szczęściarą.

10.10.2011


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 8 Przeczytane książki: 8892 Chcą przeczytać: 11116


Rozmowa z Saritą Mandanna

alison2: Jakie to uczucie stać się pisarką o międzynarodowej sławie? Czy pisząc swoją książkę, wierzyła Pani, że może trafić w ręce czytelników na całym świecie? Nigdy. Mam ekonomiczne wykształcenie i pełnoetatową, płatną pracę w finansach. Kiedy zaczęłam pisać książkę, nie znałam żadnego pisarza ani żadnego wydawcy. Wszyscy moi znajomi byli albo finansistami albo marketingowcami. Rozpoczęłam pisanie książki dla jej historii. Opowieść po prostu powstała w mojej głowie i bardzo pragnęłam ją napisać. Oczywiście chciałam, aby została opublikowana, jednak nigdy tak naprawdę o tym nie myślałam. Nie wiedziałam, czy będzie nawet wystarczająco dobra, aby ktoś chciał ją wydać. Natomiast została nie tylko opublikowana, ale także przetłumaczona na tyle różnych języków w tak wielu krajach… To naprawdę było jak jakiś sen, miałam rzeczywiście bardzo dużo szczęścia. Napisałam ją po angielsku, a potem została przetłumaczona na 18 innych języków.

alison2: Jak rozpoczęła Pani pracę nad książką? Zupełnie mnie to zaskoczyło. Jestem zwyczajnym czytelnikiem.


Kocham czytać książki. Dorastałam w środowisku, gdzie zawsze było bardzo dużo książek. Moja mama czyta sporo. Myślałam, że mogłabym pisać, ale że może zrobię to kiedyś w przyszłości, jako jakiś dodatek. Wszystko zmieniło się pewnego dnia, mieszkałam wtedy w Nowym Jorku. Transakcja, którą się zajmowałam, szła akurat bardzo źle, mój szef bardzo na mnie naciskał. Wróciłam do domu późno wieczorem i zwyczajnie zapragnęłam zrobić coś, co nie będzie miało nic wspólnego z liczbami. Otworzyłam więc mojego laptopa i ni mniej ni więcej, tylko zaczęłam pisać. Trwało to jakiś tydzień. Wracałam z pracy i po prostu pisałam. Po tygodniu odkryłam, że dawało mi to dużo satysfakcji i przyjemności. Pomyślałam więc, że mogłabym rzeczywiście pisać. Nie były to jeszcze Tygrysie wzgórza, była to inna opowieść, również dziejąca się w Kodagu. Natomiast, obojętnie jak bardzo naiwnie to brzmi, pomyślałam wtedy, że mogłabym napisać powieść.

Melody: Czy w trakcie pisania książki miała Pani momenty zwątpienia? Co stanowiło dla Pani największą motywację? Pisanie tej powieści zajęło mi bardzo dużo czasu. To jest dość gruba książka. Pracowałam wtedy na pełnym etacie. Wracałam więc z pracy o dziesiątej lub jedenastej wieczorem i zaczynałam pisać. Pisałam do trzeciej nad ranem, a później znów szłam do pracy. To


trwało pięć lat. I oczywiście miałam wiele momentów zwątpienia. O trzeciej nad ranem w Indiach jest środek dnia, więc często dzwoniłam do mojej mamy i żaliłam się, że jestem bardzo zmęczona, że nie wiem, czemu to sobie robię. Wtedy moja mama mi odpowiadała, że nikt nie zmusza mnie do tego, więc żebym po prostu przestała. Ale ja nie mogłam przestać. Musiałam to robić. Było naprawdę wiele momentów, gdy chciałam przerwać pracę, ale kiedy tylko to robiłam, coś ciągnęło mnie znów do pisania. Moją motywacją była sama historia. Ona mnie wypełniała. Nie wiedziałam, czy zostanie opublikowana, zresztą nie po to ją pisałam. To nie była nawet miłość do pisania, to była wręcz obsesja.

Melody: Czy główna bohaterka Tygrysich wzgórz, Devi, w jakiś sposób Panią przypomina? Nie sądzę, bym była dokładnie taka jak ona. Myślę jednak, że gdy tworzy się coś swojego, dodaje się coś od siebie. Więc na pewno jest ze mnie coś w Devannie. Coś ze mnie jest, choć wszyscy bohaterowie są przecież fikcyjni. Devi przypomina jednak kobiety z mojej rodziny. Moja prababcia była także bardzo silną kobietą. Wcześnie owdowiała. Miała szóstkę dzieci, a najmłodsze w tym czasie, mój dziadek, miało rok. Cała rodzina radziła jej, aby sprzedała swoją posiadłość i za pieniądze ze sprzedaży zamieszkała


w mieście. Jednak mówiła wszystkim, że sama sobie poradzi. Była bardzo małą osobą, która chodziła z nożem w dłoni i sama się wszystkim zajmowała. W Kodagu jest wiele tego typu kobiet. A Devi jest jedną z nich.

Melody: W dzieciństwie fascynowały Panią opowieści dziadka. Czy wpłynęły one na Pani książkę? Oczywiście. Przede wszystkim wiele historii dotyczących kultury. Na przykład tygrysi ślub i wszystkie święta są zakorzenione w rzeczywistości. Sama historia jest jednak zupełnie fikcyjna. Także ze względu na to, że Kodagu jest bardzo niewielkim miejscem. Nie chciałam, aby ktoś kiedyś przyszedł do mnie, mówiąc, że to jest historia jego babci, a ja o niej napisałam. Wszystkie historie są fikcją, natomiast wiernie odzwierciedliłam otoczenie, świat, w którym się dzieją.

Assapan: Dlaczego opuściła Pani rodzinne Indie? Czego najbardziej Pani żałuje? Nie żałuję opuszczenia Indii, bo one zawsze pozostały mi bliskie. Na świecie jest tak wiele rzeczy i miejsc do zobaczenia, byłam tego wszystkiego ciekawa. Ważna także jest edukacja oraz


moja praca. Byłam oddelegowywana z miejsca na miejsce, dużo podróżowałam, uczyłam się w Nowym Jorku. Mimo to mam bardzo duże poczucie przynależności do Kodagu. Moi rodzice i moja rodzina wciąż tam żyją. To jest miejsce, gdzie zawsze będę wracać.

Inka: Jak bardzo Nowy Jork różni się od Indii i które z tych miejsc Pani woli? Te miejsca bardzo się różnią. Kocham Nowy Jork. Łatwo się tam odnalazłam, zresztą jak wielu moich indyjskich przyjaciół, którzy mieszkają w Nowym Jorku. Uważam, że mam duże szczęście, mogąc łączyć dwa różne światy. To pozwala między innymi zapomnieć o różnicach i cieszyć się podobieństwami. Obecnie Indie modernizują się i stają się coraz bardziej podobne do zachodniego świata. Jest masa świetnych restauracji, nocnych klubów. Pod tym względem jest podobnie. Ale jest też wiele różnic. Na przykład, gdy przyjeżdżam do Kodagu, przyjeżdżam na wieś. Jest to zupełne przeciwieństwo miasta. I również to uwielbiam. Myślę, że w obu tych miejscach można być zarówno tradycjonalistką, jak i nowoczesną osobą. A zatem gdy idę w Kodagu na ślub, przestrzegam miejscowych tradycji. W domu jednak łączę się z Internetem i sprawdzam maile. Tak samo robię w Nowym Jorku. Mam tam wielu przyjaciół, z którymi dorastałam


w Indiach, kiedy więc obchodzimy różne święta, ubieramy się w tradycyjne stroje, jemy tradycyjne jedzenie. To wspaniałe, jak w obu tych miejscach można łączyć dwie kultury: wschodnią i zachodnią.

Inka: Jak bardzo Indie z początku XX wieku, kiedy dzieje się akcja Tygrysich wzgórz, różnią się od obecnych Indii? Kodagu wygląda podobnie jak wtedy, choć jest obecnie bardzo modernizowane. Widać, że się zmienia. Wciąż pozostaje jednak ogromna przepaść pomiędzy bogatymi i biednymi. Wieś otwiera się na edukację, widać naprawdę duży postęp. Największe różnice obserwujemy w dziedzinie turystyki, która bardzo się rozwija. Przez długi czas ludzie w Indiach nic nie wiedzieli o Kodagu. Był on naszą małą tajemnicą, do czasu, kiedy został odkryty jako region turystyczny. Z jednej strony cieszymy się, że zostało odkryte jego piękno. Z drugiej, ze względu na duże natężenie zwiedzających, boimy się, że to piękno zostanie zniszczone.

Alison2: Jak Pani postrzega kobiety w Indiach: jako tradycjonalistki czy nowoczesne dziewczyny? To wszystko zależy od rodziny. Ja dorastałam w bardzo


liberalnym domu. Moi rodzice powiedzieli mi, abym wyszła za mąż za kogoś, kto mnie uszczęśliwi. Ostatecznie okazało się, że mój mąż również pochodzi z Kodagu, więc byli bardzo zadowoleni. Nie było jednak żadnego ciśnienia. Moja siostra i ja zawsze byłyśmy wolne, miałyśmy prawo samodzielnie podejmować decyzje. Moi rodzice pozwolili mi na przykład jechać do Hongkongu., choć nie znałam tam nikogo – rzecz niezwykła w kontekście indyjskiej kultury. Wszystko jednak zależy od rodziny. Wciąż jest wielu konserwatystów. A jeśli chodzi o sari? Moja matka często nosi sari. Ja uwielbiam nosić sari w domu, ale jednocześnie lubię też dżinsy. Idealnym rozwiązaniem dla mnie jest mieszanka tradycjonalizmu i nowoczesności. Znam swoją tradycję, znam historię, jednak jako kobieta mam wykształcenie, siłę i niezależność, aby żyć nowocześnie.

Alison2: Czy uważa Pani, że wpływ zachodniej kultury na Indie jest pozytywny? Tak. Ideałem jest brać wszystko co najlepsze ze wszystkich kultur. Jest mnóstwo wspaniałych elementów w indyjskiej kulturze. Jest wiele rzeczy z zachodniej kultury, których można się nauczyć. Nie ma znaczenia, gdzie się mieszka, najważniejsze to obserwować


kulturę,

w

której

się

jest,

i

rozwijać

się

jako

osoba

w społeczeństwie.

Joanna: Jak bardzo wychowanie w Indiach wpływa na Pani życie? To jest akurat bardzo ciekawe. Mam kuzynów, którzy dorastali na Zachodzie. Ich rodzice opuścili kraj w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W pewnym sensie są oni bardziej indyjscy niż ja. Ponieważ ich rodzice przeprowadzili się w tamtym okresie, wychowali dzieci według ówczesnych zasad. Natomiast kiedy ja się wychowywałam, wszystko zaczynało się zmieniać. Przykładowo, weszło MTV i wiele nowych rzeczy się działo. Dlatego w tym sensie są oni bardziej indyjscy ode mnie. Natomiast dla mnie bardzo ważne jest to, że pochodzę z Indii. Kocham nosić tradycyjne ubrania, indyjską kuchnię. Celebruję wszystkie święta, uroczystości. Ale lubię także być częścią zachodniego świata. Dlatego biorę obie te rzeczy i mieszam ze sobą. Nie mam dzieci, lecz gdy będę je kiedyś mieć, chciałabym, aby otrzymały właśnie tę mieszankę Indii i Zachodu. Aby wiedziały, kim są, jaka jest ich tradycja, ale by jednocześnie były częścią nowoczesnego świata, częścią świata, w którym żyją.


Joanna: Czy zaaranżowane małżeństwa mogą dawać szczęście? Wszystko zależy od rodziny. Z jednej strony, w małych miasteczkach i na wsi ludzie wciąż są zmuszani do ślubu. Czasem to działa. Z drugiej jednak strony, moi rodzice pobrali się z miłości, moja siostra także. Ja i mój mąż długo chodziliśmy ze sobą, zanim zdecydowaliśmy się na ślub. Więc tak jak ze wszystkim, może być różnie. Mam wielu kuzynów i kuzynek, którzy pobrali się poprzez zaaranżowane małżeństwa. Poznali się i wszystko im pasowało, więc się zgodzili. Oczywiście mogli odmówić. Dla niektórych naprawdę okazało się to świetnym wyborem. Myślę, że to trochę jak randka w ciemno, z tą różnicą, że spotykają się dwie osoby, które w tym samym stopniu chcą ślubu, a jednocześnie ich rodziny widzą wiele podobieństw między nimi, mają podobne wychowanie, doświadczenie życiowe. Dlatego w wielu przypadkach to po prostu działa.

Assapan: Co zmieniłaby Pani w swoim kraju, a czego nigdy nie chciałaby Pani zmienić? Nie chciałabym widzieć więcej biedy. Pragnęłabym widzieć długoterminowe programy walki z biedą w Indiach. Jest to naprawdę duży problem, z którym nie do końca potrafimy sobie


poradzić. Tak wiele wspaniałych rzeczy mamy w Indiach, tradycję, historię, inteligencję, talent. Problem w tym, że wciąż jest wielu biednych i niewykształconych ludzi, którzy nie mogą się wyrwać z tego zaklętego kręgu. Gdybyśmy to przezwyciężyli, Indie naprawdę mogłyby iść naprzód. Natomiast nie chciałabym nigdy stracić naszej kultury i historii. W większych miastach to jednak zanika. Wszystko staje się bardzo zachodnie. Wpływ Zachodu nie jest zły, jednak ważne, by nie zatracać swojej własnej historii, tożsamości. Trzeba znaleźć sposób, by umiejętnie połączyć ze sobą te dwa światy.

Assapan: Czy pisze Pani coś obecnie? O czym będzie Pani kolejna powieść? Próbuję. Ma to być coś zupełnie innego, nie będzie się działo w Kodagu. Chciałam napisać o czymś innym, a później, za jakiś czas może powrócić do pisania o Kodagu. Jestem jednak na bardzo wczesnym etapie. Dlatego na razie trzymam kciuki, żeby w ogóle coś z tego wyszło.

Little_Raven: Tygrysie wzgórza są często porównywane do Przeminęło z wiatrem. Czy pisząc swoją książkę, była Pani


zainspirowana powieścią Margaret Mitchell? Nie, gdyż jeśli mam być zupełnie szczera, choć jest to bardzo krępujące, wciąż jeszcze nie przeczytałam Przeminęło z wiatrem. Oczywiście znam tę historię, widziałam film. Jednak nie czytałam książki, a teraz trochę nawet się boję po nią sięgnąć. Oczywiście to wielki komplement, jednak opowieść jest zupełnie inna. Myślę, że ludzie odnoszą się do tego, że obie te opowieści są powieściami historycznymi, obie mówią o bardzo silnych kobietach i w obu jest zarysowana niezwykła przynależność do ziemi. W Kodagu związek mieszkańców z ziemią jest bardzo mocny, w powieści Margaret Mitchell autorka opisała przywiązanie do plantacji. Dlatego mówi się o indyjskim Przeminęło z wiatrem. Ponieważ wszyscy znamy historię z Przeminęło z wiatrem, porównywanie mojej powieści do tej książki to dla mnie zaszczyt. Dziękuję.

Lyonne: Czym zatem inspirowała się Pani przy pisaniu Tygrysich wzgórz? Historia osadzona w Kodagu jest bardzo niezwykła. Większość książek wydawanych obecnie w Indiach dzieje się współcześnie. Opowiadają o biedzie i tego typu problemach. Nie ma zbyt wielu powieści historycznych. Tymczasem Indie były dawniej pod panowaniem Imperium Brytyjskiego, w szkolnych bibliotekach


znajduje się wiele książek z okresu wiktoriańskiego. Duma i uprzedzenie Jane Austen, Emily Brontë, Mark Twain, tego typy literatura. Chciałam napisać historię właśnie z tamtych czasów.

Lyonne: Została Pani nazwana przez magazyn „Verve” jedną z pięćdziesięciu najbardziej wpływowych kobiet w Indiach. Czy oznacza coś to dla Pani? Czy czuje Pani tę władzę? Mnie to również bardzo zdziwiło. Moja przyjaciółka zadzwoniła do mnie z Indii z pytaniem „zgadnij co”. A ja byłam pewna, że to jakaś pomyłka. Sama nie wiem, jak i dlaczego to się stało. Ale oczywiście cieszę się z tego i dziękuję. Podejrzewam, że to o czym myśleli, to pewna moc słowa pisanego. Pisarz ma pewną moc i pewne możliwości. Nawet w Indiach mało kto wiedział o Kodagu. Dopiero teraz to miejsce staje się popularne. Region jest różny także pod wpływem tradycji i obrządków, dlatego w wielu miejscach w Indiach mówiono później, że wcale o tym nie wiedzieli. Także dla ludzi z Kodagu ta książka jest bardzo ważna. Wielu kupowało po dwa, trzy egzemplarze i mówili, że chcą pozostawić te książki dla swoich dzieci i wnuków, aby pokazać im, jakie kiedyś było Kodagu. Teraz ten region ulega przemianom. Nie zmieni się zupełnie za naszego życia, chociaż za każdym razem, kiedy tam


wracam, dostrzegam coś nowego. Dlatego wielu traktuje tę książkę jako świadectwo tego, czym kiedyś Kodagu było, i tego, kim jesteśmy.

Ines: Podróż do Indii to dla wielu podróż marzeń. Jakie były Pani wymarzone wycieczki i dokąd jeszcze chciałaby Pani pojechać? Indie są bardzo wyjątkowym miejscem. Tak samo Kodagu. Ale Indie są dla mnie łatwe. Mam tam wielu przyjaciół i zawsze gdy przyjeżdżam do Kodagu, wracam do domu. Jednak naprawdę niezwykła była wycieczka, którą odbyłam dawno temu. Pojechałam do Afryki i wspięłam się na Kilimandżaro. Nie jestem bardzo wysportowaną osobą, właściwie była to moja pierwsza wspinaczka. Wyprawiłam się wraz z moimi przyjaciółmi. Ponieważ nigdy wcześniej nie uprawiałam turystyki górskiej, zrobiłam coś, co było niejako poza moją osobowością, dlatego ta wycieczka była dla mnie szczególna. A dokąd chciałabym jeszcze pojechać? Na Antarktydę – to miejsce zupełnie różne od innych.

Melody: Jak czuje się Pani w Polsce? Czy jest coś, co szczególnie się Pani podobało lub ją zaskoczyło?


Bardzo mi się podoba. Jestem zdziwiona tym, jak mało wie się o Polsce. Ja wiedziałam bardzo mało. Byłam podekscytowana samą wycieczką do nowego kraju, jednak nie miałam pojęcia, jak wiele historii wciąż pozostaje w miastach. Warszawa wydała mi się piękna. A ponowne zbudowanie po wojnie całkowicie zburzonego miasta to coś naprawdę wzruszającego. I Kraków… Widziałam tylko Warszawę i Kraków, uważam, że są naprawdę piękne i na pewno chętnie bym tu wróciła. Tym razem mamy bardzo mało czasu. Chciałabym zobaczyć kopalnię soli i hitlerowski obóz koncentracyjny Auschwitz. Ale myślę, że uda mi się innym razem.

05.12.2011

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 1 Przeczytane książki: 623 Chcą przeczytać: 996


Dodatek do części kobiecej:

Mężczyźni też piszą o kobietach


Rozmowa z Nicholasem Sparksem

Kryptonite: Czy nie spotkał się Pan z opinią, że pisanie takich love story nie przystoi mężczyźnie? Nigdy nie spotkałem się z taką opinią. Szekspir pisał romanse: Romea i Julię czy Antoniusza i Kleopatrę. Hemingway napisał historię o miłości Pożegnanie z bronią. Pisanie powieści o miłości wymaga wyobraźni i twórczego zaangażowania.

Kryptonite: Łatwiej Panu opowiadać historię miłosną z perspektywy kobiety czy mężczyzny? Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.

Kryptonite: Wielu pisarzy przeżywa kryzys twórczy na początku swojej kariery, a niektórzy później. Co jest Pana zdaniem trudniejsze: napisanie debiutu czy stworzenie książki, na którą czytelnicy czekają, czyli napisanie kolejnego bestsellera? Myślę, że trudniej jest w późniejszym okresie kariery. Większym wyzwaniem jest stworzenie kolejnej oryginalnej historii.


W

moim

przypadku

musi

to

być

dodatkowo

opowieść

wystarczająco oryginalna i interesująca, by mogła zostać zekranizowana. Wymyślenie historii Pamiętnika zajęło mi trzy tygodnie. Obecnie zazwyczaj trwa to od trzech do czterech miesięcy.

Pat: Pana powieści, patrząc po datach, były wydawane rok po roku. Czy utrzymanie takiego tempa jest dla Pana trudne? Co Pan robi, by nie zabrakło Panu weny lub wtedy, gdy właśnie jej Pan nie ma? Pisanie powieści zajmuje mi mniej więcej od pięciu do sześciu miesięcy. Dlatego jedna powieść na rok, to tempo, które jestem w stanie utrzymać. Mam wystarczająco dużo czasu, by się odprężyć i dojść do siebie po ukończeniu pracy nad danym tytułem, a następnie wymyślić kolejną historię, na potrzeby nowej książki.

Mońcia: Z którą z napisanych przez Pana powieści czuje się Pan najbardziej związany? Która z nich jest najbardziej osobista? Prawdopodobnie moja czwarta powieść Na ratunek. Nigdy nie został nakręcony na jej podstawie film, jednak była ona bardzo osobista – do jej napisania zainspirował mnie mój syn oraz to, przez


co moja żona i ja przechodziliśmy wspólnie z nim w owym czasie. Wszystkie obawy, nadzieje i marzenia bohaterki tej powieści są obawami, nadziejami i marzeniami, które miała w tym czasie moja żona.

Rose: Jak Pan myśli, dlaczego Pana książki są tak chętnie ekranizowane? Która filmowa wersja podobała się Panu najbardziej? Czy tak ją sobie Pan wyobrażał? Nie mam ulubionego filmu, jednak uważam, że najbliższy uznania za klasykę jest Pamiętnik. Sądzę, że takie obrazy wciąż się kręci, ponieważ są ludzie, którzy chcą je oglądać. Tak, uważam, że odpowiedź jest tak prosta. Gdy myślę o historii przed jej napisaniem, zawsze biorę pod uwagę to, że powstanie również jej wersja ekranowa. Dlatego wyobrażam ją sobie tak, by była oryginalna zarówno dla powieści, jak i filmu. Jednak gdy zaczynam już pisać, skupiam się tylko na tym, by napisać jak najlepszą powieść, ponieważ nie ma gwarancji, że zostanie ona zekranizowana.

Mandriell: Podobnie jak Stephen King opisuje Pan małe miasteczka i przeważnie losy zwykłych ludzi. Czy sądzi Pan, że


takie miejsca i ich mieszkańców czytelnicy odbierają inaczej niż zgiełk dużych miast? Sam mieszkam w takim małym miasteczku. A życie w nim jest zupełnie inne niż życie w dużym mieście. To nie podlega dyskusji. Czas toczy się wolniej. Jest ciszej. Mniej jest do robienia, więcej się rozmawia. Poznaje się siebie nawzajem. W powieściach, które piszę, to właśnie atmosfera małych miasteczek sprzyja temu, by ludzie się zakochiwali.

Kwaśnamięta: Pana ulubionym pisarzem jest Stephen King. Jak to możliwe? Jak osoba pisząca powieści romantyczne może być zafascynowana królem literatury grozy? Ponieważ Stephen King pisze wyjątkowo dobrze. I nigdy nie zapomina o tym, żeby opowiedzieć historię w taki sposób, by spodobała się czytelnikom. A myślę, że właśnie w taki sposób powstają bardzo dobre książki.

Mandriell: Planował Pan spróbować swoich sił w jakimś innym gatunku literackim? Ależ oczywiście. Pisałem różne opowiadania, powieści. Przykładowo, scenariusz horroru i scenariusz thrillera. Po prostu


ludzie jeszcze ich nie widzieli. Pewnego dnia z pewnością je opublikuję. To się nazywa pisanie do szuflady. Tworzysz coś i wkładasz do szuflady. A lata później, gdy chcesz coś wydać, otwierasz szufladę i niespodziewanie wyciągasz stare teksty. Być może ujrzą kiedyś światło dzienne, ale nie gwarantuję tego. Może to się zdarzyć na przykład po mojej śmierci. A mogą zostać zastrzeżone. Zobaczymy.

Anne18: Czy pisarz, który wydał już tyle bestsellerów, zdobył serca czytelników na całym świecie, ma jeszcze jakieś pisarskie marzenia? Tak. Chciałbym napisać taką powieść, którą każdy z moich czytelników uzna za najlepszą przeze mnie napisaną. Chciałbym to osiągnąć.

Jak podobała się Panu najnowsza adaptacja Pana powieści Bezpieczna przystań? Bardzo mi się podobała. Jest wspaniała. Myślę, że Lasse Hallstrom wykonał świetną pracę jako reżyser. Oboje aktorzy, Josh Duhamel i Julianne Hough, zagrali świetnie. Widzom film również bardzo się podobał. Nie mógłbym być bardziej zadowolony.


28.03.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 31 Przeczytane książki: 27516 Chcą przeczytać: 58032


Rozmowa z Johnem Marsdenem

Rose: Czy pisząc Jutro, przygotowywał się Pan do tego? Zbierał Pan materiały, wywiady, wspomnienia żołnierzy? Czy może opierał się Pan tylko na intuicji i własnych umiejętnościach pisarskich? Jako nastolatek zawsze byłem zafascynowany drugą wojną światową, czytałem wiele wspomnień dotyczących wojny. Pisząc Jutro, użyłem też sporo własnej wyobraźni i wykorzystałem życiowe doświadczenie. Chcąc na przykład napisać o strachu przed byciem postrzelonym przez nieprzyjaciela, myślę o czasach młodzieńczych, a ściślej o chwilach, gdy nielegalnie paliłem w szkole i słyszałem kroki nauczyciela zbliżającego się do pomieszczenia, w którym się chowaliśmy! W takich wypadkach po prostu przywołuję to uczucie i używam go, by stworzyć z tego książkę.

Inka: Czy wie Pan już jak zakończy się cała seria? A może nie ma Pan z góry zaplanowanego zakończenia, lecz na bieżąco pisze nowe scenariusze? Nigdy nie wiem, jak książka się zakończy. Jedną z najbardziej


przyjemnych rzeczy w pisaniu jest doświadczenie wynikające ze stopniowej ewolucji książki. Wiem, że niektórzy autorzy planują swoje powieści od początku do końca, nawet zanim napiszą pierwsze zdanie. Ja jednak nie umiałbym tego zrobić.

