Utwory nominowane do Nagrody Zajdla za rok 2014 W kateg orii OPOW IADANIE Nomin acje otrzymują: • Kre(jz)olka – Chod orows ka Krys tyna („Nowa Fantas tyka” 3/2014, Prós zyńs ki Media) • Nika – Darda Stefan (Opowiem ci mroczną historię, Video graf SA) • Rowerzysta – Darda Stefan (Opowiem ci mroczną historię, Video graf SA) • Teleturn iej – Dzied zic-Chojn acka Dorota („Fahrenh eit” 07.07.2014) • Sztuka porozumien ia – Kańtoch Anna (Światy równ oleg łe, Solaris) • Daję życie, biorę śmierć – Krajews ka Marta („Nowa Fantas tyka” 10/2014, Prószyńs ki Media) W kateg orii POWIEŚĆ Nomin acje otrzymują : • Forta – Cholewa Michał (Warb ook) • Chłopcy 3. Zguba – Ćwiek Jakub (Sine Qua Non) • Czarny Wygon. Bisy II – Darda Stefan (Video graf) • Nomen omen – Kisiel Marta (Urob oros) • Biała reduta. Tom 1 – Kołod ziejczak Tomasz (Fabryka Słów) • Pokój światów – Majka Paweł (Genius Creations)
Spis treści Kr(ejz)olka - Chodorkowska Krystyna Nika - Darda Stefan Rowerzysta - Darda Stefan Teleturniej - Dziedzic-Chojnacka Dorota Sztuka porozumienia - Kańtoch Anna Daję życie biorę śmierć - Krajewska Marta
Krystyna Chodorowska
Kre(jz)olka Opowiad an ie ukazało się w „Nowej Fantas tyce” 3/2015
Nig dy nie sądziłam, że człowiek może się utop ić w gabin ecie prod ziekana. Zimna woda bez ostrzeżen ia zamyka mi się nad głową. Chcę zaczerpn ąć tchu i pozbierać myśli, zadziałać, zareagować, ale do płuc wdziera się lodowaty strumień,
mrozi, paraliżuje gard ło, nie mogę już myśleć o niczym poza tym, jak to straszn ie boli. Zacis kam dłon ie, prób uję coś chwycić, by nie osun ąć się w ziejącą w dole otchłań, ale wszystko wyślizguje się z rąk, drżące sylwetki mebli wiją się jak wodoros ty. Twarz prod ziekana wykrzywia się, pęczn ieje, nabiera fantas tyczn ych kształtów, jak u mors kiego stwora. – Wyniki oceny są jasne – oznajmia kateg oryczn ym tonem doktor Brys on. – Mówi pani bieg le w trzech językach, ale w żadn ym na wymag an ym poziomie. Żaden z pani aktywn ych języków nie spełn ia kryteriów kateg orii A. Chyba wie pani, co to oznacza? Teraz, skoro i tak tonę, nie ma już znaczen ia, co wiem, ale odruchowo potrząs am głową. – Jest pani aling walna. Zapad am się coraz głęb iej i niżej w lodowaty mrok, ledwie słys zę, co mówi, bo dźwięki dobieg ają do mnie stłumione, jakby z oddali. – To prawda, od czasu do czasu zdarzało się wprawd zie, że aling walni stud enci pomyśln ie zdawali nasze egzaminy, ale muszę zaznaczyć, że żaden z nich nie dotrwał nawet do drug iego roku nauki. Pani jakoś się udało, ale ostrzeg am, że to nad al dopiero początek drogi, od tej pory będzie tylko trudn iej. Nie ma sensu kontyn uo wać tej ścieżki rozwoju w obliczu tak ewid entn ego braku pred ysp ozycji… Spog ląda na mnie i głos mu na chwilę zamiera. Dryfując w zimn ej toni, zastan awiam się, jak wygląd am – prawd op od obn ie jak coś, co przeleżało zimę na dnie Liffey, a potem wpełzło na bulwar i wczołg ało się do gabin etu. – Pros zę nad tym pomyś leć i skons ultować się z opiekun em stud iów – dodaje pocies zająco. – Z pewn oś cią coś pani dorad zi. *** Zamiast jak zwykle zbieg ać pędem po schod ach, przes kakując po dwa stopn ie, tym razem schod zę powoli, jakb ym musiała zastan awiać się nad każd ym krokiem. Na zewnątrz wiatr szarp ie mój rozp ięty płaszcz. Rozg ląd am się wokół, na chwilę zatrzymując wzrok na rzeźb ie Kula w kuli, a jej widok zupełn ie nies pod ziewan ie przejmuje mnie niep rzyjemn ym dreszczem. Dotąd zawsze mi się podob ała – lubiłam zatrzymywać się obok i zagląd ać do środka przez poszarp aną szczelinę, odkrywać, że zupełn ie gładka i niep ozorna kula może kryć w środku tak skomp likowane wzory. Teraz mam wrażen ie, że patrzę na akt wand alizmu: ktoś wziął piękną, doskon ałą figurę geometryczną, a potem wied ziony kapry-
sem sięg nął do środka i wypruł z niej flaki. Ciężkim krokiem schod zę na sam dzied ziniec, gdzie przys iad am na pierws zej woln ej ławce. „Jest pani aling walna…”. Chyba pierws zy raz w życiu usłys załam takie słowo. Wyciąg am tablet z torby. – Szukaj: „aling wizm” – mówię do bezp rzewod owej słuchawki. Pomocny gugiel usłużn ie wyświetla wyniki dla hasła „ling wizm”, przekon any, że właś nie o to chodziło. – Szukaj „aling walny” – prób uję znowu i przeb ieg am wzrokiem wyniki. Nawet Wikip ed ia nie zna tego słowa, co prawie przekon uje mnie, że to wszystko jakieś urojen ie. Upływa dłużs za chwila, zanim w końcu znajd uję coś na stron ie niszowego czasop is ma. Czarna, tłus ta czcionka układa się w posępny napis „Journ al of the English Kern el”. Przeb ieg am wzrokiem treść artykułu. Tak modna ostatn io teoria „wielokulturowości” – głosi znaleziony fragment – każe nam bezwarunkowo akceptować obecn ość niep rzystosowan ych, źle wykształcon ych, praktyczn ie niep iśmienn ych (jeśli nie wręcz aling waln ych) imigrantów z trzeciego świata, ponieważ rzekomo nakazują nam tak europ ejskie wartości. Nie ma wątp liwości, że nawet założyciele Unii Europ ejskiej byliby zbulwersowani tak absurd alną polityką… Nie mogę czytać dalej, bo krew uderza do twarzy i już po chwili bucha z niej żar jak z eksp resu do kawy. Mam ochotę odrzucić tablet jak najd alej i dla pewn oś ci wdeptać go w ziemię, ale tylko wkład am go do torby. Na myśl o kawie połowa mnie chce natychmiast pobiec do kawiarni Butler's, skulić się przy kontuarze, zamówić gorącą czekoladę w dużym kubku – i z małymi piankami, i syrop em, i bitą śmietaną, bo dlaczego nie – a późn iej wypić ją jedn ym haus tem, parząc sobie język i podn ieb ien ie. Druga tymczas em chciałaby odwrócić się na pięcie, wbiec do gabin etu prod ziekana i zapytać, co to wszystko ma znaczyć, dlaczego nazwał mnie słowem, którego poza nim używa tylko banda rasis tów i ksenofob ów. A potem zdaję sobie sprawę, że nie są to połowy, tylko jakieś inne ułamki, bo jest jeszcze jedna część, głębs za, bard ziej pierwotna, która przede wszystkim chce zadzwon ić i poskarżyć się jak dziecko. „Cześć, mamo. Prod ziekan nie daje mi szans
na ukończen ie drug iego roku. Wszystkie te kursy językowe, podręczn iki, trzy lata stud iów, dwa semes try czyns zu w IPCT nie zdały się na nic, najwyraźn iej nie nauczyliś cie mnie nawet rodzimego języka. Cies zysz się?”. Mam dwad zieś cia trzy lata i chcę do mamy. *** Spacerem idę na dworzec wzdłuż Conolly Street, mijając księg arn ie, tureckie kebaby, irlandzkie skrzaty i pols kie wędliny. Wokół rozb rzmiewa wielojęzyczny gwar, z którego odruchowo wyłap uję znane słowa. Nie chcę tego słys zeć, żałuję, że nie mogę wyłączyć jakieg oś przełączn ika w głowie, który na chwilę pozwoliłby mi przes tać rozumieć, a wtedy wszystkie te głosy choć na chwilę stałyby się tylko dźwiękami. Mogę zagłus zyć je muzyką – wystarczyłoby włożyć słuchawki, chociaż to też nie ma sensu, nie mam żadn ej instrumentaln ej – ale nie mogę zagłus zyć ich ciszą. W okienku z filip ińs ką kuchn ią kupuję dwa popiah, zamawiając poprzez wskazan ie palcem. W bilet do Dunleer zapatruję się w automacie na dworcu, też nie mówiąc ani słowa. Pociąg wtacza się na peron prawie bezg łoś nie, majes tatyczny jak smukła, srebrna ryba. Zajmuję miejs ce przy oknie. Siad am ciężko i zapad am się w sieb ie; skład am się jak papierowa harmon ijka, opierając czoło o zimną szybę. Do niczego się nie nadaję, nic nie potrafię. Jestem żałos na. Jak to się właś ciwie stało? – Następny przys tan ek: Docklands – oznajmia automat, po czym z nien ag annym akcentem dodaje: – Ceantar Dugaí. *** Mam sześć lat. Mama przys iada na piętach przed szafą, jedną ręką grzeb ie w jej przep astn ych wnętrzn oś ciach, drugą przytrzymuje mnie lekko, żebym nie uciekła do ogródka. Mam krótki okres skup ien ia uwagi; nawet teraz, przejęta tym ważn ym dniem, ukradkiem zerkam przez okno i podryg uję na poduszkach stóp. – Który topiq? Hmm? Wybiesz ładny koloreq. – Naramki! – wołam triumfaln ie. – Nie, bejbi, nie naramki. Za zimno. – Naramki! – powtarzam z uporem. – A mosze tunię? Fioleciq? Turqs? – Mama prób uje mnie skus ić bluzką z ręka-
wami o jakiejś rozs ądn ej dług oś ci. – Choć, bejbi. Tunia i ledżinsy. I zrob imy wieeelkom kokarde… Już po chwili, wystrojona w fioletową tunikę i gran atowe ledżinsy, zbieg am po schod ach, nios ąc na ramien iu duży czarny plecak ozdob iony kres kówkową sylwetką dziewczyny – inspektor Deeby z serialu Tajemn icze miasto. Główna bohaterka, niska, krąg ła i ciemn owłosa, stoi w rozkroku, oparta mocno na nogach, spogląda zawad iacko spod ronda kapelus za i celuje w patrzącego czarno-czerwon ym paras olem. Nie licząc samej inspektor, to mój ulub iony bohater. Dziś po raz pierws zy idę do szkoły i czuję się zupełn ie jak doros ła. Staję przy furtce, czekając, aż tata wyprowad zi samochód z garażu – staram się wygląd ać równie doroś le, jak się czuję, choć niecierp liwe pods kakiwan ie trochę psuje efekt. Ostateczn ie mama burzy go całkowicie, zbieg ając za mną i podrywając do góry; okręca mnie, aż wiatr rozwiewa kobalciq ową tunię. – OMG, twój pierws zy dej w sql! Zaciesz, cnie? Całuje mnie mocno w policzek, pachn ie kremem kokos owym i odżywką do włosów. – Dozoba. Koffam ciem, bejbi. Staram się utrzymać pozę doros łej, ale w końcu mam tylko sześć lat, więc odwzajemn iam uścisk z całej siły. – Tesz ciem koffam, mamo. *** Stacja Clontarf. Nazwa pochod zi z irlandzkiego Clua in Tarbh, „łąka byków”. Miejs cowość jest najb ard ziej znana z powodu bitwy pod Clontarf w 1014 roku, kiedy król Irland ii, Brian Boru, pokon ał Wiking ów z Dublina i ich sprzymierzeńców, Irlandczyków z Leins ter, kład ąc kres wojn om irlandzko-wikińs kim. Gdy byłam mała, przyjeżd żaliś my tu na wycieczki i szliś my brzeg iem morza daleko, aż do Bull Island. Czas em zastan awiałam się, dlaczego na tej wyspie nie widać żadn ego byka, tylko same ptaki. Ale wtedy nie rozumiałam nazwy miasteczka, niezbyt interes owałam się też historią, bo nie lubiłam wiking ów, wolałam samurajów. *** Mam osiem lat, gdy znajd uję księżn iczkę elfów w krzakach rodod end ronu.
Podchod zę ostrożn ie i widzę, że spog ląda pros to na mnie, skoś ne oczy zieją w blad ej twarzy jak szparki mroku. Elfka mruży powieki i wydyma usta, wokół jej twarzy tańczy aureo la drobn ych ogników. Miejs ce jest wyjątkowo ryzykowne: gdy podkrad am się do krawęd zi, widzę ostre skały sterczące z wody kilkan aś cie metrów niżej. Ale poświęcam im dokładn ie tyle uwagi, ile przys tało na ośmiolatkę. Wyciągam rękę. Następn ego dnia maszeruję do szkoły dumn ym krokiem, jakb ym sama była księżn iczką. Chod zę tam już od dwóch lat i szkoła nie ma przede mną tajemn ic, zwłaszcza odkąd zaprzyjaźn iłam się z Lucy Schiller. To ona pokazała mi grę Zobacz elfa, pomog ła skonfig urować appkę do gry i nauczyła, gdzie szukać najleps zych okazów. – Elo, bff! – Lucy sied zi na murku, majtając nogami. Nie dba o to, że może pobrud zić sobie spódn iczkę. To taki nasz rytuał, przed wejś ciem do klasy zawsze porówn ujemy znalezis ka z poprzedn iego dnia. – Co jes? – Cze, bff! – Wyciąg am telefon i z dumą wyświetlam kartę opis aną jako Księżniczka Irethe. Z ekranu patrzy na nas zwiewna kobieca postać. Jej loki zdają się świecić włas nym blas kiem, odrzuca je na plecy, a wtedy jasne włosy opad ają z cichym szmerem, jak wodos pad. – Zob na to! Radi, cnie? – OMG dzie była?! – Lucy aż zapowietrza się z wrażen ia. Kobieta mierzy nas chłodn ym spojrzen iem, a potem rozwija skrzyd ła i z furkotem odlatuje, na szczęś cie, nie na długo. Nie może odejść, teraz jest tylko moja. – Irethe jes berzadka, cnie? Tylko, wiesz, specjal msc. – Byliśm na Howth w nied zie – wyjaś niam. – Ona była w górze n samą krawędzią. Bewys oko. Mogłm spaś, ale mama pomog ła. Lucy potrząsa głową, jakby wciąż nie mogła w to uwierzyć. – Lajk – wzdycha zazdroś nie. – Musz lecieć. Ttyl – dodaje, po czym podn osi plecak i, powłócząc nogami, rusza w stronę wejś cia. *** Stacja Killes ter. Kiedy byłam mała, jej nazwa zawsze wydawała mi się makabryczn ie zabawna. Kill Ester, „zabić Ester”? Teraz wiem już, że to klas yczny przykład zjawis ka, które ling wiś ci nazywają etymolog ią ludową – próby wyjaś nien ia znaczeń różn ych słów na pods tawie fonetyczn ego podob ieńs twa do innych, znanych wyrazów. Tak naprawdę nazwa mias teczka nie ma nic wspóln ego z czymś tak makab rycz-
nym. Irlandzka nazwa umieszczona poniżej na tabliczce wyjaś nia, że pochod zi od Cill Easra – kościóła świętego Esry. Patrzę na ceglany murek otaczający stację, na kępki zieleni w szczelin ach międ zy cegłami, drobne żółte kwiatki i dług ie zielone wici zwies zające się aż do ziemi. Takie same jak rosły w ogrod zie Dweyerów tamtego dnia, kiedy… *** Mam dwan aś cie lat i chod zę do szkoły pods tawowej w Dunleer, moją najleps zą przyjaciółką jest Shann on Talb ot. Jej ojciec pracuje jako dyrektor prod ukcji w zakładzie AGD, a matka to wolontariuszka w radzie do spraw rozwoju gminy. Oboje należą do Towarzys twa Golfowego i mama czas em widuje ich, kiedy w nied zielę, ubrani na biało, przyjeżd żają rozeg rać partyjkę. Shann on jest zawsze porządn ie ubrana, w koszulki polo i spodnie khaki, nawet w piątek po szkole, i oprócz golfa gra w drużyn ie futb olu gaelickiego. Też prób owałam do niej dołączyć, ale jestem za drobna, za słaba i nadaję się co najwyżej na komputerowy symulator. Wiem o tym, tren er sam tak powied ział. Wracając ze szkoły, prawie zawsze przechod zimy koło stawu w miejs cowym parku, czas em przys iad amy na kamienn ych ławeczkach albo po pros tu rozkład amy się na trawie, żeby porówn ać wyniki. Przeg ląd am zadan ie z arytmetyki na tablecie Shann on, porówn ując je ze swoim i czas em dyskretn ie poprawiając swoje błędne wyniki. Ona tymczas em dobiera się do testu z angiels kiego, na którym dostałam prawie maks imum punktów za streszczen ie przyp adków Robins ona Crus oe. Wyświetla tekst i wpatruje się w niego tęskn ym wzrokiem. Katastrf statq Robinson >sam, wysp, bud dom, ogn&jedz, katasrf statq Diana,towr,Bff z/Hiszp&Pietszk, walkz/Indian, ratun, bb@Ang – Łał. Faktyczn ie wszystko jest. Naprawdę wszystko – Przeb iega tekst wzrokiem i ciężko wzdycha, masując ręką krąg ły policzek. – Kurczę, ja nie napis ałam o tym Hiszp an ie, nie doczytałam tak daleko. Wied ziałam tylko o Piętaszku. No i zabrakło mi czasu, żeby napis ać o tym drug im statku. Gdyb ym dostał tyle punktów, tata dałby mi na lody. Spog ląd am na nią triumfaln ie. – Bo ja pisze w nets peak, lol – wyjaś niam z wyżs zoś cią. – Tak jes szybciej. Krócej i wgl, cnie? Sprób uj.
Shann on wygląda, jakby rozważała ten pomysł, bo skub ie dolną wargę, ale po chwili tylko potrząsa głową. – Ja tak nie umiem. – Lol, no weś. Komp jest nie tylko do gran ia, cnie? Gadaj skimś! Wracając, zwykle skracamy sobie drogę. Kiedy skręcamy w lewo, z prawej strony ciąg ną się kamienne ławeczki, a z lewej chodn ik pokryty czarną folią zasypaną ziemią, na której rośnie trawa. Da się iść po tym brzegu całkiem wygodn ie, w pewn ej chwili trzeba tylko uchylić się przed złaman ym konarem. Za chwilę przemykamy pod rozłożys tą wierzbą, której gałęzie zwis ają nisko, aż moczą się w wodzie. Brzegi stawu poras tają wysokie trzciny, spomięd zy których sterczą suche pałki wodne. Pośrodku spokojn ie rozp ada się stara drewn iana ławeczka, dowód na to, od jak dawna nikt tu nie zagląda. Gdy byłam mała, zawsze myślałam, że to świetne miejsce na tajną kryjówkę; ostatn io zastan awiam się raczej, czy nie warto by tu przyjść z Aidan em z kółka modelars kiego, i czy ktoś by zobaczył, gdyb yś my… Nie pozwalam sobie dokończyć tej myśli. Jak zawsze przys taję, rozg ląd ając się na boki. Kryjówka rzeczywiś cie byłaby świetna, gdyby nie odsłon ięte, łyse miejs ce przy wyjś ciu, za dobrze widać je ze ścieżki idącej górą. Teraz wybiega na nią Shann on, który zdążyła już mnie wyprzedzić, i naprawdę ciężko mi w to uwierzyć, ale jest autentyczn ie przerażona. – Marta! Marta, chodź szybko! Potykając się, wbieg am na stromy brzeg. Shann on macha do mnie rękami, wskazując na koniec uliczki odchod zącej w bok od stawu, i chyba już wiem, na co pokazuje: dom Jacka Dweyera. Nasz sąsiad Jack pracuje jako kierown ik bryg ady w zakład zie ojca Shann on. Z pods łuchan ych rozmów doros łych dowied ziałam się, że kilka lat temu jego teść zaczął mieć kłop oty ze zdrowiem, więc przyjechał tu ze swojego kraju i przep rowadził na stałe do córki. Siwy, stars zy pan o wesołych, piwn ych oczach. Nig dy nie nauczył się angiels kiego, ale zawsze kiwał nam głową na powitan ie. Nig dy też z nim nie rozmawiałam, ale roboczo założyłam, że jest całkiem w porządku. Czas em zagląd ałam do niego na Halloween, przeb rana za sondę kosmiczną albo potwora z mackami. Uśmiechał się, mówił coś po pols ku i dawał mi jabłka, które zostawiałam mamie w kuchni, i żelki fruit pips, które po namyś le pożerałam. Nikt nie umiał wymówić jego nazwis ka, więc nazywaliś my go „panem Karolem”. Jest wysokim mężczyzną, choć zwykle tego nie widać, bo zawsze chod zi zgar-
biony, i uderza mnie to dopiero teraz, gdy widzę go leżącego na ziemi. Jest bleds zy niż zazwyczaj, jego ręce porus zają się nerwowo, w drgawkach. Z płócienn ej siatki wytoczyły się jabłka, dołem sączy się coś ciemn ego, może sok. Staję jak wroś nięta w ziemię. Wszystko we mnie krzyczy, by uciekać, ale wtedy zdaję sobie sprawę, że starus zek coś do mnie mówi. – …sssukrr… – rzęzi z wysiłkiem. Oczy ma ciemne, prawie czarne i nagle dociera do mnie, że to źren ice są olbrzymie jak spodki. Nad al mam ochotę uciec, ale wiem, że już nie mogę. Przys iad am na piętach, a potem odwracam się i widzę Shann on, która wciąż gapi się na nas z otwartymi ustami. – Omg dzwoń ambulans! Jusz! – krzyczę ostrzej, niż bym chciała. Potem znów nachylam się nad chorym. – Elo? Mogem pomóc? – pytam z wahan iem. – Sukrr – powtarza mężczyzna, potem dodaje coś jeszcze. Twarz ma bard zo bladą, lepką od potu. Słowa wydają się znajome, ciężko przys iad am na piętach i staram się skup ić na tyle, na ile pozwala mi świszczący oddech chorego i głos Shann on wrzeszczącej do słuchawki. Zamykam oczy, bo uparcie przychod zą mi na myśl moi dziadkowie z miejs cowoś ci, której nazwy nie potrafię nawet dobrze wymówić, ich jedn op iętrowy domek z płas kim dachem, biały obrus z kolorowym haftem, kruche szklanki w plas tikowych uchwytach. Wspomnien ia, jak zdjęcia w telefon ie, migają gwałtownie, przes uwając się z powrotem do tamtej sceny. Herb ata w szklankach parzy palce, babcia mówi coś do dziadka, a on sięga ponad stołem i podaje… Zrywam się z ziemi. – Shann on! Masz pić? Colę? Przyjaciółka grzeb ie w plecaku, zaskoczona. – Tylko light – odpowiada po chwili. – Może być? Mama mówi, że muszę się zdrowo odżywiać. Zerkam nerwowo na chorego, potrząs am głową. – Nwm, chyba n. Coś jesze? Szama? Mimo wzmian ek o zdrowym odżywian iu w plecaku Shann on znajd uje się w końcu baton ik Crunchie, jeszcze prawie cały, który ostrożn ie łamię na kawałki. Przyklękam i na chwilę nieruchomieję zakłop otana, na szczęś cie pan Karol jest jeszcze na tyle przytomny, że sam wyciąga do mnie rękę. Wyjmuje mi z dłoni okruchy słodkiej masy, palce ma lepkie i zimne. Wzdrag am się, ale nie cofam.
Chory powoli kład zie się na ziemi, przełykając czekoladę. Nad al drżą mu ręce, oczy ma wielkie, ale twarz jakby spokojn iejs zą. – Shann on jusz dzwoni… spoks. – Mężczyzna nie wygląda, jakby wied ział, co do niego mówię, więc układ am ręce w literę „T”. – Ambulans? – dodaję z nadzieją, a on chyba rozumie, bo ledwie dostrzeg aln ie kiwa głową i zamyka oczy. Prób uję wstać, ale pan Karol chwyta mnie za rękę. Mówi coś z wysiłkiem i poznaję to słowo, słys załam je już wcześ niej, gdy pros ił o cukier. To znaczy „proszę”. – Nie, ja… Nie idem – zapewn iam go, chociaż nie podejrzewam, żeby zrozumiał, więc by podkreś lić szczerość swoich intencji, znów przykucam na ziemi. Podaję mu resztę okruchów baton ika, a potem, na wszelki wypad ek, otwieram puszkę coli light, z której popija małymi łykami. Kiedy nadjeżd ża karetka, wygląda już znaczn ie lepiej. Na tyle lepiej, że odpowiada na pytan ia, głos ma prawie normalny… Co nie na wiele się zdaje, bo sanitarius ze też go nie rozumieją. – Był suaby. Beblady – wyjaś niam. Pokazuję puste sreb erko. – Dałam mu crunchie. – Hipog likemia – mówi jeden z ratown ików, kiwając głową. Wskazuje kolorową opas kę na ręce staruszka, na którą nig dy wcześ niej nie zwróciłam uwagi. Jego kolega unosi w górę kciuk. Ten gest doskon ale rozumiemy wszys cy troje. – De er – mówi do mnie z uznan iem. „Dobra robota”. *** Stacja Kilb arrack – z irlandzkiego Cill Bharrog, kościół świętego Beracha. Kiedy zwied załam kated rę świętego Kanis usa w Kilkenny, przewodn iczka z dumą w głos ie wspomniała, że w jedn ym z grob owców pochowany jest daleki przod ek byłego prezyd enta Stan ów Zjedn oczon ych. Kilkan aś cie lat temu z pomocą starej, paruwiekowej mapy odnaleziono kryptę ukrytą pod posadzką kościoła i ustalono, że pośród dwus tu sied emd zies ięciu grob ów, pod numerem dziewiętn as tym spoczywa John Kearn ey, wujeczny prad ziad ek Baracka Obamy w szós tym pokolen iu, biskup Ossory. Podobno pod koniec drug iej kadencji prezyd ent przyjechał odwied zić to miejsce. Ciekawe, czy zabrali go potem także do Kilb arrack. ***
Wydarzen ie zapewn iło mi pięć minut sławy – wszys cy sąsied zi twierd zili, że dzięki znajomoś ci tych drobn ych strzęp ów obcego języka najp rawd op od obn iej ocaliłam panu Karolowi życie. Moi koled zy od razu zażąd ali wszystkich szczeg ółów, więc opowied ziałam całą historię, ubarwiając ją, ile wlezie. Jakiś rok późn iej, gdy pani Doherty zasłab ła i spad ła ze schod ów, ktoś z sąsiadów przyp omniał sobie o tym zdarzen iu i przyb iegł po mnie nad staw, gdzie akurat prób owałam robić z Jimmym z zespołu folkowego to, o czym dwa lata wcześ niej nie miałam odwagi pomyś leć. Pospieszn ie zaciąg nięto mnie do poblis kiego domu, gdzie mieszkała staruszka. Leżała na jasnej, drewn ian ej podłod ze pośród wilg otn ego prania – wysyp ało się z miski, które nios ła w ręku – i bełkotała gorączkowo. Dopiero na stud iach dowied ziałam się, że nazywają to afazją Wern ickego. Pani Doherty zawsze bez prob lemu rozmawiała po angiels ku, ale teraz paplała szybko, gard łowo i, jeśli o nas chod ziło – bez sensu. Nie rozumiał jej nikt z sąsiadów, ona też nie rozumiała nikogo. Tym razem mogłam tylko stać nad nią i patrzyć bezradn ie, póki nie zabrało jej pogotowie. Ośrod ek Wern ickego, obszar kory mózgowej nazwany na cześć niemieckiego neurologa Carla Wern ickego, jest ośrodkiem odpowiad ającym za rozumien ie języka mówion ego i pisan ego, w tym też czynn oś ci nadawan ia mowy. Wypowied zi pacjenta z uszkod zen iem tego obszaru mogą brzmieć zupełn ie normaln ie i być techniczn ie prawid łowe – płynne, poprawne inton acyjn ie i wypowiad ane bez wysiłku – ale mimo to będą zupełn ie niezrozumiałe. Chorzy używają słów niezgodn ie ze ich znaczen iem, jakby dobierali je przyp adkowo, nieg ramatyczn ie, nielog iczn ie, bezs ensown ie. W ciężs zych przyp adkach pojawiają się słowa tak zniekształcone, że nie mają już odpowiedn ika w żadn ym języku. Pani Doherty nie była tak ciężkim przyp adkiem. Gdyb ym wied ziała, co znaczy „chroí”, może jeszcze by żyła. *** Stacja Clong riffin. Pamiętam, że trzy lata temu w listop ad zie, późną nocą czekałam tu na pociąg do Dunleer. Było ciemno i bard zo zimno, a w pewn ej chwili z głośnika dobiegł krótki komun ikat: – Przep ras zamy. Tylko tyle, nic więcej. ***
Pani Doherty zmarła następn ego dnia w szpitalu, nie odzys kując przytomn oś ci; według diag nozy przyczyną był udar mózgu i rozleg ły zawał serca. Zanim straciła przytomn ość, powtarzała w kółko jedno słowo, a ja dopiero dużo późn iej dowiedziałam się, co to znaczy. Skarżyła się na bolące serce. Pamiętam, że z jej domu poszłam do sieb ie, równ ym mechan iczn ym krokiem, wspięłam się po schod ach do pokoju i do końca dnia leżałam wpatrzona w ścianę. Nie umyłam nawet rąk ani nie zeszłam na obiad. Mama prób owała dowied zieć się, o co chod zi, ale odwracałam się do ściany i zwijałam w kłęb ek, póki nie odes zła. Od dawna uważałam, że jestem już za duża na inspektor Deebę, ale teraz sięg nęłam bezwiedn ie i przytuliłam do sieb ie plus zową, czarno-czerwoną paras olkę. Pomyślałam, że jeśli przyciąg nę kolana do brody, zrob ię się idealn ie okrąg ła. Oczy zaczęły mnie piec od wpatrywan ia się przed sieb ie, fałdy ubrań wcis kały się w skórę, ale nie było to nawet boles ne, tylko niewyg odne. W końcu tak zasnęłam, prawie idealn ie okrąg ła, w przep ocon ych ciuchach. Nie wiem, która jest godzina, kiedy budzi mnie skrzyp ien ie otwieran ych drzwi. W smud ze światła padającej z korytarza rysuje się szczup ła sylwetka, miękkie kontury swetra i dług ie włosy. Mama wsuwa się do środka jak duch. – Elo? – szepcze, siad ając na materacu, jakby się wahała, a potem kład zie mi dłoń na plecach i delikatn ie zakreś la kółka. – Ffiem, co się stauo. Nie tfoja wina. Nie frikuj. Cho. W drug iej ręce trzyma coś, co powoli wypełn ia pokój ostrym zapachem, i nagle czuję, że nie jadłam nic od rana i żołąd ek aż skręca się z głodu. Spog ląd am na nią pytająco, jeszcze nie mogę wydob yć głosu. – Pizza-burg ery – wyjaś nia. – Od Patricka Sheld ona, w zeszłym tygu. Jego Clary je koffa. Przecieram oczy. Patrick Sheld on ma rude, potarg ane włosy, bard zo nieb ies kie oczy i dużo mówi o swoich córkach. Pokazuje zdjęcia, opowiada zabawne historie. Mama ogląda go co tydzień, ale nig dy nie widziałam, żeby korzys tała z tych przep isów; zawsze miałam wrażen ie, że nie ogląda tego dla potraw, po pros tu patrzy przed sieb ie i wyobraża sobie, że mój tata jest bard ziej podobny do Patricka. Ale teraz na talerzu leżą dwie niewielkie bułki i pachną smażon ym mięs em, stop ion ym serem i boczkiem. Z trud em dociera do mnie ogrom tego wydarzen ia: moja piękna mama zrob iła mi kolację, babrząc się w gorącym tłuszczu i mielon ym mięs ie, psując sobie manicure, wymachując ostrym nożem i mocząc ręce w wodzie, która niszczy skórę i paznokcie. Nie wierzę w to, co widzę. Ale bułki wciąż tam są.
Sięg am po pierws zą z brzegu i wbijam w nią zęby. Parzy język, ale się nie poddaję, i już po chwili czuję, że jest soczys ta i chrup iąca, słodka od cebuli i kwaś na, jakby zawierała wszystkie pomid ory świata. I nagle usta mam pełne różn ych smaków, jest ich tyle, że przes taję za nimi nadążać, wiem tylko, że to najleps za rzecz, jaką w życiu jadłam, i nagle łzy napływają mi do oczu. – Ćśśś, bejbi. – Mama odstawia talerz i przyciąga mnie do sieb ie. – Jusz dopsz. Nie mogłaś pomóc. Cho d'mnie. W wieku cztern as tu lat jestem za duża na „bejbi” – już od dawna kwalifikuję się na „bejbe” i bard zo piln uję, by tego przes trzeg ano – ale teraz przyjmuję pieszczotliwy zwrot z ulgą. Przełykam kęs jedzen ia, z trud em przecis kając go przez gard ło, a potem mocno wtulam się w miękki sweter i płaczę, łkam głoś no, ile tylko mam siły. – Ćśś – szepcze mama. – Ćśś, bejbi. Tul. *** Wiad ukt Broadmeadow. Za każd ym razem, gdy usiłuję wyszukać go w gugielgrafice, trafiam główn ie na fotog rafie z tamtego roku, gdy się zawalił – kilkan aś cie lat temu, w tym samym roku, gdy w Kilkenny odkryto grób prezyd enckiego przodka. Jest piękny, musiało tu padać, bo kratown ice i czerwone żurawie lśnią od wilg oci. Zasług uje na leps ze zdjęcie. Nawet wyjeżd żając z Dublina, komp letn ie zrozpaczona, nie zapomniałam o przys tawien iu tabletu do szyby. – Zdjęcie – mówię głoś no i wychod zi idealn ie, wygląda jakby dźwig ejakulował tęczą. *** – An buachaill beag. – An cú dubh. Popijam łyk drinka energ etyczn ego, prób uję powtarzać obce, chrop owate słowa, przeciwko którym zdają mi się buntować usta, język, zęby i wszystko. – Amas an buachaill beag an cú dubh. Odsłuchuję samou czki irlandzkiego: mówiony brzmi tajemn iczo, jak magiczne inkantacje. Prób uję zapis ywać poszczeg ólne słowa i odkrywam, że pisown ia nie przyp omina niczego, co znam. Idzie wyjątkowo oporn ie, szybko męczą mi się ręce. Analizuję to wrażen ie, obracam je w głowie i w końcu odkrywam, że nie jest to ból ani brak wprawy, jak myślałam wcześ niej, tylko frus tracja – ręce chcą pisywać szyb-
ciej. W irlandzkim najb ard ziej złoś ci mnie nie dziwna wymowa, tylko to, że nie jestem w stan ie skond ens ować tych zdań, zapis ać skrótami, do których jestem przyzwyczajona. Wzdycham pokon ana i odchylam się na oparcie krzes ła. Nie ma innego wyjś cia: muszę się nauczyć pisywać całymi słowami. *** Stacja Portman ock. Z irlandzkiego Port Mearn óg. Port znaczy „port”, to wiedziałam nawet jako dziecko, dopiero późn iej dowied ziałam się, że Mearn óg oznacza świętego Marn ocha, misjon arza przyb yłego tu w piątym wieku. Wyjmuję brązową torebkę, w którą zawin ęłam popiah, odsuwam papier i chrupię posiekane warzywa, prawie nie czując smaku. *** Mam cztern aś cie i pół roku i odkąd opan owałam sztukę grywalizacji z samą sobą, ćwiczę codzienn ie przez godzinę. Słucham skeczu satyryczn ego Jamesa Carlinga, od czasu do czasu pauzuję odtwarzan ie, zapis uję to, co usłys załam. Zmus zam się, by zapis ywać wszystko słowami, nie skrótami. Czas em prób uję zapis ywać inne wypowied zi: wystąp ien ia polityków, mowy okoliczn oś ciowe, ale na razie to za trudne. Kilka mies ięcy temu przyjrzałam się swoim mizern ym postęp om i uczciwie przyznałam, że przy takim podejś ciu pręd zej opan uję sztukę szybkiego czytan ia niż rozumien ia obcego języka. Przyp omin ałam sobie o zaleg łych ćwiczen iach w najd ziwn iejszych momentach (najczęś ciej gdy akurat nie mogłam się nimi zająć, na przykład w szkoln ej łazience albo u koleżanki, która z kons piracyjn ym uśmieszkiem podkradała rodzicom likier Bailey's z barku), a potem zaczyn ałam gorączkowo grzeb ać w zebran ych teks tach. Czytałam gorączkowo, najczęś ciej bez zrozumien ia, byle tylko zapamiętać te kilka słówek i móc sobie powied zieć, że nie zmarn owałam kolejnego dnia. W końcu, sfrus trowana nikłymi postęp ami, rozrys owałam sobie ćwiczen ia jako komb in ację celów i nagród. Spodob ał mi się efekt – ładna, schludna tabelka zdawała się tchnąć pewn oś cią sieb ie, jakby narys ował ją ktoś, kto dobrze wie, co robi. Każdy z celów odpowiad ał liczb ie godzin, jaką zamierzałam przeznaczyć na ćwiczenia, i do każd ego z nich przyp is ana została odpowiedn ia nagroda, na jaką zasłużę po jego osiąg nięciu. Po godzin ie ćwiczeń należała mi się przerwa na gran ie, po nabi-
ciu czterech godzin – napój energ etyczny z yerba mate. Po dwud zies tu godzin ach mogłam popros ić mamę o pien iąd ze na nowe ciuchy i pójść do centrum hand lowego. Potem odkryłam, że zamiast mierzyć postęp w godzin ach, należy go mierzyć w teks tach. To jest trudn iejs ze i trwa dłużej, bo częs to muszę sprawd zać różne wyrazy w słown ikach. Ale uparłam się. Przerywam na chwilę, gdy mama siada z laptop em naprzeciw mnie przy kuchennym stole. – Hej? Marta? Mam twój raport ze sql. – Mmm? – mruczę apatyczn ie, jak przys tało na nastolatkę, a potem siad am prosto, tknięta straszną myślą. – OMG, coś zue? – Niee. – Mama spog ląda na mnie, przekrzywiając głowę, jakby patrzyła na jakieś zagadkowe zjawis ko. – Pani O'Conn or mówi innie teras piszesz. Cojes, koffanie? Te wypracofan ia… napis ane suowami. Wszys ko. Milczę. – Wszys ko, cyfry tesz. Nawet to. – Wskazuje dług im paznokciem zdan ie: „Nie wytrzymał pres ji otoczen ia.”, które jeszcze mies iąc temu pewn ie miałoby postać „N/wy3mał prsji”. – Co sie stało? – Nic – burczę niechętn ie, a potem, tknięta nagłą myślą, dodaję pełn ymi słowami, tak jak to wcześ niej ćwiczyłam: – Nic się nie stało, mamo, po pros tu zrob iłam sobie mały eksp eryment. Mama przekrzywia głowę i patrzy na mnie badawczo, jakby chciała coś powiedzieć, ale potem oznajmia tylko krótko: – Dopsz. – I wraca do swojego laptopa. *** Stacja Skerries. Pamiętam, że kied yś przyjechaliś my tu na plażę w początkach grudn ia. Alan, mój młods zy brat, bieg ał po plaży, zbierając muszelki, aż w końcu za portem, na wysokoś ci Red Island, znalazł fokę. Mogłab ym zamknąć oczy i wciąż ją zobaczyć. *** Jest nied uża, nie więks za niż metr, i leży zupełn ie nieruchomo, ale boki pokryte
cętkowan ym futrem unos zą się rytmiczn ie. Mama z całej siły musi przytrzymywać Alana, żeby jej nie dotknął. Drugą ręką prób uje wybrać numer policji, tłumaczy, że oni będą wied zieli, co zrob ić. Obchod zę wokół nieruchome ciałko, ogląd am ze wszystkich stron. Jest chude, po bokach marszczą się fałdy luźn ej skóry. Zupełn ie nie przyp omina tłuś ciutkich fok, które ogląd ałam w akwarium w Dublin ie. – Taka chuda… Omg, mamo, mosze ona umsze? Patrzę w wilg otne, brązowe oczy. Mam piętn aś cie lat i czekan ie, aż mama znajdzie odpowiedni numer telefonu, nie leży w mojej naturze. – Idem do rybakuf! – wołam przez ramię i rzucam się bieg iem przez plażę. Red Island jest w zasad zie półwys pem tworzącym półn ocny falochron portu w Skerries. Nie muszę biec daleko, nie zdążyłam się nawet porządn ie zdys zeć. Już po chwili widzę łodzie, kutry o kolorowych burtach, kołys zące się na fali jak dziecinne zabawki. – Sorki… tojes, przprszm – wykrzykuję, pospieszn ie chwytając powietrze. Potem dyscyp lin uję się w ułamku sekundy, biorę głęb oki oddech i pytam pełn ymi słowami: – Przep ras zam, czy ma pan do sprzed an ia jakieś ryby? Mężczyzna – stars zy pan, praktyczn ie łysy, ubrany w ciep ły włóczkowy sweter – podn osi wzrok znad sieci, widzę, że ma przeraźliwie jasne oczy. – Ano – odpowiada po chwili. – Coś się znajd zie. Jakie to mają być ryby? Dla ilu osób? – Eee, właś ciwie.. – jąkam się z zakłop otan iem. – To dla foki. Rybak nie odpowiada, ale wynurza się po chwili z kokp itu z plas tikową siatką pełną rybich korp us ów. Okazuje się, że ma też coś leps zego od ryb – numer do Seana Woodlocka, miejs cowego koord yn atora Irlandzkiego Schron is ka dla Fok. Czekając na koord yn atora, siad amy na plaży na kocu. Frank – właś ciciel kutra – częs tuje nas gorącą herb atą z termosu. Jest nies łodka, ale czuję się tak podekscytowana całą sytuacją, że wypiłab ym nawet wodę z portu. Od morza dmie zimny wiatr, aż drętwieje twarz i na kość marzną ręce, ale ani Alan, ani ja nie odes zlib yś my od foki choćby na krok. Frank zresztą zgad za się z nami, mówi, że należy piln ować, by nikt jej nie skrzywd ził – ani psy, ani ludzie. Ostrożn ie pods uwamy jej kawałek dors zowej tuszki. Alan patrzy na to, wstrzymując oddech. Już zdążył wymyś lić foce imię: Błys kawica. – Co robić, żrą ryby, bestie. – Frank wyciąga z kies zeni małą, płas ką fajkę, a potem, widząc spojrzen ie mamy, szybko chowa ją z powrotem. – Rybacy gadają,
że trza je zacząć tępić. Nie dalej jak w zeszłym mies iącu stary Conn or pokazywał mi dwad zieś cia skrzyn ek łosos ia, wszystkie sztuki poobg ryzane. Co robić, taka ich zbójecka natura. Żrą ryby, bestie, ale nie trza ich krzywd zić. – Frank znów zaczyna się rozg ląd ać za fajką. Mama częs tuje go gumą do żucia. – Kied yś ludzie wierzyli, że foki przep rowad zają na tamten świat dusze rybaków, którzy zgin ęli na morzu – mówię do Alana. – Dlatego nie pozwalali ich zabijać. – Ano. Były i inne bajdy. Gadali, że są takie foki, które gdy im się spodoba, zrzucają skórę i wychod zą na ląd jak ludzie. Różn ie się mówiło – że jako piękne dziewuchy uwod zą rybaków, albo że wchod zą do pustych domów i robią tam porządki. Ale tak naprawdę cały czas są fokami, dlatego zawsze potem wracają do morza. No, chyba że ktoś je oszuka. Bo, wiecie, zdarzało się, że rybak, który pokochał taką dziewuszkę, znajd ował foczą skórę – wtedy chował ją albo palił, żeby dziewczyna już nie miała wyjś cia, musiała z nim zostać. – Selkie – mówię z namaszczen iem. – Tak je nazywali. Od szkockiego selich. – Ano – potwierd za Frank, patrząc na mnie uważn ie. – To głup ie, tak dać się podejść – konklud uję, patrząc, jak foka obwąchuje rybę i powoli, ledwie zauważaln ie unosi głowę. – Gdyb ym ja była selkie, zawsze wied ziałab ym, gdzie jest moja skóra. Nosiłab ym ją przy sobie. – Słuszn ie – zgad za się Frank. – Tak trza robić. *** Stacja Balb rigg an. Nazwa podobno pochod zi od Baile Brea cain, czyli „mias to Brecana”; Brecan to popularne śred niowieczne imię. Niektórzy jedn ak dopatrują się w tym nawiązan ia do rzeki Bracken i uważają, że nazwa może pochod zić od breicín, „mały pstrąg”. Inni podobno wywod zą ją od Baile Brigín, „mias to małych wzgórz”, i uważają, że wzięła się od otaczających miejs cowość niskich pagórków. (Moim zdaniem to też etymolog ia ludowa; wers ja z mias tem Brecana jest bard ziej prawd op odobna, skoro rzeka nazywa się tak samo). Niezależn ie od interp retacji, mieszkańcy są bard zo dumni z budynku swojego dworca – jest jedn ym z najmniejs zych na tej linii, ale twierd zą, że wygląda znaczn ie ładn iej od dworca w poblis kim Malah ide. Zawsze gdy tędy przejeżd żam, na powrót je porówn uję i prób uję ocen ić. ***
Mam dwad zieś cia dwa lata. Po ukończen iu stud iów pierws zego stopn ia na kierunku Ling wis tyka Ogólna zdaję egzaminy na Międ zyn arod owe Podyp lomowe Studium Tłumaczeń Pisemn ych i Ustn ych w Trin ity College. Żeby to uczcić, piję do upad łego w barze Mother Reilly's na Patrick Street. Komp letn ie zalana, wstaję z miejs ca, przytrzymując się blatu, i z uczuciem śpiewam Mo Ghile Mear, co przyn osi mi oklas ki sali i więcej kufli piwa, niż jestem w stan ie wypić. A potem ląduję w łóżku z Liamem, który uczył się w gaelscoil i główn ie dlatego zgod ziłam się z nim chod zić. W ciemn ym pokoju Liam zrywa ze mnie ciuchy, w przyp ływie pijackiego romantyzmu przechod zi na irlandzkie czułoś ci. Jestem zachwycona i z zapałem nads tawiam twarz do pocałunków. Liam przes uwa ustami po mojej szyi, nie przes taje szeptać; czuję, że skóra mrowi mi przyjemn ie, rozg rzana alkoh olem, ale gdy dochod zi do „a ghrá ”, nagle sztywn ieję z przerażen ia, bo z nieu chronną pewn oś cią przeczuwam się, co powie dalej. Przy „a rún” zrywam się z podłogi, gdy dodaje „mo chroí” jestem już na nogach. Potykając się o leżące wokół graty, bełkoczę coś nies kładn ie, że to nie jego wina, tylko moja. Zbieg am po schod ach i wypad am na mokrą ulicę, ubierając się w biegu. *** Stacja Gormans ton. Tym razem irlandzka nazwa jest nows za niż angiels ka. Rinn Mhic Ghormáin znaczy tyle co „przyląd ek Gormana”. Gdy się o tym dowied ziałam, byłam zawied ziona. Na peron ie stoi mężczyzna w zielon ej kurtce i kracias tym szaliku, z lorn etką na szyi. Ciekawe, czy przyjechał obserwować bern ikle. Ciekawe, czy coś zobaczył. *** Już na pierws zych zajęciach z tłumaczeń ustn ych spotyka mnie nies pod zianka: wszystko trzeba pisać ręczn ie. Stud enci posłuszn ie notują słowa mówcy, gorączkowo ścib oląc rysikami po tabletach. Z początku spod ziewam się, że notowan ie w nets peaku da mi przewagę, jak to było w szkole, ale tak wcale się nie dzieje. Piszę najs zybciej, jak potrafię, ale i tak nie nadążam za głos em spikera, wciąż opuszczam za dużo teks tu.
