Zajdel 2015

Page 1


Utwory nomi​no​wane do Nagrody Zaj​dla za rok 2014 W kate​g o​rii OPO​W IA​DA​NIE Nomi​n a​cje otrzy​mują: • Kre(jz)olka – Cho​d o​row​s ka Kry​s tyna („Nowa Fan​ta​s tyka” 3/2014, Pró​s zyń​s ki Media) • Nika – Darda Ste​fan (Opo​wiem ci mroczną histo​rię, Vide​o graf SA) • Rowe​rzy​sta – Darda Ste​fan (Opo​wiem ci mroczną histo​rię, Vide​o graf SA) • Tele​tur​n iej – Dzie​d zic-Choj​n acka Dorota („Fah​ren​h eit” 07.07.2014) • Sztuka poro​zu​mie​n ia – Kań​toch Anna (Światy rów​n o​le​g łe, Sola​ris) • Daję życie, biorę śmierć – Kra​jew​s ka Marta („Nowa Fan​ta​s tyka” 10/2014, Pró​szyń​s ki Media) W kate​g o​rii POWIEŚĆ Nomi​n a​cje otrzy​mują : • Forta – Cho​lewa Michał (War​b ook) • Chłopcy 3. Zguba – Ćwiek Jakub (Sine Qua Non) • Czarny Wygon. Bisy II – Darda Ste​fan (Vide​o graf) • Nomen omen – Kisiel Marta (Uro​b o​ros) • Biała reduta. Tom 1 – Koło​d ziej​czak Tomasz (Fabryka Słów) • Pokój światów – Majka Paweł (Genius Cre​ations)


Spis treści Kr(ejz)olka - Chodorkowska Krystyna Nika - Darda Stefan Rowerzysta - Darda Stefan Teleturniej - Dziedzic-Chojnacka Dorota Sztuka porozumienia - Kańtoch Anna Daję życie biorę śmierć - Krajewska Marta


Kry​styna Cho​do​row​ska

Kre(jz)olka Opo​wia​d a​n ie uka​zało się w „Nowej Fan​ta​s tyce” 3/2015

Ni​g dy nie sądzi​łam, że czło​wiek może się uto​p ić w gabi​n e​cie pro​d zie​kana. Zimna woda bez ostrze​że​n ia zamyka mi się nad głową. Chcę zaczerp​n ąć tchu i pozbie​rać myśli, zadzia​łać, zare​ago​wać, ale do płuc wdziera się lodo​waty stru​mień,


mrozi, para​li​żuje gar​d ło, nie mogę już myśleć o niczym poza tym, jak to strasz​n ie boli. Zaci​s kam dło​n ie, pró​b uję coś chwy​cić, by nie osu​n ąć się w zie​jącą w dole otchłań, ale wszystko wyśli​zguje się z rąk, drżące syl​wetki mebli wiją się jak wodo​ro​s ty. Twarz pro​d zie​kana wykrzy​wia się, pęcz​n ieje, nabiera fan​ta​s tycz​n ych kształ​tów, jak u mor​s kiego stwora. – Wyniki oceny są jasne – oznaj​mia kate​g o​rycz​n ym tonem dok​tor Bry​s on. – Mówi pani bie​g le w trzech języ​kach, ale w żad​n ym na wyma​g a​n ym pozio​mie. Żaden z pani aktyw​n ych języ​ków nie speł​n ia kry​te​riów kate​g o​rii A. Chyba wie pani, co to ozna​cza? Teraz, skoro i tak tonę, nie ma już zna​cze​n ia, co wiem, ale odru​chowo potrzą​s am głową. – Jest pani alin​g walna. Zapa​d am się coraz głę​b iej i niżej w lodo​waty mrok, led​wie sły​s zę, co mówi, bo dźwięki dobie​g ają do mnie stłu​mione, jakby z oddali. – To prawda, od czasu do czasu zda​rzało się wpraw​d zie, że alin​g walni stu​d enci pomyśl​n ie zda​wali nasze egza​miny, ale muszę zazna​czyć, że żaden z nich nie dotrwał nawet do dru​g iego roku nauki. Pani jakoś się udało, ale ostrze​g am, że to na​d al dopiero począ​tek drogi, od tej pory będzie tylko trud​n iej. Nie ma sensu kon​ty​n u​o wać tej ścieżki roz​woju w obli​czu tak ewi​d ent​n ego braku pre​d ys​p o​zy​cji… Spo​g ląda na mnie i głos mu na chwilę zamiera. Dry​fu​jąc w zim​n ej toni, zasta​n a​wiam się, jak wyglą​d am – praw​d o​p o​d ob​n ie jak coś, co prze​le​żało zimę na dnie Lif​fey, a potem wpeł​zło na bul​war i wczoł​g ało się do gabi​n etu. – Pro​s zę nad tym pomy​ś leć i skon​s ul​to​wać się z opie​ku​n em stu​d iów – dodaje pocie​s za​jąco. – Z pew​n o​ś cią coś pani dora​d zi. *** Zamiast jak zwy​kle zbie​g ać pędem po scho​d ach, prze​s ka​ku​jąc po dwa stop​n ie, tym razem scho​d zę powoli, jak​b ym musiała zasta​n a​wiać się nad każ​d ym kro​kiem. Na zewnątrz wiatr szar​p ie mój roz​p ięty płaszcz. Roz​g lą​d am się wokół, na chwilę zatrzy​mu​jąc wzrok na rzeź​b ie Kula w kuli, a jej widok zupeł​n ie nie​s po​d zie​wa​n ie przej​muje mnie nie​p rzy​jem​n ym dresz​czem. Dotąd zawsze mi się podo​b ała – lubi​łam zatrzy​my​wać się obok i zaglą​d ać do środka przez poszar​p aną szcze​linę, odkry​wać, że zupeł​n ie gładka i nie​p o​zorna kula może kryć w środku tak skom​p li​ko​wane wzory. Teraz mam wra​że​n ie, że patrzę na akt wan​d a​li​zmu: ktoś wziął piękną, dosko​n ałą figurę geo​me​tryczną, a potem wie​d ziony kapry​-


sem się​g nął do środka i wypruł z niej flaki. Cięż​kim kro​kiem scho​d zę na sam dzie​d zi​niec, gdzie przy​s ia​d am na pierw​s zej wol​n ej ławce. „Jest pani alin​g walna…”. Chyba pierw​s zy raz w życiu usły​s za​łam takie słowo. Wycią​g am tablet z torby. – Szu​kaj: „alin​g wizm” – mówię do bez​p rze​wo​d o​wej słu​chawki. Pomocny gugiel usłuż​n ie wyświe​tla wyniki dla hasła „lin​g wizm”, prze​ko​n any, że wła​ś nie o to cho​dziło. – Szu​kaj „alin​g walny” – pró​b uję znowu i prze​b ie​g am wzro​kiem wyniki. Nawet Wiki​p e​d ia nie zna tego słowa, co pra​wie prze​ko​n uje mnie, że to wszystko jakieś uro​je​n ie. Upływa dłuż​s za chwila, zanim w końcu znaj​d uję coś na stro​n ie niszo​wego cza​so​p i​s ma. Czarna, tłu​s ta czcionka układa się w posępny napis „Jour​n al of the English Ker​n el”. Prze​b ie​g am wzro​kiem treść arty​kułu. Tak modna ostat​n io teo​ria „wie​lo​kul​tu​ro​wo​ści” – głosi zna​le​ziony frag​ment – każe nam bez​wa​run​kowo akcep​to​wać obec​n ość nie​p rzy​sto​so​wa​n ych, źle wykształ​co​n ych, prak​tycz​n ie nie​p i​śmien​n ych (jeśli nie wręcz alin​g wal​n ych) imi​gran​tów z trze​ciego świata, ponie​waż rze​komo naka​zują nam tak euro​p ej​skie war​to​ści. Nie ma wąt​p li​wo​ści, że nawet zało​ży​ciele Unii Euro​p ej​skiej byliby zbul​wer​so​wani tak absur​d alną poli​tyką… Nie mogę czy​tać dalej, bo krew ude​rza do twa​rzy i już po chwili bucha z niej żar jak z eks​p resu do kawy. Mam ochotę odrzu​cić tablet jak naj​d a​lej i dla pew​n o​ś ci wdep​tać go w zie​mię, ale tylko wkła​d am go do torby. Na myśl o kawie połowa mnie chce natych​miast pobiec do kawiarni Butler's, sku​lić się przy kon​tu​arze, zamó​wić gorącą cze​ko​ladę w dużym kubku – i z małymi pian​kami, i syro​p em, i bitą śmie​taną, bo dla​czego nie – a póź​n iej wypić ją jed​n ym hau​s tem, parząc sobie język i pod​n ie​b ie​n ie. Druga tym​cza​s em chcia​łaby odwró​cić się na pię​cie, wbiec do gabi​n etu pro​d zie​kana i zapy​tać, co to wszystko ma zna​czyć, dla​czego nazwał mnie sło​wem, któ​rego poza nim używa tylko banda rasi​s tów i kse​no​fo​b ów. A potem zdaję sobie sprawę, że nie są to połowy, tylko jakieś inne ułamki, bo jest jesz​cze jedna część, głęb​s za, bar​d ziej pier​wotna, która przede wszyst​kim chce zadzwo​n ić i poskar​żyć się jak dziecko. „Cześć, mamo. Pro​d zie​kan nie daje mi szans


na ukoń​cze​n ie dru​g iego roku. Wszyst​kie te kursy języ​kowe, pod​ręcz​n iki, trzy lata stu​d iów, dwa seme​s try czyn​s zu w IPCT nie zdały się na nic, naj​wy​raź​n iej nie nauczy​li​ś cie mnie nawet rodzi​mego języka. Cie​s zysz się?”. Mam dwa​d zie​ś cia trzy lata i chcę do mamy. *** Spa​ce​rem idę na dwo​rzec wzdłuż Conolly Street, mija​jąc księ​g ar​n ie, turec​kie kebaby, irlandz​kie skrzaty i pol​s kie wędliny. Wokół roz​b rzmiewa wie​lo​ję​zyczny gwar, z któ​rego odru​chowo wyła​p uję znane słowa. Nie chcę tego sły​s zeć, żałuję, że nie mogę wyłą​czyć jakie​g oś prze​łącz​n ika w gło​wie, który na chwilę pozwo​liłby mi prze​s tać rozu​mieć, a wtedy wszyst​kie te głosy choć na chwilę sta​łyby się tylko dźwię​kami. Mogę zagłu​s zyć je muzyką – wystar​czy​łoby wło​żyć słu​chawki, cho​ciaż to też nie ma sensu, nie mam żad​n ej instru​men​tal​n ej – ale nie mogę zagłu​s zyć ich ciszą. W okienku z fili​p iń​s ką kuch​n ią kupuję dwa popiah, zama​wia​jąc poprzez wska​za​n ie pal​cem. W bilet do Dun​leer zapa​truję się w auto​ma​cie na dworcu, też nie mówiąc ani słowa. Pociąg wta​cza się na peron pra​wie bez​g ło​ś nie, maje​s ta​tyczny jak smu​kła, srebrna ryba. Zaj​muję miej​s ce przy oknie. Sia​d am ciężko i zapa​d am się w sie​b ie; skła​d am się jak papie​rowa har​mo​n ijka, opie​ra​jąc czoło o zimną szybę. Do niczego się nie nadaję, nic nie potra​fię. Jestem żało​s na. Jak to się wła​ś ci​wie stało? – Następny przy​s ta​n ek: Docklands – oznaj​mia auto​mat, po czym z nie​n a​g an​nym akcen​tem dodaje: – Cean​tar Dugaí. *** Mam sześć lat. Mama przy​s iada na pię​tach przed szafą, jedną ręką grze​b ie w jej prze​p ast​n ych wnętrz​n o​ś ciach, drugą przy​trzy​muje mnie lekko, żebym nie ucie​kła do ogródka. Mam krótki okres sku​p ie​n ia uwagi; nawet teraz, prze​jęta tym waż​n ym dniem, ukrad​kiem zer​kam przez okno i podry​g uję na podusz​kach stóp. – Który topiq? Hmm? Wybiesz ładny kolo​req. – Naramki! – wołam trium​fal​n ie. – Nie, bejbi, nie naramki. Za zimno. – Naramki! – powta​rzam z upo​rem. – A mosze tunię? Fio​le​ciq? Turqs? – Mama pró​b uje mnie sku​s ić bluzką z ręka​-


wami o jakiejś roz​s ąd​n ej dłu​g o​ś ci. – Choć, bejbi. Tunia i ledżinsy. I zro​b imy wie​eel​kom kokarde… Już po chwili, wystro​jona w fio​le​tową tunikę i gra​n a​towe ledżinsy, zbie​g am po scho​d ach, nio​s ąc na ramie​n iu duży czarny ple​cak ozdo​b iony kre​s ków​kową syl​wetką dziew​czyny – inspek​tor Deeby z serialu Tajem​n i​cze mia​sto. Główna boha​terka, niska, krą​g ła i ciem​n o​włosa, stoi w roz​kroku, oparta mocno na nogach, spo​gląda zawa​d iacko spod ronda kape​lu​s za i celuje w patrzą​cego czarno-czer​wo​n ym para​s o​lem. Nie licząc samej inspek​tor, to mój ulu​b iony boha​ter. Dziś po raz pierw​s zy idę do szkoły i czuję się zupeł​n ie jak doro​s ła. Staję przy furtce, cze​ka​jąc, aż tata wypro​wa​d zi samo​chód z garażu – sta​ram się wyglą​d ać rów​nie doro​ś le, jak się czuję, choć nie​cier​p liwe pod​s ka​ki​wa​n ie tro​chę psuje efekt. Osta​tecz​n ie mama burzy go cał​ko​wi​cie, zbie​g a​jąc za mną i pod​ry​wa​jąc do góry; okręca mnie, aż wiatr roz​wiewa kobal​ci​q ową tunię. – OMG, twój pierw​s zy dej w sql! Zaciesz, cnie? Całuje mnie mocno w poli​czek, pach​n ie kre​mem koko​s o​wym i odżywką do wło​sów. – Dozoba. Kof​fam ciem, bejbi. Sta​ram się utrzy​mać pozę doro​s łej, ale w końcu mam tylko sześć lat, więc odwza​jem​n iam uścisk z całej siły. – Tesz ciem kof​fam, mamo. *** Sta​cja Clon​tarf. Nazwa pocho​d zi z irlandz​kiego Clu​a in Tarbh, „łąka byków”. Miej​s co​wość jest naj​b ar​d ziej znana z powodu bitwy pod Clon​tarf w 1014 roku, kiedy król Irlan​d ii, Brian Boru, poko​n ał Wikin​g ów z Dublina i ich sprzy​mie​rzeń​ców, Irland​czy​ków z Lein​s ter, kła​d ąc kres woj​n om irlandzko-wikiń​s kim. Gdy byłam mała, przy​jeż​d ża​li​ś my tu na wycieczki i szli​ś my brze​g iem morza daleko, aż do Bull Island. Cza​s em zasta​n a​wia​łam się, dla​czego na tej wyspie nie widać żad​n ego byka, tylko same ptaki. Ale wtedy nie rozu​mia​łam nazwy mia​steczka, nie​zbyt inte​re​s o​wa​łam się też histo​rią, bo nie lubi​łam wikin​g ów, wola​łam samu​ra​jów. *** Mam osiem lat, gdy znaj​d uję księż​n iczkę elfów w krza​kach rodo​d en​d ronu.