Dorcik1234: Dlaczego napisał Pan Jutro z perspektywy dziewczyny? Czy nie byłoby łatwiej mężczyźnie przyjąć męską perspektywę? Prawie połowa moich książek jest napisana z perspektywy dziewczyny. Nie wiem dlaczego! Możliwe, że przyjmuję kobiecy sposób myślenia! Podejrzewam jednak, że ma to więcej wspólnego z moim tradycyjnym wychowaniem. Jako mężczyzna byłem zniechęcany do okazywania uczuć. Tak naprawdę zniechęcano nawet do posiadania uczuć! Dlatego, gdy chcę napisać książkę, w której ważną rolę odgrywają emocje, czuję się bardziej komfortowo, robiąc to z kobiecej perspektywy. Mam nadzieję, że pod tym względem dzieci i nastolatkowie XXI wieku są wychowywani o wiele lepiej niż ja.

Inka: Czy w życiu spotkał Pan osoby, które wykazałyby się tak wielką odwagą jak bohaterowie serii Jutro?


Nigdy nie wiemy, jak zareagujemy, dopóty, dopóki nie zostaniemy postawieni w konkretnej sytuacji. Nie mam jednak wątpliwości, że wielu ludzi umie wykazać się tego typu odwagą. Spójrzmy na czasy drugiej wojny światowej. Wtedy zwyczajni ludzie – mężczyźni i kobiety, a także często dzieci, dokonywali niesamowitych czynów.

Inka: Ellie to jedna z głównych bohaterek i wydawałoby się, że Pańska ulubienica. Tymczasem z wywiadów z Panem dowiedziałam się, że za najciekawszą postać uważa Pan Lee. Jeśli chodzi o Ellie, myślę, że „to, co widzisz, jest tym, co otrzymujesz”. Nie ma w niej niczego niejasnego, nie ma w niej żadnej prawdziwej tajemnicy. Co innego Lee. Mam wrażenie, że on nigdy nie da się poznać w pełni. To sprawia, że Lee jest dla mnie o wiele bardziej intrygujący.

Inka: Kroniki Ellie opowiadają przede wszystkim o próbach powrotu do normalności bohaterki oraz jej przyjaciół po zakończeniu wojny i są jakby przedłużeniem serii. Czy gdyby Pan mógł, zmieniłby Pan bieg wydarzeń? Nie, nie wydaje mi się. Nie mógłbym napisać Kronik Ellie,


gdybym nie znalazł klucza do otwarcia drzwi do kolejnej części jej życia. Któregoś dnia odkryłem, że mógłbym coś takiego zrobić i napisałem pierwszy rozdział książki While I live. Jeśli czytaliście tę książkę, wiecie, o jak strasznych wydarzeniach ona opowiada. Nie zmieniłbym jej jednak, gdyż otworzyła ona drogę do moich trzech następnych książek.

Inka: Jak podobał się Panu film nakręcony na podstawie Pańskiej powieści? Co sądzi Pan o aktorach i ich grze? Film bardzo mi się podobał. Byłem zachwycony tym, co zobaczyłem. Aktorzy spisali się świetnie. Choć nie ukrywam, że na początku byłem trochę przerażony. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem Ellie, pomyślałem: „Nie, ona tak nie wygląda”. Jednak zaraz potem zupełnie o tym zapomniałem, ponieważ była ona tak bardzo przekonująca w swojej roli. Wydawało mi się, że Fi została ukazana jako „niezbyt inteligentna blondynka” w o wiele większym stopniu, niżbym chciał, jednak nie miało to akurat szczególnego znaczenia. Podobało mi się, jak z Chrisa zrobiono naprawdę zabawnego bohatera. Moim zdaniem Lee, Corrie i Kevin byli dokładnie tacy, jakich sobie wyobraziłem. A efekty specjalne po prostu wymiatały! Uwielbiam moment, gdy wysadzono most!


Inka: Co sądzi Pan o współczesnych nastolatkach, nie tylko w Australii? Czy byliby oni skłonni walczyć o dobro narodu? Czy wyobraża Pan sobie dzieciaki z bronią, które pragną odbić rodziców z rąk wroga? Myślę, że współcześni nastolatkowie są wyjątkowo ograniczani przez dorosłych. Bardzo często są traktowani jak sześciolatki, nie ufa się im. Starsi uważają, że nastolatki potrzebują opieki nawet przy przechodzeniu przez ulicę. Ja jednak częściej widzę ich ukazujących swoją dojrzałość, samodyscyplinę, altruizm, szczerość i odwagę, kiedy tylko mają ku temu możliwość. Jednym z powodów, dla których napisałem te książki, było pokazanie nastolatków w lepszym świetle niż to, w jakim się ich zazwyczaj portretuje. W Australii jedynymi historiami o nastolatkach są wiadomości ukazujące ich jako alkoholików, narkomanów, wandali, młodocianych przestępców, nieczytających lub niepracujących… albo wszystko naraz!

Figlarna24: Uważa Pan, że w razie wojny młodzież umiałaby się szybko zorganizować bez Facebooka i innych portali społecznościowych? Ależ ci młodzi ludzie się nie zorganizowali! Znaleźli się po prostu sami przeciwko światu. Nie mieli tak naprawdę żadnego


wyjścia, byli niejako zmuszeni stanąć razem. Potem musieli już robić rzeczy, które zaczęli. Przejawiali naprawdę duże zdolności w zakresie improwizacji, popełnili jednak wiele błędów. Odpowiadając na pytanie, młodzi ludzie w czasie poprzednich wojen często wykazywali umiejętności zorganizowania się i utrzymania się w grupie.

Zwariowanyaniol: Czy nie boi się Pan, że po przeczytaniu serii Jutro młodzież może w ogóle przestać słuchać dorosłych ludzi, którzy sprawują władzę? Czy książka może być rzeczywiście aż tak potężna? Byłoby naprawdę dobrze, gdyby młodzi ludzie mniej słuchali dorosłych. Zwłaszcza tych dorosłych, którzy wierzą, że zajmowanie pewnych pozycji sprawia, iż automatycznie trzeba ich szanować. Jeśli dorosły nie umie sam zasłużyć na szacunek, to prawdopodobnie na ten szacunek wcale nie zasługuje.

Alexis: Jak to jest kochać książki i pisanie, a zarazem przebywać i pracować z dziećmi, które tego nie cierpią? Czy udało się Panu wnieść do ich serc choć trochę zamiłowania do czytania?


Cóż, oczywiście wielu młodych ludzi kocha czytać książki i kocha pisać. Moja żona i ja mamy sześciu synów w wieku 7 do 17 lat i wszyscy oni bardzo lubią czytać. Jednak wielu z nich woli, by im czytać, nie chcą tego jeszcze robić sami. W tym momencie czytamy czwartą część Harry’ego Pottera trójce naszych najmłodszych dzieci i są naprawdę zachwycone. Lubię uczyć angielskiego i odnajdywać książki dla dzieci, które będą im odpowiadać – to daje satysfakcję. A dla autora nie ma nic bardziej satysfakcjonującego niż usłyszeć, że ktoś mówi: „nigdy nie lubiłem czytać, dopóki nie odkryłem tych książek…”.

Cheer_up: Jak Pan wpadł na pomysł, żeby stworzyć szkołę, w której dzieci mogą być swawolne, chodzić po drzewach itp. Czy odruchy dzieci, które nie mają ograniczeń, inspirują Pana w tworzeniu charakterów postaci w Pana książkach? Szkoła jest tak naprawdę odpowiedzią na moje negatywne doświadczenia. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego większość nauczycieli tak bardzo myli się w stosunku do nastolatków. Wierzę, że szkoła, która łączy tak wiele możliwości, odnosi tyle sukcesów i unika tak wielu negatywnych doświadczeń, musi być dobrym miejscem. To zostało udowodnione. Ale to też nie tak, że w Candlebark nie ma żadnych ograniczeń. Mamy wiele zakazów.


Natomiast zachęcamy uczniów do różnorodnych doświadczeń. Uważaj na siebie i zdawaj sobie sprawę z ryzyka! – to nasze motto.

Blair: Zaczął Pan pisać, żeby zachęcić uczniów do czytania. W jaki sposób podsunął im Pan swoją powieść? Czy była jeszcze wtedy szkicem? Czy zadał Pan ją jako lekturę? To prawda, że zacząłem pisać, aby zachęcić dzieci do czytania. Gdy jednak książki zostały wydane, krępowało mnie podsuwanie ich moim uczniom. Niegdyś pracowałem w szkole, gdzie kazano mi omówić moją książkę z klasą siódmą, a w tym czasie byłem nauczycielem klasy siódmej. Musiałem zatem prowadzić lekcje o mojej własnej książce. I to było okropne! Po dwóch lekcjach powiedziałem, że nie dam rady i przeszedłem do kolejnej lektury… napisanej przez innego autora.

Nanga: Co jest trudniejsze: pisanie czy nauczanie? Świetne pytanie! Pisanie wymaga samotności, jest jednak bardzo satysfakcjonujące: pozwala na przeniesienie się do innego świata, gdzie wszystko może się zdarzyć. Uwielbiam świadomość posiadania nad nim pełnej kontroli. Nauczanie z kolei jest wspaniałe i frustrujące zarazem: gdy masz dobry dzień, to najlepsza praca, ale


gdy masz zły dzień, to najgorsze zajęcie świata! Z zachowaniem odpowiednich proporcji, myślę, że to pisanie jest o wiele trudniejszą pracą, wymaga bowiem ogromnej samodyscypliny.

30.05.2012

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 12 Przeczytane książki: 5038 Chcą przeczytać: 15149


Rozmowa z Richardem Paulem Evansem

alison2: W Pana literackim dorobku znalazło się wiele bestsellerów. Z której książki jest Pan najbardziej dumny? Pisanie jest trochę jak bycie ojcem. Każda książka jest ważna, tak jak ważne jest każde dziecko. Trudno wybrać tę jedną, ulubioną. Jednakże Christmas box był moją pierwszą książką i powieścią, dzięki której zdobyłem sławę. Również The Locket – pierwsza powieść całkowicie niezwiązana ze świętami Bożego Narodzenia, zadziwiająco dobrze sobie poradziła. Niegdyś była to najlepsza książka w Ameryce, to było niezwykle satysfakcjonujące. A ostatnio, no cóż… Chyba kocham je wszystkie. Każda książka wymaga poświęcenia, czasu i każda z nich jest na swój sposób szczególna. Inka: Pisze Pan wiele książek z perspektywy kobiety. Jak to jest dostrzegać to, co niedostępne dla innych mężczyzn? Jak zgłębić myśli kobiety i wyrazić je słowami? Nie wiem. Gdy byłem młody i chodziłem na randki, nie umiałem zupełnie rozgryźć kobiet. Dość późno rozpocząłem naprawdę wiązać się z kobietami. Miałem czytelniczki, które oskarżały mnie o to, że jestem kobietą i piszę pod męskim pseudonimem, bo


dochodziły do wniosku, że to niemożliwe, by facet znał tak dobrze ich wewnętrzne życie. Jak to robię? Cóż, jestem bardzo wrażliwą osobą oraz mam wokół siebie wspaniałe kobiety – żonę i córki, które są mi bardzo bliskie. A żeby być dobrym mężem, ojcem i przyjacielem, muszę słuchać i rozumieć, co czują w różnych sytuacjach. Myślę, że to przekłada się na moje pisanie.

Kryptonite: Skąd czerpie Pan inspiracje? Własne doświadczenie, wybujała wyobraźnia, sny, a może sytuacje życiowe? Sądzę, że Niebo. Czasem naprawdę nie wiem, jakim sposobem pojawiają się w mojej głowie pomysły. Na przykład moja ostatnia książka Obiecaj mi, wydana już w Polsce – akurat ćwiczyłem, kiedy nagle zobaczyłem całą tę książkę jak jakiś film. To po prostu samo do mnie przyszło. Pobiegłem więc szybko po schodach do pokoju i zacząłem pisać tak szybko, jak tylko mogłem. Myślę więc, że moja wyobraźnia to dar.

Chasm: Bohaterowie Pańskich książek są bardzo dynamiczni. Na myśli mam głównie bohatera Stokrotek w śniegu. Czy uważa Pan, że każdy człowiek jest zdolny do


zmiany na lepsze? Tak, wierzę w to. Wierzę, że jest to możliwe. Jednym z powodów, dla których piszę, jest nadzieja, że zainspiruję ludzi, by byli lepsi.

Kryptonite: Wielu czytelników porównuje Nicholasa Sparksa. Co Pan sądzi o tym pisarzu?

Pana

do

Porównują mnie do Nicholasa Sparksa także w Ameryce. Prawdopodobnie największą różnicą między naszymi książkami jest to, że moje starają się bardziej inspirować. Mówię znacznie więcej o Bogu, o przeobrażeniu. Sparks opowiada głównie historie miłosne. Moje książki oczywiście też zawierają elementy romansu, jednak nie są czystymi love story jak książki Sparksa.

Iga: Czy zdarzają się momenty, kiedy nie ma Pan pojęcia, co napisać, a mimo wszystko za wszelką cenę stara się ukończyć pracę nad dziełem? Jak radzi Pan sobie w tych sytuacjach? Robię dwie rzeczy. Jeśli mam problemy, to prawdopodobnie dlatego, że chcę napisać coś, czego i tak nie powinienem. Dlatego staram się oczyścić mój umysł. Albo idę na spacer, albo czytam coś mojego ulubionego autora. A potem udaje mi się wszystko


przeorganizować i wracam już do punktu, w którym chciałem być. Największym jednak problemem nie jest to, jak wpaść na pomysł, ale jak zmusić się do wysiłku i pisać. Bo pisanie to, jak wiadomo, bardzo wyczerpująca praca.

Inka: Ma Pan pięcioro dzieci. Jak pogodził Pan pracę z wychowywaniem pociech? Piszę w domu. Moje dzieci przychodzą do mnie w czasie, gdy piszę. Ich pokoje są zaraz obok. Najstarsze córki są teraz w college’u, a jedna jest już mężatką i jednocześnie moją asystentką, więc mogę z nią pracować, co bardzo lubię. Czasem chciałbym być lepszym ojcem. Staram się jednak najlepiej, jak mogę. Kocham moje dzieci bardzo mocno.

Iga: Jest Pan osobą, która odniosła ogromny sukces. Jak Pan się czuje jako celebryta? Czy nie miałby Pan ochoty choć na chwilę przestać być człowiekiem, którego znają prawie wszyscy? Cóż, jestem tak naprawdę bardzo zwyczajną osobą, nie myślę zbytnio o sławie. Nie przywiązuję dużej wagi do tego, czy i jak o mnie mówią. Jestem skoncentrowany na mojej rodzinie


i przyjaciołach. Dlatego, gdy myślę o sobie jako o autorze, nie wydaje mi się, bym był rozpoznawany. Czasem ludzie, z którymi wcześniej rozmawiałem, zaczynają traktować mnie inaczej, a ja dowiaduję się, że ktoś powiedział im, że jestem znanym autorem. Pisarze nie są gwiazdami. W moim rodzinnym stanie ludzie mnie poznają. Jednak poza nim wydaje mi się, że jestem anonimowy.

Ines: Pamięta Pan pierwszą prośbę o autograf? Jak się Pan wtedy poczuł? Cóż, przypominam sobie, że moje pierwsze podpisywanie książek było dość zabawne. Nie byłem wtedy jeszcze sławny. Przyszła kobieta, która powiedziała, że przeczytała moją książkę i jest zachwycona. Naprawdę mnie to wtedy uszczęśliwiło. Pamiętam też, że gdy pierwszy raz wystąpiłem w „Today show” w Nowym Jorku i po nagraniu wracałem do domu, ludzie zatrzymywali mnie na ulicy. A w samolocie była kobieta, która prawie zemdlała na mój widok. Wtedy pomyślałem, że to rzeczywiście jest coś innego.

Inka: Podobno początki zawsze bywają trudne… Jaki był Pana początek?


Bardzo szczególny. Nikt nie chciał mojej pierwszej książki, więc sam ją wydałem. Ludzie czytali ją i widziałem, że ona może odmieniać ich życie. Nie wierzyłem, że będę autorem bestsellerów. Jeśli sto osób przeczytało moją książkę, byłem podekscytowany. Nie zakładałem, ile książek mam sprzedać, byłem szczęśliwy po prostu, że ludzie czytają to, co napisałem. Byłem wdzięczny dosłownie każdemu, kto kupił moją książkę. W pewnym sensie kiedyś było łatwiej niż teraz, gdy mam na głowie oczekiwania i prognozy wydawców.

Alison2: W 1997 roku założył Pan organizację charytatywną The Christmas Box House International. Co skłoniło Pana do tej decyzji? Jestem chrześcijaninem i wierzę, że trzeba robić wszystko, co w naszej mocy, by pomagać innym. Nie jestem na Ziemi po to, by być bogatym. Jestem tu, by świat stawał się lepszym miejscem. Moja żona ma podobne przekonania. Dlatego, gdy zacząłem porządnie zarabiać na mojej pierwszej książce, postanowiliśmy wykorzystać te pieniądze, by zrobić coś dobrego. Nie chcieliśmy kupować wielkiego samochodu, ale chcieliśmy zmieniać świat na lepsze. Tak to się zaczęło. Od tamtej pory nasze działania przeistoczyły się w naprawdę wielki projekt. W naszych


schroniskach mieszka ponad 20 tysięcy dzieci. To dzieci, które były wykorzystywane i krzywdzone przez swoich rodziców. Zostały zabrane z własnych domów ze względu na ich bezpieczeństwo. Nie są sierotami, mają domy, jednak ich domy nie są bezpieczne.

Harley: Okres Bożego Narodzenia jest częstym tematem pańskich książek. Czy jest to Pana ulubiony czas w ciągu roku? Jak spędza pan święta? Uwielbiam Boże Narodzenie, to mój ulubiony czas w roku. Bardzo lubię muzykę, jedzenie i czas spędzony z rodziną. Moje święta się zmieniły, odkąd napisałem moją pierwszą powieść o Bożym Narodzeniu. Teraz w tym okresie bardzo dużo podróżuję – jestem w wielu miastach, podpisuję książki. W tym sensie wiele się zmieniło, nie ukrywam, że popularność trochę zaburzyła mój świąteczny czas.

Harley: Czy może nam Pan opowiedzieć o książce, którą aktualnie Pan pisze? Podobno zawiera jakieś polskie akcenty? Piszę serię książek, która nie została wydana w Polsce. Nazywa się The walk. Opowiada ona o człowieku, który podróżuje przez Amerykę. W książce, która w Ameryce ukaże się w przyszłym


miesiącu, mój bohater poznaje Polaka o imieniu Leszek. Na potrzeby tej książki czytałem audiobooka i musiałem mówić po angielsku z polskim akcentem, a nie miałem pojęcia, jak to osiągnąć. Znaleźliśmy więc Polaka, który przypadkowo również nazywał się Leszek i który udzielił mi wielu rad. Przeczytał tekst, a ja zrobiłem notatki. Zobaczymy, czy wyszedłem głupio, czy przeczytałem to wiarygodnie. Ta książka (Road to grace) opowiada o osobach, które przeżyły Holokaust. Chciałem napisać coś o wybaczaniu i uznałem, że nie ma osób, które miałyby większy powód do wybaczenia niż ci, którzy przeżyli Holokaust.

24.04.2012

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 24 Przeczytane książki: 6755 Chcą przeczytać: 17309


Szkoła czytania


Rozmowa z Melissą de la Cruz

Vesna-Parun: Dla kogo Pani pisze? Jak wyobraża sobie Pani swojego typowego czytelnika? Piszę dla siebie samej. Jeśli więc nastolatkowie lubią moje książki, są prawdopodobnie tacy jak ja. Lubią romanse, wampiry, tragedie, złamane serca, muzykę, sztukę, modę. Gdy poznaję moich czytelników, zawsze jestem bardzo podbudowana.

Inka: Jest Pani autorką słynnej serii Błękitnokrwiści. Skąd pomysł na tego typu książki? Czy zostały napisane ze względu na popularność takich historii? Kiedy zaczęłam pisać Błękitnokrwistych w 2003 roku, wampiry nie były tak popularne jak obecnie. Zmierzch jeszcze się wtedy nie ukazał. Postanowiłam napisać o wampirach, gdyż myślałam, że nikt o nich nie pisze. Zabawne, jak wielu innych twórców miało ten sam pomysł! Uwielbiam książki o wampirach. Kiedy dorastałam, moimi ulubionymi powieściami były Kroniki wampirów Anne Rice oraz Miasteczko Salem Stephena Kinga. Pomysł Błękitnokrwistych przyszedł mi do głowy, gdy natknęłam się w Internecie na stronę, gdzie wymieniano wszystkich pasażerów


Mayflower – znalazło się tam wielu ważnych Amerykanów, takich jak Rooseveltowie czy Bushowie, jednak było także wiele bardzo zaskakujących osób, jak Oprah czy Marylin Monroe. To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, co jeśli ci wszyscy ważni Amerykanie znaleźli się tam z jakiegoś powodu? Na przykład, co jeśli ich siła wypływała z nieśmiertelności? Co jeśli byliby oni wampirami? I tak właśnie powstali Błękitnokrwiści.

malaczarna: Oryginalny tytuł Witches of East End nie ma zbyt wiele wspólnego z polskim tytułem książki. W tłumaczeniu brzmi on Zapach spalonych kwiatów. Co Pani myśli o tym polskim tytule, czy pasuje do powieści? Uwielbiam ten polski tytuł! Myślę, że jest bardzo poetycki i piękny oraz że przywodzi na myśl magię i pewną utratę w tym samym czasie. Gdy powiedziano mi, jak polski wydawca chce zatytułować moją książkę, byłam bardzo zadowolona z tego tytułu.

Maggie_Rose: Czy dużo Pani czyta? Jacy są Pani ulubieni pisarze i ulubione powieści? Anne Rice. Wciąż czytuję także Stephena Kinga, choć o wiele mniej niż Koontza czy Rice. Uwielbiam Dianę Wynne Jones, ale


odkryłam ją jako już dorosła osoba. Obecnie czytam głównie Jennifer Weiner, Toma Perottę, Kate Christensen. Staram się nie ograniczać do gatunku, który sama piszę. Wydaje mi się jednak, że moją ulubioną powieścią, taką powieścią wszechczasów, jest Wojna i pokój Lwa Tołstoja. Wiele elementów tej powieści stanowiło dla mnie inspirację przy pisaniu Błękitnokrwistych.

Rose: Co sądzi Pani o powieściach z gatunku paranormal romance? Czy są jakieś konkretne książki tego typu, które Pani lubi? Myślę, że są wspaniałe. Na tej fali wypłynęło wielu autorów, wszyscy się zresztą przyjaźnimy. Lubię Piękne istoty Margie Stohl i Kami Garcia, Las zębów i rąk Carrie Ryan, serię Immortals Alyson Noel, Królową lata Melissy Marr. Wszystkie są świetne!

Maggie_Rose: Gdyby miała Pani szansę zmienić się na jeden dzień lub tydzień w któregoś z bohaterów paranormal, jakiego typu postać by to była? Hmm. Zawsze uważałam, że chciałabym być którymś z moich bohaterów, jednak nie tych, którzy ratują świat. Byłabym jedną


z postaci Błękitnokrwistych, która chodzi po prostu na przyjęcia, na zakupy i nie przejmuje się czymkolwiek innym. Jestem strasznym mięczakiem!

Maggie_Rose: Którą najbardziej?

ze

swoich

powieści

lubi

Pani

Zawsze miałam słabość do Maskarady, jako że było bardzo łatwo ją napisać. Po prostu we mnie rozkwitła. Powstała, kiedy byłam w ciąży. Zawsze po pisaniu robiłam sobie bardzo długą drzemkę. To był naprawdę dobry rytm dnia.

Agnesja: Czy chciała Pani pisać od zawsze, czy może talent pisarski objawił się nagle w wieku dojrzałym? Chciałam najpierw być poetką, a dopiero później powieściopisarką. Napisałam pierwszą powieść dla dorosłych i wtedy mój wydawca zasugerował, bym napisała coś dla nastolatków. Nie był to cel, jednak gdy zaczęłam pisać dla nastolatków, zrozumiałam, że to jest to, co chciałabym robić. Uwielbiam pisać dla młodzieży, to sprawia, że czuję się młodo.


Akinoria: Jak Pani pisze swoje powieści: czy stronę po stronie, od początku do końca, czy może różne części w różnym czasie? Czy dokonuje Pani wielu zmian w trakcie pracy nad danym tytułem? Przygotowuję ogólną fabułę, a następnie dopracowuję chronologicznie przebieg zdarzeń, rozdział po rozdziale. Poprawiam i edytuję wszystko, kiedy piszę. Nieustannie wszystko sprawdzam i przepisuję na nowo.

Inka: W momentach inspiracji, gdy nie ma Pani laptopa lub długopisu, jak Pani radzi sobie z utrwaleniem pomysłów? Pracuję tylko wtedy, kiedy jestem przed komputerem. Nauczyłam się „wyłączać”, abym naprawdę mogła być tam, gdzie nie piszę – bawić się z moimi dziećmi, być z moimi przyjaciółmi, z mężem. Skupiam się na nich, a nie na moich książkach. Nie myślę o moich książkach zbyt często, a więc kiedy mam jakiś pomysł, po prostu wysyłam sobie małą notatkę.

Akinoria: Urodziła się Pani w Manili, następnie przeprowadziła z rodzicami do Stanów Zjednoczonych, do San Francisco. Studiowała Pani w Nowym Jorku, a obecnie


mieszka w Los Angeles. Czy duch owych miejsc inspiruje Panią przy pisaniu? Czy te miejsce coś dla Pani znaczą? Tak, bardzo dużo. Uwielbiam miasta, uwielbiam pisać o życiu w aglomeracji. Napisałam Błękitnokrwistych, bo bardzo tęskniłam za Nowym Jorkiem. Przeprowadziłam się właśnie wtedy do Los Angeles. Kocham LA – pisałam o tym mieście inną moją powieść Anioły z Sunset Boulevard. Bardzo lubię podróżować i zawsze inspirują mnie miejsca, które odwiedzam. Wolf pact dzieje się na przykład w Ohio, skąd pochodzi mój mąż.

Akinoria: Co oznacza dla Pani rodzina? Jest Pani żoną i matką. Czy uważa Pani, że kobiety powinny odsuwać się od rodzinnego życia, żeby realizować swoje cele zawodowe, robić karierę? Oczywiście, że nie. Nigdy nie powiedziałabym drugiej kobiecie, jak ma żyć. Dla mnie bycie żoną i matką to osiągnięcie tak samo wielkie jak bycie pisarzem. Cenię to sobie tak samo, o ile nawet nie bardziej. Prawdziwe życie to bycie szczęśliwym w domu. To zawsze było dla mnie celem na równi z pisaniem. Jestem szczęśliwa, że poznałam mojego męża w bardzo młodym wieku – on miał 22 lata, a ja 25. Całą moją energię poświęciłam wtedy na randki. Poznałam wiele kobiet sukcesu, które mówią to samo – poznaj


faceta najpierw, ułóż swoje życie osobiste, zanim skoncentrujesz się na karierze. Wtedy jest znacznie łatwiej. Mój mąż zawsze wspierał mnie w stu procentach i nigdy bym sobie bez niego nie poradziła.