Któreg oś dnia zagląd am przez ramię Darli, która jest najleps za z grupy, i widzę, że używa zupełn ie dziwn ych symb oli. Jej tablet pokrywają dziwne równ an ia nieprzyp omin ające słów, niemal matematyczne, jakby pisała szyfrem. Po raz kolejny mam wrażen ie, że patrzę na zaklęcia albo kabalis tyczne znaki. ![Krejzolka_Chodorowska_html_5ab6dac5.gif1] = OK. Sw ![Krejzolka_Chodorowska_html_112bf46a.gif1] → C
on
base ○, gv
ts
, eco sts ≠ *material {::}.* Szwecja prag nie podziękować komisji za sporząd zen ie raportu, tak, to zapamiętałam (patrzę do swoich notatek Szwcja dziex Komisj – bdb rprt), ale następna część komp letn ie nic mi nie mówi. „Wspólna baza dyskus ji?”. Nie baza, podp owiada głos w głowie, mówi się „pods tawa”. „eco sts”, to pewn ie „ekon omiś ci”, ale przekreś lony znak równ oś ci zupełn ie z niczym mi się nie kojarzy. Nie dostarcza materiałów? Nie jest materiałem? Dlaczego podkreś lone? Że niby ważny materiał? Że jest go dużo? Pokon ana zerkam na tablet sied zącego z drug iej strony Seana. Ach, oczywiś cie „tylko materiał”. Raport nie tylko dostarcza naszej komisji podstawy do dyskusji, ale także zapewn ia rząd owi i ekon omistom wiele wartościowego materiału. Darla podn osi w końcu głowę i widzi, na co patrzę. – Musisz mieć całe zdan ie w głowie. Notatki to tylko taka proteza, która pozwoli ci je szybko przywołać – wyjaś nia, widząc mój zdziwiony wzrok. – Zapis ujesz idee, nie słowa – dodaje. Zapamiętuję to dobrze. *** Stacja Laytown. Samotny jedn op iętrowy budyn ek z połowy dziewiętn as tego wieku. Nazwa tej wsi nie ma irlandzkiej wers ji, po irlandzku nazywała się Inse, co znaczy „wyspa na rzece”. *** Jest dzis iaj rano i wyniki egzamin ów na koniec roku są dużo gors ze, niż się spo-
dziewałam. – Pros zę usiąść. Siad am. – Starała się pani o trzy certyfikacje: A na język angiels ki i podwójne B na polski i irlandzki? Kiwam głową. Nie mogę odpowied zieć na głos, bo już przed wejś ciem do gabinetu prod ziekana odruchowo wstrzymałam oddech, jakb ym miała wskoczyć do głębokiej wody. – A to język aktywny, przeważn ie zakłada się zatem, że zarazem język ojczys ty kand yd ata. Inaczej mówiąc, język, który u wykształcon ych użytkown ików obcego języka wywołuje wrażen ie naturaln oś ci. B to język na poziomie niemal rodzimym, ale jedn ak nie całkiem… oczywiś cie nie ma tu ścis łych gran ic, może to obejmować bardzo duże spektrum umiejętn oś ci. Kiwam głową, choć w żołądku rośnie mi lodowata kula. Prod ziekan mówi rzeczy oczywis te, to nie może dobrze wróżyć. – Wszys cy stud enci mają jakieś plamki ślepe, nie rozumieją, na przykład, regionaln ych wariantów wymowy, niektórych rejes trów czy tematyk… Pani nie. Testy komp etencyjne potwierd zają to całkowicie: nie ma takiego słowa, które mogłoby panią zmylić w irlandzkim, pols kim czy angiels kim. Pani rozumie absolutn ie wszystko. Patrzę wyczekująco, prod ziekan nie zrob iłby tak dług iego wstępu tylko po to, żeby pochwalić moje zdoln oś ci. – Prob lem zaczyna się gdzie indziej. Wyniki z testów są na wymag an ym poziomie. A jedn ak… tłumacząc na wszystkie te języki, używa pani dziwn ych sformułowań i nietyp owych fraz. Kalkuje pani zwroty, tak jakby każdy z nich w każd ej chwili walczył z pozos tałymi o przewagę. Odruchowo korzys ta pani z tak zwan ych „fałs zywych przyjaciół” – i co gors za, sprawia pani wrażen ie, jakby częs to nie rozumiała różn ic w ich odcien iach znaczen iowych. Na rodzimym użytkown iku sprawia to wrażen ie nien aturaln oś ci. Do tego robi pani w angiels kim błędy ortog raficzne, na tym poziomie nauki to już nied op uszczalne. Zastyg am i nagle robi mi się lodowato zimno, jakby wybieg ła nago na plac przed główn ym wejś ciem i stała tam, pokryta gęsią skórką. Prod ziekan tymczas em wymierza starann ie i zadaje ostateczny cios. – Mówi pani bieg le w trzech językach, ale w żadn ym na wymag an ym poziomie. Chyba wie pani, co to oznacza?
*** – Niep rawda! – szepczę wściekle. Nie jestem nieleg alną emig rantką, przecież urod ziłam się tutaj. Nie jestem niep iśmienna. I cokolwiek by to znaczyło… – Nie jestem aling walna! – powtarzam, a potem zrywam się z miejs ca i szarpn ięciem otwieram okno. Ponad barierką oddzielającą tory, ponad rzeką, patrzę na małe domki i białe silosy w porcie. Nie zważając na zbliżające się charakterys tyczne stalowe kratown ice ograd zające wiad ukt Boyne, wywies zam się najd alej, jak potrafię, i wrzeszczę z całych sił: – Twoja stara jest aling walna, ty dupku! Z furią opad am na sied zen ie. Naubliżaws zy autorowi The English Kern el i swojemu prod ziekan owi, czuję się lepiej, ale wciąż pozos taje jeden prob lem. Wciąż nie wiem, w jaki spos ób im dowieść, jak bard zo się mylą. *** Jest dziś w połud nie. – Naprawdę prod ziekan tak panią nazwał? Użył tego słowa? Nasz opiekun roku, doktor Mitul Jens en, nosi okulary w drucian ych oprawkach – niezwykłe w czas ach, gdy zabieg korekcji wzroku kosztuje tyle, ile dobra para szkieł dzies ięć lat temu. Bez przerwy się nimi bawi, przes uwa w górę, poprawia zauszn iki, przekrzywia na bok. Podczas egzamin ów ma zwyczaj przytrzymywać je palcem i zsuwać lekko po usłys zen iu każd ej błędn ej odpowied zi; plotka głosi, że oblewa dopiero wtedy, gdy spadną mu na podłogę. – Powied ział, że żaden aling walny stud ent nie dotrwał do drug iego roku – potwierd zam. Jens en wkłada palcem po mostek okularów i zacis ka je na nasad zie nosa, jakby bolała go głowa. – Co to znaczy, panie doktorze? – Zwyczajowo mówi się, że język typu A to język rodzimy tłumacza – odpowiada bard zo powoli. – Kied yś mówiło się, że człowiek aling walny to taki, który nie posiada rodzimego języka. Ale trzeba pamiętać, że brak kateg orii A nie oznacza braku języka… tylko brak zdoln oś ci do wykon ywan ia tłumaczeń na pewn ym poziomie. Poza tym pros zę pamiętać, że zdoln ość wyrażan ia się w obcym języku nie oznacza automatyczn ie klas yfikacji A. To tylko niezbędna pods tawa do uzys kan ia tych
zdoln oś ci. – Zrywa się, zaczyna spacerować po pokoju. – To absurd alne. Jak można nie mieć rodzimego języka? Oczywiś cie, że pani go ma, wszys cy go mamy. Jestem komp letn ie zdezo rientowana, ale doktor Jens en dopiero się rozkręca. – Nie jest pani aling walna. Doskon ale łączy pani symb ole… ma pani niezwykle plas tyczny umysł. Ows zem, daje się dostrzec pewne braki we wszystkich językach, ale… Kto w ogóle ma prawo nazwać tak innego człowieka?! – wybucha nies pod ziewan ie. – Nawet jeśli mies za pani kody językowe, to czy jest to tożs ame z aling walnoś cią? To nie znaczy, że nie ma pani rodzimego języka – to znaczy, że nie kontroluje pani swojego biling waln ego przełączn ika! Być może w ten spos ób kształtuje się nowy język. – Przechad za się po gabin ecie. – To najg ors za obelga, jaką można obrzucić tłumacza. Powinno się odejść od tego obrzyd liwego słowa. – Jest wyraźnie wzburzony, bard ziej niż można by się spod ziewać. – A jak pan by to okreś lił, panie doktorze? – Że żaden, hmmm… z używan ych przez panią języków nie jest dostateczn ie elas tyczny, by umożliwić pracę w charakterze tłumacza. – Dziękuję. Bard zo podn iósł mnie pan na duchu. Doktor Jens en sięga do okularów, ale nie zsuwa ich o milimetr, tylko zdejmuje i zamyka w ręku. Całkiem nies pod ziewan ie widzę go z odkrytą twarzą, po raz pierwszy w życiu, i nie wiem, co o tym myśleć. Po dłużs zej chwili stawiam ostrożną tezę, że wygląda młod ziej. – Co by pan dorad zał? – pytam pokorn iej. Doktor Jens en, któremu tak nies pod ziewan ie przerwałam tyradę, potrzeb uje chwili, by się pozbierać. – Pros zę dać sobie spokój z jedn ym językiem B – mówi w końcu. – Co to było? Irlandzki, tak? Niech się pani skupi się na rozwin ięciu któreg oś z pozos tałych do poziomu A, może angiels kiego, skoro to od początku było pani zamiarem. Pros zę do mnie wrócić, gdy już podejmie pani decyzję. Bard zo nie podoba mi się to, co mówi, ale w inny spos ób. Znów czuję się jak dziecko, ale tym razem ojcows ka postać nie mówi „jesteś głup ia”, a raczej „jedz marchewkę”. Wied ziona nies pod ziewan ym kaprys em, jakby zakład ając, że poniżen ie, którego doznałam od prod ziekana, nadaje mi jakieś szczeg ólne prawa, stojąc już w drzwiach, zadaję niep rawd op od obn ie bezczelne pytan ie: – A jaki jest pana pierws zy język, doktorze? Doktor Jens en wkłada okulary i nie odpowiada.
*** Jest teraz. Wychod zę na ulicę z dworca Dunleer, kiedy w kies zeni wibruje mi telefon. U dołu na ekran ie miga wiad omość od mamy. Powo, koff, kdy bdsz u mn irl? zrbm brown is. Patrzę na telefon i czuję się, jakby z góry oderwał się kawałek ołowian ego nieba i z rozmachem wyrżnął mnie w głowę, aż przed oczami wybuchają gorące kropki. Po jakimś czas ie dociera do mnie, że sied zę na dworcowej ławce i szybko mrugam powiekami. Nie mam pojęcia, jak długo to trwało, prawd op od obn ie kilka sekund, choć mam wrażen ie, że sied zę tu od wczoraj. Gorączkowo wyszarp uję z torby tablet, kładę na kolan ach, loguję się na konto uczelni, przechod zę do kwestion arius za osob owego. Wyświetlam tabelę językową, odnajd uję w niej komórkę opis aną jako „język rodzimy”, zaznaczam całą. Palce przez chwilę zawis ają nad klawis zem „usuń”, a potem komórkę wypełn ia biała plama, w której zdecyd owan ymi ruchami wpis uję jedno nowe słowo. Zamykam stronę uczelni, odpalam stronę kolei i kupuję nowy bilet. Na dworzec Dublin Conolly. *** Zamas zys tym krokiem wchod zę na teren kamp usu, sunę przed sieb ie jak burza, jakb ym się bała, że ktoś sprób uje mnie zatrzymać i że najp rawd op od obn iej będą to moje włas ne wątp liwoś ci. Bieg iem pokon uję kilka kond yg nacji, wcin am się w kolejkę stud entów, nie dając im czasu na nic więcej niż słaby protest, po czym zdys zana ciężko siad am na krześ le naprzeciw Mitula Jens ena. Ewid entn ie nie spod ziewał się mnie tutaj tak szybko, ale doskon ale nad sobą panuje, bo prawie nie wygląda na zaskoczon ego. Spokojn ym ruchem wywołuje coś na swoim ekran ie, prawd op od obn ie jest to moja karta. Przeb iega ją wzrokiem. Wygląda na zaskoczon ego. – Dobrze, że nie przejmuje się już pani tymi bezs ens own ymi uwag ami na temat aling wizmu – mówi zakłop otany. – Jedn ak obawiam się, że nie przewid ujemy tłumaczeń w tym kierunku. Nets peak to przecież nie język… – dodaje odruchowo, ale
urywa nagle, jakby zażen owany tym, co powied ział. – W takim razie jestem aling walna. – Słucham? – To mój pierws zy język. Mój język rodzimy. Moja kateg oria A. Pros zę posłuchać: założę się, że potrafię bezb łędn ie tłumaczyć na niego z każd ego języka. Chce pan sprawd zić? – Odchylam głowę, jakb ym chciała na niego spojrzeć z góry. Jest komp letn ie zbity z tropu. – Obawiam się, że nie mam komp etencji, by ocen ić… – No dalej, panie doktorze. Pros zę coś powied zieć. – Jestem małym czajn iczkiem! – wypala Jens en. – No nie, panie doktorze, to żadne wyzwan ie. Coś dłużs zego – wzdycham zniecierp liwiona. – Ten język w formie pisemn ej pozwala na maks ymalne skond ens owanie treś ci, po to został wynaleziony. Niech pan sprób uje jeszcze raz. Wykład owca mierzy mnie wzrokiem pełn ym namys łu, a potem wyrzuca z sieb ie na jedn ym oddechu: – „Czy ja tak powiem tak mój kwiecie górs ki i najp ierw objęłam go ramion ami tak i przyciąg nęłam go w dół ku sobie tak że mógł uczuć moje piersi pachn ące tak a serce biło mu jak szalone i tak powied ziałam tak chcę tak!”. Pochylam się nad tabletem i szybko wpis uję: On ? czy powim t, ja objłmp ociąg dół, m/pierś pachn, on/3 biło bmocn, ja mow OKx3 chc! Doktor Jens en przeb iega tekst wzrokiem. – To dość… impon ujące – przyznaje niechętn ie. – Ale chyba muszę zakwes tionować przyd atn ość tego kierunku tłumaczen ia. To znaczy, nawet jeśli rzeczywiś cie istn ieją ludzie, którzy posług ują się nets peakiem jako pierws zym językiem… Tym samym właś nie wyartykułował moje włas ne wątp liwoś ci, przed którymi uciekałam bieg iem aż do drzwi jego gabin etu. Kudos, panie doktorze, bdob, de er. – …to wszys cy ci ludzie i tak biern ie rozumieją zwykły angiels ki – kończę zrezygnowana, czując, że uchod zi ze mnie powietrze. – Przep ras zam. Pewn ie zawsze mogę tłumaczyć z nets peaku na jakiś inny język, jeśli się pods zkolę, ale nie może to być moja pods tawowa specjalizacja. Chyba po pros tu skorzys tam z pana rady. – A przys zła tu pani… – oczy doktora Jens ena zamig otały zza rzekomych zerówek – …żeby się pochwalić swoim odkryciem?
– Nie. To znaczy… Nie wiem. Chyba tak. – Powoli dociera do mnie, jak to musiało wygląd ać. Z arog ancji, z jaką wtarg nęłam do gabin etu, zostały zaled wie smętne resztki. – Pójdę już sobie. Jest kolejka. Przy drzwiach zatrzymuje mnie głos opiekuna. – Konkani. – Słucham? – Mój pierws zy język. Poprzedn io pani o to spytała. Kiedy byłem w pani wieku, starałem się o podwójną certyfikację A, na angiels ki i konkani. No, niech pani tak nie patrzy. Faktyczn ie byłem straszn ie ambitny. – I udało się? – A jak pani myśli? – Hmm… nie? – ryzykuję, zerkając spod oka. – Nie udało, w każd ym razie nie do końca. A na angiels ki dostałem bez problemu, a konkani, jak się okazało, ledwie wyciąg nąłem na słabe C. Widzi pani, w ten spos ób odkryłem coś, co powin ien em wied zieć wcześ niej, to znaczy, że nie wystarczy mieć matki, która czas em mówiła do nas w tym języku, żeby sprawiać wrażen ie rodzimego użytkown ika. Trzeba go używać, dużo, częs to, w różn ych sytuacjach, czytać, pisać, ćwiczyć użycie różn ych rejes trów. Wie pani, że więks zość rodzimych użytkown ików spoza branży w ogóle nie przes złaby naszych testów? – I co pan zrob ił? – Jedyną rozs ądną rzecz: odpuś ciłem jedno A i popracowałem nad sobą, by opan ować jeden ze swoich języków przyn ajmniej na B. – A teraz ma pan trzy A. Doktor Jens en patrzy mi pros to w oczy, bez okularów. – Tak. – Przep ras zam. To było bezczelne. – Było, ale pros zę nie przep ras zać. Chce pani teraz załatwić formaln oś ci? Można to zrob ić od razu. Gdyby coś było niejas ne, pros zę pytać. – Jens en pochyla się nad ekran em i nie unos ząc wzroku, dodaje: – I pros zę nie przejmować się kolejką. *** Mam trzyd zieś ci sześć lat, gdy zostaję powołana w charakterze bieg łego przez Centralny Sąd Karny. Pięć mies ięcy późn iej moja opin ia przyczyn ia się do skazan ia Williama Gard ensa za mord ers two jego sios trzen icy Annie Murp hy. Drobne różn ice
w idiolektach nets peaku pozwalały przyp uszczać, że to on, już po śmierci dziewczyny, zalog ował się na jej konta w serwis ach społeczn oś ciowych i umieś cił na nim kilka wiad omoś ci, by zmylić ślady. William przyznaje się do winy. Piszą o tym na główn ej stron ie „Irish Indep endent". *** Cztery dni późn iej moja córka Liddy obrus za się, gdy upomin am ją, że ma odpisywać na tweety ojca. – Tweety taty są takie, no, za dług ie, wiesz? – krzywi się odruchowo. – Używa przecinków i dużych liter, w ogóle, i chce, żebym ja tak robiła. Zawsze chce, żebym pisała wszystkie litery, mówi, że głowa go boli od odcyfrowan ia tych „krzaków”. – Zaznacza cudzys łowy palcami w powietrzu. Z westchnien iem odrywam wzrok od ekranu. – Liddy, potrafisz napis ać wypracowan ie o wakacjach na maks ymalną ocenę. Dostałaś nagrodę literacką „Wiad omoś ci Galloway”. Nie możesz napis ać porządnego tweeta do taty? Liddy przewraca oczami. – Ale tweety to nie jest pisan ie – odpowiada zdeg us towana. Przewraca oczami, widząc moją minę, jakby musiała mi tłumaczyć rzeczy oczywis te. – Tweetowan ie to, no wiesz, rozmawian ie. Kiedy mówimy, nie myśli się nad każd ym słowem, prawda? Nie można się za bard zo starać, wtedy rozmowa się nie klei. Słuchawka, którą ma na uchu, migocze ostrzeg awczo i ratuje mnie od udzielen ia odpowied zi. Bard zo dobrze, bo nie znajd uję mądrej. – Ooo, hej, Karen. Liddy opowiada koleżance coś o ostatn im odcinku serialu i wiem, że mam ją z głowy na dobre kilka minut. Spog ląd am na artykuł na ekran ie, nad którym pracuję od dwóch tygod ni, przeb ieg am wzrokiem czołówkę: Wygląda na to, że ubolewając nad upadkiem języka, spog ląd amy na zagadnien ie z niewłaściwej strony. Może miarą umiejętn ości językowych nie jest biegłość w formułowan iu poprawn ych zdań, zgodn ych z regułami gramatyk preskryptywn ych, ale umiejętn ość dostosowan ia rejestru do kontekstu sytua cyjnego?
Przes uwam rękę, by zjechać niżej. Zawsze zdawaliśmy sobie sprawę, że komun ikacja jest ogran iczona swoim uwarunkowan iem społeczn ym. Mey (2006:53; w: Haugh, 2010) twierd zi jedn ak, że kontekst społeczny nie tylko ogran icza użycie języka, ale sam jest tworzony poprzez sposób jego użycia; tym sposob em normy społeczne zostają ustan owione/potwierd zone poprzez akt użycia języka. Powoli, z namys łem, dokańczam ostatni akap it. Czas pokazał, że nie musimy się obawiać nadejścia całego pokolen ia niep otrafiącego posług iwać się normaln ym angielskim. Badan ia wykazały, iż osoby bieg le posług ujące się netspea kiem mają z reguły zwiększoną świad omość językową – korzystając z dialektu o tak różn ej formie ustn ej i pisemn ej, siłą rzeczy oswajamy się z istn ien iem altern atywn ych pisowni. Narod ziny i rozwój netspea ku to nic innego jak manifestacja nieu stającej ludzkiej krea tywn ości językowej. A zatem nie katastrofa, lecz ewolucja. – Mamo, wychod zę do mias ta – woła Liddy, wyłączając na chwilę słuchawkę. Pospieszn ie chwyta torebkę zostawioną na krześ le. – No, aha, papa, buzi, Karen – dodaje już w biegu. – Dzienx. Loffcię. – A ja? Co ze mną? – pytam żartob liwie, opierając ręce na biod rach. Liddy jest jeszcze w tym wieku, kiedy okazywan ie uczuć rodzicom nie stan owi całkiem nied opuszczaln ego obciachu. W zasad zie stoi już jedną nogą za tą gran icą, ale dziś najwyraźn iej jest mój szczęś liwy dzień, bo córka zawraca w przeds ionku, podb iega i całuje mnie w policzek. – I cieb ie też kocham, mamo.
Stefan Darda
Nika Opowiad an ie pochod zi z antolog ii Opowiem ci mroczną historię wydan ej nakłd em Video graf SA
1. Minęło trochę czasu, zanim moi rodzice przyzwyczaili się do mieszkan ia w czterop iętrowym, zbud owan ym z beton owych płyt bloku. Na początku nie mogli przywykn ąć, że mogą być na bieżąco z życiem sąsiad ów, zarówno tych z góry, jak również tych mieszkających poniżej. Ojciec narzekał, że budzą go, nawet jak chod zą w nocy do toalety, a mama zwykle wtedy uśmiechała się nieznaczn ie i dodawała, iż jej przes zkad zają trochę inne nocne odgłosy. Rumien iła się wtedy lekko i zerkała na mnie ukradkiem, by sprawd zić, czy przyp adkiem nie powied ziała zbyt wiele. Dawało mi to do myślen ia, ale nie miałem pojęcia, o co jej może chod zić. W Ustrzykach Dolnych zamieszkaliś my w połowie tysiąc dziewięćs et osiemd zies iątego trzeciego roku, kiedy miałem niecałe dzies ięć lat, i sporo jeszcze wody miało upłyn ąć w Strwiążu, zanim koled zy z podwórka rozs zerzyli nieco moje horyzonty i przyczyn ili się do zrozumien ia tajemn iczych spojrzeń mamy. Rodzice mogli utys kiwać jedyn ie na sąsiad ów z dołu i góry, ponieważ ich pokój — narożny w bloku — gran iczył przez ściany tylko z naszą kuchn ią i małym pokoikiem, w którym spałem. Chyba przez długi czas nie zorientowali się, że wiem o wszystkim, co dzieje się w ich sypialni; być może zdali sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy kilka lat późn iej zaczęły mnie nękać koszmary i kiedy w miarę spokojn ie przes pana przeze mnie noc była czymś naprawdę wyjątkowym. Acała historia zaczęła się w przedd zień moich jeden as tych urod zin. Wczes nym rankiem, dziewiętn as tego listop ada tysiąc dziewięćs et osiemd ziesiątego czwartego roku, obud ził mnie dzwon ek telefonu. Nied awno zamontowany, wiszący w korytarzu i odzywający się przen ikliwym sygnałem aparat wciąż był rzadko używaną przez rodziców nowoś cią. Dzwon ili gdzieś raczej sporad yczn ie. Przeważn ie do wujka Mariana, do Nowej Żern icy (nie licząc sołtysa, był on jedyn ym posiad aczem telefonu w wios ce) i zazwyczaj bez jakiejś poważn ej potrzeby — ot, żeby zapytać, co tam nowego, zapowied zieć wizytę lub dowied zieć się, czy aby nowy właś ciciel naszego starego domu dobrze gospodarzy. Z nami też z rzadka kontaktowano się telefon iczn ie — czas em był to ktoś z pracy mamy lub ojca, ale w czterech przyp adkach na pięć można się było spod ziewać w słuchawce tubaln ego głosu wujka, który zapowiad ał, że razem z ciotką Grażyną i Niką przyjadą do nas w nied zielę, potrzeb ował kons ultacji z mamą w sprawie zdrowotn ej, więc telefon ował w imien iu swoim lub kogoś z sąsiad ów, a czas em
chciał sobie po pros tu pogad ać z sios trą albo szwag rem. Za oknem dopiero dniało i rodzice chyba jeszcze spali, ponieważ sygnał rozlegał się przez dość długi czas. Wreszcie usłys załem, jak drzwi ich pokoju otwierają się, a zaraz potem dobiegł do moich uszu zaspany głos ojca: — Halo? Potem zapad ła długa, dziwna cisza. Ktoś coś chyba mówił, ojciec tylko słuchał, aż wreszcie powied ział ledwie słyszaln ie: — Marian, przes tań, daj spokój… Chcesz może porozmawiać z Ireną? Przez moment czekał na odpowiedź, a następn ie dwa razy odezwał się nies pokojn ym: „Halo…?!”. Wszystko wskazywało na to, że ktoś po drug iej stron ie po pros tu odłożył słuchawkę. Ojciec postał jeszcze przez jakiś czas bez słowa, aż wreszcie zrob ił to samo, co jego rozmówca, i po upływie kolejn ych kilkud zies ięciu sekund wrócił do sypialni. Zastan awiałem się właś nie, czy to możliwe, żeby wujek zadzwon ił do nas tak wcześ nie (zawsze robił to po połud niu), gdy zza ściany dobiegł najp ierw podn iesiony głos mamy, a późn iej — o ile dobrze pamiętam — pierws zy raz w życiu usłyszałem, jak płacze. *** Moja mama była dzielną i twardą kobietą, która wraz z dwójką rodzeńs twa przez więks zość dziecińs twa wychowywała się w maleńkiej, bieszczadzkiej wios ce, położon ej niecałe trzyd zieś ci kilometrów na połud nie od Ustrzyk Doln ych. Nowa Żernica w gmin ie Lutowis ka posad owiona była w dług iej, dość głęb oko wciętej dolinie, więc warunki do gospod arzen ia nie należały do najleps zych, ale mój dziad ek zawsze powtarzał: „Lepiej na swoich kamien iach niż na cudzych czarn oziemach”. Było to powied zen ie chyba dość przewrotne i od kiedy jako tako udało mi się pojąć jego sens, zacząłem zastan awiać się, na ile dla rodziny mojej mamy te ziemie były „swoje”, a na ile czarn oziemy, na których wzras tali od maleńkoś ci, stały się „cudze” tylko przez to, że kilka lat po wojn ie ktoś z wierchuszki bratn iego mocars twa z cepami w skrócon ej nazwie wymyś lił sobie zmianę gran ic. Nig dy nie udało mi się dojść do kons truktywn ych wnios ków w tej sprawie, ale biorąc pod uwagę trudne warunki uprawy ziemi, brak infras truktury oraz surowy klimat, trzeba chyba założyć, że dziadkowie robili wszystko, żeby zapuś cić w nieurod zajn ej gleb ie Nowej Żern icy korzen ie i wiele wskazuje na to, że przyn ajmniej po częś ci zdołali to uczyn ić. „Ziemia zawsze swoich pozna — zwykł mawiać dziad ek do
swojej żony i dzieci. — Kto ją ukocha, temu ona odpłaci z nawiązką i jemu przyjazną będzie”. Jedn ak ani moja mama, ani jej dwaj bracia — Marian i Wies ław — nie zamierzali weryfikować prawd ziwoś ci tych słów dłużej niż to konieczne i przys ięg ali sobie nawzajem, że czmychną stamtąd przy najb liżs zej nadarzającej się okazji. Jedn ak, jak to w życiu bywa, człowiek strzela, a los kule nosi. *** Tak naprawdę jedyn ym, któremu udało się (choć nie do końca jestem pewien, czy to właś ciwe okreś len ie) na zawsze wyjechać z Nowej Żern icy, był najs tars zy z rodzeńs twa, wujek Wies iek. Na początku lat sześćd zies iątych dostał wezwan ie do wojs ka, a mniej więcej mies iąc po przys ięd ze zgin ął na polig on ie gdzieś w południowo-zachodn iej Pols ce na skutek — jak informowało oficjalne pismo wystos owane przez armię — nies zczęś liwego wypadku. Pismo dotarło do Nowej Żern icy dopiero kilka dni po pogrzeb ie, ale dziad ek ani myślał odpuś cić. Pojechał do jedn ostki, w której służył jego pierworodny, i prób ował dowied zieć się czeg oś o śmierci syna, a także zrob ić wszystko, by sprowad zić trumnę na nasz miejs cowy cmentarz. W drug iej sprawie niczego nie wskórał, natomiast w pierws zej najp rawd op od obn iej tak, ponieważ nie było go w domu prawie przez kwartał, a wrócił dość mocno utykając (nig dy potem nie chod ził już normalnie) i z twarzą noszącą niezag ojone jeszcze ślady ciężkiego pobicia. Wcześ niej, po wojn ie i przez następne lata, zdawało się, że dziad ek — mimo tego, co cała rodzina wycierp iała w wyniku przes ied leńczej Akcji H-T — daje nowej wład zy coś w rodzaju kred ytu zaufan ia, ale jego poglądy uleg ły diametraln ej zmian ie, od kiedy zaczął utykać. Ucin ał każdy temat związany z polityką, a czas ami tylko, po paru głębs zych, mamrotał w tym kontekś cie coś pod nosem o skurwys yn ach, band ytach i mord ercach jego syna. A gdy wytrzeźwiał, mieszkał nad al spokojn ie w swojej Nowej Żern icy, ciężko pracował i nie musiał użerać się z tymi, których nagle zaczął tak bard zo nien awid zić. I miał nadzieję, że tak będzie już zawsze. Ale dwoje dzieci, które mu jeszcze pozos tały, miało zupełn ie inne plany… *** Wujek Marian przeżył dość ciężko śmierć stars zego brata, ale z czas em zdołał się jakoś po niej otrząs nąć. W sześćd zies iątym piątym postan owił kontyn uo wać edukację w Techn ikum Mechan iczn ym imien ia Karola Świerczews kiego w Sanoku
(w tysiąc dziewięćs et dziewięćd zies iątym szós tym roku patron cudown ie zamien ił się w Grzeg orza z Sanoka). Dziad ek przyklas nął temu pomys łowi, zdając sobie sprawę, że czas nieu błag an ie bieg nie do przodu i bez nowoczes noś ci ani rusz, także w prywatn ym roln ictwie na niewielką skalę. Nie zwrócił jedn ak uwagi na fakt, iż główn ym zadan iem szkoły miało być kształcen ie kadr dla Sanockiej Fabryki Autobus ów „Autos an”. Plany wujek miał ambitne. Pod koniec szkoły zaczął już rozg ląd ać się za mieszkan iem, które mógłby wynająć. Odbywał praktyki w fabryce, a — co za tym idzie — na dobrą sprawę zagwarantowano mu już całkiem atrakcyjne jak na owe czasy zatrudn ien ie. Był zdolny, lubiany i na tyle bezczelny, by nawet zacząć myśleć o studiach na Wydziale Mechan iczn ym Wyżs zej Szkoły Inżyn iers kiej w Rzes zowie (gdyby mu się udało, jako pierws zy w bliżs zej i dals zej rodzin ie zdob yłby wyżs ze wykształcen ie). Los jedn ak nieco inaczej poniósł kule wystrzelone przez wujka Mariana i mieszkająca w gospod ars twie położon ym po drug iej stron ie drogi w Nowej Żern icy Grażynka Lach w paźd ziern iku tysiąc dziewięćs et sześćd zies iątego ósmego roku stała się synową dziadka, a niecałe pięć mies ięcy późn iej urod ziła mu śliczną wnuczkę. *** Mniej więcej w tym samym czas ie mama rozp oczęła naukę w liceum medyczn ym w Kroś nie. Wcześ niej wygląd ało na to, że to właś nie ona zostan ie na gospod arce razem z moim dziadkiem i babcią, jedn ak gdy wujek Marian złożył prawie już rozwinięte do lotu skrzyd ła i zdep on ował je w domu swojej świeżo poślub ion ej żony, okazało się, że nies pod ziewan ie otwiera się szansa dla najmłods zej z rodzeńs twa, Ireny. Jej brat zdawał sobie sprawę z ogromu obowiązków, jakie na nim spoczną, ale dokładn ie pamiętał o swoich nied awn ych marzen iach, zatem nie czyn ił sios trze żadnych wymówek — przeciwn ie, wspierał ją i zapewn iał, że da sobie ze wszystkim radę. Wprawd zie ojciec Grażynki już nie żył, a matka była słab ego zdrowia, ale na szczęś cie moi dziadkowie trzymali się całkiem nieźle, więc wujek Marian, który teraz miał być główn ym gospod arzem w dwóch zagrod ach, posiad ał pods tawy do tego, żeby z optymizmem spog ląd ać w przys złość. Jego najb liżs zym przyjacielem był poznany w sanockim techn ikum niejaki Barnaba Pskit. Trudno powied zieć, pod wpływem jakich używek jego rodzice wpad li na taką właś nie koncepcję połączen ia imien ia z nazwis kiem, ale przecież nie świadczy
o nas to, co w dowod zie, i z pewn oś cią doskon ale wied ziała o tym młods za sios tra Mariana. Barn ek (tak zawsze zwracał się do niego mój wujek) był dość wysokim, całkiem przys tojn ym szatyn em o zielon ych, trochę rozmarzon ych oczach. Był też świadkiem na ślub ie Grażyny i Mariana, a także ojcem chrzestn ym ich pierworodn ej i — jak się późn iej okazało — jedyn ej córki, Moniki. Najleps zą przyjaciółką, powierniczką i sąsiadką Grażynki była Irena, więc zarówno podczas pierws zej, jak i drug iej uroczys toś ci stała u boku Barn aby Pskita. I tak już im zostało. Barn ek pochod ził z Sanoka, Irena mieszkała w intern acie w Kroś nie, odleg łość nie była więc duża, dlatego uczucie, które wybuchło pomięd zy nimi, mogło rozwijać się bez przes zkód. Po dwóch latach Pskit się oświadczył, a para oficjaln ie została narzeczeńs twem. Ślub i wesele zaplan owano na sobotę trzeciego czerwca tysiąc dziewięćs et sied emd zies iątego drug iego roku. Już na początku owego roku młod zi upatrzyli sobie mieszkan ie do wynajęcia w Sanoku — samod zielne piętro dość przes tronn ego, wolno stojącego domu — które miało zwoln ić się z początkiem wakacji. Uzgodn ili z mieszkającymi na parterze właś cicielami cenę za wynajem, wpłacili zadatek i z niecierp liwoś cią oczekiwali czerwca, który nads zedł, nie przyn osząc z sobą zbyt dobrych zdarzeń. Pskit pracował już wtedy w „Autos an ie”, jego narzeczona miała nieb awem ukończyć szkołę; w sanockim szpitalu dostałaby pracę bez trudu, trzeba więc było tylko cierp liwie czekać, w międ zyczas ie przyg otowując się do wesela, które ostateczn ie odbyło się zgodn ie z plan em. Zupełn ie niep lan owaną była natomiast śmierć świeżo upieczon ej teściowej Barn aby Pskita. Matka Ireny wzięła na sieb ie więks zość przyg otowań do zaślub in córki i choć roboty był huk, to dawała sobie radę tak, jakby nagle odmłodn iała co najmniej o dwad zieś cia wios en. Cały czas żartowała, dogad ywała innym i dogląd ała wszystkiego, wsad zając nos w każdy garn ek, niezależn ie od tego, czy było to konieczne, czy zupełn ie niep otrzebne. W nied zielę czwartego czerwca, wieczorem, gdy było już po całym zamies zan iu, kończyła porządki w kuchni i przen os iła pozos tałe po weselu jedzen ie do piwn icy. Taszcząc garn ek z rosołem, potknęła się i runęła w dół po kamienn ych schod ach, skręcając sobie kark. Córka podobno bard zo rozp aczała po śmierci matki, ale ja nie mogę tego pamiętać, bo nie było mnie wtedy jeszcze na świecie. *** Kiedy dziewiętn as tego listop ada tysiąc dziewięćs et osiemd zies iątego czwar-
tego roku wsłuchiwałem się w dobieg ające z sąsiedn iego pokoju pełne żalu szlochan ie mojej mamy, byłem odrętwiały z przerażen ia. Wspomin ałem już wcześ niej, że była dzielną kobietą. Po trag iczn ej śmierci matki wraz z mężem podjęli decyzję, że rezyg nują z wcześ niejszych plan ów i przep rowadzają się do Nowej Żern icy, żeby pomóc w gospod ars twie ojcu, który zupełn ie się rozkleił. Bez pomocy matki i mając u boku tatę w kieps kim stan ie, Marian nie miał szans podołać gospod arzen iu na dwóch frontach. Pskitowie mieli się sprowad zić tylko na rok, ale ostateczn ie zostali na znaczn ie dłużej. Było ciężko, czas em zdawało mi się, że mój ojciec nie daje rady, ale mama zawsze była twarda; bywało nawet tak, iż sama musiała go podn os ić na duchu. I nig dy nie płakała. Nawet jak zmarł dziad ek. Ale dziewiętn as tego listop ada tysiąc dziewięćs et osiemd zies iątego czwartego roku zupełn ie się posyp ała. Leżałem z sercem sparaliżowan ym strachem, prób ując wyłowić z półs łówek, westchnień i urywan ych zdań coś, co mógłb ym dopas ować do takiego zachowan ia mojej mamy, ale najwid oczn iej ojciec tulił ją w ramion ach albo przykrywała twarz dłońmi, bo niczego nie udało mi się zrozumieć. Przez następn ych kilkan aś cie minut płakała, a ojciec prób ował ją uspokoić, aż wreszcie zaczęli się kłócić. 2. Barn aba Pskit zrezyg nował z pracy w „Autos an ie” i znalazł zatrudn ien ie w Ustrzykach Doln ych, jako kierowca w miejs cowym PKS-ie, natomiast jego żonę przyjęto do pracy w ośrodku zdrowia w Lutowis kach. Nie można powied zieć, że im się przelewało, ale też nie cierp ieli ubós twa. Do pracy na roli czas em musieli dokładać, ale dzięki pańs twowym etatom przyn ajmniej mieli z czego. Wujek Marian początkowo zarzekał się, że porad zi sobie na roli, ale gdy kilka razy musiał chować honor do kies zeni i pros ić o finans ową pomoc szwag ra i sios trę, wreszcie uległ ich namowom i znalazł pracę w Pańs twowym Gospod ars twie Roln ym w Lutowis kach. Wspomniałem już, że w sześćd zies iątym dziewiątym na świat przys zła córka Mariana i Grażynki. Wspomniałem też, że miała na imię Monika, ale nie jest to do końca prawda. Fakt, takie imię miała w oficjaln ych dokumentach, lecz na dobrą sprawę nikt się w ten spos ób do niej nie zwracał. Na jej chrzcin ach dziad ek cichaczem trochę sobie podp ił w kuchni i zaczął robić przy stole awanturę, twierd ząc, że nie pozwoli na to, aby imię jego pierws zej wnuczki zaczyn ało się od liter „M” i „O”. — Po moim trup ie! Toście mi nie lada nies pod ziankę zrob ili. Nie dość, że mi
cały czas moja noga przyp omina tych skurwys yn ów i band ytów, to jeszcze za każdym razem mam o nich wspomin ać, jak będę mówił do wnuczki?! Babcia, która wtedy miała jeszcze przed sobą jakieś trzy lata życia, prób owała go jakoś pohamować, twierd ząc — nie bez racji zresztą — że przecież wied ział wcześniej o tym imien iu i teraz jest już za późno, ale w dziadka jakby wstąp ił demon. — Będę ją nazywał Nika, ot co! — oznajmił wreszcie, lekko bełkocząc. — I niech no tylko ktoś sprób uje się przy mnie zwrócić do niej inaczej, to popamięta! Żeby nie podg rzewać napiętej atmosfery, wszys cy skwap liwie przys tali na ultimatum dziadka, chociaż już i tak wstyd był przed zapros zon ymi gośćmi, bo w tamtych czas ach nie pito raczej alkoh olu na chrzcin ach. W ten spos ób Monika została Niką. Przez długi czas nikt przy dziadku nie zwrócił się do niej prawid łowo, aż w końcu imię Nika przylgnęło do dziewczynki tak mocno, że prawie zapomniano, jakie rzeczywiś cie jest wpis ane w dokumentach. Trzyd zies tego wrześ nia sied emd zies iątego trzeciego roku, gdy do terminu narodzin dziecka Ireny i Barnka pozos tały jeszcze prawie dwa mies iące, rodzina zebrała się na obied zie i zaczęła rozp rawiać na temat imien ia dla przys złego jej członka. Przez dłużs zy czas rozp atrywano różne prop ozycje, aż w końcu ustalono, że jeśli to będzie dziewczynka, dostan ie imię po nieżyjącej już wtedy babci Anieli. Z chłopcem był więks zy prob lem. Dziad ek zaprop on ował, aby dać mu Wies ław, po zmarłym wujku, ale ta prop ozycja została natychmiast odrzucona przez Irenę — stwierd ziła, że przecież wychowywali się razem z Wieśkiem i nie mogłaby tym samym imien iem zwracać się do swojego syna. Sprawa chwilowo utknęła w martwym punkcie, a nieco urażony dziad ek, chcąc zmien ić temat, zapytał, dlaczego wszys cy, włączn ie z nim, nazywają Nikę w taki dziwny spos ób, skoro na chrzcie dano jej inaczej. Było sporo śmiechu, ale nowe imię tak mocno zdążyło już przylgnąć do dziewczynki, że nawet nie prób owano całej sprawy odkręcać. Można powied zieć, że w tej rodzinn ej scence poniekąd brałem już udział, ponieważ to właś nie o moim imien iu miano zadecyd ować. Tego dnia się nie udało, ale niecały tydzień późn iej, w sobotę szós tego paźd ziern ika, dziad ek, dłub iąc coś tam w swojej komórce, słuchał radia (na moje nies zczęś cie), w którym nadawano właśnie wywiad z zapros zon ym gościem o dziwn ym imien iu. — Wieńczys ław, to prawie jak Wies ław! — krzyczał dziad ek, zmierzając truchtem w stronę domu. — Prawie jak Wies ław, ale jedn ak inaczej! Znam dobrze tę historię, bo rodzice opowiad ali mi ją wiele razy, od najmłod-
szych moich lat poczyn ając. I muszę powied zieć, że choć bard zo kochałem dziadka, to jedn ak nig dy mu nie wybaczyłem tego pomys łu. Wieńczys ław Pskit. Litoś ci! Miałem też trochę żalu do mamy, ale do ojca — ani trochę. Nawet jeśli zgod ził się po częś ci dlatego, żeby nie być jedyn ym dziwaczn ie nazywającym się członkiem rodziny, to jakoś tam jestem w stan ie go zrozumieć. Wieńczys ław Pskit, syn Ireny i Barn aby. Gdyby nie Nika, to w szkole by mnie zjed li na podwieczorek za samo bycie takim dziwoląg iem. Ale ona była ode mnie — i od moich rówieś ników, którzy próbowali mi dokuczać — stars za o ponad cztery i pół roku. Było kilka prób ośmies zenia mnie, ows zem, ale praktyczn ie kończyły się one szybciej, niż zaczyn ały. A to wszystko dzięki Nice właś nie, która natychmiast (albo najp óźn iej po lekcjach w szkole w Lutowis kach) pojawiała się nie wiad omo skąd i temat był natychmiast ucin any jak nożem. Była wysoka i silna, więc nie muszę dodawać w jaki spos ób. Wychowywaliś my się razem, zajmowała się mną od maleńkoś ci i była dla mnie jak sios tra. Nig dy nie odmówiła wspóln ej zabawy, pokazywała mi świat i uczyła, jak się bić, gdy miałem sied em czy osiem lat. Mieliś my nied aleko naszych domów kilka świetn ych kryjówek, które razem zbud owaliś my i gdzie spęd zaliś my mnós two czasu. Byłem przy niej małym i głup im smarkiem, ale wiem, że skoczyłaby za mną w ogień. To, że ja zrob iłb ym dla niej to samo, jest chyba oczywis te. *** W ponied ziałek dziewiętn as tego listop ada tysiąc dziewięćs et osiemd zies iątego czwartego roku, leżąc na łóżku i słuchając zza ściany podn ies ion ych głos ów rodziców, myślałem o Nice. Myślałem też o plas tikowych nartach, które leżały wtedy schowane w szafie rodziców. Miały być prezentem na moje jeden as te urod ziny, a ja udawałem, że nic na ich temat nie wiem. W Ustrzykach wybud owali nied awno, na Kamienn ej Laworcie, prawd ziwy wyciąg, a ja, kład ąc się spać poprzedn iego wieczora, marzyłem, że najb liżs zej zimy Nika przyjed zie do nas i wybierzemy się tam we dwoje. W Żern icy jeźd ziliś my sporo (i całkiem nieźle) na drewn ian ych nartach, które zrob ił dla nas dziad ek, ale to przecież nie to samo, co na prawd ziwym wyciągu, gdzie nie trzeba dziewięćd zies ięciu procent czasu spęd zać na mozoln ym podchod zen iu pod górę. Rejes trowałem poszczeg ólne słowa mamy, która twierd ziła, że nie powin ien em tego dnia jechać do Żern icy, ojciec był odmienn ego zdan ia. — On ma już prawie jeden aś cie lat! — mówił podn ies ion ym głos em.
— Przecież takie rzeczy go nie ominą w życiu. Nie możemy go zawsze trzymać pod klos zem. — Zawsze nie będziemy mogli, i dobrze, ale teraz jeszcze powinn iś my — upierała się mama. — Będzie miał do nas o to późn iej żal! Dlaczego jesteś taka uparta?! — Zrozum, Barn aba… — Skoro mama tak powied ziała do ojca, to sytuacja była naprawdę poważna, ale ja już ich dłużej nie słuchałem. Wystarczyło mi to, co usłyszałem na początku sprzeczki. Leżałem na plecach, z półp rzymkniętymi oczyma, a pod powiekami przewijały mi się obrazy, jak kadry filmu puszczon ego w przys pies zon ym temp ie, obrazy, które tak wiele dla mnie znaczą. Nika pomag ająca mi wybud ować domek na drzewie, wcierająca liść babki w puchn ące po ukąs zen iu pszczoły miejs ce na szyi, Nika pokazująca mi, jak się skręca na nartach, przewracająca się po wywrotce i cała w śniegu, zaśmiewająca się do rozp uku. Śpiewająca kolędę w kościele w Boże Narod zen ie, kąpiąca się ze mną w strumien iu w upalny lipcowy wieczór i przyznająca się, że to ona zbiła szybę w domu wujka, choć przecież to ja kopn ąłem piłkę. Nika pomag ająca moim rodzicom podczas żniw, pokazująca mi jesien ią, jak upiec ziemn iaki w ognis ku, i odkręcająca boczne kółka w moim dziecięcym rowerku, żebym mógł pojechać „normaln ie, na dwóch, jak prawd ziwy facet” — tak powied ziała, a ja naprawdę czułem się przez moment jak doros ły. To był taki film na niby, wyświetlający się tylko w wyobraźni, ale moje oczy zmęczyły się bard zo szybko i straszn ie piekły. Nie mogłem dalej ogląd ać. Czułem tylko, że łzy jedna po drug iej ciekną mi z zewnętrzn ych kącików oczu i spływają na poduszkę po obu stron ach głowy. Ale nie płakałem. Chciałem być jak prawd ziwy facet. *** Dziad ek zmarł na początku tysiąc dziewięćs et osiemd zies iątego trzeciego roku, więc rodzice mogli wreszcie przyn ajmniej częś ciowo zrealizować swoje plany sprzed ponad dzies ięciu lat i zamieszkać w mieś cie. Zrezyg nowali z przep rowadzki do Sanoka przede wszystkim ze względu na to, że nie chcieli oboje zaczyn ać wszystkiego od początku, ale chyba równ ież dlatego, że przywykli do okolic. Ojciec nie musiał zmien iać pracy, mama po kilku mies iącach dojeżd żan ia do Lutowisk została zatrudn iona w szpitalu w Ustrzykach Doln ych. Ja też nie mogłem narzekać. Żern ica liczyła około trzyd zies tu gospod arstw, więc do szkoły trzeba było dojeżd żać kilka
kilometrów. Teraz wystarczyło zbiec po schod ach i przejść przez ulicę. Ale trochę narzekałem. Przede wszystkim dlatego, że tęskn iłem za Niką, kolegami i wios ką, w której się wychowałem i która podob ała mi się o wiele bard ziej niż mias to. Na początku było jeszcze znoś nie, bo rodzice mieli kłop ot ze sprzed ażą odzied ziczon ego po dziadku gospod ars twa i do Żern icy jeźd ziliś my prawie w każdy weekend, na który skład ała się wolna sobota. Jedn ak wreszcie napatoczył się kupiec i wizyty na wsi wiązały się już tylko z odwied zin ami u wujos twa, przez co zdarzały się znaczn ie rzad ziej. Kiedy wracałem myślami do śmierci dziadka i do tej całej ceremon ii związan ej z pogrzeb em, zawsze zaczyn ało mi brakować powietrza. Pamiętałem martwe, niby podobne do dziadka, ale jedn ak zupełn ie inne i trochę jakby obce, ciało leżące w pokoju, w którym spęd ziliś my razem tyle czasu, śmiejąc się, jedząc wspóln ie obiady, ogląd ając telewizję (najb ard ziej pamiętałem piłkars kie mistrzos twa świata w Hiszp an ii w osiemd zies iątym drug im) czy grając w szachy albo w karty na upieczone wcześ niej przez mamę cias teczka. Dziad ek leżał poważny w wielkiej trumn ie, miał na sobie czarny garn itur, a jego białe, złączone na brzuchu ręce oplatał drewniany różan iec. Wokół paliły się świece i piętrzyły stosy przyn ies ion ych przez ludzi kwiatów. Kobiety na zmianę to odmawiały jakieś nieznane mi monotonne modlitwy, to śpiewały żałobne pieś ni, a ja sied ziałem na krześ le, w kącie, obok Niki, i prób owałem zrozumieć to, co się wokół mnie dzieje. Kręciło mi się w głowie. Nie wiem, czy z emocji, czy z braku świeżego powietrza, zamiast którego otaczała mnie gęsta, zawies is ta i duszna woń kwiatów, zmies zana z zapachem wosku, ciał żałobn ików i zwłok dziadka. Co ciekawe, nagle przes tałem mieć żal o to, że wybrał dla mnie takie bezn ad ziejne imię, a zacząłem o to, że tak po pros tu nas zostawia. *** Gdy leżałem w swoim pokoju, podś wiad omie rejes trując gasnącą już powoli sprzeczkę rodziców, znów czułem duszn ość, ale tym razem niezwiązaną ze śmiercią dziadka, a z tym, co mnie czekało w najb liżs zym czas ie. Zastan awiałem się, czy tym razem będzie tak samo i czy uda mi się przez to jakoś przejść ze świad omoś cią, że będę ją widział po raz ostatni. Dręczyły mnie okropne obawy, ale czułem się o wiele stars zy i dojrzals zy niż w momencie, gdy usłys załem dzwon ek telefonu. Nie interes owało mnie to, czy mama ostateczn ie zgod zi się na mój wyjazd do Żern icy, na pogrzeb Niki. Wied ziałem, że jeśli będzie trzeba, to pójdę na piechotę, mimo że musiałb ym przejść prawie trzyd zieś ci kilometrów. Właś nie wtedy usłys za-
łem, głos zza ściany: — Masz rację, Barn ek. Do dziś żałuję, że nie byłam na pogrzeb ie Wieśka i gdybym miała wtedy taką możliwość, a rodzice by mi na to nie pozwolili, to chyba nigdy bym im tego nie wybaczyła. Nied ługo potem usłys załem, że drzwi ich pokoju się otwierają. Szybko przewróciłem poduszkę na drugą stronę i otarłem rękawem piżamy resztki łez, a potem odwróciłem się do ściany. Skrzypn ęły moje drzwi, ktoś bezs zelestn ie pods zedł do łóżka i usiadł na jego brzegu. Potem poczułem dłoń na ramien iu. — Wieńczyk, obudź się. — Słys załem, że głos ojca bard zo drży. — Obudź się, synku, bo muszę ci powied zieć coś bard zo ważn ego… 3. Wyjechaliś my z Ustrzyk dopiero wieczorem, ponieważ mama musiała być tego dnia w pracy. Ojciec zadzwon ił do PKS-u i załatwił sobie jakoś zastęps two na dwa dni, a potem poszedł do kwiaciarni, żeby kupić wiązanki dla Niki, oraz do szkoły, żeby poinformować o mojej nieo becn oś ci, przyn ajmniej do środy. Byłem wdzięczny rodzicom, że nawet nie zapytali, czy dam radę uczestn iczyć w lekcjach. Nie dałb ym. Pogoda tego dnia była paskudna. Od rana padał deszcz ze śnieg iem i bard zo mocno wiało. Ojciec po powrocie stwierd ził, że to pierws zy taki zimny dzień tej jesieni. A potem zadzwon ił do sołtysa Nowej Żern icy, żeby dowied zieć się czeg oś więcej o przyczyn ach śmierci Niki. Nie chciał zawracać głowy wujkowi Marian owi i cioci Grażyn ie. Zresztą pewn ie i tak by nie odeb rali. Mama wróciła po trzeciej i zrob iła obiad (choć chyba nikt z nas nie miał apetytu) i jak gdyby to był normalny dzień, usied liś my przy stole. Prawie w ogóle nie rozmawialiś my i prawie nic nie jedliś my. Ojciec już wcześ niej powied ział mi to, czego dowied ział się od sołtysa, teraz powtórzył to samo mamie, a ponieważ informacja była dość zdawkowa i raczej nikt nie zamierzał przy zastawion ym stole jej kontyn uować, więc temat natychmiast umarł. Zupełn ie jakby ktoś go przejechał ciężarowym ziłem. Gdy pozbieraliś my naczyn ia ze stołu i zanieś liś my je do kuchni, mama podejrzanie długo zmywała, a późn iej — całkiem nie w swoim stylu — nies pieszn ie szykowała nas do wyjazdu. Miałem wrażen ie, że wcale jej się nie spies zy do Żern icy i chociaż przes zło mi przez myśl, że może wujek i ciocia potrzeb ują naszej obecn ości, to chyba rozumiałem zachowan ie mamy. Sam przecież też bard zo się bałem tego wyjazdu.