Pod​cho​d zę ostroż​n ie i widzę, że spo​g ląda pro​s to na mnie, sko​ś ne oczy zieją w bla​d ej twa​rzy jak szparki mroku. Elfka mruży powieki i wydyma usta, wokół jej twa​rzy tań​czy aure​o la drob​n ych ogni​ków. Miej​s ce jest wyjąt​kowo ryzy​kowne: gdy pod​kra​d am się do kra​wę​d zi, widzę ostre skały ster​czące z wody kil​ka​n a​ś cie metrów niżej. Ale poświę​cam im dokład​n ie tyle uwagi, ile przy​s tało na ośmio​latkę. Wycią​gam rękę. Następ​n ego dnia masze​ruję do szkoły dum​n ym kro​kiem, jak​b ym sama była księż​n iczką. Cho​d zę tam już od dwóch lat i szkoła nie ma przede mną tajem​n ic, zwłasz​cza odkąd zaprzy​jaź​n i​łam się z Lucy Schil​ler. To ona poka​zała mi grę Zobacz elfa, pomo​g ła skon​fi​g u​ro​wać appkę do gry i nauczyła, gdzie szu​kać naj​lep​s zych oka​zów. – Elo, bff! – Lucy sie​d zi na murku, maj​ta​jąc nogami. Nie dba o to, że może pobru​d zić sobie spód​n iczkę. To taki nasz rytuał, przed wej​ś ciem do klasy zawsze porów​n u​jemy zna​le​zi​s ka z poprzed​n iego dnia. – Co jes? – Cze, bff! – Wycią​g am tele​fon i z dumą wyświe​tlam kartę opi​s aną jako Księż​niczka Ire​the. Z ekranu patrzy na nas zwiewna kobieca postać. Jej loki zdają się świe​cić wła​s nym bla​s kiem, odrzuca je na plecy, a wtedy jasne włosy opa​d ają z cichym szme​rem, jak wodo​s pad. – Zob na to! Radi, cnie? – OMG dzie była?! – Lucy aż zapo​wie​trza się z wra​że​n ia. Kobieta mie​rzy nas chłod​n ym spoj​rze​n iem, a potem roz​wija skrzy​d ła i z fur​ko​tem odla​tuje, na szczę​ś cie, nie na długo. Nie może odejść, teraz jest tylko moja. – Ire​the jes berzadka, cnie? Tylko, wiesz, spe​cjal msc. – Byliśm na Howth w nie​d zie – wyja​ś niam. – Ona była w górze n samą kra​wę​dzią. Bewy​s oko. Mogłm spaś, ale mama pomo​g ła. Lucy potrząsa głową, jakby wciąż nie mogła w to uwie​rzyć. – Lajk – wzdy​cha zazdro​ś nie. – Musz lecieć. Ttyl – dodaje, po czym pod​n osi ple​cak i, powłó​cząc nogami, rusza w stronę wej​ś cia. *** Sta​cja Kil​le​s ter. Kiedy byłam mała, jej nazwa zawsze wyda​wała mi się maka​brycz​n ie zabawna. Kill Ester, „zabić Ester”? Teraz wiem już, że to kla​s yczny przy​kład zja​wi​s ka, które lin​g wi​ś ci nazy​wają ety​mo​lo​g ią ludową – próby wyja​ś nie​n ia zna​czeń róż​n ych słów na pod​s ta​wie fone​tycz​n ego podo​b ień​s twa do innych, zna​nych wyra​zów. Tak naprawdę nazwa mia​s teczka nie ma nic wspól​n ego z czymś tak maka​b rycz​-


nym. Irlandzka nazwa umiesz​czona poni​żej na tabliczce wyja​ś nia, że pocho​d zi od Cill Easra – kościóła świę​tego Esry. Patrzę na ceglany murek ota​cza​jący sta​cję, na kępki zie​leni w szcze​li​n ach mię​d zy cegłami, drobne żółte kwiatki i dłu​g ie zie​lone wici zwie​s za​jące się aż do ziemi. Takie same jak rosły w ogro​d zie Dwey​erów tam​tego dnia, kiedy… *** Mam dwa​n a​ś cie lat i cho​d zę do szkoły pod​s ta​wo​wej w Dun​leer, moją naj​lep​s zą przy​ja​ciółką jest Shan​n on Tal​b ot. Jej ojciec pra​cuje jako dyrek​tor pro​d uk​cji w zakła​dzie AGD, a matka to wolon​ta​riuszka w radzie do spraw roz​woju gminy. Oboje należą do Towa​rzy​s twa Gol​fo​wego i mama cza​s em widuje ich, kiedy w nie​d zielę, ubrani na biało, przy​jeż​d żają roze​g rać par​tyjkę. Shan​n on jest zawsze porząd​n ie ubrana, w koszulki polo i spodnie khaki, nawet w pią​tek po szkole, i oprócz golfa gra w dru​ży​n ie fut​b olu gaelic​kiego. Też pró​b o​wa​łam do niej dołą​czyć, ale jestem za drobna, za słaba i nadaję się co naj​wy​żej na kom​pu​te​rowy symu​la​tor. Wiem o tym, tre​n er sam tak powie​d ział. Wra​ca​jąc ze szkoły, pra​wie zawsze prze​cho​d zimy koło stawu w miej​s co​wym parku, cza​s em przy​s ia​d amy na kamien​n ych ławecz​kach albo po pro​s tu roz​kła​d amy się na tra​wie, żeby porów​n ać wyniki. Prze​g lą​d am zada​n ie z aryt​me​tyki na table​cie Shan​n on, porów​n u​jąc je ze swoim i cza​s em dys​kret​n ie popra​wia​jąc swoje błędne wyniki. Ona tymcza​s em dobiera się do testu z angiel​s kiego, na któ​rym dosta​łam pra​wie mak​s i​mum punk​tów za stresz​cze​n ie przy​p ad​ków Robin​s ona Cru​s oe. Wyświe​tla tekst i wpa​truje się w niego tęsk​n ym wzro​kiem. Kata​strf statq Robin​son >sam, wysp, bud dom, ogn&jedz, kata​srf statq Diana,towr,Bff z/Hiszp&Pietszk, walkz/Indian, ratun, bb@Ang – Łał. Fak​tycz​n ie wszystko jest. Naprawdę wszystko – Prze​b iega tekst wzro​kiem i ciężko wzdy​cha, masu​jąc ręką krą​g ły poli​czek. – Kur​czę, ja nie napi​s a​łam o tym Hisz​p a​n ie, nie doczy​ta​łam tak daleko. Wie​d zia​łam tylko o Pię​taszku. No i zabra​kło mi czasu, żeby napi​s ać o tym dru​g im statku. Gdy​b ym dostał tyle punk​tów, tata dałby mi na lody. Spo​g lą​d am na nią trium​fal​n ie. – Bo ja pisze w net​s peak, lol – wyja​ś niam z wyż​s zo​ś cią. – Tak jes szyb​ciej. Kró​cej i wgl, cnie? Spró​b uj.


Shan​n on wygląda, jakby roz​wa​żała ten pomysł, bo sku​b ie dolną wargę, ale po chwili tylko potrząsa głową. – Ja tak nie umiem. – Lol, no weś. Komp jest nie tylko do gra​n ia, cnie? Gadaj skimś! Wra​ca​jąc, zwy​kle skra​camy sobie drogę. Kiedy skrę​camy w lewo, z pra​wej strony cią​g ną się kamienne ławeczki, a z lewej chod​n ik pokryty czarną folią zasy​paną zie​mią, na któ​rej rośnie trawa. Da się iść po tym brzegu cał​kiem wygod​n ie, w pew​n ej chwili trzeba tylko uchy​lić się przed zła​ma​n ym kona​rem. Za chwilę prze​my​kamy pod roz​ło​ży​s tą wierzbą, któ​rej gałę​zie zwi​s ają nisko, aż moczą się w wodzie. Brzegi stawu pora​s tają wyso​kie trzciny, spo​mię​d zy któ​rych ster​czą suche pałki wodne. Pośrodku spo​koj​n ie roz​p ada się stara drew​n iana ławeczka, dowód na to, od jak dawna nikt tu nie zagląda. Gdy byłam mała, zawsze myśla​łam, że to świetne miej​sce na tajną kry​jówkę; ostat​n io zasta​n a​wiam się raczej, czy nie warto by tu przyjść z Aida​n em z kółka mode​lar​s kiego, i czy ktoś by zoba​czył, gdy​b y​ś my… Nie pozwa​lam sobie dokoń​czyć tej myśli. Jak zawsze przy​s taję, roz​g lą​d a​jąc się na boki. Kry​jówka rze​czy​wi​ś cie byłaby świetna, gdyby nie odsło​n ięte, łyse miej​s ce przy wyj​ś ciu, za dobrze widać je ze ścieżki idą​cej górą. Teraz wybiega na nią Shan​n on, który zdą​żyła już mnie wyprze​dzić, i naprawdę ciężko mi w to uwie​rzyć, ale jest auten​tycz​n ie prze​ra​żona. – Marta! Marta, chodź szybko! Poty​ka​jąc się, wbie​g am na stromy brzeg. Shan​n on macha do mnie rękami, wska​zu​jąc na koniec uliczki odcho​d zą​cej w bok od stawu, i chyba już wiem, na co poka​zuje: dom Jacka Dwey​era. Nasz sąsiad Jack pra​cuje jako kie​row​n ik bry​g ady w zakła​d zie ojca Shan​n on. Z pod​s łu​cha​n ych roz​mów doro​s łych dowie​d zia​łam się, że kilka lat temu jego teść zaczął mieć kło​p oty ze zdro​wiem, więc przy​je​chał tu ze swo​jego kraju i prze​p ro​wa​dził na stałe do córki. Siwy, star​s zy pan o weso​łych, piw​n ych oczach. Ni​g dy nie nauczył się angiel​s kiego, ale zawsze kiwał nam głową na powi​ta​n ie. Ni​g dy też z nim nie roz​ma​wia​łam, ale robo​czo zało​ży​łam, że jest cał​kiem w porządku. Cza​s em zaglą​d a​łam do niego na Hal​lo​ween, prze​b rana za sondę kosmiczną albo potwora z mac​kami. Uśmie​chał się, mówił coś po pol​s ku i dawał mi jabłka, które zosta​wia​łam mamie w kuchni, i żelki fruit pips, które po namy​ś le poże​ra​łam. Nikt nie umiał wymó​wić jego nazwi​s ka, więc nazy​wa​li​ś my go „panem Karo​lem”. Jest wyso​kim męż​czy​zną, choć zwy​kle tego nie widać, bo zawsze cho​d zi zgar​-


biony, i ude​rza mnie to dopiero teraz, gdy widzę go leżą​cego na ziemi. Jest bled​s zy niż zazwy​czaj, jego ręce poru​s zają się ner​wowo, w drgaw​kach. Z płó​cien​n ej siatki wyto​czyły się jabłka, dołem sączy się coś ciem​n ego, może sok. Staję jak wro​ś nięta w zie​mię. Wszystko we mnie krzy​czy, by ucie​kać, ale wtedy zdaję sobie sprawę, że sta​ru​s zek coś do mnie mówi. – …sssu​krr… – rzęzi z wysił​kiem. Oczy ma ciemne, pra​wie czarne i nagle dociera do mnie, że to źre​n ice są olbrzy​mie jak spodki. Na​d al mam ochotę uciec, ale wiem, że już nie mogę. Przy​s ia​d am na pię​tach, a potem odwra​cam się i widzę Shan​n on, która wciąż gapi się na nas z otwar​tymi ustami. – Omg dzwoń ambu​lans! Jusz! – krzy​czę ostrzej, niż bym chciała. Potem znów nachy​lam się nad cho​rym. – Elo? Mogem pomóc? – pytam z waha​n iem. – Sukrr – powta​rza męż​czy​zna, potem dodaje coś jesz​cze. Twarz ma bar​d zo bladą, lepką od potu. Słowa wydają się zna​jome, ciężko przy​s ia​d am na pię​tach i sta​ram się sku​p ić na tyle, na ile pozwala mi świsz​czący oddech cho​rego i głos Shan​n on wrzesz​czą​cej do słu​chawki. Zamy​kam oczy, bo upar​cie przy​cho​d zą mi na myśl moi dziad​ko​wie z miej​s co​wo​ś ci, któ​rej nazwy nie potra​fię nawet dobrze wymó​wić, ich jed​n o​p ię​trowy domek z pła​s kim dachem, biały obrus z kolo​ro​wym haftem, kru​che szklanki w pla​s ti​ko​wych uchwy​tach. Wspo​mnie​n ia, jak zdję​cia w tele​fo​n ie, migają gwał​tow​nie, prze​s u​wa​jąc się z powro​tem do tam​tej sceny. Her​b ata w szklan​kach parzy palce, bab​cia mówi coś do dziadka, a on sięga ponad sto​łem i podaje… Zry​wam się z ziemi. – Shan​n on! Masz pić? Colę? Przy​ja​ciółka grze​b ie w ple​caku, zasko​czona. – Tylko light – odpo​wiada po chwili. – Może być? Mama mówi, że muszę się zdrowo odży​wiać. Zer​kam ner​wowo na cho​rego, potrzą​s am głową. – Nwm, chyba n. Coś jesze? Szama? Mimo wzmia​n ek o zdro​wym odży​wia​n iu w ple​caku Shan​n on znaj​d uje się w końcu bato​n ik Crun​chie, jesz​cze pra​wie cały, który ostroż​n ie łamię na kawałki. Przy​klę​kam i na chwilę nie​ru​cho​mieję zakło​p o​tana, na szczę​ś cie pan Karol jest jesz​cze na tyle przy​tomny, że sam wyciąga do mnie rękę. Wyj​muje mi z dłoni okru​chy słod​kiej masy, palce ma lep​kie i zimne. Wzdra​g am się, ale nie cofam.