Akinoria: Jakie są Pani obecne marzenia i cele? Po prostu utrzymać szczęście, które mam obecnie. Spędzać więcej czasu z moją córką, cieszyć się życiem, które zbudowałam. Oraz pisać ciągle lepsze książki. Zawsze można coś poprawić, a więc nie przestaję próbować być lepszą pisarką.

13.12.2011

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 23 Przeczytane książki: 5245 Chcą przeczytać: 14008


Rozmowa z Beccą Fitzpatrick

Natasha: Jak podobało się Pani w Polsce? Czy jest coś, co wyjątkowo Panią u nas zachwyciło? Czy w przyszłości chciałaby Pani wrócić do naszego kraju? Pokochałam Polskę! To było naprawdę ekscytujące, odwiedzić miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byłam. Najbardziej podobała mi się wycieczka do miejscowości, w której urodził się Fryderyk Chopin – było tam tak spokojnie. W Stanach mieszkam w małym miasteczku, więc oczywiście jestem przyzwyczajona do takich spokojnych, cichych, sprzyjających kontemplacji miejsc. I tak, na pewno w najbliższym czasie odwiedzę ponownie Polskę, ale następnym razem chciałabym przyjechać z rodziną.

Marzin: Wiem, że tak romantyczna i silna miłość jak Patcha i Nory zdarza się naprawdę, jednak zastanawiam się, czy doświadczenia z własnego życia zainspirowały Panią do opisania historii tej wielkiej miłości i namiętności czy też to tylko czysta wyobraźnia? Myślę, że takie uczucie trzeba przeżyć na własnej skórze, by móc je w pełni opisać. We wszystkich moich historiach jest cząstka mnie – nie mogę


temu zaprzeczyć. Zdecydowanie jestem romantyczką i gdy się w kimś zakochuję, to na dobre. Moją ulubioną częścią każdej książki jest właśnie wątek miłosny i myślę, że widać to w mojej twórczości. Zawsze staram się opisywać silną, opartą na chemii miłość pomiędzy bohaterami.

Magdalena: W Pani książce miłość połączyła osoby, które bardzo się różnią, które wywodzą się z innych światów, które tak naprawdę nigdy nie powinny się spotkać. Czy wierzy Pani w przeznaczenie? Absolutnie! Ale wierzę, że możemy sami wybrać swoje przeznaczenie. Chcę przez to powiedzieć, że każdy z nas ma do odegrania w życiu istotną rolę, a realizacja tego celu będzie znacznie łatwiejsza, jeśli będziemy sobie wzajemnie pomagać, rozwijać swoje talenty i po prostu będziemy starali się być lepszymi ludźmi.

RavenStark: Książkę napisała Pani w narracji pierwszoosobowej. Wielu czytelników, czytając książki z taką oto narracją, utożsamia się z głównym bohaterem/bohaterką. Czy są jakieś cechy, upodobania, uprzedzenia, które łączą Panią z Norą?


Nora i ja obie mamy kręcone włosy, ale poza tym nie wydaje mi się, abym jako nastolatka była podobna do Nory. Byłam bardziej niemądra i skupiona na sobie. Ale, jak w przypadku wszystkich moich bohaterów, myślę, że i w Norze jest cząstka mnie, z której być może nie zdaję sobie sprawy. Stworzenie bohatera bez dania mu czegoś z siebie musiałoby być bardzo trudne.

Jane: Czy zakończenie w Finale było często zmieniane? A może już na początku pisania cyklu wiedziała Pani, jak skończyć serię? Miałam całkiem sprecyzowany pomysł na to, jak zakończyć całą serię, jeszcze zanim zaczęłam pisać książkę. Zawsze przed rozpoczęciem pisania tworzę szkic książki, tak żebym miała jakiś punkt odniesienia, podstawę dla całej historii. Szkic ten jest jednak zawsze bardzo ogólny i zmienia się wiele razy w miarę pisania.

SeaGoddess: Co czuła Pani, patrząc na ostatnie zdania Finale, tuż po zakończeniu pisania cyklu? Ulgę, że to zrobiłam! I tuż po niej niewiarę, że to już naprawdę koniec. Będę tęskniła za pisaniem o Norze i Patchu, Vee i Scotcie.


Angelika: Na

pewno

miała

Pani

określony

termin

ukończenia części. Jak Pani sobie z nim radziła? Był to wyścig z czasem czy spokojne pisanie określonej działki codziennie? Staram się pisać choć trochę każdego dnia, by nadawać sobie tempo. Byłabym bardzo zestresowana, gdybym czekała do ostatniej chwili z napisaniem całej książki. Ale naprawdę lubię pisać, więc czekam każdego dnia, aż będę mogła iść do biura i bawić się moimi historiami.

WampirkaJustynka: Czy będzie Pani tęsknić za postaciami z sagi Szeptem? Oczywiście, spędziłam z nimi prawie dziesięć lat (zaczęłam pisać Szeptem w 2003 roku). Pożegnania zawsze są trudne.

Dakota: Czy od najmłodszych lat próbowała Pani pisać? Zawsze marzyła Pani o zostaniu pisarką, czy może zdarzyło się to pod wpływem impulsu: obudziła się Pani i postanowiła, że dzisiaj zacznie pisać? Pamiętam, że chciałam zostać pisarką po obejrzeniu filmu Miłość, szmaragd i krokodyl. Miałam wtedy osiem lat. Ale po raz kolejny wróciłam do tej myśli dopiero w wieku dwudziestu


czterech lat – to właśnie wtedy mój mąż podarował mi w prezencie urodzinowym kurs pisania.

RavenStark: Niektórzy pisarze, aby móc sprawnie pracować, potrzebują ciszy i spokoju. Inni lubią tworzyć swoje dzieło, gdy wokół jest głośno, słychać jakieś osoby, muzykę. Jak to jest w Pani przypadku? Czy pisząc, słucha Pani swoich ulubionych piosenek, pogłaśniając odtwarzacz na cały regulator, czy woli Pani kubek gorącej czekolady lub herbatkę z cytrynką i ciszę? Lubię ciszę. Myślę jaśniej, kiedy nic mnie nie rozprasza.

Aivalar: Jak Pani postępuje, kiedy pojawia się wewnętrzna pisarska blokada – brak natchnienia? Idę pobiegać, sprzątam dom, wybieram się na długi spacer. Czasami udaję się w jakieś miejsce publiczne i podsłuchuję ludzi.

Agata: W jednym z wywiadów wspomniała Pani, że pisała pamiętnik. Czy myślała może Pani o wydaniu własnej biografii? Bo wydaje mi się, że musiałoby to być bardzo ciekawe doświadczenie.


Ha! Cieszę się, że mogłoby to być interesujące. Ale nie, myślę, że zostanę przy fikcji:-)

12.11.2012

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 8 Przeczytane książki: 15404 Chcą przeczytać: 17348


Rozmowa z Niną Reichter

Ann: Jaki jest Pani zdaniem przepis na sukces? Myślę, że jest taki sam od wieków, w dodatku w kółko powtarzany, ale ludzie nie chcą go przyjąć, bo to niewygodne. Trafnie określił to Tomek Tomczyk: „Patrząc w lustro, widzę kombajn”. Jednak odpowiedź, że za wszystkim stoi mnóstwo pracy, demotywuje. Dlatego ludzie wciąż pytają. Liczą, że za setnym razem usłyszą co innego. Kilka lat temu pojawiła się na rynku taka książka, bardzo popularna, Sekret Rhondy Byrne. Przeczytałam ją z ciekawością, choć unikam poradników. Mówiła o tym, by wizualizować spełnienie marzeń, przyciągać dobrą energię, myśleć dużo o szczęściu. Idea mi się podobała, bo zawierała pozytywny przekaz, ale obawiałam się, że sedno sprawy zostanie źle zrozumiane. Niedawno natrafiłam w sieci na wywiad z jedną z osób, która wypowiadała się w tej książce w charakterze mentora. To był mężczyzna, z zawodu psycholog. Powiedział, że jakiś czas po ukazaniu się książki zaczęli się do niego zgłaszać ludzie, którzy – zamiast działać i wspierać swoje działanie pozytywnym nastawieniem – zastosowali się do jej rad poprzez założenie rąk, czekanie na mannę z nieba i wysyłanie w kosmos pozytywnej energii. Uwierzyli, że przeznaczenie samo zaprowadzi ich do celu.


I jedyne, co przyciągnęli, to długi. Dlatego wolę brać odpowiedzialność za własne porażki, bo wtedy mogę brać także odpowiedzialność za sukcesy. I staram się nie mieć roszczeniowej postawy. Wciąż się tego uczę.

Magdalena: A czy wierzy Pani w nieuchronność losu? W to, że ktoś, gdzieś, kiedyś zaplanował nasze życie, że drogi określonych ludzi po prostu musiały się skrzyżować, że stanie się tak, a nie inaczej? Czy wręcz przeciwnie – czuje się Pani kreatorem własnego losu? Wierzy Pani w przypadek czy przeznaczenie? Czy wierzę w przeznaczenie? Z jednej strony nie, a z drugiej (tu analiza zbiegów okoliczności w życiu niżej podpisanej) – nie wiem. Gdyby podejść do przeznaczenia jako do braku konieczności dokonywania wyborów, to się od tego odżegnuję. Uważam, że najważniejsze jest to, aby wyrobić w sobie poczucie kontroli nad własnym życiem – chociażby to miało się okazać złudnym przeświadczeniem. Jeżeli je w sobie wyrobimy, przestaniemy marzyć, zaczniemy natomiast działać. Z marzeń pozostawionych samym sobie powstają niespełnione ambicje, z działań – osiągnięte cele. Skłaniam się więc ku kreowaniu losu nakładem pracy. Jednak w kwestii przypadkowych spotkań,


zbiegów okoliczności mających znamienne konsekwencje, i innych, czasem niewytłumaczalnych spraw, które wpływają na nasze życie – tak, wierzę, że może stać za tym jakiś rodzaj planu. Jednak ten plan możemy dostrzec, dopiero patrząc wstecz.

Created_Eternity: Jak Pani sądzi, jest Pani idealistką, pesymistką, a może optymistką? Jestem realistką, która jednak wywróciła sobie życie dla kaprysu. I która uczy się być optymistką, bo warto.

Jemenos: Czy w swojej twórczości stara się Pani przekazać swoje poglądy, rady, jak żyć? Nie. Myślę, że próba szerzenia życiowych nauk i prawd poprzez powieść o rockmanie to byłby egotyzm, ponadto dość nieznośny. Z drugiej strony ktoś mądry powiedział kiedyś: jeśli chcesz się przekonać, w co tak naprawdę wierzysz, zacznij pisać. Więc chyba nie da się od tego uciec. Wydaje mi się, że można się bardzo zdziwić, czytając po pewnym czasie własne teksty i odkrywając w nich przekonania schowane wcześniej tak głęboko, że nawet nie miało się o nich pojęcia. Więc w pewnym sensie poprzez książki pouczam, jak żyć, ale nie czytelników – przede wszystkim siebie.


Majka00: Miała Pani momenty, gdy chciała się Pani przenieść do własnej książki i przywołać do porządku którąś z postaci? Nie, bo moim zadaniem nie jest przywoływanie ich do porządku, a jedynie obserwowanie i relacjonowanie tego, co się dzieje. Gdybym chciała ingerować w to, jak zachowują się postacie, bawić się w cenzora ludzkich postępowań, przypominałoby to Matrixa, w którym autor to policjant wiecznie ścigający bohatera, chcący go na siłę wyprostować. To tak nie działa. Natomiast czy miałam ochotę czasem szepnąć: „Wstawaj, jeszcze trochę, nie poddawaj się!” – jasne. Ale przecież w życiu mamy momenty, kiedy aż się prosi, żeby ktoś szepnął nam coś do ucha i naprowadził na właściwe tory. Ale tak się nie dzieje. Opatrzność nie podpowiada, pozwala nam popełniać błędy. Dlaczego więc miałabym strofować bohatera? Nie widzę powodu.

Annabeth: Czy wierzy Pani w miłość od pierwszego wejrzenia? Wierzę w idealną chemię od pierwszego wejrzenia i w dezercję rozumu (lub jego ewidentne przemieszczenie) w takim wypadku. To piękne chwile, pełne wariackich decyzji, wspominamy je potem latami. „Ale miłość to jednak co innego” – chciałoby się rzec. Bo ja


wiem? Jeżeli zauroczenie i chemia potrafią popchnąć nas do daleko idących poświęceń, w moim pojęciu jest to rodzaj miłości. Inna sprawa, czy odpowiedzialnej.

Majka00: Wiemy, że żółty stół w książce wzięty był z prawdziwego życia. Czy jest jeszcze coś, co przeniosła Pani z życia na karty powieści? Oczywiście. Kilka scen wręcz spisałam z pamięci. Lecz w większości to nie sceny są w książce prawdziwe, ale wnioski. Coś się zdarzyło, coś minęło, a coś w człowieku pozostało i to, co zostało, z reguły trafia na karty książki – finezyjnie przekształcone i ubrane w szaty cudzych przeżyć. Tylko autor wie, gdzie w książce znajdują się te, niemal sekretne, miejsca. Do tamtych scen najczęściej wracam. I to do nich się uśmiecham.

Gumciobook: Jaka jest Pani ulubiona scena z Ostatniej spowiedzi? Chyba nie jestem w stanie wybrać jednej, ale jeśli miałabym określić tom, w którym jest ich najwięcej, to zdecydowanie w mrocznym tomie trzecim. Jest tam kilka scen, które uwielbiam. Są boleśnie prawdziwe, nie ma na nich lukru. Takie sceny podobno


trudno się pisze. Dla mnie – najłatwiej. Smutna, pełna żalu scena jest metaforą dla tak wielu rzeczy, że dla mnie – jako osoby raczej refleksyjnej – niesie ze sobą bardzo mocny przekaz, jest wielowarstwowa, wartościowa. Opisywanie miłosnych uniesień nie ma tych walorów. Nie oznacza to, rzecz jasna, że tom trzeci będzie swoistą kombinacją nieszczęść –w żadnym razie. Ale pytanie dotyczyło ulubionych scen, wiec odpowiedź nie może być inna.

Vivianna: Czy fani mogą się spodziewać spotkania z Panią, w czasie którego można by było zdobyć autograf i zamienić z Panią kilka słów? Mieszkam za granicą, więc jest to trudne. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie taka możliwość.

Mamnamyszy: Pisze Pani książki z myślą o kobietach i młodzieży. Jak Pani myśli, jakie uczucia wywoła Ostatnia spowiedź w nastoletnich czytelnikach, a jakie w dorosłych kobietach? Myślę, że zupełnie różne. Oczywiście będzie wspólny mianownik. Jednak nastolatki podejdą do postawy głównej bohaterki z dużą dozą buntu. Dorosłe kobiety z uśmiechem Mony


Lisy przypomną sobie własne podobne wybory i będą rozumiały, dlaczego Ally dokonuje właśnie takich. Inne płaszczyzny, na jakich powieść jest odbierana, wynikają z doświadczenia życiowego czytelnika. Nastolatki wierzą w to (i oby wierzyły jak najdłużej), że wchodzą w dorosłe życie po to, aby zmienić świat i nadać mu kształt pasujący do ich wyobrażeń. Dorośli już się przekonali, że świat ma wiele twardych reguł, a walcząc z nimi zbyt gorliwie, można sobie co najwyżej obić tyłek. Ostatnia spowiedź jest historią o miłości, ale przede wszystkim o ewolucji charakteru, a także o utracie naiwności… i w końcu o godzeniu się z losem. A prawdziwie pogodzić się z losem – niezależnie od wieku – potrafi tylko człowiek dojrzały.

Majka00: Gdyby miała Pani możliwość przeżyć to samo co Ally, postąpiłaby Pani tak samo jak ona? W okresie, kiedy pisałam Ostatnią spowiedź, czyli kiedy byłam znacznie młodsza – tak. Postąpiłabym prawdopodobnie tak samo. Jednak nie ingerowałam w to, co Ally jako bohaterka chciała zrobić, natomiast warunek był jeden: musiałam rozumieć jej wybory.


Created_Eternity: Czy zdarza się Pani wzruszać/śmiać podczas tworzenia książki? Oczywiście. Powiem więcej. Dopiero, kiedy scena działa na mnie w emocjonalny sposób, idę dalej.

RavenStark: Czasami pisarze mają wenę dopiero pod koniec dnia. Czy zdarzało się Pani zarywać noce lub, mówiąc inaczej, czy pisała Pani wtedy z obawy, że następnego dnia po tej myśli nie będzie już śladu? Obawiam się, że pojęcie weny jest przereklamowane. Oczywiście zdarzają się dni, kiedy pisze się lepiej, sprawniej, łatwiej. Zdarzają się też takie, kiedy spłodzenie tych paru zadowalających linijek jest istną katorgą, a cały proces pisania traci magiczną otoczkę zabawy. Pamiętam wieczory, kiedy wpadałam na pomysł, a potem pisałam tak długo, aż ołówek się starł, błysk się wyczerpał i nie zostało ani jedno słowo do dodania. To piękne chwile. Ale pisanie książek to – wbrew obiegowej opinii – praca jak każda inna. I zapewniam Panią, gdyby pisarze czekali na wenę, majątek większości z nich zlicytowałby komornik. Sztuka polega na tym (nie wiem, czy już ją opanowałam), by czytelnik nie mógł rozpoznać, które fragmenty książki to te pisane w lepsze dni, a które


pisarz niemal urodził. Mniej więcej tak to wygląda.

Magdalena: „Miłość, zazdrość, show-biznes. Ostatnia spowiedź. Poczuj, jak kocha ten, którego kochają tysiące…” – to zdania, które reklamują Pani książki. Jak chciała Pani, by czytelnik je odebrał? Bardzo dosłownie. Myślę, że w tomie drugim jest scena, w której czytelnik czuje to dość namacalnie;-)

Lilvy: Zawsze zastanawiałam się, dlaczego to akurat cudowne Catalyst Anny Nalick wystąpiło w tym właśnie momencie książki. Czy z tą piosenką związana jest jeszcze jakaś inna historia, czy po prostu jest ona częścią historii Toma i Ally? Catalyst towarzyszyło mi w zimowe dni, kiedy musiałam ponad godzinę tłuc się na uczelnię, zmieniając kilkakrotnie środek transportu. Zawsze było podobnie. Najpierw autobus, potem tramwaj, za oknem zamieć. W drodze układałam kolejne sceny, a ta piosenka wprawiała mnie w niesamowitą melancholię. Słuchając jej któregoś dnia w jednym z tych klekocących tramwajów, prawie spóźniona na zajęcia i przekonana, że scena, którą układałam, jest


już skończona, usłyszałam w myślach, jak Tom mówi do Ally: „Zatańcz ze mną”. Wyobraziłam sobie jego wzrok. Niesamowity, do granic przepełniony bólem. A potem wszystko rozegrało się w mojej głowie, jakbym to miała przed oczami. To był świetny moment – jeden z tych, kiedy opowieść tworzyła się sama, a ja miałam jedynie za zadanie nic nie zepsuć przy późniejszym zapisywaniu wizji.

Meme: Z doświadczenia wiem, że najtrudniejsze to wytrwać w tworzeniu, na nowo odnajdować motywację do pracy i cel pisania, gdy dotykają nas małe i większe kryzysy. Jak sobie Pani radziła, kiedy przychodziły trudniejsze dni? Co stanowiło dla Pani motywację? Co nie pozwalało Pani porzucić pisania w chwilach zwątpienia? Zawsze wychodziłam z założenia, że jeżeli znajdzie się w sobie wystarczająco mocne „dlaczego”, znalezienie „jak” pozostanie tylko kwestią czasu. Kryzysy – owszem – przychodzą, ale tylko wtedy, gdy się czuje, że można sobie na nie pozwolić. Podczas pisania Ostatniej spowiedzi nie dopadł mnie żaden, bo tekst wychodził w odcinkach, więc wiedziałam, że zbyt dużo ludzi czeka na jakikolwiek mój ruch, żebym mogła siedzieć, zbijać bąki i bredzić jakieś bzdury o wenie. Tekst miał być w niedzielę – i był.


Oczywiście nie twierdzę, że nie zarywałam przy tym nocy, ale też nie rozkładałam rąk. Myślę, że ostatnio dość zapomnianym, a dobrym sposobem na kryzysy i inne weltschmerze jest kopnąć się w tyłek. Poza tym do robienia rzeczy, które naprawdę chce się robić, żadna motywacja nie jest potrzebna. Natomiast jeśli chodzi o wewnętrznego krytyka, który siedzi na karku i podpowiada, że wszystko jest do chrzanu, myślę, że warto go wyłączyć na czas pisania pierwszej wersji tekstu. Pierwsza wersja to szkic – i nie mówię tego jako osoba z wielkim doświadczeniem, powtarzam za Kingiem. Kiedy pisałam pierwszą wersję Ostatniej spowiedzi, mało wiedziałam o wewnętrznym krytyku – gdybym wiedziała więcej, najpewniej by mnie zabił. Natomiast teraz bardzo lubię wracać do tamtej pierwotnej wersji. Człowiek ma to do siebie, że zapomina, jak było, ile poprawił, wyrzucił. I w końcu wydaje mu się, że wszystko, co napisał, wyglądało dokładnie tak, jak teraz: ugładzone i wypolerowane, takie jak w książce. To nieprawda. Za każdym razem, gdy zasiadam do nowych projektów, a wewnętrzny krytyk drze się: „Byłaś taka dobra, gdzie to się podziało?”, otwieram stary plik i czytam ten kulawy tekst. Potem porównuję z tym dzisiejszym. Gdybym pozwoliła krytykowi zablokować mnie już na tamtym etapie, żadna seria na pewno by nie powstała. Powstałoby natomiast mnóstwo urywków, zasiedlających ciemny kąt na dysku i karmiących wyrzuty sumienia. Dlatego staram się uciszyć krytyka,


gdy pracuję nad czymś nowym (choć to trudne – każdy, kto napisał w życiu więcej niż tylko broszurkę informacyjną, dobrze wie, o czym mówię). Jednak nie pozbywam się krytyka całkowicie. Solennie mu przyrzekam, że pozwolę mu się wykrzyczeć przy pierwszej redakcji, potem drugiej i kolejnych. Wtedy jego rady są nieocenione, więc dotrzymuję danego mu słowa.

Alina: Czy jest jakaś książka, którą mogłaby Pani uznać za swoją osobistą porażkę? Wszystko, co uznaję za porażkę, wyrzucam, zanim tekst trafi do druku. Choćby miało to dotyczyć jednego zdania, które gdzieś tam mnie mierzi. Więc nie, w książce nie ma takich fragmentów.

Agatrzes:

Pani

powieści

naładowane

emocjami

przedstawionymi w bardzo „namacalny” sposób, który sprawia, że czytelnikowi trudno zachować obojętność. Musi być Pani doskonałą obserwatorką otaczającego świata, a może w tej kwestii czerpie Pani inspirację z własnych doświadczeń? „Namacalność” scen to nic innego, jak szukanie słów, które stworzą jak najlepszy obraz. A najlepszy, to najwyraźniejszy, uchwytny dla czytelnika. Staram się pisać każdą scenę tylko jeden


raz – by nie przekłamać emocji, nie przekombinować dialogów. Ale te sceny poprawiam potem wielokrotnie – właśnie dla tego „wizualnego” efektu. Uważam, że najlepszym testem na „namacalność” scen, na „żywe obrazy”, jest wnikliwe czytanie własnych tekstów. Jeżeli ja, pomimo znudzenia sceną czytaną po raz setny nadal widzę obraz, oznacza to, że czytelnik, nawet rozkojarzony, także go zobaczy. Natomiast jeżeli zdarzą się dwa zdania z rzędu, przy których odpłynę mentalnie, pomyślę o czymś innym – stracę również czytelnika. To prosta zależność.

Sophie: Czy jest w Pani życiu ktoś, kto Panią inspiruje lub jest dla Pani autorytetem? Najlepiej czujemy się ze sobą wtedy, gdy jesteśmy spójni. Jeżeli mówimy co innego, niż myślimy, zawsze zapłacimy za to emocjonalny rachunek. Dlatego doceniam ludzi, którzy bez dyplomacji mówią, co myślą. W świecie zależności to rzadka zaleta. Autorytetem jest dla mnie mój Ojciec.

MyCuteCurlyBoy: Na czyim zdaniu zależy Pani najbardziej, jeśli chodzi o Pani książki? Własnym.


JaneS: Czy po sukcesie Ostatniej spowiedzi napisze Pani kolejne książki? Oczywiście, kolejne projekty są już w realizacji, ukażą się najprawdopodobniej w przyszłym roku.

JaneS: Czy ma Pani w życiu jakieś chwile zwątpienia czy takie, w których czegoś Pani żałuje? Momenty w życiu, o których nie chciałaby Pani pamiętać? Myślę, że nie ma na świecie osoby, która nie miałaby takiej swojej księgi skarg i zażaleń, księgi złudzeń, księgi szeptów. Ale w mojej z każdym rokiem nowo zapisanych stron jest coraz mniej. Lubię myśleć o sobie, że jestem już stara. To daje zabawne poczucie bezpieczeństwa i dystansu – jako trzydziestolatka czuję się paradoksalnie znacznie lepiej, niż gdy miałam lat dwadzieścia. Chwile zwątpienia też przychodzą rzadziej. Mam wrażenie, że z wiekiem człowiek nabiera zaufania do samego siebie. Wie, że jak się przewróci, to się podniesie, bo już nieraz to robił. I to zaufanie jest bardzo ważne, chyba najwartościowsze w życiu. Daje wewnętrzny spokój. Więc nie, teraz już nie ma chwil, o których chciałabym zapomnieć. Wszystkie trudniejsze momenty zdążyłam już dawno docenić.