Sołtys powied ział ojcu, że pogrzeb ma być następn ego dnia, czyli we wtorek, więc oczywis tym było, iż spęd zimy poza domem przyn ajmniej jedną noc. To dało mamie dodatkowe możliwoś ci odwleczen ia wyjazdu, ale wreszcie o dziewiętn as tej z minutami wsied liś my do naszej „beczki” i ruszyliś my sprzed bloku. *** Temp eratura spad ła poniżej zera, a padający przez cały dzień śnieg z deszczem zamien ił się w śnieg. Przyg ląd ałem się mias tu za szyb ami auta i myślałem o tym, że Nika nig dy już nie zobaczy świata pokrytego białym puchem, na który czeka się przez wios nę, lato i jesień, nie będzie śpiewała kolęd w kościele i nie pójd zie ze mną na narty. Ani w Żern icy, ani na Kamienną Lawortę, ani nig dzie indziej. Te myśli były bard zo dziwne i nie potrafiłem w nie uwierzyć. Oczywiś cie — jak chyba każdy w takiej sytuacji — miałem nadzieję, że to tylko zły sen, który za chwilę minie i — jak to zwykle bywa — jedn ak się nie obud ziłem. Kiedy wyjechaliś my z Ustrzyk, wydawało się, że sypie jeszcze bard ziej. Silne światła reflektorów tworzyły jasne tunele w wirujących i momentami oślep iających płatkach śniegu. Droga była biała, asfaltu w ogóle nie było widać i ciężko było dostrzec pobocza, ale ojciec prowad ził pewn ie (chociaż miałem wrażen ie, że mógłby jechać trochę szybciej). Parę razy autem lekko zarzuciło (prawd op od obn ie deszcz, który padał wcześ niej, zaczął zamarzać), ale ponieważ było ciężkie i duże, miało prawie nowe opony, a w dodatku prowad ził je zawod owy kierowca, to zagrożen ie, że wypadn iemy z trasy i wpadn iemy do rowu albo, co gors za, uleg niemy jakiemuś poważn iejs zemu wypadkowi, było właś ciwie żadne. Pomyś lałem wtedy, że trochę szkoda. Czteroletni merced es W123 — model popularn ie zwany „beczką” — był oczkiem w głowie ojca. Takie auta były wówczas rzadkoś cią na pols kich drog ach, a zwłaszcza w okolicach Ustrzyk Doln ych, ale ojcu udało się go odkup ić za dobrą cenę od kolegi jeszcze z czas ów techn ikum, z którym wciąż utrzymywali kontakt. Kolega ów sprowad ził auto do Pols ki, gdy wracał z kontraktu na Blis kim Wschodzie, a późn iej z chęcią odsprzed ał za całkiem przyzwoite pien iąd ze. Wydatek był spory, ale samochód właś ciwie niezawodny, a w dodatku dies el — co dla kierowcy PKS-u było rzeczą kluczową, ponieważ oleju napęd owego przy oszczędn ej jeźd zie autob us em można było zaoszczęd zić wystarczająco dużo, by nie wydawać już później niep otrzebn ie pien ięd zy na paliwo. Tak więc wszystko wskazywało na to, że cało i bez prob lemów dotrzemy do
celu. Doskon ały kierowca, sprawne auto zatankowane pod korek… W tym momencie prawie krzykn ąłem. Chwilę wcześ niej w zamyś len iu patrzyłem na hipn otyczn ie wirujące w świetle reflektorów śnieżynki, które nagle ułożyły się w twarz Niki, zbliżającą się z ogromną prędkoś cią w naszą stronę. To trwało ułamek sekundy, krzyk ugrzązł mi w gard le, ale pomimo że prób owałem wytłumaczyć sobie, że było to zwyczajne przywid zen ie, to jedn ak serce biło mi zdecyd owan ie zbyt szybko aż do chwili, gdy ojciec zatrzymał merced esa przed bramą pogrążon ego w żałob ie domos twa, którą zgodn ie z trad ycją pozos tawiono otwartą. Wujek Marian stał przy wejś ciu do domu i palił papierosa. Chciałem podejść i się z nim przywitać, ale mama delikatn ie chwyciła mnie za rękę i skierowała w stronę drzwi. Przyp omniałem sobie wtedy, że najp ierw należy iść do pomieszczenia, w którym znajd uje się trumna z ciałem. Tak robili wszys cy, którzy przychod zili do nas, gdy zmarł dziad ek. „To dla niego przede wszystkim tu są — tłumaczył mi wtedy ojciec. — Najp ierw trzeba przywitać się ze zmarłym, a dopiero potem można porozmawiać z domown ikami”. Przed domem stały może ze trzy samochody i jeden ciąg nik, dlatego zdziwiło mnie, że w środku jest tak wiele osób. Z trud em przep chnęliś my się przez korytarz, zmierzając w stronę gościnn ego pokoju, z którego dobieg ało dobrze mi już znane „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywan ie”. Kiedy stan ęliś my w progu, poczuliś my duszny zapach i równ ie duszące spojrzen ia wielu oczu, a śpiew umilkł w jedn ym momencie. Nie miałem jeszcze odwagi, by spojrzeć na Nikę. Idąc za przykład em rodziców, złożyłem swoją wiązankę kwiatów obok trumny, pośród dzies iątek podobn ych, i ukląkłem pomięd zy mamą a ojcem. Wied ziałem, że powin ien em się zacząć modlić, ale z głowy wyleciały mi wszystkie powtarzane dotąd tysiące razy pacierze. Byłem w tak dobrze znan ym mi domu, ale czułem się źle, niep ewn ie i najchętn iej bym stamtąd uciekł. Złap ałem się nawet na tym, że pośród otaczających trumnę cias nym kręg iem sied zących na krzesłach osób szukam tej, która zawsze dodawała mi otuchy, która sprawiała, że nawet w wieku kilku lat mogłem czuć się „prawd ziwym facetem”. Rozp łakałem się, wstałem i stamtąd wybieg łem. Przez zatłoczony korytarz, sień, aż przed dom, gdzie wujek Marian właś nie kończył palić papierosa. Gdy mnie zobaczył, wyrzucił nied op ałek, przyklękn ął i wziął mnie w ramiona. Zaraz potem płakaliśmy obaj. ***
Rodzice wyszli na zewnątrz jakieś pięć minut późn iej. — Gdzie Grażynka? — zapytała mama. — Jest z matką w naszym pokoju. — Wujek zdążył się już opan ować. — Wzięła proszki na uspokojen ie i stara się jakoś trzymać. — A ty? — Ja też wziąłem i też się staram. — Zaraz do niej pójdę, ale najp ierw powiedz, jak to się, na Boga, stało. Wiemy tylko, że… Wujek powstrzymał mamę gestem ręki. Za naszymi plecami wciąż kręcili się ludzie, to wchod ząc do domu, to znów go opuszczając. — Przejdźmy na chwilę do letn iej kuchni. Ruszył przod em, a my za nim. W pomieszczen iu chyba było nied awno palone, bo panowało w nim przyjemne ciep ło. Mama z ojcem i wujek Marian usied li przy stole, a ja zajrzałem pod kuchn ię, żeby zobaczyć, czy w palen is ku jest jeszcze choć trochę żaru. Domyś lałem się, że doroś li będą chcieli porozmawiać, więc uznałem, że zajmę się czymś innym, by nie zwracać na sieb ie ich uwagi, co mogłoby skutkować tym, że niczego bym się nie dowied ział. A przecież chciałem wied zieć, co dokładn ie stało się Nice. Znalazłem pod kuchenną płytą kilka żarzących się węgielków, zmiąłem parę stron „Tryb uny Ludu”, wrzuciłem do pieca i zacząłem na nie nakład ać drobne kawałki drewna. Okazało się, że sołtys miał prawid łowe informacje. Nika została poprzedn iego wieczoru przejechana przez należącego do PGR-u w Lutowis kach ciężarowego ziła. Tutaj, w bard ziej surowym, właś ciwie już górs kim klimacie od dwóch dni wieczorami popad ywał śnieg z deszczem, a z zapadn ięciem zmroku, podobn ie jak dziś w okolicach Ustrzyk, na asfalcie zaczyn ała się tworzyć wars tewka lodu. *** Zygmunt Mieln ik z rodzicami i trzema sios trami (podobn ie jak mama z rodziną) w pięćd zies iątym pierws zym został w ramach Akcji H-T przes ied lony z teren ów obecn ej Ukrainy do Lutowisk, które jeszcze wtedy znane były pod nazwą Szewczenko. Kiedy wujek Marian zaczął pracować w PGR-ze, Mieln ik był tam już zatrudniony. Szybko znaleźli wspólny język, a po kilku latach łączyło ich już coś na kształt przyjaźni. Odwied zali się czas em w domach, dzięki czemu i ja poznałem pana Zyg-
munta, którego natychmiast bard zo polub iłem. Zawsze uśmiechn ięty, chętn ie ze mną żartował i traktował jak kogoś o wiele stars zego, niż byłem w rzeczywis toś ci. Prawie jak równ ego sobie. W nied zielę Mieln ik cichaczem „pożyczył” sobie na kilka godzin ziła, żeby z lasu przywieźć trochę opału, bo wszystko wskazywało na to, że zima w gmin ie Lutowis ka zagoś ciła na dobre. To był dobry dzień na taką wyprawę, bo trudno było się spod ziewać, że w nied zielę i w taką pogodę milicja albo straż leśna będą zawracały sobie głowę zastawian iem sideł na drobn ych złod ziejaszków drewna. Ził był tylko w jedn ej trzeciej załad owany, ale zapadł już zmierzch, więc pan Zygmunt ruszył w drogę powrotną do Lutowisk. Las, w którym robił zaopatrzen ie na zimę, zaczyn ał się jakieś pięćs et metrów za Żern icą, więc wracając, Mieln ik przejechał koło naszego dawn ego domu i gospod ars twa wujka Mariana. Jakieś pięćdzies iąt metrów dalej jest dość ostry zakręt w prawo. Tuż za nim doszło do wypadku. Nika wracała od koleżanki, z którą wspóln ie przyg otowywały się do ponied ziałkowych lekcji. Obie były w pierws zej klas ie liceum i dojeżd żały do Ustrzyk Dolnych. Na początku roku szkoln ego moi rodzice zaprop on owali, żeby Nika zamieszkała u nas, ale ona stwierd ziła, że na razie sprób uje niczego nie zmien iać, żeby móc pomag ać rodzicom. Rano jechała z wujkiem do Ustrzyk, potem przes iad ała się w Lutowis kach na PKS i w godzinę była na miejs cu. Po połud niu był autob us do samej Żern icy, więc dzięki temu wracała w miarę szybko. Gazety pod kuchenną płytą już się zajęły, ogień zaczął lizać suche drewienka, a ja zastan awiałem się, czy jeśli Nika mieszkałaby u nas, to ciąg le by żyła, i równ ocześ nie słuchałem słów wujka. — Zygmunt twierd zi, że gdy minął zakręt, zobaczył ją leżącą nieruchomo na drod ze, w poprzek jezdni. Zaczął trąb ić i od razu nacis nął hamulec, ale, mimo że jechał najwyżej trzyd ziestką, ził wpadł w poślizg. Ponoć w ogóle nie zwoln ił i to jest akurat możliwe, bo opony ma łyse jak kolano, prawie w ogóle nie widać na nich bieżn ika. Wujek westchnął ciężko, a potem przerwał, jakby zapadł w jakiś letarg. Ockn ął się z niego po jakiejś minucie i odchrząkn ął. — Nika leżała nieruchomo w poprzek jezdni — powtórzył, zapewne zupełn ie nieś wiad omie. — Ponoć w ogóle się nie ruszała, jakby straciła przytomn ość albo… No, wiecie, jakby spała lub była nieżywa. Mama nies pokojn ie porus zyła się na krześle. — Zresztą lekarz mówił, że to prawd op od obne — dodał wujek.
— Że co jest prawd op od obne? Że nie żyła, kiedy Mieln ik ją potrącił? — W głos ie ojca zabrzmiało nied owierzan ie. — Lekarz z pogotowia stwierd ził, że to prawd op od obne. A Zygmunt jej nie potrącił, tylko… — Jaki lekarz? — wtrąciła się mama. — Kown acki, Kowińs ki, nie pamiętam dokładn ie… — Kowieńs ki — poprawiła. — Znam go. Nie był czas em pijany? Jest dobry, ale jak sobie wypije… — Nie — stan owczo odparł wujek Marian. — Na pewno nie. Jestem tego pewien. — Ale jak to „nie potrącił”? — ojciec wrócił do zawies zon ego wątku rozmowy. Popatrzyłem na brata mamy. Sied ział ze spuszczoną głową i wydawało mi się, że jego ciałem wstrząs nął bezg łoś ny szloch. Gdy podn iósł wzrok, zobaczyłem, że jego zaczerwien ione oczy lśnią od łez. — Zygmunt hamował, prób ował skręcać, ale ten cholerny gruchot jechał na wprost, rozumiecie? No i po pros tu przejechał przedn im lewym kołem po brzuchu Niki, zanim udało mu się wreszcie jakoś zatrzymać… *** Ogień rozp alił się na dobre i przez dłużs zy czas w pomieszczen iu było słychać tylko jego buzowan ie i skwierczen ie płon ącego drewna. Wygląd ało na to, że żadne z moich rodziców nie wie, co teraz powied zieć, a ja z emocji drżałem na całym ciele, bo zdołałem wyobrazić sobie całą scenę aż nadto wyraziś cie. — Mam tylko nadzieję, że nie cierp iała… — powied ział wujek prawie szeptem, jakby kończąc to, co usłys zeliś my wcześ niej. To obud ziło mamę z letargu. — No ale co dalej? — spytała. — Przecież skoro są wątp liwoś ci co do okolicznoś ci śmierci Niki, to trzeba by zrob ić sekcję. Przecież nie spos ób uwierzyć w to, że zmarła nagle na środku drogi… Przecież Zygmunt mógł to wszystko zmyś lić… Wujek spojrzał na nią zmęczon ym wzrokiem, a późn iej położył dłoń na jej ramieniu. — Irena, znam Zygmunta nie od wczoraj. Wiem, że nie kłamie, i wiem, że tego nie chciał. Cierpi teraz pewn ie tak samo, jak my wszys cy, a może nawet bard ziej, bo czuje się najbard ziej winny tego, co się stało. Ani sekcja, ani dodatkowe zarzuty nie podn iosą Niki z trumny. Trzeba być człowiekiem. Lekarz stwierd ził, że straciła przy-
tomn ość i upad ła na szosę, bo znalazł siniec na boku twarzy. Odciś nięty ślad na zmrożon ym śniegu też to potwierd zał, więc taką wers ję przyjmujemy. Milicja wpis ała to do papierów. Poza tym… Mama spojrzała na wujka pytająco. — Poza tym taka wers ja jest całkiem prawdop od obna — skończył. Ojciec pokręcił głową z nied owierzan iem. — Co ty, Marian? Przecież Nika jest… to znaczy… była sprawną, młodą dziewczyną. Sądzisz, że mogła się poślizgnąć, upaść i tak uszkod zić głowę, by stracić przytomn ość? — Przecież każd emu to się może zdarzyć, Barn ek — odparł wujek. — Ale nie o to chod zi. Irena, posłuchaj… — zwrócił się do mamy. — Zastan awialiś my się z Grażynką w ubieg łym tygod niu, czy do cieb ie nie zadzwon ić z prośbą o radę w sprawie Niki. Ostatn io była jakaś słaba, blada, apatyczna. Dwa razy w ciągu tygod nia zasłab ła, raz straciła przytomn ość. Mama wstała i zaczęła nerwowo chod zić po pomieszczen iu. — Wiem, powinn iś my to byli zrob ić, może wysłać ją na badan ie krwi, ale sama rozumiesz… miała piętn aś cie lat, doras tała, takie rzeczy chyba zdarzają się dziewczętom w jej wieku…? — Wujek wodził za mamą oczyma, w których zobaczyłem lęk pods zyty nadzieją. I nie zawiódł się. Niezależn ie od tego, co tak naprawdę mama czuła w głębi duszy, odparła: — Tak, to normalne w wieku doras tan ia. Sama też pewn ie bym poczekała, żeby nie wzbud zać fałs zywego alarmu. *** Kiedy wyszliś my we czwórkę z letn iej kuchni, skierowaliś my się w stronę domu. Wujek powied ział, że wypali jeszcze jedn ego, i został na dworze. Trochę mu zazdroś ciłem; też wolałb ym jeszcze pobyć na zewnątrz i popatrzeć na sypiący coraz gęściej śnieg. Nie chciałem znów wchod zić do środka i po raz kolejny wdychać duszny zapach świec, kwiatów i ludzi, ale wied ziałem, że muszę zmierzyć się ze swoją słab oś cią. Przecież jeszcze rano byłem gotów przemierzyć drogę z Ustrzyk na piechotę, a teraz byłem o krok. „Musisz być jak prawd ziwy facet” — zabrzmiało gdzieś z tyłu głowy, więc posłuszn ie wszed łem najp ierw do sieni, a późn iej zacząłem przemierzać korytarz. Teraz stały w nim tylko dwie osoby. Mama otworzyła drzwi do sypialni wujos twa z zamiarem podjęcia skazan ej
z góry na niep owod zen ie próby podn ies ien ia na duchu cioci Grażyny, a ojciec położył dłoń na moim ramien iu. — Pójść tam z tobą, Wieńczyk? — zapytał. — Nie, tato. Chyba sam dam radę. Skin ął głową, a ja niep ewn ym krokiem wszedłem do pokoju gościnn ego. Było mniej osób niż przedtem. Zajętych było może dzies ięć krzes eł. Omiotłem wzrokiem sied zących na nich ludzi. Kilka stars zych kobiet, dwie koleżanki Niki, jeszcze z pods tawówki, Iwona, u której moja sios tra cioteczna była tuż przed śmiercią, i jeden nieznajomy mężczyzna mniej więcej koło pięćd zies iątki. Odmawiali różan iec jak mantrę, a ja poczułem dobrze znaną mi duszn ość. Te kwiaty śmierd ziały okropnie. „A może to już Ona? — przeb ieg ło mi przez myśl. — Nie, chyba za wcześnie…”. Za to żywych czułem na pewno. No i te świece, które dopełn iały całoś ci. Drgnąłem, gdy zegar zaczął bić dzies iątą. Spojrzałem w jego kierunku, lekko zaskoczony, ponieważ gdy zmarł dziad ek, mama zatrzymała wszystkie, które były w domu. Widoczn ie o tym nie pomyś leli, a może w domu cioci nie było takiego zwyczaju? Natomiast zasłony w oknach były zaciąg nięte tak, jak należy; wcześ niej zwróciłem uwagę, że lustro w przedp okoju zgodn ie z trad ycją także zasłon ięto. Dziwne, o czym się myśli w niecod zienn ych sytuacjach. Nika leżała pośrodku pokoju. Była ubrana w beżową sukienkę i błyszczące czarne buty. Jej szczup ła sylwetka była taka jak zwykle i, na szczęś cie, nie było widać żadn ych obrażeń po tym, jak przejechało po niej koło ważącego kilka ton ziła. W dłon iach miała różan iec, taki sam, jaki trzymał w zeszłym roku dziad ek. Przez chwilę zastan awiałem się, czy to może być ten sam, ale zaraz zrug ałem sam sieb ie za włas ną głup otę. „Przecież tamten dziad ek ciąg le ma w rękach” — pomyś lałem. Jasnob rązowe włosy Niki splecione były w warkocz i spoczywały luźno na jej prawym barku. Wygląd ała śliczn ie. Miałem wrażen ie, że lekko się uśmiecha (być może to przez nied omknięte wargi, pomięd zy którymi widziałem zęby). Miała zaróżowione policzki (pewn ie ktoś zrob ił jej makijaż), a w uszach swoje ulub ione srebrne kolczyki. Jedyne, co trochę przerażało w wygląd zie Niki, to lekko uchylone powieki, pod którymi było widać nieznaczn ie błyszczące białka, więc postan owiłem, że nie będę więcej patrzył na jej oczy. Po raz drugi tego wieczoru ukląkłem w tym samym miejs cu i tym razem nie miałem prob lemu z tym, żeby przyp omnieć sobie jakąś modlitwę. Przywitałem się z Niką. Ale uwierała mnie obawa, że gors zy prob lem może być z pożeg nan iem.
*** Odmówiłem pacierz i usiad łem na najb liżs zym woln ym krześ le. Czułem na sobie zaciekawione spojrzen ia kilku par oczu, ale po chwili przes tałem zwracać uwagę na to, co dzieje się wokół. Najważn iejs za była Nika. Zanim jeszcze uświad omiłem sobie, że patrzę na nią po raz ostatni w życiu, przys zła mi do głowy absurd alna myśl: „Będzie jej zimno w tej cienkiej sukience”. A potem już byliś my tylko we dwoje. Wspomnien ia znów wróciły. Patrzyłem na jej delikatne blade dłon ie, które ściś nięte w pięś ci potrafiły dać w żartach niezłego kuksańca, spojrzałem na szczup łe nogi, które zawsze bieg ały szybciej od moich, a potem znów na ręce — nad prawym nadg arstkiem wciąż widać było małą bliznę, powstałą, gdy we dwójkę uciekaliś my dwa lata temu jesien ią z położon ego nieo podal sadu sąsiada, gonieni przez spuszczon ego z uwięzi psa; Nika zahaczyła wtedy o wystający ze sztachety zardzewiały gwóźdź. Nie wiem, dlaczego akurat ta drobna blizna, ten ledwie widoczny ślad na skórze tak bard zo mnie porus zył. Może dlatego, że sam pomag ałem go odkazić i opatrzyć, a może po pros tu pozwolił mi zrozumieć, co tak naprawdę się stało, pojąć, że nied ługo już tej blizny nie będzie. Tak samo jak Niki i wspóln ie spęd zan ego z nią czasu. Czułem, że łzy znów cisną mi się do oczu i pewn ie bym się rozp łakał, gdyby nie śmiech, który usłys załem z kąta pokoju. Dwie baby rajd ały w najleps ze, zupełn ie nie zwracając uwagi na to, gdzie i po co się znajd ują. Miałem ochotę wstać i wydrap ać im oczy, ale ktoś obok mnie zaczął znów odmawiać różan iec, więc przekupy się uspokoiły, a ja wróciłem do swoich myśli, zagłęb iając się w nie z łatwoś cią dzięki „mantrowemu” rytmowi tej monotonn ej modlitwy. *** Zatraciłem się we wspomnien iach oraz pełn ych żalu do Boga i całego świata rozmyś lan iach tak bard zo, że nie słys załem, jak zegar wybił wpół do jeden as tej; dopiero o jeden as tej rozejrzałem się po pokoju. Zostałem w nim już tylko ja, Iwona, dwie kobiety i nieznajomy mężczyzna. W progu stała mama, która załzawion ymi oczyma przyp atrywała mi się z niep okojem. Kiedy nasze spojrzen ia się spotkały, podes zła i usiad ła obok. — Wszystko w porządku, synku? — zapytała. — Nie, mamo, nic nie jest w porządku. Dlaczego ona musiała umrzeć?
Nie usłys załem odpowied zi. Mama po pros tu zrob iła to, co w tamtym momencie było najleps ze, czyli objęła mnie ramien iem i mocno przytuliła. Do moich jeden as tych urod zin została już niecała godzina, a ja, nie wied zieć czemu, pomyś lałem wtedy o schowan ych w szafie rodziców nartach. „Oddałb ym je. Oddałb ym narty i wszystkie prezenty, które dostałem. I te, które kied yś dostanę. Oddałb ym, gdyby tylko Nika mogła ożyć”. Ale ona leżała nieruchoma, coraz bardziej obca i coraz bard ziej martwa, a tykający głoś no zegar nie odmierzał już nawet sekundy jej czasu. *** Minęło kolejne pół godziny. Mama zapytała, czy nie jestem głodny. Gdy odparłem, że nie, poszła zobaczyć, co z ciocią. Wtedy w pokoju zostałem już tylko ja, ciało Niki i trzy kobiety. Gdzieś tak dwad zieś cia minut przed półn ocą z zewnątrz dobieg ły podn ies ione głosy, a potem jakiś mężczyzna krzykn ął głoś no. Nie zrozumiałem co, ale zaraz potem drzwi do domu otwarły się z hukiem i ten ktoś powtórzył już z korytarza: — U Janickich się pali! Stod oła w ogniu, pomóżcie! Zaraz ogień może przen ieść się na dom… Usłys załem stukot butów, trzy żałobn iczki natychmiast się poderwały i wybiegły z pokoju. Wstałem, chcąc pójść w ich ślady, ale potem znów usiad łem na krześle, przekon any, że tutaj mama i ojciec łatwiej mnie znajdą. W Żern icy nie było wodociągu; wodę czerp ano główn ie z trad ycyjn ych studni, w kilku domach były też studn ie głęb in owe, ale na pewno nie u Janickich. Na szybką reakcję straży pożarn ej nie bard zo można było liczyć — ochotn icza placówka w Lutowis kach do pożarów przyjeżd żała przeważn ie już po zawod owcach z Ustrzyk, więc przyn ajmniej przez pół godziny trzeba było sobie radzić włas nymi siłami. Najp roś ciej było wykorzys tywać w takich awaryjn ych sytuacjach wodę ze strumien ia, ale do tego potrzeba było wielu rąk. Dla mieszkańców Żern icy było to jasne jak słońce i, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, każdy w przyp adku pożaru rzucał wszystko, chwytał wiad ro i natychmiast biegł na pomoc. Tak było i tym razem. Po trwającym kilkad zies iąt sekund rozg ard ias zu w korytarzu, dom opan owała cisza, zakłócana jeszcze przez oddalające się i cichn ące głosy. Pewn ie było tak, że każde z moich rodziców uznało, iż to drug ie się mną zajmie i w efekcie zostałem w domu sam. Dom Janickich oddalony był od zagrody wujka o jakieś pół kilometra,
więc nie mogłem słys zeć hałas ów towarzys zących gaszen iu pożaru. Ucichły głosy za oknami. Zostałem w domu sam. Prawie sam. Nie wied ziałem do końca, czy ciało Niki powin ien em traktować jako osobę i raczej się nad tym nie zastan awiałem. Ważn iejs ze było, że nie zostało samo. „Może tak miało być? — pomyś lałem. — Teraz będę się mógł z nią naprawdę pożeg nać”. Przys un ąłem sobie krzes ło bliżej trumny i dotknąłem najp ierw ręki (gdy to zrob iłem, drewn iany różan iec cicho zagrzechotał), a późn iej blizny ponad nadg arstkiem. Wziąłem Nikę za dłoń i zdziwiłem się, bo spod ziewałem się, że będzie chłodn iejs za. Spojrzałem na twarz. Zdawało się, że Nika z lekkim uśmiechem przyg ląda mi się oczyma bez źren ic. Odpowied ziałem, równ ież się uśmiechając. Trwaliś my tak przez jakiś czas. Nagle zegar zaczął bić półn oc. Rozp oczyn ały się moje urod ziny i nastawała godzina duchów. Ale ja się nie bałem, bo przecież ona była ze mną. *** Kręciło mi się w głowie. Trochę z emocji, trochę przez słodki i mdlący zapach kwiatów i świec. Myśli mi się plątały, sam już nie wied ziałem, czy w trumn ie leży moja blis ka kuzynka, czy tylko nic niewarte, choć znajome ciało. Nika w ostatn im czas ie bard zo uros ła, mierzyła ponad metr sied emd zies iąt. Ja proces dojrzewan ia ciąg le jeszcze miałem przed sobą. Kiedy nied awno się spotkaliśmy, stan ęliś my przed (zasłon iętym teraz) lustrem w korytarzu. Objęła mnie ramieniem i przyciąg nęła do sieb ie; okazało się, że jest o ponad głowę wyżs za. „Będę do cieb ie mówił «ciociu »” — powied ziałem wtedy. Długo się z tego śmiała, a potem potarg ała mi włosy. Po raz ostatni. Gdy teraz, będąc tylko z nią w jej domu, trzymałem ją za rękę, zaprag nąłem raz jeszcze się do niej przytulić. Też po raz ostatni. I zrozumiałem, że mogę to zrob ić. Puściłem jej dłoń, wstałem i sprawd ziłem, czy trumna jest stab iln ie ustawiona. Okazało się, że tak, więc przys un ąłem krzes ło jeszcze bliżej, ukląkłem na nim, a późn iej zdjąłem buty i ostrożn ie położyłem się obok Niki, wzdłuż jej prawego ramien ia, delikatn ie ją obejmując. Trumna była szeroka (pewn ie przyg otowywana dla doros łego), a moja sios tra szczup ła, zresztą ja równ ież nie należałem do grub as ów, więc zmieś ciłem się bez najmniejs zego prob lemu. Splecione w warkocz włosy łaskotały mnie w policzek, czu-
łem zapach mydła, którym umyto Nikę przed przeb ran iem jej w pogrzeb ową sukienkę. Przymknąłem powieki i pomyś lałem, że nie mogę tak długo zostać, bo co byłoby, gdyby ktoś mnie tak zastał. Usłys załem znajome ciche grzechotan ie. To drewn iane paciorki różańca znów się porus zyły. Tyle że tym razem nie ja to sprawiłem… Otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak lewa ręka Niki powoli zbliża się do mojej twarzy. Zaraz potem pogład ziła mnie delikatn ie po policzku i włos ach. Serce zabiło mi mocn iej, bo wszystko wskazywało na to, że moje wcześ niejs ze marzen ia się spełniły. Uśmiechając się z nadzieją, spojrzałem na twarz sios try. Żaden mięs ień na niej ani drgnął, ale jedn ak coś się zmien iło. Pod powiekami nie było już widać białek, a wpatrujące się we mnie czarne źren ice. Zdążyłem jeszcze pomyś leć: „Przecież one powinny być nieb ies kie”, a późn iej spłyn ęła na mnie ciemn ość. 4. Przep rowad zona w tysiąc dziewięćs et pięćd zies iątym pierws zym roku Akcja HT (nazwana tak od pierws zych liter powiatów hrub ies zows kiego i tomas zows kiego) objęła ponad cztern aś cie tysięcy Polaków, z czego prawie cztery tysiące osób przewieziono w rejon Ustrzyk Doln ych. Za niemal pięćs et kilometrów kwad ratowych żyznych ziem, położon ych na wschód od Sołokiji, Pols ka otrzymała podobny obszar, tylko że w trudn ych do gospod arowan ia górs kich warunkach. Przes ied lani mieszkańcy przewożeni byli w bydlęcych wagon ach, na których oznaczano miejs ce przeznaczen ia, a za włas ne gospod ars twa otrzymywali częs to pozos tawione w opłakan ym stan ie, zanied bane sied lis ka poprzedn ich właś cicieli. W Nowej Żern icy moi dziadkowie wraz z dziećmi musieli zacząć wszystko od początku. We wsi znajd owała się mała cerkiewka, przekształcona w latach pięćd ziesiątych w kościół, w którym raz w tygod niu odprawiał msze ksiądz przyjeżd żający z Lutowisk. Niep ozorną świątyn ię okalał cmentarz, jedn oczący po wsze czasy dotychczas owych mieszkańców i zmarłych już w nowym miejs cu zamieszkan ia przesied leńców. O tej niewielkiej nekrop olii krążyły w okolicach legendy, które po raz pierws zy usłys załem w szkole od koleg ów z Lutowisk. Nie wiem, ile w nich było prawdy, ale na kilkuletn im chłopcu, jakim wówczas byłem, zrob iły one tak duże wrażen ie, że od tamtej pory zawsze dbałem od to, by po zapadn ięciu zmroku nie przechod zić samotnie obok cmentarn ego ogrod zen ia.
Mówiono, że w powiecie ustrzyckim znajd uje się kilka miejsc pochówku, w których każdy ze zmarłych przed złożen iem do grobu przeb ijany jest metalowym zębem od brony. Co więcej — jakkolwiek niewiaryg odn ie by to nie brzmiało — praktykom tym nie był przeciwny ksiądz odprawiający msze w naszym kościółku. Szeptano międ zy sobą, że jeśli zaniechano by takiego rytuału, to po kilku dniach można by nieb oszczyka spotkać spacerującego w okolicy domu, w którym mieszkał. Nawet jako kilkuletni chłop iec nie wierzyłem w takie rzeczy i parę razy nawet widziałem, jak trumna skład ana jest w grob ie i przys yp ywana zwałami ziemi. Tak więc trudno byłoby przyp uszczać, że ktoś będzie sobie zadawał trud ponown ego jej wydob ycia na powierzchn ię w celu okaleczen ia zwłok. I miałem rację. Chociaż nie do końca. Jak zdrad ził mi po paru głębs zych ojciec, gdy miałem już dwad zieś cia kilka lat, ostatn ią osobą, którą pochowano z wbitym w klatkę piers iową szpikulcem, była moja zmarła trag iczn ie czwartego czerwca tysiąc dziewięćs et sied emd zies iątego drugiego roku babcia. Nied ługo potem nastał nowy ksiądz, który zakazał podobn ych pogańs kich praktyk. Po otrzyman iu tej niep rawd op od obn ej informacji od ojca, zacząłem zgłęb iać temat. W końcu lat dziewięćd zies iątych, w wakacje przed piątym rokiem stud iów, zjeźd ziłem kawał drogi w poszukiwan iu wyjaś nien ia tej zagadki. Nie wykluczam, że sprawa nie zaabs orb owałaby mnie aż tak bard zo, gdyb ym nie pamiętał tego, co wydarzyło się w moje jeden as te urod ziny. *** W powiecie ustrzyckim nie było już właś ciwie osób, które pamiętałyby te okolice sprzed Akcji H-T, ponieważ więks zość wysied lono na terytorium Związku Radzieckiego, ale nied aleko Soliny znalazłem taką kobietę. Uchod ziła w swojej wiosce za guślarkę i chętn ie podzieliła się ze mną swoją wied zą. Twierd ziła, że osoby pochod zące ze związku kazirodczego nie mogą zaznać spokoju po śmierci. — Tak, tak, synku… — mówiła, kiwając siwą głową i trzymając w sękatych dłoniach akacjową laskę. — Jedna krew burzy się w żyłach po śmierci, nie chce wystygnąć i trzeba wtedy wstawać z grobu, trzeba szukać innej, która da ukojen ie. Chodzą wtedy i szukają. Gdy cię taki znajd zie, zaspokoi swój głód, ale ty wkrótce umrzesz. Najp ierw osłabn iesz, a za tydzień, może dwa, będzie po tobie. A po swojej śmierci będziesz taki sam, jak ten, który cię dopadł. Uważaj, synku, bo to nie są żarty. Stara jestem i nie jedn ego już takiego widziałam, nie dwóch. Jak kied yś zaczniesz nagle słabn ąć i na karku znajd ziesz dwa ślady, jakby kto cię ugryzł, to
proś Boga o wybaczen ie grzechów, a ludzi o to, żeby przeb ili po śmierci twoje serce, bo inaczej spokoju nie zaznasz i dalej tę zarazę po świecie będziesz rozn os ił. Będziesz chod ził i szukał drug iej krwi, co ją ci zmora z żył zabrała. Będziesz szukał, dopóki nie znajd ziesz, pamiętaj. Sied zieliś my przed jej drewn ianą chałup iną, był upalny letni dzień, ale po moich plecach przeb iegł chłód. Pomyś lałem, że może czas em lepiej jest nie wied zieć zbyt wiele, ale mimo tego, trochę wbrew sobie, zapytałem: — Ale nie pamiętałb ym, że spotkałem taką zmorę? Przecież gdyby mnie coś takiego ukąs iło, to…? — Oczy mają czarne jak noc, zatracisz się w nich — przerwała mi. — Zęby ostre jak nóż, nawet nie poczujesz, a ślinę gęstą i lepką, taką, która daje ukojen ie bólu i pamięć zabiera. Mała rana na karku ci zostan ie, a jak przyp adkiem jej nie znajdziesz, to nic nie będziesz wied ział, niczego nie będziesz pamiętał. Dobrze ci radzę, synku, posłuchaj starej kobiety — sprawd zaj co rano skórę na karku i unikaj samotnych wędrówek po półn ocy. Gdy to usłys załem, chłód przemien ił się w przen ikliwe zimno. Temp eratura powietrza sięg ała wtedy prawie trzy dzies tu pięciu stopni, a ja zacząłem drżeć, jak gdyby ktoś nagle odwrócił termometr do góry nogami i sprawił, że plus zmien ił się w minus. Zacząłem żałować, że udało mi się dotrzeć do tej kobiety. *** Wald ek Brzes ki był ode mnie stars zy o dwa lata. Taki dziwny chłop ak, trochę zamknięty w sobie, jakby żyjący w swoim świecie. Kiedy jeszcze mieszkałem w Żernicy, był moim blis kim sąsiad em (nasze domy dzieliło jakieś sto metrów), ale ja zawsze wolałem się bawić z innymi koleg ami. Mieszkał z mamą i swoim wujkiem, którzy wraz z rodzicami równ ież zostali przesied leni na te tereny w pięćd zies iątym pierws zym. Z tego, co mówiła mi mama, dziadkowie Waldka zmarli w sześćd zies iątym szós tym, jedno po drug im, tak więc rodzeńs two musiało zacząć radzić sobie samo, ponieważ jedn ak Brzes ki zaczął coraz częś ciej zagląd ać do kieliszka, to całe gospod ars two było na głowie jego sios try. Zaczęły się awantury, krzyki na pół wios ki, wizyty milicji. Ponoć Brzes ki potrafił porządn ie stłuc sios trę, ale ta nig dy nie zdecyd owała się go oskarżyć. Pewn ie miała nadzieję, że jeszcze się zmieni. Kiedy w sied emd zies iątym pierws zym na świecie pojawił się Wald ek, na jakiś
czas u sąsiad ów zapan owała zgoda. Ludzie gadali po kątach, że skąd dziecko, skoro do jego matki nie zachod ził żaden kawaler, plotkowali, że mały wygląda jak skóra zdjęta z wujka, ale w końcu każdy zajął się włas nymi sprawami, a gadan ie ucichło. Na początku lat osiemd zies iątych Brzes ki znowu zaczął tankować, podobno o wiele bard ziej niż kied yś. Co zarob ił, to przep ił, a karczemn ym awanturom nie było końca. Tuż przed naszą przep rowadzką do Ustrzyk właś ciwie codzienn ie z sąsiedniego domu dochod ziły wrzas ki, a Wald ek ze trzy razy pojawił się w szkole posin iaczony. Nika opowiad ała późn iej, że po naszej wyprowadzce było jeszcze gorzej, co trudno było mi sobie wyobrazić. Wald ek mógł czekać na to, aż jego wujek się zapije, albo wziąć sprawy w swoje ręce. Ostateczn ie wybrał to drug ie rozwiązan ie i znaleziono go powies zon ego w poblis kim lesie dzies iątego listop ada tysiąc dziewięćs et osiemdzies iątego czwartego roku, czyli mniej więcej na tydzień przed śmiercią Niki. Pochowano go razem z dziadkami, w grob ie położon ym na skraju cmentarza, nied aleko stromej skarpy, poniżej której płyn ie strumień. Dwa dni potem nad Żern icą przes zła potężna nawałn ica. Przez dwie doby lało jak z cebra, a spokojna zazwyczaj rzeka nagle zamien iła się w rwący górs ki potok, zabierający wszystko, co spotkał na swojej drod ze. Międ zy innymi podmył skarpę, za którą położony był cmentarz, w wyniku czego kilka grob ów osun ęło się do strumien ia. Jedn ym z nich był ten, w którym złożono ciało Waldka. Gdy woda opad ła, wiele osób zaang ażowało się w poszukiwan ia, ale z tego, co było w mogile Brzes kich, znaleziono tylko roztrzas kaną o drzewo trumnę. Było jasne, że woda porwała ciało i, o ile ktoś nie natknie się na nie w dole rzeki, Wald ek stan ie się pokarmem dla dzikiej zwierzyny. Tak się jedn ak nie stało. *** Pożar stod oły Janickich okazał się nie tak groźny, jak początkowo sądzono, i wspóln ymi siłami mieszkańców Żern icy udało się go ugas ić jeszcze przed przyjazdem straży pożarn ej. Jego powod em było najp rawd op od obn iej zwarcie instalacji elektryczn ej, a płomien ie objęły złączen ie dwóch ścian (na szczęś cie tych, pod którymi skład owano niewielką ilość słomy). Siano, złożone trochę dalej, ledwie zaczynało się palić, więc po ugas zen iu zaczęto je przerzucać, żeby sprawd zić, czy w środku nie ma żaru. Okazało się, że nie było, natomiast znaleziono tam leżące sobie spokojn ie zwłoki Waldka Brzes kiego w zabłocon ym jeszcze od nadrzeczn ego błota garn iturze.
Gdy mój ojciec z wujkiem Marian em to zobaczyli, wystarczyła jedna wymiana spojrzeń, po której natychmiast rzucili się do biegu. Wujek wpadł do pokoju dokładn ie w chwili, gdy Nika pochylała się nad moim karkiem. *** Ockn ąłem się w letn iej kuchni parę minut po pierws zej. Na początku wydawało mi się, że czarne oczy mojej sios try ciąg le się we mnie wpatrują, ale było to tylko złud zen ie. Jak się dowied ziałem po pogrzeb ie od jedn ego z koleg ów z wios ki, Nika dopiero wybud zała się z letargu, dzięki czemu była dość słaba, więc dwóch mężczyzn bez trudu ją obezwładn iło. Następn ie ciało związano i wynies iono na zewnątrz, gdzie za zgodą cioci i wujka ojciec najp ierw wbił ząb od brony w lewą pierś, a potem, dla pewn oś ci, odrąb ał jeszcze głowę siekierą. Kiedy zwłoki znalazły się z powrotem w trumn ie, głowę złożono pomięd zy kolan ami Niki, a wieko natychmiast zamknięto i nie otwarto go już nig dy więcej. Nie mogłem uwierzyć, że mój ojciec mógł zrob ić coś takiego i chyba nig dy mu tego nie wybaczyłem. Najp ierw przez długi czas się do niego nie odzywałem, a później zacząłem nazywać go ojcem, zamiast — tak jak do moich jeden as tych urod zin — tatą. Narty, które miałem dostać na urod ziny, dostałem na Mikołaja. Ale nig dy nie byłem na wyciągu na Kamienn ej Laworcie. Wolałem udawać przed samym sobą, że ciąg le czekam na Nikę. 5. Ojciec zmarł w dwa tysiące pierws zym roku. Jak wspomin ałem już wcześ niej, spotkałem się ze starą guślarką, więc zdążyłem go jeszcze przep ros ić za moje zachowan ie sprzed lat (ale powied zieć do niego „tato” już nie potrafiłem). Został pochowany na cmentarzu w Nowej Żern icy. *** Po wydarzen iach z końcówki roku tysiąc dziewięćs et osiemd zies iątego czwartego więź pomięd zy rodzicami a wujos twem jakby się rozluźn iła. Nie wiem, może nie potrafili się pogod zić z tym, że ja ciąg le żyję, podczas gdy ich córka od dawna już leży w grob ie. Po pogrzeb ie Niki byłem w Żern icy jeszcze najwyżej pięć razy (nie licząc obec-
noś ci na pogrzeb ie wujka). Potem już nie chciałem, bo wszystko za bard zo mi ją przyp omin ało, a tam, na wsi, tęskn iłem za sios trą najb ard ziej. *** Wujek Marian w dwa tysiące ósmym roku miał ciężki wylew, po którym nie odzys kał już pełn ej sprawn oś ci. Grono nieb oszczyków pochowan ych na żern ickim cmentarzu zasilił trzy lata późn iej, czyli mniej więcej dwa tygod nie temu. Mama była już wtedy od dawna na emeryturze, więc mogła przez kilka dni pomieszkać z ciocią. Wróciła wczoraj. Wygląda bard zo słabo, jakby nagle przyb yło jej lat. Jest apatyczna, ciąg le patrzy w okno. Może tęskni za wujkiem? A może jest tego jakaś inna przyczyna? Po drug im pogrzeb ie Waldka, któremu tym razem wbito w pierś metalowy ząb i odcięto głowę, i po pogrzeb ie Niki przez jakiś czas z każd ym nieb oszczykiem czyniono podobn ie. Późn iej już tylko poprzes tawano na przeb iciu ciała, a po jakimś czas ie i tego zaniechano. Mamy przecież dwud zies ty pierws zy wiek. Ale mama jest taka blada… Chyba trzeba będzie najb liżs zej nocy sprawd zić, czy nie pojawiły się u niej jakieś niep okojące ślady na tyln ej częś ci szyi. Niby wujka nie miał kto nawied zić przed śmiercią i sprzed ać mu bakcyla, ale cóż… babcia miała stars zego brata, który mieszkał z nią i z dziadkiem od ich ślubu aż do momentu przes ied len ia. Brat babci zdecyd ował się zostać w Związku Radzieckim. Zawsze mnie to dziwiło. Ale z drug iej strony, jeśli miał z babcią jakąś mroczną tajemn icę dotyczącą wujka Mariana, to może faktyczn ie taka rozłąka była dla wszystkich najleps zym rozwiązan iem. Jeśli miał… Brat babci zmarł w sied emd zies iątym pierws zym, więc niewykluczone, że ostatnią myślą, jaka przeb ieg ła przez jej siwą głowę, gdy leciała ze schod ów razem z garnkiem rosołu, było to, że oto właś nie zabiera swoją tajemn icę do grobu. Wkrótce okaże się, czy miała rację.
