Historia miłosna
Był malarzem, wszelkiego rodzaju wystawy sztuki od dawna go nudziły albo przygnębiały. Ale kiedy wszedł do najmniejszej przechodniej salki weneckiego biennale, za trzymał się nagle, wyrwany z zamyślenia. Stał pełen nie pojętego i szczerego zachwytu nad figuratywną, niemal naturalistyczną rzeźbą, będącą marmurowym odbiciem kobiecych pośladków. Była to piękna robota w różowym marmurze, odcięta zaraz nad kolanami jak klasyczny tors, kończyła się nad pępkiem. Autora nie interesowało nic poza tą wolno stojącą, kompletną pupą. Z pewnością znał Wenus Kallipygos, pięknotyłą Wenus, która unosząc strój, ze wzrokiem rzuconym przez ramię upewnia się, że jej pupa jest najpiękniejszym, co ma. Tu jednak pośladki pozostają bez tych zbędnych rekwizytów, stoją samotnie w różowym marmurze niczym zaokrąglony owoc artystycz nej miłości i wiedzy. Rzeźbę umieszczono na czarnym cokole wysokim na metr, ściany sali były szare, padało na nie światło z północy, maleńkie pomieszczenie między dwojgiem drzwi. Ściana naprzeciw okna, jedyna przestrzeń na jakiś obraz, zajęta była przez tablicę z brązowego podpalanego plastiku. Rzeź bie nic zatem nie przeszkadzało. Zanurzona w ciemnych kolorach i chłodnym świetle dziennym zdawała się perłą w różowym blasku, światło podkreślało i przeświecało przez 97
marmur. Malarz pomyślał, że te piękne pośladki są najbar dziej zmysłowym i czcigodnym symbolem kobiety, jakiego doświadczył. Czasem ktoś pojawiał się w sali, ale prawie nikt nie przystawał, ludzie przechodzili dalej. Malarz stał w głębokim zamyśleniu, wreszcie uwięziony w uwielbieniu dla jakiegoś dzieła, uczuciu, którego zawsze był ciekaw. Kształty tej tylnej części ciała były niemal doskonałe, ostro zaznaczone. Pośladki chyliły się ku sobie niczym brzoskwi nia wokół zaokrąglonego karbu, jeden lekko uniesiony ku wcięciu nad biodrami. Cienie opadały miękko niczym na młodzieńczy policzek. Mimo zmysłowej radości twórcy, jego pracę cechowała jakaś dziwna niedostępność. Te pośladki mogłyby być symbolem wieczności. Malarz nie dotykał marmuru. Stał tam tak długo, aż cienie na rzeźbie zmieniły się, jakby kobieta niezauważenie poru szyła się i obróciła w jego stronę. Nagle malarz opuścił salę, poszedł zapytać o cenę. Dowiedział się, że artysta jest Węgrem i że rzeźba jest bar dzo droga. Rzadko nachodzi człowieka tak niepodzielna, absolutna ochota, ochota tak silna, że pokonuje wszystko inne, aby je den jedyny raz spełnić swoje życzenie. Malarz pragnął stać się właścicielem tych marmurowych pośladków, zabrać je ze sobą do domu w Finlandii. Wrócił do hotelu, maleńkiego hoteliku na jednej z bocz nych uliczek przy placu Świętego Marka. Schody wydały mu się ciemne po oślepiającym słońcu, wchodził powoli, stopień po stopniu, próbując sformułować to, co chciał powiedzieć. Aina leżała na łóżku; ponieważ było gorąco, nie miała niczego na sobie. – Jak było? – spytała. 98