Paulina: W jaki sposób pokazałaby Pani treść książki osobie, która jest niema, głucha i niewidoma? Jak oddać przesłanie, czuły dotyk, słowa tworzące historię? To chyba najciekawsze pytanie. Zawsze byłam dość wrażliwa muzycznie. Uważam, że poprzez muzykę można oddać emocje jeszcze lepiej niż słowami. Najmocniej działa na mnie muzyka klasyczna i filmowa. Dlatego osoba, której miałabym opowiedzieć tę historię, musiałaby jednak słyszeć. Myślę, że opowiedziałabym ją poprzez delikatny dotyk dłoni. Subtelne muśnięcia, jakby jedna dłoń badała drugą. To chwila spotkania Ally i Bradina, ich noc na lotnisku. W tym dotyku można wyczuć dziecięcą nieśmiałość, lecz też całkiem dorosłą niepewność i strach. Słyszę przy tym Divenire Ludovica Enaudiego. Przy Epicon Immediate Music to już inna historia. Świat show-biznesu wkradł się w życie Ally i Bradina, jesteśmy trochę dalej. Widzę kobietę i mężczyznę biegnących w nocy przez las. Ścigani przez gończych potykają się i wstają pospiesznie, słychać ich szybkie oddechy i szczekanie psów. Jest coraz ciemniej, coraz chłodniej, a oni wciąż ścigają się z czasem i z własnym przeznaczeniem. W końcu docierają do przepaści, ale krawędź gruntu jest we mgle. Nie wiedzą, że jeżeli zrobią jeszcze jeden krok, spadną. No cóż, wychodzi na to, że Ostatnią spowiedź można opowiedzieć, biorąc kogoś na jogging. Ale tak na poważnie – chcę,


abyście zamknęli oczy i sami się przekonali, co widzicie w myślach, słysząc tę muzykę. Niech ona stworzy dla Was opowieść. Drugi z wymienionych utworów był jedną z inspiracji podczas pisania Ostatniej spowiedzi, więc w moim odczuciu jest z nią mocno związany.

Anna: Jak chciałaby Pani być charakteryzowana jako pisarka? Jak chciałaby Pani, aby charakteryzowano czy klasyfikowano to, co Pani tworzy? Czytelnicy rozpływają się nad Pani niezwykłą zdolnością oddawania emocji w tekście – podkreślają, że to unikalny talent. King to mistrz horroru, Coben – przygodowego kryminału. Jak chciałaby Pani, aby klasyfikowano Pani teksty? Myślę, że na jakąkolwiek klasyfikację za wcześnie. Przede wszystkim chciałabym, aby czytelnik rozumiał, że mnie nie należy oceniać tylko jeden raz. Pisanie to praca twórcza, i jako taka, podlega nie tylko zmianom nastroju autora, ale też zmianom tematu, w jakim autor uważa, że ma coś do powiedzenia. Oczywiście nie oznacza to, że nie wierzę w specjalizację – prawdopodobnie nigdy nie wezmę się do SF, bo nie mam o nim pojęcia. Jednak uważam, że odbiorcę warto przyzwyczaić – i najlepiej dość szybko – do tego, że piszę rzeczy różnorodne. Daje to na pewno większy komfort pracy.


Created_Eternity: A czy dużo Pani czyta? Staram się czytać 3–4 godziny dziennie.

Sylwia: Czy czytając książki innych autorów, ma Pani wrażenie, że można by napisać je lepiej? Bywało, że miałam takie butne przeświadczenie. Im dłużej piszę, tym rzadziej je miewam i tym szybciej mi przechodzi.

JaneS: Jakiemu najpiękniejszego?

miastu

nadałaby

Pani miano

tego

Chyba wybrałabym Sydney, ale być może wynika to z sentymentu. Mieszkałam tam dość długo, będąc nastolatką i pamiętam Australię jako kraj serdecznych ludzi, żyjących pod znacznie mniejszą presją społecznych wymagań i moralnych obwarowań. Niewiarygodny, idylliczny obrazek? Wyjaśnię tylko tyle, że wszystkie biura i sklepy, poza restauracjami i małymi kafejkami, zamykały się o 16.30, aby właściciele (i klienci) mogli spokojnie pójść z dziećmi do parku i spędzić czas z rodziną. Bajeczna przyroda stanowiła plus, ale znacznie większym okazała się przyjazna ludziom gospodarka. Inna była też kultura mediów – za wyszydzanie gości na wizji (w Polsce tak powszechne


i wywołujące poklask) prowadzący wylatywał z programu. Ale świat poszedł do przodu, cynicy mieszkają w kilometrowych apartamentach, wiec może i w Australii się to zmieniło – nie wiem.

MyCuteCurlyBoy: Jakie jest Pani ulubione miejsce na Ziemi, w którym czuje się Pani szczęśliwa i spełniona? Jest taki maluteńki domek na skale, w Prowansji. Stoi samotny, jeden, otoczony lasem piniowym. Roztacza się z niego piękny widok aż po horyzont. Staram się tam uciekać – jeśli tylko praca pozwala – raz w roku.

Angela21: Kim chciała Pani zostać, kiedy była mała? Absolutnie nie jestem pod tym względem oryginalna. Chciałam zostać piosenkarką albo archeologiem. Piosenkarką, aby mieć piękne suknie, archeologiem, żeby móc zajrzeć mumii pod bandaże (jeżeli uściślimy, że miałam wtedy sześć lat, a mumifikowano raczej mężczyzn, będzie jasne dlaczego).

14.11.2013


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 3 Przeczytane książki: 1604 Chcą przeczytać: 5087


Rozmowa z Charlaine Harris

Nieidentyczna: Którą książkę największy sukces? Dlaczego?

uważa

Pani

za

swój

Książki, które uważam za swój osobisty sukces, to niekoniecznie te, które najlepiej się sprzedają. To raczej te, w których osiągnęłam dokładnie taki efekt, jaki chciałam. Niektóre są moimi ulubionymi właśnie z tego powodu. Na przykład Three Bedrooms, One Corpse z serii o Aurorze Teagarden jest jedną z nich.

Blair: Czy po przeczytaniu jakiejś książki usiadła Pani i pomyślała: „Kurczę, chciałabym, aby to było napisane przeze mnie”? Jeśli tak, jaka to była powieść i dlaczego wzbudziła w Pani takie odczucia? Było tak z Parkiem Jurajskim, ponieważ zachwycił mnie pomysł połączenia dinozaurów i współczesnego świata. The Domesday Book również jest fantastyczna. Jest bardzo wiele znakomitych książek, ale te dwie są w moim zasięgu jako pisarza, choć to nie ja je wymyśliłam!


Dakota: Co sądzi Pani o panującej wszędzie w ostatnich latach modzie na wampiry? Skąd Pani zdaniem bierze się ich popularność, szczególnie wśród młodzieży? W USA wampiry są popularne wśród dorosłych w takiej samej mierze co wśród młodzieży. Ten rodzaj literatury od zawsze był nieodłączną częścią science fiction, ale myślę, że ostatnio przeżywa renesans z kilku powodów: przede wszystkim tradycyjnie w czasie kryzysu ekonomicznego ludzie chętniej sięgają po literaturę fantastyczną. Poza tym w dzisiejszych czasach, kiedy dobry wygląd jest tak ważny, idea istot, które są wiecznie młode, jest bardzo atrakcyjna.

Trixie: Jak Pani myśli, dlaczego w obecnych czasach wampiry stylizowane są na superprzystojnych bohaterów? Przecież tradycja mówi, że są to krwiożercze potwory… Moje wampiry mają obie te cechy: są jednocześnie krwiożercze i bardzo atrakcyjne. Raczej są przywiązane do swoich ludzkich cech. Nawet Dracula potrafił pokazać ludzkie oblicze.

Agatrzes: W Pani książkach głównymi bohaterkami są zawsze kobiety, z różnych powodów wyobcowane ze swojego


środowiska. Dlaczego? Czy istnieje szansa, że napisze Pani powieść z mężczyzną w roli głównej? Oczywiście, że jest taka szansa. Co więcej, jestem przekonana, że moja następna seria książek, a przynajmniej jej część będzie napisana właśnie z męskiego punktu widzenia. Myślę, że silne kobiety są interesującymi bohaterkami, a kiedy są odseparowane od społeczności, zyskują pełniejsze spojrzenie na tę społeczność.

Littleveronica: Specjalizuje się Pani w seriach książek z jedną wyrazistą bohaterką na czele. Dlaczego powstaje tak wiele części? Czy wynika to z tego, że trudno jest Pani pożegnać się z wykreowaną bohaterką, czy też ze względu na niezwykłą popularność i nacisk fanów na wydanie kolejnych tomów? Napisałam dwie oddzielne książki, których bohaterkami były kobiety. Po prostu opowiadam historię, która musi zostać opowiedziana i czasami rozciąga się ona na kilka tomów. Właśnie w zależności od jej przebiegu długość serii może być zróżnicowana. Przykładowo, seria o Harper Connelly obejmowała cztery tomy.

Trixie: Co Pani czuła, wiedząc, że pani książki trafią na wielki ekran? Pomagała Pani dobierać obsadę serialu? Który


z bohaterów jest najbardziej podobny według Pani do pierwowzoru z książek? Byłam bardzo podekscytowana, kiedy dowiedziałam się, że telewizja jest zainteresowana moją książką. Miałam również oferty od innych producentów, nie tylko od Alana Balla, ale oczywiście chciałam współpracować z kimś tak utalentowanym jak on. Omówiliśmy projekt i wspólnie zdecydowaliśmy, że lepszym pomysłem na ekranizację jest serial, a nie film. Nie pomagałam wybierać obsady, bo nie jestem w tym ekspertem, Alan zaś jest. Żaden z bohaterów serialu nie wygląda dokładnie tak, jak go w sobie wyobrażałam podczas pisania, ale Chris Bauer jako Andy Bellefleur jest bardzo podobny.

Little_Raven: Dwa lata temu mówiła Pani, że nie zna się na telewizji i zgadza się na drobne zmiany w scenariuszu. Jak dziś zapatruje się Pani na serial Czysta krew, który wydaje się iść w zupełnie innym kierunku niż Pani książki? Nie mam z tym żadnego problemu, że serial różni się od książki. W ten sposób ludzie mogą doceniać je jako coś oddzielnego.

Aaa2828: Czy w którymś ze swoich utworów wykreowała


Pani postać, która odzwierciedleniem?

jest

Pani

własnym,

fikcyjnym

Nigdy dokładnym. Ale w każdym z bohaterów jest coś ze mnie.

Derufin: Aurora Teagarden jest bibliotekarką. zainspirowało Panią do stworzenia tej postaci?

Co

Moja mama była bibliotekarką, poza tym podziwiam wszystkich bibliotekarzy jako takich. Taka praca to wyzwanie i charakter naprawdę się zmienił, odkąd napisałam serię o Aurorze.

Aaa2828: Jacy autorzy stanowią dla Pani inspirację? Czytam bardzo dużo i lubię wielu różnych pisarzy. Nie wiem, czy można powiedzieć, że mnie inspirują, ale dobre książki sprawiają, że chcę być lepszą pisarką.

Nieidentyczna: Zaczynała Pani od poezji. Czy nadal pisze Pani wiersze? Nie, nie piszę już poezji. Nigdy nie byłam dobrą poetką, ale to normalne, że nastolatki właśnie w taki sposób wyrażają swoje uczucia. Pisałam głównie o moich młodzieńczych lękach.


Nieidentyczna: Jakie jest Pani najmilsze wspomnienie związane z fanami i ich reakcjami na Pani książki? Uwielbiam, kiedy moi fani mówią, że moje książki pomogły im przetrwać trudne momenty w ich życiu. Wtedy wiem, że to co robię, jest właściwe.

Nieidentyczna: Gdyby miała Pani udzielić początkującym literatom kilku rad dotyczących pisania, jakie byłyby to rady? Czytajcie, czytajcie i jeszcze raz czytajcie. Potem posadźcie swój tyłek na krześle i piszcie. Nigdy nie sprzedacie książki, której nie napiszecie.

16.07.2012

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 44 Przeczytane książki: 7241


Chcą przeczytać: 18942


Fabryka opowieści


Rozmowa z Jaume Cabre

Agata: Czy popiera Pan starania separatystów katalońskich o całkowitą odrębność w ramach UE, a może uważa Pan, że dotychczasowa autonomia Katalonii jest wystarczająca? Tak, jestem za niepodległością Katalonii, podobnie jak zdecydowana większość społeczeństwa i polityków katalońskich, mimo że Hiszpania twierdzi, iż jest inaczej. Mam nadzieję, że będę mógł skorzystać z demokratycznego prawa do głosowania, by zadecydować o naszej przyszłości. Chcemy to zrobić w sposób pokojowy, demokratyczny i, jeśli tylko to będzie możliwe, legalny. Tymczasem rząd hiszpański wykorzystuje wszystkie potężne środki, jakimi dysponuje, by to uniemożliwić i przedstawia zagranicy fałszywy obraz sytuacji.

izabela81: Słyszałam, że w Hiszpanii Katalonię porównuje się do Polski. Jak Pan myśli, skąd to się wzięło? Katalończyków nazywa się w Hiszpanii „polacs”, czyli Polacy, ale niestety w znaczeniu pejoratywnym, na zasadzie przezwiska. Nie wiem dlaczego. Niektórzy twierdzą, że to z powodu języka. Nie rozumieją nas, kiedy mówimy po katalońsku, więc kojarzą nas sobie


z nieznanymi, odległymi krajami…

jatymyoni: Polska była do 1989 roku pod dyktaturą i władzą komunistów, Hiszpania była do 1974 roku pod dyktaturą Franco. Jaki to miało wpływ na społeczeństwo i kulturę Hiszpanii wtedy i dziś? Jaki to miało wpływ na Pana – Katalończyka? Jak sobie radzą Katalończycy i Hiszpanie z rozliczeniem tej trudnej historii? Franco zmarł w 1975 roku. Dobrze by było, żeby zmarł rok wcześniej. Ostatnie miesiące życia spędził, skazując na okrutną śmierć członków różnych opozycyjnych organizacji. Gdyby zmarł wcześniej, zostałoby to nam oszczędzone. Partido Popular, partia konserwatywna, która teraz sprawuje władzę, przejęła dziedzictwo frankizmu. Nie są frankistami; teoretycznie są za demokracją, ale utrzymują więzi rodzinne, przyjacielskie, gospodarcze i polityczne z pogrobowcami frankizmu. To chyba wyjaśnia, dlaczego nie chcą rozliczenia frankizmu i ludzi odpowiedzialnych za jego zbrodnie – ani tych, którzy jeszcze żyją, ani pamięci o zmarłych. Zniszczyli karierę sędziego, który próbował tego dokonać. Odmawiają informacji o zbiorowych, anonimowych mogiłach, w których dokonywano pochówku ofiar frankizmu (pełno ich w całym kraju). Nawet monarchię mamy dlatego, że tak


zdecydował Franco. To z jego nadania królem został Juan Carlos I. Franco zakazał używania języka katalońskiego. Wyobraźcie sobie, że to Wam zakazuje się używania ojczystego języka. Nie mieli tylko środków, by penalizować używanie katalońskiego w domach. Na ogół wszystkie postępowe siły polityczne mają bardzo krytyczny stosunek do tamtej epoki. Natomiast stronnictwa konserwatywne i integryści nabierają wody w usta. Ale gdy tylko jest mowa o kwestii katalońskiej czy baskijskiej, cała hiszpańska scena polityczna zgodnie nas potępia i piętnuje.

Booknerd: Pisze Pan jednak po katalońsku, a nie hiszpańsku. Czy uważa Pan, że przyczyną małej popularności Pańskich książek w Hiszpanii jest tylko bariera językowa, czy może jest to związane z czymś innym? Nie mógłbym pisać w żadnym języku poza ojczystym. Choćby Pan bardzo dobrze znał niemiecki (na przykład), nie byłoby to wystarczającym powodem, by tworzyć poezję w tym języku. Mogę pisać tylko w języku, który wypływa z serca, w języku mojej matki. Czytelnicy hiszpańscy mogą czytać moje książki w znakomitym przekładzie tłumaczki, która świetnie zna moją twórczość. Taka hiszpańska Anna Sawicka. Rzeczywiście w Hiszpanii obserwuje się pewną niechęć do literatury katalońskiej, tak jak do wszystkiego, co


pochodzi z Katalonii. Długo by można o tym mówić, ale nie jestem w nastroju. To przykre sprawy. Ale czuję się dumny, widząc, że moje książki przełamują barierę niechęci, bo czytelnik hiszpański szuka dobrej, pożywnej literatury i nie przejmuje się uprzedzeniami i stereotypami.

para_bolka: W rozmowie z Michałem Nogasiem powiedział Pan, że impulsem do napisania Wyznaję było zdanie wyjęte z innej Pańskiej książki – Głosów Pamano. Wywołało to we mnie wrażenie, że swoją twórczość traktuje Pan bardzo refleksyjnie, że po napisaniu powieści nie rozstaje się Pan z nią, lecz dalej „tworzy” ją Pan w swojej głowie. Co jest Pańskim zdaniem trudniejsze – znalezienie tematu i rozpoczęcie pisania czy raczej uznanie, że opowieść jest już pełna i jej zakończenie? Kiedy oddaję książkę wydawcy, zaczyna się proces oddalania się od jednego utworu, bo muszę być wolny, by zacząć pracować nad następnym. To znaczy, chcę uciec przed długim cieniem, jaki rzuca powieść oddana do druku. Ale pisanie ma swoją cenę. Jeśli na czytelniku robi takie wrażenie, co dopiero na mnie! Czasem trudno mi przekazać to, co powinienem, bo za bardzo się angażuję w treść… Jednym słowem: uciekam od książki, ale jednocześnie noszę ją w sobie.


Wszystko jest trudne. Trudno jest zacząć i nigdy nie wiem, czy właśnie zaczynam nową książkę, czy tylko rozmyślam nad tematami, z których nic nie wyjdzie… Na tym polega moja praca. Jednak w Wyznaję po raz pierwszy wyraziłem słowami moje wewnętrzne przekonanie, że tak naprawdę nigdy nie skończyłem żadnej książki. Wszystko może mieć ciąg dalszy: życie postaci może toczyć się dalej, zachęcając mnie do pisania… Ale gdy patrzę na całość, na powieść jako utwór literacki, mówię sobie: nie wiem, czy ją skończyłem, ale za każdym razem, gdy próbuję coś dodać, końcowy efekt jest gorszy, dlatego uznaję ją za definitywnie nieskończoną. Pisząc opowiadania, nie mam takiego wrażenia, natomiast powieść zawsze wywołuje we mnie pewien niedosyt. Dlatego moje powieści, na przykład Fra Junoy o l’agonia dels sons („Brat Junoy lub agonia dźwięków”), Senyoria (Jaśnie pan), L’ombra de l’eunuc („Cień eunucha”) i te dwie, które już zostały przetłumaczone na język polski – uznaję za definitywnie nieskończone…

Pana książka Wyznaję wstrząsnęła mną i wywołała pytania o cierpienie na świecie i jego sens. Holocaust, inkwizycja, dyktatura Franco, cierpienia osobiste. To wszystko jest w Pana książce i przywołuje w mojej głowie dylemat Hioba. Czy Pan


znalazł odpowiedź? Nie znalazłem odpowiedzi. Adrian, który jest o wiele bardziej inteligentny niż ja, odpowiedzi nie znalazł. Ja też nie; dlatego napisałem książkę.

Monika: A czy w pytaniu o istnienie w człowieku zła jakąś rolę Pana zdaniem pełni sztuka? Rola, jaką sztuka pełni w naturze ludzkiej, jest dla mnie zagadką. Sztuka fascynuje w sposób trudny do wytłumaczenia. Podejrzewam, że gdyby mechanizm jej działania był oczywisty, straciłaby swoją moc. Dlatego czytamy, słuchamy muzyki, podziwiamy malarstwo…

Monika: W powieści Wyznaję pisze Pan, że „prawdziwa sztuka rodzi się z jakiejś frustracji. Nie tworzy się w stanie szczęścia”. Czy oznacza to, że artysta nie może być szczęśliwy? Czy radość, euforia, poczucie spełnienia nie mogą być źródłem inspiracji do stworzenia prawdziwego dzieła? Myślę, że sztuka rodzi się z pewnego rodzaju dysonansu między pragnieniem a rzeczywistością. Przynajmniej ja to tak przeżywam. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli: czym innym jest ta wewnętrzna


siła, której działania nie potrafię wyjaśnić, a czym innym moja osoba. O sobie mógłbym powiedzieć, że czuję się szczęśliwy, w granicach rozsądku. Nie wykluczam, że punktem wyjścia do twórczości może też być poczucie spełnienia, radość i szczęście…

diff86: „Prawie całe zło świata wywodzi się z faktu, że ktoś się czegoś boi” – tak mówiła Valancy w Błękitnym zamku Lucy Maud Montgomery. Zgadza się Pan z tą opinią? Czego Pan boi się najbardziej? Jeśli dobrze zrozumiałem cytat, nie zgadzam się z tą obserwacją. Możesz się obawiać wielu rzeczy, ale zło może być całkiem niezależne od tych obaw. Inna sprawa, że zło wywołuje lęk. W Wyznaję cytuję w końcowej części książki zdanie Hélène Cixous: „Wszystko, czego się obawiamy, kiedyś nas spotka”. Czy może w tym kierunku zmierza sens przytoczonego przez Panią cytatu? O moich lękach wolę nie opowiadać. Wystarczy, że mówią o nich postaci moich książek.

izabela81: W Wyznaję często urywa Pan zdania i czasem


rezygnuje z interpunkcji. Skąd wziął się tak oryginalny pomysł? Kiedy mówimy, często zostawiamy niedokończone zdania. A już zwłaszcza w myślach. Chciałem w ten sposób odtworzyć wewnętrzny monolog Adriana, bo to on narzuca swoją perspektywę. A często nie kończę zdania, ponieważ czytelnik sam przeczuwa, jaki będzie ciąg dalszy. Oczywistość wydaje mi się nudna.

Boo: Co (i czy) lubi Pan najbardziej w rozmowach ze swoimi czytelnikami? Inspirują Pana, a może irytują? Najbardziej cenię sobie to, że rozmowy z czytelnikami zawsze są pouczające. Dowiaduję się czegoś o naturze ludzkiej i o reakcjach, jakie wywołują wymyślone przeze mnie sytuacje. Ciekawa jest też interpretacja czytelnika (oczywiście inna niż moja), kiedy mi przedstawia moją powieść z innej perspektywy: to jest naprawdę bezcenne.

Robe-Noire: Czy doświadczenia z Pana pracy jako nauczyciela/wykładowcy wpływają na Pańską twórczość? Jeśli tak, to w jaki sposób?


Nie umiem powiedzieć, jaki ma wpływ. Uważam, że każda praca, każda wykonywana przeze mnie czynność, mogła mnie ukształtować jako pisarza, ale nie umiałbym powiedzieć, w jakim stopniu. Praca dydaktyczna miała też wpływ negatywny na moją twórczość, bo czas i energia poświęcone nauczaniu były stracone dla pisarstwa… Ale nie wiem tego na pewno: praca nauczyciela czy wykładowcy pobudza intelektualnie i wzbogaca kogoś, kto czuje powołanie do tego zawodu, jak to było w moim przypadku. (Teraz już nie zajmuję się nauczaniem i bardzo się cieszę, że nie muszę tego robić…). Inaczej mówiąc, obie aktywności, którym poświęciłem najwięcej wysiłku (pisanie i nauczanie), wykonywałem (wykonuję) z przyjemnością. Ale nie tylko tym zajmowałem się w życiu: na przykład kiedy byłem młody, żonaty, a syn już był na świecie, z powodu długów przez jakiś czas pracowałem na placu targowym Mercat Municipal w dzielnicy Born w Barcelonie, nosząc worki ziemniaków czy skrzynki sałaty od czwartej do ósmej rano, a potem z językiem na brodzie biegłem do szkoły, żeby zdążyć na dziewiątą… To były okropne miesiące, ze względu na permanentne niewyspanie, ale udało nam się spłacić kredyt.

violabu-toczytam: Pana książkę Wyznaję uznałam za chaotyczny zlepek różnych tematów okraszony zabiegami


literackimi czy stylistycznymi niemającymi uzasadnienia (jak na przykład częściowy brak znaków interpunkcyjnych). Czy przejmuje się Pan takimi negatywnymi opiniami, czy może sukces książki powoduje, że nie mają one dla Pana znaczenia? Zawsze zastanawiam się nad tym, co się o mnie mówi. Moim celem jest coś wręcz przeciwnego niż przypisywana mi przez Panią arbitralność intencji: chcę, aby każdy zabieg narracyjny, strukturalny czy stylistyczny, czy choćby typografia, na którą Pani się powołuje, miał uzasadnienie. Oczywiście biorę pod uwagę wszystkie opinie. Nie wierzę w sukces, bo nie pracuję po to, by go osiągnąć, tylko staram się pisać dobrze, najlepiej jak umiem.

Senyera: Czy jest jakiś temat, którego stara się Pan unikać (zarówno w swoich powieściach, jak i w codziennym życiu). Coś takiego, o czym nigdy by Pan nie napisał, nie dyskutował? Chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Szukam czegoś takiego w myślach, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Wydaje mi się, że można mówić o wszystkim, pod warunkiem że się traktuje z szacunkiem biografię konkretnych osób.

BookBasset: Czy zna Pan Polskę, a jeśli tak, to z czym się


Panu kojarzy? Za słabo znam Polskę, żeby można było mówić o osobistym stosunku. Musi jeszcze upłynąć dużo wody w Wiśle. Ale ze względów profesjonalnych, kiedy myślę o Polsce, myślę o Szymborskiej, Miłoszu, Wacie, Pilchu, Szczypiorskim, Herbercie, Wittlinie, Sienkiewiczu, Piaseckim, Mrożku, Gombrowiczu i… o wielu innych, których nie miałem okazji poznać. Wszyscy wymienieni przeze mnie autorzy, tworzący bardzo zróżnicowaną mozaikę, byli moimi przewodnikami po Polsce. Do niektórych wracałem z prawdziwą przyjemnością. Ale nadal czuję się ignorantem, mimo tych lektur. A skoro już wspomniałem o tekstach, do których lubię wracać, pozwolę sobie zacytować „myśl nieuczesaną” Waszego – i mojego – Stanisława Jerzego Leca: „Byłem znów w Wiedniu. Jakże ja się zmieniłem”. Chcę przez to powiedzieć, że mam różne sposoby na poznawanie nowego kraju, ale w miarę możliwości robię to za pośrednictwem lokalnej literatury. To najlepszy sposób, żeby go pokochać. Mam świadomość, że te nieliczne utwory z literatury polskiej, które zdarzyło mi się przeczytać w ciągu całego życia, są niczym wobec ogromu mojej ignorancji w tej dziedzinie.

Artlifi: Czy zna Pan Wojna nie ma w sobie nic z kobiety


Swietłany Aleksiejewicz? Pytam, bo sięgnęłam po tę książkę zaraz po przeczytaniu Wyznaję, a tam natrafiłam na historię skrzypiec, które zabrano rodzinie żydowskiej w czasie wojny… Przyznaję, że ten zbieg okoliczności wstrząsnął mną. Czy historia skrzypiec z Wyznaję jest oparta na faktach? Nie znam tej książki (dziękuję za rekomendację!). Tę historię, którą opowiadam, sam wymyśliłem. Mimo to jestem przekonany, że choćbym nie wiem jak wysilał swoją wyobraźnię, na pewno wszystko, o czym mówię, wydarzyło się już gdzieś w którymś momencie, nie wiem gdzie i kiedy… Mówi się, i słusznie, że życie przerasta fikcję.