Stefan Darda
Rowerzysta Opowiad an ie pochod zi z antolog ii Opowiem ci mroczną historię wydan ej nakłd em Video graf SA
1. Funkcjon ariusz lokaln ej drog ówki, w stopn iu aspiranta, podczas odbieran ia wstępn ych zeznań dotyczących zdarzen ia prawie giął się w pół. Ofiarę wypadku kilka minut wcześ niej zabrała karetka. — Czyli, panie sędzio, czyli zobaczył pan w lusterku, że ten chłop ak się przewraca? — zapytał policjant. Czekał na odpowiedź z dług op is em i notatn ikiem w ręku, zwarty i gotów zapis ać każde słowo. Nie pytał byle kogo, i dobrze o tym wied ział. Sędzia Jacek Horod ecki pomimo młod ego wieku był już wicep rezes em sądu rejon owego i miał przed sobą naprawdę interes ujące pers pektywy. Mówiono, że już wkrótce może objąć podobne stan owis ko w sądzie okręg owym. Jeśli ktoś zechciałby zasięg nąć w tej sprawie opin ii aspiranta Kosiby (który właś nie obficie pocił się pod białą czapką), to funkcjon ariusz poparłby tę kand yd aturę obiema rękoma. Z sądem nie ma żartów, a teraz jeszcze to zdarzen ie, które w przys złoś ci może wpłyn ąć na przeb ieg służby. Niech no tylko popełni jakiś błąd, a sędzia Horodecki już go sobie zapamięta. Kosiba pluł sobie w brodę, że nie zgod ził się na zmianę w grafiku służby, o którą pros ił Jańczak. Teraz to on musiałby się martwić. — Tak jak wspomniałem już wcześ niej… — zaczął Horod ecki nosowym, nonszalanckim tonem, starając się lekko zabarwić swoją wypowiedź angiels kim akcentem; widział, jak robi tak jeden z minis trów i bard zo mu się to spodob ało. — …po pros tu go minąłem i chwilę potem zobaczyłem w lusterku, jak traci równowagę i wpada do rowu. Zatrzymałem auto i cofn ąłem, żeby sprawd zić, czy nic mu nie jest. Leżał niep rzytomny, krew wyciekała spod kasku, więc wezwałem pomoc. Stali na utward zon ej tłuczn iem drod ze prowad zącej do osied la zadban ych domków jedn orod zinn ych. Sędzia Horod ecki nied bale opierał się o swoje wciąż jeszcze nowe audi A6. Kosiba pomyś lał, że na taki samochód on musiałby pewn ie pracować z pięć lat. Oczywiś cie przy założen iu, że nie wydałby w tym czas ie ani gros za na jedzen ie, czynsz czy ubran ia dla dzieci. Przełknął ślinę, ponieważ nie wied ział, dokąd może go zaprowad zić następne pytan ie. — Rozumiem, że nie prób ował pan mu udzielać pomocy? — Robił wszystko, żeby w jego głos ie nie zabrzmiała nawet nuta napas tliwoś ci lub suges tii, że sędzia postąp ił niewłaś ciwie. — Rozważałem to, ale miał głowę wykręconą pod nien aturaln ym kątem, sam pan zresztą widział… Obawiałem się, że może uszkod ził kręg os łup na odcinku szyj-
nym i uznałem, że swoją pomocą… — Wykon ał palcami w powietrzu znak cudzysłowu. — …bard ziej mu mogę zaszkod zić niż pomóc. Nagle zaczął przyg ląd ać się policjantowi z uwagą, jakby starając się wyczytać coś z wyrazu jego twarzy. — Sądzi pan, że postąp iłem niewłaś ciwie? „Sądzę, że prawd op od obn ie tak” — miał ochotę odpowied zieć Kosiba, ale zamiast tego wzrus zył ramion ami i odparł: — Sądzę, że prawd op od obn ie zrob ił pan dobrze, panie sędzio. Z kręg os łup em to nig dy nic nie wiad omo. — Trochę się sieb ie brzyd ził, bo na pierws zy rzut oka było widać, że skręcen ie głowy wcale nie było aż tak bard zo nien aturalne (patrol przyb ył na miejs ce jakieś dwie minuty przed karetką i funkcjon arius ze natychmiast rozp oczęli resus cytację). — Gdy pan do niego pods zedł, to normaln ie oddychał, tak? — Tak. Na pewno. Policjant nie powied ział już nic na temat tego, że — o ile taka była prawda — potem przes tał, bo być może zadławił się włas nym językiem. Gdyby Horod ecki ułożył poszkod owan ego w pozycji boczn ej ustalon ej, to pewn ie by do tego nie doszło. — Gdyby pan, panie sędzio… sobie jeszcze coś przyp omniał, to… — Cóż jeszcze mógłb ym sobie przyp omnieć? — odpowied ział tamten, już lekko zniecierp liwion ym głos em. — Chłop ak jechał na rowerze, zachwiał się i po pros tu uderzył w jakiś kamień, a ja akurat byłem świadkiem tego, że się przewrócił. I dobrze, że akurat przejeżd żałem, bo mógłby tak leżeć o wiele dłużej. Cóż mógłb ym sobie jeszcze przyp omnieć? — No, w sumie, chyba ma pan rację. Dziękuję. — Aspirant Kosiba odruchowo zasalutował, jakby miał do czyn ien ia z przełożon ym. — Będziemy się pewn ie jeszcze kontaktować z prośbą o złożen ie zeznań do protokołu. Sędzia skin ął głową, po czym bez słowa wsiadł do swojego czarn ego audi i odjechał w kierunku osied la, nieo ficjaln ie nazywan ego w mieś cie Wipówką. *** Otworzył bramę pilotem i wjechał na podjazd przed domem, a potem spojrzał w stronę zadban ego trawn ika. Zobaczył, że Paulina grabi opad łe liście ozdobn ego klonu, który sadzili wspóln ie jeszcze przed zakończen iem budowy. Obok niej kręciła
się Julka, która jak tylko zobaczyła wjeżd żające auto, natychmiast rzuciła się z piskiem w jego stronę. Ledwie zdążył wysiąść, a już trzymał ją w ramion ach — śmiejącą się i całą w skowronkach. — Tata! Tata ijechał! — krzyczała na całe gard ło. Podn iósł ją do góry i zakręcił się wokół włas nej osi, tak jak lubiła najb ard ziej. Jego dwuipółletn ia córeczka była w siódmym nieb ie. Ciąg le trzymając ją na rękach, ruszył w stronę Pauliny, która obserwowała ich z uśmiechem. Był nies potykan ie ciep ły początek paźd ziern ika. Na otwartych przes trzen iach snuły się dymy z ognisk, słońce dawało przyjemne ciep ło, momentami zbliżone do tego odczuwaln ego latem. Po nieb ie od czasu do czasu szyb owały klucze odlatujących na zimę ptaków. Taką właś nie pogodę Jacek Horod ecki lubił najb ard ziej i cieszył się, że towarzys zy ona zarówno jego coraz mocn iejs zej pozycji w pracy, a także leps zym dniom w domu, z Pauliną i Julką. Zdawał sobie sprawę, że poświęcał im zbyt mało czasu, ale robił wszystko, by to zmien ić. Jak na przykład tego dnia, bo wrócił do domu już przed czwartą. Pocałował żonę w usta. Długo i bard zo nieg rzeczn ie. — Jest coś dobrego na obiad? — zapytał. — Jest i na obiad, i na baaard zo późną kolację — odparła, uśmiechając się znacząco. — Bard zo się cies zymy, że tak wcześ nie wróciłeś. Piękna pogoda, prawda? Może zjemy dziś na zewnątrz? — Świetny pomysł — powied ział z niekłaman ym entuzjazmem. — A pogoda… faktyczn ie nies amowita. Nie pamiętam chyba tak ciep łego paźd ziern ika. Przez chwilę, tylko przez jeden moment, jego pogodny spokój zakłóciła myśl o tamtym rann ym chłop aku. Przys zło mu do głowy, że zanim upadł, też pewn ie cieszył się tak pomyślną aurą. Teraz będzie pewn ie do wios ny dochod ził do sieb ie. „Może powin ien em zacząć go ratować? No ale skoro nawet ten glin iarz powied ział, że dobrze zrob iłem, to czym tu się przejmować? Dobrze, że w ogóle byłem w pobliżu”. *** Obiad zjed li w dobrym nastroju, popołud nie równ ież spęd zili za dworze. Julka trochę bawiła się w pias kown icy, trochę sied ziała na kolan ach Jacka, oczywiś cie nie mogła zostawić też w spokoju mamy, która wróciła do grab ien ia liści. Horod ecki popijał piwo i przyg ląd ał się im z uśmiechem, dziwiąc się, że jeszcze trzy lata temu obawiał się, czy podoła roli męża i ojca. Teraz, gdyby tylko mógł cofn ąć
czas, postąp iłby dokładn ie tak samo i wskoczył do tej samej, łagodn ie nios ącej go w stronę staroś ci rzeki. Może tylko trochę szybciej popros iłby Paulinę o rękę. Jego żona pracowała w domu, chociaż pewn ie bard ziej po to, żeby czymś się zająć niż z konieczn oś ci. Była tłumaczem języka francus kiego, więc w małym mieś cie nie było dla niej zbyt wielu zleceń. Czas em dzięki Intern etowi trafiało się jakieś tłumaczen ie, miała też dwie uczenn ice, którym dwa razy w tygod niu udzielała prywatnych lekcji. Najważn iejs ze było jedn ak to, że więcej czasu mogła spęd zać z Julką, bo to przecież dla takiego dzieciaka bard zo ważne. Bez wątp ien ia po małej było widać, że rozwija się doskon ale. Była bystra, pełna życia. No i bez pamięci zadurzona we włas nym ojcu. Zresztą z wzajemn oś cią. Miała ciemn ob rązowe włosy i oczy jak węgielki. Gdy się uśmiechała, na jej policzkach tworzyły się urocze dołeczki, co rozczulało Jacka prawie do łez. „Jak Julka doroś nie, jej absztyfikant będzie musiał stoczyć ze mną wielką batalię” — mówił czas em do żony. Niby w żartach, ale czy na pewno? Tego akurat nie był pewien na sto procent. Zastan awiał się, czy przyn ieść z lodówki jeszcze jedno piwo, ale spojrzał na swój coraz więks zy brzuch i zrezyg nował, stwierd zając — jak prawie po każd ym obfitym posiłku — że musi przejść na dietę. W wieku trzyd zies tu dziewięciu lat miał około piętn as tu kilog ramów nadwagi, a to nie wróżyło dobrze na przys złość. „Może by tak rower…? — pomyś lał i natychmiast spochmurn iał. — Ciekawe, co z tym młod ym…”. *** Nie spełn iła się zapowiedź Pauliny odnoś nie do „baaard zo późn ej kolacji”. W lokaln ych wiad omoś ciach o osiemn as tej trzyd zieś ci podano informację, że ciężko ranny w wypadku uczeń miejs cowego liceum walczy w szpitalu o życie. Nadano krótką rozmowę z lekarzem, który okreś lał stan Leszka, spowod owany przez ciężki uraz mózgu, jako bard zo poważny i bezp oś redn io zagrażający życiu. — Pacjent jest w śpiączce i oddycha za pomocą respiratora. Będziemy na bieżąco informować o postęp ach w leczen iu — zakończył lekarz. Późn iej pokazano zdjęcie młod ego człowieka, w którym Horod ecki rozp oznał częs to mijan ego tu, w okolicy, rowerzys tę (od nied awna jeźd ził w kasku, a wcześ niej za każd ym razem z gołą głową i rozczochran ymi blond włos ami). Z telewizora patrzył nieb ies kimi oczyma pogodny, pros tolin ijny chłop ak, przed którym jeszcze było całe życie. Na koniec materiału pokazano krótki wywiad
z grupką przyjaciół Leszka, czuwającą przy wejś ciu do szpitala. Okazało się, że jest on jedn ym z najleps zych uczniów w województwie, laureatem wielu olimp iad, w tym zdob ywcą pierws zego miejs ca w centraln ej olimp iadzie fizyczn ej. — On po pros tu nie może umrzeć — mówiła zapłakana dziewczyna, podp is ana w materiale jako „Julia, koleżanka Leszka”. Chciała jeszcze coś dodać, ale wyrywający się z krtani szloch jej na to nie pozwolił. — Boże, jakie to straszne — odezwała się Paulina, sied ząca obok na sofie. — Popatrz, takie nies zczęś cie. Aż strach pomyś leć, co teraz czują jego rodzice. Pobyli jeszcze trochę razem, a potem Jacek poszedł do gabin etu i spęd ził tam pozos tałą część wieczora, tłumacząc się bólem głowy. Po jeden as tej Paulina przyszła zapytać, czy położy się razem z nią, ale wykręcił się i poszedł do łóżka dopiero wtedy, gdy był pewien, że żona już zasnęła. Od jej wyjś cia z gabin etu aż do zaśnięcia, cały czas zastan awiał się, dlaczego nie wspomniał jej, że to właś nie on był pierws zym świadkiem zdarzen ia, w którym ucierp iał ten licealis ta. I nie potrafił znaleźć odpowied zi. 2. Jacek obud ził się komp letn ie niewys pany. Nocą dręczyły go koszmary, w których główną rolę odgrywał młody chłop ak z blond czup ryną i uśmiechn iętą twarzą. Spod jego rowerowego kasku ciekła krew, zalewająca mu oczy, policzki i spływająca dalej w dół, aż na koszulkę z herb em Pierws zego Liceum Ogóln okształcącego. Kiedy zdejmował kask, pod roztrzas kaną czaszką widać było wyraźn ie fragmenty mózgu, który zdawał się puls ować podobn ie jak bijące serce. Podczas śniad an ia Horod ecki był milczący i jakby zupełn ie nieo becny. Przełknął jedyn ie połowę tosta i chyba po raz pierws zy od kilku lat wypił nies łod zoną czarną kawę. Paulina przyg ląd ała mu się z niep okojem. — Coś się stało, kochan ie? — zapytała wreszcie. — Coś nie tak w pracy? Pokręcił głową. — Nie, po pros tu źle spałem — odparł. — Już wczoraj przecież byłeś jakiś nies wój… — Mówiłem ci, że boli mnie głowa. Nawet Julka wyczuwała, że coś jest nie tak, więc tylko wpatrywała się w swój
talerz i nawet nie prób owała włączać się do rozmowy. Przed wyjś ciem z domu Jacek sprawd ził jeszcze lokalny serwis intern etowy, ale wszystkie informacje na temat wypadku rowerzys ty pochod ziły z poprzedn iego dnia. *** Jadąc drogą, przy której doszło do wypadku, z daleka dostrzegł dwa policyjne radiowozy. Jeden drog ówki i drugi, należący do sekcji obsługi zdarzeń drog owych. Przejazd był zablokowany. Zatrzymał auto i pods zedł do policjanta w białej czapce, w którym rozp oznał sierżanta Jańczaka. Gdy ten zauważył Horod eckiego, skierował się w jego stronę. — Dobrze, że pana widzę, panie sędzio. Fakt, że nie rozp oczął rozmowy od zwyczajowego powitan ia, był niezwykle zaskakujący. Podobn ie jak jego mina. Surowa i zacięta. — Chciałb ym przejechać, spies zę się do sądu na rozp rawę — odezwał się Horod ecki wyćwiczon ym głos em, zarezerwowan ym do tego rodzaju służb owych rozmów. — Jak pan widzi, przejazd jest zablokowany, więc będzie pan musiał dostać się do mias ta okrężną drogą. Sędzia aż podn iósł brwi ze zdziwien ia, ale nie skomentował tego, co usłys zał, ani słowem. — Musimy dokładn ie obejrzeć teren, tutaj każdy kamień może mieć znaczen ie — dodał sierżant. — Nawet nasze radiowozy stoją w pewn ym oddalen iu, przykro mi. — Rozumiem, jasna sprawa. A czy wiad omo coś na temat tego chłop aka? Pewnie pan wie, że jako pierws zy wezwałem pomoc… — Przerwał na chwilę i obrzucił policjanta znaczącym spojrzen iem. — To bard zo dziwne, że jadąc w kasku, doznał tak poważn ych obrażeń, prawda? Policjant najp ierw sprawiał wrażen ie, jakby chciał coś powied zieć, ale po chwili wahan ia pokiwał tylko głową i stwierd ził: — Tak, to bard zo dziwne. Niczego pan sobie nie przyp omniał w nocy, ponad to, co powied ział pan wczoraj aspirantowi Kosib ie? — Nie. — I nie był pan tutaj późn iej, to znaczy już po odjeźd zie ekipy? — Pan chyba żartuje! Po co miałb ym tutaj przyjeżd żać?! — Horod ecki nie krył
oburzen ia, bo to pytan ie odeb rał jako jawną bezczeln ość. — Pros zę się nie denerwować, nie miałem nic złego na myśli. Sędzia miał co do tego poważne wątp liwoś ci, a ten bezczelny gnojek zaczyn ał go naprawdę wkurzać. — Do widzen ia, miłego dnia, panie sędzio — powied ział jeszcze Jańczak, po czym odwrócił się i wrócił na miejs ce wypadku. Horod ecki stał jeszcze przez jakiś czas w miejs cu, całkowicie zaskoczony tak ostentacyjną arog ancją i brakiem szacunku. Wreszcie wrócił do swojego audi, wycofał dość gwałtown ie, po czym ruszył naprzód, szybko przys pies zając i powodując, że tłuczeń z trzas kiem strzelał spod kół na wszystkie strony. Kiedy spojrzał w lusterko, zobaczył, że sierżant Jańczak wskazuje samochód Horod eckiego koled ze, a późn iej kręci głową i (Jacek nie był tego do końca pewien, ale prawie) puka palcem w swoją lewą skroń. *** Dotarł do sądu dzies ięć minut po plan owan ej godzin ie rozp oczęcia rozp rawy, której miał przewodn iczyć, ale nies pecjaln ie się tym przejmował. Przecież bez niego nie zaczną, a miał teraz ważn iejs zą kwes tię do rozg ryzien ia. Usiadł za biurkiem w swoim gabin ecie i, nie zdejmując nawet kurtki, wyjął z torby telefon komórkowy. Paweł Świeb oda odeb rał już po pierws zym sygnale. — Witam, szan own ego pana sędziego — odezwał się głos w słuchawce. — Uszan owan ie dla pana prokuratora. Przyjaźn ili się od lat i zawsze w podobny spos ób rozp oczyn ali rozmowę. — Co dobrego słychać, Jacek? — No właś nie nie wiem, czy dobrego… Słuchaj, Paweł, nie wiem, czy słys załeś o tej sprawie chłop aka, który miał wczoraj wypad ek na rowerze. — Poczekaj… Chyba coś wczoraj mówili w telewizji. To chod zi o tego z urazem głowy? — Tak, właś nie o niego. — Niewiele wiem. Ktoś inny to prowad zi. A czemu pytasz? W kilku emocjon alnych zdan iach Horod ecki opis ał całą sprawę i swoją w niej rolę. Pod koniec mówił, wyraźn ie rozeźlony: — No i, wiesz, nic się od tego całego Jańczaka nie dowied ziałem, ale traktował mnie co najmniej tak, jakb ym to ja potrącił tego łebka. Zadzwon iłem, bo pomyś lałem, że może coś będziesz wied ział odnoś nie do tego, co oni tam tworzą w papie-
rach. No ale skoro nie, to… — Sędzia teatraln ie zawies ił głos. — Nie no, stary, przecież zaraz się wszystkiego dowiem. — Świeb oda zareagował zgodn ie z oczekiwan iami Jacka. — Daj mi jakąś godzinkę. — Dzięki, Paweł. Teraz mam rozp rawę, ale zadzwon ię jeszcze raz, jak tylko skończę, dobra? — Jasne. Mam nadzieję, że to jakieś niep orozumien ie. Jesteś w weekend wolny? Umówili się wstępn ie na bilard u Świeb ody w sobotni wieczór. *** Rozp rawa trwała dłużej, niż się tego Horod ecki spod ziewał. Oskarżony o pobicie nie przyznał się do winy, o ugod zie nie mogło być mowy, a w dodatku nowa stenotyp istka zachowywała się tak, jakby dopiero kilka dni temu po raz pierws zy widziała klawiaturę (no, może to trochę przes ada, ale przyn ajmniej sędzia miał takie odczucia, pamiętając o ważn ym telefon ie, który ma do wykon an ia). Kiedy wreszcie wrócił do sieb ie, na wyświetlaczu komórki zastał nieo deb rane połączen ie od prokuratora. Natychmiast wybrał numer. — Cześć, widziałem, że dzwon iłeś — zaczął bez zbędn ych wstęp ów. — Tak. Słuchaj, Jacek, tam jest jakieś bagno z tym wypadkiem. — To znaczy? — Nie jest tak, jak sądziłeś, że on się uderzył w głowę, upad ając. — Jak to? — Przewrócił się na prawy bok, a obrażen ia ma z lewej strony głowy. Horod ecki przez chwilę milczał, bo teraz dopiero uświad omił sobie, że faktycznie, chłop ak miał zakrwawione okolice lewego ucha i że faktyczn ie w lusterku widać było, jak leci na prawą stronę. — Może jakoś przekręcił się, upad ając…? — zaczął wreszcie niep ewn ie. — Leżał na plecach, gdy go zobaczyłem, więc… — Jacek, to niemożliwe. On miał lekko pod górkę, nie mógł jechać zbyt szybko. Poza tym ochran iał go kask, a obrażen ia są takie, jakby dostał w głowę z ogromną siłą. Dziś rano policja szukała tam przedmiotu, którym został uderzony. — Przecież widziałem, że na drod ze nie było nikogo! — Wiem, ale to jest twoja wers ja, a oni muszą wszystko dokładn ie sprawd zić. Sam rozumiesz… I tak są obes rani, że za bard zo wczoraj się zasug erowali twoją wer-
sją i nie przes zukali dokładn ie terenu zaraz po zdarzen iu. — Czekaj, czekaj, Paweł. Czy chcesz przez to powied zieć, że ja… że mogę zostać oskarżo…? — Nic nie chcę powied zieć. Po pros tu sprawd zają, to wszystko. Nie martw się, chłop ie. Zachowujesz się tak, jakb yś wczoraj wszedł do branży. Muszą mieć podkładkę, i tyle. Przecież wiad omo, że go nie zabiłeś. — Świeb oda starał się mówić swob odn ie, żeby rozład ować sytuację. — To znaczy, że on nie żyje? Prokurator przez moment zastan awiał się nad odpowied zią. — Żyje, Jacek, jeszcze żyje, ale naprawdę porządn ie dostał. — Głos Pawła nagle spoważn iał. — Żaden kask by tego nie zamortyzował, a uszkod zen ia mózgu są tak znaczne, że lekarze nie dają mu więcej niż dzies ięć procent szans. Chociaż nawet jakby z tego wyszedł, to raczej nig dy nie wróci do dawnej sprawn oś ci. Słuchaj, muszę kończyć… — Dzięki, Paweł. — Żaden prob lem. Ale, wiad omo, jakby co, to ja z tobą na ten temat nie… — Przecież to oczywis te. Trzymaj się i do soboty. *** Tego dnia robota już się go nie trzymała. Prób ował ogarn ąć jakieś papiery w sprawie o usiłowan ie zabójs twa, ale zupełn ie nie mógł skup ić na tym myśli. Większość czasu spęd ził, wpatrując się w umiejs cowione naprzeciw biurka obite brązową skórą drzwi. Nie trzeba było Sherlocka Holmesa, żeby założyć najb ard ziej prawd op od obną wers ję zdarzen ia. Horod ecki jechał dość szybko, mijając chłop aka, na nieu bitej drodze kamien ie strzelały spod kół na wszystkie strony i tak się nies zczęś liwie złożyło, że jeden z nich z potężną siłą trafił chłop aka w głowę. „Przecież to przyp ad ek — prób ował wytłumaczyć samemu sobie. — Nies zczęśliwy zbieg okoliczn oś ci… To mogło się przyd arzyć każd emu”. Ale coś w głębi duszy od czasu do czasu szeptało inne słowa, słowa, które zaczyn ały go przerażać. Przecież nie jest normalne, jeśli w takiej sytuacji doros ły mężczyzna — chociażby nawet absolutn ie wbrew sobie — prób uje naświetlić sprawę inaczej, twierd ząc, że „ten gówn iarz wcale nie musiał tamtędy jeźd zić i tak naprawdę, to sam jest sobie winien”.
*** Dopiero kiedy zatrzymał auto na podjeźd zie i wyłączył siln ik, Horod ecki uświadomił sobie, że wrócił z pracy tą samą drogą, jaką jechał rano. Czyli zupełn ie nieświad omie nadłożył kilka kilometrów, omijając miejs ce, w którym poprzedn iego dnia doszło do wypadku. Sied ział przez dłużs zą chwilę w samochod zie, prób ując przekonać sam sieb ie, że chod ziło o to, iż policja mogła tam jeszcze być i blokować przejazd. Bezs kuteczn ie. „Dobrze wiesz, że na pewno już skończyli od rana” — pomyś lał, a potem ciężko westchnął. Ta sprawa zaczyn ała go irytować i musiał jakoś się z tego otrząs nąć. „Ta sprawa mnie nie irytuje, tylko niep okoi” — przemknęło mu przez myśl w momencie, gdy zatrzas kiwał za sobą drzwi auta. Usłys zał nad sobą żurawi klang or. Liczący około czterd zies tu, może pięćd zies ięciu ptaków klucz ciąg nął na połud nie, uformowany w literę „V”, której jedno ramię było trochę dłużs ze od drug iego. Jacek stał przy samochod zie i patrzył w górę aż do chwili, kiedy żurawie były już prawie niewid oczne. Gdy wreszcie ruszył w stronę domu, spos trzegł, że Paulina stoi w drzwiach. Uśmiechn ęła się niep ewn ie. — Znów jesteś wcześ niej… — To źle? — Wszedł jej w słowo, przywołując na twarz wymus zony uśmiech. — Nie, to bard zo dobrze. Patrzyłeś na odlatujące żurawie? — Tak, a co? — Nic. To do cieb ie niep od obne. — Może na starość robię się sentymentalny…? — Mijając żonę w drzwiach, pocałował ją zdawkowo w policzek. Chwilę późn iej przywitał się z Julką i wziął ją na kolana. Patrzyli razem na odtwarzaną z DVD bajkę, ale każde z nich myślało wtedy o czym innym. *** Zaraz po obied zie sprawd ził najn ows ze informacje w Intern ecie. Nie było żadnych nowych wieś ci o stan ie chłop aka, było natomiast zdjęcie jego matki, zrob ione w momencie, gdy wychod ziła ze szpitala. Robiła wrażen ie, jakby nie wied ziała, co się wokół niej dzieje. Patrzyła przed sieb ie zupełn ie nieo becn ym wzrokiem, oczy miała pełne bólu i zaczerwien ione od łez. Była szczup łą, skromn ie ubraną kobietą koło czterd ziestki.
„Jest mniej więcej w moim wieku — pomyś lał Horod ecki. — W wieku moim i Pauliny…”. I wtedy dopiero uświad omił sobie, jak bard zo ta obca osoba podobna jest do jego żony. Podobny kształt twarzy, włosy tego samego koloru, oprawa oczu i nos. Prawie jak sios try bliźn iaczki. Tylko usta Paulina miała pełn iejs ze, chociaż… gdyby matka Leszka nie zacis kała swoich, starając się powstrzymać płacz, to być może też okazałyby się podobne. Przez moment wyobraził sobie, co by było, gdyby na zdjęciu była Paulina, wychod ząca ze szpitala po odwied zin ach u Julki, znajd ującej się w podobn ie bezn adziejn ym stan ie jak ten kilkun as toletni chłop ak. Najp ierw uderzył go ból, a późn iej złość na dzienn ikarza, który z cudzej trag ed ii starał się zrob ić jak najb ard ziej nośny materiał. „Nie zrob iłby, gdyb ym wczoraj zwoln ił”. Drzwi od pokoju uchyliły się i pojawiła się w nich głowa Pauliny. — Wychod zę do Anki. Julka zasnęła u sieb ie, pośpi pewn ie jeszcze z pół godziny, może godzinę. Ja będę gdzieś tak koło siódmej. Pa! Zamiast odpowied zieć, wstał i pods zedł do żony, a późn iej wziął w ramiona i powied ział, że bard zo ją kocha. Wygląd ała na jeszcze bard ziej zaniep okojoną niż wtedy, gdy wrócił z pracy. Jacek zapewn ił ją, że nie ma się czym martwić, ale wcale nie był pewien, czy to zapewn ien ie odnios ło pożąd any skutek. *** Po wyjś ciu Pauliny Jacek poszedł do pokoju Julki, żeby sprawd zić, czy drzwi są otwarte — tak na wszelki wypad ek, chciał usłys zeć, gdyby mała się obud ziła — a potem wrócił do komp utera i raz jeszcze przyjrzał się zdjęciu matki Leszka. Późn iej sprawd ził wiad omoś ci z kraju i raz jeszcze wrócił do tamtej fotog rafii. A potem jeszcze raz. Nie mógł się od niej uwoln ić. Cały czas widział w tej kobiecie Paulinę wychodzącą od Julki, dla której nie ma już ratunku. *** Paulina wróciła tuż przed ósmą, gdy mała była już po kolacji. — Przep ras zam, że się spóźn iłam, ale wiesz, jaka jest Anka. Jak się rozg ada, to nie przerwiesz, a nie wypada tak wychod zić w pół zdan ia.
— Tak, wiem o tym doskon ale — odparł Jacek z uśmiechem. Faktyczn ie, trudno było o osobę bard ziej gadatliwą, niż żona Pawła Świeb ody, więc bard ziej współczuł Paulin ie, niż zwracał uwagę na to, że przys zła trochę później. On nie wytrzymałby chyba z Anką godziny sam na sam, no ale skoro jego żona się z nią jakoś tam dogad ywała, to bard zo dobrze. Świeb od owie też mieszkali w „Wipówce”, we włas nym domu, ale na drug im jej krańcu, i Jacek cies zył się, że Paulina ma kogoś, z kim może się spotkać. Tego dnia był z tego zadowolony jeszcze bard ziej, ponieważ dzięki temu mógł spęd zić sporo czasu sam na sam z córką. Wspólna zabawa ukoiła nieco jego nerwy. Śmiech Julki zawsze działał na jego duszę jak bals am. *** Tego dnia mała zasnęła późn iej niż zazwyczaj. Jacek dzieln ie jej towarzys zył, czytając po kolei kilka bajek, ale popołud niowa drzemka dawała o sobie znać. Było grubo po dziewiątej, kiedy wreszcie Julka zamknęła oczy i zaczęła miarowo oddychać. Horod ecki z trud em powstrzymał się przed odgarn ięciem kosmyka włos ów z jej czoła, ale popatrzył jeszcze przez jakiś czas z czułoś cią na córkę. Wreszcie najcis zej jak potrafił opuś cił pokój, jak zawsze zostawiając włączoną nocną lampkę. Paulina akurat wkład ała cias to do piekarn ika, gdy Jacek stan ął obok, zerkając na nią ze zdziwien iem. — Anka mi dzis iaj dała przep is — wyjaś niła. — Pros ty jak budowa cepa, więc może jakimś cudem uda mi się nie zepsuć tego cias ta. Faktyczn ie, o ile Paulina całkiem nieźle gotowała, to raczej nie miała smykałki do wypieków. Zazwyczaj na kilka prób jedna była w miarę udana. Kiedy piekarn ik został już nastawiony, oboje wzięli się za sprzątan ie. Myśli Jacka uciekały co chwilę do zdarzen ia z poprzedn iego dnia, ale na tyle rzadko, że nie zdołało to popsuć pogodn ego nastroju wieczorn ej krzątan iny. — Co jest? — zapytał w pewn ym momencie, widząc, że Paulina uśmiecha się sama do sieb ie. Pokręciła głową z nied owierzan iem, a jej uśmiech stał się jeszcze szers zy. — Z tej Anki to niezły numer. Wyobraź sobie, że zaczęła chod zić na jakieś zajęcia, które prowad zi spirytys ta. — Nie zamierzasz się chyba dołączyć? — Jacek znał Ankę na tyle, że taka informacja zupełn ie go nie zdziwiła.
— No coś ty! W życiu, znasz mnie przecież. Ale ona wsiąkła chyba na amen. Była już kilka razy na tych zajęciach i ciąg le o tym gada. Przez telefon też. — Wywoływali już duchy? Roześ miali się oboje. — Nie i chyba nie będą. Raczej chod zi o inne formy nawiązywan ia łączn oś ci ze zmarłymi. — Paulina wciąż się uśmiechała kpiąco. — Nowy guru Anki twierd zi, że to osoby zmarłe mogą się z nami skontaktować, jeśli będą chciały. Na przykład na ostatn ich zajęciach przekon ywał, że znany fakt, iż mord erca zawsze ponown ie pojawia się na miejs cu zbrodni, jest tak naprawdę spowod owany przez ofiarę. — Co to za bzdury? Ten facet bierze pien iąd ze za piep rzen ie takich farmazonów? — Coś tam chyba bierze, ale zdaje się, że niezbyt dużo. Słuchaj, to jeszcze nie wszystko. Ten gość jest naprawdę nieźle szurn ięty, ale Anka nie daje sobie tego wytłumaczyć. — Miejmy nadzieję, że opamięta się, zanim pewn ego ranka Bogu ducha winny Paweł obud zi się w jedn ym łóżku z wariatką. Paulina zachichotała, a potem zrob iła teatraln ie poważną minę. — Ofiara mord ers twa raz może się pokazać swojemu zabójcy. Raz, rozumiesz? I to pod dowolną postacią, pod jaką tylko zechce. — Pod postacią ulub ion ej rybki też? — Też. Hu, hu! Bój się, kocie! — Paulina groźn ie spojrzała na Jacka, równ ocześnie skład ając usta jak ryba i porus zając nimi komiczn ie. Roześ miał się i pocałował je, zanim zdążyła się zorientować. Tego wieczoru długo kochali się przed snem, a potem natychmiast zasnęli, wyczerp ani i szczęś liwi. 3. Jackowi wydawało się, że obud ził go jakiś hałas. Przez moment leżał bez ruchu z otwartymi oczyma, patrząc na wyświetlacz elektron iczn ego budzika, który wskazywał dwie po trzeciej. Gdy od strony pokoju Julki dobiegł jakiś szmer, wied ział, że to nie był sen. Ostrożn ie wysun ął się z objęć Pauliny, założył boks erki i ruszył w stronę korytarza, by potem skierować się do przes zklon ych mleczną szybą drzwi, przep uszczających słaby blask lampki nocn ej. Kilka godzin wcześ niej śmiał się z tego, że zmarłych można spotkać w realn ym
świecie, ale teraz, gdy szedł korytarzem pogrążon ego w ciszy domu, nie było mu wcale do śmiechu. Żywych nie musiał się obawiać dzięki nowoczes nemu alarmowi i firmie ochron iars kiej. Wiele razy wstawał do Julki nocą, ale teraz czuł, że jest jakoś… inaczej. Miał wrażen ie, że jest obserwowany przez kogoś niewid oczn ego, kogoś, kto czai się w ciemn oś ciach, lecz równ ie dobrze może być po drug iej stron ie mleczn ej szyby, w pokoju małej, ale nie przes zkad za mu to w obserwacji. Jacek był już prawie przy drzwiach pokoju córki i sięg nął w ich stronę dłon ią, gdy wydało mu się, że na ścian ie obok lewego ramien ia mignął jakiś cień. Niewyraźny, zupełn ie bezkształtny, prawie nierealny, a jedn ak to nie było przywid zen ie. Coś na chwilę znalazło się pomięd zy lampką nocną a mleczną szybą. Pchnięte drzwi cicho zaskrzyp iały. Od strony łóżka Julki dobiegł cichy szelest. Horod ecki wszedł do środka i odetchnął. Na podłod ze, tuż przy kapciach dziewczynki, leżały dwie książeczki i jedna kolorowanka, której kartka jeszcze lekko się porus zała. Zdarzało się, że Julka budziła się w nocy i gdy nie mogła zasnąć, przeważn ie przychod ziła do łóżka rodziców. Niekiedy jedn ak przeg ląd ała pozos tawione na stoliku obok bajki i zeszyty. Jacek częs to znajd ował je rankiem na kołd rze córki. Tym razem spad ły na podłogę. Pierws za książeczka zbud ziła Horod eckiego, drugą usłys zał już po przeb ud zen iu, a kolorowanka zsun ęła się z kołd ry, gdy był przed drzwiami pokoju córki. I to pewn ie od jej okładki odbiło się światło, sprawiając dziwne wrażen ie cien ia na drzwiach. Julka spała spokojn ie, oddychając cicho przez lekko uchylone usta. Nies forny kosmyk znów zsun ął się na jej czoło i tym razem Jacek nie bał się go poprawić. Potem zebrał książki i kolorowankę, by ułożyć je na stoliku. Niep okój jedn ak nie minął, ponieważ Horod ecki wciąż pamiętał wyłażące gdzieś z otchłani podś wiad omoś ci obrazy, które rysowały się w jego wyobraźni tam, na korytarzu. Wydawało mu się, że patrzy na niego chłop ak w rowerowym kasku. „Czy to możliwe, że jestem jego mord ercą, a on przys zedł, żeby mi się pokazać?” — myślał Jacek, wychod ząc z pokoju. Po chwili zreflektował się, że przecież ten chłop ak jeszcze żyje. Zamykając za sobą drzwi, raz jeszcze spojrzał na córkę. Kosmyk włos ów znów zdążył zsun ąć się na jej czoło. *** Horod ecki poszedł do kuchni, nalał do szklanki mleko i włożył ją do mikrofa-
lówki. Gdy miał prob lemy ze snem, ciep łe mleko zazwyczaj pomag ało, więc był pewien, że przyda się i tej nocy, choć obawiał się, że może nie przyn ieść oczekiwanego efektu. Był zbyt roztrzęs iony. Sprawa związana z młod ym rowerzys tą zaczyn ała go nieb ezp ieczn ie osaczać. Zdawał sobie sprawę, że być może, mijając tego chłop aka, nie zachował należytej ostrożn oś ci, ale przecież, na Boga, to jeszcze nie powód, żeby popad ać w obłęd! Czy popad ał w obłęd? Gdy przyp omin ał sobie wrażen ie, które odczuwał, stojąc przed drzwiami, miał wrażen ie, że jego stan jest naprawdę poważny. Kuchenka cicho brzękn ęła, sygnalizując, że mleko ma już właś ciwą temp eraturę. Jacek wyjął pełną szklankę, usiadł przy stole i upił dwa łyki. Właś nie wtedy wszystko do niego dotarło, ukazało się, jak krajob raz w bezks iężycową noc, rozś wietlony nagle srebrzys tym blas kiem błys kawicy. „Ten gówn iarz wcale nie musiał tamtędy jeźd zić i tak naprawdę to sam jest sobie winien” — przyp omniał sobie słowa, które cisnęły mu się do głowy, jak niechciani goście w zabłocon ych butach na świeżo kupiony luks us owy dywan. Pamiętał go, teraz już pamiętał bard zo dobrze tego chłop aka. Nie zwracał na niego więks zej uwagi, ale zawsze gdy go mijał, dodawał trochę gazu. Tak dla zabawy, żeby przys zpan ować mocn ym siln ikiem, a może żeby trochę przes tras zyć łebka. Jak zaczął jeźd zić tą trasą, chłop ak miał sporą nadwagę i początkowo Horod ecki się z niego trochę podś miewał, ale po kilku mies iącach sylwetka tego młod ego gnojka zaczęła się zmien iać. „Jak się nie ma co robić, to można bąki i na rowerze zbijać” — myślał Horod ecki, pamiętając o tym, że praca sędziego nie sprzyja utrzymaniu jego prawid łowej wagi. Trochę zazdroś cił Leszkowi (teraz, sied ząc przy stole w kuchni, nad szklanką parującego mleka, Jacek już przecież znał imię chłop aka) samod ys cyp liny i uporu, na które sam nie potrafił się zdob yć, tłumacząc się przed samym sobą na wszystkie możliwe spos oby. Ale nie zaprzątał sobie tym zbytn io głowy, bo miał inne, poważn iejs ze problemy. Zawsze jedn ak trochę dodawał gazu, a Leszek parę razy (teraz Horod yńs ki pamiętał to bard zo dobrze) podn os ił lewe ramię w taki spos ób, jakby chciał zasłon ić głowę. Późn iej chłop ak zaczął jeźd zić w kasku. Jacek podn iósł nieś wiad omie szklankę do ust i popijając z niej po raz kolejny dwa łyki, myślał: „Chłop ak, Leszek, syn, zdolny uczeń — jak to wszystko do niego nie pasuje!
Przecież dla mnie to był tylko kawałek mięcha na dwóch kółkach, które tylko niep otrzebn ie zajmują kawałek pasa ruchu. Nie, wcale nie chciałem mu zrob ić krzywdy, ale nie dlatego, że był człowiekiem i obawiałem się o jego dobro, ale dokładn ie na tej samej zasad zie, jak nie chce się zrob ić krzywdy workowi wypełn ionemu piachem. Gdzie ja, do kurwy nędzy, miałem rozum?! Co się ze mną wtedy działo?! Dlaczego musiało się wydarzyć coś takiego, żebym sobie uświad omił coś tak pros tego, a jedn ocześ nie coś, czego — jestem o tym święcie przekon any — nie uświad amiają sobie miliony kierowców na całym świecie? Boże, nie pozwól, żeby on umarł, pozwól mu z tego wyjść… Boże, jaki ja byłem głupi…”. *** Parę minut przed siódmą Paulina zastała Jacka przy stole w kuchni. Sied ział w samych boks erkach nad na wpół opróżn ioną szklanką zimn ego mleka. Dopiero gdy położyła mu rękę na ramien iu, ockn ął się i rozejrzał wokół, jakby zupełn ie nie był świad omy tego, gdzie jest i co się z nim dzieje. — Przeb ud ziłam się, spojrzałem na zegarek i myślałam, że już się zbierasz do pracy… — Tak, właś nie, do pracy — odparł, jakby ciąg le jeszcze trochę nieo becny. — Która jest? — Zaraz będzie siódma. — Aha. No to idę się zbierać. Już chyba dość późno, prawda? — Tak, nawet bard zo. Paulina usłys zała, jak Jacek wchod zi do łazienki i włącza radio. Zaczyn ała naprawdę martwić się o męża. Pomyś lała, że jeszcze poczeka kilka dni, a późn iej będzie musiała z nim poważn ie porozmawiać. Włączyła radio w kuchni, nastawione na tę samą częs totliwość, co to łazienkowe. W region aln ej stacji wypikała siódma. W pierws zej kolejn oś ci poinformowano, że dziś około trzeciej nad ranem zmarł ten młody zdolny chłop ak, który doznał poprzedn iego dnia urazu mózgu w wyniku wypadku na rowerze. Zdążyła tylko pomyś leć, że może to i dla niego lepiej, gdy usłys zała, jak drzwi od łazienki się otwierają. Jacek stan ął na progu kuchni. Twarz miał w piance do golen ia, a w prawej dłoni ścis kał maszynkę. Dopiero teraz Paulina zauważyła, że piana na obu policzkach jej męża przecięta jest strużkami łez. — Zabiłem go, Paulinko — wyszeptał, wpatrując się w nią przerażon ym, niemal szalon ym wzrokiem. — Boże, ja go naprawdę zabiłem…
*** Tego dnia sędzia Jacek Horod yńs ki nie pojawił się w pracy. Zamiast tego stawił się w sied zib ie komendy powiatowej policji w celu zmiany wcześ niejs zych zeznań. Paulina pros iła go przed wyjazd em z domu, żeby się jeszcze zastan owił. Zadzwon iła nawet do Pawła Świeb ody z prośbą, żeby on sprób ował przemówić jej mężowi do rozumu; zdawała sobie przecież sprawę, że jeśli Jacek zostan ie oskarżony i skazany, to jego kariera runie w gruzach. Świeb oda zadzwon ił do Horod eckiego na komórkę, ale spotkał się ze stan owczą negatywną odpowied zią. Kiedy sprób ował raz jeszcze wybrać numer, komórka Jacka była już wyłączona. Przes łuchan ie prowad ził sierżant Jańczak, który dzień wcześ niej potraktował sędziego dość chłodno. Tym razem, gdy tylko usłys zał pierws ze słowa zeznan ia, zachowywał się już o wiele bard ziej taktown ie. Zresztą nie tylko ze względu na treść tego, co sędzia miał do powied zen ia, ale też brał pod uwagę wygląd przes łuchiwanego, który sprawiał wrażen ie, że od poprzedn iego dnia postarzał się o jakieś dziesięć lat. *** Po przes łuchan iu Horod ecki zadzwon ił do sądu i krótko streś cił całą sprawę prezes owi, oznajmiając, że bierze teraz kilka dni woln ego, ale chyba niep otrzebn ie, bo zapewne wkrótce i tak zostan ie zawies zony. Rozmowa trwała najwyżej dwie minuty, bo Jacek jak najs zybciej chciał znaleźć się w domu. Wracał tędy, co zwykle (mimo że rano do centrum znów pojechał okrężną drogą). Dręczyło go ogromne poczucie winy, ale w pewien spos ób czuł, że jest mu lżej na sumien iu. Nie martwił się o przys złość. Na razie mieli jeszcze trochę odłożonych pien ięd zy, a późn iej przecież się coś wymyś li. „Ciąg le jesteś my wszys cy — myślał. — A matka Leszka już nig dy nie będzie mogła tego powied zieć…”. Otworzył bramę pilotem i wjechał przez nią, kierując się w stronę miejs ca, gdzie zawsze parkował auto. Julka stała na trawn iku ze sznurkiem, na którego końcu jakieś półtora metra wyżej chwiał się nieb ies ki balon ik. Pomachała tacie z uśmiechem, a on też podn iósł rękę i wtedy samochód najp ierw w coś uderzył, a późn iej prawe przedn ie koło najechało na jakąś przes zkodę. Jacek zatrzymał swoje audi i koło opad ło niżej, znajd ując się we właś ciwym położen iu.
„Zupełn ie jakb ym najechał na połówkę arbuza” — pomyś lał i jak najs zybciej wysiadł z auta, żeby zobaczyć, co się dokładn ie stało. Zderzak uderzył w trzykołowy rowerek Julki — to zobaczył od razu, gdy tylko wysiadł z auta. Już miał odwrócić się w stronę małej, żeby przyp omnieć, że zawsze pros ił, aby nie stawiała w tym miejs cu rowerka, gdy usłys zał od strony prawego koła odgłosy jakiejś szamotan iny. Postąp ił kilka kroków naprzód i zobaczył wierzg ające agon aln ie nóżki w białych rajs topkach (jedna z nich wciąż obuta była w czerwony pantofelek). Zdezo rientowany obejrzał się za sieb ie, ale jego córki już nie było na trawn iku. Krzykn ął jej imię i rzucił się naprzód, a chwilę późn iej zamarł, bo zobaczył, że w miejs cu, gdzie powinna znajd ować się głowa dziewczynki, stoi prawe przedn ie koło audi. Ruchy nóżek i rąk powoli już ustawały, a szara kostka brukowa koło szyi dziewczynki zaczęła zabarwiać się na czerwono. Jacek zachwiał się i ukląkł obok ciała córki. Chciał je przytulić, lecz jego dłon ie chwyciły tylko powietrze. Kątem oka zarejes trował jakiś ruch po lewej stron ie. Niebies ki balon ik szyb ował w niebo, a zza auta wyjrzała przes tras zona dziewczęca buzia. Horod ecki raz jeszcze spojrzał na ciało obok jego samochodu, ale było ono już prawie niewid oczne. Obok opony leżał niewielki, obły kamień, na który przed chwilą najechało audi, a który odskoczył pod wpływem jego ciężaru. Balon ik był coraz wyżej, a usta dziewczynki wygięły się w podkówkę, jakby za chwilę miała się rozp łakać. Ciąg le myślała, że tata gniewa się za pozos tawiony byle jak na
Dorota Dziedzic-Chojnacka
Teleturniej Opowiad an ie ukazało się w „Fahrenh eicie” 07.07.2014
– Raz, dwa, trzyyy… idziecie! – Rozleg ło się po raz trzyd zies ty szós ty. Po drug iej stron ie czarn ej kurtyny, zakup ion ej w poblis kim supermarkecie za najmniejs ze z możliwych pien iąd ze, znowu zawrzało. Tuż potem migotliwe światła reflektorów łaskotały po kolei nasze nogi, ręce, klatki piers iowe i na końcu twarze. Na wizji wygląd ało to, jakby z ogromn ej przes trzeni zatop ion ej w ciemn oś ci wyłaniały się nagle poszczeg ólne częś ci ciał naszych czterech jestestw, a potem – my w całej kras ie. Prawda była znaczn ie bard ziej trywialna – podd us zeni wcześ niej przeb ywan iem przez dobre pięć minut na cias nym zapleczu, pozwalaliś my naszym bezwładn ym zwłokom dać się wypchnąć na scenę przez podmuch powietrza, ten sam, który jedn ocześ nie w tym samym czas ie na chwilę unos ił kurtynę (specjaln ość prog ramu). Otuman ieni czad em, wymies zan ym podobno w bezp ieczn ych prop orcjach z CO2, w pląs ach dochod ziliś my do klatki Superchamp ion ów, przyn ależn ej nam od trzyd zies tu pięciu prog ramów. Wcześ niej z ogromną przewagą pokon aliś my małe płotki zasiad ające w niej od jakichś tam głup ich piętn as tu odcinków. Bartex (imię Bartłomiej było za mało medialne) nazywał nas nawet czas em Megap ieczarkami, bo podobno w jego rodzimych Czechach na te grzyby mówiono szamp iony. Nieważne zresztą, jak na sieb ie wołaliś my. W krzyku, zwielokrotn ion ym przez dwieś cie głoś ników w hali, w tym wrzas ku pięćd zies ięciu zawod owych klakierów zatrudn ion ych za dzies ięć dolarów dzienn ie, nie usłys zelib yś my nic. Kącikami oczu, zerkającymi spod profes jon aln ie wytus zowan ych rzęs i połys kujących cien iami powiek, zauważyłam wówczas znajomo wygląd ającą postać faceta w smętn ych szaroś ciach, przemykającego skrycie w kierunku ubikacji, ale postan owiłam to zlekceważyć. Nie miałam wtedy pojęcia, jak wielkie ta osoba będzie miała dla naszej dru-
żyny znaczen ie. *** Szary facet był rzeczywiś cie ewen ementem w stud iu nagran iowym HIIIPERTIWI. Tam wszys cy nie tyle chcieli, ile musieli się wyróżn iać – bądź to krzykliwymi kolorami (jak na przykład wiszący dziś naprzeciwko mnie gość w zielon ej koszuli w ogromne papugi), bądź to monolitem dostojn ej czerni. Oczywiś cie ja poszłam trzecią drogą – fragmenty mojego czerwon ego skórzan ego garn ituru widoczne były, jak zawsze, pod przezroczys tym okoliczn oś ciowym kostiumem, innym na każdy odcin ek teleturn ieju. W drug im z nagrywan ych dziś prog ramów grałam osę i musiałam przyznać, że ten strój, przyg otowany specjaln ie dla mnie przez charakteryzatorkę HIIIPER-TIWI, był bard ziej niż OK. Żółto-czarne pasy gustown ie komp onowały się ze smukłymi czułkami na mojej głowie, a rozmiar skrzyd eł dopas owany był do rozp iętoś ci ramion i wzros tu. Reszta drużyny, przeb rana za inne robactwo, też prezentowała się nie najg orzej: Bartex był dziś pająkiem w stylu macho z południowej Pols ki (prod ucent prog ramu wolał ukryć czes kie pochod zen ie uczestn ika z uwagi na możliwoś ci zamies zek), Synd or – ćwierćp as ikon ikiem i półintelektualis tą, a Metaksa – grub ym chrząszczem, przyp omin ającym posturą drug olig owego wojown ika sumo. Do klatki Superchamp ion ów przen ies iono nas tym razem na grub ych żyłkach umocowan ych w zagłowiach kostiumów. Wszystko poszłoby gładko, gdyby Syndor nie prób ował się popis ać przed fanami (był wtedy gejem – w zeszłym roku znowu stało się to modne) efektown ym skokiem pasikon ika do naszej budki. Podciął nogi sunącego przed nim Barteksa, po czym zaplątał się w żyłkach wychod zących z kostiumów ich obu i z przeb ran ia Metaksy. Odwróciłam się wówczas na obcas ie, by spojrzeć na ten mały powietrzny karamb ol, i wtedy zauważyłam tego dziwn ego faceta w szaroś ciach. Nie mógł być klakierem, gdyż nie wymykałby się ze stud ia podczas nagran ia (listę obecn oś ci sprawd zano wyjątkowo dokładn ie z zapisem na taśmach), a wszystkich członków ekipy po trzyd zies tu pięciu odcinkach zdążyliś my już poznać. Szary kolor nierzucającego się w oczy stroju mógł sugerować kogoś naprawdę znaczącego. Gość szybko znikn ął za drzwiami toalety, a potem światła uderzyły mnie po źrenicach; na środ ek zaś sceny zaczął zjeżd żać po linie przeb rany za anioła prowadzący ten prog ram Max de Blanc.