Chory powoli kła​d zie się na ziemi, prze​ły​ka​jąc cze​ko​ladę. Na​d al drżą mu ręce, oczy ma wiel​kie, ale twarz jakby spo​koj​n iej​s zą. – Shan​n on jusz dzwoni… spoks. – Męż​czy​zna nie wygląda, jakby wie​d ział, co do niego mówię, więc ukła​d am ręce w literę „T”. – Ambu​lans? – dodaję z nadzieją, a on chyba rozu​mie, bo led​wie dostrze​g al​n ie kiwa głową i zamyka oczy. Pró​b uję wstać, ale pan Karol chwyta mnie za rękę. Mówi coś z wysił​kiem i poznaję to słowo, sły​s za​łam je już wcze​ś niej, gdy pro​s ił o cukier. To zna​czy „pro​szę”. – Nie, ja… Nie idem – zapew​n iam go, cho​ciaż nie podej​rze​wam, żeby zro​zu​miał, więc by pod​kre​ś lić szcze​rość swo​ich inten​cji, znów przy​ku​cam na ziemi. Podaję mu resztę okru​chów bato​n ika, a potem, na wszelki wypa​d ek, otwie​ram puszkę coli light, z któ​rej popija małymi łykami. Kiedy nad​jeż​d ża karetka, wygląda już znacz​n ie lepiej. Na tyle lepiej, że odpo​wiada na pyta​n ia, głos ma pra​wie nor​malny… Co nie na wiele się zdaje, bo sani​ta​riu​s ze też go nie rozu​mieją. – Był suaby. Beblady – wyja​ś niam. Poka​zuję puste sre​b erko. – Dałam mu crun​chie. – Hipo​g li​ke​mia – mówi jeden z ratow​n i​ków, kiwa​jąc głową. Wska​zuje kolo​rową opa​s kę na ręce sta​ruszka, na którą ni​g dy wcze​ś niej nie zwró​ci​łam uwagi. Jego kolega unosi w górę kciuk. Ten gest dosko​n ale rozu​miemy wszy​s cy troje. – De er – mówi do mnie z uzna​n iem. „Dobra robota”. *** Sta​cja Kil​b ar​rack – z irlandz​kiego Cill Bhar​rog, kościół świę​tego Bera​cha. Kiedy zwie​d za​łam kate​d rę świę​tego Kani​s usa w Kil​kenny, prze​wod​n iczka z dumą w gło​s ie wspo​mniała, że w jed​n ym z gro​b ow​ców pocho​wany jest daleki przo​d ek byłego pre​zy​d enta Sta​n ów Zjed​n o​czo​n ych. Kil​ka​n a​ś cie lat temu z pomocą sta​rej, paru​wie​ko​wej mapy odna​le​ziono kryptę ukrytą pod posadzką kościoła i usta​lono, że pośród dwu​s tu sie​d em​d zie​s ię​ciu gro​b ów, pod nume​rem dzie​więt​n a​s tym spo​czywa John Kear​n ey, wujeczny pra​d zia​d ek Baracka Obamy w szó​s tym poko​le​n iu, biskup Ossory. Podobno pod koniec dru​g iej kaden​cji pre​zy​d ent przy​je​chał odwie​d zić to miej​sce. Cie​kawe, czy zabrali go potem także do Kil​b ar​rack. ***


Wyda​rze​n ie zapew​n iło mi pięć minut sławy – wszy​s cy sąsie​d zi twier​d zili, że dzięki zna​jo​mo​ś ci tych drob​n ych strzę​p ów obcego języka naj​p raw​d o​p o​d ob​n iej oca​li​łam panu Karo​lowi życie. Moi kole​d zy od razu zażą​d ali wszyst​kich szcze​g ó​łów, więc opo​wie​d zia​łam całą histo​rię, ubar​wia​jąc ją, ile wle​zie. Jakiś rok póź​n iej, gdy pani Doherty zasła​b ła i spa​d ła ze scho​d ów, ktoś z sąsia​dów przy​p o​mniał sobie o tym zda​rze​n iu i przy​b iegł po mnie nad staw, gdzie aku​rat pró​b o​wa​łam robić z Jim​mym z zespołu fol​ko​wego to, o czym dwa lata wcze​ś niej nie mia​łam odwagi pomy​ś leć. Pospiesz​n ie zacią​g nięto mnie do pobli​s kiego domu, gdzie miesz​kała sta​ruszka. Leżała na jasnej, drew​n ia​n ej pod​ło​d ze pośród wil​g ot​n ego pra​nia – wysy​p ało się z miski, które nio​s ła w ręku – i beł​ko​tała gorącz​kowo. Dopiero na stu​d iach dowie​d zia​łam się, że nazy​wają to afa​zją Wer​n ic​kego. Pani Doherty zawsze bez pro​b lemu roz​ma​wiała po angiel​s ku, ale teraz paplała szybko, gar​d łowo i, jeśli o nas cho​d ziło – bez sensu. Nie rozu​miał jej nikt z sąsia​dów, ona też nie rozu​miała nikogo. Tym razem mogłam tylko stać nad nią i patrzyć bez​rad​n ie, póki nie zabrało jej pogo​to​wie. Ośro​d ek Wer​n ic​kego, obszar kory mózgo​wej nazwany na cześć nie​miec​kiego neu​ro​loga Carla Wer​n ic​kego, jest ośrod​kiem odpo​wia​d a​ją​cym za rozu​mie​n ie języka mówio​n ego i pisa​n ego, w tym też czyn​n o​ś ci nada​wa​n ia mowy. Wypo​wie​d zi pacjenta z uszko​d ze​n iem tego obszaru mogą brzmieć zupeł​n ie nor​mal​n ie i być tech​nicz​n ie pra​wi​d łowe – płynne, poprawne into​n a​cyj​n ie i wypo​wia​d ane bez wysiłku – ale mimo to będą zupeł​n ie nie​zro​zu​miałe. Cho​rzy uży​wają słów nie​zgod​n ie ze ich zna​cze​n iem, jakby dobie​rali je przy​p ad​kowo, nie​g ra​ma​tycz​n ie, nie​lo​g icz​n ie, bez​s en​sow​n ie. W cięż​s zych przy​p ad​kach poja​wiają się słowa tak znie​kształ​cone, że nie mają już odpo​wied​n ika w żad​n ym języku. Pani Doherty nie była tak cięż​kim przy​p ad​kiem. Gdy​b ym wie​d ziała, co zna​czy „chroí”, może jesz​cze by żyła. *** Sta​cja Clon​g rif​fin. Pamię​tam, że trzy lata temu w listo​p a​d zie, późną nocą cze​ka​łam tu na pociąg do Dun​leer. Było ciemno i bar​d zo zimno, a w pew​n ej chwili z gło​śnika dobiegł krótki komu​n i​kat: – Prze​p ra​s zamy. Tylko tyle, nic wię​cej. ***


Pani Doherty zmarła następ​n ego dnia w szpi​talu, nie odzy​s ku​jąc przy​tom​n o​ś ci; według dia​g nozy przy​czyną był udar mózgu i roz​le​g ły zawał serca. Zanim stra​ciła przy​tom​n ość, powta​rzała w kółko jedno słowo, a ja dopiero dużo póź​n iej dowie​dzia​łam się, co to zna​czy. Skar​żyła się na bolące serce. Pamię​tam, że z jej domu poszłam do sie​b ie, rów​n ym mecha​n icz​n ym kro​kiem, wspię​łam się po scho​d ach do pokoju i do końca dnia leża​łam wpa​trzona w ścianę. Nie umy​łam nawet rąk ani nie zeszłam na obiad. Mama pró​b o​wała dowie​d zieć się, o co cho​d zi, ale odwra​ca​łam się do ściany i zwi​ja​łam w kłę​b ek, póki nie ode​s zła. Od dawna uwa​ża​łam, że jestem już za duża na inspek​tor Deebę, ale teraz się​g nę​łam bez​wied​n ie i przy​tu​li​łam do sie​b ie plu​s zową, czarno-czer​woną para​s olkę. Pomy​śla​łam, że jeśli przy​cią​g nę kolana do brody, zro​b ię się ide​al​n ie okrą​g ła. Oczy zaczęły mnie piec od wpa​try​wa​n ia się przed sie​b ie, fałdy ubrań wci​s kały się w skórę, ale nie było to nawet bole​s ne, tylko nie​wy​g odne. W końcu tak zasnę​łam, pra​wie ide​al​n ie okrą​g ła, w prze​p o​co​n ych ciu​chach. Nie wiem, która jest godzina, kiedy budzi mnie skrzy​p ie​n ie otwie​ra​n ych drzwi. W smu​d ze świa​tła pada​ją​cej z kory​ta​rza rysuje się szczu​p ła syl​wetka, mięk​kie kon​tury swe​tra i dłu​g ie włosy. Mama wsuwa się do środka jak duch. – Elo? – szep​cze, sia​d a​jąc na mate​racu, jakby się wahała, a potem kła​d zie mi dłoń na ple​cach i deli​kat​n ie zakre​ś la kółka. – Ffiem, co się stauo. Nie tfoja wina. Nie fri​kuj. Cho. W dru​g iej ręce trzyma coś, co powoli wypeł​n ia pokój ostrym zapa​chem, i nagle czuję, że nie jadłam nic od rana i żołą​d ek aż skręca się z głodu. Spo​g lą​d am na nią pyta​jąco, jesz​cze nie mogę wydo​b yć głosu. – Pizza-bur​g ery – wyja​ś nia. – Od Patricka Shel​d ona, w zeszłym tygu. Jego Clary je koffa. Prze​cie​ram oczy. Patrick Shel​d on ma rude, potar​g ane włosy, bar​d zo nie​b ie​s kie oczy i dużo mówi o swo​ich cór​kach. Poka​zuje zdję​cia, opo​wiada zabawne histo​rie. Mama ogląda go co tydzień, ale ni​g dy nie widzia​łam, żeby korzy​s tała z tych prze​p i​sów; zawsze mia​łam wra​że​n ie, że nie ogląda tego dla potraw, po pro​s tu patrzy przed sie​b ie i wyobraża sobie, że mój tata jest bar​d ziej podobny do Patricka. Ale teraz na tale​rzu leżą dwie nie​wiel​kie bułki i pachną sma​żo​n ym mię​s em, sto​p io​n ym serem i bocz​kiem. Z tru​d em dociera do mnie ogrom tego wyda​rze​n ia: moja piękna mama zro​b iła mi kola​cję, babrząc się w gorą​cym tłusz​czu i mie​lo​n ym mię​s ie, psu​jąc sobie mani​cure, wyma​chu​jąc ostrym nożem i mocząc ręce w wodzie, która nisz​czy skórę i paznok​cie. Nie wie​rzę w to, co widzę. Ale bułki wciąż tam są.


Się​g am po pierw​s zą z brzegu i wbi​jam w nią zęby. Parzy język, ale się nie pod​daję, i już po chwili czuję, że jest soczy​s ta i chru​p iąca, słodka od cebuli i kwa​ś na, jakby zawie​rała wszyst​kie pomi​d ory świata. I nagle usta mam pełne róż​n ych sma​ków, jest ich tyle, że prze​s taję za nimi nadą​żać, wiem tylko, że to naj​lep​s za rzecz, jaką w życiu jadłam, i nagle łzy napły​wają mi do oczu. – Ćśśś, bejbi. – Mama odsta​wia talerz i przy​ciąga mnie do sie​b ie. – Jusz dopsz. Nie mogłaś pomóc. Cho d'mnie. W wieku czter​n a​s tu lat jestem za duża na „bejbi” – już od dawna kwa​li​fi​kuję się na „bejbe” i bar​d zo pil​n uję, by tego prze​s trze​g ano – ale teraz przyj​muję piesz​czo​tliwy zwrot z ulgą. Prze​ły​kam kęs jedze​n ia, z tru​d em prze​ci​s ka​jąc go przez gar​d ło, a potem mocno wtu​lam się w miękki swe​ter i pła​czę, łkam gło​ś no, ile tylko mam siły. – Ćśś – szep​cze mama. – Ćśś, bejbi. Tul. *** Wia​d ukt Bro​ad​me​adow. Za każ​d ym razem, gdy usi​łuję wyszu​kać go w gugielgra​fice, tra​fiam głów​n ie na foto​g ra​fie z tam​tego roku, gdy się zawa​lił – kil​ka​n a​ś cie lat temu, w tym samym roku, gdy w Kil​kenny odkryto grób pre​zy​d enc​kiego przodka. Jest piękny, musiało tu padać, bo kra​tow​n ice i czer​wone żura​wie lśnią od wil​g oci. Zasłu​g uje na lep​s ze zdję​cie. Nawet wyjeż​d ża​jąc z Dublina, kom​p let​n ie zroz​pa​czona, nie zapo​mnia​łam o przy​s ta​wie​n iu tabletu do szyby. – Zdję​cie – mówię gło​ś no i wycho​d zi ide​al​n ie, wygląda jakby dźwig eja​ku​lo​wał tęczą. *** – An buacha​ill beag. – An cú dubh. Popi​jam łyk drinka ener​g e​tycz​n ego, pró​b uję powta​rzać obce, chro​p o​wate słowa, prze​ciwko któ​rym zdają mi się bun​to​wać usta, język, zęby i wszystko. – Amas an buacha​ill beag an cú dubh. Odsłu​chuję samo​u czki irlandz​kiego: mówiony brzmi tajem​n i​czo, jak magiczne inkan​ta​cje. Pró​b uję zapi​s y​wać poszcze​g ólne słowa i odkry​wam, że pisow​n ia nie przy​p o​mina niczego, co znam. Idzie wyjąt​kowo opor​n ie, szybko męczą mi się ręce. Ana​li​zuję to wra​że​n ie, obra​cam je w gło​wie i w końcu odkry​wam, że nie jest to ból ani brak wprawy, jak myśla​łam wcze​ś niej, tylko fru​s tra​cja – ręce chcą pisy​wać szyb​-