Linda: Jaka jest Pana najważniejsza książka – taka, która zmieniła coś w Pańskim życiu? Aż głupio się przyznać. Ale owszem, jest taka książka… No dobrze: nie wiem, czy odmieniła moje życie, ale zawsze, gdy słyszę to pytanie, to ją sobie przypominam. A właściwie dwie książki: Iliada i Odyseja. Początek narodów.

18.08.2014


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 3 Przeczytane książki: 2177 Chcą przeczytać: 5661


Rozmowa z Marią Nurowską

Tajemnica: Drzwi do piekła zostały okrzyknięte najbardziej skandalizującą powieścią w Pani twórczości. Czy Pani też tak uważa? Nie uważam tak, opisałam więzienie kobiece, w którym zdarzają się różne sytuacje, często szokujące dla kogoś z zewnątrz. Dla mnie słowo „skandalizować” oznacza tyle, co epatować, a nie takie były moje intencje.

Alison2: Pani najnowsza książka jest zupełnie inna od tych, do jakich przyzwyczajeni są Pani czytelnicy. Co skłoniło Panią do jej napisania? Myślę, że ci czytelnicy, którzy znają moją twórczość, nie będą zdziwieni. Często opisywałam świat pełen brutalności, pogardy, jak w Postscriptum, Hiszpańskich oczach czy Niemieckim tańcu.

konto_usuniete: Jak się w więzieniu? Czy się Pani bała?

Pani

czuła,

przebywając


Nie była to dla mnie komfortowa sytuacja.

Alison2: Każdy ma swoje wyobrażenia co do osób odsiadujących wyroki w więzieniu. Czy Pani wizja więźniarek się potwierdziła? A może musiała Pani zrewidować wszystkie swoje dotychczasowe poglądy? Na pewno zetknięcie się z tym światem dla kogoś z zewnątrz jest szokiem i chyba nie jest się w stanie wyobrazić sobie, kogo się spotka po tamtej stronie kraty, a gdy już się spotka, to się dowiaduje, że tam siedzą normalne kobiety bardzo skrzywdzone przez los.

Alison2: Czego Pani zdaniem osoba z „zewnątrz” mogłaby się od więźniarek nauczyć? To chyba nie jest miejsce, gdzie można by się nauczyć czegokolwiek, ale jeśli już, to jak przetrwać i nie przestać być człowiekiem.

Amelka: W jaki sposób doświadczenia związane z pobytem w więzieniu wpłynęły na Panią?


To było dla mnie potwierdzeniem, że nie należy czuć się w życiu zbyt bezpiecznie, bo w więzieniu spotkałam nie tylko morderczynie czy złodziejki, ale także całkiem normalne kobiety, którym zwyczajnie zabrakło szczęścia.

Alison2: Czy jest Pani zdania, że każdy z nas byłby w określonych warunkach zdolny popełnić największą zbrodnię (morderstwo)? Na to pytanie każdy sam musi sobie odpowiedzieć.

Cyrysia: Jakie jest Pani własne zdanie na temat postępowania głównej bohaterki? Czy Daria dobrze zrobiła, dobrowolnie oddając się w ręce władzy i jednocześnie skazując siebie na 12 lat utraty wolności? A może powinna zakamuflować morderstwo, żyjąc na wolności? Myślę, że gdybym była na jej miejscu, postąpiłabym tak samo. Na wolności skazałaby siebie na więzienie psychiczne, czego doświadcza w drugiej części jedna z bohaterek – Zuzanna.

Alison2: Czy planuje Pani kolejne książki o podobnie


kontrowersyjnej tematyce jak Drzwi do piekła? To zależy od bohaterów, jakich sobie upatrzę.

Alison2: Kilkakrotnie zetknęłam się ze stwierdzeniem, że jest Pani autorką „babskich książek”. Podziela Pani taki pogląd? Nie podzielam.

Ines: O czym nigdy nie napisze Pani w swojej książce, chociaż bardzo by Pani chciała? Nie napiszę o jedynej kobiecie pilocie, która zginęła w Katyniu. Bardzo chciałam, ale ona chyba tego nie chciała, bo nie potrafiłam jej zobaczyć tak jak innych moich bohaterów, którzy mieli swoje odpowiedniki w prawdziwym życiu – na przykład Krystyna Skarbek.

23.03.2012


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 46 Przeczytane książki: 6216 Chcą przeczytać: 10027


Rozmowa z Ewą Nowak

Avalirrey: Czym jest dla Pani pisanie – hobby, rodzajem terapii, a może tylko pracą? Na pewno nie terapią. Pisanie jest moim pomysłem na życie – najwspanialszym zajęciem, jakie można sobie wymyślić.

Avalirrey: Czy pracuje Pani aktualnie nad nową powieścią? Jeśli tak, czy zdradzi Pani jakieś szczegóły na jej temat? Pracuję nad kolejną powieścią z serii miętowej. Tematem będzie rozstanie, a raczej to, co dzieje się po rozstaniu. Połączyłam już wiele par, teraz ciekawi mnie, do czego są zdolni ludzie, gdy się im powie: „Przepraszam, ale już cię nie kocham”.

Natalia-Lena: Ma Pani na koncie sporo wydanych książek, które w ciągu lat zjednują Pani kolejnych fanów. Czy mimo wieloletniego doświadczenia przeżywa Pani stres związany z premierą każdej nowej powieści? Nie. Przeżywam stres podczas pracy nad powieścią, bo bohaterowie robią, co chcą, a ja niekiedy nad nimi nie mogę


zapanować. Premiera książki mnie nie stresuje, a cieszy.

Zienka: Czy ma Pani swoją ulubioną książkę/autorkę z czasów młodzieńczych? Czyje powieści czytała Pani wtedy najchętniej? Nie mam nic oryginalnego do powiedzenia. Czytałam to, co wszyscy: Musierowicz, Nienacki, Siesicka, kryminały i wszystko, co wpadło mi w ręce, ale lubiłam też lektury szkolne. Lubiłam błyszczeć w klasie, że tylko ja jedna tak dobrze znam jakąś powieść.

Zienka: Kto jest pierwszym czytelnikiem Pani książek? Mój mąż. Wszystko, co napiszę, Krzyś czyta pierwszy i łata wszelkie dziury logiczne i językowe.

Zienka: Pisze Pani dla młodzieży i pomaga jej, pewnie lubi Pani pracę z młodymi. Za co lubi Pani dzisiejszych nastolatków? Dlaczego zdecydowała się Pani pisać właśnie dla nich? Nie wiem, czy lubię dzisiejsze nastolatki. Lubię tę grupę wiekową. To ludzie dla mnie najciekawsi pod względem


psychologicznym, bo jeszcze nie określili ostatecznie swojego miejsca w życiu.

Doomisia: Porusza Pani w książkach tematy pierwszej miłości, zauroczenia, zdrad, kłopotów z rodzicami i wiele innych. Czy pomysły na taką, a nie inną fabułę, bierze Pani z własnego doświadczenia czy z obserwacji? Różnie. Moje przeżycia są dla mnie bardzo ważne i często się do nich odwołuję, ale tylko jako potwierdzenie emocji bohatera. Lubię stwarzać bohaterkę, a następnie – w zależności od tego, jaki ona ma charakter, jakie ambicje, z jakiego jest domu, jaką ma samoocenę – ona sama steruje swoim zachowaniem. Bohaterka zawsze rządzi, a historia jest czymś wtórnym. Nie piszę kryminałów, w których liczy się tylko, kto zabił. Mnie chodzi o prawdę w zachowaniu bohatera, a nie o to, jak się to wszystko skończy.

triste: Kiedy zaczęła Pani pisać? Czy od zawsze chciała Pani to robić, czy jednak w przeszłości widziała Pani siebie w innym zawodzie? Wcale nie chciałam pisać. Chciałam zostać nauczycielką, bo szalenie mi imponowała wiedza i pewność siebie nauczycieli.


triste: Jest Pani zwolenniczką adaptacji filmowych czy wręcz przeciwnie? Którą z adaptacji filmowych lubi Pani najbardziej? Chciałaby Pani, żeby którąś z Pani powieści sfilmowano? Oczywiście, bardzo chciałabym, tylko niech to zrobi Machulski, Polański albo Forman. Uwielbiam filmy, a znakomitych adaptacji filmowych jest cała masa. Polecam chociażby Nad Niemnem. Wiem, że dla wielu osób książka Orzeszkowej jest nie do przebrnięcia, za to film znakomity i bardzo mądry. Ale filmowej adaptacji Zmierzchu nie lubię. Edward z mojej wyobraźni jest znacznie ciekawszym facetem.

Natalia-Lena: Czy chciałaby Pani, aby powstał serial na podstawie serii miętowej? Tak, ale powtarzam: Ja chcę wybrać reżysera.

Justyna: Czy kreując bohaterów swoich książek, nadaje im Pani cechy znanych lub bliskich osób? Nie, nie ma takiej potrzeby. Dobrze wymyślony bohater ma swoje własne cechy i nie potrzebuję ich „dopracowywać” cechami znanych mi osób.


Justyna: Czy lubi Pani Mazury? Czy Krzywe 10 to prawdziwy adres? Tak i jeszcze raz tak. Krzywe 10 to adres domu będącego własnością ojca mojego przyjaciela. W latach dziewięćdziesiątych jeździłam tam z rodziną. Teraz Pan Leszek (ojciec Michała) prowadzi tam pensjonat „Akurat”, a więc każdy może pojechać i skorzystać z uroków tego pięknego miejsca.

Justyna: Czy jako autorka literatury młodzieżowej czuje Pani odpowiedzialność za treść swoich książek i jej wpływ na młodych ludzi? Literatura, którą się czyta, „mebluje” głowę. To ważne, żeby czytać książki propagujące uniwersalne wartości i dlatego staram się takie tworzyć. Każdy człowiek sam jest jednak za siebie odpowiedzialny, sam musi ponieść konsekwencje swoich mądrych albo głupich wyborów. Pisarz nie odpowiada za życie czytelnika, on tylko je, co najwyżej, okrasza.

Amras: Jeżeli miałaby Pani możliwość wejścia w świat czytanej książki, to jaką literacką historię by Pani wybrała i dlaczego?


Weszłabym do Bardzo białej wrony i uratowała Natalię, zanim ten socjopata Norbert zrobił jej krzywdę.

izabela81: Których autorów książek dla dzieci i młodzieży Pani podziwia i dlaczego? Musiałabym tu załączyć encyklopedię.

izabela81: W Pani książkach często pojawiają się odwołania do utworów Jacka Kaczmarskiego. Dlaczego właśnie on? Bo jest najlepszy.

bidon: Gdyby mogła Pani „uratować” jedną ze swoich książek przed całkowitym zapomnieniem (na przykład za 2000 lat ludzie pamiętaliby o niej i nadal czytali), to która to by była? Książka, którą uważam za najbardziej wartościową, wspaniałą, najmądrzejszą, oryginalną i wartą uratowania dla potomności to zawsze książka, nad którą aktualnie pracuję. Książka, której jeszcze nie ma.


PolkaDot: Do każdej książki albo trzeba dorosnąć, albo z niej wyrosnąć. Czytelnicy się zmieniają. A jak zmienia się Pani podejście do problemów młodzieży? Nie umiem tego ocenić. Na pewno dziś patrzę na problemy inaczej niż piętnaście lat temu, bo jestem innym człowiekiem, w innym miejscu drogi życiowej. Z drugiej strony mam jeszcze chęć ponownie napisać o zauroczeniu starszym mężczyzną (Ogon Kici), o zdradzie (Kiedyś na pewno), o głupim kłamstwie (Dane wrażliwe) czy o pierwszej miłości (Dwie Marysie). To nie przestało mnie interesować. Myślę, że zbiór opowiadań Mój Adam daje świadectwo, że problemy moich bohaterów w zasadzie się nie zmieniły, tylko oni je dziś inaczej widzą.

Pat: Jak wyglądają spotkania autorskie z tak młodym odbiorcą? Czy zadają Pani więcej kłopotliwych pytań, niż zrobiliby to dorośli? Czego miałyby dotyczyć kłopotliwe pytania? Nie mam nic na sumieniu, żebym musiała się martwić o kłopotliwe pytania.

veroniqusia: Czy chciałaby Pani napisać kiedyś jakąś powieść z zupełnie innej tematyki niż obyczajowa, na przykład


dark fantasy, kryminał, science fiction, czy nie odnajduje się Pani w tych gatunkach? Raczej nigdy tego nie zrobię. To nie moje klimaty. Mnie interesują relacje między ludźmi. Wymyślanie dziwnych światów i dziwacznych nazw to dla mnie strata czasu. Nasz, już istniejący świat jest dla mnie wystarczająco skomplikowany i inspirujący.

veroniqusia: Kto jest Pani ulubioną postacią z Pani książek? Sama niewiedząca, czego chce, Weronika Sroka, zdecydowana i sarkastyczna Magda Różycka, jąkający się Arek Szybalski czy może ktoś zupełnie inny? Arka Szybalskiego kocham szczerze i wiernie. Magdę lubiłam bardzo, ale dziś wolę Marysię Gwidosz, oczywiście tę już prawie dorosłą z Dwóch Maryś. Aktualnie, podobnie jak Ada Brzezińska, jestem pod ogromnym urokiem taty Antka (bohaterowie następnej powieści). Ada go uwielbia, więc ja też.

kkasia12345: Co sprawia Pani więcej radości: czytanie czy pisanie? Czytanie! Cudzy bohater nigdy mnie nie denerwuje tak bardzo jak mój własny. Tego zawsze mam chęć pouczać, wychowywać,


umoralniać. O cudzym bohaterze czytam sobie spokojnie i delektuję się jego przygodami. 04.06.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 38 Przeczytane książki: 7208 Chcą przeczytać: 6238


Rozmowa z Alexandrem McCall Smithem

Paulina: Skąd pomysł na stworzenie cyklu o 44 Scotland Street? Cykl 44 Scotland Street jest rezultatem rozmowy, jaką odbyłem w Kalifornii z amerykańskim autorem Armisteadem Maupinem. Swego czasu pisał on codzienne felietony dla „San Francisco Chronicle”. To zainspirowało mnie do stworzenia podobnej historii, tyle że w Szkocji.

la_pinguin: Gdyby była taka możliwość, zamieszkałby Pan ze swoimi bohaterami pod jednym dachem czy raczej, dokładnie znając ich charaktery, omijał kamienicę przy Scotland Street szerokim łukiem? Byłbym szczęśliwy, mogąc mieszkać w budynku razem z tymi postaciami. Jestem pewien, że dogadywałbym się z niektórymi z nich – z Bertiem oczywiście, ale również z Domeniką. Z mamą Bertiego, Irene, mógłby być jednak problem!


Iwona: Czy postać Bertiego ma swój pierwowzór? Nie ma żadnego pierwowzoru dla Bertiego. Pamiętam jednak, że wiele lat temu, podczas wizyty w National Museum w Edynburgu, widziałem bardzo poważnie wyglądającego chłopca, któremu rodzice opowiadali o wystawie. Używali do tego skomplikowanego słownictwa. Myślę, że ten chłopiec mógłby być Bertiem.

Magdalena: Pana książka Mieć siedem lat opowiada o chłopcu, który stoi, w jego mniemaniu, u progu dorosłości, bowiem skończy siedem lat. Co za tym idzie, ma wiele marzeń do spełnienia. Czy ma Pan jakieś marzenie z dzieciństwa, które nie zostało spełnione? A może takie, które spełnił Pan już jako osoba dorosła, a i tak cieszył się Pan jak małe dziecko? Myślę, że jak wiele dzieci, a na pewno jak Bertie, miałem swoje marzenia w tym wieku. Pamiętam, że gdy byłem mały, desperacko chciałem mieć własne biuro. Miałem stolik, w którym upychałem tyle dokumentów i papierów, ile mogłem znaleźć. Później, jako dorosły człowiek, miałem już biuro. Ale wtedy, będąc osobą dorosłą, marzy się o ucieczce z biura! Byłem dość szczęśliwy jako dziecko, choć zawsze chciałem dążyć do większych i lepszych rzeczy. Myślę, że widać to też w Bertiem, który chce być odrobinę starszy i być brany bardziej serio.


Klaudiaw41: Czy od samego dzieciństwa interesował się Pan literaturą i zawsze chciał pisać, czy jako siedmiolatek marzył Pan o karierze strażaka, policjanta? Tak, zawsze interesowałem się literaturą i na pewno interesowała mnie również, gdy byłem dzieckiem. Bardzo dużo czytałem i pisałem. Myślę, że chciałem być pisarzem od bardzo wczesnego wieku.

Magdalena: Napisał Pan trzy serie opowieści: Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1, Niedzielny klub filozoficzny oraz 44 Scotland Street. Kolejne części poszczególnych cykli powstają naprzemiennie. W większości autorzy kończą konkretną historię i dopiero wtedy zaczynają pisać kolejne. Dlaczego w Pana przypadku jest inaczej? Co jest przyczyną, dla której nie kończy Pan raz na zawsze danej historii? Czy wynika to z ciągle nasuwających się nowych pomysłów, czy być może zżył się Pan z wykreowanymi przez siebie bohaterami? Ponieważ piszę kilka różnych serii, zdarza się, że muszę pracować nad więcej niż jedną książką w tym samym czasie. Dla przykładu, tak jest właśnie teraz – piszę kolejny tom o Scotland Street, jednocześnie pracując nad odrębną powieścią. Wpadam na nowe pomysły powieści, gdy pracuję nad innymi książkami, co


oznacza, że zazwyczaj piszę kilka książek naraz.

Trinity: Czy łatwo jest pisać powieść w odcinkach, czy jednak łatwiej pisze się „zwykłe” książki? Myślę, że łatwiej jest pisać serię książek niż odrębną powieść. Dzieje się tak dlatego, że w danej serii bohaterowie są już uformowani, więc jedyne co trzeba zrobić, to wykreować nowe okoliczności, w których się znajdą. Dla odrębnej powieści trzeba stworzyć od podstaw całą historię i jej bohaterów.

Nieidentyczna: Napisał Pan cykl o botswańskiej pani detektyw, który cieszy się sporym uznaniem wśród czytelników. Co stanowiło dla Pana największy problem w napisaniu tego cyklu? I czy czytuje/ czytywał Pan książki detektywistyczne innych twórców? Jeśli tak, to czyje i za co Pan ceni danego pisarza? Seria Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1 dzieje się w Botswanie, w kraju, w którym żyłem i który znam całkiem dobrze. Postanowiłem stworzyć główną bohaterkę detektywa, by dać jej możliwość poznawania wielu różnych ludzi i radzenia sobie z rozmaitymi problemami. Powieści detektywistyczne to dla pisarza


szansa powiedzenia wiele o miejscu, ale również o ludzkiej psychice. Zdarza mi się czytać powieści detektywistyczne, jednak niezbyt dużo. Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1 to nie są tak naprawdę typowe powieści detektywistyczne, nie ma w nich bowiem zbyt wielu zbrodni – Mma Ramotswe skupia się bardziej na próbie rozwikłania codziennych ludzkich problemów.

Nieidentyczna: W książce Świat według Bertiego napisał Pan, że Polacy są narodem uciemiężonym, dźwigającym na barkach ciężar historii składającej się z porażek, najazdów i pogrzebanych nadziei. Czy jest to Pana zdanie dotyczące Polaków? Uwaga dotycząca Polaków, którą poczyniłem w Świecie według Bertiego, odnosiła się do problemów, z którymi mierzyli się Polacy ze względu na ich „wrażliwe” położenie geograficzne. Podziwiam Polaków, ponieważ uważam, że zdołali sprostać trudnej historii z odwagą i zaradnością. Kilka lat temu napisałem książkę zatytułowaną LA’s Orchestra Saves the World („Orkiestra z LA ratuje świat”), która opowiadała o Angielce z czasów drugiej wojny światowej, która spotyka stacjonującego tam polskiego lotnika. Ta książka była pewnego rodzaju hołdem dla wielkiej odwagi członków polskich sił zbrojnych, którzy byli zaangażowani


w działania ruchu oporu w Anglii i Szkocji. Uważam, że w szczególności Wielka Brytania ogromnie dużo zawdzięcza polskim lotnikom, którzy walczyli w bitwie o Anglię. Wielu ludzi wydaje się o tym zapominać. Dlatego sądzę, że ważne jest przypominanie o tym, i mam nadzieję, że moja książka to czyni. Uważam to za wielki wstyd, że mój kraj nie dostrzegał w pełni wkładu polskiego szwadronu dla Royal Air Force. W końcu uznano to za historyczną niesprawiedliwość i byłem bardzo zadowolony, gdy rząd brytyjski zorganizował specjalną ceremonię, w której uczestniczyli także polscy weterani. Jak więc widzicie, żywię głęboki podziw dla Polaków.

Agni: Gdyby mógł być Pan jednym z bohaterów, których Pan stworzył, i przeżyć jedną z jego/jej przygód, kogo by Pan wybrał? Gdybym mógł być jednym z moich bohaterów, myślę, że byłbym Isabel Dalhousie, która jest filozofem i wiedzie, jak mi się wydaje, bardzo przyjemne życie.

Forget-me-not: Które z miejsc – Zimbabwe czy Szkocja – miało większy wpływ na Pana twórczość?


Myślę, że na moje pisarstwo miało wpływ wiele miejsc, które odwiedziłem i w których mieszkałem. Jednak największy wpływ na moje pisanie miała chyba Szkocja.

Inka: Czy pracuje Pan obecnie nad jakąś nową powieścią? Jeśli tak, to czy mógłby Pan zdradzić coś czytelnikom? Pracuję właśnie nad kilkoma rzeczami równocześnie. Piszę nową powieść z serii o botswańskiej pani detektyw – czternasty tom Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. Pracuję też nad kolejną książką z cyklu Scotland Street – to będzie dziewiąta część. Piszę również osobną powieść, której akcja będzie się toczyć na Kajmanach, w Szkocji, Australii i Singapurze.

11.02.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 27


Przeczytane książki: 692 Chcą przeczytać: 1280


Rozmowa z C.J. Daugherty

Maliul: Czy zamierza Pani (w bliższej lub dalszej przyszłości) napisać jakąś książkę, ale nie z cyklu Wybrani? Tak! Realizuję teraz pomysł na dwie książki z gatunku literatury młodzieżowej, w tym ekscytującą powieść, którą piszę wraz z francuską autorką Cariną Rozenfeld. Bardzo chciałabym powiedzieć coś więcej, ale na razie wszystko jest owiane tajemnicą!

kamila1041: Dlaczego akurat praca reporterki śledczej? Czy nie bała się Pani ryzyka, jakie niesie z sobą ta profesja? Pracowałam wtedy jako dziennikarka w Luizjanie, gdzie stykałam się z biedą i mnóstwem problemów. Wydawało mi się, że nie wolno lekceważyć przejawów niesprawiedliwości, które obserwowałam na co dzień, a nikt inny o tym nie pisał. Czułam, że to mój obowiązek. Po latach, które przepracowałam jako dziennikarka śledcza, przyszedł taki moment, kiedy już niczego się nie bałam.

kamila1041: Czy uśmiercając bohaterów, czuje Pani z tego


powodu smutek, czy jest Pani z nimi raczej niezwiązana emocjonalnie? Tak, to okropne! Nie znoszę tego robić. Pracując nad tymi fragmentami, płaczę i żałuję, że to się stało.

Barbara Ewa: Kiedy zobaczymy się na podpisywaniu książek w Polsce? Mam nadzieję, że niedługo!

Rosario-Tijeras: Na FB i TT widać, że w Polsce ma Pani sporą grupę fanów. Pisze Pani także, że bardzo chce odwiedzić nasz kraj: co w szczególności, jakie miejsca, czy są potrawy/smakołyki, których chce Pani spróbować? Marzę o tym, żeby odwiedzić Kraków! Kiedy byłam młoda i podróżowałam z plecakiem po Europie, byłam już blisko, ale w Pradze skończyły mi się pieniądze i nie udało mi się przyjechać do Polski. Wiem, że Kraków to piękne miasto! Chciałabym je zwiedzić i dowiedzieć się czegoś o jego historii. Jednak najbardziej marzę o spotkaniu z fanami Wybranych!


irma235: Jaka jest Pani ulubiona postać z serii i dlaczego? Bez wątpienia Allie. Pokonała trudną drogę, a wraz z każdym tomem staje się mądrzejsza, odważniejsza i silniejsza. To prawdziwa bohaterka całej serii.

Natalia: W ostatnich latach często mówi się o coraz to mniejszej liczbie dzieci czytających książki. W jaki sposób namówiłaby Pani, załóżmy, sceptycznie nastawioną do czytania dwunastolatkę do sięgnięcia po Pani sagę? Powiedziałabym prawdę. Na kartach powieści można zwiedzić cały świat i doświadczyć mnóstwa przygód. Niezależnie od tego, co się dzieje w twoim życiu, książka jest jak luk ratunkowy. Nic tak cudownie nie otwiera na świat. Książki to jedyny przykład prawdziwej magii, jakiej doświadczyłam na tej ziemi.

jwczps: Czy bohaterowie, tacy jak Allie, Carter, Katie, Sylvain czy Jo, powstali na wzór osób z Pani otoczenia? Wymyśliłam ich od A do Z! Od znajomych pożyczam czasem drobne szczegóły – kolor oczu czy kształt twarzy, sposób, w jaki ktoś się porusza albo mówi. No i imiona. Podkradam imiona przyjaciołom i nadaję je pobocznym bohaterom.


all92: W jakich okolicznościach narodził się pomysł na Pani książkę? Przeczytałam artykuł o prawdziwym tajnym stowarzyszeniu na Uniwersytecie Oksfordzkim – Klubie Bullingdona. Za czasów młodości należeli do niego brytyjscy premierzy, członkowie rządów, przewodniczący zarządów i magnaci medialni. Zafascynowało mnie to. Zaczęłam się zastanawiać, jak to by było mieć tyle lat i już znać swoją przyszłość.

all92: Z kim prywatnie umówiłaby się Pani na potencjalną randkę? Który z dwóch wymienionych szczęśliwcem: Sylvain czy Carter?

byłby

tym

To podchwytliwe pytanie! Nie będę nikogo faworyzować;-)

Senyera: Czy ma Pani swoich ulubionych pisarzy, na których się Pani wzoruje? Uwielbiam Cassandrę Clare. Uważam, że jej seria Dary anioła jest doskonała, a Miasto kości czytałam trzy razy. Uwielbiam też Księżniczkę ognia i cierni Rae Carson. Tajemna historia Donny Tartt to także jedna z moich ulubionych książek, która zainspirowała mnie do napisania Nocnej szkoły.


bidon: Ma Pani okazję, aby uratować jedną książkę przed zapomnieniem. Sprawić, że za nawet 2000 lat ktoś – chociaż jedna osoba – ją przeczyta. Jaka byłaby to książka? Może jakaś, którą kojarzy Pani z dzieciństwem? Która szczególnie na Panią wpłynęła? A może byliby to Wybrani? To bardzo trudne zadanie. Uwielbiam czytać – to mój ulubiony sposób spędzania czasu. Kiedy byłam dzieckiem, ciągle siedziałam z nosem w książkach – czytałam nawet więcej niż teraz. Tak wiele książek na mnie wpłynęło, że wybranie jednej wydaje mi się prawie niemożliwe. Myślę jednak, że byłaby to powieść Wielki Gatsby. Jako nastolatka przeczytałam wszystkie książki Francisa Scotta Fitzgeralda i zakochałam się w nim po uszy. Byłam załamana, kiedy się dowiedziałam, że umarł na długo przed moimi narodzinami. Myślę, że to jeden z najwspanialszych pisarzy w historii, wielki romantyk. Mam kilkanaście książek o nim i o Zeldzie Fitzgerald – zawsze zajmował wysokie miejsce na liście moich ukochanych pisarzy. Powieść Wielki Gatsby była pierwszą książką jego autorstwa, jaką przeczytałam. Całkowicie mnie pochłonęła. To historia z morałem, a ja uwielbiam tego typu opowieści. Poza tym jest pięknie napisana. Ta książka musi przetrwać, tak by za dwa tysiące lat wszyscy mogli ją przeczytać.