*** Tak naprawdę nazywał się Maciek „Bielmo” Makś miuk. Ksywę otrzymał podczas drug iej odsiadki w poprawczaku w Grud ziąd zu za krad zieże lusterek w beemkach, kiedy to jedna z zakochan ych w nim koleżan ek po fachu – i po tym samym ośrodku resocjalizacyjn ym – rzekomo odkryła bielmo w jego lewym ślep iu. Ubod ła tym do żywego miłość włas ną Makś miuka, przekon an ego dotychczas o swym pięknie absolutn ym, a taka obelga nie mogła ujść ani płazem, ani żadn ym innym kręgowcem. Nadmiern ie spos trzeg awcza dziewczyna zakończyła więc grud ziądzką resocjalizację ubożs za o dwa przedn ie zęby i bogats za o wielkiej wagi doświadczenie życiowe, zgodn ie z którym pewne prawdy należy zachować dla sieb ie. Jeśli nawet coś z tym Maćkowym spojrzen iem było wówczas nie tak, w HIIIPER-TIWI nie miało to znaczen ia, bo już dawno temu nauczono się retus zować komp uterowo tę wadę i to tak skuteczn ie, że obecn ie za cechę rozp oznawczą Maksa de Blanca uważano powszechn ie jego przecudn ej urody oczy. I nawet ja, mimo że sceptyczn ie podchod ziłam do wszystkiego, co związane z telewizją, musiałam przyznać rację tym, którzy tak twierd zili. Oczy Maksa na wizji wydawały się ogromne; po zabieg ach makijażys tek zajmowały mu pół twarzy, ale widziałam je jeszcze przed tymi zabieg ami i – uwierzcie mi – w naturze nie były o wiele mniejs ze. Przyznaję, że głęb ię spojrzen ia mógł wspomag ać chemiczn ie tuż przed każd ym występ em – sama widziałam go połykającego dziwne fioletowe tabletki (tak, to TE FIOLETOWE TABLETKI o których myślicie) – ale któż ich nie brał w telewizji. Zresztą one tylko wzmag ały to nies amowite wrażen ie. Dragi muszą mieć mimo wszystko jakikolwiek podkład emocjon alny, by dać efekt spojrzen ia, od którego wszystkim z osiemd ziesięciu siedmiu procent widzów (bo taka była najwięks za ogląd aln ość odcinków, w których występ owaliś my) przechod ziły ciarki od uszu po podes zwy. Nie wierzycie? Przekon ajcie się sami. Jako rasowy, choć nied os zły psycholog czułam się najb ard ziej uprawn iona do snucia tez na temat istn ien ia w ślep iach Makś miuka pods taw do takiego nied oś cigłego ideału spojrzen ia. Mało oryg in aln ie, przyznaję, doszłam do wnios ku, iż w tym przyp adku ważna była jego przes złość, niby pospolita: doras tan ie na slums owatych podwórkach Kępy Od Sasa Do Lasa, kolejne odsiadki za drobne krad zieże i bójki, jakieś popełn ione za młodu dziecko, na które teraz pewn ie płacił wysokie alimenty. Jedn ak Maciek jako jedyny spoś ród jego pras kich koleg ów umiał wykorzystać szansę daną mu przez naiwne społeczeńs two i kolejny głup awy prog ram spo-
łeczny „Resocjalizacja poprzez media”. Kiedy ruszyła ta inicjatywa, dwud zies toczteroletni zawod owy mechan ik Maciek „Bielmo” Makś miuk, odsiad ujący wyrok tym razem już w normaln ym więzieniu, od razu wyczuł szansę. Wypros ił u kierown ictwa zakładu przep ustkę, na której dał się schwytać jako prowod yr rytualn ego zabójs twa trzech kogutów oraz zbiorowego gwałtu na cztern as tolatce, dokon an ego na ołtarzu pomazan ym krwią zwierząt. Temat był chwytliwy. Trąb iły o nim przez dwa tygod nie wszystkie dzienn iki. Maciek byn ajmniej nie działał rozmyśln ie – nie był zbyt głupi, raczej zwyczajn ie nie przywykł jeszcze wówczas do używan ia zwojów pod czaszką. Umiał za to podś wiad omie sterować emocjami innych, ujawn iając coraz to nows ze okoliczn oś ci popełn ien ia tego, pożal się Boże, przes tęps twa. Po pierws zej fali ogóln ego wzburzen ia Makśmiuk ujawn ił, iż zgwałcona dziewczyna miała nie cztern aś cie, a sied emn aś cie lat, trzy skrob anki na koncie oraz dwa promile alkoh olu we krwi tamtego wieczora. Wszystkie te liczebn iki zrob iły odpowiedn ie wrażen ie na opin ii publiczn ej, ale to był dopiero początek. Okazało się, że ofiara dwa dni przed trag iczn ym zdarzen iem deklarowała się jako dziewczyna kolegi Maćka, współu czestn ika gwałtu. Kolejne rewelacje przys zły potem: koguty zostały rzeczywiś cie zamord owane, ale przez miejscowego rzeźn ika, który zeznał także, iż sprzed ał młod zieńcom litr kaczej krwi „luzem, na czern inę”. Badan ia laboratoryjne potwierd ziły prawd ziwość jego zeznań. Makś miukowi trafił się wtedy wyjątkowo niezły obrońca z urzędu – a w zasadzie jego subs tytut, bo jedyn ie aplikant adwokacki, który wyczuł medialn ość sprawy i chciał się wykazać. Zasug erował klientowi przyb ran ie artys tyczn ego pseud on imu, skontaktował się, celem zasięg nięcia informacji, z lokalną kolon ią bezdomn ych ćpun ów-grafficiarzy, i podrzucił pras ie okreś len ie „performance”, uporczywie nazywając tak ów rytualny gwałt. Maciek „Bielmo” Makś miuk, a od tamtej chwili Max de Blanc, powoli zaczyn ał się wcielać w rolę gwiazdy. Szerokim gestem wręczył nawet swojemu papud ze pięćd zies iąt zeta na przekup ien ie domnieman ej ofiary jego seks ualn ych eksces ów. Pien iąd ze oczywiś cie zostały spożytkowane w bard ziej racjon alny spos ób; trzeba przyznać, że przys zły sługa pales try był niezłym psycholog iem i wied ział, iż wystarczy dziewczynę trochę postras zyć, aby wycofała wnios ek. Prokuraturze nie pozos tawało nic innego, jak umorzyć postęp owan ie. Po powrocie do pokoju z drucianą firanką Maciek vel Max był już „gościem na topie”. Prog ram „Resocjalizacja poprzez media” adres owano do jemu właś nie podobn ych. Więzien ie dostało jakiś grant akces yjny (wtedy jeszcze istn iała Unia
Europ ejs ka), z którego musiało się rozliczyć, istn iały zatem szanse na to, by po opłacen iu zwykłych haraczy dla dyrekcji stworzyć cykliczny prog ram dla więźn iów. „Zza krat, zza marzeń” zaczęło swą emis ję co prawda w telewizji region aln ej, ale szybko zwrócono uwagę na medialne talenty Maksa. Już przy pierws zym kontakcie z kamerą realizator zauważył bowiem to niecod zienne spojrzen ie nowego prezentera, którym ów dotychczas jedyn ie mroził przeciwn ików w bójkach albo dla odmiany rozg rzewał kobiety w łóżku. (Co ja zresztą piszę!? Poziom patosu poprzedniego zdan ia przewyżs zył tysiąckrotn ie jakość nudn awego życia tego żulika). W każd ym razie postan owiono zmien ić obiekt ataku tęczówki Makś miuka: z ludzi będących w jego bezp oś redn im zasięgu na abon entów sied zących po drug iej stronie telewizyjn ego odbiorn ika. Prog ram przen ies iono do pasma ogóln okrajowego, gdzie otrzymał leps zy czas anten owy. (Wtedy Maćko po raz pierws zy sypn ął wyrafin owan ym dowcip em, przyg otowan ym mu przez jego nowego, całkiem łebs kiego asys tenta, komentując jak najb ard ziej á prop os, iż w słowie „anten owy” jest wewnętrzna sprzeczn ość, bo i „ante”, czyli stary, i „nowy”). Wybrany po raz dziesiąty na kolejną kadencję prezes nie szukał akurat poparcia społeczn ego, ale dla odmiany postan owił po roku emis ji „Zza krat, zza marzeń” okazać ludzką twarz wzorowo zres ocjalizowan ego więźn ia. Nakazał swoim prawn ikom wystarać się o przedtermin owe zwoln ien ie dla Makś miuka. Należycie posmarowany sąd penitencjarny przyklep ał wszystko, co mu pods un ęły prawn icze przed łużacze prezesa. De Blanc wyszedł z więzien ia w dobrej chwili, bo akurat w pras ie dogorywał temat misji, którą winna realizować telewizja, w związku z czym prezes, uwoln iony od ideo log iczn ego ciężaru, mógł zaprop on ować pupilowi stworzen ie całkowicie nowego show – teleturn ieju, będącego esencją czys tej rozrywki, w którym nie istnieją w zasad zie żadne reguły z wyjątkiem jedn ej: uzys kan ie i utrzyman ie największej ogląd aln oś ci. No, oprócz tego obowiązywał oczywiś cie zakaz krytykowan ia prezesa telewizji. *** Teoretyczn ie teleturn iej miał nawet swój regulamin. Jak przez dwud zies towieczną, rasowo wyspiars ką mgłę pamiętam, że dostaliś my ten papier tuż przed pierws zym nagran iem, aczkolwiek z naszej trójki w całoś ci przeczytał go jedyn ie Synd or, było nie było syn notarius za, w dodatku podobno w zamierzchłej przes złości sam zamierzający zostać prawn ikiem. Jedn ak to nie nasz czaruś odkrył najważniejs ze postan owien ie regulaminu. Bied ak zagłęb ił się w lekturze szczeg ółowych
postan owień, wszczął bezo wocne dyskus je z pozos tałymi chłopcami, gdy tymczasem ja, na maksa już znud zona, przyp adkowo odczytałam ostatni akap it tuż nad miejs cem na podp is uczestn ika prog ramu. Po dobrych paru tygod niach ostrego imprezowan ia nadp alone styki w środku czaszki znowu mi się połączyły, co okazało się całkiem przyjemn ym uczuciem. – Ha! – westchnęłam głoś no. – Koled zy z czatu mieli rację. Słynna klauzula wizyjn oś ci znajd uje się na samym końcu regulaminu. Cała trójca w jedn ej chwili pochyliła się nad moją kartką, jakby żaden z nich nie miał identyczn ej przed sobą. Nie rozumieli jeszcze do końca, o co chod zi. Pierws zy zorientował się Metaksa, który z założen ia miał być naszym umys łem ścis łym. – Świn ie – wymamrotał, spluwając na posadzkę hallu w stud iu nagrań. Synd, z założen ia czołowy human is ta drużyny, był drugi w refleks ie. Postan owił wykorzys tać przewagę: – Widzicie, mówiłem, że ona się może przyd ać – powied ział do kump li. Puściłam to mimo uszu. Bart, jako rasowy karateka, z cudzego założen ia potrafił się jedyn ie wydos tać. I to w dodatku tylko z tego opas ującego mu ciało w najczysts zy z fizyczn ych sposób. Razem wytłumaczyliś my mu zatem, o co chod zi. *** W teleturn ieju walczyły zawsze dwie czteroo sob owe drużyny. Jedna z nich, Superchamp ioni, zwycięzcy poprzedn iego prog ramu, mierzyła się w każd ym odcinku z nowym teamem, który usiłował ich zdetron izować. Dopóki Superchampioni zwyciężali, dopóty klatka była ich. Oraz dodatkowe wygrane z każd ego odcinka. Teleturn iej skład ał się z paru częś ci. Z ilu dokładn ie, zależało od czasu trwan ia każd ego z pojed ynków. W czas ie prog ramu odbywały się potyczki zarówno siłowe, jak i umys łowe, z wyraźną przewagą tych pierws zych. Starano się przep latać obie konkurencje, ale bez nadmiern ej pieczołowitoś ci. W obyd wu typach walk braliś my udział i pojed ynczo, i jako drużyna, jedn ak po dwud zies tym trzecim odcinku, kiedy to zdemolowaliś my podczas zbiorowej bijatyki całe stud io HIIIPER-TIWI, prod ucenci wyraźn ie zaczęli ogran iczać nasze grup owe wyczyny. Godzili się na nie tylko wtedy, gdy widzieli, że nasi przeciwn icy są bard zo słabi w starciach bezp oś redn ich i podd ad zą się nam bez wyrząd zan ia więks zych
szkód w wystroju. Za każdą z potyczek dostawało się okreś lone punkty, zamien iane potem na pieniąd ze. Dodatkowo drużyna wygrywająca konkurencję siłową otrzymywała zestaw pytań teoretyczn ych i mogła na nie obstawiać zarob ioną dotychczas kasę, a przez to ją pomnażać, o ile oczywiś cie dobrze odpowiad ała. Wygrywali ci, którzy pod koniec prog ramu zgromad zili na koncie więcej punktop ien ięd zy. Zasady teoretyczn ie były dosyć pros te. Prob lem poleg ał na tym, iż ostatni, nomen omen dwud zies ty drugi, parag raf regulaminu przekreś lał je wszystkie. Była to klauzula wizyjn oś ci, stan owiąca, iż dozwolone jest wszystko, nawet to, co sprzeczne z wymien ion ymi regułami, o ile nie zaprotes tują prod ucenci teleturn ieju. A oni nig dy się nie sprzeciwiali, dopóki widzieli szansę na więks zą ogląd aln ość prog ramu. *** Nie trzeba dodawać, że Max de Blanc skorzys tał wtedy bez wahan ia z prop ozycji poprowad zen ia takiego całkowicie nowego teleturn ieju. Gdy oczekiwana wysoka ogląd aln ość budowała się jedn ak bard zo powoli, Makś miuk po raz pierws zy poczuł na włas nej skórze, jak trudno w mediach przeb ić się na pierws zy plan. Wyznaczony czas nadawan ia prog ramu uchod ził za taki sobie, kanał, mimo że ogóln op ols ki, to jedn ak był najg ors zy z możliwych, a publiczn ość – już znud zona formułą tych wszystkich show z elementami wied zy. Widmo zdjęcia włas nego autors kiego spektaklu z anteny stawało się coraz bard ziej realne. I wtedy pomógł Maks owi przyp ad ek. Jedna z uczestn iczek po przeg ran ej rzuciła się na niego, uderzyła pięś cią w lewy policzek, usiad ła na nim okrakiem i powalon ego na ziemię zaczęła dusić. „Bielmo” był tak zaskoczony, że w ogóle nie zareagował, choć taka sytuacja nie stan owiła dla niego zupełn ej nowoś ci. Na pomoc pośpies zyło mu pół ekipy, dziewczynę z rozmazan ym makijażem odsun ięto po piętnas tu sekund ach od (prawie skazan ego onegd aj) gwałciciela, ale całe to zajś cie zdążyły już zarejes trować kamery. Nagrały równ ież wcześ niejs zą „kurwę” rzuconą przez Maksa pod adres em dziewczyny tuż przed samym zajś ciem, ale o tym fakcie wszys cy w stud io dyskretn ie milczeli. Na szybkiej narad zie padła myśl, aby wykorzys tać ten materiał do spotów reklamowych, oczywiś cie bez kilku początkowych klatek. „Nasz teleturn iej wywołuje takie emocje” – grzmiał donoś ny głos de Blanka na tle migawek z zajś cia. Po udzielen iu przez Maksa dodatkowo kilku okoliczn oś ciowych wywiad ów, zgłos ił się
do dyrektora prog ramowego tego kanału młody dokumentalis ta. Chciał zrob ić materiał o Maks ie, udało mu się nawet nagrać jego spotkan ie w areszcie z dziewczyną (na dzień przed jej wypuszczen iem). Maciek niby jej przeb aczył, parę razy nawet pogłas kał po głowie, kupił paczkę chips ów i czekoladki. Tego chłop aka niedługo potem wywalili jedn ak z pracy, gdy wyszło na jaw, że miał ambicję zrob ien ia czeg oś o ogóln iejs zym z założen ia charakterze przekazu, a nawet – ba! – o wartościach. W przechwycon ym od byłego już pracown ika materiale znajd owała się także krótka wzmianka o przes tępczej przes złoś ci Maksa. Nie wszystko jedn ak poszło do śmieci. W najleps zym czas ie anten owym puszczono prawie niezmontowaną wizytę eks-band ziora w więzien iu. Wygląd ało to trochę jak skrzyżowan ie popularn ych nieg dyś prog ramów „Bard zo, ale to bard zo przebacz mi” z „Celą w celi”. „Max robi się na papieża” – żartowano w kuluarach, zdaniem dyrektora prog ramowego, mało śmieszn ie. Popularn ość teleturn ieju nie tyle wzros ła, co wręcz poszyb owała, osiąg ając wyniki dotąd nies potykane dla tego typu rozrywki. Prod ucent umiejętn ie potrafił podtrzymać tę passę, organ izując okoliczn oś ciowe edycje prog ramu. Podczas jednej z nich, nadawan ej w Barb órkę, przeb rani za górn ików transwes tyci (nikt inny z ilorazem powyżej dziewięćd zies ięciu nie chciał grać tej grupy zawod owej) pokonali w impon ującym stylu grupę kolejarzy skup ioną przy klub ie AA w Otwocku. Podczas Dnia Matki gromada samotn ych rodzicielek, przywiezion ych wprost z jednego z ośrodków Monaru (wygrana poszła wtedy na konto tej organ izacji), spuściła lanie drużyn ie dzieciaków bogatych bizn esmen ów spod Grud ziąd za. Manto miało także (a może przede wszystkim) wymiar dosłowny, fizyczne upokarzan ie rywala było bowiem w tym teleturn ieju częsts ze niż w antyczn ym „Jerry Spring er Show”, a smarkacze bali się przeraźliwie swoich przeciwn iczek, bo ktoś z widowni puścił plotkę, że wszystkie występ ujące tu samotne matki są nosicielkami wirusa HIV. Publiczn ość oszalała na punkcie prog ramu. Rekordy popularn oś ci biły szczególn ie te odcinki, w których drużyna striptizerek rozp rawiła się po kolei z całym skład em Rady Języka Pols kiego albo zawod owy mord erca oberwał lewym pros tym od byłego minis tranta. Teleturn iej, jak każdy prog ram cykliczny, miał swoje gors ze i leps ze okresy, ale powoli stawał się stand ard em, legendą telewizyjną. A wiad omo, że legenda ma to do sieb ie, iż najlep iej się prezentuje wtedy, gdy jest martwa. ***
Dostaliś my się do prog ramu, gdy już minęła nie tylko pierws za, ale i dzies iąta fala jego popularn oś ci i z przykroś cią obserwowaliś my, jak cała pracująca tam ekipa powoli zaczyna się rozg ląd ać się za nową robotą. Nies kromn ie mogę powied zieć, że dzięki nam teleturn iej zyskał drugą młod ość, a specjaliś ci od reklam w HIIIPERTIWI znaleźli co najmniej trzy nowe grupy docelowe dla prod uktów lokowan ych w prog ramie. Już po pierws zym mies iącu emis ji zostaliś my obwołani przez intern autów najleps zą drużyną wszech czas ów. Po kolejn ym wyneg ocjowaliś my odrębne honorarium za każdy występ, niezależne od wygran ych w każd ym odcinku. Zarabiane przez nas pien iąd ze (które dzieliliś my równo na naszą czwórkę) były oczywiście nad al kilkud zies ięciokrotn ie mniejs ze od wynag rod zen ia Maksa de Blanca, ale z drug iej strony kilkus etkrotn ie przewyżs zały dniówkę klakierów występ ujących w prog ramie. Po raz drugi muszę wyznać nies kromn ie, że byliś my naprawdę stworzeni do tego teleturn ieju. Bartex był formaln ie przywódcą grupy i to on reprezentował drużynę w więks zoś ci konfliktów pomięd zy nami a prod ucentem. Miał najkróts zą z nas wszystkich pamięć i przez to – co najb ard ziej cenione w telewizji – najmniej wyrafinowane poczucie humoru. Potrafił szczerze śmiać się z każd ego żartu opowied zianego przez Maksa de Blanca. Zawsze podziwiałam w Bartku jego umiejętn ość łagodzen ia wszelkich sporów; wzrus załam się jak dziecko, gdy w najb ard ziej ostrych momentach rozkład ał bezradn ie ręce, że niby nie rozumie, co się do niego mówi. Gdy rok późn iej usłys załam jedn ego z komentatorów sportowych opis ującego reakcję pewn ego tenis is ty na decyzję sędziego jako „udającego Bar…, eee… Czecha, e… Greka”, wied ziałam, skąd wziął to skojarzen ie. Ponadto Bart świetn ie znał karate oraz paru – korzystn ie dla nas – słabo widzących ludzi z HIIIPER-TIWI. Ich ślep ota stała się nam szczeg óln ie potrzebna wtedy, gdy przymknęli oko na nieco niezgodny z regulamin em fakt, iż każdy z chłopców brał wcześ niej udział w ponad pół tuzin ie innych teleturn iejów (w tej sytuacji klauzula wizyjn oś ci zadziałała akurat na naszą korzyść). Najleps zym kump lem Bartka był Synd or, którego Max de Blanc nieu stann ie tytułował „najp iękn iejs zym członkiem grupy” lub – bard zie poetycko – „różą bez kolców w tym bukiecie polnych kwiatów”. To zdan ie zawierało w zasad zie podstawę bytu Syndka w naszej grup ie. Był po pros tu prześ liczny, przyznawałam to z bólem serca, gdyż to mnie jako kobiecie należał się teoretyczn ie tego typu paneg iryk. Synd miał wtedy kogoś, nie kobietę, broń Boże; jak już wspomniałam, zasadn i-
czo pociąg ali go faceci, i dlatego był poza moim zakres em zainteres owań. No dobrze, przyznaję, wcześ niej z nim sypiałam, jak z każd ym zresztą, ale to raczej z przekory. Wied ziałam, że podoba się innym ciziom, a mnie w miarę akceptuje (pod warunkiem że nie widzi mojego bius tu). Wiad omość o moim romans ie z Syndkiem, teraz znowu odkop ana, okazała się równ ież atrakcyjna dla HIIIPER-TIWI, skup iała bowiem uwagę na nas – uczestn ikach teleturn ieju tej stacji. A w końcu dla programu to sam miód, gdy wybitną osob owoś cią na sprzed aż okazuje się jeden z hiiiperwizyjn ych heros ów. Syndka błog os ławiły wszystkie firmy prod ukujące kosmetyki dla mężczyzn, gdyż po każd ym jego spektakularn ym występ ie sprzed aż rosła im o kilka procent. Uwielb iali go fryzjerzy i perukarze, bo dzięki jego bujn ej jasnej czup ryn ie po ponad półwieczu wróciła moda na włosy á la Violetta Villas. Przez bard zo krótki czas łudziłam się jeszcze, iż przyjmie się w narod zie także moja ultrakrótka, zafarb owana na wściekłą lisicę fryzura, ale te nadzieje okazały się bard ziej płonne niż moje włosy (dlatego wkrótce wróciłam do swojego mniej lub bard ziej oryg in aln ego blondu). Prawda w tej sytuacji była okrutna i gdy najleps za przyjaciółka powied ziała mi już po zakończen iu całej tej hecy, że – zgodn ie z jej źród łami – to główn ie z powodu Synd ora pozwalano nam tak długo wygrywać, uwierzyłam jej bez zastrzeżeń. Od przeds zkola miałam słab ość do literatury socrealis tyczn ej i występ w teleturn ieju stan owił dla mnie potwierd zen ie hołub ion ej od tego czasu tezy, w myśl której właś ciwie dobrany kolektyw może osiąg nąć wiele, jeśli nie wszystko. Z socrealizmu czerp ałam też wzory do tych pseud on aturalis tyczn ych porówn ań, którymi katowałam nieg dyś ogląd ających prog ram, a teraz i was pomęczę. Za „Bazą Sokołows ką” Hłas ki przeto powiem, że o ile Bartex był duszą naszej drużyny, a Synd or jej powłoką, o tyle Metaksa był jej mózgiem. (Dla sieb ie odpowiedn iej częś ci ciała w tej kons telacji nie bard zo mogę znaleźć. Może wrzód na tyłku?). Metka był najn iżs zy z nas wszystkich. Nawet na koturn ach, przedmiocie nieustann ych walk pomięd zy nim a charakteryzatorką, sięg ał mi do ramion. (Może to jeden z powod ów, dla których tak bard zo mnie nie znos ił?). Z wyraźną nadwagą, stan owił relikt teleturn iejów z czas ów, gdy wygrana zależała od takich przymiotów jak wied za czy refleks. Dziewięćd zies iąt trzy procent telewid zów twierd ziło, że Metaksa jest najmniej symp atyczn ym członkiem drużyny. Dziewięćd zies iąt trzy procent telewid zów było w błęd zie, w HIIIPER-TIWI montowano bowiem wszystkie odcinki w ten sam spos ób – starano się podkreś lić wyłączn ie cechy charakterystyczne dla każd ego z nas. Od mniej więcej czwartego odcinka nie wprowad zano
żadn ych nowych rysów w już wykreo wan ych osob owoś ciach, by nie mies zać telewid zom w głowach i nie zakłócać naszych tak stworzon ych wizerunków. Jeżeli jednak spytalib yś cie jakieg okolwiek członka ekipy, biorącego udział w nagrywan iu teleturn ieju, albo pierws zego z brzegu klakiera, kogo uważa za najmniej symp atyczną, najb ard ziej znien awid zoną i najo strzej krytykowaną osobę z zespołu, sto procent z nich udzieliłoby jedyn ej właś ciwej odpowied zi: tym człowiekiem byłam ja. *** Do drużyny trafiłam przez przyp ad ek… i to dosyć skomp likowany. Członków teleb ryg ady dobierał Bartek, którego znałam wcześ niej jedyn ie z opowiad ań Syndora, z którym to znowu zdrad załam akurat mojego ówczes nego narzeczon ego, potem męża, gdy był jeszcze hetero (mówię o Syndku, oczywiś cie; mojemu byłemu ślubn emu podobno zostało to do dzis iaj). Wykreo wana w mózgu Bartka pierws za wizja czys to męskiej w skład zie drużyny opierała się przede wszystkim na profilu wied zy każd ego z uczestn ików i została przez jego dwóch koleg ów zelżona zaraz po jej wyartykułowan iu. Z późn iejs zych relacji dowied ziałam się, że ta wypowiedź nastąp iła na wieczorze kawalers kim Metaksy, lekko w tym momencie podd us zonego tłus tymi udami zamówion ej pani do towarzys twa. Najs amp ierw zatem odezwał się Synd or, a w zasad zie nawet nic nie powied ział, tylko po pros tu wyśmiał „niep oważną ideę Barta”. W tle zapad ała już cisza, impreza dogorywała w takt chrap an ia tuzina przeds tawicieli płci brzyds zej. W ciągu dwóch minut Metaksa zdążył się wyplątać z kleszczy utworzon ych przez odnóża wynajętej pani, oprzytomn ieć, i także wygwizd ać głoś no ideę składu przeds tawioną przez przys złego przywódcę drużyny. Bartka lekko wcięło. Nie spod ziewał się oporu ze strony Metaksy, którego w swym plan ie miał za główną podp orę hipotetyczn ej ekipy. Z olbrzymiejącym na twarzy znakiem zapytan ia popatrzył w kierunku czwartego z założen ia członka drużyny, niejakiego Tromby, podobno byłego awuesowca (to jest absolwenta Akad emii Wyczynu Sportowego), ale ten już spał snem sprawied liwego. Bart wzrus zył podobno ramion ami na ten zaskakujący sprzeciw komp an ów, a potem cała trójka murars ka popad ła w letarg. Teleturn iejami wszys cy interes owali się od dawna, z tym że Synd i Bartek najpierw biern ie kibicowali Metaks ie, swojemu koled ze ze szkoły muzyczn ej, by potem osob iś cie sprób ować szczęś cia. Byli nieźli, przyznawałam to z zazdroś cią, ogląd ając podczas jedn ej z naszych imprez staromodne kasety VHS z nagran iami ich poprzed-
nich występ ów. Synd or wygrał nawet kied yś dom, Bart – najn owocześ niejs zy skuter, którym zadawał szyku, bajerując laski na roku. Jedyn ie wygrane Metki, bo tak go wtedy przezywaliś my, były obrzyd liwie, nudno pien iężne. No i w dodatku stosunkowo niewys okie, co stwierd ziłam po odłożen iu kalkulatora (z liczen iem miałam zawsze prob lemy, a tu należało dodatkowo zamien iać złotówki na euro, a potem na najaktualn iejs ze nasze). Wróćmy jedn ak to tego sławetn ego wieczoru, kiedy to wyklarował się ostateczny skład naszego Wund erteamu, a którego to ja w ogóle nie mogłam pamiętać, gdyż nie zostałam – z oczywis tych względ ów – zapros zona na wieczór kawalers ki Metaksy. Otóż z letargu obud ził bractwo dzwon ek komóry Synd ora (nikt normalny wtedy już ich nie używał, ale mój eksmis iaczek był zawsze lekko retro). Kiedy nasz grup owy czaruś zdziwiony odeb rał telefon, chyba wstrząś nięty faktem, iż ktoś może chcieć od niego cokolwiek o czwartej nad ranem, okazało się, że dzwon iłam ja. Nie pamiętam już teraz dokładn ie, w jakim celu to zrob iłam. Na potrzeby teleturnieju wymyś liliś my, że chod ziło mi o klej do tips ów, i że pomyliłam numery Synd ora i manicurzystki (eksp loatowano ten temat przez cały tydzień). Prawda była zgoła inna. Po rozs tan iu (zawsze uważałam to słowo za zbyt duże dla moich żałos nych romans ów) Synd ek z reguły służył mi na zmianę jako poduszka do wypłakiwan ia się i worek boks ers ki zbierający cięgi za winy wszelkich facetów (obecn ie, jako gej, czuł się z tym psychiczn ie w porządku). Być może wróciłam wtedy z kolejn ego nieu danego polowan ia na cotyg od niowego dawcę nasien ia albo miałam kłop oty ze swoją ofiarą, albo byłam zbyt nietrzeźwa, by gdziekolwiek iść – te prob lemy, z którymi dzwon iłam do Synd ora, nie grzes zyły z reguły zbytn ią oryg in aln oś cią. Po pros tu nie pamiętam. Synd ek natomiast zachował się tak przyzwoicie, jak to zwykle on – pozbierał swoją porozrzucaną gard erobę z podłogi klubu, szykując się do wyjś cia. Bartek z Metaksą spojrzeli po sobie zdziwieni. – Gdzie leziesz? – padło ze strony tego pierws zego. – Po Meę. Ma prob lemy – odpowied ział lakon iczn ie Synd or, podobno już zza progu. – Jak to? – oburzył się szczerze Metka . – Mój wieczór kawalers ki, impreza teoretyczn ie jedyna w życiu, a ty uciekasz przed czas em dla jakiej fruzi? I to kto? Ty? Niby gej? Synd szybko ogarn ął wzrokiem pobojowis ko. – Dżampa is over – powied ział. – Jeśli chcecie, możecie jechać ze mną. I tym spos ob em wszys cy wyląd owali w domu zostawion ym mi rok wcześ niej
przez mojego wspan iałomyśln ego byłego męża. *** Jedn ym z leps zych momentów teleturn ieju był początek, kiedy to Max de Blanc odczytuje nasze osiąg nięcia, powoli recytując, ile odcinków wygraliś my, ile kasy zgarn ęliś my, czas ami nawet mówi, ile dotychczas wyniósł nasz podatek. Cyfry strzelały wtedy w powietrze, a ja widziałam jedn ocześ nie, jak więks zość z tych nudnych śmierteln ików, z którymi przys zło nam stoczyć bój,krzywi twarze w trudno skrywan ej zazdroś ci. W takich sytuacjach przez głowę przelatywały mi myśli w rodzaju: „Siedź na zadku, glutojadku!”. (Ows zem, lubię te swoje częs tochows kie rymowanki). Albo „Przez całe życie nie zarob isz tyle, ile nas mies ięczn ie kosztuje fryzjer i kosmetyczka!”. Raz nawet wyrzuciłam to z sieb ie pros to w te pełne zawiś ci oblicza. A co tam, nie należy tłumić włas nych uczuć. Do wzmożon ej dbałoś ci o wygląd nie musiałam pozos tałych członków drużyny nawet specjaln ie namawiać. W końcu występ owaliś my na wizji, ogląd ały nas codzienn ie tysiące oczu naszych byłych, obecn ych i potencjaln ych matek, żon i kochan ek. Początkowo jedn ak za lekkie przeg ięcie i fanab erię uznano mój pomysł ściąg nięcia z zagran icy i zatrudn ien ia najleps zych na świecie specjalis tów od wizerunku, za których musieliś my przecież płacić sami z ciężko zarob ion ej kasy. Ja akurat postan owiłam być nieu stęp liwa, a chłopcy potem przyznali, że wydatek zwrócił się z okład em. Staliś my się po pros tu boscy; mieliś my włas ny styl, wdzięk i klasę, a charakteryzatorzy z HIIIPER-TIWI kons ultowali się z naszą ekipą beauty-speców przed każd ym kręcon ym odcinkiem. Z dobrze poinformowan ego źród ła wiem, że teraz wszys cy nasi byli kons ultanci pracują w nowej stacji Makś miuka. Zarab iają tam o połowę mniej niż u nas (czułam, że przep łacamy, ale wtedy miałam to w nosie) i do dziś wspomin ają naszą drużynę z rozrzewn ien iem. *** Sam de Blanc czas em lubił się z nami podroczyć. Zaskakiwał nas dwuznaczn ymi wypowied ziami, robił idiotyczne aluzje. Raz podczas nagran ia chwycił mnie nawet za poślad ek i mocno uszczypn ął. Potem mrug nął okiem. Prawym. Wiem, bo w tym samym momencie dostał w nie moim butem. Flek obcasa zahaczył mi się o opad ającą na Maćkowe niby bielmo powiekę i wyrwał ją z oczod ołu. Makś miuka odwieźli na sygnale do szpitala, gdzie doszyto mu fachowo
sztuczny płat skóry, tak że pod zwykłym telewizyjn ym makijażem nic nie było widać. Max nig dy więcej nie prób ował podejść do mnie bliżej niż na dwa metry, a HIIIPERTIWI znowu miała co puszczać w przerwach do przerw na reklamę. Niektórzy mówili, że to ja zaatakowałam i że zrob iłam to specjaln ie, gdyż liczyłam na powtórkę z taniej rozrywki á la niun ia, która się kied yś rzuciła na słynn ego prezentera. Ale to niep rawda. Dobrzy specjaliś ci od π-aru wied zą bowiem, że nads zedł wtedy ten moment, kiedy Makś miuk musiał znaleźć spos ób na spad ającą krzywą swojej popularn oś ci. *** Jeszcze tydzień przed emis ją pierws zego odcinka teleturn ieju (puszczano je z mniej więcej trzymies ięczn ym poślizgiem) zdarzało mi się osob iś cie chod zić do sklepu, wynos ić śmieci, a nawet brać od czasu do czasu jakieś tłumaczen iowe fuchy. Po którejś z zarwan ych na nagran iach nocy schrzan iłam jeden z teks tów, za co dostałam najwięks zą chyba w życiu burę od szefa wydawn ictwa zlecającego mi chałtury. Dowied ziałam się, że jestem bezn ad ziejn ie głup ia, nies taranna, cała do zmiany, a i tak nig dy w swoim obecn ym życiu oraz siedmiu przys złych po reinkarn acji nie zrob ię kariery. Położyłam uszy po sobie i wyszłam z gabin etu. Do oczu cisnęły mi się łzy. Wyład owałam się dopiero w walce z drużyną strajkujących pielęgniarek. Dwa mies iące późn iej spotkałam tego szefa przyp adkowo na zakup ach w gigantyczn ym centrum hand lowym, do którego otwarcia zostaliś my zatrudn ieni. Pogratulował nam wspan iałych występ ów, życzył sukces ów. Podziękowałam mu, sied ząc okrakiem na kiczowatym karton owym pudle imitującym pomnikowy cokół. *** Chłopcy byli tamtej nocy wstrząś nięci stopn iem mojego wpływu na Synd ora. Zastali mnie (chyba) na wpół pijaną, bieg ającą w samym T-shircie bottomless po domu. Trzeba przyznać, że mój eks zostawił mi całkiem niezłe locum. Umiejs cowione w samym centrum modn ych, artys tyczn ych slums ów, na rynku warte było fortunę. Oczywiś cie na czarn ym rynku, gdyż od dwun as tu lat, czyli po przejęciu nas przez Koalicję, nie można już oficjaln ie hand lować nieruchomoś ciami. W piwn icy miałam stand ard owy schron (w czas ie budowy domu modna była techn olog ia albańs ka),
w którym obecn ie trzymałam zapas paliwa do mojego aerop ławu, trochę uzbrojen ia oraz – ze względu na panujący w podziemiach chłód – lakiery do paznokci. To zresztą nawet śmieszne z historyczn ego punktu widzen ia – można teraz swob odn ie sprzed awać wszelką broń, w tym speedg uny, wiatro- i pass atołówki, a nawet klasyczne… pst, o tym wolałab ym nie mówić…, a nie wolno mi oddać sąsiad owi kawałka grzędy pod uprawę ogórków. Ale o niektórych rzeczach się nie dyskutuje. Synd ek z gracją zamknął kump li na dole w pokoju z barkiem, a ze mną uporał się niczym skrzyżowan ie Trav olty, pracującego nad dzieckiem w „I kto to mówi” z Gołasem, pracującym nad Czyżews ką w „Żonie dla Australijczyka”. To znaczy rozeb rał, wsad ził do wanny, wymył, wysus zył i przen iósł do łóżka. Do tego, w którym my sami kied yś… zresztą, to nieważne. Nie chciałam zasnąć, trochę marud ziłam, więc jak zwykle przemycił mi jakieś uspokajacze w drinku (doszedł w tym potem do perfekcji podczas nagrań). Po chwili od mojego chrap an ia może nie trzęs ły się mury domu, ale lampka na stole na pewno. Kiedy wreszcie Synd zszedł do kump li, przywitały go okrzyki zdziwien ia, obelg i wszystkiego innego: nie wied zieli, że można być aż tak pod pantoflem i nie wiadomo czym jeszcze, i to kogo: kobiety, i to w dodatku byłej, i – ha! – na dokładkę będąc obecn ie pedałem. (Metaksa nie przeb ierał w słowach, przed oczami stan ął mu wtedy możliwy scen ariusz jego włas nego małżeńs twa). Mój eksws półzd rad zający (Synd ek sypiał niemal ze wszystkimi, w stan ie zdrady tkwił zatem nieu stann ie) z godn oś cią nie odpowiad ał na te durne zaczepki. Spokojn ie robił sobie drinka, ignorując wszystkich. – Mam! – powied ział nagle, gdy emocje i głosy pozos tałych nieco już opad ły. – Mea będzie w naszej drużyn ie. Zamiast Trombki. – Co? – zaperzył się Bartek. – Po moim trup ie! Trombka musi być! Pręd zej ciebie może zabrakn ąć… – blefował, ale miał nadzieję, że to się nie wyda. – Dobra. – Synd wied ział, jak rozeg rać tę sprawę. – Ja odchod zę, za mnie włazi Mea. Bezd ys kus yjny argument. Synd or musiał być w drużyn ie. Wied zieli o tym zarówno Bartek, jak i Metaksa. I tym spos ob em zostałam oficjaln ie wprowad zona do składu Superchamp ion ów Wszech Czas ów. *** Tylko przez krótki czas po rozwod zie mówiłam bard zo źle o moim byłym mał-
żonku. Potem, gdy straciłam z tego powodu resztki pozos tałych mi znajomych, odczucia odnoś nie mojego eks zaczęłam zachowywać dla sieb ie. Mełłam je wewnętrzn ie co jakiś czas, od święta włączając w tę miazgę Synd ora. Zestaw zarzutów należał do stand ard owych: że z majątkiem niby w porządku, nawet zostawił mi dom ze środkiem transp ortu w garażu (aerop ław był co prawda starego typu, ale ciąg le na chod zie), ale że poza tym podczas procesu wydało się wszystko co najgors ze, i że były ślubny cywilny, a teoretyczn ie nad al kościelny (związek został podwójn ie przyp ieczętowany jak Pan Bóg przykazał) zażąd ał dla mnie zakazu widzenia się ze wszystkimi prawie wspóln ymi znajomymi oraz z całą jego rodziną, która wtedy jeszcze była nasza. W tamtych czas ach panowało nieludzkie prawo szatkowan ia po rozwod zie nie tylko majątku, ale także kontaktów z ludźmi, z którymi związane było małżeńs two. Ten drugi podział następ ował oczywiś cie tylko na wnios ek jedn ego z dotychczas owych „połączon ych węzłem” albo zainteres owan ych osób trzecich. W naszym przyp adku zrob ił to Domin ik. Regulacja miała z zasady chron ić te właś nie osoby trzecie, czyli wspólny dorob ek w postaci znajomych i rodzin, które nie powinny być wciąg ane w chore porozwod owe konflikty, i nie wątp ię, iż w przyp adku moich teściów rozwiązan ie to było ultrakorzystne. Sama nie chciałab ym mieć ze sobą do czyn ien ia w roli byłej synowej. Najb ard ziej z takiej możliwoś ci cies zył się chyba mój były teść, wtedy jeden z notab li, obecn ie zapewne już na emeryturze. Myślę, że gdyby jego włas ny syn nie zażąd ał wymazan ia fizjon omii całej rodziny z mojej przes złoś ci, on sam by to zrob ił. Z mamą Domin ika miałam zdecyd owan ie leps zy kontakt. Na początku naszego małżeńs twa wydawało mi się nawet, iż cies zy ją myśl o wspóln ym bałwochwalczym wpatrywan iu się w jedyn aka jak w obraz. Domin ikowe złożen ie wnios ku o podział kontaktów z osob ami trzecimi rozzłościło mnie bard zo. Nie miałam już wtedy w ogóle włas nej rodziny, bo wszys cy zginęli na froncie walk – oczywiś cie po niewłaś ciwej stron ie – z Koalicją. Trochę lepiej rzecz się miała ze znajomymi i przyjaciółmi, ale po stud iach (nie powiem, że bez problemów, ale udało mi się ukończyć socjolog ię i socjotechn ikę) więks zość rozp ierzchła się po świecie i dlatego kontakt z nimi był przede wszystkim intuicyjnoradiowy. Co innego Domin ik. W zasad zie wszys cy jego kump le zostali w kraju, trzymali się blis ko, umawiając się co tydzień na piwo lub luks us owe panienki. W tych pierws zych imprezach częs to zresztą uczestn iczyłam, nawet czas em udawało mi się dobrze bawić, a po trzecim drinku z odpowiedn ią dawką fioletowego świńs twa
wydawało mi się, że jestem wśród swoich. Gdy jedn ak drugi typ imprez zaczął się powtarzać coraz częś ciej, a ja z przyczyn obiektywn ych nie byłam na nie zapraszana, musiałam znaleźć sobie ciekawy spos ób na spęd zen ie czasu. Nie mogłam przecież nieu stann ie tkwić w gnuś nym towarzys twie tych głup iutkich żon koleg ów Domin ika, choćby dlatego, że – samotne i opuszczone w tamte wieczory – zanadto przyp omin ały mi mnie samą. I wtedy nawin ął się Synd or. Nawin ął się w sens ie dosłown ym, bo spotkałam go po raz pierws zy, gdy dorab iał sobie do styp end ium, tańcząc na rurze w klub ie gogo. Do pubu wybrałyś my się wtedy całym skład em Stowarzys zen ia Opuszczon ych Matek, Żon i Kochan ek, jak nazwała nas Gośka na pierws zym spotkan iu. Gdy, chichocząc, zajęłyś my miejs ca przy barze, z góry po rurze zjechał Synd ek i- kręcąc bladymi pośladkami (nie było go wtedy stać na solarium) – zarab iał na napiwki. Mogłab ym teraz opowied zieć romantyczną historyjkę o tym, jak to nasze oczy się spotkały i od razu zaiskrzyło, jak Synd or i ja wyszliś my razem na fajka i on nig dy już nie wrócił do tej pracy, ale prawda była bard ziej trywialna. Patrząc po raz pierws zy na jego ciało w prawie pełn ej kras ie (minus listek figowy), od razu wied ziałam, że będzie mój, ale też jedn ocześ nie zdawałam sobie sprawę z tego, że jest facetem zupełn ie nie w moim typie. Z opowieś ci Synda wiem, że on, ujrzaws zy mnie, pomyślał dokładn ie to samo. Sytuacja była zatem jasna: czys ty romans od pierws zego zjazdu po rurze, z założen ia bez więks zej ingerencji w życie każd ego z nas. Ja miałam zostać z rodziną, a mój nowy absztyfikant – ze swą dobrze płatną pracą. Pust’ wsiegda, forev er i w ogóle o jeden dzień dłużej. Po mies iącu jedn ak nawet Domin ik zauważył na mojej twarzy ten głup io błogi uśmiech, jaki wywołuje jedyn ie obcowan ie z nieznan ym dotąd ciałem. Furia mojego męża sięg nęła wtedy gran ic. Najp ierw wysłał mnie na samotne wczasy w takim ich niby wewnętrzn ym sanatorium, w którym tak poprzes tawiali mi w głowie, że do dziś nie mogę odnaleźć wielu myśli. Gdy to nie poskutkowało, i po powrocie znowu zaczęłam spotykać się z Synd orem, Domin ik jął dosyp ywać mi do herb aty te dziwne tabletki na uspokojen ie. Szybko się kazało, iż jestem na nie uczulona, i na całym ciele dostawałam zielon ej wysypki. To by nawet uszło, ale w minis ters twie, gdzie pracował, zaczęto już o nas plotkować. Domin ikowi nie pozos tało zatem nic innego, jak zerwan ie ze mną wszelkich więzi poprzez skuteczny rozwód. Podczas dokon ywan ia podziału rodziny i przyjaciół w zasad zie byłam bez szans. Tabletki wszelkich kolorów łykałam już wtedy nałog owo, na sali sądowej nie potrafiłam sklecić poprawn ie dwóch zdań, zresztą tak naprawdę niemal wszys cy
nasi blis cy byli wpierw bliżsi Domin ikowi, więc i tak stałam na stracon ej pozycji. Tak mi się przyn ajmniej wydaje; system prawa w swej łaskawoś ci przewid ywał bowiem dla mnie, po uprawomocn ien iu się wyroku, obowiązkową kwarantannę w zakład zie psychiatrio-psychotron iczn ym, gdzie ostateczn ie sztuczn ie wymazano mi z pamięci wszystkich objętych zakazem kontaktu. Domin ik zresztą też przeb ywał w tym miejs cu, choć krótko – o ile dobrze kojarzę, z mózgu wyrzucono mu jedyn ie Synd ora, ale nie sądzę, aby nad tym rozp aczał. Wiem, że się zdziwicie, iż pamiętam do dziś imię mojego byłego męża, ale w tamtych czas ach, zgodn ie z ówczes ną linią orzeczn ictwa, nie wymazywano z pamięci informacji dotyczących byłego małżonka. Jego twarz i dane mogły ulec lekkiemu zatarciu tuż po samym zabiegu (uboczny efekt czyszczen ia innych osób), ale po kilku mies iącach wszystko wracało z zasady do normy. Uważano wtedy, iż każdy ma prawo do swojej historii, a do niej należą także nieu dane związki. Wiem, że potem uleg ło to zaostrzen iu, a obecn ie jest jeszcze zupełn ie inaczej. Wiem. Przy czyszczen iu mojej pamięci ze wspóln ych znajomych trudno jedn ak było wykas ować część faktów, ponieważ niektóre łączyły się z osobą Domin ika. Wiele było bowiem sytuacji dzielon ych przez nas obyd woje, i osoby trzecie jawiły mi się teraz we wspomnien iach z pustymi twarzami i o sylwetkach nieo kreś lon ego kształtu. Nie mogę zatem z całą pewn oś cią stwierd zić, czy ich wszystkich słuszn ie wyrzucono. Pamiętam za to do dziś ten ból bezp oś redn io po ogłos zen iu wyroku. Czas ami budzi mnie w nocy i zmus za do wzięcia kolejn ej zielon ej pigułki. *** W naszej drużyn ie teoretyczn ie najleps zy był oczywiś cie Metka. Jako rasowy informatyk celował przede wszystkim w przedmiotach ścis łych, ale już w drug im prog ramie okazało się, że nie ma od niego nikogo leps zego w historii i filozofii. Ja, o ile dobrze pamiętam, też kied yś umiałam błys nąć wied zą human is tyczną. Dawno temu, zanim jeszcze czerwone tabletki wypaliły mi olbrzymie dziury w pamięci. A może one były nieb ies kie? Teraz nie jestem w stan ie tego sobie przyp omnieć. Jak już może wspomniałam, siły fizyczne rozkład ały się u nas równ ie nierówno, jak zasoby wied zy. Najs łabs zy był chyba Metaksa, a zaraz potem ja. Nasze braki fizyczne usiłowało wykorzys tywać wielu przeciwn ików, ale mieliś my w sobie tyle determin acji i żądzy wygrywan ia, że podczas nagrań rzeczywiś cie współp racowaliśmy jak najleps za drużyna. Nikt potem nie wypomin ał mi karyg odn ej głup oty, tak jak i ja nie narzekałam na nien ajleps ze rzuty i chwyty Synd ora, który bał się zburzyć
podczas walki misterną kons trukcję swojej ondulacji. Zresztą nie jest ważne, kto z czego był dobry, uzup ełn ialiś my się piękn ie nawzajem. Do czasu. *** Ostatn ią nadzieją Bartka było to, że się nie zgod zę na – jak argumentował – „niep rzemyś lany żart Synd ora”. Bard zo się mylił! Znajd owałam się wówczas w fazie poszukiwan ia nowych przeżyć; świeże źród ło adren aliny, które zaoferował mi ekskochan ek, przywitałam wręcz chleb em i solą. Metaksa nie bawił się w delikatn ość – gdy wytrzeźwiałam, powied ział jasno, co sądzi o nowym skład zie drużyny. To znaczy lista uczestn ików jest OK i w ogóle to on jest jak najb ard ziej za, ale beze mnie, bo to gołym okiem widać, że choć bić się potrafię (wprawd zie on sam tego nie widział), to mam prob lem lekowo-alkoh olowy i poza tym zły wpływ na innych (łypał okiem na Syndka), sorry Batory, sad but true… Wytrzymałam całe pięć minut tej tyrady. Ale za ten zły wpływ rzuciłam się na niego z pięś ciami. Pozos tali chłopcy znieruchomieli na chwilę w pozie robotn ików z MDM-u. Pierws zy otrząs nął się Synd ek, dla którego takie reakcje w moim wykon an iu nie były pierws zyzną. (Zastan awiałam się potem, czy jego też kied yś uderzyłam. Nawet zadałam mu to pytan ie podczas jedn ej z poteleturn iejowych nocy, kiedy łudziliś my się, że połączy nas coś więcej niż prog ram – zaprzeczył, więc wzrus zyłam ramion ami i przewróciłam się na drugi bok.) Synd rzucił się nas rozd zielać, gdy tymczas em Bartkowi wróciła przytomn ość umys łu, więc schwycił mnie z tyłu za ręce i przen iósł w kąt pokoju. Po tym zdarzen iu Metaks ie została ogromna śliwka pod lewym okiem, podrapane do krwi przedramiona oraz nien awiść do mnie, która trwa do dziś. *** Poran ek tamtego dnia nie zapowiad ał żadn ych szczeg óln ych fajerwerków. Było trochę zimno, na co narzekał Bart. Mało nas to dziwiło – nasz admiraliss imus rankiem jak zwykle marud ził, a chłód panujący na dworze musiał go wkurzać dodatkowo. W końcu pers pektywa marzn ięcia po nagran iu każd ego odcinka była średn io pociąg ająca (Bart, jako nałog owiec, musiał wychod zić na zewnątrz, by wypalić roz-
luźn iającego skręta; w stud iu obowiązywał, przyn ajmniej w teorii, bezwzględny zakaz wspomag an ia się czymkolwiek mocn iejs zym od capp uccino). Dzień nagran iowy rozp oczął się wtedy tak jak zwykle – od czarn ej jak smoła kawy i tony wafelków, które wymiotłam z automatu jedn ym kopn ięciem (wcale nie musi być silne, wystarczy wied zieć, w które miejs ce należy trafić). Ktoś z obsługi rzucił żart, że tyle niby mamy na koncie, a nad al słoma nam z butów wyłazi. Wszyscy się roześ mieliś my. Co prawda może i nie powtarzano tego w każd ym odcinku, ale powszechn ie było wiad ome, że jesteś my ze Stolycy. A zatem takie uwagi o wieśniackim zachowan iu mogły być puszczane jeno po to, aby nas rozb awić. Ha, ha, ha! Śmieję się nawet teraz, gdy to sobie przyp omin am. Potem były zwykłe przeb ierankowe przep ychanki. W pierws zym odcinku kręconym tego dnia styliś ci chcieli nas widzieć jako drużynę aniołków. „Ja i aniołek, he, he!”, zarechotał Synd or. Reszta mu zawtórowała, bo rzeczywiś cie, mimo tych blond włos ków istoty nieb iańs kiej w żaden spos ób nie przyp omin ał. Ale cóż robić! Diabłami byliś my dwad zieś cia odcinków wcześ niej, zresztą wiązały się z tym niemiłe dla Bartka wspomnien ia, gdyż jego ramię nadziało się wówczas na jeden z rogów Metaksy. Do pierws zego odcinka podes zliś my w pełni profes jon aln ie. Pozwoliliś my sobie na trochę luzu, kamera nawet uchwyciła szerokie ziewan ie Barteksa, ale wszystko odbywało się w gran icach normy, którą od ponad trzyd zies tu odcinków sami ustan awialiś my. Nie popis ywaliś my się nawet jakimś szczeg óln ym okrucieństwem w stos unku do naszych przeciwn ików. Ot, parę zadrap ań, jeden złamany nos (tej czarn ej zdziry dokoo ptowan ej do ekipy). W sumie przeciętny mecz boks ers ki bywa bard ziej krwawy. No i nie pozbawiliś my ich wszystkich pien ięd zy. Mieli akurat na bilet powrotny i po małym piwie na głowę. Ach, to byli jehowici, zapomniałam… to pewn ie raczej nie po piwie. Przerwa pomięd zy nagran iami trwała nieco dłużej niż zwykle. Nasz wódz, Bartolomeo, zjeżd żając po linie z klatki, zbyt mocno się rozb ujał i zbił ogromną lampę wiszącą na środku sceny. Postras zono nas dla żartu, że nam za to potrącą z wygranych, my ich odstras zyliś my kontaktem w tej sprawie z naszym papugą, a zatem formaln ie wszystko było w porządku. W przerwie jeden z elektryków trochę podłubał przy lamp ie, na zapleczu znalazł się zapas owy klosz, o którym rzekomo wszys cy już dawno zapomnieli, więc jedliś my lunch z całą ekipą telewizyjną w dość przyjaciels kich nastrojach. Wydawało mi się nawet, że Makś miuk raz się do mnie uśmiechn ął.