ciej. W irlandz​kim naj​b ar​d ziej zło​ś ci mnie nie dziwna wymowa, tylko to, że nie jestem w sta​n ie skon​d en​s o​wać tych zdań, zapi​s ać skró​tami, do któ​rych jestem przy​zwy​cza​jona. Wzdy​cham poko​n ana i odchy​lam się na opar​cie krze​s ła. Nie ma innego wyj​ś cia: muszę się nauczyć pisy​wać całymi sło​wami. *** Sta​cja Port​ma​n ock. Z irlandz​kiego Port Mear​n óg. Port zna​czy „port”, to wie​dzia​łam nawet jako dziecko, dopiero póź​n iej dowie​d zia​łam się, że Mear​n óg ozna​cza świę​tego Mar​n o​cha, misjo​n a​rza przy​b y​łego tu w pią​tym wieku. Wyj​muję brą​zową torebkę, w którą zawi​n ę​łam popiah, odsu​wam papier i chru​pię posie​kane warzywa, pra​wie nie czu​jąc smaku. *** Mam czter​n a​ś cie i pół roku i odkąd opa​n o​wa​łam sztukę gry​wa​li​za​cji z samą sobą, ćwi​czę codzien​n ie przez godzinę. Słu​cham ske​czu saty​rycz​n ego Jamesa Car​linga, od czasu do czasu pau​zuję odtwa​rza​n ie, zapi​s uję to, co usły​s za​łam. Zmu​s zam się, by zapi​s y​wać wszystko sło​wami, nie skró​tami. Cza​s em pró​b uję zapi​s y​wać inne wypo​wie​d zi: wystą​p ie​n ia poli​ty​ków, mowy oko​licz​n o​ś ciowe, ale na razie to za trudne. Kilka mie​s ięcy temu przyj​rza​łam się swoim mizer​n ym postę​p om i uczci​wie przy​zna​łam, że przy takim podej​ś ciu prę​d zej opa​n uję sztukę szyb​kiego czy​ta​n ia niż rozu​mie​n ia obcego języka. Przy​p o​mi​n a​łam sobie o zale​g łych ćwi​cze​n iach w naj​d ziw​n iej​szych momen​tach (naj​czę​ś ciej gdy aku​rat nie mogłam się nimi zająć, na przy​kład w szkol​n ej łazience albo u kole​żanki, która z kon​s pi​ra​cyj​n ym uśmiesz​kiem pod​kra​dała rodzi​com likier Bailey's z barku), a potem zaczy​n a​łam gorącz​kowo grze​b ać w zebra​n ych tek​s tach. Czy​ta​łam gorącz​kowo, naj​czę​ś ciej bez zrozu​mie​n ia, byle tylko zapa​mię​tać te kilka słó​wek i móc sobie powie​d zieć, że nie zmar​n o​wa​łam kolej​nego dnia. W końcu, sfru​s tro​wana nikłymi postę​p ami, roz​ry​s o​wa​łam sobie ćwi​cze​n ia jako kom​b i​n a​cję celów i nagród. Spodo​b ał mi się efekt – ładna, schludna tabelka zda​wała się tchnąć pew​n o​ś cią sie​b ie, jakby nary​s o​wał ją ktoś, kto dobrze wie, co robi. Każdy z celów odpo​wia​d ał licz​b ie godzin, jaką zamie​rza​łam prze​zna​czyć na ćwi​cze​nia, i do każ​d ego z nich przy​p i​s ana została odpo​wied​n ia nagroda, na jaką zasłużę po jego osią​g nię​ciu. Po godzi​n ie ćwi​czeń nale​żała mi się prze​rwa na gra​n ie, po nabi​-


ciu czte​rech godzin – napój ener​g e​tyczny z yerba mate. Po dwu​d zie​s tu godzi​n ach mogłam popro​s ić mamę o pie​n ią​d ze na nowe ciu​chy i pójść do cen​trum han​d lo​wego. Potem odkry​łam, że zamiast mie​rzyć postęp w godzi​n ach, należy go mie​rzyć w tek​s tach. To jest trud​n iej​s ze i trwa dłu​żej, bo czę​s to muszę spraw​d zać różne wyrazy w słow​n i​kach. Ale upar​łam się. Prze​ry​wam na chwilę, gdy mama siada z lap​to​p em naprze​ciw mnie przy kuchen​nym stole. – Hej? Marta? Mam twój raport ze sql. – Mmm? – mru​czę apa​tycz​n ie, jak przy​s tało na nasto​latkę, a potem sia​d am pro​sto, tknięta straszną myślą. – OMG, coś zue? – Niee. – Mama spo​g ląda na mnie, prze​krzy​wia​jąc głowę, jakby patrzyła na jakieś zagad​kowe zja​wi​s ko. – Pani O'Con​n or mówi innie teras piszesz. Cojes, kof​fa​nie? Te wypra​co​fa​n ia… napi​s ane suowami. Wszy​s ko. Mil​czę. – Wszy​s ko, cyfry tesz. Nawet to. – Wska​zuje dłu​g im paznok​ciem zda​n ie: „Nie wytrzy​mał pre​s ji oto​cze​n ia.”, które jesz​cze mie​s iąc temu pew​n ie mia​łoby postać „N/wy3mał prsji”. – Co sie stało? – Nic – bur​czę nie​chęt​n ie, a potem, tknięta nagłą myślą, dodaję peł​n ymi sło​wami, tak jak to wcze​ś niej ćwi​czy​łam: – Nic się nie stało, mamo, po pro​s tu zro​b i​łam sobie mały eks​p e​ry​ment. Mama prze​krzy​wia głowę i patrzy na mnie badaw​czo, jakby chciała coś powie​dzieć, ale potem oznaj​mia tylko krótko: – Dopsz. – I wraca do swo​jego lap​topa. *** Sta​cja Sker​ries. Pamię​tam, że kie​d yś przy​je​cha​li​ś my tu na plażę w począt​kach grud​n ia. Alan, mój młod​s zy brat, bie​g ał po plaży, zbie​ra​jąc muszelki, aż w końcu za por​tem, na wyso​ko​ś ci Red Island, zna​lazł fokę. Mogła​b ym zamknąć oczy i wciąż ją zoba​czyć. *** Jest nie​d uża, nie więk​s za niż metr, i leży zupeł​n ie nie​ru​chomo, ale boki pokryte


cęt​ko​wa​n ym futrem uno​s zą się ryt​micz​n ie. Mama z całej siły musi przy​trzy​my​wać Alana, żeby jej nie dotknął. Drugą ręką pró​b uje wybrać numer poli​cji, tłu​ma​czy, że oni będą wie​d zieli, co zro​b ić. Obcho​d zę wokół nie​ru​chome ciałko, oglą​d am ze wszyst​kich stron. Jest chude, po bokach marsz​czą się fałdy luź​n ej skóry. Zupeł​n ie nie przy​p o​mina tłu​ś ciut​kich fok, które oglą​d a​łam w akwa​rium w Dubli​n ie. – Taka chuda… Omg, mamo, mosze ona umsze? Patrzę w wil​g otne, brą​zowe oczy. Mam pięt​n a​ś cie lat i cze​ka​n ie, aż mama znaj​dzie odpo​wiedni numer tele​fonu, nie leży w mojej natu​rze. – Idem do ryba​kuf! – wołam przez ramię i rzu​cam się bie​g iem przez plażę. Red Island jest w zasa​d zie pół​wy​s pem two​rzą​cym pół​n ocny falo​chron portu w Sker​ries. Nie muszę biec daleko, nie zdą​ży​łam się nawet porząd​n ie zdy​s zeć. Już po chwili widzę łodzie, kutry o kolo​ro​wych bur​tach, koły​s zące się na fali jak dzie​cinne zabawki. – Sorki… tojes, przprszm – wykrzy​kuję, pospiesz​n ie chwy​ta​jąc powie​trze. Potem dys​cy​p li​n uję się w ułamku sekundy, biorę głę​b oki oddech i pytam peł​n ymi sło​wami: – Prze​p ra​s zam, czy ma pan do sprze​d a​n ia jakieś ryby? Męż​czy​zna – star​s zy pan, prak​tycz​n ie łysy, ubrany w cie​p ły włócz​kowy swe​ter – pod​n osi wzrok znad sieci, widzę, że ma prze​raź​li​wie jasne oczy. – Ano – odpo​wiada po chwili. – Coś się znaj​d zie. Jakie to mają być ryby? Dla ilu osób? – Eee, wła​ś ci​wie.. – jąkam się z zakło​p o​ta​n iem. – To dla foki. Rybak nie odpo​wiada, ale wynu​rza się po chwili z kok​p itu z pla​s ti​kową siatką pełną rybich kor​p u​s ów. Oka​zuje się, że ma też coś lep​s zego od ryb – numer do Seana Woodlocka, miej​s co​wego koor​d y​n a​tora Irlandz​kiego Schro​n i​s ka dla Fok. Cze​ka​jąc na koor​d y​n a​tora, sia​d amy na plaży na kocu. Frank – wła​ś ci​ciel kutra – czę​s tuje nas gorącą her​b atą z ter​mosu. Jest nie​s łodka, ale czuję się tak pod​eks​cy​to​wana całą sytu​acją, że wypi​ła​b ym nawet wodę z portu. Od morza dmie zimny wiatr, aż drę​twieje twarz i na kość mar​zną ręce, ale ani Alan, ani ja nie ode​s zli​b y​ś my od foki choćby na krok. Frank zresztą zga​d za się z nami, mówi, że należy pil​n o​wać, by nikt jej nie skrzyw​d ził – ani psy, ani ludzie. Ostroż​n ie pod​s u​wamy jej kawa​łek dor​s zo​wej tuszki. Alan patrzy na to, wstrzy​mu​jąc oddech. Już zdą​żył wymy​ś lić foce imię: Bły​s ka​wica. – Co robić, żrą ryby, bestie. – Frank wyciąga z kie​s zeni małą, pła​s ką fajkę, a potem, widząc spoj​rze​n ie mamy, szybko chowa ją z powro​tem. – Rybacy gadają,


że trza je zacząć tępić. Nie dalej jak w zeszłym mie​s iącu stary Con​n or poka​zy​wał mi dwa​d zie​ś cia skrzy​n ek łoso​s ia, wszyst​kie sztuki poob​g ry​zane. Co robić, taka ich zbó​jecka natura. Żrą ryby, bestie, ale nie trza ich krzyw​d zić. – Frank znów zaczyna się roz​g lą​d ać za fajką. Mama czę​s tuje go gumą do żucia. – Kie​d yś ludzie wie​rzyli, że foki prze​p ro​wa​d zają na tam​ten świat dusze ryba​ków, któ​rzy zgi​n ęli na morzu – mówię do Alana. – Dla​tego nie pozwa​lali ich zabi​jać. – Ano. Były i inne bajdy. Gadali, że są takie foki, które gdy im się spodoba, zrzu​cają skórę i wycho​d zą na ląd jak ludzie. Róż​n ie się mówiło – że jako piękne dzie​wu​chy uwo​d zą ryba​ków, albo że wcho​d zą do pustych domów i robią tam porządki. Ale tak naprawdę cały czas są fokami, dla​tego zawsze potem wra​cają do morza. No, chyba że ktoś je oszuka. Bo, wie​cie, zda​rzało się, że rybak, który poko​chał taką dzie​wuszkę, znaj​d o​wał foczą skórę – wtedy cho​wał ją albo palił, żeby dziew​czyna już nie miała wyj​ś cia, musiała z nim zostać. – Sel​kie – mówię z namasz​cze​n iem. – Tak je nazy​wali. Od szkoc​kiego selich. – Ano – potwier​d za Frank, patrząc na mnie uważ​n ie. – To głu​p ie, tak dać się podejść – kon​klu​d uję, patrząc, jak foka obwą​chuje rybę i powoli, led​wie zauwa​żal​n ie unosi głowę. – Gdy​b ym ja była sel​kie, zawsze wie​d zia​ła​b ym, gdzie jest moja skóra. Nosi​ła​b ym ją przy sobie. – Słusz​n ie – zga​d za się Frank. – Tak trza robić. *** Sta​cja Bal​b rig​g an. Nazwa podobno pocho​d zi od Baile Bre​a cain, czyli „mia​s to Bre​cana”; Bre​can to popu​larne śre​d nio​wieczne imię. Nie​któ​rzy jed​n ak dopa​trują się w tym nawią​za​n ia do rzeki Brac​ken i uwa​żają, że nazwa może pocho​d zić od breicín, „mały pstrąg”. Inni podobno wywo​d zą ją od Baile Brigín, „mia​s to małych wzgórz”, i uwa​żają, że wzięła się od ota​cza​ją​cych miej​s co​wość niskich pagór​ków. (Moim zda​niem to też ety​mo​lo​g ia ludowa; wer​s ja z mia​s tem Bre​cana jest bar​d ziej praw​d o​p o​dobna, skoro rzeka nazywa się tak samo). Nie​za​leż​n ie od inter​p re​ta​cji, miesz​kańcy są bar​d zo dumni z budynku swo​jego dworca – jest jed​n ym z naj​mniej​s zych na tej linii, ale twier​d zą, że wygląda znacz​n ie ład​n iej od dworca w pobli​s kim Mala​h ide. Zawsze gdy tędy prze​jeż​d żam, na powrót je porów​n uję i pró​b uję oce​n ić. ***


Mam dwa​d zie​ś cia dwa lata. Po ukoń​cze​n iu stu​d iów pierw​s zego stop​n ia na kie​runku Lin​g wi​s tyka Ogólna zdaję egza​miny na Mię​d zy​n a​ro​d owe Pody​p lo​mowe Stu​dium Tłu​ma​czeń Pisem​n ych i Ust​n ych w Tri​n ity Col​lege. Żeby to uczcić, piję do upa​d łego w barze Mother Reilly's na Patrick Street. Kom​p let​n ie zalana, wstaję z miej​s ca, przy​trzy​mu​jąc się blatu, i z uczu​ciem śpie​wam Mo Ghile Mear, co przy​n osi mi okla​s ki sali i wię​cej kufli piwa, niż jestem w sta​n ie wypić. A potem ląduję w łóżku z Lia​mem, który uczył się w gael​scoil i głów​n ie dla​tego zgo​d zi​łam się z nim cho​d zić. W ciem​n ym pokoju Liam zrywa ze mnie ciu​chy, w przy​p ły​wie pijac​kiego roman​ty​zmu prze​cho​d zi na irlandz​kie czu​ło​ś ci. Jestem zachwy​cona i z zapa​łem nad​s ta​wiam twarz do poca​łun​ków. Liam prze​s uwa ustami po mojej szyi, nie prze​s taje szep​tać; czuję, że skóra mrowi mi przy​jem​n ie, roz​g rzana alko​h o​lem, ale gdy docho​d zi do „a ghrá ”, nagle sztyw​n ieję z prze​ra​że​n ia, bo z nie​u chronną pew​n o​ś cią prze​czu​wam się, co powie dalej. Przy „a rún” zry​wam się z pod​łogi, gdy dodaje „mo chroí” jestem już na nogach. Poty​ka​jąc się o leżące wokół graty, beł​ko​czę coś nie​s kład​n ie, że to nie jego wina, tylko moja. Zbie​g am po scho​d ach i wypa​d am na mokrą ulicę, ubie​ra​jąc się w biegu. *** Sta​cja Gor​man​s ton. Tym razem irlandzka nazwa jest now​s za niż angiel​s ka. Rinn Mhic Ghormáin zna​czy tyle co „przy​lą​d ek Gor​mana”. Gdy się o tym dowie​d zia​łam, byłam zawie​d ziona. Na pero​n ie stoi męż​czy​zna w zie​lo​n ej kurtce i kra​cia​s tym sza​liku, z lor​n etką na szyi. Cie​kawe, czy przy​je​chał obser​wo​wać ber​n i​kle. Cie​kawe, czy coś zoba​czył. *** Już na pierw​s zych zaję​ciach z tłu​ma​czeń ust​n ych spo​tyka mnie nie​s po​d zianka: wszystko trzeba pisać ręcz​n ie. Stu​d enci posłusz​n ie notują słowa mówcy, gorącz​kowo ści​b o​ląc rysi​kami po table​tach. Z początku spo​d zie​wam się, że noto​wa​n ie w net​s pe​aku da mi prze​wagę, jak to było w szkole, ale tak wcale się nie dzieje. Piszę naj​s zyb​ciej, jak potra​fię, ale i tak nie nadą​żam za gło​s em spi​kera, wciąż opusz​czam za dużo tek​s tu.