Booknerd: Jeśli

mogłaby

Pani

napisać

książkę

we

współpracy z dowolnym autorem, kto by nim był? Właśnie to robię! Piszę do spółki ze wspaniałą Cariną Rozenfeld z Francji!

789marta789: Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy. A jak wygląda Pani „domowa biblioteka”? Jest w niej dużo książek, czy może tylko kilka, do których jest Pani najbardziej przywiązana? Mam długi regał, który zajmuje całą ścianę w moim gabinecie i sięga od podłogi do sufitu. Mój mąż obliczył, że mieści ponad dwadzieścia siedem metrów książek! Mam mnóstwo zabytkowych tomów. Uwielbiam zapach starych książek, fakturę papieru. Ale jestem wybredna co do tytułów, które układam na półkach. Zatrzymuję tylko te, które mogłabym ponownie przeczytać w przyszłości. Jeśli więc nie jestem zachwycona jakąś książką, oddaję ją organizacjom dobroczynnym z nadzieją, że znajdzie je ktoś, kto doceni je bardziej niż ja.

Natalia-Lena: Uczniowie z Akademii Cimmeria z pewnością będą mieli co wspominać jako dorośli, o ile tylko przetrwają


ten etap edukacji. A jakie są Pani wspomnienia ze szkolnych lat? Czy jako nastolatka miała Pani cechy wspólne z Allie? Byłam dobrą uczennicą, ale miałam buntowniczą naturę. Zawsze z trudem podporządkowywałam się autorytetom. Jako nastolatka musiałam wcześnie wracać do domu, więc gdy mama kładła się spać, często wymykałam się przez okno, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Robiłam to tak często, że zadeptałam krzak pod oknem. Myślę, że to właśnie łączy mnie z Allie – bunt i sceptyczne podejście do autorytetów.

Natalia-Lena: Często pojawiają się informacje o obozach dziecięcych czy młodzieżowych opartych na powieściowych światach – obóz czarodziejów ze świata Harry’ego Pottera czy kontrowersyjne zawody oparte na Igrzyskach śmierci. Gdyby miał powstać obóz nawiązujący do Akademii Cimmeria, co musiałoby znaleźć się w programie? Na pewno sztuki walki. A także techniki samoobrony i przetrwania. Turnieje szachowe. Zajęcia ze strategii. Podstawowe kursy filozofii i etyki, które lubiłabym chyba najbardziej. Uwielbiam teoretyczne rozważania na temat dylematów etycznych! Chyba coś ze mną jest nie tak;-)


10.03.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 7 Przeczytane książki: 4741 Chcą przeczytać: 9052


Rozmowa z Elżbietą Cherezińską

Iluzjonistka: Jest Pani absolwentką Akademii Teatralnej Wydziału Wiedzy o Teatrze. Czy Pani życie jest w jakiś sposób związane z teatrem, czy może porzuciła go Pani całkowicie na rzecz książek? Ostatnim ogniwem, który jeszcze łączy mnie z moim wykształceniem, jest słupski festiwal monodramu „Sam na scenie”, który od wielu lat z wielką przyjemnością prowadzę. Pisanie jest zaborcze, wampiryczne, czasochłonne i nie pozwala na „osobiste” więcej. Ale wykorzystuję wiedzę o teatrze w tworzeniu książek. Od dawna łapię się na tym, że piszę scenami, ujęciami i szukam odpowiedniej dramaturgii zdarzeń.

Iluzjonistka: Co sądzi Pani o tym, że wiele osób oraz mediów porównuje Pani książkę do Pieśni Lodu i Ognia Martina? Czytała je Pani? Zgadza się Pani z tą opinią czy może kategorycznie zaprzecza? Czytałam Martina i zawsze publicznie deklaruję mu uwielbienie. A co do porównań: Martin opowieść fantasy osadził w sztafażu powieści historycznej, ja zrobiłam dokładnie odwrotnie.


Zazdroszczę mu, bo w formie, którą wybrał, nie ma ograniczeń. Ja je mam na każdym kroku i najboleśniej odczuwam w scenografii. Nie mogę budować tych wszystkich nadzwyczajnych zamków i przystani, nie mogę opasywać ich murami sięgającymi nieba! Muszę się choć trochę trzymać faktów: zamku Przemysła, Wawelu etc. Szkoda, prawda? Pozostają mi ludzie, bohaterowie i ich świat. Tam sobie mogę trochę poszaleć.

Trixie: Jakie to było uczucie – nadawać znanym z historii postaciom nowe życie, pasje i charakter? Jak się Pani przy tym czuła? Była to bardziej zabawa, czy może straszna praca – dbać o szczegóły, by nie obrazić jakiegoś zapalonego historyka, który potem napisałby w recenzji książki: Co też ona zmyśliła, te osoby wcale takie nie były! To wręcz profanacja! To jeden z najtrudniejszych i jednocześnie najbardziej fascynujących elementów w pracy nad powieścią. Balansowanie między trafnie wspomnianą w pytaniu profanacją, prawdopodobieństwem historycznym, psychologicznym i – nazwijmy to umownie – „losem fabularnym” zaplanowanym przeze mnie dla bohatera. W przypadku Korony śniegu i krwi najbliżej profanacji byli chyba Bolesław Wstydliwy i Kinga oraz Jakub Świnka. Ale z drugiej strony mam świadomość, że bez wyrazistych


osobowości bohater zginie, przemknie gdzieś między rzędami liter i czytelnik – nie mogąc dotknąć w nim człowieka – po prostu go nie zapamięta. Nawet król, książę, wódz czy arcybiskup mogą umknąć nam w tłumie; tytuł i pochodzenie nic nie znaczą. Czasami w pamięci pozostanie sługa, który wejdzie na scenę raz i więcej się nie pojawi. Pamięć o ludziach tworzą ich ludzkie odruchy, słabości i pasje. I to „coś”, zupełnie nieuchwytne. Pewnie to samo „coś”, dzięki czemu w jednych ludziach zakochujemy się, innych nienawidzimy, a jeszcze innych nie zauważamy.

electric_cat: Tworzenie książek osadzonych w czasach odległych z pewnością wiąże się z analizą wielu źródeł i kronik historycznych. Czy są jakieś teksty, które są Pani bliskie z czasów tworzenia Korony śniegu i krwi? Było tego bardzo, bardzo dużo. Najtrudniejsze są zawsze książki związane z architekturą, bo raczej się nie zdarza, albo zdarza się bardzo rzadko, takie szczęście, by był opisany wygląd obiektu w tym momencie historycznym, który mnie interesuje. Trzeba śledzić dzieje odbudowy, historie rekonstrukcji etc. A na końcu dochodzi się do wniosku, że „w sumie mało wiadomo”, używa się tej scenografii w kilku ledwie zdaniach, więc to koniec końców frustrujące. Z kolei przez na przykład Średniowieczny dwór


rycerski

w

Polsce

Anny

Marcinak-Kajzer

przebrnęłam

z mozołem, ale ta praca przydała mi się bardzo, bo dzięki niej „skonstruowałam” dworzysko Zarembów. Za to oddechem i przyjemnością są spotkania z takimi książkami jak Lingua Symbolica. O pochodzeniu i znaczeniu najstarszych symboli heraldycznych w Polsce profesora Tomasza Panfila albo Zapomniane narody Europy Jerzego Strzelczyka. Za każdym razem trzeba jednak uważać, bo książki mnie wciągają i potrafię łyknąć kilka, choć już wiem, że to nie „mój temat”. A czas ucieka, pisanie stoi, bohaterowie się nudzą.

electric_cat: Dawniej literaturę historyczną tworzyło się „ku pokrzepieniu serc”. Czy uważa Pani, że taka funkcja jest wciąż Polakom potrzebna? Ku pokrzepieniu, ku polityce historycznej etc. Tych ról, które spełniać miała proza historyczna, było wiele. Ja wiem, czy dzisiaj potrzebujemy „krzepienia serc”? Nie mam pewności. Mam natomiast pełne przekonanie, że potrzebujemy budowania własnej tożsamości historycznej na wzorcach innych niż klęska, porażka, poczucie krzywdy. Żaden naród nie ukształtuje poczucia wartości na negatywnym bagażu, bo to frustrujące, zwłaszcza we współczesnym świecie, świecie obligatoryjnych sukcesów. W dodatku mam wielką


potrzebę wprowadzenia historii do obiegu popkulturowego. Czerpania z niej, przetwarzania. Nie jestem sama, robi to już wielu twórców, ale wciąż mam poczucie, że jest nas za mało, że trzeba więcej.

Piotrowskipawel: Cykl Północna droga skupia się na Skandynawii. Czy po napisaniu Korony śniegu i krwi zastanawiała się Pani nad napisaniem opowieści fantasy inspirowanej mitologią, wierzeniami, baśniami, legendami Słowian? Tak, myślę o tym nieustannie, z tego powodu w Koronie śniegu i krwi zamieszkały zielone dziewczyny!

Trixie: Jeżeli chodzi o kraje skandynawskie, kojarzone są one głównie z kryminałami oraz setkami tomów przygodowych sag (chociażby książki M. Sandemo) – w lekturach tych odnajdujemy wiele nawiązań do ich dawnych zwyczajów, wierzeń oraz mitologii – i stąd moje pytanie – ma Pani jakąś ulubioną opowieść rodem z tamtejszej literatury? Nie, nie mam.


Nieidentyczna: Jak udało się Pani pokonać „słowny ślizg” Szewacha Weissa, o którym Pani wspominała? Jak wyglądała współpraca pomiędzy Panią a nim? Współpraca była interesująca, żywiołowa, spontaniczna. Jeśli nie mogłam przebić się przez „ambasadora i polityka w człowieku”, robiłam wiele rzeczy samowolnie. Pisałam coś, co wydawało mi się bliższe prawdy niż głoszona przez Weissa oficjalna wersja. I pokazywałam mu. Czytał i nic nie mówił. Wtedy wiedziałam, że trafiłam we właściwy punkt albo blisko. Czekałam. Po pewnym czasie Szewach mówił „dobra, niech będzie, daj to do książki”. Była tylko jedna rzecz, na którą się nie zgodził. Milczał po przeczytaniu wyjątkowo długo i już byłam pewna, że „mam to”. A potem powiedział coś w rodzaju: „to zbyt intymne” i zdecydowanie obstawał przy niewłączaniu tekstu do książki. To było opowiadanie erotyczne, rzeczywiście intymne. Ale jego celem była nie erotyka jako taka, nie podglądanie bohatera w sytuacji, lecz przekazanie złożonej prawdy o emocjonalnej sytuacji Żydów z Europy i ich relacjach z tymi, którzy mieszkali w Izraelu. Żal mi tamtego tekstu, ale oczywiste było, iż uszanuję decyzję Szewacha Weissa.

O

Iluzjonistka: Co sądzi Pani o prywatnym życiu Pani książek? wszystkich teoriach, które rodzą się wokół


niedopowiedzianych historii i zakończeniach, które czytelnicy sami sobie dopisują? Uwielbiam

je.

Uwielbiam,

jak

czytelnicy

(zwłaszcza

w kontekście zakończonej Północnej drogi i finału Trzech młodych pieśni) dają upust swym emocjom. Gdy mówią: „Jak pani mogła!” albo domagają się: „Kiedy saga Szczury!” – to jest naprawdę fantastyczne. Bo prywatne życie książek to ich zalęganie się w czytelnikach. Każdy czytelnik jest inny, więc każda z książek trafia na inny grunt, inaczej się dla kogoś rozwija. To fascynujące. Jeśli kiedyś odkryję, że moje książki nie mają już prywatnego życia, przestanę pisać. To będzie znak, że poległam.

Specynka: Cytując Pani wypowiedź ze strony autorskiej: „Im więcej piszę, tym trudniej mi się rozmawia. Gdy muszę powiedzieć coś o sobie, zasłaniam się książkami. Jestem tylko przecinkiem w napisanym przez siebie zdaniu”, chciałabym zapytać, czy taka postawa, jaką Pani w tych słowach reprezentuje, stawia Panią w pisarskiej mniejszości. Czy czuje Pani, że pisarzy, którzy wypowiadają się wyłącznie przez swoją literaturę, jest coraz mniej? Jak ocenia Pani obecny trend, w którym obok pisania jest cała masa spotkań, wywiadów, reklam, bycia pisarza „na scenie”? Czy pisarz może się po


prostu zaszyć w mieszkaniu i wyłączyć z życia społecznego, nie tracąc na tym, nie skazując się na banicję kulturalną? A może wręcz powinien brać udział w życiu publicznym, jako osoba uprawniona do kształtowania postaw, transmisji idei? Uff. Trudne pytanie. I ma dwie płaszczyzny: co sądzę ja, to jedno, ale co sądzą dzisiejsze media i jakie jest ich zapotrzebowanie na szukanie pisarzy, cytowanie i zapraszanie ich, to drugie. Dzisiaj wciąż jesteśmy w cieniu opublikowanych niedawno badań o katastrofalnie niskim poziomie czytelnictwa. Sądzę, że tak zwane media rezonują z tymi wynikami; przypuszczam, iż proces decyzyjny wygląda mniej więcej tak: Polacy nie czytają, to po co zapraszać pisarzy do komentowania wydarzeń czy prezentowania ważnych kwestii społecznych? Skoro największym zainteresowaniem cieszą się plotki z życia gwiazd czy afery polityczne (bo przecież nie prawdziwa polityka!), to media zapraszają ich bohaterów i dają odbiorcom fast food, którego – jak mniemają – tamci oczekują. No i koło się zamyka. Czy pisarz może zaszyć się w domu, nie pokazywać publicznie i istnieć tylko przez swoje książki? Oczywiście, że może. To zawsze jest kwestia wyboru. I, jak sądzę, nie jest to przypisane do pisarstwa jako rodzaju pracy, ale do człowieka. Ja w tej sprawie podlegam jakiejś nieustannie rozdzierającej mnie schizofrenii. Z jednej bowiem strony uwielbiam spotkania z czytelnikami. Lubię ich – Was – widzieć


i słuchać. Lubię słuchać pytań, jakie rodzą się w związku z moimi książkami (oczywiście poza kanoniczną trójcą pytań „dlaczego historia” „dlaczego Piastowie” „dlaczego Skandynawia”). Spotkania są niesamowite, ludzie przełamują się, zadają pytania niezwykle osobiste albo mówią rzeczy dla mnie bardzo ważne, o swoich spotkaniach, relacjach z moimi bohaterami. Tej energii nie da się niczym zastąpić. Wywiady to z kolei takie spotkania w miniaturze, wypadkowa pytań, czasami są równie inspirujące. Ale to publiczne życie książek ma i drugie dno – jest niezwykle czasochłonne. I energochłonne. Więc z drugiej strony niekiedy wolałabym siedzieć w domu i pisać.

Pat: Na jednej ze stron jest napisane: Plotka mówi bowiem, że Elżbieta Cherezińska jest nie tylko autorką swoich, ale też innych książek. Tych sygnowanych obcym nazwiskiem. Nic w tym dziwnego, przy jej narracyjnym talencie i pasji musi być zapracowaną ghostwriterką. A ponieważ każda plotka zawiera ziarnko prawdy, trudno nie zapytać, ile prawdy kryje się w tym stwierdzeniu? Hmmm… puściłabym oko, gdyby pytanie było zadane w cztery oczy. A tak, napiszę: a to ciekawe…


18.02.2013

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 10 Przeczytane książki: 2186 Chcą przeczytać: 6032


Rozmowa z Manuelą Gretkowską

Ewa-Książkówka: Dzięki komu (czemu) i kiedy zaczęło się Pani zainteresowanie feminizmem? Dzięki temu, że jestem kobietą. Zaczęło się w Szwecji, jako uznanie swoich praw. Po powrocie do Polski okazało się, że to, co tam naturalne, u nas jest lewacką mrzonką. Na przykład podjazd dla wózków dziecinnych albo godziwy poród, o traktowaniu w pracy nie mówiąc.

asnna: Pani twórczość ma bardzo osobisty charakter. Czy w każdej Pani książce można natknąć się na wątki autobiograficzne? Myślę, że tak jest u każdego pisarza. Takim wątkiem jest chociażby nastrój, w jakim się pisze, czy skojarzenia typowo autobiograficzne, innych nie mamy, choćbyśmy wymyślali postacie:-)

FromNorwayWithLove: Jak znosi Pani podróżowanie, zamieszkiwanie w różnych częściach świata i powroty do


kraju? Jak pod wpływem zmiany punktów widzenia zmienia się Pani ogląd polskich spraw? Czy uważa Pani, że mamy już jakieś powody do dumy? Nie traktuję bycia gdziekolwiek jako powodu do dumy. Dumy z czego, że jest się potomkiem Hunów albo Wikingów? Bycie gdzieś wpływa najwyżej na mój nastrój, a w Polsce go najczęściej dołuje.

FromNorwayWithLove: Co myśli Pani, gdy słyszy opinie, że feministki szkodzą kobietom, gdyż pozbawiają je przywilejów, jakie wynikają z tradycyjnego układu kobieta–mężczyzna? Mam na myśli utrzymywanie kobiet zajmujących się domem, przepuszczanie w drzwiach, noszenie walizek i krygowanie się w towarzystwie dam, etc. Czy model równouprawnienia znosi zasadność pewnych zachowań uznawanych obecnie za standard dobrego wychowania? Czy przywilejem jest siedzenie w domu na czyimś utrzymaniu? Bycie niesamodzielną, niedecydującą o sobie, a zdaną w dorosłym życiu na kogoś? A co, jeśli ktoś się rozmyśli? Więcej niż jedna trzecia małżeństw się rozpada i co wtedy, tracę przywilej „zajmowania się domem”? A w dodatku te lata nie są zaliczane do emerytury, więc znowu za ileś lat będę biedniejsza, no chyba że


mężczyzna podzieli się ze mną kasą. Jak widzisz, ten „przywilej” to zależność, więc lepiej go prawnie uregulować i dać kobietom możliwość wyboru, socjalnych zabezpieczeń. Można kogoś całować w rączki i socjalnie kopać w d… co u nas się robi, na przykład w prawodawstwie albo odmawianiu aborcji lub bezbolesnych porodów. Kultura nie polega na obłudzie gestów, a realnym szacunku.

Agata: W Pani ostatniej książce sporo jest opisów, które ocierają się o granice dobrego smaku, są bardzo naturalistyczne, dosłowne – niemal pornograficzne. Czy uważa Pani, że tego typu środki wyrazu są konieczne, to znaczy, czy artystę/pisarza obowiązują jakieś granice w jego – nazwijmy to – „przestrzeni twórczej”? Nie wiem, co to jest granica dobrego smaku. Ktoś ją wyznaczył, widział, ma 300 kilometrów i kończy się nad Odrą albo Sekwaną? Artysty nic nie obowiązuje, sztuka to enklawa wolności, jedna z niewielu, może ostatnia. Odbiorca też nie ma żadnego obowiązku – sztuka nie jest przymusem, nie musi mieć z nią kontaktu.

Lajt: Czy nagość jest dla Pani synonimem wolności? Czy


wyzwolenie od pruderii może poszerzyć ludzkie horyzonty, przestrzeń życiową, a jeżeli tak, to czy mogłaby to być recepta/pomysł na nową erę w życiu człowieka? Nudyzm nie wydaje się mi nową receptą, jest chyba przyjemnością chodzenia nago. Nagość w sztuce jest znakiem czegoś, jeśli uważasz, że wolności, masz prawo. Dla mnie nagość jest osłoną, prawdziwa wolność to wrażliwość, której nagość nie pokazuje.

Ines: W wywiadzie dla „Twojego Stylu” kilka lat temu nazwała Pani Polki „szyitkami”, gdyż „one mają zasłonięte ciała, ale dziurę na oczy. My chodzimy w bikini, a oczy zasłaniamy sobie same. Nie chcemy widzieć pewnych rzeczy”. Dalej stwierdziła Pani, że „domowe harakiri to nasza specjalność”. Zgadzam się i podpisuję pod tym całą sobą. Proszę mi zatem powiedzieć, jak taka przeciętna sfrustrowana Polka może być dobrą matką dla swoich dzieci? Jak uniknąć błędów, by ich nie skrzywdzić i nie wychować słabego i nijakiego mężczyzny oraz kobiety zastraszonej i zadowalającej się zwiędniętym goździkiem otrzymanym ósmego marca? Sama jestem matką i zżera mnie ciekawość, czy ma Pani coś w rodzaju recepty na wychowanie szczęśliwego człowieka?


Nie mam recepty. Sama sobie wyrzucam, że jestem kiepską matką, a efekty swoich błędów wychowawczych widzę już teraz. Myślę, że dobrze mieć z dzieckiem stały kontakt, wiedzieć, co się z nim dzieje, a reszta... chyba przykład własny. Dzieci są naszą emanacją. Nie ma złych dzieci, są źli rodzice.

Rita: Jaki wpływ miało na Panią macierzyństwo? Czy zweryfikowało lub zasadniczo zmieniło Pani feminizm lub Pani poglądy i podejście do życia? W macierzyństwie rodzi się feministka, jeśli kobieta nią wcześniej nie była. Widzi brak szacunku dla siebie, dziecka. Feminizm to w moim pojęciu poczucie godności kobiety.

Ines: Jak czuła się wtedy i jak czuje się dziś kobieta nagrodzona Fenomenem 2006 przez redakcję tygodnika „Przekrój” oraz późniejsza zwyciężczyni plebiscytu czytelników „Wysokich Obcasów” na Polkę Roku 2007, gdy wiosną 2006 Jej felieton w „Sukcesie” został niemalże wydarty z każdego egzemplarza? Czy z tej historii wyciągnęła Pani jakąś naukę dla siebie jako kobiety, pisarki, feministki i obywatelki? Wnioski? Nikt nie będzie chciał nieprzewidywalnej felietonistki.


Mamy czasy stabilizacji i konformizmu, a nie buntu. A jak się czuję? Nagrodzona i ukarana za to samo, jak w życiu.

Unmissable: Skoro „Polska jest kobietą”, to jakie typowo kobiece cechy naszej ojczyzny może Pani wyróżnić? Współuzależnienie kobiet od mężczyzn. Inaczej nie byłoby naszego polskiego patriarchatu i alkoholizmu.

Myśliniezależność: Jak

sobie Pani wyobraża

kobietę

w najbliższej przyszłości? Jej indywidualne cele i pragnienia, a także rolę w społeczeństwie. Jaki będzie jej kierunek rozwoju? Ucieczka w feminizm dający poczucie niezależności, gonienie za awansem zawodowym czy też zwrot ku tradycyjnej roli matki Polki? A może jednak kobieta przyszłości potrafi wypracować zupełnie inny model i być kobietą szczęśliwą i spełnioną? Tym modelem jest możliwość decydowania o sobie, czy chcę kariery czy trojga dzieci. Wolność, nie przymus.

Annxd54: Co by Pani wybrała, gdyby postawiono


warunek: albo pisanie, albo polityka? Pisanie, już wybrałam. Politykiem w Polsce – jak widać – może być każdy, do tego nie potrzeba szczególnego talentu.

Kobiecina: Chciałam zapytać, jak odnosi się Pani do Lacanowskiej wersji psychoanalizy, według której kobieta jako kategoria języka, czyli tego, co symboliczne, nie istnieje, ponieważ wpisany jest w nią brak. Czy Pani zdaniem, kobieta faktycznie nie wchodzi do porządku języka, nie istnieje w nim jako znacząca, czyli nadająca znaczenie? Czy ten przywilej w porządku językowym dotyczy jedynie figury mężczyzny? Zależy od języka. Szwedkom łatwiej – tam człowiek jest rodzaju żeńskiego. A na serio, struktury języka są na tyle głębokie, że pod powierzchnią patriarchatu dokopiemy się może wcześniejszych warstw partnerstwa. Polska jest krajem przedfreudowskim, a co dopiero lacanowskim, na razie. Polecam serial Terapia na HBO.

Kamila: Wiele mówiła Pani o polskiej oświacie. Co według Pani trzeba w niej zmienić? Przestać zmieniać szczegóły, a zastanowić się nad celem. Po co kształcimy dzieci, do jakiego świata? Skorzystać z osiągnięć


pedagogiki i skończyć katowania dzieci.

z

dziewiętnastowiecznym

modelem

Malineczka74: Przeczytałam i szalenie spodobały mi się Pani książki w formie dzienników – Polka i Europejka. Jestem ciekawa, czy pisała Pani te dzienniki na potrzeby wydawnictwa – czy prowadzi je Pani systematycznie, a tylko ich część doczekała się druku? Piszę, gdy dzieje się coś ciekawego: w moim życiu albo w Polsce i to się na przykład jakoś wiąże ze mną, z czymś dla mnie istotnym. Na co dzień robię kilkuzdaniowe notatki z tego, co wydaje mi się zaskakujące.