Nagran ie drug iego odcinka od początku przeb ieg ało z prob lemami. Najp ierw mieliś my opóźn ien ie z powod ów techn iczn ych, potem, już po naszych owad zich przeb ierankach, pojawiły się prob lemy z wwiezien iem nas do klatki Superchamp ionów. Jeszcze późn iej jedna z klakierek zaczęła rodzić, więc gorączkowo zaczęto szukać spos obu na jak najs zybs ze wezwan ie pogotowia. Staromodna komórka Syndka, którą ochoczo zaoferował, znowu znalazła zastos owan ie. Wcześ niej trzeba ją było wydos tać z szatni, tylko żeby to zrob ić, musieliś my spuś cić po linie numerek, bo szatn iarz był nieu stęp liwy… Całość zajęła nam godzinę, ale trzeba przyznać, że wszystko to było miłym urozmaicen iem dnia. W myślach już zaczęliś my się żegnać z plan em nagran ia trzech odcinków za jedn ym zamachem. Zbyt wolno to wszystko szło, najp rawd op od obn iej zakończymy ten dzień dwoma gotowymi prog ramami. Gdy opad ły już emocje związane z porod em klakierki, rozp oczęliś my w końcu zasadn iczą grę od niezbyt udan ej odpowied zi na jedno z pytań. „Niezbyt udana” to zresztą zgrabny eufemizm, którego użył Makś miuk, opis ując głup otę płyn ąca wtedy z naszych ust. W pytan iu natury historyczn ej chod ziło o stulecie, w którym wybuchło jakieś powstan ie w Anglii. Metaksa dostał akurat zaćmien ia umys łowego (bardzo rzadko mu się to zdarzało, ale czas em jedn ak) i nie umiał wydus ić z sieb ie słowa. Synd or obstawał za dziewiętn as tym wiekiem, „bo to ogóln ie był taki dobry czas dla powstań”, mnie się pomyliło z rewoltą Spartakusa, ale szłam w zaparte. Dzięki mediacyjn ym umiejętn oś ciom Barteksa stan ęliś my krakows kim targ iem na trzyn astym stuleciu naszej ery, po czym okazało się, że teoretyczn ie zbyt wiele się nie pomyliliś my, bo chod ziło o cztern as te… Efektem było zero kasy na koncie, ogóln ie złe samop oczucie oraz zwichrowane czułki na mojej głowie, ułożone wcześ niej z takim pietyzmem z włas nych i dopiętych włos ów przez zatrudn ioną stylistkę. Zdołowany Metaksa w następn ym pytan iu (z kateg orii wojenn ych) dostał nieźle w nos od młod ej laluni, która zgrabn ym skokiem rozp rawiła się z nim w trzy minuty. Metka bał się zastos ować wystarczająco ostrą obronę po tym, jak żona zwróciła mu kied yś uwagę, że jej zdan iem gramy nie do końca fair. Bied aczek, jako jedyny z naszej ekipy wierzył w instytucję monog amiczn ego małżeńs twa i z bólem serca musiałam przyznać, że na tym włas nym systemie wartoś ci wcale nieźle wychod ził. Przyjrzałam się lepiej tej młod ej małp ie. Nawet nieb rzydka, może trochę za wysoko trzymała nos, starann ie wygolony w środku z wszelkiego włos ia, ale zdecydowan ie za bard zo wulg arna i agres ywna. Porówn ałam ją potem do sieb ie i uśmiechn ęłam się pod nosem, też starann ie wypielęg nowan ym. „I kto to mówi” to
w końcu nie tylko tytuł naiwn ej bajeczki z Trav oltą… Drużyn ie naszych przeciwn ików szło całkiem nieźle. Po dokop an iu Metaks ie na nich przes zła szansa udzielen ia odpowied zi na pytan ia teoretyczne. Nig dy nie byłam w tym dobra, więc trudno mi ocen iać stop ień trudn oś ci, ale miałam wrażen ie, że trafiają im się same łatwe zagadki. Czułam, jak w żyłach rośnie mi poziom adren aliny. Nie po raz pierws zy reżys er teleturn ieju chciał nas z niego wykos ić. Dotychczas ani razu się nie daliś my, wydawało mi się jedn ak, iż od dwud zies tego odcinka mieliś my niep is aną umowę, że nas przed tym ostrzegą. Grali zatem nieu czciwie, a to upoważn iało do użycia wszelkich środków obronn ych uznan ych przez nas za stosowne. Do następn ego starcia wojenn ego wybraliś my Bartłomieja, a w zasad zie to on sam się wybrał, słuszn ie uznając, iż żaden z przeciwn ików nie spros ta jego umiejętnoś ciom karate. Ze zdziwien iem zauważyłam, że druga drużyna znowu wystawia tę siksę, która – z całym szacunkiem – nie mogła stan owić żadn ego więks zego zagrożen ia dla naszego Czecha. Pojed yn ek rozp oczął się gwałtown ym atakiem smarkuli. Bartek odparł go z widoczn ym zaskoczen iem. Łoili się nieźle przez dłużs zy czas, każdy widział, że nasz admiraliss imuss nie chce jej znokautować, że wystarczy mu przewaga punktowa, z którą mieliś my wejść do częś ci teoretyczn ej. Trochę byłam na niego o to zła. Wrzas nęłam nawet z klatki „Daj jej w mordę, Bartosz!”, ale nasz aktualny wojown ik spojrzał wtedy na mnie z tak ogromn ym żalem w oczach, że przes tałam się wydzierać. Młoda oczywiś cie usiłowała wykorzys tać ten moment gapios twa, obcas jej lewego buta efektown ym póło brotem niemal dosięg nął skroni naszego karateki. Bartek zrob ił unik w ostatn im momencie, a potem przyp omniał sobie o półroczn ym tren ingu zapaś niczym i założył jej wózek czy co tam innego (niby wiem, że się w ten spos ób nie mówi, ale nie umiem inaczej nazwać takiego trzyman ia). To był dobry wybór jak na pozan okautową wygraną – siksa ważyła ponadd wukrotn ie mniej od Barta. Wyrywała mu się straszn ie, ale, obiektywn ie mówiąc, nie miała szans. Po zakończon ej walce zauważyłam znowu tę szarą postać, zwis ającą teraz znad poręczy w kierunku sceny. Pochwyciłam wzrok człowieka… zaraz, skąd ja go znam? To raczej nie mógł być były mąż, gdyż, zgodn ie z moją wied zą, skuteczn ie zagin ął podczas trekkingu zorg an izowan ego na Goa w ramach wewnątrzmin is terialn ej integracji, uprawiając go z nowo zatrudn ioną sekretarką. Nie zastan awiałam się nad tym zbyt długo, bo właś nie nades zła nasza kolej na
pytan ie naukowe, a w tym mój czys ty umysł mógł się hipotetyczn ie do czeg oś przyd ać. Kiedy Bart w glorii wrócił do klatki, nie mogłam się powstrzymać od dorzucen ia łyżki dziegciu do tego miodu, którym ociekały słowa koleg ów. – Nie mogłeś jej znokautować, Bartoszku, mój idioto? – spytałam najczulej jak potrafiłam. – Potem ja albo Synd będziemy musieli się z nią męczyć. Wzrok Barta mógł zgas ić dwa tysiące laserowych lamp świecących nam pros to w oczy podczas wszystkich nagrań. – Mam na imię Bartłomiej, nie Bartosz – odparł, wzrus zając ramion ami. – Mówiłem ci o tym już pięciokrotn ie, bo co najmniej raz na tydzień, dwa się mylisz. – Odsun ął się ode mnie o krok, wyraźn ie okazując brak chęci do dals zych gratulacyjnych uścis ków i całus ów. – Poza tym jak zwykle wymien iłaś sieb ie na pierws zym miejs cu. Tylko się posłuchaj: „ja albo Synd”. Kobieto, skąd u cieb ie taki egoizm? A podobno Synd ek był ci kied yś całkiem blis ki… Świat nie kręci się wyłączn ie wokół cieb ie. Cóż miałam powied zieć? Zamurowało mnie lekko, kamery jak zwykle uchwyciły ten moment głup awego zagap ien ia z póło twartą gębą. Oblizałam usta. Były spieczone. – Siad aj – wymamrotałam. – Porozmawiamy o tym po prog ramie. Kolejn ych odpowied zi udzielaliś my na dużym luzie i znowu objęliś my prowadzen ie z bezp ieczną kilkup unktową przewagą. Przed przerwą na reklamę Max de Blanc zrob ił krótkie pods umowan ie gry, z którego dowied ziałam się, że wszys cy nasi obecni przeciwn icy, z wyjątkiem oczywiś cie siksy, mają wyżs ze wykształcen ie. Makś miuk pozwolił sobie nawet na mały żart, którym rozzłoś cił i tak będącego w nien ajleps zym humorze Barteksa. „Bielmo” powied ział bowiem, iż w obyd wu drużyn ach są osoby bez tytułów naukowych (tak jakby on sam takowy posiad ał), ale o ile u „nowych” da się to uzas adn ić wiekiem uroczej uczestn iczki („Na pewno robiła mu dobrze przed prog ramem, pomyś lałam.”), o tyle dla Superchamp ion ów to on nie znajd uje żadn ego usprawied liwien ia. To było naprawdę chams kie. Nawet ja wied ziałam, że nieu kończone do dziś studia na uniwerku to jeden z głęb oko skrywan ych komp leks ów Bartka. Bujał się z tą obroną od dekady i jakoś mu nie szło, mimo że teoretyczn ie stud iował na jedn ym z najłatwiejs zych wydziałów uczelni (był „prawie dyplomowan ym politykiem”). Znałam ten ból z autops ji i cies zyłam się, że już go miałam za sobą. Tytuły naukowe były wtedy co prawda niczym więcej, jak snob is tyczn ym dodatkiem przed nazwi-
skiem, ale czas em się przyd awały. Na przykład w takich momentach jak tamten, kiedy Metka krzykn ął do de Blanca: „To może i ty pokaż nam swój dyplom, ty… pseud op ras ki kutafon ie!”. (Obyd woje z „Bielmem” spojrzeliś my wtedy na mózg drużyny Superchamp ionów. Na twarzy Makś miuka malowała się nien awiść, na mojej – wyraz najwyżs zej aprob aty. Wbrew pozorom oraz dzielącym nas różn icom zdążyłam już polub ić Metkę i autentyczn ie żałowałam, że to uczucie nieo dwzajemn ione. Moja symp atia do naszego grub as ka wzros ła wtedy dodatkowo z uwagi na całkiem udane wyzwisko. Zarówno Bartłomiej, jak i Max pochod zili z Pragi, tyle że nasz generał z tej orygin aln ej, czes kiej, a „Bielmo” z tej po drug iej stron ie Wody.) Chociaż Makś miuk zapowied ział przerwę na reklamę, już po piętn as tu sekundach wróciliś my do nagrań. W końcu mieliś my niezłe opóźn ien ie. Gdy do następn ej rundy wojenn ej wyznaczyliś my Synd ora, okazało się, że naszych przeciwn ików ponown ie reprezentowała siksa. Wściekłam się. Już nawet nie chod ziło o to, że było to sprzeczne z pods tawowym regulamin em gry, bo, jak wspomniałam, od początku wied zieliś my, iż jeden z jego punktów dopuszczał wszelkie możliwe odstęps twa za zgodą prod ucenta programu. Skoro prod ucent nie protes tował, znaczy, że się godził na siksę w boju po raz trzeci. Wściekałam się ogóln ie na wszystko, czułki na głowie zaczyn ały mnie uwierać, drażn iła obecn ość sied zących w tej samej klatce Bartka i Metaksy. – Zróbcie coś – sykn ęłam przez zaciś nięte zęby. – Ta mała jest waln ięta, sami widzicie – powied ziałam, wskazując palcem na gówn iarę. Pokiwali tylko głowami, co dodatkowo mnie wkurzyło. Zdawałam sobie sprawę, że niewiele można było zdziałać, ale pozos tawien ie – ot tak, bez walki – nie najs ilniejs zego w drużyn ie kolegi na pastwę tej naład owan ej energ ią smarkuli jeszcze bard ziej grało mi na nerwach. Synd or z początku całkiem nieźle sobie radził. Przyłożył jej ładn ie z lewa w policzek, wyrówn ał z drug iej strony. Gejos two dawało mu luks us niep rzejmowan ia się płcią słabs zą i podobn ymi bzdetami. Stopn iowo jedn ak młoda zaczęła zyskiwać przewagę. Po kolejn ym celn ym wymachu młódki Synd pochwycił jej prawą rękę i zerwał z niej rękaw. Na przedramien iu siksy ukazał się przep is owy tatuaż, którym wszys cy byliś my znaczeni tuż po urod zen iu, zanim wprowad zano kilka lat temu obowiązek umieszczan ia w pępku chip ów rozp oznawczych. Synd or zamarł. Nie wiem, co zobaczył na tej obnażon ej ręce, bo z naszej klatki nie mogliś my tego dojrzeć, ale musiało nim nieźle wstrząs nąć. Domyś lałam się, że
może sprowad zono tu jego byłą kochankę, odpowiedn io zmutowaną, a Synd poznał ją dopiero po tatuażu, niep odleg ającym zmian om przez całe życie. Dobry spos ób, by się nas pozbyć. Jeden z wielu, umówmy się. Może to zasługa wcześ niejs zej uwagi Bartos za, tfe, Bartłomieja, najlep iej Bartka, ale zrob iło mi się wtedy autentyczn ie żal Synd ora. Widać było, że siksa już go ma. Kobieta, choć w zasad zie dziewczę jeszcze, wykorzys tała bowiem chwilę nieobecn oś ci myślowej Synd ora. Uderzyła go z całej siły łokciem w twarz, a kiedy padł na wznak, skoczyła mu na brzuch i jęła tłuc na oślep krótkimi razami. Mogłab ym tak pisać i pisać o tej sieczce, ale, po pierws ze, nie za bard zo się na tym znam, a po drugie, nawalanka była tak ostra, że na jej wspomnien ie do dziś włosy mi się jeżą na karku. Usłys załam trzask łaman ego nosa, a potem krzyk wydob ywający się z gard ła naszego czarus ia, potwierd zający nokaut. Moje dłon ie wpijały się w siatkę klatki, gdy wynos ili Syndka na zaplecze. Złamałam nawet paznokieć. Przeciwn icy oczywiś cie wzorowo odpowied zieli na wszystkie pytan ia naukowe, uzys kali znaczącą przewagę i wykrzywiali wredne mordy w obrzyd liwych uśmiechach. Młoda klas kała. Cała sala oczekiwała w napięciu na ostatn ią rundę. Prag nę zaznaczyć, że nie była to dla nas jakaś nadzwyczajna sytuacja. Zdarzało się, że przeg rywaliś my przed ostateczną rozg rywką, zawsze jedn ak udawało nam się osiąg nąć przewagę pod koniec prog ramu. „Superchamp ion ów nie poznaje się po tym, jak zaczyn ają, tylko jak kończą.” – Takie hasło nam przyś wiecało. Gdyby Bart nie wystawił mnie teraz do walki, sam musiałby się bron ić przed moim atakiem. Jako rozs ądny przywódca wied ział o tym aż za dobrze, więc nie tracił czasu na zbędne dyskus je. Spłyn ęłam na dół po czymś, co wygląd ało jak obłok, a było naprawdę jedną wielką napomp owaną do gran ic wytrzymałoś ci prezerwatywą (połączono dwa w jedn ym – prod uct placement i oszczędn ość na wystroju). „Chmurka” nadziała się na szpikulec zamontowany tuż przy podłod ze, hukn ęło nieźle, ale byłam na to przyg otowana. Zdziwiło mnie natomiast wystawien ie do pojed ynku ze mną cichego gościa, który bard ziej mi wygląd ał na mózgowca niż wojown ika. Psychiczn ie nastawiałam się cały czas na siksę, tym więks ze zatem było rozczarowan ie. „Nie chcą wygrać, czy co?”, pomyś lałam. Kuśtykając, pods zedł do mnie, żeby uścis nąć mi dłoń przed walką. Kolejne zaskoczen ie, bo już nikt od niep amiętn ych czas ów nie celeb rował tej trad ycji w pojed ynkach. Odpad łam jeszcze bard ziej, gdy facet ucałował moją dłoń w bard zo
staroś wiecki (chyba pols ki?) spos ób. Na sali rozleg ły się chichoty, ale ja poczułam się skonfund owana. Głup io w końcu nawalać kogoś, kto minutę wcześ niej okazywał ci szacun ek w tak wyszukany spos ób. Gdy facet oddalał się do swojego rogu, ujrzałam przyczynę kuśtykan ia. Mój przeciwn ik nie miał nogi poniżej kolana, zastęp owała ją proteza, słabo zresztą skrywana. Miałam się bić z inwalidą. Przez głowę przeb ieg ały mi różne myśli. Dotychczas fizyczne ułomn oś ci teleturn iejowych graczy były skrzętn ie ukrywane, więc w tym szaleńs twie musi być jakaś metoda… Ale jaka? Usiłowałam zmus ić do pracy moje przetrzeb ione komórki mózgowe. Muszę od razu zaznaczyć, że nie byłam ani wyjątkowo uzdoln iona w bójkach, ani też szczeg óln ie w nich szkolona. Braki siłowe i techn iczne nadrab iałam intuicją i sprytem, ale przede wszystkim determin acją i ambicją, w trakcie walki czas ami przeistaczającą się w ślepą furię. Światła kamer były dla mnie źród łem dodatkowej adrenaliny. Nie chciałam nokautować swojego bezn og iego przeciwn ika, ale ich przewaga punktowa była tak duża, że wydawało się to jedną szansą na wygran ie prog ramu. Rozległ się gong. Facet natarł całkiem szybko jak na kogoś bez odnóża, ale w zasad zie był bez więks zych szans. Zrob iłam błys kawiczny unik, podcięłam go, sprowad ziłam do parteru i usiad łam mu okrakiem na plecach, wykręcając zdrową nogę do tyłu. Czekałam spokojn ie na odliczan ie sędziego, gdy nagle poczułam na twarzy bardzo mocne, wyraźne pieczen ie. Łeb unieruchomion ego przeze mnie gościa rytmicznie tłukł o podłogę. Facet właś nie przechod ził atak padaczki. Gapiłam się na niego, a gdy w końcu podn ios łam wzrok, ujrzałam stojącą nade mną siksę, szykującą się do wymierzen ia mi kolejn ego policzka. – Zostaw go – wycharczała. – Sprób uj ze mną. Nie będziecie musieli odpowiadać na żadne pytan ia. Kiwn ęłam głową i popatrzyłam w górę na de Blanca. z niemym zapytan iem o zezwolen ie na zmianę regulaminu wymalowan ym na mord zie. Max wisiał nad al w swej aniels kiej pozie, z rękami ułożon ymi w piramidkę i zaduman ym wyrazem twarzy. Telewid zom mogło się wydawać, że się namyś la, ja wied ziałam natomiast, że czeka na instrukcje z reżys erki. Nie spod ziewałam się jedn ak więks zych trudn oś ci – wydawano zezwolen ia na znaczn ie więks ze odstęps twa od regulaminu, a dodatkowa walka zapewn iała prog ramowi leps zą ogląd aln ość. Po wyrażen iu zgody prod ucenta ustami Makś miuka stan ęłyś my z siksą naprze-
ciw sieb ie. Była już nieźle poturb owana po poprzedn ich walkach – cała w siniakach, z krwawiącymi zadrap an iami, porwaną gard erobą i rozczochran ymi włos ami. Rzuciłam okiem na tatuaż, który wywarł tak wielkie wrażen ie na Synd orze. Nic wielkiego: nudny lechicki wzorek wydziarg any na ramien iu przez uprawn ion ego Położn ika Koalicji, po walce lekko zaczerwien iony. Z blis ka gówn iara wydawała się jeszcze młods za, góra piętn aś cie lat. Pewn ie sierota, pomyś lałam. Żaden normalny rodzic nie narażałby dziecka w takim wieku na teleturn iejowe atrakcje. Kątem oka znowu zauważyłam szarą sylwetkę na górze. Postać wpatrywała się w nas z uwagą, czułam jej wzrok ślizgający się po moich barkach i nogach. Pierws za zaatakowała siksa. Dowaliła mi pięś cią w brodę tak, że poczułam smak krwi w ustach. Oddałam jej zgrabn ym kopn iakiem w bok kolana, może mało medialnym, ale za to piekieln ie skuteczn ym. Po takim ataku któreg okolwiek z chłopców z mojej drużyny smarkuli odpad łaby połowa nogi, ale ja, jak wspomniałam, byłam siłowo kieps ka. Poza tym lakierowany bucik trochę ześlizgnął mi się po jej skórze. Tak więc po tym cios ie mała nie odnios ła żadn ych więks zych obrażeń, wiła się jedynie z bólu przez kilkan aś cie sekund. Ja w tym czas ie napawałam się widokiem jej cierp ien ia. Potem znien acka pociąg nęłam ją z tyłu za włosy. Siksa przewróciła się na podłogę. Ciąg nęłam ją przez połowę sceny, dopóki reżys er nie krzykn ął wyraźn ie: „Stop!”. Wypuś ciłam z rąk smarkulę. Podn ios łam otwarte dłon ie do twarzy. Spomięd zy palców sterczały mi kępki wyrwan ych dziewczyn ie włos ów. Trochę się zdziwiłam, bo myślałam, że ją ciąg nę za perukę, którą zazwyczaj charakteryzatorzy prog ramu przyp in ali niskim zawodn iczkom. Mała nad al leżała na ziemi. Zaczęło się odliczan ie. Raz, dwa, trzy… Podn ios łam obie dłon ie do góry z palcami złożon ymi w dwie victorie. Kłan iałam się głęb oko publiczn oś ci… Cztery… Pięć… Kątem oka widziałam cies zących się w klatce Metaksę i Bartka. Synd ora nad al z nimi nie było. Siksa musiała go nieźle pokieres zować. Nic to, jakoś się wyliże, dziś i tak nie będzie już nagran ia. Sześć… I w tym momencie znowu spojrzałam w górę, po czym nagle doznałam olśnienia. Znajomą mi sylwetkę w szaroś ciach widziałam przecież po raz ostatni ponad dekadę temu na sali sądowej. *** Szara sylwetka piep rzyła wtedy jakieś komun ały o nadp ob ud liwej, nied os tos o-
wan ej społeczn ie jedn os tce, mającej poglądy polityczne jawn ie sprzeczne z jedyn ie obowiązującymi prawem i(lub) moraln oś cią. – Czy takiej osob ie można powierzyć opiekę nad dzieckiem, naszą ukochaną wnuczką? – pytała retoryczn ie. – Nie wspomnę o tym, że moja synowa nie pracuje, czas em jedyn ie chałturzy, nie ma zatem stałego źród ła dochodu. Co innego w przypadku naszej rodziny. Etat mój oraz syna w minis ters twie gwarantuje temu dziecku stab ilną przys złość. – Dziękuję panu – chłodno przerwała sędzina (od dwud zies tego wieku za sędziows kim stołem prawie zawsze zasiad ają kobiety). – Czy pan podtrzymuje swoje zdan ie? – spytała młods zą, nieco zamazaną kserokop ię mojego teścia. Duplikat kiwn ął głową na znak zgody, nie odzywając się ani słowem. Nie dziwiło mnie to. Domin ik zawsze był tchórzem. – Ale zabierze jej pan w ten spos ób wszystko – spokojn ie mówiła teraz do mojego byłego męża pani sędzia. – To oznacza zero kontaktów ze znajomymi ludźmi, po pros tu nic. Zero. Null. – Sama wybrała – odparły stan owczo białolice kserokop ie szaroś ci, które właśnie odzys kiwały kolory. – Ale… – prób owała coś powied zieć sędzia. – Zamknij się – przerwałam jej stan owczym tonem. Drętwym, totaln ie naćpanym. – Niech zabiera wszystko, ha, ha! Dziecko i tak nie jest jego. – Hola, hola! – krzyczy sędzina, waląc swym śmieszn ym młoteczkiem w stół, aż lecą drzazgi. – Ojcos two nie jest przedmiotem tego postęp owan ia! – Ona niczego już w życiu nie osiąg nie. Nie dopuszczę do tego – pods umowuje Domin ik. *** Przywrócił mnie do rzeczywis toś ci mocny cios w lewy bok, wymierzany mi ręką z tatuażem. Pielęg nowaliś my nieg dyś tę rękę z Domin ikiem, całymi nocami uspokajając płaczącego niemowlaka, na którego alerg iczn ej skórze rany po igle nie chciały się goić. Obowiązkowe dziargi na skórze dzieci stan owiły mies zankę znaków ich rodziców. Mały motyl z prawej na ramien iu siksy jest tak podobny do mojego… – To dla cieb ie, mamo – powied ziała siksa, waląc mnie w żebra. Zrob iło mi się mokro pod powiekami. Po prawym policzku popłyn ęła pierws za od dekady łza. A potem straciłam przytomn ość.
*** – Cztery, pięć, sześć… Pros zę pani, pros zę się obud zić… sied em, osiem… Na dzies ięć otwieramy oczy, dziewięć, dzies ięć. Już! Głos dochod ził z zewnątrz i dudn ił niczym przetworzony przez głoś niki. Otworzyłam powoli powieki. Efekt okazał się katas trofalny. Cała otaczająca mnie ciemn ość nagle wybuchła. Otaczała mnie sama biel – mleczna sala, ludzie w śnieżn ych kitlach, biała góra puchu, na której leżałam. W blad os in ej ręce tkwił wenflon, do którego przezroczys tą rurką spływała dziwn ie tu wygląd ająca, bo kolorowa ciecz. – Jest pani w szoku, ale to normalne – huczał uspokajająco ów głos, w całkiem zresztą miły spos ób. – Wszystko z nią w porządku? – zapytał ktoś inny. Przejechałam językiem po spieczon ych warg ach. Trochę bolała mnie głowa, ale reszta w zasad zie wydawała się w porządku. Powied ziałam o tym obecn ym na sali. – Świetn ie. Nie zauważam więks zych zmian. To będzie stand ard owa proced ura – orzekł miły głos. – Pros zę wyjąć pacjentce wenflon. Potem ktoś pomógł mi się podn ieść. Padło pytan ie, czy kręci mi się w głowie. Nie kręciło mi się. – Dobrze to pani znosi – pochwalono mnie. – Pros zę sprób ować wstać i przejść parę kroków po sali. Kiedy podn os iłam się z posłan ia, zauważyłam, że mam na sobie jedyn ie półprzezroczys ty fartuch szpitalny, bez żadn ej bielizny. Fartuch w stand ard owym rozmiarze był dla mnie stan owczo za krótki. Wszystko jedno zresztą, bo struktura wdzianka i tak pozbawiała mnie jakiejkolwiek intymn oś ci. Poza tym miałam kłop oty ze wzrokiem – oczy trochę rozb ieg ane i łzawiące, rozed rg ane powieki, nieo stre widzen ie. Powiad omiłam ich o tym. Pokiwali ze spokojem głowami i powtórzyli, że to normalne po takim zabiegu. Po zmierzen iu ciśnien ia miły pan o takich rysach twarzy, które łatwo się zapomina, zbad ał mi puls i obejrzał źren ice. – Zgodn ie ze stand ard ową proced urą, która obowiązuje nas w takich przyp adkach, już dziś mogę panią wypis ać. – Mówiąc te słowa, uśmiechał się do mnie grzeczn ie. – Oczywiś cie będzie pani zobowiązana zostawić nam swój adres pobytu oraz zgłas zać się na rutyn owe kontrole przez najb liżs ze dwa, trzy mies iące.
Zgod ziłam się na wszystko. Czy miałam zresztą inne wyjś cie? Ze swoich poprzedn ich doświadczeń szpitaln ych wied ziałam, że każdy następny dzień przeb ywan ia w tym miejs cu byłby dla mnie prawd ziwą udręką. Źle znos iłam zamknięte przes trzen ie. Z bieli sali zabieg owej wyszłam w asyś cie pielęg niarki na długi beżowy korytarz. Tuż za pierws zym zakrętem stał, cóż za zbieg okoliczn oś ci, on, właś nie on. Mój eksmąż Domin ik. Byłam na to przyg otowana. Nie dać nic po sobie poznać, nie dać się sprowokować, oni przecież lubią sprawd zać skuteczn ość swych działań w taki właś nie spos ób. Wyobraziłam sobie, że zamiast twarzy mojego eksmałżonka – i tak rozmazan ej – na jego szyi tkwi ogromna rolka różowego papieru toaletowego. Dzięki temu zabieg owi – to nawet nie było takie trudne – popatrzyłam na Domin ikową gębę z mies zankązaciekawien ia i rozb awien ia. Nie zdrad ziłam się ani słowem, ani gestem, gdy zza pleców mojego byłego męża, mężczyzny słuszn ej postury, wyłon ili się moi eksteś ciowie. To prawda, że bezp oś redn io po zabiegu wyostrzały się zmys ły. Czułam, że mama, przep ras zam, była mama, wskazała na mnie upierś cien ion ym palcem, stając za moimi plecami. Drgan ia szpitaln ego powietrza poinformowały mnie równ ież o tym, że kiedy minęłam mojego wieczn ie szarego i niewyraźn ego teścia, jego twarz wykrzywił taki grymas, jakby bied ak zmus zony był patrzeć przez te całe dług ie pięć sekund, zanim znikn ęłam w wind zie, na rozd eptan ego karalucha. Ale dla mnie najważn iejs ze było to, że moja metoda zadziałała. Pamiętałam wszystko, a przyn ajmniej tak mi się wówczas wydawało. Rada Gośki się przyd ała. Zgodn ie z nią podczas zabiegu „dezynfekcji wspomnień” (bo tak eufemis tyczn ie nazywano wykon aną na mnie operację nakazaną wyrokiem sądu) należało intensywn ie skup ić się na skons truo wan iu maks ymaln ie abstrakcyjn ej historyjki. Powinna ona mieć jak najmniejs ze oparcie w rzeczywis toś ci, którą chcieli mi wymazać z pamięci. Oczywiś cie, zdawałam sobie sprawę z tego, że nie ucieknę całkowicie od realizmu, mogłam jedn ak pozwolić sobie na umieszczen ie w moim nibyś nie na przykład postaci Synd ora, którego osoba nie była objęta nakazem wymazan ia. Mimo pozytywn ych pierws zych wrażeń (rozp oznałam w końcu bez więks zych problemów moich byłych teściów) nad al obawiałam się kontaktów z podleg ającymi wymazan iu ludźmi, których nie potrafiłam nie użyć w mojej – z założen ia abstrakcyjnej – historii. Oczywiś cie na czele tych postaci stało Maleńs two. W przeb ieralni prób owałam trochę ochłon ąć. To było trudne, bo zdawałam sobie sprawę z tego, że mnie obserwują. Mógł mnie zdrad zić jeden nieo strożny
ruch, a wtedy zostałab ym zatrzymana w szpitalu, a może nawet podd ana powtórnemu zabieg owi wymazan ia pamięci. Bard zo się starałam, aby moje zachowan ie wygląd ało na zupełn ie naturalne, a wykon ywane ruchy – na opan owane i powściągliwe. Choć spies zyło mi się jak diab li. Kiedy jedn orazowe szpitalne wdzianko wylądowało w koszu na śmieci, a ja skończyłam się malować i czes ać (zauważyłam, że podś wiad omie uformowałam na czubku głowy coś na kształt owad zich czułków), uznałam, że jestem gotowa do wyjś cia. Tuż za szpitalną bramą dostrzeg łam postój taks ówek. Właś nie podjechała pusta. Złap ałam ją, gdy nagle ktoś wybiegł z budynku. – Pani Blue, pani Blue! – krzyczał zasap any. – Pani Meo! – dodał, widząc brak reakcji na nazwis ko. Odwróciłam się powoli od drzwi, usiłując za wszelką cenę nie okazywać jakichkolwiek emocji. – Muszę przyzwyczaić się z powrotem do mojego panieńs kiego nazwis ka – powied ziałam do młod ego lekarza, który stan ął przede mną. – Nikt tak się do mnie nie zwracał w ciągu ostatn ich paru lat. – Wiem, wiem – machn ął nied bale ręką. – Nie pani pierws za. – Jeśli chciał mnie pocies zyć, to mu się nie udało. – Pani Meo, szef zapomniał dać pani receptę na Promemo. Wie pani, te małe fioletowe pastylki, które zapis aliś my pani też przed zabiegiem. Wied ziałam. Obficie nawoziłam nimi trawkę w moim ogródku (może miałam obses ję, ale nie mogłam całkowicie wykluczyć tego, że Domin ik i jego rodzinka przeg ląd ają moje śmieci). – Jak mam je brać? Mimo wszystko w moim głos ie dało się chyba słys zeć westchnien ie ulgi. Muszę się lepiej kontrolować. Lekarz popatrzył na mnie badawczo. Było coś dziwn ego w jego spojrzen iu. Zaraz, czy on nie ma przyp adkiem bielma na lewym oku? – W takich samych dawkach jak poprzedn io – powied ział. – Dwa razy dzienn ie, popijać wodą. Pros zę nie zapomnieć o obowiązkowej wizycie u profes ora za miesiąc. – Nie zapomnę – obiecałam, otwierając drzwi taryfy. Taks ówkarz właś nie odbierał jakieś zlecen ie przez CB-radio i zaczyn ał się trochę niecierp liwić. – Jeśli to wszystko… – Tak, to wszystko – wzrus zył ramion ami młody medyk. – Powod zen ia
na nowej drod ze pamięci – krzykn ął jeszcze, gdy już ruszaliś my spod szpitala. – Dokąd jedziemy? Pytan ie taryfiarza wyrwało mnie z zamyś len ia. – Pros zę mnie podwieźć do najbliżs zego centrum hand lowego – odpowied ziałam po chwili zastan owien ia. – Czego? – zdziwił się kierowca. – No, malla – przetłumaczyłam ze starop ols kiego na nasz. – Aha. Będziemy za pięć minut – powied ział i zamilkł. Nie odezwał się aż do końca podróży. Wynag rod ziłam mu ten brak paplan iny dużym napiwkiem. W mallu przez kwad rans szukałam czynn ego telefonu na kartę. W dobie przypad ającej na statys tyczn ego Polaka jedn ej i ośmiu dzies iątych komórki tego typu urząd zen ia zanikały i nie było pros tą rzeczą je odnaleźć. Włas nego telefonu nie chciałam używać ze względu na nieźle już u mnie rozwin iętą i stale się rozwijającą manię prześ lad owczą. W końcu jedn ak udało mi się trafić na to, czego szukałam. Stara budka telefoniczna znajd owała się tuż przy wejś ciu do garaży, w bard zo głoś nym i częs to uczęszczan ym przez klientów miejs cu. Nie było tam zatem warunków do rozmowy – w krótkich żołn iers kich słowach popros iłam tylko Syndka, by podleciał pod centrum i mnie stamtąd zabrał. Mój osob is ty gach uwin ął się w osiem minut. Pokiwałam z uznan iem głową na widok wypchan ego naszymi rzeczami miniracketa. Do półn ocy mieliś my już być dwie plan ety stąd. Jak na razie obmyś lony przez nas plan, dopracowywany w ciągu ostatn ich trzech mies ięcy, działał bez zarzutu. – To co? Lecimy budować naszą nową przys złość? – zapytał z uśmiechem Synd, włączając w pojeźd zie dodatkowy napęd. Odwzajemn iłam uśmiech. Przys złość spała na tyln ym sied zen iu, porwana przed godziną z koalicyjn ego żłobka i rzeczywiś cie była trochę zamazana. Zauważyłam jedn ak, że pod wpływem mojego uporczywego wzroku zaczyn ała się wiercić. Nie chciałam jej budzić, więc wróciłam na swoje miejs ce przy Synd zie, przeżuwającym właś nie baton ika. – Włączyłem autop ilota – oznajmił. – Do gran icy będziemy mieli trochę czasu dla sieb ie. – To dobrze. Podaj cegłę – popros iłam, za co oberwałam w oko czekoladką. – Wszystko w porządku? – Synd ek przes tras zył się kons ekwencjami swojego rzutu. – Tak – odparłam. – Mam jeszcze prob lem z koord yn acją wzrokowo-ruchową –
przyznałam. – To podobno normalne. – Pogłas kał mnie po plecach. – A jak mała? Widzisz ją wyraźn ie? – Nie bard zo. Jedn ak trochę ją eksp loatowałam w swoim śnie. – Hm… będziemy musieli nad tym popracować. Czytałem coś na ten temat. Ogarn ęło nas lenis two, więc rozłożyliś my sied zen ia i włączyliś my telewizję. Akurat leciało „Co za dno”, ulub iony kied yś teleturn iej Synd ora. Prowad ził go jakiś facet z ulizaną grzywką, krzywym zgryzem i ogóln ie mało intelig entn ym wyrazem twarzy. Otwarcie krytykował tępotę umys łową startujących, a także urodę zawodn iczek, a właś ciwie jej brak. – Gupi pedał – powied ział Synd ek. W region ie, z którego pochod ził, mówiło się właś nie w ten spos ób. „Gupi” – bez „ł”. A potem przez pół godziny usiłował mnie uspokoić, inaczej udus iłab ym się ze śmiechu.