Któ​re​g oś dnia zaglą​d am przez ramię Darli, która jest naj​lep​s za z grupy, i widzę, że używa zupeł​n ie dziw​n ych sym​b oli. Jej tablet pokry​wają dziwne rów​n a​n ia nie​przy​p o​mi​n a​jące słów, nie​mal mate​ma​tyczne, jakby pisała szy​frem. Po raz kolejny mam wra​że​n ie, że patrzę na zaklę​cia albo kaba​li​s tyczne znaki. ![Krejzolka_Chodorowska_html_5ab6dac5.gif1] = OK. Sw ![Krejzolka_Chodorowska_html_112bf46a.gif1] → C

on

base ○, gv

ts

, eco sts ≠ *mate​rial {::}.* Szwe​cja pra​g nie podzię​ko​wać komi​sji za spo​rzą​d ze​n ie raportu, tak, to zapa​mię​ta​łam (patrzę do swo​ich nota​tek Szw​cja dziex Komisj – bdb rprt), ale następna część kom​p let​n ie nic mi nie mówi. „Wspólna baza dys​ku​s ji?”. Nie baza, pod​p o​wiada głos w gło​wie, mówi się „pod​s tawa”. „eco sts”, to pew​n ie „eko​n o​mi​ś ci”, ale prze​kre​ś lony znak rów​n o​ś ci zupeł​n ie z niczym mi się nie koja​rzy. Nie dostar​cza mate​ria​łów? Nie jest mate​ria​łem? Dla​czego pod​kre​ś lone? Że niby ważny mate​riał? Że jest go dużo? Poko​n ana zer​kam na tablet sie​d zą​cego z dru​g iej strony Seana. Ach, oczy​wi​ś cie „tylko mate​riał”. Raport nie tylko dostar​cza naszej komi​sji pod​stawy do dys​ku​sji, ale także zapew​n ia rzą​d owi i eko​n o​mi​stom wiele war​to​ścio​wego mate​riału. Darla pod​n osi w końcu głowę i widzi, na co patrzę. – Musisz mieć całe zda​n ie w gło​wie. Notatki to tylko taka pro​teza, która pozwoli ci je szybko przy​wo​łać – wyja​ś nia, widząc mój zdzi​wiony wzrok. – Zapi​s u​jesz idee, nie słowa – dodaje. Zapa​mię​tuję to dobrze. *** Sta​cja Lay​town. Samotny jed​n o​p ię​trowy budy​n ek z połowy dzie​więt​n a​s tego wieku. Nazwa tej wsi nie ma irlandz​kiej wer​s ji, po irlandzku nazy​wała się Inse, co zna​czy „wyspa na rzece”. *** Jest dzi​s iaj rano i wyniki egza​mi​n ów na koniec roku są dużo gor​s ze, niż się spo​-


dzie​wa​łam. – Pro​s zę usiąść. Sia​d am. – Sta​rała się pani o trzy cer​ty​fi​ka​cje: A na język angiel​s ki i podwójne B na pol​ski i irlandzki? Kiwam głową. Nie mogę odpo​wie​d zieć na głos, bo już przed wej​ś ciem do gabi​netu pro​d zie​kana odru​chowo wstrzy​ma​łam oddech, jak​b ym miała wsko​czyć do głę​bo​kiej wody. – A to język aktywny, prze​waż​n ie zakłada się zatem, że zara​zem język ojczy​s ty kan​d y​d ata. Ina​czej mówiąc, język, który u wykształ​co​n ych użyt​kow​n i​ków obcego języka wywo​łuje wra​że​n ie natu​ral​n o​ś ci. B to język na pozio​mie nie​mal rodzi​mym, ale jed​n ak nie cał​kiem… oczy​wi​ś cie nie ma tu ści​s łych gra​n ic, może to obej​mo​wać bar​dzo duże spek​trum umie​jęt​n o​ś ci. Kiwam głową, choć w żołądku rośnie mi lodo​wata kula. Pro​d zie​kan mówi rze​czy oczy​wi​s te, to nie może dobrze wró​żyć. – Wszy​s cy stu​d enci mają jakieś plamki ślepe, nie rozu​mieją, na przy​kład, regio​nal​n ych warian​tów wymowy, nie​któ​rych reje​s trów czy tema​tyk… Pani nie. Testy kom​p e​ten​cyjne potwier​d zają to cał​ko​wi​cie: nie ma takiego słowa, które mogłoby panią zmy​lić w irlandz​kim, pol​s kim czy angiel​s kim. Pani rozu​mie abso​lut​n ie wszystko. Patrzę wycze​ku​jąco, pro​d zie​kan nie zro​b iłby tak dłu​g iego wstępu tylko po to, żeby pochwa​lić moje zdol​n o​ś ci. – Pro​b lem zaczyna się gdzie indziej. Wyniki z testów są na wyma​g a​n ym pozio​mie. A jed​n ak… tłu​ma​cząc na wszyst​kie te języki, używa pani dziw​n ych sfor​mu​ło​wań i nie​ty​p o​wych fraz. Kal​kuje pani zwroty, tak jakby każdy z nich w każ​d ej chwili wal​czył z pozo​s ta​łymi o prze​wagę. Odru​chowo korzy​s ta pani z tak zwa​n ych „fał​s zy​wych przy​ja​ciół” – i co gor​s za, spra​wia pani wra​że​n ie, jakby czę​s to nie rozu​miała róż​n ic w ich odcie​n iach zna​cze​n io​wych. Na rodzi​mym użyt​kow​n iku spra​wia to wra​że​n ie nie​n a​tu​ral​n o​ś ci. Do tego robi pani w angiel​s kim błędy orto​g ra​ficzne, na tym pozio​mie nauki to już nie​d o​p usz​czalne. Zasty​g am i nagle robi mi się lodo​wato zimno, jakby wybie​g ła nago na plac przed głów​n ym wej​ś ciem i stała tam, pokryta gęsią skórką. Pro​d zie​kan tym​cza​s em wymie​rza sta​ran​n ie i zadaje osta​teczny cios. – Mówi pani bie​g le w trzech języ​kach, ale w żad​n ym na wyma​g a​n ym pozio​mie. Chyba wie pani, co to ozna​cza?


*** – Nie​p rawda! – szep​czę wście​kle. Nie jestem nie​le​g alną emi​g rantką, prze​cież uro​d zi​łam się tutaj. Nie jestem nie​p i​śmienna. I cokol​wiek by to zna​czyło… – Nie jestem alin​g walna! – powta​rzam, a potem zry​wam się z miej​s ca i szarp​n ię​ciem otwie​ram okno. Ponad barierką oddzie​la​jącą tory, ponad rzeką, patrzę na małe domki i białe silosy w por​cie. Nie zwa​ża​jąc na zbli​ża​jące się cha​rak​te​ry​s tyczne sta​lowe kra​tow​n ice ogra​d za​jące wia​d ukt Boyne, wywie​s zam się naj​d a​lej, jak potra​fię, i wrzesz​czę z całych sił: – Twoja stara jest alin​g walna, ty dupku! Z furią opa​d am na sie​d ze​n ie. Naubli​żaw​s zy auto​rowi The English Ker​n el i swo​jemu pro​d zie​ka​n owi, czuję się lepiej, ale wciąż pozo​s taje jeden pro​b lem. Wciąż nie wiem, w jaki spo​s ób im dowieść, jak bar​d zo się mylą. *** Jest dziś w połu​d nie. – Naprawdę pro​d zie​kan tak panią nazwał? Użył tego słowa? Nasz opie​kun roku, dok​tor Mitul Jen​s en, nosi oku​lary w dru​cia​n ych opraw​kach – nie​zwy​kłe w cza​s ach, gdy zabieg korek​cji wzroku kosz​tuje tyle, ile dobra para szkieł dzie​s ięć lat temu. Bez prze​rwy się nimi bawi, prze​s uwa w górę, popra​wia zausz​n iki, prze​krzy​wia na bok. Pod​czas egza​mi​n ów ma zwy​czaj przy​trzy​my​wać je pal​cem i zsu​wać lekko po usły​s ze​n iu każ​d ej błęd​n ej odpo​wie​d zi; plotka głosi, że oblewa dopiero wtedy, gdy spadną mu na pod​łogę. – Powie​d ział, że żaden alin​g walny stu​d ent nie dotrwał do dru​g iego roku – potwier​d zam. Jen​s en wkłada pal​cem po mostek oku​la​rów i zaci​s ka je na nasa​d zie nosa, jakby bolała go głowa. – Co to zna​czy, panie dok​to​rze? – Zwy​cza​jowo mówi się, że język typu A to język rodzimy tłu​ma​cza – odpo​wiada bar​d zo powoli. – Kie​d yś mówiło się, że czło​wiek alin​g walny to taki, który nie posiada rodzi​mego języka. Ale trzeba pamię​tać, że brak kate​g o​rii A nie ozna​cza braku języka… tylko brak zdol​n o​ś ci do wyko​n y​wa​n ia tłu​ma​czeń na pew​n ym pozio​mie. Poza tym pro​s zę pamię​tać, że zdol​n ość wyra​ża​n ia się w obcym języku nie ozna​cza auto​ma​tycz​n ie kla​s y​fi​ka​cji A. To tylko nie​zbędna pod​s tawa do uzy​s ka​n ia tych


zdol​n o​ś ci. – Zrywa się, zaczyna spa​ce​ro​wać po pokoju. – To absur​d alne. Jak można nie mieć rodzi​mego języka? Oczy​wi​ś cie, że pani go ma, wszy​s cy go mamy. Jestem kom​p let​n ie zdez​o ​rien​to​wana, ale dok​tor Jen​s en dopiero się roz​kręca. – Nie jest pani alin​g walna. Dosko​n ale łączy pani sym​b ole… ma pani nie​zwy​kle pla​s tyczny umysł. Ow​s zem, daje się dostrzec pewne braki we wszyst​kich języ​kach, ale… Kto w ogóle ma prawo nazwać tak innego czło​wieka?! – wybu​cha nie​s po​d zie​wa​n ie. – Nawet jeśli mie​s za pani kody języ​kowe, to czy jest to toż​s ame z alin​g wal​no​ś cią? To nie zna​czy, że nie ma pani rodzi​mego języka – to zna​czy, że nie kon​tro​luje pani swo​jego bilin​g wal​n ego prze​łącz​n ika! Być może w ten spo​s ób kształ​tuje się nowy język. – Prze​cha​d za się po gabi​n e​cie. – To naj​g or​s za obe​lga, jaką można obrzu​cić tłu​ma​cza. Powinno się odejść od tego obrzy​d li​wego słowa. – Jest wyraź​nie wzbu​rzony, bar​d ziej niż można by się spo​d zie​wać. – A jak pan by to okre​ś lił, panie dok​to​rze? – Że żaden, hmmm… z uży​wa​n ych przez panią języ​ków nie jest dosta​tecz​n ie ela​s tyczny, by umoż​li​wić pracę w cha​rak​te​rze tłu​ma​cza. – Dzię​kuję. Bar​d zo pod​n iósł mnie pan na duchu. Dok​tor Jen​s en sięga do oku​la​rów, ale nie zsuwa ich o mili​metr, tylko zdej​muje i zamyka w ręku. Cał​kiem nie​s po​d zie​wa​n ie widzę go z odkrytą twa​rzą, po raz pierw​szy w życiu, i nie wiem, co o tym myśleć. Po dłuż​s zej chwili sta​wiam ostrożną tezę, że wygląda mło​d ziej. – Co by pan dora​d zał? – pytam pokor​n iej. Dok​tor Jen​s en, któ​remu tak nie​s po​d zie​wa​n ie prze​rwa​łam tyradę, potrze​b uje chwili, by się pozbie​rać. – Pro​s zę dać sobie spo​kój z jed​n ym języ​kiem B – mówi w końcu. – Co to było? Irlandzki, tak? Niech się pani skupi się na roz​wi​n ię​ciu któ​re​g oś z pozo​s ta​łych do poziomu A, może angiel​s kiego, skoro to od początku było pani zamia​rem. Pro​s zę do mnie wró​cić, gdy już podej​mie pani decy​zję. Bar​d zo nie podoba mi się to, co mówi, ale w inny spo​s ób. Znów czuję się jak dziecko, ale tym razem ojcow​s ka postać nie mówi „jesteś głu​p ia”, a raczej „jedz mar​chewkę”. Wie​d ziona nie​s po​d zie​wa​n ym kapry​s em, jakby zakła​d a​jąc, że poni​że​n ie, któ​rego dozna​łam od pro​d zie​kana, nadaje mi jakieś szcze​g ólne prawa, sto​jąc już w drzwiach, zadaję nie​p raw​d o​p o​d ob​n ie bez​czelne pyta​n ie: – A jaki jest pana pierw​s zy język, dok​to​rze? Dok​tor Jen​s en wkłada oku​lary i nie odpo​wiada.