Ewe: Mam wrażenie, że w dzisiejszym świecie, gdzie niezwykle ważne stało się posiadanie, tracą na znaczeniu marzenia. Przestają one być czymś niezwykłym i fantastycznym, stają się pragmatyczne. Wiele osób marzy dziś o nowym samochodzie, dużym domu, wycieczce do Egiptu. Czy Pani zdaniem dzieje się tak dlatego, że trzymają oni swoją wyobraźnię na wodzy i nie pozwalają rozpędzić jej się nawet w marzeniach? Czy może wstydzą się przyznać do tego, że nie


zawsze stąpają twardo po ziemi? W końcu dzisiejszy człowiek powinien skupiać się przede wszystkim na celach praktycznych i wytrwale je realizować. Jakie jest Pani najbardziej nieprawdopodobne i fantastyczne marzenie? Podróż w czasie i w cudze umysły, na tym chyba polega literatura, więc sobie to marzenie nią rekompensuję.

Kamila: Jaka jest Pani najważniejsza książka – taka, która namieszała w życiu? Prawie każda, którą czytam, miesza mi w głowie. Polecam książki wydawnictwa Okultura.

Myśliniezależność: Jakie słowa jako przesłanie skierowałaby Pani do młodych kobiet, które są na etapie szukania i akceptowania samych siebie? Nie ma lekko. Ale nie oszukuj siebie bardziej, niż robią to inni.

11.08.2011


Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 21 Przeczytane książki: 5111 Chcą przeczytać: 3938


Rozmowa z Lauren Beukes

Jest Pani dziennikarką, scenarzystką telewizyjną, autorką powieści, komiksów i opowiadań. Które z tych zajęć jest Pani najbliższe i dlaczego? Jeżeli przyłożyliby mi broń do skroni i powiedzieli: możesz robić tylko jedną rzecz do końca życia, wybrałabym pisanie powieści. Czuję, że jest to moją pasją i powołaniem. Oczywiście mam wielką frajdę z tworzenia komiksów i filmów animowanych. Jest to również zdecydowanie prostsze również dlatego, że współpracujesz z grupą ludzi.

Amborse: Pochodzi Pani z Johannesburga, jest Pani obywatelką RPA, a więc kraju z trudną przeszłością. Czy Pani jako artystka odczuwa w jakikolwiek sposób brzemię niechlubnej historii związanej z polityką apartheidu? Czy w jakikolwiek sposób ogranicza to Pani twórczość? To, co działo się w RPA, apartheid, to były niebezpieczne zjawiska i straszne czasy. Jestem świadoma złych rzeczy, które wtedy miały miejsce, i ich wpływu na teraźniejszość. Nawet dzisiaj, po upływie dwudziestu lat od wprowadzenia demokracji. Ścięliśmy


tylko trujące drzewo, ale o jego korzenie będziemy się potykać jeszcze przez dekady. Tak, czuję więc brzemię przeszłości i białych, i Afrykanów. Jako białym przysługiwało nam wiele przywilejów i ułatwień, których czarni Afrykanie nie mieli. Do wszystkiego, co robię, podchodzę ze świadomością tego. W mojej twórczości widać, jak atakuję to, w jaki sposób jesteśmy prześladowani przez naszą przeszłość, jak żyjemy z ciężarem zostawionym przez nas lub przez spuściznę przodków, z którą nie musimy się identyfikować, ale musimy codziennie dawać sobie z nią radę. Nie wpływa to zbytnio na moją twórczość. To znaczy oczywiście mam poczucie sprawiedliwości społecznej, ale nie ogranicza mnie to w żaden sposób.

Eros: Czy ma Pani swój azyl, miejsce, gdzie Pani odpoczywa bądź też tworzy? Mam studio, które wynajmuję. Współdzielę je z piątką ilustratorów i grafików. Bardzo ważne jest dla mnie to, aby wyjść z domu. Pisanie to samotność. Wypełniasz swoją głowę wymyślonymi postaciami i to może w niej namieszać, więc bardzo ważne jest, aby mieć obok kogoś prawdziwego. Utrzyma cię to na ziemi, na jawie, w realnej rzeczywistości, a przede wszystkim nie pozwoli zapomnieć, jak rozmawiać z prawdziwym człowiekiem.


Julia: Ile Pani miała lat, gdy napisała swoje pierwsze opowiadanie? O czym było? Miałam pięć lat, kiedy już wiedziałam, że chciałabym zostać pisarką . Już wcześniej wymyślałam jakieś historyjki. Dowiedziałam się, że można na tym zarabiać. Pomyślałam, że to niesamowite i że muszę to robić. A więc chciałam pisać już jako pięciolatka. Ale pierwszą historię, jaką pamiętam, napisać w wieku ośmiu lat. Była to opowieść o smoku w górach, którego wszyscy się bali, w zasadzie to była smoczyca. Pewien odważny młody chłopiec spotkał smoka, to jest smoczycę, i okazało się, że ona nie jest taka straszna. Pojawili się jednak mieszkańcy wioski, którzy wciąż się jej bali i próbowali ją zabić. Dość ciężka historia jak na ośmiolatkę… (smok ginie na końcu).

Sofija: Jeśli mogłaby Pani napisać książkę we współpracy z dowolnym autorem, kto by to był? Moja przyjaciółka Sarah Lotz. Również z RPA. Jest fantastycznie płodną autorką. Ja napisałam pięć książek w życiu, ona tyle samo tylko w zeszłym roku. Chciałabym zrobić coś razem z nią. Ona współpracuje przy różnych projektach. Z innymi współtworzy dość mroczne opowieści, natomiast ja chciałabym z nią przygotować coś dla dzieci. Pracowałyśmy razem przy animacjach i wiem, że


byłybyśmy świetnym tandemem. Poza tym zmęczyło mnie już zabijanie postaci – tym razem nikt by nie zginął.

Obywatel Śliwka: Dużą zaletą książki Zoo city było niebanalne połączenie kryminału ze świetnym wątkiem fantastycznym, a i Lśniące dziewczyny zapowiadają się bardzo ciekawie jako kryminał. Kto lub co jest dla Pani inspiracją? Inspiruje mnie świat. Wszystko, na co wpadam każdego dnia. To może być reklama, news, tweet. Jestem wielką maszyną agregującą dane i czasami wynikają z tego interesujące rzeczy. Jako młoda osoba czytałam dużo komiksów, potem fantastyki, mitów, przypowieści. Wszystko to miało duży wpływ na moją twórczość. Lubię łączyć rzeczy, które niby współgrają. Jak z jedzeniem, możesz zechcieć zestawić kiwi z łososiem i wyjdzie z tego interesująca i niespotykana kombinacja.

Obywatel Śliwka: Doszły mnie ostatnio słuchy o ekranizacji Zoo city. Jaki będzie Pani wpływ na film? Ma Pani wymarzonych odtwórców głównych ról? Tak, Zoo city ma szansę zaistnieć jako film. Wersja kinowa jest współtworzona przez Helenę Spring, producentkę nominowaną do


Oscara za inne obrazy. Dość ściśle współpracuję z reżyserem, żeby pomóc jak najbardziej uchwycić ducha książki. Jest to bardzo ekscytujące. Równocześnie pracuję nad adaptacją powieści na potrzeby ekranizacji. Trudno jest pokazać na przykład oszustwo emailowe w filmie. Jeśli chodzi o casting, chciałabym widzieć młodych Afrykańczyków. Oczywiście panuje tendencja, by powierzać role amerykańskim aktorom, ale myślę, że mamy utalentowanych odtwórców i u nas. Trochę narzuciłam się Indrisowi Elbie, który gra Luthera. Poszłam do jego hotelu, a poważnie mówiąc, ustaliliśmy termin spotkania. To nie był stalking. Umówiliśmy się, kiedy kręcił Mandelę w RPA. Dostał kopię książki, bardzo mu się spodobała. Jeżeli jego kalendarz na to pozwoli i będzie nas na niego stać, zagra Benoit.

electric_cat: Nie boi się Pani, że przez tytułowe Lśniące dziewczyny książka może być zestawiona z kiepskimi czytadłami dla nastolatek? Nie wiem, być może słowo „dziewczyna” wskazuje, że to książka dla nastolatków. Ale nawet ostatnio wychodziło kilka książek z dziewczyną w tytule i są to tytuły dla dorosłych. Nie sądzę, aby można było pomylić adresata. Moja powieść jest bardzo mroczna. Nie chciałabym, by czytały ją nastolatki Oczywiście nie


wiem, jak tytuł może „działać” po polsku.

ogarbejbe: Bez jakiej książki nie wyobraża sobie Pani życia? To trudne pytanie. Musiałabym spojrzeć na książki, które wpłynęły na mnie najmocniej. Wybrałabym The Ballad of Halo Jones Alana Moore’a, twórcy komiksów. Czytałam to jako nastolatka. Byłam pod ogromnym wrażeniem. Bohaterka wyrusza w kosmos i ma niesamowite przygody inspirujące młode kobiety. Uwielbiam w Moorze to, że w swoje historie wplata aktualne problemy społeczne. „Używa” swoich przygód i swoich bohaterów do wyjaśnienia tego, co dzieje się tu i teraz.

Julia: Każdy miewa swoich ulubieńców w książkach. Niekiedy człowiek uwielbia samych złych, czasem szaleje na punkcie tych słodkich. Który typ Pani w największym stopniu odpowiada, jakie charaktery w książkach lubi Pani najbardziej? Dobrze się bawiłam, tworząc Toby’ego w Motyland. To kompletny palant. Gdybym spotkała go w życiu, to chyba… uderzyłabym go w twarz. Ale jak mówiłam, fajnie się kreowało tę postać. Pewnie dlatego, że w życiu taka osoba właściwie nie ma


racji bytu. Generalnie lubię charaktery typu dama w opresji. W Zoo city zmiksowałam typy. W tradycji noir mamy detektywa z bagażem, prawdopodobnie alkoholika, palacza. Drzwi jego gabinetu otwierają się i staje w nich dama w opałach. Jest piękna i niebezpieczna, i oczywiście pali papierosa. Połączyłam oba te typy, detektywa z przeszłością i kobietę po przejściach. Coby w Lśniących dziewczynach też ma swoje problemy, ale walczy, ma serce. Jest nastawiona na pokonywanie przeszkód, zdeterminowana. Nie odpuści. Podziwiam to. Byłoby milo ją spotkać.

Jovitka: Czy pisząc nową książkę, od razu ma Pani pomysł na zakończenie, a może pisanie jest drogą, która do tego doprowadzi? Zawsze wiem, jak moja książka się zacznie i jak skończy. Dążę do tego wyznaczonego celu. Dla mnie pisanie powieści jest jak nocna przejażdżka. Wiesz, skąd wyruszasz, i wiesz, dokąd zmierzasz, i znasz główne punkty po drodze. Pozostały czas zajmuje jazda na ślepo, kiedy to zastanawiasz się, jak pozostać na ścieżce. Lubię w tym procesie zostawić miejsce dla podświadomości. I wtedy pojawia się magia. Ten moment, gdy mózg odpala, palce na klawiaturze same piszą, kreowany bohater robi coś, czego się sami


nie spodziewaliśmy. To niesamowite.

mamnamyszy: Podobno dobra książka to ta, która dojrzewa przez jakiś czas, a nie od razu zostaje wydana. Czy fabułę powieści najpierw składa Pani w głowie czy też od razu utrwala na papierze, a potem nanosi poprawki? Myślę… staram się wykorzystywać pomysły od razu, gdy się pojawiają. Mam teraz cztery koncepcje nowych książek i jestem niezdecydowana. Pewnie część musi poczekać, pooddychać w ciemnym pokoju w mojej głowie. Rozmyślam długo nad konkretnym pomysłem. Samo pisanie zajmuje mi rok, półtora. Oczywiście wiąże się to z ciągłym doskonaleniem powieści.

Corpsebride: Gdyby mogła Pani wybrać jedną książkę, która zostałaby przypisana Pani, którą by Pani wybrała? Jeżeli musiałabym wybrać, byłoby to Rozpoznanie wzorca Williama Gibsona. Książka, która jest niesamowitym obrazem naszych czasów, dziwnych przestrzeni teraźniejszości. Pokazuje też, jak szybko rzeczy się zmieniają. To niezwykła książka, która miała na mnie ogromny wpływ.


Jadźka: Największe marzenie pisarza to… Największym marzeniem pisarza jest to, by jego książki były czytane. Pisarz chce dotrzeć do publiczności, pragnie, by ludzie zaangażowali się w to, co niesie z sobą książka. Aby przejęli coś z tej historii. To trochę jak… bycie wirusem – chcesz zainfekować wszystkie umysły.

08.04.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 4 Przeczytane książki: 347 Chcą przeczytać: 581


Bonus: Znani i lubiani teĹź piszÄ…


Rozmowa z Arturem Andrusem

izabela81: Pisze Pan, śpiewa, recytuje. Co jest dla Pana priorytetem? I czy uważa się Pan za artystę multimedialnego? Chciałem do tego, co tam było wymienione, dorzucić też taniec, bo to mnie ostatnio coraz bardziej pochłania i widzę, że w tym kierunku będę szedł. Tak naprawdę to ja te wszystkie rzeczy robię tak po kawałku, żeby żadna z nich mi się nie znudziła.

izabela81: Żeby zaznaczyć tylko, że mógłby Pan jeszcze się rozwinąć? No, może nie chodzi o rozwój, bo nie używam w stosunku do siebie tego słowa zbyt często, ale rzeczywiście robię parę różnych rzeczy po to, aby się żadną nie znudzić. Jak już się naśpiewam, najeżdżę, nawystępuję, to sobie wtedy chętnie siadam w domu przez jakiś czas i na przykład próbuję coś popisać, żeby mieć potem z czym występować. Tak że to wszystko się ze sobą wiąże. A artysta multimedialny… Ktoś kiedyś coś takiego wymyślił, tak o mnie powiedziano, to przylgnęło i rzeczywiście pojawia się co jakiś czas. Artysta multimedialny to jest taki ktoś, kto jeszcze z lodówki nie wyskakuje, chociaż to jest też do zrobienia, prawdę


mówiąc.

izabela81: To znaczy te lodówki już są w planach? Tak.

izabela81: Wczoraj meksykański pisarz Hernández prowadzący spotkanie na temat książki swojego kolegi powiedział, że jego marzeniem i obowiązkiem jest przypominanie wszystkim pisarzom, że jeszcze czasami zdarzają się inteligentni czytelnicy. A czy w odniesieniu do estrady kabaretowej też to obowiązuje? Czy Pan i Andrzej Poniedzielski pamiętacie o tym i staracie się przypomnieć kolegom, że bywają inteligentni odbiorcy? Jak występuję z Andrzejem, to wiem, że obok siebie mam kogoś inteligentniejszego i dzięki temu łatwiej jest mi o tym pamiętać. Chyba Wojciech Młynarski opowiadał kiedyś, powołując się na Kazimierza Rudzkiego, który powtarzał dosyć często przed wyjściem na scenę: Panowie, wyobraźcie sobie, że na widowni jest co najmniej jedna osoba dalece od was inteligentniejsza i spróbujcie wystąpić tak, żeby przynajmniej ona miała coś też z tego występu, żeby jakąś


przyjemność jej sprawić. Ja nigdy w życiu nie wyszedłbym na scenę z taką świadomością, że idę do kogoś, o kogo nie muszę się starać. I nie traktuję swoich występów na luzie, na zasadzie co ja się tam będę wysilał. Staram się za każdym razem, a jak mi to wychodzi, to jest już zupełnie inna sprawa.

Sylwia: Czy kiedy pisał Pan tekst Piłem w Spale, przemyślał Pan to w Gniewie, albo gniewał się Pan w Przemyślu? I czy myślał Pan kiedyś, żeby Boga chwalić w Niemodlinie, albo nie modlić się w Boguchwale? To jest dowód na to, że czytelnicy są inteligentni! Ja taki dowód dostałem właściwie od razu, gdy ta piosenka się tylko pojawiła. Przeróbki szlagwortu Piłem w Spale, spałem w Pile od razu zaczęły do mnie docierać. Ta, która mnie zachwyciła, zaczynała się od słów „Piłem w Szczawnicy”, a co dalej, to ja nie powiem. Co jakiś czas dostaję opowieści o tej piosence, świadczące o tym, co mnie bardzo cieszy, że ludziom się chce, że komuś się chce sięgać po tę piosenkę i coś z nią robić. Nie ma nic przyjemniejszego dla kogoś, kto napisał coś takiego, od świadomości, że komuś innemu chce się coś z tym robić.


Sylwia: Mnie natomiast od czasów, kiedy pierwszy raz to usłyszałem, męczy pytanie, czy Pan zna, znał tę anegdotę o lekturach towarzysza Gierka. Nie.

Sylwia: Otóż kiedyś towarzysz Gierek udawał się między innymi do Spały właśnie z gospodarską wizytą i powitał go wielki transparent: „Spała z Wami, Towarzyszu Sekretarzu”. I natychmiast zdenerwowany sekretarz w Pile wywiesił transparent: „Piła też z Wami, Towarzyszu Sekretarzu”. Niedawno Jaromir Nohavica, czeski poeta, bard, powiedział mi przy jakiejś tam okazji, że on bardzo chciał to przetłumaczyć na czeski, ale w Czechach nie ma takich nazw, nie znalazł, przeleciał cały atlas samochodowy Czech i nie znalazł takich miejscowości, które by tak mogły zabrzmieć. Jak ta piosenka się gdzieś pojawiła i stała popularna, zdarzyło mi się, że na moim zjeździe szkolnym w Sanoku podszedł do mnie starszy absolwent mojej szkoły i powiedział: Proszę Pana, ja w sprawie piosenki „Piłem w Spale, spałem w Pile”. Jestem proboszczem jednej z parafii w Pile, jakby pan kiedykolwiek przejeżdżał, spanie ma pan zapewnione, a i nad tym drugim popracujemy. A w Pile mam już swoje drzewko imienia piosenki Piłem w Spale,


spałem w Pile.

izabela81: Kolejne pytanie od ludzi, od społeczeństwa: co myśli Pan o poczuciu humoru Polaków? To samo, co o gustach kulinarnych na przykład, to samo co o ubiorach Polaków. Każdy inaczej do tego podchodzi, każdy ma jakiś swój gust. Na szczęście moim zdaniem nie ma czegoś takiego jak narodowe poczucie humoru, bo nie ma nic gorszego niż takie wyznaczenie, ustalenie, wpisanie do konstytucji, jakie powinniśmy mieć poczucie humoru. To by był dramat! Każdy ma inne poczucie humoru, każdego co innego bawi. I dobrze. Niech będzie duża różnorodność w tym, co kogo bawi.

Booknerd: Czy istnieje gotowa recepta na udany występ komediowy? Gdybym ją znał, tobym miał same udane występy. Kompletnej klęski nie pamiętam, żebym schodził na całkowitej ciszy, ale bywały sytuacje, że zauważyłem, że grupa przede mną jednak konkurencyjną imprezę prowadzi, niekoniecznie występ… niekoniecznie chce mój występ obserwować, no i cóż, trzeba sobie jakoś w takiej sytuacji radzić. Przed wyjściem na scenę, gdy mam


tremę, a mam zawsze, bo uważam, że każdy, kto wychodzi na scenę, powinien ją mieć, bo jak już się nie ma kompletnie tremy, to znaczy, że coś jest nie w porządku, tak jest, ja wychodzę i jakiegoś sposobu uspokojenia się szukam. Mam kolegę, który w takiej sytuacji podchodzi do wszystkich w garderobie i żeby ich uspokoić, mówi: Uspokój się. Pomyśl sobie, że od tego zależy całe twoje życie… To bardzo optymistycznie nastraja. A ja sobie myślę, przed wyjściem na scenę, że przynajmniej parę osób, które przyszły na ten występ, jest do mnie pozytywnie nastawionych i ja właśnie dla tych, którzy są do mnie pozytywnie nastawieni, powinienem zagrać, nie dla tych, co masochistycznie kupili sobie bilet, żeby się pomęczyć na moim występie, bo ci jak chcą, to niech mają taką masochistyczną przyjemność. Ja występuję dla tych, którzy mnie lubią, to jest może zbyt prosta metoda na uspokojenie siebie samego, ale skuteczna.

Booknerd: Jeden z moich kolegów mówił, że on wychodzi i wyobraża sobie jedną osobę, do której cały czas mówi. To jest skuteczna metoda. Osoba, u której ma się kredyt sympatii i się z tego kredytu korzysta. Nie ma nic gorszego, niż wyobrażać sobie widza, który cię nie lubi i myśleć sobie przez cały czas: O Jezu, i ja się teraz przez półtorej godziny będę musiał z nim męczyć. To już tragedia, to ja bym wtedy nie


wyszedł na scenę.

Booknerd: Czy artystą komediowym trzeba się urodzić? Zastanawiam się, czy… Czy w ogóle trzeba się urodzić?!

Czy używanie w stosunku do Pana określenia „artysta komediowy” ma jakiś sens? Bo właściwie Pana występy to są po prostu wieczory autorskie. Wieczory autorskie, ale z takim zamiarem rozśmieszenie widzów. Nie wiem, jak siebie nazywać, właściwie żadne określenia mnie nie obrażają, jeśli ktoś o mnie mówi „kabareciarz”, to się nie obrażam, jeśli ktoś na mnie mówi „artysta komediowy”, proszę bardzo, też tak może być. Aczkolwiek do końca chyba nie wiem, co każdy z tych terminów oznacza.

A co wpisuje Pan w rubryce „zawód”? Mam papiery tylko na dziennikarstwo. Wszystko poza tym robię na umowach śmieciowych i na czarno. Wszystkie inne rzeczy typu występy, śpiewanie piosenek i tak dalej robię nielegalnie, nie mam


uprawnień do śpiewania piosenek.

Czyli walka interesuje?

o

uwolnienie

zawodu

żywotnie

Pana

Bardzo. Ja bym chciał, żeby w Polsce w pełni uwolniono zawód wokalisty i żeby każdy mógł się poczuć wokalistą. Bo jeżeli ja mogę śpiewać i doprowadzić do sytuacji, że moja płyta była najlepiej sprzedającą się płytą w tym kraju, to znaczy, że już każdy może. Ja jako muzyk z wykształcenia będę jednak optował za tym, że „poczuć” – tak, ale nie do końca obarczać tym poczuciem społeczeństwo. Ale społeczeństwo ma wolny wybór. Społeczeństwo ma pilota do telewizora, ma przycisk on/off w różnych urządzeniach, z których korzysta.

O tym chyba zapominamy, że nie można mieć pretensji do kogoś, kogo się nie lubi, że występuje, tylko można po prostu go wyłączyć. To zdecydowanie najprostsza metoda.


Jaką książkę dzisiaj Pan podpisuje? Podpisuję z Marią Czubaszek i Wojciechem Karolakiem książkę Boks na ptaku, czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak. To jest druga część, niejako druga część, rozmowy z Marią Czubaszek, ale w głównej roli występuje już Wojciech Karolak. Podpisywałem też swoją książkę, zbiór tekstów, które zamieszczałem na blogu. Wydałem je w formie książki, bo uważam, że gdy się coś napisało, nawet do Internetu, to trzeba mieć to potem na papierze, bo ja nie wierzę w ten Internet. Jestem przyzwyczajony, że jeśli coś jest podłączone do prądu, to zawsze może wysiąść. I ja jestem przekonany, że ten Internet też kiedyś wysiądzie, że jeżeli nie będzie czegoś na papierze, to może zginąć.

Czyli mamy jeszcze jednego zwolennika pozostawienia książki papierowej. Ja jestem zwolennikiem książki papierowej, chociaż też niedawno zacząłem czytać w formie elektronicznej na czytniku ebooków. Bardzo mi to nawet odpowiada, choć zauważyłem, że inaczej podchodzę do książek elektronicznych. Zazwyczaj są to pozycje, których nie muszę mieć na półce, bo wiem, że do nich nie będę wracał, ale chcę je przeczytać.


A lubi Pan czytać swoje książki? Nie przepadam. Czytam, kiedy dostaję wersję złożoną z wydawnictwa i muszę zerknąć, czy nie ma jakichś błędów, czy czegoś jeszcze nie chciałbym zmienić. I to jest jedyny raz, kiedy się spotykam ze swoją książką. Ale to i tak jest więcej niż współautorka mojej książki Maria Czubaszek, która w ogóle nie przeczytała tego, co napisaliśmy, i przysięga, że nie przeczyta nigdy w życiu, bo ona nie będzie swoich głupot nigdy czytała.

WikaJędroszkowiak: A proszę mi powiedzieć, to też jest pytanie od Pana czytelników czy fanów: czy jest książka, która Pana tak rozbawiła, że czerpał Pan z niej inspirację także jako autor i kabareciarz? Co jakiś czas na takie trafiam. Mam nawet cały zbiorek (bo znajomi się dowiedzieli, że gdzieś mnie skrzywiło w tę stronę i się tym interesuję) takich niedużych książeczek, które były co roku wydawane na Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Strasznie żałuję, że tego festiwalu już nie ma. Ja bym tam co roku zgłaszał jakąś piosenkę. W tych książeczkach są prawdziwe cuda na przykład twórczość Janusza Przymanowskiego mnie wzrusza. Jego piosenki typu Płynie przez Kołobrzeg Parsęta, Parsęta / Dziesięć dni kto przeżył pamięta, pamięta i to jest akurat


refren. Niesamowite jest to, że piosenkarze wojskowi, w tak skoczny sposób potrafili opowiadać o tragicznych rzeczach. W piosence Przymanowskiego jest taki fragment Siedmiu było fizylierów w drużynie szturmowej / Kiedy braliśmy gazownię, jeden dostał w głowę. Mnie takie rzeczy bardzo inspirują. I co jakiś czas trafiam na coś podobnego. Na przykład w książce Tuwim. Wylękniony bluźnierca jest tyle fantastycznych opowieści… Ta książka bardzo mi się podobała, bo ja lubię biografie. Zawsze obawiam się, że jak biografia dotyczy kogoś, kto otarł się o kabaret, a Tuwim się bardzo o kabaret otarł, to będzie to po prostu zbiór anegdot. I bardzo się ucieszyłem, że ta książka takim zbiorem anegdot nie jest, tylko naprawdę solidnie napisaną biografią z anegdotycznymi fragmentami.

Wracając na chwilę do Kołobrzegu, to rzeczywiście żałuj, że tego nie ma, bo to było samonapędzające się. Miałem przyjaciela, niestety już nie żyje, który właśnie mówił: „Odkryłem nieustające źródło dopływu gotówki i dużych sukcesów”, bo w jednym roku napisał piosenkę „Chcę mieć chłopca torpedystę”, w następnym roku napisał „A ja chłopca chcę czołgistę”… To zanim wszystkie rodzaje wojsk przejdzie, to opera może


powstać…

Potem przerzucił się na straż pożarną i napisał słynną pieśń o „Maciusiu, który marzył, by w pożarnej służyć straży”. Kiedy prowadziłem w radiu audycję na temat piosenek żołnierskich, zadzwoniła słuchaczka, może Państwu znana, piosenkarka Ewa Bem, która powiedziała, że do końca życia nie zapomni, jak wracała kiedyś z jakiegoś wyjazdu i spotkała na lotnisku piosenkarzy wracających z Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu i każdy cytował, co tam śpiewał. I najpiękniejsza rzecz, jaką wtedy usłyszała, to był Marsz dla desantu, tak to się nazywało, z takim fragmentem: Nie ma marszu dla desantu, no bo jak tu maszerować / Gdy się leci prosto z nieba na głębokie tyły wroga. To jest wyższa szkoła jazdy, żeby wpaść na taki pomysł, proszę państwa.