Anna Kańtoch
Sztuka porozumienia Opowiad an ie pochod zi z antolog ii Światy równ oleg łe, wyd. ŚKF/Solaris
Kiedy wszed łem, już na mnie czekała – spowita w półmrok blad os kóra postać
na tle panoramiczn ego okna, za którym ciemn iała powoli Kopuła. Odwróciła się w moją stronę miękkim, kocim ruchem, sukn ia w kolorze błękitn ego lodu zafalowała wokół zgrabn ych nóg. Włosy też miała jasne, niemal białe. Jak duch albo Królowa Śniegu, która nies pod ziewan ie zjawiła się w moim biurze. Zamknąłem drzwi, podkręciłem światło i sprób owałem przyb rać profes jon alny wyraz twarzy. Rzadko człowiek ma okazję przyjmować tak piękne klientki, choć mnie – z oczywis tych względ ów – zdarza się to częś ciej niż innym. – Witam – powied ziałem. – W czym mogę pomóc, pani…? – Celowo zawies iłem głos, ale mój nies pod ziewany gość albo nie zrozumiał aluzji, albo nie miał zamiaru się przeds tawić. Z różn ych powod ów stawiałem na to drug ie. – Naprawdę powin ien pan zainwes tować w leps zą sekretarkę, panie Delamere. Ten automat w poczekalni potrafi tylko powtarzać: „Pros zę czekać” i „Podać kawę?”. Jak na możliwoś ci starej Susie to i tak było sporo – moja pracown ica zazwyczaj ogran icza się do przecieran ia biurka albo mało zrozumiałego rzężen ia. Rzuciłem kapelusz na stolik i posłałem w kierunku blond ynki niezob owiązujący uśmiech. – Przyjechała pani sama? To nieb ezp ieczna dzieln ica, zwłaszcza dla kobiet. Zwłaszcza teraz. Przyg ląd ała mi się przez chwilę, jakby sprawd zała, czy nie żartuję, a potem wzruszyła ramion ami. – Chod zi o mord ers twa Brązowego Kapelus za? Niech pan da spokój, to nig dy nie było bezp ieczne mias to. Nie tylko dla kobiet. Skin ien iem głowy przyznałem jej rację. Zresztą tak tylko sobie mówiłem, bez szczeg óln ej tros ki. Wcale mi nie zależało. – Nawias em mówiąc – wypomniała blond ynka – obiecan ej kawy nie dostałam. Nie, pros zę się nie kłop otać, i tak jestem już spóźn iona. Może po pros tu przejdziemy do rzeczy? Nie miałem zamiaru parzyć kawy, ale nie chciałem też wyprowad zać nowej – i w tej chwili jedyn ej – klientki z błędu. Zgod ziłem się więc, że ows zem, czemu nie, możemy przejść do rzeczy, i wskazałem kanapę, która najleps ze lata miała za sobą, podobn ie jak całe wypos ażen ie biura. Usiad ła, zakład ając nogę na nogę i prezentując doskon ałą linię łydki. Gapiłem się przez chwilę bez specjaln ego poczucia winy – jej ciało zostało stworzone do tego, by się na nie gapić. Nie omieszkałem przy tym zauważyć, jak mocny stan o-
wimy kontrast: ja, o skórze czarn ej niczym sumien ie diab ła, i ona, ideał skand yn awskiej piękn oś ci. Pasowalib yś my do sieb ie jak noc do dnia, jak krem czekolad owy do waniliowego ciastka – i nie mówcie mi, że nie potrafię być romantyczny. – Chcę, żeby odnalazł pan dla mnie pewną dziewczynę. – Sięg nęła po papierośnicę, obracała ją przez chwilę w szczup łych palcach, a potem zrezyg nowan ym ruchem wsun ęła z powrotem do torebki. – Ma pan włączoną sieć? Skin ąłem głową, a ona przes łała mi zdjęcie, które pojawiło się w lewym górn ym rogu pola widzen ia. Mógłb ym prześ led zić połączen ie, złamać kod i sprawd zić, z jakiego konta wysyła wiad omość, jedn ak – z oczywis tych powod ów – nie wypadało mi tego robić. Ściąg nąłem zdjęcie niżej, tak aby mieć je przed oczami. Zrob iono je dwa dni wcześ niej; było ziarn is te i niezbyt wyraźne, w tle widziałem coś, co wygląd ało jak przes zklone drzwi do biurowca – w poprzek biegł napis, lecz ktoś rozmazał go komputerowo, tak że nie potrafiłem przeczytać ani literki. Sprytne. Jedn ak nie wystarczająco sprytne, abym nie umiał rozp oznać kadru z monitoringu. Schwytana w oko kamery dziewczyna miała szesn aś cie-sied emn aś cie lat i wygląd ała jak kons piratorka z tanich filmów: czujny wyraz twarzy, kaptur bluzy nasun ięty na czoło tak nisko, że ledwo widać oczy. Na ramiona spływały jej kręcone ciemne włosy, cerę miała śniadą. Włoszka? Hiszp anka? Stawiałem na to pierws ze – ta ciep ła, miękka uroda przywod ziła na myśl rozciąg nięte na wzgórzach oliwkowe gaje i dziewczęta, które flirtują, oparte o ramy rowerów, podczas gdy wiatr podwiewa im letn ie sukienki. Jak mówiłem, bywam romantykiem, mam też słab ość do klas yczn ej literatury i ogląd am zdecyd owan ie zbyt dużo starych filmów, nie tylko SF. Najd ziwn iejs ze jedn ak było, że brun etka na zdjęciu wydała mi się w pewien spos ób znajoma, niczym ktoś z odległej przes złoś ci, kogo pamięta się jak przez mgłę. Zamrug ałem, ale wrażen ie nie znikło, choć nad al nie potrafiłem nig dzie umiejs cowić tej dziewczyny. Może spotkałem ją kied yś przelotn ie, a może była podobna do jakiejś znan ej aktorki czy celeb rytki. – Nie wie pani, jak ona się nazywa? – Nie, to po pros tu nastolatka, która wzięła coś, co do niej nie należało. Chcę, żeby pan tę rzecz odeb rał. To nic szczeg óln ego, zwyczajny zapis na dyskietce. I od razu mówię: może pan darować sobie próby odczytan ia. I tak nie zrozumiałby pan, o co chod zi, bo to sprawy interes ujące jedyn ie dla bard zo wąskiego kręgu. Dla kogo ta kobieta pracowała? Ubrana była eleg ancko, szczerze mówiąc – zbyt eleg ancko jak na tę dzieln icę i jak na biuro prywatn ego detektywa, którego nie stać na nowy model sekretarki. Dlaczego nie poszukała kogoś w centrum, w znaczn ie
więks zych agencjach? Wątp liwoś ci musiałaby odbić się na mojej twarzy, bo blond ynka wyjaś niła: – Nie zależy nam na ukaran iu dziewczyny, jedyn ie na odzys kan iu naszej własnoś ci i przede wszystkim na dyskrecji, a o to łatwiej, jeśli o wszystkim wie jak najmniej osób. Pana poleciła mi znajoma; podobno dobrze radzi pan sobie ze znajd owan iem osób, które nie chcą zostać znalezione. I nie jest pan zwolenn ikiem narracji, prawda? – Nie jestem zwolenn ikiem ładn ych kłamstw, ows zem. – Kogoś takiego właś nie mi potrzeba. – Uśmiechn ęła się, mrużąc oczy, w których miała nieo kreś loną obietn icę. Więks zość facetów w tym momencie byłaby gotowa wybić głową dziurę w suficie, byleby dobrać jej się do majtek. Ja nie. Może za dużo takich uśmiechów widziałem, a może zwyczajn ie byłem już za stary. – Poza tym to pros ta sprawa, dziewczyna zrob iła głups two, żadna z niej profes jon alna złodziejka. Skin ąłem powoli głową. Argumenty brzmiały rozs ądn ie, jedn ak miałem nieo dparte wrażen ie, że tak naprawdę chod zi o coś zupełn ie innego. Bo pods tawowa różnica międ zy dużymi a małymi agencjami detektywis tyczn ymi wygląda tak, że te pierws ze, z uwagi na częs te kontrole, muszą ściś le trzymać się przep is ów, podczas gdy drug ie… Powiedzmy, że zarówno mnie, jak i moim koleg om po fachu zdarza się od czasu do czasu przymykać oko na takie czy inne prawne subteln oś ci. Czy blondynka tego właś nie oczekiwała? – Weźmie pan to zlecen ie? – Pochyliła się w moją stronę, tak iż bez najmniejszego prob lemu mogłem w głęb okim dekolcie dostrzec zarys piersi. Chciałb ym w tym miejs cu napis ać, że długo wahałem się przed podjęciem decyzji, rozważając wszystkie za i przeciw, a niewinna buzia ciemn owłos ej nastolatki porus zyła moje sumien ie. Prawda wygląd ała jedn ak tak, że od dwóch mies ięcy zalegałem z czyns zem, a poza tym zdawałem sobie sprawę, że jeśli odmówię, moi koledzy nie będą mieli skrup ułów, by przejąć zlecen ie. Wygląd ało na to, że dziewczyna o włos kiej urod zie weszła właś nie międ zy wilki, a ja byłem jedn ym z nich. *** W tym samym czas ie, lecz zupełn ie innym miejs cu dziewczyna wied ziała już, że jest ścig ana. Czuła to głęb oko w kościach i jeszcze głęb iej w sercu, gdy odwracała się do gęstn iejącej za jej plecami ciemn oś ci. Słys zała w szeleś cie liści nad głową,
trzas ku ściółki pod stop ami i szumie krwi, tętn iącej w uszach. Musiała cały czas pozos tawać w ruchu, mylić tropy. Nig dy nie zatrzymywała się w jedn ym miejs cu dłużej niż na kilka godzin; tyle wystarczało, żeby wypić kilka łyków wody, zjeść pośpieszn ie kromkę zeschniętego chleba i zdrzemn ąć się przed dals zą drogą. Kiedy ostatni raz miała w ustach ciep ły posiłek? Kiedy spała w prawd ziwym łóżku? Pamiętała rodzinę drwali, którzy przyg arn ęli ją, gdy zapadł zmrok i las rozb rzmiał wilczym wyciem, podzielili się skromną strawą i ofiarowali kąt z wypchan ym słomą sienn ikiem. Zdarzyło się to wczoraj czy może przed tygod niem? Gdy bieg ła, gałęzie smagały jej delikatne ciało, a kolce dzikich malin rozrywały skórę, aż gęsta, czerwona krew kapała na ziemię. W nocy drżała z zimna, w dzień rozłożys te korony buków ledwo chron iły przed rozp alon ym nieb em. Znalazła źród ełko i napełn iła bukłak, choć woda miała smak żelaza i pływały w niej martwe jesienne liście. Dziewczyna napiła się, obmyła poran ione stopy, a potem spojrzała w górę na korony drzew, w których skrywały się lekkie jak wiatr duszki. Płakały nad jej losem, ale żaden nie miał odwagi sfrun ąć i pomóc przerażon ej dziewczyn ie, bo to, co ją ścig ało, było potężn iejs ze i straszn iejs ze od wszystkich dobrych stworzeń w lesie. Zadrżała, nie wied ząc, co począć, i jej dłoń, jak wiele razy wcześ niej w podobn ych chwilach, sięgnęła do szyi, by chwycić zawies zony na rzemyku kryształ – prawd op od obn ie najcenn iejs zą rzecz, jaka istn iała na świecie. *** Resztę wieczoru spęd ziłem, przeczes ując sieć. Rezultaty nie były impon ujące, bo wyszukiwarka twarzy najp ierw wyrzuciła kilka tysięcy zdjęć młod ocian ych gwiazd ek albo po pros tu dziewczyn bawiących się na imprezach – cóż, moja tajemnicza brun etka nie miała zbyt oryg in aln ej urody. Zawęziłem więc stop ień podob ieństwa do 95%. Tym razem wyników było ledwo kilkan aś cie, niemal wszystkie z Bay City. Brązowowłosa nastolatka na trawie, w towarzys twie brod atych łachman iarzy, grająca na gitarze i pijąca tanie wino pros to z butelki. Przyg ląd ając się jej, zapaliłem papierosa. Nie była piękna, ale miała w sobie cały urok beztros kiej i niewinn ej młodoś ci. Nikt, kto skończył osiemn aś cie lat, nie potrafi się tak uśmiechać. Do licha, w Argei nie uśmiecha się tak już więks zość dwun as tolatków. Zdus iłem papierosa w popieln iczce, nalałem sobie whis ky na dwa palce i zamknąłem okno, przez które wdzierał się chłód. Oto uroki mieszkan ia na pustyni – w dzień ogłus zający upał, nocą zimno jak w psiarni. Idiotyzm, biorąc pod uwagę, że żyliś my pod stalowym nieb em, które jaśniało i ciemn iało, naślad ując ziems ki rytm
dobowy. Nie wiem, kto zdecyd ował, by wpomp ować pod Kopułę kilka tysięcy ton ziems kiej atmosfery, a jedn ocześ nie zachować pustynny klimat. Może tak było łatwiej, może projektanci uznali, że będzie to dla turys tów dodatkowa atrakcja. A może po pros tu mieli wszystko w dupie. Wypiłem whis ky i zerkn ąłem na ostatn ie zdjęcie – jedyne, które zrob iono nie w Bay City, a przed urzęd em mias ta. Przeds tawiało kilkud zies ięciu pikietujących, ociekających potem, a mimo to pełn ych entuzjazmu. Moja brun etka w jedn ej ręce trzymała transp arent z napis em „Zostawcie w spokoju Wielkiego Jima”, a drugą obejmowała w pasie ciemn owłosą koleżankę. Pamiętałem ten protest jak przez mgłę – chod ziło o Stockwell Comp any, które zamierzało rozeb rać najs łynn iejs zy argejs ki szkielet i postawić w tym miejs cu kolejny drap acz chmur. Sprawa przez dzień-dwa przewijała się przez każde wydan ie aktualn oś ci, ludzie łączyli się ze stud iem i wygadywali bzdury, wypowied ziało się nawet kilku oburzon ych naukowców. Późn iej wszystko przycichło. W naszym mieś cie nawet najwięks za sens acja ma krótki żywot. Zresztą zaraz potem zaczęły się mord ers twa Brązowego Kapelus za, a z nimi Wielki Jim nie mógł konkurować. Wróciłem myślami do mojej brun etki i zastan owiłem się, co właś ciwie o tej dziewczyn ie wiem. Prawd op od obn ie bez stałego miejs ca zamieszkan ia, prawd op od obn ie bez stałej i legaln ej pracy. Nie chod ziła do szkoły, a przyn ajmniej nie tutaj, bo w przeciwn ym wypadku znalazłb ym jej zdjęcie w którymś z sieciowych albumów. Hipp is ka? Anarchistka? Zaang ażowana polityczn ie? Pokój, natura i wolna miłość zamiast nowoczesnych techn olog ii? Ktoś taki pręd zej czy późn iej musiał wejść w drogę prawu. Właman ie się na policyjne serwery zajęło mi pięć minut (miałem wprawę), przeszukan ie ich kolejne pięć. Brun etki jedn ak nig dzie nie było. Znalazłem sporo podobn ych dziewczyn, ows zem, ale za każd ym razem wskaźn ik podob ieńs twa był nie wyżs zy niż 91%. Znowu chciało mi się palić, a przecież prób owałem ogran iczać. Poza tym minęła już półn oc i powin ien em wracać do domu. Diab li wied zą, co robiła tam Sara, moja młods za córka. Zamiast jedn ak podn ieść tyłek, nalałem sobie jeszcze trochę whis ky, żeby naoliwić komórki mózgowe. Albo brun etka nig dy glin om nie podp ad ła, albo, co bard ziej prawd op od obne, w chwili aresztowan ia była na tyle młoda, że jej dane nie znalazły się w bazie. Niewiele myśląc, wybrałem numer Bern iego Spinka, który był mi winien przy-
sługę. Sterana życiem, dziob ata twarz pojawiła się niemal natychmiast w lewym górnym rogu pola widzen ia. Nastros zony wąs i ulizana na żelu fryzura nie dodawały jej uroku, choć Bern ie z pewn oś cią sądził, że jest prawd ziwym latyn os kim Casan ovą. Czy raczej gormyjs kim, bo mój kump el to prawd ziwy Obcy, nieczłowiek, inna planeta, odmienna biolog ia, rozumiecie, te sprawy. – Co tam, amigo? Wyłuszczyłem mu sprawę. Bern ie słuchał, porus zając szczęką jak przeżuwająca krowa. Potem w zamyś len iu podłub ał w zębach. Nig dy nie twierd ziłem, że mam eleganckich znajomych. – Zawracasz mi dupę jakąś laską, kiedy w mieś cie gras uje mord erca? – powiedział wreszcie. – Nie masz nic leps zego do roboty? Oznajmiłem, że nie mam. Ruszał jeszcze przez chwilę szczęką, co oznaczało u niego wysiłek umys łowy, a potem niechętn ie skin ął głową. – Jeśli ta mała była kied yś zatrzymana jako nieletn ia, do jutra rana będziesz miał jej dane, OK. Ale to koniec, łapiesz? Jesteś my kwita. Potarg owałem się jeszcze przez chwilę i ostateczn ie zdołałem przekon ać Berniego, żeby podał mi też nazwis ka osób, w towarzys twie których dziewczyna była aresztowana – o ile faktyczn ie była. Nie wygląd ał na zachwycon ego, ale jego dobre samop oczucie w tej chwili stan owiło najmniejs ze z moich zmartwień. Wyłączyłem sieć, wypiłem resztę whis ky, po czym, ignorując parę mniej ważnych przep is ów, ruszyłem w stronę domu. *** Argea to mias to, które nig dy nie zasyp ia. Banał, wiem, to samo można powiedzieć o każd ej więks zej metrop olii od chwili wynalezien ia elektryczn oś ci. Ale do Argei takie okreś len ie wyjątkowo pasuje. Zbud owano ją na pustyni, która kied yś była morzem. Woda wyschła przed tysiącami lat, pozos tawiając po sobie połacie czerwon ego pias ku i wystające z niego gigantyczne, dziwaczn ie powyg in ane szkielety, które zachwyciłyby samego H. P. Lovecrafta. Część wywieziono do muzeów na więks zych i bogats zych plan etach, sporo jedn ak zostało i wyjazd na pustyn ię „żeby zobaczyć kości” to dziś obowiązkowy punkt każd ej wycieczki. Wciąż także od czasu do czasu przylatują do nas eksp ed ycje naukowe skład ające się z nieś miałych, zbyt dużo pijących stud entów i profes orów, którzy z kolei piją za mało, ale za
to chętn ie gapią się keln erkom na cycki. Argea zresztą na początku była placówką badawczą, która potem przekształciła się w port przes iadkowy na tras ie do Nowej Tuluzy. Wokół portu wyros ło mias to i teraz zarab iamy przede wszystkim na obsłudze podróżn ych, którzy spęd zają u nas dwan aś cie godzin – dokładn ie tyle, ile trzeba, żeby zatankować oraz dokon ać wymag an ego prawem przeg lądu wahadłowca. Stałych mieszkańców Argea ma nie więcej niż trzyd zieś ci procent, reszta to „element napływowy”, jak mówią w mediach, albo po pros tu sprag nieni rozrywek turyś ci. Mamy więcej parków rozrywki niż szkół pods tawowych, więcej kasyn niż Gormowie czczą bogów i więcej kurew niż aniołów kied ykolwiek tańczyło na czubku szpilki. O ósmej rano, kiedy w innych mias tach ludzie spies zą do pracy, u nas panuje nastrój jak w piątkowy wieczór, z otwartych knajp słychać karao ke, a ulicami przetaczają się gromady podp itych przeb ierańców. Życie w Argei to nieu stający karn awał i zabawa – któż może wied zieć o tym lepiej niż ja? Myślałem o tym, zmierzając w stronę domu, gdzie czekała na mnie Sara. Miałem nadzieję, że będzie na tyle rozs ądna, by wrócić wcześ niej, odrob ić lekcje i pójść spać. Niewielką nadzieję. Nie należy spod ziewać się rozs ądku po cztern as tolatce, choć w porówn an iu ze swoją stars zą sios trą i tak była zdumiewająco dojrzała. Na Franklin Aven ue drogę zataras owała grupa dwug łowych Nikaryjczyków, z których każdy dźwig ał na ramion ach nagą pros tytutkę, Czekając, aż policja spęd zi ich z powrotem na chodn ik, zapaliłem papierosa i przywołałem w pamięci szczeg óły mord erstw, które w ostatn ich dniach wstrząs nęły mias tem – przyn ajmniej media twierd ziły, że wstrząs nęły, bo ludzie i nielud zie wokół mnie nie wygląd ali na przesadn ie przejętych. Zaczęło się od śmierci tancerki hula, którą znaleziono za kulis ami półtorej minuty po występ ie, równ iutko przeciętą na pół. Wzdłuż, nie wszerz, co jeszcze byłoby zrozumiałe. Cięcie bieg ło przez nos, usta, pomięd zy piers iami, aż do krocza. Obok leżał brązowy kapelusz, do którego nikt nie chciał się przyznać i dlatego prasa spekulowała, że mógł należeć do mord ercy, choć osob iś cie miałem co do tego wątp liwoś ci. Potem były inne ofiary, wszystkie zabijane w tak samo błys kawiczny, okrutny i zdumiewająco niezgodny z prawami prawd op od ob ieńs twa sposób. Mąż, którego żona przys ięg ała, że straciła go z oczu ledwo na kilkan aś cie sekund, a który, sied ząc spokojn ie w fotelu, skończył z głową ugotowaną jak w mikrofalówce; nikaryjs ka dziewczyna, której ktoś połamał absolutn ie wszystkie kości, nie narus zając przy tym w najmniejs zym stopn iu skóry. Szef policji twierd ził, że są już na trop ie, że lada moment mord erca znajd zie się za kratkami – wiecie, całe to piep rzen ie, które w przyp adku takiej sprawy trzeba odwalić. Nie trzeba było jed-
nak spos trzeg awczoś ci Eins teina, by zauważyć, że facet nie wierzy w ani jedno słowo i ze strachu robi w gacie. Nikt już chyba serio nie wierzył, że tę sprawę kied ykolwiek uda się rozwiązać. Na miejs cach zbrodni nie znajd owano ślad ów, nie było żadn ych motywów ani powiązań międ zy ofiarami. Niektórzy dzienn ikarze twierd zili, że to jakaś tajemn icza sekta, inni, że to robota Obcych (którychkolwiek Obcych) a ci bard ziej nawied zeni, że Bóg postan owił pokarać Argeę za grzechy. Mnie nikt nie pytał o zdan ie, ale gdyby jedn ak zapytał, powied ziałb ym pewn ie, że to zgnilizna moralna wypływa od czasu do czasu na wierzch, a kiedy zbierze się jej wystarczająco dużo, następ uje wyład owan ie przyp omin ające uderzen ie pioruna, paroks yzm ohydy i okrucieńs twa, po którym pozos tają kolejne zwłoki. Nie była to dobra teoria, ale też wcale nie gors za niż inne. Minąłem ostatn ie skrzyżowan ie dzielące mnie od domu. Mimo późn ej pory i zimna Argea tętn iła życiem, z knajp słychać było muzykę, a przy fontann ach obścis kiwały się pary różn ych płci i gatunków. To jeszcze jeden z uroków naszego mias ta: nikt i nic nie jest w stan ie przes zkod zić nam w rozrywce. Miałem wrażen ie, że jestem jedyną osobą, która nie bawi się dobrze – a nie bawiłem się, ponieważ od chwili, kiedy opuś ciłem biuro, miałem nieo dp arte wrażen ie, że jestem śled zony, że ktoś jedzie za mną tak dyskretn ie, jak to tylko możliwe w zatłoczon ym mieś cie. Chwilowo jedn ak nic nie mogłem na to porad zić, więc dałem spokój. Zresztą może tylko mi się zdawało. Po latach pracy w moim zawod zie człowiek czas em zaczyna świrować. Zaparkowałem pod domem i ruszyłem do drzwi. Sara sied ziała w salon ie z nogami na szklan ym stoliku, jadła popcorn i ogląd ała holowizję. – Spóźn iłeś się – rzuciła w moją stronę, gdy zdejmowałem płaszcz. – A ty dawno powinn aś już spać. Wzrus zyła ramion ami, aż zafalowały jej różowe włosy. Nie powied ziałem nic na temat makijażu, kolczyków, których nie było jeszcze rano, ani sukienki wygląd ającej, jakby ktoś uszył ją z podartej firanki. Po pros tu skierowałem się w stronę lodówki i wyciąg nąłem piwo, ignorując wyświetlające się na drzwiczkach ostrzeżenie o szkod liwoś ci alkoh olu i pustych kaloriach. Sara stan ęła w drzwiach. – Nie powin ien eś tyle pić – pouczyła mnie. – Mam nadzieję, że ktoś odprowad ził cię do domu. – Zignorowałem jej słowa. – Argea jest… – Nieb ezp ieczna, wiem. – Ziewn ęła. – Wyluzuj, tato. Byłam z Tomem.
– To jakiś nowy chłop ak? Znowu wzrus zyła ramion ami. Dawn iej mogliś my rozmawiać godzin ami, ale wszystko zmien iło się, odkąd jej matka zwiała z moim dentys tą, a stars za sios tra wyprowad ziła się, żeby „odnaleźć prawd ziwą sieb ie”, cokolwiek, u diab ła, miało to znaczyć. Teraz mogłem się uznać za szczęś ciarza, jeśli Sara zamien iła ze mną parę zdań. Może brakowało jej matczyn ej tros ki albo tęskn iła za Chriss ie, a może chodziło jeszcze o coś innego. Nie mam pojęcia. Chriss ie trzymałem krótko, ale kiedy odes zła, zaczęło mnie gryźć sumien ie, więc Sarę dla odmiany rozp uś ciłem – i z tego powodu też czułem się winny, zwłaszcza teraz, kiedy młods za córka nieb ezp ieczn ie zbliżała się do wieku, w którym uciekła stars za. Czas em po pros tu nie ma dobrego wyjś cia. Jeśli chcecie mi zarzucić, że nie mam pojęcia o wychowywan iu dzieci, to będę pierws zym, który przyzna wam rację, ale nie wydaje mi się, żeby tak naprawdę ktokolwiek się na tym znał – niektórzy jedyn ie udają nieco lepiej niż inni. Dopijając piwo, przyp omniałem sobie czasy, gdy nazywałem Sarę moją małą księżn iczką. Gdzie się podziały wszystkie te dni i kim byłem dla niej teraz? Surowym, ale sprawied liwym ojcem, z którego zdan iem trzeba się liczyć, czy tyran em, którego lepiej oszukać? Zrzędą, którego przes trogi puszcza się mimo uszu, czy kump lem? Prawd op od obn ie nig dy się tego nie dowiem, tak jak nig dy nie będę wied ział, kim jest moja córka w szkole: intelig entną outs id erką, dziewczyną, której inne dokuczają, bo skrycie jej zazdroszczą, czy może jeszcze kimś innym. Od kiedy skończyła trzyn aś cie lat, zgodn ie z prawem nie miałem już wpływu na to, w jakim świecie żyć będzie Sara. Niech diab li porwą narrację. – Chriss ie wysłała mi wiad omość – oznajmiła Sara, kiedy już założyłem, że nic więcej nie powie. – Chciała rozmawiać z tobą. Chyba, bo słabo ją rozumiałam. Straszn ie bełkotała. Więks zość zdań była komp letn ie bez sensu. – Następn ym razem przekieruj ją do mnie. Zgniotłem puszkę i wrzuciłem ją do kosza na śmieci, który natychmiast zabrał się za przetwarzan ie metalu. Było późno, a ja zaczyn ałem odczuwać pierws ze oznaki kaca, choć wcale dużo nie wypiłem. Może faktyczn ie robiłem się za stary na tę pracę. Wziąłem pryszn ic i powęd rowałem do łóżka, żeby przes pać choć kilka godzin. Śniła mi się Chriss ie w różowej sukience i z kokard ami; wspomnien ie z jej czwartych urod zin, kiedy po przyjęciu poszliś my na karuzelę. To był jeden z tych dobrych, słon eczn ych dni, gdy prob lemy wydają się odleg łe o całe mile. W takich chwilach człowiek niemal wierzy, że będzie żył wieczn ie, a jego dzieci na zawsze
pozos taną uroczymi maluchami. Śniłem o Chriss ie, śmiejącej się i machającej do mnie z drewn ian ego kucyka, który obracał się, coraz bard ziej odleg ły, aż wreszcie moja córka odes zła tak daleko, że jej krzyki zamien iły się w bełkot, a ja nie rozumiałem ani słowa. *** Dziewczyna nie była sierotą, choć czas em tak się czuła. Jej ojciec mieszkał w obcym kraju, za górami i lasami, tak daleko, że wszys cy tam mówili zupełn ie innym językiem, nosili dziwne stroje i używali magii nawet do tego, żeby zrob ić sobie owsiankę na śniad an ie. Był błędn ym rycerzem, jedn ym z tych, którzy nie mają pana, ale codzienn ie walczą o sprawied liwość. Gdyby dziewczyna zwróciła się do niego o pomoc, na pewno by nie odmówił, nie wied ziała jedn ak, jak wysłać mu wiadomość. Bała się powierzyć ją swawoln emu wiatrowi, któremu wszystko wylatywało z głowy, gdy tylko wciąg nęła go nowa zabawa, nie ufała zdrad liwej wodzie ani zbyt powoln ej ziemi. Dlatego postan owiła, że wrzuci swoje słowa w ogień. Zatrzymała się na polan ie pośrodku lasu, przy świetle księżyca nazbierała chrus tu i rozp aliła ognis ko. Płomien ie strzeliły w górę, błękitne, żółte i czerwone, rozś wietlając ciemn ość. Dziewczyna ogrzała zgrab iałe dłon ie, a potem popros iła ogień o pomoc. Zgod ził się chętn ie, zatańczył, zasyczał i obiecał, że prędko pobieg nie do obcego kraju, za góry i lasy, do ojca rycerza, który walczy ze złem, ale nie pamięta o swojej córce. Późn iej zasnęła przy dogas ającym ognis ku i spała aż do świtu. *** Można spęd zić całe życie w Argei, nie wied ząc nawet o istn ien iu Bay City. Można też trafić tu przyp adkiem, jeśli zapęd zimy się za daleko w poszukiwan iu egzotyczn ych rozrywek albo jeśli wkurzymy taks ówkarza dowcipn is ia. Założę się, że każdy z takich pechowców czuł się jak Dorotka odkrywająca, że nie jest już w Kans as. Nawet ci z wyżs zymi poziomami narracji, którzy nie dostrzeg ali brudu i zaćpan ych nastolatków o twarzach staruszków, doskon ale czuli, że Bay City to zupełn ie inny świat. Kilka przecznic od tętn iących zabawą ulic rozciąg ała się dzielnica, w której czas nie tyle zatrzymał się, co raczej zastygł przed półwieczem. Mijałem odrap ane budynki z trud em unos zące się na sfatyg owan ych poduszkach powietrzn ych i rdzewiejące przy krawężn ikach wraki samochod ów, a pod kołami
mojego chrys lera chrzęś ciły śmieci, które wysyp ywały się z przep ełn ion ych kontenerów. Gdy wysiad łem, upał uderzył mnie jak boks er wyprowad zający na ringu cios. Skrzywiłem się, prób ując nie oddychać zbyt głęb oko. Gorąco i zapach taniej gormyjs kiej kuchni to kieps kie połączen ie, które staje się jeszcze gors ze, jeśli dorzucić do niego ciche, ale uporczywe bzyczen ie pias kowych trzmieli, żerujących na resztkach czyjeg oś obiadu i truchle niewielkiego ptaka. Poza tym panowała cisza. W pobliżu nie było żywej duszy, jedyn ie zagłod zony kund el, któremu jakiś dzieciak dla żartów przywiązał do ogona puszkę, patrzył na mnie błag aln ie. Wyciąg nąłem papierosa i zapaliłem, by pozbyć się z ust smaku starego, wielokrotn ie przyp alanego tłuszczu. Nie widziałem nikogo, ale byłem pewien, że zza zakurzon ych okiennic obserwują mnie czujne oczy. Rzuciłem papierosa na ziemię, przyd epn ąłem go i ruszyłem w stronę budynku oznaczon ego wyblakłym numerem 5. Kund el zaskowyczał, gdy go mijałem. – Nie dziś, kolego – powied ziałem. – Radź sobie sam. Nie jestem w nastroju do pomag an ia. Długo musiałem dzwon ić, zanim w kamerze przy drzwiach pojawiła się wynędzniała twarz. – Czego? – Szukam Velmy Verring er. – Brzmiało jak pseud on im gwiazdki porno, więc pewnie dziewczyna nazywa się zupełn ie inaczej, ale w tej chwili nie miało to znaczen ia. – Ładna, brun etka, jakieś szesn aś cie-sied emn aś cie lat. Mieszka tu. – Nie mieszka. – Numer 12, trzecie piętro. – Idź pan w cholerę. Wyciąg nąłem bankn ot i pomachałem nim przed okiem kamery. Drzwi rozs un ęły się i zaroś nięty stan ął w progu w całej okazałoś ci. Nie było na co patrzeć: niski, chudy, w dawno niep ran ych portkach, tak krótkich, że odsłan iały poroś nięte czarn ymi włos ami łydki. Pod pachą dźwig ał zewnętrzny mózg starego typu, jeden z tych, co to pozwalają jako tako funkcjon ować ludziom, którym narkotyki wypaliły neurony. Bez niego facet miałby intelig encję pastewn ego buraka. Wyciąg nął rękę po bankn ot, po czym sprób ował zamknąć mi drzwi przed nosem, ale wsun ąłem stopę międ zy nie a futrynę i jedn ocześ nie popchnąłem chudego w głąb korytarza. Nieładn ie jest popychać kalekę, wiem. – Czego? – zaskrzeczał. Mimikę miał dziwn ie nies koo rd yn owaną, widać
w mózgu siad ała bateria. – Zaczyn asz się powtarzać, przyjacielu. I masz krótką pamięć. Brun etka, mówiłem ci, młoda, ładna. Jest u sieb ie? – Nie widziałem jej od paru dni – jękn ął. – Idź w cholerę. – Powin ien eś wgrać sobie trochę nowego słown ictwa – pouczyłem go, po czym skierowałem się w stronę schod ów, rozs ądn ie zakład ając, że winda prawd op odobn ie i tak nie będzie działać. W jedn ym z mieszkań, przy otwartych drzwiach, chudy narkoman onan izował się bez specjaln ego zapału do holowizyjn ego porno; z innego dobieg ały odgłosy, które bezb łędn ie rozp oznałem jako alkoh olową kłótn ię kochanków. Kobieta błag ała o coś, a potem chyba dostała w twarz, ale nie zatrzymałem się, żeby sprawd zić. Jak wspomniałem wcześ niej, nie byłem dziś w nastroju do pomag an ia, a poza tym miałem mnós two włas nych prob lemów. Na przykład taki, że bezn ad zieja tego miejs ca przywierała do mnie mocn iej niż smród zjełczałego tłuszczu i tanich narkotyków. Albo taki, że na trzecim piętrze jedno i drug ie było już wyraźn ie mniej wyczuwalne, a zastąp iło je coś innego, znaczn ie bard ziej niep okojącego – słodkawa woń rozkład ającego się w upale mięsa, nie do pomylen ia z żadną inną. Znacie to uczucie, kiedy zmierzacie do drzwi i wiecie już, że wcale nie chcecie ogląd ać tego, co jest za nimi, a mimo to nie zatrzymujecie się, bo jeśli to zrob icie, nie będziecie w stan ie iść dalej? Tak właś nie się czułem. Pchnąłem drzwi – były otwarte – wszed łem do maleńkiego przedp okoju, a potem do równ ie mikros kop ijn ego pokoiku, który niemal w całoś ci zajmował rozłożony tapczan. Leżała na nim ciemn owłosa dziewczyna, naga i bez wątp ien ia martwa. Poznałem ją po kolorze włos ów, bo cokolwiek ją zabiło, zdarło jej twarz, a także spory pas skóry z szyi i dekoltu, aż do prawej, równo odciętej piersi. Kończyny miała rozrzucone pod niewiaryg odn ymi kątami – nie jakby były po pros tu złamane, ale jakby ktoś prób ował zawiązać je w supły. I najwyraźn iej prawie mu się udało. Nig dy wcześ niej nie widziałem zwłok pozos tawion ych przez Brązowego Kapelus za, ale postawiłb ym połowę mojego wynag rod zen ia, że to jego robota. Ostrożn ie obszed łem tapczan, by dostać się do małej szafki. Otworzyłem ją i przes zukałem, dotykając wszystkiego przez chus teczkę. Znalazłem trochę dziewczyńs kich fatałaszków, kosmetyki w różowych i żółtych opakowan iach, jeden nadg ryziony baton ik i parę sztuk modn ej ostatn io nikaryjs kiej biżuterii. Nic ciekawego. Dopiero w ostatn iej szuflad zie natknąłem się na coś, co
mnie zainteres owało. Był to plik ulotek antykorp oracyjn ych i antyrząd owych, kilka z nich głos iło dość radykalne hasła. Pod nimi leżał stary komp uter. Dziewczyna rzeczywiś cie musiała być oryg in ałem, skoro używała czeg oś takiego, podczas gdy 99% społeczeńs twa nosiło wszczepy. Prawd ziwa hipp is ka w tych opan owan ych przez bzdurne techn olog ie czas ach, kto by pomyś lał. Zaczyn ałem czuć do niej sympatię. Odpaliłem urząd zen ie, w ciągu paru minut złamałem proś ciutkie hasło i wszedłem na pocztę. Przejrzałem wiad omoś ci. Pogad uszki, zapros zen ia na imprezy, dziewczęce głups tewka. A wśród tego mail od kogoś używającego nicka falcon2332. Wiad omość zawierała tylko jedno słowo: „Dzis iaj”. Wysłana siódmego marca o sied emn as tej czterd zieś ci pięć – kilka godzin przed tym, jak Velma została sfotog rafowana w gustown ym kapturze i z miną spis kowca. Żadn ej dyskietki ani niczego, co by ją przyp omin ało. Wyłączyłem komp uter. Ekran wielkoś ci dłoni pożeg nał mnie gasnącym zdjęciem roześ mian ej dziewczyny. W coś ty się wpakowała? – zapytałem w myślach, dotykając palcem jej policzka. Potem wróciłem na dół, złap ałem zaroś niętego i nie zwracając uwagi na protesty, wykas owałem mu z elektron iczn ej pamięci ostatn ich piętn aś cie minut. Kiedy wychod ziłem, sied ział przy stole i ślin iąc się, czekał na restart mózgu. Widziałem warzywa sprawiające wrażen ie bard ziej bystrych niż on w tej chwili. *** Przejrzałem przys łaną przez Bern iego listę osób aresztowan ych razem z Velmą. Była tam jeszcze jedna dziewczyna i czterech chłop aków, wszys cy w wieku od szesnas tu do dwud zies tu lat. Poza Velmą aktualny okazał się tylko adres Jaofy, który jako jedyny z grupy po wyjś ciu z więzien ia zdecyd ował się wieść uczciwe życie – o ile można nazwać tak pracę w podrzędn ej knajp ie tuż przy porcie kosmiczn ym. Jaofa był Rakhańczykiem. Klas yczny wygląd: skóra w szarozielon ym kolorze, wielka głowa w kształcie gruszki i czarne oczy bez wyrazu. Wyciąg nąłem go z zaplecza, gdzie kroił właś nie mars jańs ką ośmiorn icę. Wyszedł, wycierając oblep ione śluzem i gran atową krwią dłon ie w fartuch, który i tak nie był już pierws zej świeżoś ci. – Velma Verring er – powied ziałem. – Szukam jej znajomych, przyjaciół, wszystkich, którzy trzymali się z nią blis ko. Zwłaszcza Muriel Lagard ie. – Pamiętałem, że dziewczyny na zdjęciach wygląd ały na bard zo zaprzyjaźn ione. Jeśli ktoś miał tę
dyskietkę, prawd op od obn ie była to ona. – Glina? – Po pros tu ktoś, kto szuka informacji i może za nią zapłacić. To jak, dogad amy się? Skrzywił wąskie, bezkrwis te wargi. – Nawet jakb ym chciał, to nie dam rady ci pomóc, człowieku. Nie widuję się już z nimi. Jestem teraz czys ty, kapujesz? Nie mam nic wspóln ego z Velmą. To wariatka. – Wariatka? – Wycięła sobie narrację i poszła na pustyn ię, łapiesz, człowieku? Całkiem sama. Spęd ziła trzy noce pod kościami Wielkiego Jima, a potem wróciła i bred ziła coś o tym, że objawił jej się Bóg, czy może Szatan, albo jedno i drug ie. Nie wiem, bo z trud em ją rozumiałem. – Kiedy to było? – Z tydzień temu. Nie mam z tym nic wspóln ego… – Z czym nie masz nic wspóln ego? – Z niczym. – Umknął spojrzen iem w bok. Dopiero teraz w pełni dotarło do mnie, że to faktyczn ie dzieciak. Wszys cy Rakhańczycy, młod zi i starzy, z mojego punktu widzen ia wygląd ali tak samo. – No dalej, zwierz się wujkowi. Będzie ci lepiej. – Z tym właman iem… – wymamrotał. – Kiedy Velma wróciła z pustyni, wytrzasnęła skądś tego gościa, nazywał się George Phillips, ale kazał na sieb ie mówić Falcon. On pracuje w Stockwell Build ings. Podobno mieli tam jakiś dowód, który Velma chciała zdob yć. – Dowód na co? – Nie wiem! Poważn ie, człowieku, zwiałem od nich, jak tylko zrozumiałem, że gadają na serio o tym włamie. Wystarczyło mi jedno aresztowan ie. Jestem na warunkowym i nie chcę mieć więcej prob lemów. – Jasne. A pozos tali kump le Velmy? Wiesz, gdzie ich szukać? – Nie mam pojęcia. Muriel przez jakiś czas mieszkała z nią, może wciąż tam jest. Przyjrzałem mu się uważn ie. Trudno cokolwiek wyczytać z rakhańs kiej twarzy, ale instynkt podp owiad ał mi, że chłop ak mówi prawdę. Wcis nąłem mu dwud ziestkę i zostawiłem go, żeby wrócił do krojen ia ośmiornicy. Co teraz? – zastan awiałem się, zerkając w lusterko. Czy mi się zdawało, czy ten brązowy austin faktyczn ie za mną jechał? Zatrzymałem się, ale samochód znikn ął, ruszyłem więc dalej.
Jeśli dziewczyna wycięła sobie narrację, to otwierało cholern ie dużo nowych możliwoś ci. Moje pokolen ie było twards ze, ale młod zi ludzie, od dziecińs twa przyzwyczajeni do życia w sztuczn ym świecie, źle znos ili nagły powrót do prawd ziwego. Niemożn ość porozumien ia z nikim, kto ma narrację powyżej piątego poziomu, osamotn ien ie, rzeczywis tość, która nie wygląda tak, jak chcemy… To czas em prowadziło do poważn ych psychoz, a mówiąc proś ciej – do świra. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że Velma trafiła na ostry dyżur. Ryzykując wypad ek, odpaliłem sieć. Jedn ym okiem wciąż śled ziłem, co się dzieje na drod ze przede mną, a drug im przes zukiwałem bazy argejs kich szpitali. Velmę Verring er znalazłem w trzecim z kolei. Data przyjęcia: ósmego marca. Data wypisu: równ ież ósmego marca. Szybka jest nasza służba zdrowia, nie ma co. Dwad zieś cia minut późn iej parkowałem już przed solidn ym, otynkowan ym na biało budynkiem, który miał chyba wzbud zać w pacjentach otuchę, ale wygląd ał tylko jak zanied bane mauzoleum. Wewnątrz przywitała mnie sącząca się z głoś ników neutralna muzyka i rozp ylony w powietrzu zapach kwiatów. W recepcji siedziała słodka blond ynka, która widząc, że zmierzam w jej stronę, podn ios ła wzrok znad starann ie opiłowan ych paznokci i uśmiechn ęła się różowymi usteczkami. – W czym mogę pomóc? – zaćwierkała. Gdy wyjaś niłem jej, w czym może, wciąż jeszcze się uśmiechała, ale była już zdecyd owan ie mniej słodka, a bard ziej ostrożna. – Nie możemy ujawn iać takich informacji obcym. Chyba że pan jest krewnym…? Najwyraźn iej miała nadzieję, że jestem, jedn ak musiałem ją rozczarować. – Nie jestem, ale, widzi pani, szukam tej dziewczyny na prośbę jej rodziny. To miliard erzy. Biedna Velma uciekła od nich pół roku temu. Jedyna córka i spadkob ierczyni. Nic dziwn ego, że szaleją z niep okoju i zrob ią wszystko, żeby ją odzys kać. Prawd ziwie romantyczna historia, jak w holowizji. Jeśli mi pani pomoże, obsyp ią panią złotem. Pros zę pomyś leć, mogłaby pani rzucić tę pracę i do końca życia opalać się na Księżycowych Plażach. Mogę się założyć, że śliczn ie by tam pani wyglądała, panno – zerkn ąłem na plakietkę – Fern. – Och – powied ziała słabo. Nie uwierzyła w ani jedno słowo, ale chyba jej się spodob ałem. – Niezły z pana numer, co? Potwierd ziłem, uśmiechając się łobuzers ko. Pięć minut późn iej była już wystarczająco zmiękczona, by zerkn ąć dla mnie do prywatn ej bazy szpitaln ej – tej, która
nie była podłączona do ogóln ej sieci. – Velma była u nas tylko trzy godziny – powied ziała. – Przyjęto ją z rozp oznaniem psychozy po odłączen iu narracji. Uważała, że ścig ają ją źli ludzie, ponieważ zrob iła coś zabron ion ego. Lekarz zalecił wszczep ien ie nowej narracji, która pomogłaby jej się uspokoić. – Jakiej? Powied ziała mi, a ja ze zdumien iem odkryłem, że pracown ice służby zdrowia jednak mają sumien ie, bo zarumien iła się przy tym lekko: – Nie była ubezp ieczona, rozumie pan… Zresztą bajki są miłe, prawda? – Jasne. – Narracji powyżej siódmego poziomu nie zalecano urzędn ikom państwowym, a te powyżej dzies iątego były zabron ione w więks zoś ci zawod ów. – I co, dobry doktor ją wypis ał? – Nie. – Rumien iec się pogłęb ił. – Miała zostać u nas parę dni, aż do ustab ilizowan ia się narracji, ale uciekła. – Uciekła, aha. – Blond ynka nie doczekała się złoś liwego komentarza. Czas em naprawdę rozczarowuję ludzi. – A jej rzeczy? Ma pani spis tego, co miała przy sobie? – Kolczyki, szminka, torebka miętowych cukierków, bilet do parku rozrywki… – wymien iała. – Żadn ej dyskietki? Przeczytała spis jeszcze raz, marszcząc brwi i porus zając ustami. Chyba nie była zbyt bystra. – Nie widzę niczego takiego. – W porządku, wielkie dzięki. I niech pani pamięta, gdyby wybrała się pani na Księżycowe Plaże, pros zę absolutn ie nie zabierać kostiumu. Gormyjczycy uważają, że kąpan ie się w ubran iu przyn osi pecha. Kiedy zmierzałem w stronę drzwi, czułem wyraźn ie na plecach jej smutne spojrzen ie. *** Kiedy słońce stało już wysoko na nieb ie, a pomoc wciąż nie nades zła, dziewczyna zrozumiała, że ogień ją zawiódł. Usiad ła i zapłakała. Płakała i płakała, aż wokół jej stóp powstała kałuża, do której przyleciał mały błękitny ptas zek. Sprób ował wylan ych łez, zatrzep otał skrzyd ełkami i zapytał: – Dlaczego jesteś smutna, dziewczyno?
– Jestem smutna, bo demony zabijają dobrych ludzi w lesie i choć wiem, jak je powstrzymać, nikt mnie nie słucha – odpowied ziała. – Chciałam popros ić o pomoc ojca, ale nie wiem, jak przekazać mu wiad omość. Ogień mnie zawiódł, a boję się zaufać swawoln emu powietrzu, zdrad liwej wodzie czy zbyt powoln ej ziemi. – Znam się z ogniem od dawna – zaćwierkał ptas zek – i wiem, że cię nie zawiódł, tylko nie potrafił powtórzyć twoich słów tak, żeby zrozumiał je ojciec rycerz, który mieszka w obcym kraju i mówi obcym językiem. – Co więc mam zrob ić? – zapytała dziewczyna. – Musisz znaleźć słowa, które brzmią tak samo w twoim języku i języku twojego ojca. Ja mogę je zanieść. Latam szybko i wysoko; dotrę do kraju za górami i lasami pręd zej niż ogień. Dziewczyna długo myślała, jak dobrać właś ciwe słowa. Zapomniała o głod zie, zapomniała o upale i tylko pisała patykiem po ziemi. Wreszcie, kiedy zrob iło się chłodn iej, a las znowu zaczął ciemn ieć, wezwała do sieb ie ptaka. – Mam gotową wiad omość – powied ziała. – Tylko pros zę, powtórz ją dokładnie, bo jeśli się pomylisz i ojciec nie przyb ęd zie mi z pomocą, wszys cy zgin iemy. *** Zjawili się, ledwo wszed łem do hallu, zanim nawet zdążyłem o cokolwiek spytać. Dwóch wielkich jak góry facetów o tępych twarzach wykid ajłów, ubran ych w eleg anckie garn itury, które wygląd ały na nich równ ie stos own ie jak frak na doberman ie. Jeden czarny, drugi biały. Ktoś tu miał poczucie humoru. – Pójd zie pan z nami – powied ział biały. – I nie będzie pan robił prob lemów. Nie chcemy tego. – Ja chcę. – Czarny wyszczerzył zęby. – Bard zo chcę, żeby robił prob lemy. – Niech zgadnę: jeden z was jest tym bard ziej bystrym, a drugi wredn ym, tak? Zaprowad zili do mnie do windy, która w ciągu paru sekund wynios ła nas na wysokość czterd zies tego piętra. Gdy wysiad ałem, żołąd ek obijał mi się o zęby, a twarz musiałem mieć zieloną jak wios enny szczyp iorek. Obaj goryle znieś li jazdę znaczn ie lepiej. Poszed łem za nimi do gabin etu, w którym zmieś ciłoby się całe moje mieszkan ie. Wszystko tu było w najleps zym guście: od obić na fotelach po piękną blond ynkę, sied zącą na miejs cu sekretarki. Zastan owiłem się, czy dziewczyna jest prawd ziwa – pewn ie tak, automat nie potrafiłby w ten spos ób zmierzyć mnie wzrokiem. Takiego wyrazu profes jon aln ego znud zen ia i lekkiej pogardy uczą tylko na kurs ach dla asy-
stentek po pięćs et dolarów za tydzień. – Pan Stockwell czeka na pana – powied ziała, po czym wróciła do ważn iejs zych spraw, czyli do przeg ląd an ia sieci. Sądząc z rumieńców, miała otwarty portal randkowy albo i coś leps zego. Stockwell stał przy oknie i spog ląd ał w dół na rozciąg ające się u jego stóp miasto. Pods zed łem bliżej i też zerkn ąłem – maleńcy jak mrówki z tej wysokoś ci Nikaryjczycy odprawiali właś nie jakiś cudaczny rytuał, krążąc po trawn iku w kolorowych strojach. Wygląd ało to, jakby na skwerze rozkwitały i więd ły gigantyczne kwiaty, jakby skład ały się i rozkład ały barwne wstęgi. Zakręciło mi się w głowie i zrob iłem krok w tył. Duży ze mnie facet, ale czas em bywam słaby jak szczen ię. Stockwell nawet nie spojrzał w moją stronę. – Co pan tam widzi? – zapytał. – Walca? Tai chi? Zaskakujące, jak ludzie potrafią tłumaczyć sobie obcość na coś, co już znają. Teraz mamy narrację, ale wcześ niej też to robiliś my. Pierws zym pozaziems kim gatunkiem, który spotkaliś my, byli Gormowie, pamięta pan? Nie różn ili się od nas aż tak bard zo: ot, inny język, inna kultura i nieco obrzyd liwy z naszego punktu widzen ia wygląd. Bez trudu dawało się z nimi dogad ać. Potem zjawili się Nikaryjczycy, zdecyd owan ie bard ziej dziwaczni, ale nadal pod wieloma względ ami do nas podobni. Potem Rakhańczycy – o, ci już dali nam popalić. Wie pan, że specjalis tom wypos ażon ym w najn owocześ niejs zy sprzęt rozs zyfrowan ie ich języka zajęło pięć lat? Ludzi, którzy potrafią dogad ać się z nimi bez narracji, można policzyć na palcach dwóch rąk. I wreszcie T’Verthlian ie, tak obcy, że nasi naukowcy z początku omal nie oszaleli od prób zrozumien ia tej rasy. Co będzie dalej? Czy trafimy kied yś na gatun ek, w którym, z narracją czy bez, nie dostrzeżemy nawet żywych, świad omych istot? Gatun ek, który przemówi do nas językiem, w którym nie rozp oznamy języka? Nie fatyg owałem się z odpowied zią, zresztą chyba nawet jej nie oczekiwał. Tacy ludzie nie potrzeb ują niczyjego poparcia. W zamian za to przyjrzałem się stojącej na biurku makiecie, która przeds tawiała plan owane inwes tycje Stockwell Comp any. W miejs cu Dużego Jima znajd ował się tam hotel o nazwie „Róża Pustyni”. – Argea ma piętn aś cie milion ów mieszkańców – ciąg nął Stockwell, nie odwracając się w moją stronę – i niemal nikt nie wie, jak to mias to naprawdę wygląda. Nie uważa pan, że to na swój spos ób zabawne? Piętn aś cie milion ów osób, z których każda żyje w swoim włas nym świecie? Wzrus zyłem ramion ami. – Ludzie lubią się karmić złud zen iami, zawsze tak było. Kto chciałby na co dzień
ogląd ać pars zywe gęby Gormów, wdychać smród szczyn na chodn ikach i słuchać bluzgów zaćpan ych pros tytutek? – Pan? – Ja jestem wyjątkiem, panie Stockwell. I chyba nie wezwał mnie pan tu po to, żeby dyskutować o moich gustach. Odwrócił się wreszcie w moją stronę – niski człowieczek o ziemis tej cerze, z ufarb owaną na czarno czup ryną i zmarszczkami, które po osiemd zies iątych urod zinach zaczyn ały wygrywać z kremami i chirurg ią plas tyczną. Miał na sobie garn itur tak doskon ale nijaki, że musiał kosztować ze trzy moje pens je. – Nie życzę sobie, żeby pan tu węszył – oznajmił. – Moja pracown ica wynajęła pana, żeby odnalazł pan dyskietkę, którą ukrad ła ta dziewczyna, a nie żeby zjawiał się tu pan i niep okoił moich ludzi. – Dziewczyna nazywała się Velma Verring er. Właman ia dokon ała w porozumieniu z George’em Phillips em, który dla pana pracuje. Szukam go, bo może mieć teraz dyskietkę. – A dziewczyna? – Leży martwa w swoim mieszkan iu. Kolejna ofiara Brązowego Kapelus za. Zmarszczył brwi. – To pechowo, bo Phillips nie przys zedł dziś do pracy. – Byłoby proś ciej, gdyby powied ział mi pan, co jest na tej dyskietce. – To nie ma znaczen ia, moja pracown ica już panu mówiła. Pana zadan iem jest odnaleźć skrad zioną rzecz, nic więcej. I wolelib yś my, żeby zrob ił pan to jak najs zybciej. Odwrócił się z powrotem w stronę okna, najwyraźn iej czekając, aż wyjdę. Nie miałem zamiaru tego robić. – Naprawdę chcecie rozeb rać Wielkiego Jima? – zapytałem, wskazując makietę. – Obrońcy trad ycji dobiorą wam się za to do tyłków. – Mam dobrych prawn ików – odparł cierpko. – Poza tym to tylko wielka kupa kości. – A postęp wymaga ofiar? Tym razem to Stockwell nie zaszczycił mnie odpowied zią. Patrzyłem jeszcze przez chwilę na makietę, a potem, ponieważ nie wpad łem na żaden leps zy pomysł, skierowałem się w stronę wyjś cia. Jasnowłosa sekretarka pożeg nała mnie spojrzeniem jeszcze bard ziej pełn ym pogardy, za co nie mogłem jej winić. W ramach samou martwian ia postan owiłem zejść schod ami zamiast zjechać
windą. Zajęło mi to dwad zieś cia minut i na parter dotarłem spocony jak koń zaprzęgowy. Miałem nadzieję, że dzięki wysiłkowi odzys kam dobry humor, ale osiąg nąłem tylko tyle, że potworn ie rozb olały mnie łydki. *** Przys zła do mojego biura pod wieczór, gdy wzdłuż ulic zapłon ęły latarn ie, a na trawn ikach włączyły się zras zacze. Pachn iało kwiatami jacarandy, a ona miała na sobie śnieżn ob iałe futro, zarzucone na sukn ię tak cienką, że wygląd ała, jakby zrobiono ją z pajęczyny. Mogłem obserwować, jak porus zają się pod nią jej piersi i biodra, gdy szła w stronę drzwi. Spod ziewałem się tej wizyty. Usiad ła na kanap ie, założyła nogę na nogę i wyjęła papierosa. Patrzyliś my na sieb ie przez obłok sinon ieb ies kiego dymu. W jej oczach widziałem rozb awien ie i obietn icę zarazem. – I co ja mam z panem począć, panie Delamere? – zapytała, nie kłop ocząc się tym, żeby obciąg nąć skraj sukni, który podwin ął się tak wysoko, że nawet dla kogoś wychowan ego w Argei wygląd ało to niep rzyzwoicie. – Ostrzeg ałam pana, żeby nie prób ował pan węszyć. – Na tym polega moja praca. Skin ęła powoli głową. Nie mogłem oderwać wzroku od jej oczu, połys kujących w blas ku lampy jak dwie srebrne monety na dnie bard zo zimn ego jeziora. Zastan awiałem się, czy to kwes tia oświetlen ia, czy jakiś nowy model soczewek kontaktowych, o których dotąd nie słys załem. Zastan awiałem się, kim jest tam, w głębi, w swoim włas nym świecie, i kim ja jestem dla niej. Zastan awiałem się, czego właś ciwie ode mnie chce. Wszystko to robiłem, aby nie myśleć o tym, czy założyła dziś majtki i czy jeśli spojrzę w dół, pomięd zy uda, które od czasu do czasu rozchylała kusząco, zobaczę cienki pasek materiału, czy też nie. Jak widzicie, mam czas em odrob inę przyzwoitoś ci. A może tym razem był to po pros tu instynkt samozachowawczy. – Powied ział pan panu Stockwellowi, że dziewczyna nie żyje. To prawda? – Tak. – W takim razie – zgas iła papierosa – pora się pożeg nać. – Nie wykon ałem zadan ia. – Nieważne. Pana usługi nie będą już potrzebne. – Podn ios ła się, ja też wstałem. Przes un ęła smukłymi palcami po moim policzku; jej dotyk był chłodny i elektry-
zujący, jakb ym głęb oko na dnie jeziora napotkał węgorza z rodziny Gymn otid ae. – Choć może zostanę tu jeszcze chwilę. Mogę skorzys tać z łazienki? Oszołomiony, pokazałem jej drogę, a potem opad łem z powrotem na fotel. Za plecami słys załem szum odkręcan ej wody i coś, co mogło być odgłos em rozs uwanego zamka przy sukni, ale być może podp owiad ała mi to rozg orączkowana wyobraźn ia. Uznałem, że pora trochę ochłon ąć, włączyłem więc sieć i podp iąłem się do kanału policyjn ego. Mord ers twa, krad zieże, narkotyki i awantury barowe – w jedn ym momencie zalał mnie cały ten syf. Przed zierając się przez dzies iątki wiad omoś ci, które pozos tawiały posmak zastarzałego brudu, jak tłus ta wars twa na knajp ian ym stoliku, przy którym sied ziało już zbyt wiele osób, szukałem tej jedn ej, która mogłaby mnie zainteres ować. Przez jakiś czas nasłuchiwałem dobieg ających z łazienki odgłos ów. Potem przestałem. A jeszcze późn iej zorientowałem się, że od dłużs zego czasu nie słys zę nic. Wreszcie dłużs zy czas zmien ił się w niep okojąco długi czas – wtedy wstałem, nad al podp ięty do sieci, z szamb em z całego mias ta wylewającym się na moje zmys ły. Zapukałem do drzwi. – Jest pani tam? Żadn ej odpowied zi. Do diab ła z wymog ami przyzwoitoś ci, pomyś lałem i przekręciłem gałkę. Drzwi okazały się otwarte, za nimi znalazłem blond ynkę. Była naga, tak jak się spod ziewałem. Była też martwa, co stan owiło dla mnie nies pod ziankę. Leżała na posadzce z głową przekręconą o 180 stopni i patrzącą na szczup łe plecy; brakowało jej też sporego kawałka skóry zdartego z prawego ramien ia i lewej nogi od kolana w dół. Mimo to w łazience nie było ani krop li krwi. Widziałem wyraźn ie białe kości i ciemn oczerwone, prążkowane mięś nie – wewnątrz moja klientka była równ ie piękna jak na zewnątrz. …ciało należy do Muriel Lagard ie, lat 18, szukamy współlokatorki ofiary, 16-letniej Velmy Verring er… Wycofałem się powoli z komp letną pustką w głowie. Zamknąłem drzwi łazienki, ale to niewiele pomog ło – wciąż widziałem twarz blond ynki, tak spokojną, jakby zmarła we śnie. *** Ledwo ptak odleciał, dziewczyna znowu zaczęła płakać. Płakała i płakała, aż
wokół jej stóp powstała kałuża, do której przyp ełzła mała zielona żmija. Sprób owała wylan ych łez, zakołys ała ogon em i zapytała: – Dlaczego jesteś smutna, dziewczyno? – Jestem smutna, ponieważ nawet jeśli mój ojciec przyb ęd zie z pomocą, nie będę potrafiła go ostrzec. Mogę pokazać mu kryształ, ale on nie pojmie moich słów. Jak wytłumaczę mu, że demony chcą się z nami jedyn ie porozumieć, by ocalić jednego ze swoich? – Nie martw się – powied ziała żmija – twój ojciec nie ma serca, więc kiedy i ty wyrwiesz sobie swoje, zrozumie cię się od razu. Już to kied yś zrob iłaś, pamiętasz? Dziewczyna pamiętała i za radą żmii wyrwała sobie z piersi bijące, czerwone serce, a kiedy to uczyn iła, kałuża łez pod jej stop ami pociemn iała od szkarłatn ej krwi. *** Wsiad łem do samochodu i pojechałem na pustyn ię. Nie była to najmąd rzejs za decyzja, jaką podjąłem w życiu, jedn ak potrzeb owałem chwili, żeby odetchnąć i zastan owić się, co dalej. Jasne, bywało już, że tkwiłem w gówn ie po uszy, ale nigdy tak głęb oko jak teraz. Jeśli gliny dowied zą się, że dwa razy znalazłem się tak blisko ofiar Brązowego Kapelus za, zrob ią ze mnie kozła ofiarn ego szybciej niż wyskakujący z szafy dzieciak mówi „bu”. Paliłem papierosa i patrzyłem w ciemną Kopułę. Gdyb ym był bohaterem dziejącego się na Ziemi starego filmu, widziałb ym tam lśniące sreb rzyś cie gwiazdy, ale ponieważ byłem tylko sobą, musiałem zadowolić się blas kiem błękitn ych lamp, które podś wietlały wystające z pias ku szkielety. Za nimi widziałem przez chwilę czarne kształty T’Verthlian, przyp omin ające sunące przez mrok wagony pociągu, czy może segmenty ogromn ej, wielon og iej gąsien icy. Wzdryg nąłem się: jeśli podejdą bliżej… Na szczęś cie znikn ęli w ciemn oś ci tak nagle, jak się z niej wynurzyli, pozos tawiając za sobą szelest przes yp ującego się pias ku. Mogłem wrócić do swoich rozważań. Co powin ien em teraz zrob ić? Minuty mijały, papieros się kończył, a ja wciąż nie miałem żadn ego sens ownego pomys łu, jak wydob yć się z tego bagna. Trudno, wygląd ało na to, że będę musiał wrócić do biura i pozbyć się zwłok. Nie byłby to pierws zy raz, ale nig dy wcześ niej grałem o tak wysoką stawkę. Wyrzuciłem papierosa i już miałem ruszać, kiedy przys zła wiad omość od Sary.