*** Jest teraz. Wycho​d zę na ulicę z dworca Dun​leer, kiedy w kie​s zeni wibruje mi tele​fon. U dołu na ekra​n ie miga wia​d o​mość od mamy. Powo, koff, kdy bdsz u mn irl? zrbm brow​n is. Patrzę na tele​fon i czuję się, jakby z góry ode​rwał się kawa​łek oło​wia​n ego nieba i z roz​ma​chem wyrżnął mnie w głowę, aż przed oczami wybu​chają gorące kropki. Po jakimś cza​s ie dociera do mnie, że sie​d zę na dwor​co​wej ławce i szybko mru​gam powie​kami. Nie mam poję​cia, jak długo to trwało, praw​d o​p o​d ob​n ie kilka sekund, choć mam wra​że​n ie, że sie​d zę tu od wczo​raj. Gorącz​kowo wyszar​p uję z torby tablet, kładę na kola​n ach, loguję się na konto uczelni, prze​cho​d zę do kwe​stio​n a​riu​s za oso​b o​wego. Wyświe​tlam tabelę języ​kową, odnaj​d uję w niej komórkę opi​s aną jako „język rodzimy”, zazna​czam całą. Palce przez chwilę zawi​s ają nad kla​wi​s zem „usuń”, a potem komórkę wypeł​n ia biała plama, w któ​rej zde​cy​d o​wa​n ymi ruchami wpi​s uję jedno nowe słowo. Zamy​kam stronę uczelni, odpa​lam stronę kolei i kupuję nowy bilet. Na dwo​rzec Dublin Conolly. *** Zama​s zy​s tym kro​kiem wcho​d zę na teren kam​p usu, sunę przed sie​b ie jak burza, jak​b ym się bała, że ktoś spró​b uje mnie zatrzy​mać i że naj​p raw​d o​p o​d ob​n iej będą to moje wła​s ne wąt​p li​wo​ś ci. Bie​g iem poko​n uję kilka kon​d y​g na​cji, wci​n am się w kolejkę stu​d en​tów, nie dając im czasu na nic wię​cej niż słaby pro​test, po czym zdy​s zana ciężko sia​d am na krze​ś le naprze​ciw Mitula Jen​s ena. Ewi​d ent​n ie nie spo​d zie​wał się mnie tutaj tak szybko, ale dosko​n ale nad sobą panuje, bo pra​wie nie wygląda na zasko​czo​n ego. Spo​koj​n ym ruchem wywo​łuje coś na swoim ekra​n ie, praw​d o​p o​d ob​n ie jest to moja karta. Prze​b iega ją wzro​kiem. Wygląda na zasko​czo​n ego. – Dobrze, że nie przej​muje się już pani tymi bez​s en​s ow​n ymi uwa​g ami na temat alin​g wi​zmu – mówi zakło​p o​tany. – Jed​n ak oba​wiam się, że nie prze​wi​d u​jemy tłu​ma​czeń w tym kie​runku. Net​s peak to prze​cież nie język… – dodaje odru​chowo, ale


urywa nagle, jakby zaże​n o​wany tym, co powie​d ział. – W takim razie jestem alin​g walna. – Słu​cham? – To mój pierw​s zy język. Mój język rodzimy. Moja kate​g o​ria A. Pro​s zę posłu​chać: założę się, że potra​fię bez​b łęd​n ie tłu​ma​czyć na niego z każ​d ego języka. Chce pan spraw​d zić? – Odchy​lam głowę, jak​b ym chciała na niego spoj​rzeć z góry. Jest kom​p let​n ie zbity z tropu. – Oba​wiam się, że nie mam kom​p e​ten​cji, by oce​n ić… – No dalej, panie dok​to​rze. Pro​s zę coś powie​d zieć. – Jestem małym czaj​n icz​kiem! – wypala Jen​s en. – No nie, panie dok​to​rze, to żadne wyzwa​n ie. Coś dłuż​s zego – wzdy​cham znie​cier​p li​wiona. – Ten język w for​mie pisem​n ej pozwala na mak​s y​malne skon​d en​s o​wa​nie tre​ś ci, po to został wyna​le​ziony. Niech pan spró​b uje jesz​cze raz. Wykła​d owca mie​rzy mnie wzro​kiem peł​n ym namy​s łu, a potem wyrzuca z sie​b ie na jed​n ym odde​chu: – „Czy ja tak powiem tak mój kwie​cie gór​s ki i naj​p ierw obję​łam go ramio​n ami tak i przy​cią​g nę​łam go w dół ku sobie tak że mógł uczuć moje piersi pach​n ące tak a serce biło mu jak sza​lone i tak powie​d zia​łam tak chcę tak!”. Pochy​lam się nad table​tem i szybko wpi​s uję: On ? czy powim t, ja objłm​p o​ciąg dół, m/pierś pachn, on/3 biło bmocn, ja mow OKx3 chc! Dok​tor Jen​s en prze​b iega tekst wzro​kiem. – To dość… impo​n u​jące – przy​znaje nie​chęt​n ie. – Ale chyba muszę zakwe​s tio​no​wać przy​d at​n ość tego kie​runku tłu​ma​cze​n ia. To zna​czy, nawet jeśli rze​czy​wi​ś cie ist​n ieją ludzie, któ​rzy posłu​g ują się net​s pe​akiem jako pierw​s zym języ​kiem… Tym samym wła​ś nie wyar​ty​ku​ło​wał moje wła​s ne wąt​p li​wo​ś ci, przed któ​rymi ucie​ka​łam bie​g iem aż do drzwi jego gabi​n etu. Kudos, panie dok​to​rze, bdob, de er. – …to wszy​s cy ci ludzie i tak bier​n ie rozu​mieją zwy​kły angiel​s ki – koń​czę zre​zy​gno​wana, czu​jąc, że ucho​d zi ze mnie powie​trze. – Prze​p ra​s zam. Pew​n ie zawsze mogę tłu​ma​czyć z net​s pe​aku na jakiś inny język, jeśli się pod​s zkolę, ale nie może to być moja pod​s ta​wowa spe​cja​li​za​cja. Chyba po pro​s tu sko​rzy​s tam z pana rady. – A przy​s zła tu pani… – oczy dok​tora Jen​s ena zami​g o​tały zza rze​ko​mych zeró​wek – …żeby się pochwa​lić swoim odkry​ciem?


– Nie. To zna​czy… Nie wiem. Chyba tak. – Powoli dociera do mnie, jak to musiało wyglą​d ać. Z aro​g an​cji, z jaką wtar​g nę​łam do gabi​n etu, zostały zale​d ​wie smętne resztki. – Pójdę już sobie. Jest kolejka. Przy drzwiach zatrzy​muje mnie głos opie​kuna. – Kon​kani. – Słu​cham? – Mój pierw​s zy język. Poprzed​n io pani o to spy​tała. Kiedy byłem w pani wieku, sta​ra​łem się o podwójną cer​ty​fi​ka​cję A, na angiel​s ki i kon​kani. No, niech pani tak nie patrzy. Fak​tycz​n ie byłem strasz​n ie ambitny. – I udało się? – A jak pani myśli? – Hmm… nie? – ryzy​kuję, zer​ka​jąc spod oka. – Nie udało, w każ​d ym razie nie do końca. A na angiel​s ki dosta​łem bez pro​blemu, a kon​kani, jak się oka​zało, led​wie wycią​g ną​łem na słabe C. Widzi pani, w ten spo​s ób odkry​łem coś, co powi​n ie​n em wie​d zieć wcze​ś niej, to zna​czy, że nie wystar​czy mieć matki, która cza​s em mówiła do nas w tym języku, żeby spra​wiać wra​że​n ie rodzi​mego użyt​kow​n ika. Trzeba go uży​wać, dużo, czę​s to, w róż​n ych sytu​acjach, czy​tać, pisać, ćwi​czyć uży​cie róż​n ych reje​s trów. Wie pani, że więk​s zość rodzi​mych użyt​kow​n i​ków spoza branży w ogóle nie prze​s złaby naszych testów? – I co pan zro​b ił? – Jedyną roz​s ądną rzecz: odpu​ś ci​łem jedno A i popra​co​wa​łem nad sobą, by opa​n o​wać jeden ze swo​ich języ​ków przy​n aj​mniej na B. – A teraz ma pan trzy A. Dok​tor Jen​s en patrzy mi pro​s to w oczy, bez oku​la​rów. – Tak. – Prze​p ra​s zam. To było bez​czelne. – Było, ale pro​s zę nie prze​p ra​s zać. Chce pani teraz zała​twić for​mal​n o​ś ci? Można to zro​b ić od razu. Gdyby coś było nie​ja​s ne, pro​s zę pytać. – Jen​s en pochyla się nad ekra​n em i nie uno​s ząc wzroku, dodaje: – I pro​s zę nie przej​mo​wać się kolejką. *** Mam trzy​d zie​ś ci sześć lat, gdy zostaję powo​łana w cha​rak​te​rze bie​g łego przez Cen​tralny Sąd Karny. Pięć mie​s ięcy póź​n iej moja opi​n ia przy​czy​n ia się do ska​za​n ia Wil​liama Gar​d ensa za mor​d er​s two jego sio​s trze​n icy Annie Mur​p hy. Drobne róż​n ice


w idio​lek​tach net​s pe​aku pozwa​lały przy​p usz​czać, że to on, już po śmierci dziew​czyny, zalo​g o​wał się na jej konta w ser​wi​s ach spo​łecz​n o​ś cio​wych i umie​ś cił na nim kilka wia​d o​mo​ś ci, by zmy​lić ślady. Wil​liam przy​znaje się do winy. Piszą o tym na głów​n ej stro​n ie „Irish Inde​p en​dent". *** Cztery dni póź​n iej moja córka Liddy obru​s za się, gdy upo​mi​n am ją, że ma odpi​sy​wać na twe​ety ojca. – Twe​ety taty są takie, no, za dłu​g ie, wiesz? – krzywi się odru​chowo. – Używa prze​cin​ków i dużych liter, w ogóle, i chce, żebym ja tak robiła. Zawsze chce, żebym pisała wszyst​kie litery, mówi, że głowa go boli od odcy​fro​wa​n ia tych „krza​ków”. – Zazna​cza cudzy​s łowy pal​cami w powie​trzu. Z wes​tchnie​n iem odry​wam wzrok od ekranu. – Liddy, potra​fisz napi​s ać wypra​co​wa​n ie o waka​cjach na mak​s y​malną ocenę. Dosta​łaś nagrodę lite​racką „Wia​d o​mo​ś ci Gal​lo​way”. Nie możesz napi​s ać porząd​nego twe​eta do taty? Liddy prze​wraca oczami. – Ale twe​ety to nie jest pisa​n ie – odpo​wiada zde​g u​s to​wana. Prze​wraca oczami, widząc moją minę, jakby musiała mi tłu​ma​czyć rze​czy oczy​wi​s te. – Twe​eto​wa​n ie to, no wiesz, roz​ma​wia​n ie. Kiedy mówimy, nie myśli się nad każ​d ym sło​wem, prawda? Nie można się za bar​d zo sta​rać, wtedy roz​mowa się nie klei. Słu​chawka, którą ma na uchu, migo​cze ostrze​g aw​czo i ratuje mnie od udzie​le​n ia odpo​wie​d zi. Bar​d zo dobrze, bo nie znaj​d uję mądrej. – Ooo, hej, Karen. Liddy opo​wiada kole​żance coś o ostat​n im odcinku serialu i wiem, że mam ją z głowy na dobre kilka minut. Spo​g lą​d am na arty​kuł na ekra​n ie, nad któ​rym pra​cuję od dwóch tygo​d ni, prze​b ie​g am wzro​kiem czo​łówkę: Wygląda na to, że ubo​le​wa​jąc nad upad​kiem języka, spo​g lą​d amy na zagad​nie​n ie z nie​wła​ści​wej strony. Może miarą umie​jęt​n o​ści języ​ko​wych nie jest bie​głość w for​mu​ło​wa​n iu popraw​n ych zdań, zgod​n ych z regu​łami gra​ma​tyk pre​skryp​tyw​n ych, ale umie​jęt​n ość dosto​so​wa​n ia reje​stru do kon​tek​stu sytu​a cyj​nego?


Prze​s u​wam rękę, by zje​chać niżej. Zawsze zda​wa​li​śmy sobie sprawę, że komu​n i​ka​cja jest ogra​n i​czona swoim uwa​run​ko​wa​n iem spo​łecz​n ym. Mey (2006:53; w: Haugh, 2010) twier​d zi jed​n ak, że kon​tekst spo​łeczny nie tylko ogra​n i​cza uży​cie języka, ale sam jest two​rzony poprzez spo​sób jego uży​cia; tym spo​so​b em normy spo​łeczne zostają usta​n o​wione/potwier​d zone poprzez akt uży​cia języka. Powoli, z namy​s łem, dokań​czam ostatni aka​p it. Czas poka​zał, że nie musimy się oba​wiać nadej​ścia całego poko​le​n ia nie​p o​tra​fią​cego posłu​g i​wać się nor​mal​n ym angiel​skim. Bada​n ia wyka​zały, iż osoby bie​g le posłu​g u​jące się net​spe​a kiem mają z reguły zwięk​szoną świa​d o​mość języ​kową – korzy​sta​jąc z dia​lektu o tak róż​n ej for​mie ust​n ej i pisem​n ej, siłą rze​czy oswa​jamy się z ist​n ie​n iem alter​n a​tyw​n ych pisowni. Naro​d ziny i roz​wój net​spe​a ku to nic innego jak mani​fe​sta​cja nie​u sta​ją​cej ludz​kiej kre​a tyw​n o​ści języ​ko​wej. A zatem nie kata​strofa, lecz ewo​lu​cja. – Mamo, wycho​d zę do mia​s ta – woła Liddy, wyłą​cza​jąc na chwilę słu​chawkę. Pospiesz​n ie chwyta torebkę zosta​wioną na krze​ś le. – No, aha, papa, buzi, Karen – dodaje już w biegu. – Dzienx. Lof​f​cię. – A ja? Co ze mną? – pytam żar​to​b li​wie, opie​ra​jąc ręce na bio​d rach. Liddy jest jesz​cze w tym wieku, kiedy oka​zy​wa​n ie uczuć rodzi​com nie sta​n owi cał​kiem nie​d o​pusz​czal​n ego obcia​chu. W zasa​d zie stoi już jedną nogą za tą gra​n icą, ale dziś naj​wy​raź​n iej jest mój szczę​ś liwy dzień, bo córka zawraca w przed​s ionku, pod​b iega i całuje mnie w poli​czek. – I cie​b ie też kocham, mamo.


Ste​fan Darda

Nika Opo​wia​d a​n ie pocho​d zi z anto​lo​g ii Opo​wiem ci mroczną histo​rię wyda​n ej nakł​d em Vide​o graf SA


1. Minęło tro​chę czasu, zanim moi rodzice przy​zwy​cza​ili się do miesz​ka​n ia w czte​ro​p ię​tro​wym, zbu​d o​wa​n ym z beto​n o​wych płyt bloku. Na początku nie mogli przy​wyk​n ąć, że mogą być na bie​żąco z życiem sąsia​d ów, zarówno tych z góry, jak rów​nież tych miesz​ka​ją​cych poni​żej. Ojciec narze​kał, że budzą go, nawet jak cho​d zą w nocy do toa​lety, a mama zwy​kle wtedy uśmie​chała się nie​znacz​n ie i doda​wała, iż jej prze​s zka​d zają tro​chę inne nocne odgłosy. Rumie​n iła się wtedy lekko i zer​kała na mnie ukrad​kiem, by spraw​d zić, czy przy​p ad​kiem nie powie​d ziała zbyt wiele. Dawało mi to do myśle​n ia, ale nie mia​łem poję​cia, o co jej może cho​d zić. W Ustrzy​kach Dol​nych zamiesz​ka​li​ś my w poło​wie tysiąc dzie​więć​s et osiem​d zie​s ią​tego trze​ciego roku, kiedy mia​łem nie​całe dzie​s ięć lat, i sporo jesz​cze wody miało upły​n ąć w Str​wiążu, zanim kole​d zy z podwórka roz​s ze​rzyli nieco moje hory​zonty i przy​czy​n ili się do zro​zu​mie​n ia tajem​n i​czych spoj​rzeń mamy. Rodzice mogli uty​s ki​wać jedy​n ie na sąsia​d ów z dołu i góry, ponie​waż ich pokój — narożny w bloku — gra​n i​czył przez ściany tylko z naszą kuch​n ią i małym poko​ikiem, w któ​rym spa​łem. Chyba przez długi czas nie zorien​to​wali się, że wiem o wszyst​kim, co dzieje się w ich sypialni; być może zdali sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy kilka lat póź​n iej zaczęły mnie nękać kosz​mary i kiedy w miarę spo​koj​n ie prze​s pana przeze mnie noc była czymś naprawdę wyjąt​ko​wym. Acała histo​ria zaczęła się w przed​d zień moich jede​n a​s tych uro​d zin. Wcze​s nym ran​kiem, dzie​więt​n a​s tego listo​p ada tysiąc dzie​więć​s et osiem​d zie​sią​tego czwar​tego roku, obu​d ził mnie dzwo​n ek tele​fonu. Nie​d awno zamon​to​wany, wiszący w kory​ta​rzu i odzy​wa​jący się prze​n i​kli​wym sygna​łem apa​rat wciąż był rzadko uży​waną przez rodzi​ców nowo​ś cią. Dzwo​n ili gdzieś raczej spo​ra​d ycz​n ie. Prze​waż​n ie do wujka Mariana, do Nowej Żer​n icy (nie licząc soł​tysa, był on jedy​n ym posia​d a​czem tele​fonu w wio​s ce) i zazwy​czaj bez jakiejś poważ​n ej potrzeby — ot, żeby zapy​tać, co tam nowego, zapo​wie​d zieć wizytę lub dowie​d zieć się, czy aby nowy wła​ś ci​ciel naszego sta​rego domu dobrze gospo​da​rzy. Z nami też z rzadka kon​tak​to​wano się tele​fo​n icz​n ie — cza​s em był to ktoś z pracy mamy lub ojca, ale w czte​rech przy​p ad​kach na pięć można się było spo​d zie​wać w słu​chawce tubal​n ego głosu wujka, który zapo​wia​d ał, że razem z ciotką Gra​żyną i Niką przy​jadą do nas w nie​d zielę, potrze​b o​wał kon​s ul​ta​cji z mamą w spra​wie zdro​wot​n ej, więc tele​fo​n o​wał w imie​n iu swoim lub kogoś z sąsia​d ów, a cza​s em