Odpowiedział: – Jak zawsze. Byłaś na dworze? Wyciągnęła rękę w stronę stołu i pokazała mu garść bi żuterii, muszelek i błyszczących szkiełek, podkreślając przy tym, że prawie nic nie kosztowały. Prawie nic! – powtarzała, kładła wisiorki na brzuchu i wybuchała śmiechem. Przyglądał się jej zmartwiony. – Ależ kupiłam je za bezcen – zapewniała. – Wiesz prze cież, że nie robię nic nieroztropnego. – Podeszła do niego, a on objął ją wpół. Oparł ręce na jej ciepłym tyłku i nie po trafił wydusić z siebie słowa na temat rzeźby z różowego marmuru. Gdy wieczór stał się chłodniejszy, wyszli do miasta, przeci nając jak zawsze plac Świętego Marka, gdzie Aina powtarzała to, co usłyszała od niego w pierwszych dniach pobytu tutaj, mówiła o starym złocie i patynie marmuru i że też mieli od wagę budować w ten sposób. A potem odwróciła się do niego i powiedziała już po swojemu: – Jakże oni musieli kochać to, co robili, i siebie nawzajem! Bo jak inaczej mogłoby to tak wyglądać? Pocałował ją i ruszyli dalej. Poszli do taniej restauracji, któ rą lubili, jedli spaghetti, pili wino. Było tam trochę turystów, a jednak miejsce to zachowało jakiś autentyzm. Na zewnątrz wieczór szybko stał się granatowy. – Jesteś szczęśliwy? – spytała Aina, a on szczerze odparł, że owszem, jest. Nie mieszał wdzięczności za to, co posiadał, z tym, czego pragnął. Najbardziej wyjątkowe życzenia mają w człowieku zarezerwowane miejsce. Ale w czasie spaceru przez wąskie uliczki i przez mosty, podczas kolacji i rozmów, i gdy na siebie patrzyli, cały czas, przez cały ten wieczór przeliczał, próbując 99
zapanować nad cyframi, liczył wszystkie te miasta, których nie widzieli, i doszedł do wniosku, że jeśli kupi ten wspaniały tyłek, będą musieli natychmiast wrócić do domu. – O czym myślisz? – zapytała Aina, na co on odparł: – O niczym szczególnym. Opuścili restaurację i ruszyli przez Wenecję, po tych sa mych uliczkach i tych samych mostach; miasto wiło się labi ryntami, wciąż dochodzili do tych samych miejsc, nigdy nie wiedząc, gdzie są. – Pałac odbija się w kanale! – wykrzyknęła Aina, była tro chę pijana. – Popatrz na te zielone wynurzające się wodorosty, butwieją, a ten pałac zatapia się, bardzo powoli, jeden rząd okien po drugim... Kochasz mnie? – Tak – odparł. – Ale cały czas o czymś myślisz. – Tak. Przystanęła na jednym z mostów i przyjrzała mu się, trud no jej było skoncentrować spojrzenie. – Przyznaj się, co cię tak smuci – poprosiła powoli i prze sadnie odświętnie. Wyglądała komicznie i poważnie, stojąc na zbyt wysokich obcasach, zniekształcających naturalną linię łydek i wypy chających kolana, w tych tandetnych ozdobach i z lokami opadającymi na czoło, każdy z osobna zakręcany na wałek, i jeszcze ta mała śmieszna torebka. Jej przytłaczająca kobie cość odbierała mu mowę. Ludzie niespiesznie przechodzili przez most w cieple wieczoru. Jakież to dziwne, pomyślał, że nie ma tu ruchu ulicznego. Wszyscy tylko chodzą, jedyny odgłos w mieście to kroki. – Aino – zaczął – myślę o pewnej rzeźbie, którą widziałem dziś na biennale. To rzecz z marmuru, bardzo chciałbym ją 100
mieć. Rozumiesz, posiadać ją, zabrać ją do domu. Ale jest bardzo droga. – Masz na myśli kupowanie sztuki? – zdziwiła się Aina. – Niemożliwe. – Jest piękna – rozzłościł się. – To bardzo porządna robota. – Boże święty – powiedziała Aina. Zaczęła schodzić po stopniach. – Jest droga – powtórzył ostro. – Całe stypendium, wszyst ko. Jeśli ją kupię, będziemy musieli wrócić do domu. Minęli kilka zamkniętych pałaców stojących nad kana łem. Obok przepływały gondole z zapalonymi lampionami i turystami, gondolierzy śpiewali, wzeszedł księżyc. Całe to rozdzierające piękno zmieszało się w niej z miłością do ma larza – uczuciem, do którego