Ale nie żałujmy Kołobrzegu, bo jest tyle śmiesznych rzeczy, które ciągle Pana inspirują… Pytanie ostatnie o to, jaką książkę będzie Pan podpisywał w roku przyszłym? Ach…


Czyli co mistrz ma w tej chwili na warsztacie? W czerwcu ukaże się druga część zapisków z bloga internetowego. Ale nie tylko z bloga. To będzie dokończenie tego, co powstało na blogu przez ostatnie dwa lata, a ponadto będą tam teksty zebrane, które pisałem dla różnych gazet, na przykład „Zwierciadła”, albo – czym się bardzo szczycę, bo od czasu do czasu publikuję fachowe teksty dla różnych branżowych tytułów i przez parę lat pisałem dla policji, na której się znam o tyle, że spotykamy się czasem na drodze – a teraz od jakiegoś czasu piszę dla gazety lekarskiej i stwierdziłem, że warto sobie z wiekiem wyrabiać znajomości w tym środowisku, no i teksty z gazety lekarskiej też się będą pojawiały. Taki zbiór ukaże się już wkrótce, ale obiecuję, że nie będę za często podpisywał. Może źle powiedziałem – podpisywał będę wszędzie, gdzie się da, ale wydawał nie będę za często, bo się troszkę zaczynam obawiać nadmiaru książek. Ja wiem, że wszyscy mówią, iż jest kiepsko z czytelnictwem, ale ja sobie najpierw trochę poczytam, a potem dopiero coś napiszę, dobra?

Zainspirujesz się. Proszę Państwa, proponuję: idźmy po autografy, czytajmy Andrusa, słuchajmy Andrusa, bo on nas bez przerwy wzrusza.


Wzrusza, o! jaki wierszyk ładny na koniec góralski.

Twoja szkoła. Dziękuję Państwu bardzo!

16.06.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 8 Przeczytane książki: 1827 Chcą przeczytać: 1104


Rozmowa z Markiem Niedźwiedzkim

Lunami: Jak by Pan określił dzisiejsze radio w stosunku do tego, w jakim Pan stawiał pierwsze kroki? Co się teraz najbardziej liczy w pracy prezentera radiowego, a co się liczyło dawniej? Dzisiejsze radio jest inne. Tak jak czasy są inne. Kiedy zaczynałem w latach siedemdziesiątych, w radiu był spiker. Gospodarz programu. Nie ma już prawie tego zawodu w radiu. Teraz każdy autor audycji jest sam sobie sterem i żeglarzem. Wtedy audycje były przeważnie nagrywane na taśmę. Spiker łączył je w całość. Teraz radio głównie gra na żywo. W pracy prezentera dużo się nie zmieniło. Liczy się głos. Liczy się łatwość bycia na antenie. Słuchacz nie przepada za prezenterem, który ma tremę. Wiem, bo sam jestem też słuchaczem radia. Lubię potoczystość na antenie. Liczy się poprawna polszczyzna. Ale chyba najważniejsza jest osobowość. To coś, czego raczej nie da się nauczyć. Trzeba poza tym być sobą. Ja nie jestem inny poza anteną. Słuchacze to świetnie słyszą. Sztuczność moim zdaniem jest najgorsza.

izabela81: Czy pamięta Pan swój pierwszy dzień pracy


w radiu? Jak go Pan wspomina? Takich „dni pierwszych” było co najmniej kilka. Studenckie Radio Żak w październiku 1973 roku. Łódzka Rozgłośnia Polskiego Radia, gdzie w maju 1978 roku zostałem zatrudniony na etacie spikera radiowego. No i Trójka Polskiego Radia w kwietniu 1982. Najbardziej chyba pamiętam pierwszy dyżur spikerski w Radiu Łódź, bo to wypadło 1 maja. Puste ulice rano, piękne słońce, jechałem tramwajem z Alei Politechniki na Narutowicza i pewnie myślałem, że spełnia się właśnie jedno z moich marzeń. Będę pracował w Polskim Radiu. Marzyłem o Trójce, ale na spełnienie tego marzenia musiałem zaczekać jeszcze 5 lat.

Lunami:

Jaka

myśl

przewodnia

przyświeca

Panu

w wieloletniej radiowej pracy? Rzetelność i szczerość. Zawsze być sobą. Nie udawać nikogo. Zawsze być dobrze przygotowanym. Pracować na 100%.

izabela81: Czy zdarzyło się, że odebrano lub odebrało Panu głos w radiu? Był taki jeden raz. Odebrało… Chyba na własne życzenie. Przeziębiłem się przed sylwestrem. Kilkanaście lat temu. Lekarze już


byli w nastroju na bal, a ja potrzebowałem porady, lekarstwa. Następnego dnia, pierwszego stycznia miałem poprowadzić poranną audycję Zapraszamy do Trójki. Znajomy załatwił mi wizytę u laryngologa. Pojechałem, pan doktor przepisał lekarstwo. W aptece stałem chyba ponad godzinę. Były takie czasy… Zresztą trzydziestego pierwszego grudnia pracowały „wybrane apteki”. Zapomniałem powiedzieć podczas badania, że jestem uczulony na sulfonamidy. Rankiem następnego dnia mówiłem jak Jurek Owsiak po finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy… Zapowiadałem z trudem po trzy piosenki. Dałem radę, ale to był koszmar. Dobrze, że od godziny szóstej do dziewiątej większość słuchaczy pewnie odsypiała sylwestrowe bale…

Pawlick: Pamiętam czasy, kiedy Internet nie był tak powszechny jak obecnie. Wtedy pogoń za muzyką i kombinowanie, jak ją zdobyć, było nie lada wyzwaniem. Czy tęskni Pan za tamtymi czasami (kiedy muzykę pożyczało się od znajomych albo kopiowało z różnych źródeł), czy raczej preferuje Pan aktualny stan – „klik w sieci i gra”? Zdobywanie muzyki w tamtych czasach było fajne. A radość z pozyskanych nagrań czy płyt ogromna. Można się było tym dzielić ze słuchaczami. Ale jednak łatwość dostępu do muzyki w tych


czasach też bardzo mi się podoba. Kiedyś to ja musiałem „wiedzieć więcej”. Teraz często dostaję od słuchaczy sygnały o tym, że jest jakaś nowa płyta. I wcale mi to nie przeszkadza. Klik – i mam. Zawsze jednak kupuję płytę. Bo lubię ją mieć na zawsze. Nie tęsknię za trzaskami na płytach winylowych, choć teraz są modne. Zawsze mi przeszkadzało, kiedy słyszałem szumy i trzaski na przykład w piosence Year of the Cat Ala Stewarta…

basia_g: Są tacy, którzy do dziś wspominają zwycięski remis piłkarskiej reprezentacji Polski z Anglikami na Wembley, ja zaś pamiętam ten dzień, gdy dziewiętnaście lat temu pierwszy raz w życiu usłyszałam w radiu Listę Przebojów Programu Trzeciego i Pana! Wywrócił Pan mój muzyczny świat do góry nogami i Backstreet Boys zamieniłam na George’a Michaela;-) A co wpłynęło najbardziej na Pana gust muzyczny? Lista Przebojów Studia Rytm. Nadawana w latach 1968–1973? Jakoś tak. W audycji Popołudnie z młodością nadawanej w ówczesnej Jedynce Polskiego Radia. Ja byłem młody, to była oferta dla mnie. Polska muzyka w tamtych czasach była moim zdaniem bardzo dobra. Czerwone Gitary, Maryla Rodowicz, Czesław Niemen, Halina Frąckowiak i ABC, Breakout, Skaldowie… Długo mógłbym wymieniać. Potem „złapałem”


Trójkę, a także Listę Przebojów Radia Luksemburg i American Top 40. To były moje największe inspiracje muzyczne i radiowe.

triste: Ma Pan swoją osobistą ścieżkę dźwiękową, której zawsze Pan słucha w lepsze lub gorsze dni? Mam pewnie ponad piętnaście tysięcy płyt, więc jeśli nie radio, to muzyka z płyt. Mam ulubione, ale jest ich za dużo, żeby wymieniać. W zależności od potrzeby i nastroju sięgam po klasykę rocka (Genesis, David Bowie, Pink Floyd, Elton John, Billy Joel, The Eagles…) albo jazz (cała kolekcja Smooth Jazz Cafe i płyty, z których wybierałem do niej nagrania). Słucham też wielu nowości. Są płyty, po które sięgam tylko jeden raz i takie, których słucham „na okrągło”. Ostatnio na przykład trafiły do mnie nowe płyty Pascala Obispo, Jonathy Brooke, Stephena Bishopa…

molarnia: Pewnie czyta Pan wiele biografii gwiazd muzyki. Która z nich zrobiła na Panu największe wrażenie? Ostatnio Burta Bacharacha Krople deszczu padają mi na głowę. U nas ta piosenka napisana przez niego była popularniejsza od Anyone who had a heart, ale oryginalny tytuł bardziej oddaje charakter książki. Tak wiele się z niej dowiedziałem o życiu artysty.


Nie muszę wiedzieć wszystkiego o twórcach, których lubię i cenię, ale takie wydawnictwa są jednak bardzo potrzebne. Wiedzieć więcej…

Magdalena: Mija dwadzieścia pięć lat od czerwcowych wolnych wyborów w Polsce. Jaka piosenka kojarzy się Panu z wolnością, niezależnością? A mogę wymienić kilka tytułów? Autobiografia Perfect, Dorosłe dzieci Turbo, Kocham wolność Chłopcy z Placu Broni, Wieża radości, wieża samotności Sztywny Pal Azji, Nie pytaj o Polskę Obywatel G.C.

fprefect: Jaka była Pana pierwsza reakcja na Balladę o Baronie, Niedźwiedziu i Czarnej Helenie Artura Andrusa? Pomyślałem, że to zabawna piosenka. I żeby jej nie dodawać do zestawu do głosowania na Listę Trójki… „Większość” była za dodaniem i stało się. Numer jeden w pierwszym tygodniu. Artur na to zasłużył…

fprefect: Wiemy już, że misie lubią łagodny jogurt, bo nie


jest kwaśny, a jak to jest z niedźwiedziami? Kiedyś byłem „słodkim Maćkiem”. Teraz moje ulubione słodycze to... śledzie i golonka! Człowiek się zmienia. Także jego gust. Jeśli czekolada, to najchętniej z chili. A jogurt – naturalny. Do pomidora.

Bogdan: Pana upodobania muzyczne tworzą dość spójną całość. Może jednak niektórzy z wykonawców, których muzyka odpowiadała Panu dwadzieścia, trzydzieści lat temu, po latach przestali się Panu podobać? Proszę o przykłady. Mam bardzo pojemny gust muzyczny. Na Mojej Liście Marzeń umieściłem i ABBĘ, i Yes. Mam tak, że jeśli już kogoś pokocham, to kupuję każdą następną płytę, by sprawdzić, czy nic się nie zmieniło. Zwykle się nie mylę i pozostaję przy swoich ulubieńcach. Może kilka nazw/nazwisk bym wymyślił, ale to z kraju, więc raczej zostawię to dla siebie…

izabela81: Czy ma Pan swoją ulubioną piosenkę, która zasługuje na miano piosenki wszechczasów? Led Zeppelin Stairway to Heaven. Za wszystko.


Pawlick: Czuje się Pan wielkim znawcą muzyki? Czy raczej czuje Pan, że jest jeszcze sporo do odkrycia, a wszystko jeszcze przed Panem? Czy jeszcze cokolwiek może Pana w muzyce zaskoczyć? Jakie są Pana najnowsze odkrycia? Wszystko przede mną w wieku 60 lat? To byłoby miłe… Nie jestem znawcą muzyki, jestem jej słuchaczem i fanem. „Music was my first love”, śpiewa John Miles. U mnie też tak jest. Uwielbiam odkrywać nowych, młodych wykonawców. Zachwycać się nimi. Ich dokonaniami. Mam nadzieję, że to się nigdy nie zmieni. Zawsze będą tacy Artyści. Najnowsze odkrycia? Z ostatnich lat. Klara (Polska), Fismoll (Polska), Julia Sokołowska (Polska), Stromae (Belgia), Bo Saris (Holandia), Nikki Yanofsky (Kanada), Joshua Radin (USA), Angus & Julia Stone (Australia), Birds of Tokio (Australia). Tak na przykład…

monia: Drogi Panie Marku, czy mógłby Pan opowiedzieć o swoim zainteresowaniu twórczością Haliny Poświatowskiej? Przyznam szczerze, że gdy zobaczyłam Pana rekomendację na najnowszej biografii poetki, byłam zaskoczona. Zaczęło się od Opowieści dla przyjaciela. Wystawialiśmy to w „kółku recytatorskim” w liceum. Czterdzieści cztery lata temu? Wtedy tomiki jej wierszy odbijaliśmy na ksero. Zakochałem się


w erotykach Poświatowskiej. Do tego stopnia, że w latach osiemdziesiątych czytałem je na antenie Trójki w soboty po dwudziestej trzeciej. Był taki czas! Teraz już bym się nie odważył. Ale mam chyba wszystkie współczesne wydania jej poezji. Nawet takie pachnące książki. Uparte serce jest wstrząsającą opowieścią o krótkim życiu. I nie jestem pewien, czy chciałem to wszystko wiedzieć. Ale stało się…

triste: Jakie rady ma Pan dla tych, którzy w przyszłości chcieliby zaistnieć w polskiej radiofonii? Powtórzę: trzeba być sobą. I mieć w głosie to coś, co powoduje, że słuchacze chcą więcej.

08.07.2014

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 4


Przeczytane książki: 879 Chcą przeczytać: 558


Rozmowa z Anną Dziewit-Meller i Marcinem Mellerem

Vesna-Parun: Przeciętny Kowalski marzy o urlopie w Hiszpanii, we Włoszech lub w Chorwacji. Możliwość plażowania całymi dniami jest dla niego daleko bardziej nęcąca niż poznawanie nowych kultur i mniej popularnych miejsc. Jak zachęcilibyście go do odwiedzenia Gruzji, Turkmenistanu czy Mongolii, miejsc omijanych przez typowych turystów szerokim łukiem? Ania: Turkmenistanu i Mongolii niestety (jeszcze!) nie znamy, ale Gruzję możemy polecić każdemu, kto planuje wakacje w miejscu nieco mniej utrwalonym na pocztówkach niż Costa Brava. Ten, kto woli wylegiwać się na plaży w wariancie all inclusive, będzie miał pewien problem z Gruzją, także dlatego, że tam po prostu szkoda czasu na skwierczenie w słońcu. Taką osobę zachęcilibyśmy jednak zwłaszcza możliwością poznania nie tylko wspaniałej kultury, ale przede wszystkim jedynych w swoim rodzaju ludzi, bo z Gruzji wraca się do domu, mając notes pełen adresów fantastycznych osób, których spotykamy na swojej drodze. To nie są wakacje w wersji relaks z drinkiem z palemką, ale zapewniamy, że smakują jeszcze lepiej niż zimne piwo pod parasolem. Żeby się o tym przekonać, po


prostu trzeba spróbować. Innej metody nie ma:-) Marcin: Gruzja jest niewielkim krajem – wielkości Austrii – ale niezwykle różnorodnym. Miłośnicy górskich wycieczek poczują się jak w raju. Można dniami i tygodniami włóczyć się szlakiem kościołów i klasztorów położonych w niezwykłych miejscach. Rowerzyści mają gdzie poszaleć. No i ludzie – gościnni jak nigdzie indziej.

Vesna-Parun: Czy myślą Państwo o stworzeniu podobnych książek z różnych zakątków świata? Jeśli tak, to jakie miejsca chcieliby Państwo opisać? Ania: Ja bardzo bardzo powoli przymierzam się do pisania książki o Turcji, a konkretnie o Stambule, mieście, które uwielbiam i do którego od lat podróżuję. Turcja fascynuje mnie niemal tak samo jak Gruzja i bardzo chętnie zanurzam się w tę kulturę. Namawiam Marcina na kooperację, ale nie wiem, czy uda mi się go do tego skłonić. Od trzech lat uczę się języka tureckiego, mam więc nadzieję, że ten wysiłek przyniesie pożądane rezultaty i że w końcu mi się przyda. Marcin: No z nas dwojga to Ania jest tą pracowitą i pewnie gdy już będzie furkotać jej klawiatura to i ja się dołączę, zwłaszcza że co do tego, iż Stambuł jest jednym z najbardziej niesamowitych miast


na świecie, w pełni się zgadzamy. Ale jeśli o mnie chodzi, to książka o Gruzji pozostanie na zawsze tą jedyną i szczególną, to kawał mojego, naszego życia, miejsce po Polsce najbliższe. No i tam się pobraliśmy, a tego raczej już nie powtórzymy:-)

Vesna-Parun: Czy jest coś, co w Gruzji (w kraju, w mentalności ludzi itp.) naprawdę wyjątkowo się Państwu nie podoba, coś, co chcielibyście bardzo mocno skrytykować? Umówmy się, że zasady poprawności politycznej nie istnieją:-) Ania: Mnie w Gruzji przeszkadza picie. Gruzini poczytują sobie za cel upijanie przyjezdnych, czasami przybiera to formę opresji, nie sposób się z tego wyzwolić. Poza tym gruziński styl pracy, stosunek do czasu (słynny GMT, czyli Georgia Maybe Time) nie ułatwia sprawy, ale do tych różnic w mentalności chyba już przywykłam i przestawiam się na gruziński model, kiedy tylko ląduję na lotnisku w Tbilisi. Marcin: No, GMT nawet mnie potrafi doprowadzić do szału. Dopóki coś się nie wydarzy, nigdy nie mam pewności, że się stanie. Sensowne planowanie graniczy czasem z cudem.

Discordia: Czy podróżując po Gruzji, nie bali się Państwo


o swoje bezpieczeństwo, zważywszy na to, że sytuacja polityczna jest tam bardzo trudna? Marcin: Nie przesadzajmy. W porównaniu choćby z sąsiednią Armenią czy Azerbejdżanem Gruzja jest ostoją porządku. Pięciodniowa wojna z Rosją toczyła się trzy lata temu na ograniczonym terenie. Jak żartuje nasz przyjaciel podróżujący po Gruzji rowerem, największe niebezpieczeństwo czyha, kiedy pyta się przypadkowo napotkanych ludzi o drogę. Owszem, udzielą wyczerpujących informacji, ale najpierw zaproszą do domu, nakarmią do granic wytrzymałości i upiją. A potem trzeba wsiąść na rower:-)

Vesna-Parun: Czy podczas pobytu w Gruzji zdarzyło się, że patrzyli Państwo na coś w zupełnie inny sposób? Chcieli Państwo coś opisać, ale okazało się, że na przykład to, co oburzyło Panią Anię, zachwyciło Pana Marcina (lub na odwrót)? Albo jakaś sytuacja, zachowanie ludzi, zszokowało kogoś z Państwa, podczas gdy dla drugiej osoby było to obojętne? Marcin: Generalnie, ja się lepiej odnajduję w gruzińskiej anarchii, która czasami Anię irytuje.


Divinacommedia: Czytałam niedawno Adibas – książkę Zazy Burczuladze (nie mylić z tenorem!!) – opisuje on zupełnie nowe, dalekie od stereotypów młode pokolenie mieszkańców stolicy. Czy tak szybkie i drastyczne zmiany mentalności mieszkańców gruzińskich miast są według Państwa dobre dla kraju, który w tak wielkim stopniu utrzymuje się z dóbr ziemi? Ania: Jak wszędzie na świecie globalizacja i wpływ zachodniej kultury odciskają swoje piętno. Ma to dobre i złe strony. Jednak mimo wszystko mamy wrażenie, że Gruzini, bardzo przywiązani do swej tradycji i kultury, wciąż opierają się tym wpływom bardziej niż inne narody. Jak będzie dalej, sami jesteśmy niezmiernie ciekawi. Marcin: Ale Adibas to portret jednak wąskiego środowiska z Tbilisi. To trochę tak, jakby patrzeć na Polskę przez film Egoiści Mariusza Trelińskiego albo przez powieść Heroina Tomasza Piątka. Niby jakaś prawda, ale…

Inka: Wojciech Cejrowski, Martyna Wojciechowska czy Beata Pawlikowska to także dziennikarze oraz podróżnicy. Pan Wojtek i pani Martyna oprócz pisania książek prowadzą własne programy, a pani Beata ma na swoim koncie audycje radiowe. Czy myśleliby Państwo kiedyś o tym, by nakręcić jakiś film dokumentalny albo stworzyć audycję radiową


poświęconą podróżom? Ania: Na razie niestety nie mamy czasu na to, by zająć się programami w radiu czy telewizji, bo książki i codzienna praca zaprzątają nam głowę, ale kto wie – może wkrótce?:-)

Discordia: Czy możliwe jest stwierdzenie, że znają Państwo Gruzję równie dobrze jak Polskę? Ania: Moim zdaniem nie, i co gorsza nigdy nie poznamy. Polskę – chcąc, nie chcąc – mamy w sobie, poprzez wychowanie, poprzez edukację, poprzez filmy, książki, dom rodzinny, historię itp. Gruzję powoli systematycznie poznajemy i jeszcze wiele przed nami. Nie znając języka – bo porozumiewamy się tam głównie po rosyjsku, czasem po angielsku – nie jesteśmy niestety w stanie wniknąć w najgłębsze obszary gruzińskiej tożsamości. Ale robimy, co możemy:-) Marcin: Mnie Polska ciągle potrafi zaskoczyć, a co dopiero mówić o Gruzji!

Ines: Skoro tak bardzo ukochali Państwo Gruzję, to czy myśleli Państwo kiedykolwiek o zmianie paszportu polskiego na gruziński? Czy wchodzi w grę ewentualna emigracja


przykładowo na jesieni życia? Ania: Emerytura w Gruzji – czemu nie? Piękny kraj, znakomite jedzenie, świetne wino – jesteśmy za, ale dopiero za jaki czas. Marcin: Zamiana paszportu na pewno nie, ale jakiś dom opięty winoroślą pod Tbilisi albo w Kachetii – czemu nie?:-)

Discordia: Jakie specjały z kuchni gruzińskiej posmakowały Państwu najbardziej? Ania: Kurczak szkmeruli – czyli w czosnku, lobio czyli potrawka z fasoli i gruziński chleb. Pycha! Marcin: Jak wyżej, plus adżarskie chaczapuri – z jajkiem na wierzchu, wszelakie zakąski warzywne, kachetyjskie szaszłyki, jesiotr w sosie z granatów i wiele, wiele innych.

Divinacommedia: Jaki gruziński zapach chcieliby Państwo zamknąć w butelce, by w chwilach tęsknoty za Gruzją móc ją otworzyć i wspomnieć?:-) Ania: Piękne pytanie! Dla mnie to zapach kurzu na górskiej drodze w Swanetii, połączony z aromatem kolendry, której pełno w gruzińskiej kuchni, i słony mokry zapach Morza Czarnego w Batumi na plaży.


Buziaczek197: Państwa ślub odbył się w Gruzji. Skąd taki niecodzienny pomysł? Kto kogo namawiał do tego, aby uroczystość odbyła się właśnie w Gruzji? Pomysł narodził się spontanicznie, podczas pobytu w Gruzji. Okazał się świetny:-) I nikogo nie trzeba było do tego namawiać.

Vesna-Parun: Panie Marcinie, jest Pan osobą o dużej świadomości politycznej. Czy wpływa to na sposób, w jaki odbiera Pan odwiedzane miejsca? Czy będąc w Gruzji, tłumaczył Pan sobie niektóre zachowania Gruzinów ich sytuacją polityczną? A może teraz, po poznaniu tego kraju, mentalności jego mieszkańców, decyzje podejmowane przez gruziński rząd czy aktualne wydarzenia polityczne są dla Pana bardziej zrozumiałe? Marcin: Ja dokądkolwiek bym jechał, najpierw staram się jak najwięcej o danym kraju przeczytać. A potem na miejscu kupić kolejne książki i czytać je już tam, bo wtedy percepcja się wzmacnia. Studiowałem historię i uważam, że nie tylko w Gruzji o ludzkich zachowaniach decydują często zaszłości sięgające setek lat wstecz. Więc poznanie kontekstu to podstawa. Inka: Pani Aniu, na swoim koncie ma pani kilka książek,


jednak żadnej z nich nie napisała Pani sama. Czy rozważała Pani możliwość napisania kolejnej książki, tym razem bez współautorów? Jeśli tak, to o czym byłaby ta książka? Ania: Taka książka właśnie powstaje i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ukaże się w 2012 roku. Nie będę na razie zdradzać nic więcej prócz tego, że to powieść. A po niej, mam nadzieję, ukaże się kolejna – właśnie ta o Turcji, o której wspominałam wcześniej. Ale pisanie w dwójkę to bardzo fajna sprawa – zarówno praca z Agnieszką Drotkiewicz, jak i z Marcinem, sprawiła mi wiele radości. Marcin: Przeglądając wszystkie pytania na Państwa portalu, widziałem, że ciekawiły Was nasze inspiracje literackie w czasie pisania Gaumardżos!. Na pewno niezwykle ważna była lektura Toastu za przodków i Planety Kaukaz Wojciecha Góreckiego. Na pewno każda z dziesiątek lektur na temat Kaukazu i Gruzji pozostawiła w nas ślad. Ale książką, która wywarła chyba największy wpływ na nasze rozmowy o Gruzji i pisanie, są Stories I stole: from Georgia amerykańskiej dziennikarki Wendell Steavenson. Jej pomieszanie opowieści prywatnych, wielkiej historii, obyczajówek, sarkastycznych komentarzy, taki lekturowy miszmasz zrobił na nas duże wrażenie, być może dlatego, że w Polsce tak się nie pisze. Zresztą kilka razy ją w naszej książce cytujemy.


15.09.2011 Anna Dziewit-Meller

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 6 Przeczytane książki: 1197 Chcą przeczytać: 932

Marcin Meller

Liczba książek autora w lubimyczytać.pl: 2 Przeczytane książki: 1162 Chcą przeczytać: 839


Projekt okładki: Katarzyna Olbrycht Redakcja: Damian Warszawski Redakcja merytoryczna: Joanna Janowicz Adiustacja: Barbara Wójcik Korekta: Małgorzata Biernacka

ISBN: 978-83-240-3500-7

lubimyczytać.pl

Plik opracował i przygotował Woblink


woblink.com


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.