chciał sobie po pro​s tu poga​d ać z sio​s trą albo szwa​g rem. Za oknem dopiero dniało i rodzice chyba jesz​cze spali, ponie​waż sygnał roz​le​gał się przez dość długi czas. Wresz​cie usły​s za​łem, jak drzwi ich pokoju otwie​rają się, a zaraz potem dobiegł do moich uszu zaspany głos ojca: — Halo? Potem zapa​d ła długa, dziwna cisza. Ktoś coś chyba mówił, ojciec tylko słu​chał, aż wresz​cie powie​d ział led​wie sły​szal​n ie: — Marian, prze​s tań, daj spo​kój… Chcesz może poroz​ma​wiać z Ireną? Przez moment cze​kał na odpo​wiedź, a następ​n ie dwa razy ode​zwał się nie​s po​koj​n ym: „Halo…?!”. Wszystko wska​zy​wało na to, że ktoś po dru​g iej stro​n ie po pro​s tu odło​żył słu​chawkę. Ojciec postał jesz​cze przez jakiś czas bez słowa, aż wresz​cie zro​b ił to samo, co jego roz​mówca, i po upły​wie kolej​n ych kil​ku​d zie​s ię​ciu sekund wró​cił do sypialni. Zasta​n a​wia​łem się wła​ś nie, czy to moż​liwe, żeby wujek zadzwo​n ił do nas tak wcze​ś nie (zawsze robił to po połu​d niu), gdy zza ściany dobiegł naj​p ierw pod​n ie​siony głos mamy, a póź​n iej — o ile dobrze pamię​tam — pierw​s zy raz w życiu usły​sza​łem, jak pła​cze. *** Moja mama była dzielną i twardą kobietą, która wraz z dwójką rodzeń​s twa przez więk​s zość dzie​ciń​s twa wycho​wy​wała się w maleń​kiej, biesz​czadz​kiej wio​s ce, poło​żo​n ej nie​całe trzy​d zie​ś ci kilo​me​trów na połu​d nie od Ustrzyk Dol​n ych. Nowa Żer​nica w gmi​n ie Luto​wi​s ka posa​d o​wiona była w dłu​g iej, dość głę​b oko wcię​tej doli​nie, więc warunki do gospo​d a​rze​n ia nie nale​żały do naj​lep​s zych, ale mój dzia​d ek zawsze powta​rzał: „Lepiej na swo​ich kamie​n iach niż na cudzych czar​n o​zie​mach”. Było to powie​d ze​n ie chyba dość prze​wrotne i od kiedy jako tako udało mi się pojąć jego sens, zaczą​łem zasta​n a​wiać się, na ile dla rodziny mojej mamy te zie​mie były „swoje”, a na ile czar​n o​ziemy, na któ​rych wzra​s tali od maleń​ko​ś ci, stały się „cudze” tylko przez to, że kilka lat po woj​n ie ktoś z wier​chuszki brat​n iego mocar​s twa z cepami w skró​co​n ej nazwie wymy​ś lił sobie zmianę gra​n ic. Ni​g dy nie udało mi się dojść do kon​s truk​tyw​n ych wnio​s ków w tej spra​wie, ale bio​rąc pod uwagę trudne warunki uprawy ziemi, brak infra​s truk​tury oraz surowy kli​mat, trzeba chyba zało​żyć, że dziad​ko​wie robili wszystko, żeby zapu​ś cić w nie​uro​d zaj​n ej gle​b ie Nowej Żer​n icy korze​n ie i wiele wska​zuje na to, że przy​n aj​mniej po czę​ś ci zdo​łali to uczy​n ić. „Zie​mia zawsze swo​ich pozna — zwykł mawiać dzia​d ek do


swo​jej żony i dzieci. — Kto ją uko​cha, temu ona odpłaci z nawiązką i jemu przy​ja​zną będzie”. Jed​n ak ani moja mama, ani jej dwaj bra​cia — Marian i Wie​s ław — nie zamie​rzali wery​fi​ko​wać praw​d zi​wo​ś ci tych słów dłu​żej niż to konieczne i przy​s ię​g ali sobie nawza​jem, że czmychną stam​tąd przy naj​b liż​s zej nada​rza​ją​cej się oka​zji. Jed​n ak, jak to w życiu bywa, czło​wiek strzela, a los kule nosi. *** Tak naprawdę jedy​n ym, któ​remu udało się (choć nie do końca jestem pewien, czy to wła​ś ciwe okre​ś le​n ie) na zawsze wyje​chać z Nowej Żer​n icy, był naj​s tar​s zy z rodzeń​s twa, wujek Wie​s iek. Na początku lat sześć​d zie​s ią​tych dostał wezwa​n ie do woj​s ka, a mniej wię​cej mie​s iąc po przy​s ię​d ze zgi​n ął na poli​g o​n ie gdzieś w połu​dniowo-zachod​n iej Pol​s ce na sku​tek — jak infor​mo​wało ofi​cjalne pismo wysto​s o​wane przez armię — nie​s zczę​ś li​wego wypadku. Pismo dotarło do Nowej Żer​n icy dopiero kilka dni po pogrze​b ie, ale dzia​d ek ani myślał odpu​ś cić. Poje​chał do jed​n ostki, w któ​rej słu​żył jego pier​wo​rodny, i pró​b o​wał dowie​d zieć się cze​g oś o śmierci syna, a także zro​b ić wszystko, by spro​wa​d zić trumnę na nasz miej​s cowy cmen​tarz. W dru​g iej spra​wie niczego nie wskó​rał, nato​miast w pierw​s zej naj​p raw​d o​p o​d ob​n iej tak, ponie​waż nie było go w domu pra​wie przez kwar​tał, a wró​cił dość mocno uty​ka​jąc (ni​g dy potem nie cho​d ził już nor​mal​nie) i z twa​rzą noszącą nie​za​g o​jone jesz​cze ślady cięż​kiego pobi​cia. Wcze​ś niej, po woj​n ie i przez następne lata, zda​wało się, że dzia​d ek — mimo tego, co cała rodzina wycier​p iała w wyniku prze​s ie​d leń​czej Akcji H-T — daje nowej wła​d zy coś w rodzaju kre​d ytu zaufa​n ia, ale jego poglądy ule​g ły dia​me​tral​n ej zmia​n ie, od kiedy zaczął uty​kać. Uci​n ał każdy temat zwią​zany z poli​tyką, a cza​s ami tylko, po paru głęb​s zych, mam​ro​tał w tym kon​tek​ś cie coś pod nosem o skur​wy​s y​n ach, ban​d y​tach i mor​d er​cach jego syna. A gdy wytrzeź​wiał, miesz​kał na​d al spo​koj​n ie w swo​jej Nowej Żer​n icy, ciężko pra​co​wał i nie musiał uże​rać się z tymi, któ​rych nagle zaczął tak bar​d zo nie​n a​wi​d zić. I miał nadzieję, że tak będzie już zawsze. Ale dwoje dzieci, które mu jesz​cze pozo​s tały, miało zupeł​n ie inne plany… *** Wujek Marian prze​żył dość ciężko śmierć star​s zego brata, ale z cza​s em zdo​łał się jakoś po niej otrzą​s nąć. W sześć​d zie​s ią​tym pią​tym posta​n o​wił kon​ty​n u​o wać edu​ka​cję w Tech​n i​kum Mecha​n icz​n ym imie​n ia Karola Świer​czew​s kiego w Sanoku


(w tysiąc dzie​więć​s et dzie​więć​d zie​s ią​tym szó​s tym roku patron cudow​n ie zamie​n ił się w Grze​g o​rza z Sanoka). Dzia​d ek przy​kla​s nął temu pomy​s łowi, zda​jąc sobie sprawę, że czas nie​u bła​g a​n ie bie​g nie do przodu i bez nowo​cze​s no​ś ci ani rusz, także w pry​wat​n ym rol​n ic​twie na nie​wielką skalę. Nie zwró​cił jed​n ak uwagi na fakt, iż głów​n ym zada​n iem szkoły miało być kształ​ce​n ie kadr dla Sanoc​kiej Fabryki Auto​bu​s ów „Auto​s an”. Plany wujek miał ambitne. Pod koniec szkoły zaczął już roz​g lą​d ać się za miesz​ka​n iem, które mógłby wyna​jąć. Odby​wał prak​tyki w fabryce, a — co za tym idzie — na dobrą sprawę zagwa​ran​to​wano mu już cał​kiem atrak​cyjne jak na owe czasy zatrud​n ie​n ie. Był zdolny, lubiany i na tyle bez​czelny, by nawet zacząć myśleć o stu​diach na Wydziale Mecha​n icz​n ym Wyż​s zej Szkoły Inży​n ier​s kiej w Rze​s zo​wie (gdyby mu się udało, jako pierw​s zy w bliż​s zej i dal​s zej rodzi​n ie zdo​b yłby wyż​s ze wykształ​ce​n ie). Los jed​n ak nieco ina​czej poniósł kule wystrze​lone przez wujka Mariana i miesz​ka​jąca w gospo​d ar​s twie poło​żo​n ym po dru​g iej stro​n ie drogi w Nowej Żer​n icy Gra​żynka Lach w paź​d zier​n iku tysiąc dzie​więć​s et sześć​d zie​s ią​tego ósmego roku stała się synową dziadka, a nie​całe pięć mie​s ięcy póź​n iej uro​d ziła mu śliczną wnuczkę. *** Mniej wię​cej w tym samym cza​s ie mama roz​p o​częła naukę w liceum medycz​n ym w Kro​ś nie. Wcze​ś niej wyglą​d ało na to, że to wła​ś nie ona zosta​n ie na gospo​d arce razem z moim dziad​kiem i bab​cią, jed​n ak gdy wujek Marian zło​żył pra​wie już roz​wi​nięte do lotu skrzy​d ła i zde​p o​n o​wał je w domu swo​jej świeżo poślu​b io​n ej żony, oka​zało się, że nie​s po​d zie​wa​n ie otwiera się szansa dla naj​młod​s zej z rodzeń​s twa, Ireny. Jej brat zda​wał sobie sprawę z ogromu obo​wiąz​ków, jakie na nim spo​czną, ale dokład​n ie pamię​tał o swo​ich nie​d aw​n ych marze​n iach, zatem nie czy​n ił sio​s trze żad​nych wymó​wek — prze​ciw​n ie, wspie​rał ją i zapew​n iał, że da sobie ze wszyst​kim radę. Wpraw​d zie ojciec Gra​żynki już nie żył, a matka była sła​b ego zdro​wia, ale na szczę​ś cie moi dziad​ko​wie trzy​mali się cał​kiem nie​źle, więc wujek Marian, który teraz miał być głów​n ym gospo​d a​rzem w dwóch zagro​d ach, posia​d ał pod​s tawy do tego, żeby z opty​mi​zmem spo​g lą​d ać w przy​s złość. Jego naj​b liż​s zym przy​ja​cie​lem był poznany w sanoc​kim tech​n i​kum nie​jaki Bar​naba Pskit. Trudno powie​d zieć, pod wpły​wem jakich uży​wek jego rodzice wpa​d li na taką wła​ś nie kon​cep​cję połą​cze​n ia imie​n ia z nazwi​s kiem, ale prze​cież nie świad​czy


o nas to, co w dowo​d zie, i z pew​n o​ś cią dosko​n ale wie​d ziała o tym młod​s za sio​s tra Mariana. Bar​n ek (tak zawsze zwra​cał się do niego mój wujek) był dość wyso​kim, cał​kiem przy​s toj​n ym sza​ty​n em o zie​lo​n ych, tro​chę roz​ma​rzo​n ych oczach. Był też świad​kiem na ślu​b ie Gra​żyny i Mariana, a także ojcem chrzest​n ym ich pier​wo​rod​n ej i — jak się póź​n iej oka​zało — jedy​n ej córki, Moniki. Naj​lep​s zą przy​ja​ciółką, powier​niczką i sąsiadką Gra​żynki była Irena, więc zarówno pod​czas pierw​s zej, jak i dru​g iej uro​czy​s to​ś ci stała u boku Bar​n aby Pskita. I tak już im zostało. Bar​n ek pocho​d ził z Sanoka, Irena miesz​kała w inter​n a​cie w Kro​ś nie, odle​g łość nie była więc duża, dla​tego uczu​cie, które wybu​chło pomię​d zy nimi, mogło roz​wi​jać się bez prze​s zkód. Po dwóch latach Pskit się oświad​czył, a para ofi​cjal​n ie została narze​czeń​s twem. Ślub i wesele zapla​n o​wano na sobotę trze​ciego czerwca tysiąc dzie​więć​s et sie​d em​d zie​s ią​tego dru​g iego roku. Już na początku owego roku mło​d zi upa​trzyli sobie miesz​ka​n ie do wyna​ję​cia w Sanoku — samo​d zielne pię​tro dość prze​s tron​n ego, wolno sto​ją​cego domu — które miało zwol​n ić się z począt​kiem waka​cji. Uzgod​n ili z miesz​ka​ją​cymi na par​te​rze wła​ś ci​cie​lami cenę za wyna​jem, wpła​cili zada​tek i z nie​cier​p li​wo​ś cią ocze​ki​wali czerwca, który nad​s zedł, nie przy​n o​sząc z sobą zbyt dobrych zda​rzeń. Pskit pra​co​wał już wtedy w „Auto​s a​n ie”, jego narze​czona miała nie​b a​wem ukoń​czyć szkołę; w sanoc​kim szpi​talu dosta​łaby pracę bez trudu, trzeba więc było tylko cier​p li​wie cze​kać, w mię​d zy​cza​s ie przy​g o​to​wu​jąc się do wesela, które osta​tecz​n ie odbyło się zgod​n ie z pla​n em. Zupeł​n ie nie​p la​n o​waną była nato​miast śmierć świeżo upie​czo​n ej teścio​wej Bar​n aby Pskita. Matka Ireny wzięła na sie​b ie więk​s zość przy​g o​to​wań do zaślu​b in córki i choć roboty był huk, to dawała sobie radę tak, jakby nagle odmłod​n iała co naj​mniej o dwa​d zie​ś cia wio​s en. Cały czas żar​to​wała, doga​d y​wała innym i doglą​d ała wszyst​kiego, wsa​d za​jąc nos w każdy gar​n ek, nie​za​leż​n ie od tego, czy było to konieczne, czy zupeł​n ie nie​p o​trzebne. W nie​d zielę czwar​tego czerwca, wie​czo​rem, gdy było już po całym zamie​s za​n iu, koń​czyła porządki w kuchni i prze​n o​s iła pozo​s tałe po weselu jedze​n ie do piw​n icy. Tasz​cząc gar​n ek z roso​łem, potknęła się i runęła w dół po kamien​n ych scho​d ach, skrę​ca​jąc sobie kark. Córka podobno bar​d zo roz​p a​czała po śmierci matki, ale ja nie mogę tego pamię​tać, bo nie było mnie wtedy jesz​cze na świe​cie. *** Kiedy dzie​więt​n a​s tego listo​p ada tysiąc dzie​więć​s et osiem​d zie​s ią​tego czwar​-