Zrozumiałam wreszcie, co mówi Chriss ie. Chce się z tobą zobaczyć przy Wielkim Jimie dziś o jeden as tej. Nie spóźn ij się, bo to chyba bard zo ważne. Była dzies iąta trzyd zieś ci sied em. Zakląłem głoś no. Jeśli chciałem zdążyć, powin ien ruszać już teraz. Wygląd ało na to, że martwa blond ynka w mojej łazience będzie musiała poczekać na swoją kolej. Jechałem przez pustyn ię, mijając sterczące z pias ku podś wietlone szkielety, które za szybą chrys lera rozmazywały się w ciągi biało-błękitn ych plam. Zimny wiatr uderzał mnie w twarz przez otwarte okno, droga była pusta, tylko od czasu do czasu obok przemykały autokary, zwożące spóźn ion ych turys tów z powrotem do hoteli i barów. Zastan awiałem się, co powiem mojej córce, kiedy ją wreszcie zobaczę. Wcześ niej częs to wyobrażałem sobie to spotkan ie: skrus zona Chriss ie wracająca do domu, złoty cielec dla córki marn otrawn ej, opowieś ci o tym, jak źle jej było bez tatus ia w tym okrutn ym świecie. Teraz wcale nie byłem pewien, czy mam na cokolwiek z tego szansę. Zresztą do diab ła ze skruchą. Byłb ym szczęś liwy, gdyb ym choć Chriss ie zobaczył. W końcu to moja najs tars za córka, a pierworodne dzieci zawsze są w pewien spos ób… szczeg ólne, choćb yś my nie wiem jak temu zaprzeczali. Było dwie minuty po jeden as tej, gdy zaparkowałem pod Wielkim Jimem – szkieletem tak olbrzymim, że musiałem porządn ie zadzierać głowę, by dojrzeć miejs ce, gdzie powinna znajd ować się głowa. Oczywiś cie nie znajd owała się – przykład an ie ludzkiej miary do stworzeń, które dawno temu żyły na Argei, nie miało sensu. Jeśli szkielet cokolwiek przyp omin ał, była to raczej plątan ina moebius ows kich, oślep iająco białych linii, przecin ających się pod kątami, które nie powinny istn ieć w naturze. Turyś ci na ten widok zawsze wzdychali – częś ciowo ze zgrozy, a częś ciowo z zachwytu, a potem odwracali twarze, walcząc z mdłoś ciami, i czym pręd zej zajmowali się czymś zwyczajn ym, czymś ze swojego świata: sięg ali po kanapki, prób owali żartować albo szturchali swoje dziewczyny czy chłop aków i robili zdjęcia ich wystras zon ych min. O tej godzin ie pod Wielkim Jimem już żadn ych turys tów nie było, pozos tały po nich na pias ku jedyn ie zgniecione puszki, mnós two papierków i szkło z rozb itej kamery monitoringu. Nad ranem zjawią się służby porządkowe, by wszystko posprzątać i naprawić, teraz jedn ak byłem sam. Albo i nie. Zauważyłem ją dopiero po chwili, tak dobrze skrywała się w cien iu kości.
Drobna, dziewczęca sylwetka, skulona, z głową schowaną w ramion ach. Poczułem pierws ze ukłucie niep okoju. – Chriss ie? Mój głos zabrzmiał obco, głucho. Strach o włas ne dziecko zawsze jest najs ilniejs zy, sięg ający do mroczn ych, prymitywn ych instynktów, o których bezd zietni nie mają pojęcia. – Chriss ie? Pods zed łem do niej, schyliłem się i ostrożn ie dotknąłem ciemn ych włos ów. Dziewczyna z trud em unios ła głowę. Z jej czoła spływała krew, w błękitn ym świetle latarni niemal czarna. Zalewała oczy, ale i tak bez trudu mogłem poznać, że to nie moja córka. Miałem przed sobą Velmę Verring er. Zanim zdążyłem zrozumieć, co to oznacza, usłys załem za plecami szczęk odbezpieczan ej broni. Odwróciłem się powoli. Za mną stał jeden z goryli Stockwella, ten biały, bystrzejs zy. Celował do mnie z rewolweru, który w jego wielkich łaps kach sprawiał wrażen ie zabawki. – Odsuń się od niej – powied ział. – Przys zed łem spotkać się córką. Gdzie Chriss ie? – To jest twoja córka. Nie miałeś pojęcia, co? – zaśmiał się. – Efekt Lozelle’a, powin ien eś o nim słys zeć, skoro jesteś takim cwan iakiem. Zdarza się, kiedy dwie narracje są bard zo niekomp atyb ilne i szwankuje tłumaczen ie. Wypros towałem się. W pierws zej chwili nie chciałem uwierzyć. Moja córka? Jakim cudem? Słowa goryla docierały do mnie powoli, z oporami. To mogła być Chriss ie, nawet jeśli wciąż nie potrafiłem rozp oznać jej twarzy. Takie przyp adki się zdarzały, facet miał rację. A jeśli przyjąć, że… Nareszcie wszystko stało się jasne: wizyta blond ynki w moim biurze, wrażen ie, że jestem śled zony, cała ta cholerna, pokręcona od początku sprawa nagle nabrała sensu. – Wynajęliś cie mnie, bo wied zieliś cie, że dyskietkę ukrad ła Chriss ie – powiedziałem. – Założyliś cie, że sprób uje się ze mną skontaktować i poprosi o pomoc, dlatego podrzuciliś cie mi urząd zen ie namierzające. Ta wasza blond ynka musiała mieć niezły ubaw, kiedy wynajmowała mnie do poszukiwan ia mojej włas nej córki. Goryl przes un ął językiem po wąskich warg ach. Znałem takich typów i wied ziałem, że ma ochotę strzelić. Aż drżał z niecierp liwoś ci, czekając, aż zrob ię coś głupiego. – Pochyl się nad nią, sięg nij do kies zeni spódn icy i znajdź tę dyskietkę –
powied ział. – Ostrożn ie, tak, żebym cały czas widział twoje ręce. Żadn ych numerów. Zrob iłem, co kazał. Przy okazji szybko sprawd ziłem Chriss ie puls; był słaby, ale wyczuwalny. Moja córka straciła sporo krwi, wygląd ało jedn ak na to, że będzie żyć, jeśli tylko ktoś szybko udzieli jej pomocy. Jeśli. – Masz, a teraz pozwól mi się nią zająć. Goryl schował dyskietkę, po czym strzykn ął śliną na pias ek. W jej oczach połyskiwała chorob liwa fascyn acja, jak u dziecka przyg ląd ającego się psu, którego przed chwilą wyrzuciło z okna. – Co jej jest? – Wycięła sobie narrację. – Starałem się być cierp liwy. Z Chriss ie uciekało życie, ale ten drań miał wycelowaną we mnie broń. Nie mogłem ryzykować. – Potrzeb uje pomocy, więc spad aj, kolego. Masz już to, po co tu przys zed łeś. – Nie ma mowy – oznajmił. – Dziewczyna za dużo wie. Facet mówił poważn ie, dobry Boże. W jedn ej chwili rozważyłem swoje szanse na to, że zdążę sięg nąć po włas ną broń (zerowe), że goryl się rozmyś li (tak samo) albo że zdarzy się cud (ujemne). Zrozumiałem, że umrzemy tutaj, na pustyni, wśród śmieci pozos tawion ych przez rechoczących i pstrykających idiotyczne fotki turystów. Ja i Chriss ie, córka, dla której nie byłem wystarczająco dobrym ojcem, by zatrzymać ją w domu. Co za cholern ie głup ia śmierć. *** Trzy sekundy późn iej cud się wydarzył. Wszystko działo się tak błys kawiczn ie, że ledwie zdążyłem cokolwiek zarejestrować: ciało goryla podrywające się, jakby unios ła je niewid zialna dłoń, skręcające się pod niep rawd op od obn ym kątem, deszcz ciep łej krwi, która zros iła moją twarz i pias ek. Potem mężczyzna spadł na ziemię. W oczach miał zdumien ie, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że jest martwy. Właś nie byłem świadkiem mord ers twa dokon an ego przez Brązowego Kapelusza. Minęło kolejn ych kilka cenn ych sekund, zanim zdołałem się ruszyć – takich rzeczy nie widuje się na co dzień. Podb ieg łem do Chriss ie, zatamowałem krwawien ie i owin ąłem ją włas nym płaszczem. Wziąłem na ręce drobne ciało – ważyła nie więcej
niż dziecko – i już zamierzałem zanieść do samochodu, kiedy coś mnie tknęło. Położyłem córkę na ziemi, pochyliłem się nad gorylem i odszukałem dyskietkę – nie wiem, na co właś ciwie miałem nadzieję, ale tak czy inaczej przeliczyłem się, bo dyskietka zamien iła się w kawał zgniecion ego plas tiku, równ ie przyd atny do czeg okolwiek jak walające się wokół Wielkiego Jima foliowe opakowan ia po kanapkach. *** Bałem się zawieźć Chriss ie do szpitala, zabrałem ją więc do domu, opatrzyłem i zostawiłem pod opieką Sary. Powrót do biura i pozbycie się ciała zajęły mi ponad dwie godziny, tak że kiedy z powrotem znalazłem się w domu, było już dobrze po pierws zej. Sara, moja mała księżn iczka, trzymała się dzieln ie, choć w oczach miała dwa wielkie znaki zapytan ia. – Tato, co się dzieje? – Dreptała za mną, kiedy szed łem do pokoju stars zej córki. – Pros zę, powiedz mi, co się dzieje! – Wszystko będzie dobrze – uspokoiłem ją. Jeśli miałem rację, Stockwell i jego kump le nie zaczną szukać Chriss ie szybciej niż za kilka godzin. Do tej pory zdążę coś wymyś lić. – Chriss ie się obud ziła? – Tak, ale tato… – Przyn ieś jej coś do picia. Spojrzała na mnie wielkimi oczami i chyba chciała zaprotes tować, ale zrezyg nowała i poszła do kuchni. Miło wied zieć, że człowiek ma jeszcze posłuch we włas nym domu. Usiad łem przy łóżku Chriss ie i wziąłem ją za rękę. Uśmiechn ęła się do mnie. Teraz, kiedy wied ziałem już, że patrzę na córkę, jej rysy z każdą chwilą wydawały się coraz bard ziej znajome, aż wreszcie zmien iła się w dziewczynę, którą dawno temu zabrałem na karuzelę. – Jesteś bezp ieczna. – Pogłas kałem ją. Jej skóra była czarna niczym węgiel, dokładn ie tak jak moja. – A teraz opowiedz tatus iowi, co się stało. Co było na tej dyskietce? Otworzyła usta i powied ziała: – Cisza i jabłka, cienką nicią wszyci w niebo, oko za okiem. Spad ają ptaki wypchane śmiercią. Kwiaty pełzają pod pias kiem i nie mają już smaku. Jak dawn iej, teraz, w mroku. Straciłam tej nocy dwie najczerwieńs ze kości.
Marta Krajewska
Daję życie, biorę śmierć Opowiad an ie ukazało się w „Nowej Fantas tyce” 10/2014
Rena pamiętała. Wolałaby, żeby te wspomnien ia nie wracały tak częs to, a szczeg óln ie nie teraz. Stała na progu chaty, obserwując, jak wraz z zachod em słońca od strony lasu nadchod zi mrok. Strzelis te pnie sosen ciemn iały, rude liście krzewów z wolna zda-
wały się tracić kolor. Zimny wiatr od hal pachn iał przymrozkiem i śnieg iem, zwias tując rychły kres jesieni. Wios ka wycis zała się, ludzie znikali w obejś ciach i tylko zapach dymu mies zał się z wiatrem. Rena odetchnęła głęb oko, szczeln iej otulając się wełn ianą chus tą. Nie lubiła wieczorów. Nie lubiła tego niep okoju, który rósł w niej z dnia na dzień. Patrzyła na las. Wied ziała, że las równ ież patrzy na nią. *** Wtedy jeszcze nie nazywano jej Rena, tylko Sarna. Ten przyd omek, nadany po urod zen iu, chron ił jej słabe, dziecięce ciałko przed wszystkim, co złe i łase na ludzkie mięso. Matuś czule nazywała ją Sarenką, potem Renką, a w chwilach gniewu – Reną. Chwile gniewu zdarzały się jedn ak matuli rzadko, bo i ona, i jej córka były z natury wesołe i zgodne. Wygląd ały też podobn ie – blond włosy do pasa, zielone oczy, wąskie usta i uśmiech, wydob ywający piękno z przeciętn ych twarzy. Renka miała zaled wie kilka wios en, ale wied ziała, że gdy doroś nie, to będzie taka jak mama. Ta myśl ogrzewała jej serd uszko, gdy leżała na posłan iu, przykryta po czub ek nosa wełn ianą derką, i spod przymkniętych powiek obserwowała rodziców, wciąż nieg otowych do snu. Ojciec układ ał skóry przy palen is ku, szykując posłan ie, a mama zaplatała włosy w warkocz. Blask ognia ociep lał rysy jej twarzy. Skończyła i pogład ziła się po okrąg łym brzuchu. – Dziś chyba w ogóle nie kopał – mrukn ęła. – Marozowa gada, że już nied ługo, bo brzuch w dół poszedł. I rację ma chyba, bo aż sied zieć mi niewyg odn ie, a co dopiero co robić. Na Roda słodkiego, tyle jeszcze przys zykować trza, nim się urodzi… Ogrod zen ie naprawić miałeś przed zimą – przyg an iła na koniec. – Kiedy, kobieto? – żachn ął się ojciec i jękn ąws zy, z rozkos zą zwalił się na legowis ko. – Każdy chce, żebym mu pomógł, nim śniegi przyjdą. Do ogrod zen ia dwóch przyn ajmniej potrzeba, jak ma porządn ie być… – No to wszys cy obejś cia przed zwierzyną zamkną, a nam dziki do chaty włazić będą, tak? – Tam do chaty od razu… A przecie wiem, że sama byś to zrob ić mogła. Umiesz wyplatać tak samo jak i ja. – Jeszcze czego! – rozs ierd ziła się kobieta. – Z tym wielkim brzuchem ogrod zenie łatać będę! Nie po to żoną wiklin iarza jestem, żeby harować jak jaka ostatn ia
głup ia, co se chłopa znaleźć nie umiała! – No już, już… – zamruczał ojciec przyp ochlebn ie, chwytając dłoń żony i delikatn ie ciąg nąc ją ku sobie. – Połóż się już, połóż. Jutro ogrod zen ie ci wyplotę takie, że dziki z otwartymi gębami będą pod nim stawać i dziwować się, a żaden nie wejdzie. Kobieta prychn ęła, ale widać było, że tylko udaje złość. – Oj, głupi ty mój… – Legła ostrożn ie obok męża i pogłas kała go czule po zmierzwion ej brod zie. Rena lubiła patrzeć, jak się tak do sieb ie przytulali. Wied ziała, że dobrzy rodzice jej się trafili. Matuś krzyczała mniej niż inne baby, a ojciec nig dy nie bił ani jej, ani matki, i nawet jeśli popił z Brańczakiem, to do chaty wracał wesoły jak skowron ek. I tylko śpiewał wtedy gorzej od ptaka i do tego tak głoś no, że spać było trudno. *** Obud ził ją ojciec, nerwowo szarp iąc za ramię. – Sarenka, zbudź się! Leć po Marozową, jeno prędko! Rozes pana dziewczynka usiad ła, ziewając szeroko. Mama powoli chod ziła wokół palen is ka, trzymając się za brzuch i nie dostrzeg ając świata wokół. Naraz przys tan ęła, zamknęła oczy i zdjęta bólem, pochyliła się. Nie jękn ęła nawet, ale jej czoło zalśniło od potu. – Rena! – przyn ag lił ojciec, przejęty jak nig dy. – Leć! Powiedz, że się zaczęło. Rena natychmiast się ockn ęła. Zaczęło się. Skoczyła na równe nogi, narzuciła chus tę na ramiona i wzuła łapcie z łyka. Zaczęło się. Bez słowa wypad ła z chaty, a to krótkie zdan ie wciąż tłukło się jej po głowie. Zaczęło się. Jak wicher wleciała na podwórze Marozowej, a rozwarta zbyt gwałtown ie furtka jękn ęła z wyrzutem. Dziewczynka waliła pięś cią w drzwi, aż stars za kobieta otworzyła je spokojn ie. Renka, ziająca jak mały pies, z wytrzeszczon ymi ze strachu oczyma i w butach założon ych prawy na lewą nogę i odwrotn ie, miała do powied zen ia tylko jedno. Nabrała tchu, lecz Marozowa uprzed ziła ją: – Zaczęło się. Tak? Renka z zapałem pokiwała głową, a kobieta skin ęła poważn ie.
– Idź po Alettę – zarząd ziła. – Przyp rowadź ją szybko, może będzie mi potrzebna. Brzmiało to co najmniej straszn ie, ale Rena pobieg ła po swoją babcię ile sił w nogach. Gdy razem dotarły do chaty, Marozowa wyjmowała właś nie z worka różne przedmioty, przekazując je ojcu i wydając polecen ia. – Żelazo na próg. – Wyciąg nęła z wora siekierkę. – Ciern ie w szpary okienne i pod próg wciś nij. Zakop ałeś wokół obejś cia to, co dałam? Ojciec skin ął w skup ien iu. – Pod ogrod zen ie, w kilka miejsc, wetknąłem głęb oko – zapewn ił. – Zaznaczyłem patykami. – Nie gap się. – Babcia Aletta pociąg nęła dziecko ku palen is ku. – W ogień patrz, coby złe duchy z tobą do chaty nie weszły. One tylko czekają, żeby do rodzących powłazić. I obie kucn ęły przy płomien iach, a choć Sarna ciekawa była wszystkiego, nie śmiała spojrzeć na matkę, nim duchów nie wypali. – Ten toporek pod posłan ie jej połóż – mruczała Marozowa za ich plecami. – Aletta, wody mi zagrzej. Nie martw się, kochana! – zagadn ęła dziars ko do rodzącej. – Jeszcze tylko to urod zisz i następne, a potem już łatwiej pójd zie. Dzieciaki na młods ze baczyć będą. Renka zerkn ęła na mamę, ale ta jękn ęła tylko: – Byleby to najp ierw… – Nie dokończyła, bo znów ból ją przyg iął, tym razem na dłużej. Rence serce się ścis nęło z dziwn ego strachu i żalu nad mamą. Babka pęporzezna podes zła i położyła dłon ie na ogromn ym brzuchu. Wszys cy w chacie zamarli w oczekiwan iu na wynik tego badan ia. Gdy ból puścił, mama sapała z wysiłku. – Dobrze, dobrze, dziecko. – Marozowa pogłas kała ją czule po twarzy. – Ziół ci zaraz naparzę. Połóż się, zobaczyć muszę. Renka, chodź no! – Nie! – prawie krzykn ęła matka. – Weźcie ją stąd. Niech nie patrzy. – Kied yś musi zobaczyć. – Ale nie teraz. Za mała jeszcze. Weźcie ją, pros zę. I ty też. – Skin ęła na męża. Ojciec z powrotem zarzucił córeczce chus tę na ramiona i pospieszn ie wyprowadził ją z chaty. Rena nie wied ziała, czy poczuła zawód, że nie zobaczy narod zin dzieciątka, czy też ulgę. Stali więc sami przed chatą, a ciemn ość rozp ras zał tylko ogień płon ący tuż przed prog iem.
– A czemu to tu zapaliłeś? – spytała dziewczynka, po dziecięcemu zaciekawiona. – Odstras zy duchy. – Odstras zy? Ale przecie inne chaty w ciemn oś ciach stoją, to wszystkie duchy widzą, że się w naszej cosik dzieje. Nie przyjdą zobaczyć, co? – Może i przyjdą – odparł mężczyzna. – Ale wejść nie wejdą. *** Dziecko urod ziło się dopiero nad ranem. Przez całą noc ojciec podtrzymywał ogień przy wejś ciu do chaty, a gdy Sarenka zasnęła mu na kolan ach, zaniósł ją do środka. Dziewczynka obud ziła się na włas nym posłan iu i na zawsze zapamiętała szczeg ólny nastrój tamtego poranka oraz widok, który ukazał się jej oczom. Marozowa pakowała swoje zioła, przycis zon ym głos em opowiad ając coś i uśmiechając się szeroko. Babka Aletta kucała przy palen is ku i poprawiała glin iany garn ek, a zapach gotowan ej kaszy rozn os ił się po izbie. Ojciec stał obok posłan ia mamy i gapił się na żonę spes zony jakiś, ale i zaciekawiony zawin iątkiem, które przytulała do piersi. Mama. Tak zmęczon ej, blad ej i wycieńczon ej Rena jeszcze jej nie widziała. Oczy miała opuchn ięte od wysiłku i niewys pan ia, włosy w strąkach kleiły się do czoła, a drżen ie rąk można było dostrzec z daleka. A jedn ak wygląd ała na zadowoloną i dumną, jakby tej nocy nauczyła się przen os ić góry. Dziewczynka wstała i wkroczyła drobn ymi, bosymi stopkami w ten nastrój, jaki tworzą ludzie odpoczywający w zadowolen iu po trudn ym, wspóln ie wykon an ym zadan iu. – Ciii… – Mama położyła palec na ustach znacząco. – Chodź, córciu. Zobacz no, to twój bracis zek. Renka zerkn ęła ciekawie na zawin iątko. Maleńka, pomarszczona buźka wystawała spomięd zy zawojów lnu i Rena poczuła się rozczarowana, że wyczekiwane od tak dawna dziecko jest spuchn ięte, pokrzywione i… brzydkie. W tej chwili rozleg ło się stukan ie do drzwi. Marozowa otwarła, najwyraźn iej spod ziewając się gości. – Witajcie, sąsiadko! – hukn ął Brańczak i zaraz aż się skulił pod spojrzen iem kobiety, która ucis zyła go sykn ięciem. – Wybaczcie… Prawda to, że się dziecko w tej chacie urod ziło? – spytał zgodn ie z obyczajem. – Niep rawda – głoś no i wyraźn ie odparła Marozowa, by wszystkie duchy
i duszki słys zały. – Żadn ego dziecka w chacie tej nie ma, jeno Jelon ek tu na świat przys zedł. Rena zachichotała rozb awiona i raz jeszcze spojrzała na braciszka, który spał w najleps ze, maciup eńkie dłon ie ścis nąws zy w piąstki i wtuliws zy je mocno pod brodę. – Śmieszn ie, mamuś. – Uśmiechn ęła się. – On jest Jelon ek, a ja jestem Sarenka! Mama pobłażliwie pokiwała głową. – Tak, córciu. Moje ty skarby… – Po czym ucałowała złote włos ki córki i zanuciła kołys ankę: – Leli, leli księżycu, nieb ies ki dzied zicu… *** Kilka kolejn ych dni upłyn ęło na powoln ym przyzwyczajan iu się domown ików do dzieciątka i dzieciątka do nich. Babcia Aletta właś ciwie zamieszkała u wiklin iarzy, bo do sieb ie wracała tylko na noc, we dnie wspierając córkę w domowych zajęciach. Renka została włączona w nowe obowiązki, ale podob ało jej się to. Bard zo chciała też pomag ać przy dziecku, ale mama dopuszczała ją do niego bard zo rzadko. – A mogę go ponos ić, matuś? – Jeszcze nie, córciu. – Ale dlaczego? – Dyć on kruchy jak cias teczko! Jak okrzepn ie, a ty podroś niesz nieco, wtedy obaczymy. Renka jękn ęła zawied ziona i wróciła do palen is ka mies zać polewkę. Glin iany gar nie rozg rzał się jeszcze dostateczn ie, by można go postawić w żarze. Dziewczynka co chwila podb ieg ała obrócić naczyn ie, powoli zbliżając je do źród ła ciep ła. Wiedziała od zawsze, że jeśli glina mocn iej nagrzeje się z jedn ej strony– garn ek pękn ie. Mama szybko wracała do sieb ie, ale w kilka dni po porod zie nies pod ziewan ie zachorowała. Zaczęła nagle jęczeć i uskarżać się na ból brzucha. – Koło połud nia krwawić przes tałam – wyznała, gdy na polecen ie Aletty Rena sprowad ziła Marozową. – Potem brzuch boleć zaczął, a teraz wszystko… chlus nęło. To słowo zabrzmiało jakoś straszn ie, tym bard ziej, że sukienka mamy i całe posłan ie rodziców brudne były od krwi. – A boli jeszcze? – Marozowa podes zła i przyłożyła dłoń do czoła kobiety. – Boli. – Gorączki nie masz. To dobrze. Mama i babcia Aletta mrukn ęły tylko, najwyraźn iej rozumiejąc, co starucha ma
na myśli. Marozowa zaparzyła jakichś ziół, zapewn iając, że po nich przes tan ie boleć. Jej głos, tak pewny i uspokajający, dobrze wpływał na innych. Nie było się czego bać, dopóki nie bała się babka. Nies tety, pod wieczór mamę rozb olało jeszcze bard ziej. Leżała skulona na boku, ze ściąg niętą twarzą, ramien iem otulając śpiącego obok noworodka. Ogień z palen iska ozłacał jej blade i smutne policzki. Renę wygnano do span ia, ale nie mogła zasnąć. W końcu przyd reptała do matki, prób ując się przytulić, ale ta tylko jękn ęła cicho. – Matulu… – Dziewczynka rozp łakała się, nie mogąc znieść cierp ien ia rodzicielki. Cierp ien ia, którego powodu nie potrafiła zrozumieć. Gdy ojciec wszedł do chaty wraz z wezwaną ponown ie babką pęporzezną, zastał Renę zwin iętą obok palen is ka niczym kociak i trzymającą matkę za rękę. Tej nocy Marozowa została z nimi, lecz jej zafras owana mina nie dodawała otuchy. Położn ica na przemian trzęs ła się z zimna i dyszała z gorąca. Zasyp iała na krótkie chwile, podczas których wszys cy w chacie obawiali się, czy jeszcze się obud zi. Krew z oczyszczającego się łona to płyn ęła niep oh amowan ie, to znów znikała na jakiś czas. Stara zielarka robiła co w jej mocy, by wzmocn ić chorą i ulżyć jej w bólu, lecz unikała wzroku mężczyzny, by z jej oczu nie wyczytał prawdy. Rena nie chciała zasyp iać i nie dała się odgon ić od matki. Tymczas em jej nowo narod zony brat obud ził się, chrząkan iem i pomrukiwan iem żądając jedzen ia. – Nie ostawię ich – wyszeptała zapamiętale matka, półp rzytomn ymi oczyma szukając dzieciątka. – Nie ostawię… – Walcz, walcz – przykucn ęła przy niej staruszka i pogład ziła po chłodn ym czole. – Nie masz gorączki, będzie dobrze. Potem wysłała chłopa do wsi po młodą Oliczkę, która na początku jesieni urodziła córeczkę. Dziewczyna przyb ieg ła przejęta i nakarmiła Jelonka. Jedn ocześ nie ze strachem zerkała na zdjętą chorobą sąsiadkę. To mogłam być ja, myślała. Przed połową nocy nades zło najg ors ze. Twarz mdlejącej z bólu matki zapłon ęła gorączką. – Nie ostawię ich… – szeptała, lecz z wyraźn ym trud em. – Nie teraz. Nie teraz… Marozowa patrzyła, jak kobieta kona na jej oczach, i jako jedyna z zebran ych nie łudziła się co do jej ozdrowien ia. Wied ziała, że teraz nie ma już dla niej powrotu
z krainy Welesa, jest za to ogromny, przyćmiewający wszystko, co do tej pory przeżyła, ból. Tak będzie aż do końca, kiedy przyjd zie śpiączka, a potem śmierć. Babka widziała kobiety, bez najmniejs zego trudu rodzące rok po roku, oraz takie, które rodziły jedno, góra dwoje dzieciaków, a i to uznawała za cud. Widziała też i takie, co przy porod zie umierały, bo dziecko wyjść nie chciało, albo też krwotok zabierał im siły. Co jedn ak sprawiało, że po przejś ciu tego najtrudn iejs zego zadan ia, po wszystkich mękach, śmierć przychod ziła zupełn ie bez ostrzeżen ia? Dlaczego dając życie, dostawały z zamian śmierć? Tego Marozowa pojąć nie umiała. Żadna z nich nie zasłużyła sobie, by odchod zić w tak straszn ym cierp ien iu. Stara westchnęła i podjęła decyzję. Nie było już na co czekać. Mogła zrob ić tylko jedno. Zmies zała mak, bieluń i kilka innych, tajemn iczych składn ików. – Wypij, kochana. – Podn ios ła głowę chorej i wlała jej napar do gard ła. Młoda matka zakrztus iła się po kilku łykach, ale babka dopiln owała, by przełknęła wszystko. Po chwili oddech chorej uspokoił się. Z wyraźną ulgą odetchnęła głęb iej, spojrzała niep rzytomn ie na męża, pogłas kała Renę po włos ach i przyg arn ęła Jelonka. – Nie ostawię was – szepn ęła. – Nie ostawię… Naraz jej oczy rozs zerzyły się ze zdziwien ia. Zamilkła zaskoczona, wbiws zy wzrok w kąt izby za palen is kiem. – Dzik… A gdy wszys cy poszli za jej spojrzen iem, uśmiechn ęła się piękn ie i szczęś liwa cichutko odes zła z tego świata. *** Pochowano ją jak nakazywał obyczaj – urnę z prochami, wraz z blis kimi sercu zmarłej rzeczami, zakop ano w świętym miejs cu. Mąż wybrał korale z zasus zon ej jarzęb iny, które sam dla niej zrob ił w czas ach, gdy oboje pstro mieli w głowach, ale pełno w sercach. Wolała te korale od prawd ziwych świecid ełek i to je chciałaby zabrać ze sobą do Nawii. Rena podarowała mamie swojego ukochan ego drewn ianego konika, a od Jelonka dorzucono strzęp ek dziecięcej szatki. Potem usyp ano zmarłej piękny kopczyk i wypito nad nim za nowe życie w zaświatach. Na koniec ojciec zapalił łuczywo, by z nim na rozs taje pójść i ducha żony w dzicz wypuś cić. Ledwo jedn ak ogień błys nął – zgasł natychmiast, choć nie było
tak siln ego wiatru. Zasmucił się chłop, bo był to jasny znak, że duch żony nie chce się od ludzi oddalić. Sprób ował raz jeszcze zapalić łuczywo, lecz naraz ujrzał coś kątem oka. Obejrzał się i dostrzegł go. Stał w cien iu drzew, tuż za linią świętej ziemi, i nieruchomo wpatrywał się w zgromad zon ych. Mężczyzna aż zamarł, a usta same mu się ze zdziwien ia otwarły. Czarny dzik spojrzał wprost na niego. Potem odszedł w las. Następn ego dnia spadł pierws zy śnieg. *** Widywali go przez całą krótką, ale mroźną zimę. Mężczyzna nie naprawił płotu wokół obejś cia, a mimo to dziki nig dy nie wchodziły mu w szkodę. Nawied zały inne podwórka, szukały pożywien ia w odpadkach i niszczyły każde zapasy, do jakich udało im się dostać, ale chatę wiklin iarza omijały z daleka. Nie pierws zy raz w dziejach wios ki noworod ek zostawał bez matki. Jelon ek przeżył, wykarmiony przez Oliczkę, ale zima była dla całej rodziny bard zo trudna. Aletta pomag ała, lecz nie mogła porzucić swojego gospod ars twa na rzecz zięcia. Starała się nauczyć Renkę tak wiele, jak tylko mała dziewczynka mogła pojąć, jedn ocześ nie wciąż powtarzając jej ojcu, że powin ien poszukać nowej matki dla swych dzieci. Słys ząc to, wiklin iarz pochmurn iał tylko i milczał. Wciąż nie pogod ził się ze stratą żony, a pojawiający się od czasu do czasu w pobliżu ogrod zen ia czarny dzik nie pomag ał mu zapomnieć. Ociep liło się tego roku nadzwyczaj szybko. Tuż po Zimowych Godach mróz odpuś cił, na Wios enny Strzyb óg ciep ły wiatr powiał z hal, a wios na przys zła na długo przed równ on ocą. Dzieci i młod zi cies zyli się, że wreszcie mogą z chat nosy wyściub ić, ale starsi kręcili głową zatros kani. Taka wczes na wios na źle wróżyła plonom, które może uszczup lić byle przymrozek, ścin ając zbyt szybko wypuszczone pąki i kwiaty. Renka opiekowała się bratem, jakby była co najmniej dwa razy stars za. Spoważniała bard zo od jesieni, co nawet smuciło jej ojca, bo zamiast z dzieciakami po sadzawkach się ślizgać, od rana do nocy pracowała w domu. Mały Jelon ek lubił jedn ak towarzys two sios try i nie było nikogo, kto by go równ ie szybko uspokoić czy uśpić potrafił. – Leli, leli księżycu, nieb ies ki dzied zicu – śpiewała Renka czys tym głos ikiem,
a mały przes tawał płakać jak ręką odjął. Pewn ego dnia, gdy do równ on ocy brakowało jeszcze mies iąca, ojciec wyplatał duckę na siano dla sąsiadki i patrzył, jak bracis zek i sios trzyczka leżą na wspóln ym posłan iu. Rena przes tała nucić i czekała, aż mały zaśnie na dobre. Potem wstała ostrożn ie i na paluszkach podes zła dorzucić drew do palen is ka. Żal się ojcu zrob iło, że mała wciąż pracuje. – Renka, idźże się z dzieciakami pogoń – rzekł. Dziewczynka popatrzyła na niego zaskoczona, choć widoczn ie skus zona propozycją. – Ale kaszę spalę… – Przyp iln uję. Tyle umiem jeszcze, chociem stary i zgrzyb iały. – Nie jesteś stary! – Roześ miała się cicho. – Ale czasu nie mam, tatku. – Idź – pogon ił ją stan owczo. – Dość się przez zimę napracowałaś. Słońca trochę złap, przywitaj się ze Swarog iem. Niep ewn ie przes tąp iła z nogi na nogę, potem jedn ak chus tę na ramiona narzuciła i uśmiechn ęła się od ucha do ucha. – Wezmę garn ek, brzozy już pewno wodę puszczają – rzuciła radoś nie, chwytając naczyn ie, i ochoczo wybieg ła z chaty. Popołud nie pachn iało nagrzaną słońcem, wilg otną ziemią. Rena wypad ła z obejś cia i rozejrzała się za dzieciakami, ale żadn ego nie dostrzeg ła. Pewn ie nad rzeką w błocie się taplali, żaby łapiąc, albo w lesie w szukan ego się bawili. Ruszyła w stronę drzew, bo wied ziała, gdzie nad leśnym strumykiem gaik brzozowy znajd zie. Jeszcze zeszłej wios ny z mamą oskołę w nim zbierała. Na to wspomnien ie zrob iło się jej smutno. Już cała zima minęła, a tęskn ota za matką nie zelżała ani trochę. Gdyby tak raz jeden mogła ją zobaczyć, przytulić się i poczuć ciep ły, maminy zapach… Aż skręciło ją w brzuchu z żałoś ci. W jej wspomnien iach gaik rósł bliżej wios ki, a tymczas em szła już bard zo długo. Wreszcie trafiła międ zy pierws ze biało-czarne pnie i odetchnęła z ulgą. Dnie wciąż były krótkie i las zaczyn ał już szarzeć, ale nie chciała wracać, skoro właś nie udało jej się trafić we właś ciwe miejs ce. Nacięła kozikiem pień najb liżs zego drzewka. Właś nie miała wepchnąć w nacięcie drzazgę, kiedy kątem oka zwid ziała się jej smukła postać o dług ich włos ach. Serd uszko zabiło jej jak szalone, ale odwróciła się mimo lęku. Mama. Stała nieo pod al, patrzyła na Renę dziwn ie i kiwała się w przód i w tył. Była naga
i przyg arb iona, a za jedyne odzien ie miała swe dług ie, piękne nieg dyś włosy. Zakrywały one piersi, częś ciowo kryły pusty po urod zen iu Jelonka, obwis ły brzuch. Kobieta i dziewczynka stały naprzeciwko sieb ie, nie widząc i nie słys ząc niczego wokół. – Leli, leli księżycu… – zanuciła cicho matka, wyciąg ając ręce do uścis ku. – Chodź! Rena przyg ryzła wargę, czując, jak łzy napływają jej do oczu. Strach walczył z tęskn otą, ale przeg rał i dziewczynka rzuciła się kobiecie w ramiona. Ta przyg arn ęła ją tak mocno, że Rena na chwilę straciła oddech. Rozp łakała się, nie mogąc uwierzyć temu szczęś ciu i w głębi czując, że nie będzie ono trwało długo. – Matulu, tak tęskn iłam po tobie! – chlip ała. – Moja… – powtarzała cicho matka. Rena prób owała się wypros tować, lecz uścisk nie pozwalał. Przytuliła się więc ponown ie. – Moja… – Matuś, musimy do chaty wracać. Noc już blis ko, a tatko i Jelon ek pewn ikiem ucies zą się, jak… – Jeloo onek… – mrukn ęła matka, jakby odkrywała dawno zapomnianą prawdę. Uścisk osłabł i mała wyswob od ziła się, nareszcie oddychając głęb oko. – Opiekowałam się nim, mamuś – rzekła ufnie. – On tak rośnie, że zobaczysz, jaki już duży! I uśmiecha się śmieszn ie, bez zębów. Jak babka Marozowa wygląda wtedy. Chodź! Chwyciła kobietę za lodowato zimną dłoń i pociąg nęła za sobą. W lesie ciemn iało, ale Rena wied ziała, którędy do domu. Poznawała okolicę i szybko kluczyła międ zy drzewami. Dotarły do obejś cia wiklin iarza, ale przed furtką kobieta zatrzymała się gwałtown ie. – Nie mogę – jękn ęła z tak wielkim żalem w głos ie, że dziewczynkę aż w gard le ścis nęło. – Ale matuś, Jelon ek i tatko czekają! – Jeloo onek… – zajęczała matka. – Przyn ieś Jelonka. – Przyn ieść? – zdziwiła się mała. – Dyć za zimno już, coby go z chaty wynos ić. – Przyn ieś – powtórzyła. – Razem pójd ziem potem. Razem. Rena wied ziała, że mama zmien iła się bard zo, i że dziwn ym było, że do chaty wejść nie chce. Ale odpychała od sieb ie te myśli, chciała znów mieć mamę. I chciała
się pochwalić, jak bracis zek piękn ie chowa się pod jej opieką. – Dobrze. – Pokiwała blond główką. – Ale potem pójd ziem. Sama minęła ogrod zen ie i na progu jeszcze się obejrzała. Matka stała zgarb iona i kiwała się wciąż tak samo. Ojca nie było w izbie. Jelon ek leżał na posłan iu rodziców i gaworzył cichutko do sieb ie, a obok drzemała babka Marozowa. Skąd się wzięła, tego dziewczynka nie wied ziała, ale pewn ie ojciec popros ił ją, by z małym została, gdy wychod ził. Nie budząc staruszki, ostrożn ie podn ios ła braciszka i otuliła go swą chus tą. Wyszła na zewnątrz, a matka stała tam, gdzie ją zostawiła. Gdy tylko dzieci pojawiły się na progu, wyciąg nęła chciwie ramiona. – Moooje dzieci – szepn ęła, a gdy Rena podała jej malca, zanuciła: – Leli, leli księżycu, nieb ies ki dzied zicu… Chwyciła córkę za rączkę i uśmiechn ęła się, ale wtedy jak spod ziemi pojawił się ojciec. Krzyczał. – Nie!! Nadb ieg ał od lasu, dokąd poszedł szukać córki, gdy nie wróciła po zachod zie słońca. Teraz pędził ile sił w nogach, zaś w tym samym momencie drzwi chaty otworzyły się i stan ęła w nich przerażona znikn ięciem Jelonka Marozowa. Szybko pojęła, co się dzieje. Renka zlękła się tego ojcowego krzyku, lecz palce matki mocno zacis nęły się na jej rączce. – Moje! – wrzas nął upiór, przyg arn iając do sieb ie chłopca, który rozp łakał się ze strachu. – Nie ostawię! Marozowa zdążyła podb iec i szarpn ięciem pociąg nęła Renę ku sobie. Dziewczynka krzykn ęła z bólu, ale poczuła, że matka puszcza jej dłoń. Straciła równ owagę, a babka płynn ym ruchem popchnęła ją w głąb podwórka. Rena upad ła z jękiem i ze strachu nawet się nie rozp łakała. Upiorzyca przyg arb iła się jeszcze mocn iej i rzuciła do ucieczki, z maleńkim, zawod zącym chłopcem w ramion ach. Ojciec dopadł furtki akurat w momencie, gdy Marozowa podn ios ła się z klęczek i wyciąg nęła w jego stronę ubrud zony ziemią, wykop any spod ogrod zen ia nóż. – Zabij ją! – nakazała. Bez słowa chwycił żelazo i ruszył w kierunku lasu. Rena dyszała przerażona, patrząc, jak matka znika międ zy drzewami. Podes zła do opartej o furtkę Marozowej. Stara też nie mogła złap ać oddechu. W jej wieku to,
co właś nie zrob iła, było nie lada wysiłkiem. Razem patrzyły w ciemn ość i choć nie dostrzeg ały niczego, domyś lały się walki. Najp ierw słychać było tylko płacz Jelonka. Potem dołączyło do niego nieludzkie, wściekłe wycie upiora. Krótkie, szybkie wrzas ki, gdy atakował mężczyznę. A potem nagle dźwięki urwały się. Tylko dziecko zanos iło się wśród nocy. Po chwili i ono umilkło. Serce Reny zabiło tak mocno, że omal nie wyskoczyło jej gard łem. Nieznoś na cisza zdawała się trwać w nies kończon ość. Nareszcie obie dojrzały ruch pod lasem, a zaraz potem Renie zamajaczyła biel Jelonkowego giezełka. W chwilę potem usłys zały jego marud zen ie i cichy płacz. Po samym tylko chod zie dziewczynka rozp oznała ojca. Zbliżał się szybko i zaraz też minął furtkę. – Do chaty! – rozkazał, nawet się nie zatrzymując i ramien iem nagan iając córkę. W ciep le izby strach wydawał się nierealny. To wszystko, co się stało, zdawało się złym snem. – Uspokój go – popros ił, podając Rence małego. Odeb rała braciszka z rąk ojca i przytuliła, czując jak znów wilg otn ieją jej oczy. Nie chciała już śpiewać kołys anki. Wiklin iarz miotał się po chacie, nie mogąc się uspokoić. Rzucił na ławę żelazny nóż. – To jeden z tych, com przy porod zie zakop ał – upewn ił się, a babka skin ęła poważn ie. – Zapomniałem o nich na śmierć, a ona nie mogła przez nie wejść. I innym dzikom też nie pozwoliła… Marozowa przytakn ęła. – Ale dzik? – potrząs nął głową wiklin iarz. – Czemu zaś dzik? – Pewn ie myślała o nich dużo przed śmiercią. – O dzikach? – żachn ął się, lecz w sekund zie pojął. – A, tak. O ogrod zen iu… – Słuchaj! – Babka nie wytrzymała wreszcie i mocno złap ała go za ramiona, zagląd ając groźn ie w oczy. – Zabiłeś to? Zacis nął wargi, spin ając się na samo wspomnien ie walki. – Zabiłem – wyrzucił z trud em. Marozowa puściła go, odetchnąws zy z ulgą. Rena przytuliła mocn iej braciszka i łzy pociekły jej po policzkach. Ale następn ego ranka, gdy wyszła nakarmić ptactwo, na skraju lasu czekał wielki, czarny dzik. Zrozumiała wtedy, że ojciec kłamał.
*** Odszedł kilka wios en temu, gdy Rena i Jeleń, teraz nazywany Lonem, założyli już swoje włas ne rodziny. Pewn ego mglis tego, jesienn ego poranka ojciec ruszył do lasu wycin ać drzewa i nie wrócił. Szukali go długo, dopóki nie spadł śnieg, ale Rena od początku czuła, że go nie znajdą. Poznała to po pocałunku, jakim pożeg nał się z nią wtedy, tuż przed wyjś ciem. Zapamiętała go, jak z siekierką na ramien iu nikn ie międ zy olszynkami, gwiżd żąc wesołą pios enkę. Dzika wciąż widywała, lecz nig dy już nie spotkała matki. Teraz, gdy sama spod ziewała się dziecka, a rozwiązan ie mogło nadejść lada dzień, wciąż we snach wracał do niej tamten czas. – Mamuś, boję się… – szepn ęła w noc. Wiatr już ucichł i w szarzejącym krajob razie usyp iającej wios ki nie porus zał się ani jeden listek. Ale wied ziała, że tam są i patrzą na nią. Rena pamiętała.
Drodzy czytelnicy fantastyki, w niniejszej publikacji zaprezentowaliśmy wszystkie opowiadania nominowane do Nagrody Zajdla za rok 2014. Laureatów Nagrody wybiorą uczestnicy Polconu 2015 w Poznaniu 20-23 sierpnia, http://polcon2015.org Statuetki zostaną wręczone na uroczystej Gali. Strona Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla [http://www.zajdel.art.pl/] Publikacja ta jest wydawnictwem bezpłatnym o charakterze promocyjnym. Serdecznie dziękujemy autorom i wydawnictwom za zgodę na umieszczenie nominowanych tekstów w niniejszej publikacji. Wykorzystywanie zamieszczonych utworów w celach komercyjnych jest zabronione. ISBN: 978-83-64384-41-7 Twórcy Internetowej Antologii Zajdlowej 2015: Marcin Zwierzchowski i Marzena Półgrabia (skład w systemie ZECER).