tak przywykła. Nagle zdało jej się całkiem na miejscu powiedzieć: – Jeśli tak strasznie chcesz mieć tę rzeźbę, to chyba powin niśmy ją kupić. W przeciwnym razie będziesz wciąż o niej myślał. – Przystanęła w oczekiwaniu na jego wdzięczność, a kiedy ją objął, zamknęła oczy i pomyślała: Jak łatwo jest kochać. – A co przedstawia ta twoja rzeźba? – wyszeptała. – Tors – odpowiedział. – Tors? – No, tak naprawdę to pośladki. Z różowego marmuru. Uwolniła się z objęcia i powtórzyła: – Pośladki? Nic więcej, same pośladki? – Musisz to zobaczyć – wyjaśnił. – Nie zrozumiesz, dopóki nie zobaczysz. Przyciągnął ją do siebie i starał się przytulić, opowiada jąc i szukając słów, ale ona nie chciała słuchać. W milczeniu ruszyli w stronę domu. Doszli do Piazzy i do swojej uliczki, 101
wprawdzie w blasku księżyca, ale to nie pomogło. Jakaż ba nalna historia, pomyślał. Wiem dokładnie, co teraz zrobi. Rozbierze się za parawanem i przejdzie do łóżka tak, bym nie mógł zobaczyć jej pośladków. Ależ to głupie. Weszli do pokoju hotelowego. Nie zapalali wieczorami światła, ponieważ to z Piazzy wdzierało się w uliczki, nadając ich pokojowi piękny, czerwonawy blask. Na dole ulicą prze szło jakieś rozśpiewane towarzystwo, bellissima, bellissima... – Słyszysz – powiedział. – To nie turyści, oni tu mieszkają. I nie wracają do domu z balangi. Po prostu zachciało im się śpiewać... – Była to wypowiedź przeznaczona tylko dla niej, sądził, że spodoba się jej, ale ona odparła tylko: – Mhm. Jest źle, pomyślał. Jeśli pójdę teraz do niej do łóżka, będzie niedobrze, jeśli tego nie zrobię, będzie jeszcze gorzej. Nic nie mogę zrobić. Malarz poczuł się znużony, przysiadł na brze gu łóżka, dopadło go straszliwe zmęczenie. Aina rozebrała się za parawanem, szybko i cicho. Potem długo krzątała się po pokoju, coś porządkowała, w końcu podeszła do niego z dwoma kieliszkami wina, miała na sobie szlafrok. Podała mu kieliszek i usiadła na podłodze. Poważnie, niemal kate gorycznie, powiedziała: – Przemyślałam to. – Naprawdę? – odparł głosem drżącym z ulgi. Pochyliła się i przez chwilę patrzyła na niego, marszcząc przy tym czoło. – Ukradniemy ją – powiedziała. – Dostaniemy się do środ ka i po prostu ją ukradniemy. Nie boję się. Obserwował jej twarz w świetle z Piazzy i rozumiał, że mówi poważnie. Szybko przemyślał to i odrzekł: – Myślisz, że damy radę? 102
– Oczywiście! – wykrzyknęła. – Dlaczego mielibyśmy nie dać rady! To przecież parter, na zewnątrz jest park. Diamen tem wytniemy dziurę w szkle. Chyba stać nas na diament, taki malutki. Uniesiesz rzeźbę sam czy powinniśmy załatwić taczkę? – Cudownie – powiedział malarz. Wstał, podszedł do okna i wsłuchał się w kroki na ulicy, miał ochotę się roześmiać. Nagle poczuł, że chciałby wyrwać się, teraz, nocą, zabrać swoją kobietę i wyjechać, gdziekolwiek. Odwrócił się do niej i rzekł poważnie: – Wydaje mi się, że nie powinniśmy tego robić. Musimy zrezygnować z rzeźby. Pomyśl tylko o rzeź biarzu, to Węgier, skąd będzie wiedział, że to my mamy jego pracę w naszym atelier w Finlandii. A poza tym, pewnie po trzebuje tych pieniędzy. – To prawda – odrzekła Aina. – Szkoda. – Odwiesiła szla frok na krzesło i poszła do łóżka. Gdy leżeli obok siebie, zapytała: – O czym myślisz? – O rzeźbie. – Ja też – odparła Aina. – Jutro pójdziemy tam i obejrzymy ją razem.