tego roku wsłu​chi​wa​łem się w dobie​g a​jące z sąsied​n iego pokoju pełne żalu szlo​cha​n ie mojej mamy, byłem odrę​twiały z prze​ra​że​n ia. Wspo​mi​n a​łem już wcze​ś niej, że była dzielną kobietą. Po tra​g icz​n ej śmierci matki wraz z mężem pod​jęli decy​zję, że rezy​g nują z wcze​ś niejszych pla​n ów i prze​p ro​wa​dzają się do Nowej Żer​n icy, żeby pomóc w gospo​d ar​s twie ojcu, który zupeł​n ie się roz​kleił. Bez pomocy matki i mając u boku tatę w kiep​s kim sta​n ie, Marian nie miał szans podo​łać gospo​d a​rze​n iu na dwóch fron​tach. Pski​to​wie mieli się spro​wa​d zić tylko na rok, ale osta​tecz​n ie zostali na znacz​n ie dłu​żej. Było ciężko, cza​s em zda​wało mi się, że mój ojciec nie daje rady, ale mama zawsze była twarda; bywało nawet tak, iż sama musiała go pod​n o​s ić na duchu. I ni​g dy nie pła​kała. Nawet jak zmarł dzia​d ek. Ale dzie​więt​n a​s tego listo​p ada tysiąc dzie​więć​s et osiem​d zie​s ią​tego czwar​tego roku zupeł​n ie się posy​p ała. Leża​łem z ser​cem spa​ra​li​żo​wa​n ym stra​chem, pró​b u​jąc wyło​wić z pół​s łó​wek, wes​tchnień i ury​wa​n ych zdań coś, co mógł​b ym dopa​s o​wać do takiego zacho​wa​n ia mojej mamy, ale naj​wi​d ocz​n iej ojciec tulił ją w ramio​n ach albo przy​kry​wała twarz dłońmi, bo niczego nie udało mi się zro​zu​mieć. Przez następ​n ych kil​ka​n a​ś cie minut pła​kała, a ojciec pró​b o​wał ją uspo​koić, aż wresz​cie zaczęli się kłó​cić. 2. Bar​n aba Pskit zre​zy​g no​wał z pracy w „Auto​s a​n ie” i zna​lazł zatrud​n ie​n ie w Ustrzy​kach Dol​n ych, jako kie​rowca w miej​s co​wym PKS-ie, nato​miast jego żonę przy​jęto do pracy w ośrodku zdro​wia w Luto​wi​s kach. Nie można powie​d zieć, że im się prze​le​wało, ale też nie cier​p ieli ubó​s twa. Do pracy na roli cza​s em musieli dokła​dać, ale dzięki pań​s two​wym eta​tom przy​n aj​mniej mieli z czego. Wujek Marian począt​kowo zarze​kał się, że pora​d zi sobie na roli, ale gdy kilka razy musiał cho​wać honor do kie​s zeni i pro​s ić o finan​s ową pomoc szwa​g ra i sio​s trę, wresz​cie uległ ich namo​wom i zna​lazł pracę w Pań​s two​wym Gospo​d ar​s twie Rol​n ym w Luto​wi​s kach. Wspo​mnia​łem już, że w sześć​d zie​s ią​tym dzie​wią​tym na świat przy​s zła córka Mariana i Gra​żynki. Wspo​mnia​łem też, że miała na imię Monika, ale nie jest to do końca prawda. Fakt, takie imię miała w ofi​cjal​n ych doku​men​tach, lecz na dobrą sprawę nikt się w ten spo​s ób do niej nie zwra​cał. Na jej chrzci​n ach dzia​d ek cicha​czem tro​chę sobie pod​p ił w kuchni i zaczął robić przy stole awan​turę, twier​d ząc, że nie pozwoli na to, aby imię jego pierw​s zej wnuczki zaczy​n ało się od liter „M” i „O”. — Po moim tru​p ie! Toście mi nie lada nie​s po​d ziankę zro​b ili. Nie dość, że mi


cały czas moja noga przy​p o​mina tych skur​wy​s y​n ów i ban​d y​tów, to jesz​cze za każ​dym razem mam o nich wspo​mi​n ać, jak będę mówił do wnuczki?! Bab​cia, która wtedy miała jesz​cze przed sobą jakieś trzy lata życia, pró​b o​wała go jakoś poha​mo​wać, twier​d ząc — nie bez racji zresztą — że prze​cież wie​d ział wcze​śniej o tym imie​n iu i teraz jest już za późno, ale w dziadka jakby wstą​p ił demon. — Będę ją nazy​wał Nika, ot co! — oznaj​mił wresz​cie, lekko beł​ko​cząc. — I niech no tylko ktoś spró​b uje się przy mnie zwró​cić do niej ina​czej, to popa​mięta! Żeby nie pod​g rze​wać napię​tej atmos​fery, wszy​s cy skwa​p li​wie przy​s tali na ulti​ma​tum dziadka, cho​ciaż już i tak wstyd był przed zapro​s zo​n ymi gośćmi, bo w tam​tych cza​s ach nie pito raczej alko​h olu na chrzci​n ach. W ten spo​s ób Monika została Niką. Przez długi czas nikt przy dziadku nie zwró​cił się do niej pra​wi​d łowo, aż w końcu imię Nika przy​lgnęło do dziew​czynki tak mocno, że pra​wie zapo​mniano, jakie rze​czy​wi​ś cie jest wpi​s ane w doku​men​tach. Trzy​d zie​s tego wrze​ś nia sie​d em​d zie​s ią​tego trze​ciego roku, gdy do ter​minu naro​dzin dziecka Ireny i Barnka pozo​s tały jesz​cze pra​wie dwa mie​s iące, rodzina zebrała się na obie​d zie i zaczęła roz​p ra​wiać na temat imie​n ia dla przy​s złego jej członka. Przez dłuż​s zy czas roz​p a​try​wano różne pro​p o​zy​cje, aż w końcu usta​lono, że jeśli to będzie dziew​czynka, dosta​n ie imię po nie​ży​ją​cej już wtedy babci Anieli. Z chłop​cem był więk​s zy pro​b lem. Dzia​d ek zapro​p o​n o​wał, aby dać mu Wie​s ław, po zmar​łym wujku, ale ta pro​p o​zy​cja została natych​miast odrzu​cona przez Irenę — stwier​d ziła, że prze​cież wycho​wy​wali się razem z Wieś​kiem i nie mogłaby tym samym imie​n iem zwra​cać się do swo​jego syna. Sprawa chwi​lowo utknęła w mar​twym punk​cie, a nieco ura​żony dzia​d ek, chcąc zmie​n ić temat, zapy​tał, dla​czego wszy​s cy, włącz​n ie z nim, nazy​wają Nikę w taki dziwny spo​s ób, skoro na chrzcie dano jej ina​czej. Było sporo śmie​chu, ale nowe imię tak mocno zdą​żyło już przy​lgnąć do dziew​czynki, że nawet nie pró​b o​wano całej sprawy odkrę​cać. Można powie​d zieć, że w tej rodzin​n ej scence ponie​kąd bra​łem już udział, ponie​waż to wła​ś nie o moim imie​n iu miano zade​cy​d o​wać. Tego dnia się nie udało, ale nie​cały tydzień póź​n iej, w sobotę szó​s tego paź​d zier​n ika, dzia​d ek, dłu​b iąc coś tam w swo​jej komórce, słu​chał radia (na moje nie​s zczę​ś cie), w któ​rym nada​wano wła​śnie wywiad z zapro​s zo​n ym gościem o dziw​n ym imie​n iu. — Wień​czy​s ław, to pra​wie jak Wie​s ław! — krzy​czał dzia​d ek, zmie​rza​jąc truch​tem w stronę domu. — Pra​wie jak Wie​s ław, ale jed​n ak ina​czej! Znam dobrze tę histo​rię, bo rodzice opo​wia​d ali mi ją wiele razy, od naj​młod​-


szych moich lat poczy​n a​jąc. I muszę powie​d zieć, że choć bar​d zo kocha​łem dziadka, to jed​n ak ni​g dy mu nie wyba​czy​łem tego pomy​s łu. Wień​czy​s ław Pskit. Lito​ś ci! Mia​łem też tro​chę żalu do mamy, ale do ojca — ani tro​chę. Nawet jeśli zgo​d ził się po czę​ś ci dla​tego, żeby nie być jedy​n ym dzi​wacz​n ie nazy​wa​ją​cym się człon​kiem rodziny, to jakoś tam jestem w sta​n ie go zro​zu​mieć. Wień​czy​s ław Pskit, syn Ireny i Bar​n aby. Gdyby nie Nika, to w szkole by mnie zje​d li na pod​wie​czo​rek za samo bycie takim dzi​wo​lą​g iem. Ale ona była ode mnie — i od moich rówie​ś ni​ków, któ​rzy pró​bo​wali mi doku​czać — star​s za o ponad cztery i pół roku. Było kilka prób ośmie​s ze​nia mnie, ow​s zem, ale prak​tycz​n ie koń​czyły się one szyb​ciej, niż zaczy​n ały. A to wszystko dzięki Nice wła​ś nie, która natych​miast (albo naj​p óź​n iej po lek​cjach w szkole w Luto​wi​s kach) poja​wiała się nie wia​d omo skąd i temat był natych​miast uci​n any jak nożem. Była wysoka i silna, więc nie muszę doda​wać w jaki spo​s ób. Wycho​wy​wa​li​ś my się razem, zaj​mo​wała się mną od maleń​ko​ś ci i była dla mnie jak sio​s tra. Ni​g dy nie odmó​wiła wspól​n ej zabawy, poka​zy​wała mi świat i uczyła, jak się bić, gdy mia​łem sie​d em czy osiem lat. Mie​li​ś my nie​d a​leko naszych domów kilka świet​n ych kry​jó​wek, które razem zbu​d o​wa​li​ś my i gdzie spę​d za​li​ś my mnó​s two czasu. Byłem przy niej małym i głu​p im smar​kiem, ale wiem, że sko​czy​łaby za mną w ogień. To, że ja zro​b ił​b ym dla niej to samo, jest chyba oczy​wi​s te. *** W ponie​d zia​łek dzie​więt​n a​s tego listo​p ada tysiąc dzie​więć​s et osiem​d zie​s ią​tego czwar​tego roku, leżąc na łóżku i słu​cha​jąc zza ściany pod​n ie​s io​n ych gło​s ów rodzi​ców, myśla​łem o Nice. Myśla​łem też o pla​s ti​ko​wych nar​tach, które leżały wtedy scho​wane w sza​fie rodzi​ców. Miały być pre​zen​tem na moje jede​n a​s te uro​d ziny, a ja uda​wa​łem, że nic na ich temat nie wiem. W Ustrzy​kach wybu​d o​wali nie​d awno, na Kamien​n ej Lawor​cie, praw​d ziwy wyciąg, a ja, kła​d ąc się spać poprzed​n iego wie​czora, marzy​łem, że naj​b liż​s zej zimy Nika przy​je​d zie do nas i wybie​rzemy się tam we dwoje. W Żer​n icy jeź​d zi​li​ś my sporo (i cał​kiem nie​źle) na drew​n ia​n ych nar​tach, które zro​b ił dla nas dzia​d ek, ale to prze​cież nie to samo, co na praw​d ziwym wyciągu, gdzie nie trzeba dzie​więć​d zie​s ię​ciu pro​cent czasu spę​d zać na mozol​n ym pod​cho​d ze​n iu pod górę. Reje​s tro​wa​łem poszcze​g ólne słowa mamy, która twier​d ziła, że nie powi​n ie​n em tego dnia jechać do Żer​n icy, ojciec był odmien​n ego zda​n ia. — On ma już pra​wie jede​n a​ś cie lat! — mówił pod​n ie​s io​n ym gło​s em.


— Prze​cież takie rze​czy go nie ominą w życiu. Nie możemy go zawsze trzy​mać pod klo​s zem. — Zawsze nie będziemy mogli, i dobrze, ale teraz jesz​cze powin​n i​ś my — upie​rała się mama. — Będzie miał do nas o to póź​n iej żal! Dla​czego jesteś taka uparta?! — Zro​zum, Bar​n aba… — Skoro mama tak powie​d ziała do ojca, to sytu​acja była naprawdę poważna, ale ja już ich dłu​żej nie słu​cha​łem. Wystar​czyło mi to, co usły​sza​łem na początku sprzeczki. Leża​łem na ple​cach, z pół​p rzy​mknię​tymi oczyma, a pod powie​kami prze​wi​jały mi się obrazy, jak kadry filmu pusz​czo​n ego w przy​s pie​s zo​n ym tem​p ie, obrazy, które tak wiele dla mnie zna​czą. Nika poma​g a​jąca mi wybu​d o​wać domek na drze​wie, wcie​ra​jąca liść babki w puch​n ące po uką​s ze​n iu psz​czoły miej​s ce na szyi, Nika poka​zu​jąca mi, jak się skręca na nar​tach, prze​wra​ca​jąca się po wywrotce i cała w śniegu, zaśmie​wa​jąca się do roz​p uku. Śpie​wa​jąca kolędę w kościele w Boże Naro​d ze​n ie, kąpiąca się ze mną w stru​mie​n iu w upalny lip​cowy wie​czór i przy​zna​jąca się, że to ona zbiła szybę w domu wujka, choć prze​cież to ja kop​n ą​łem piłkę. Nika poma​g a​jąca moim rodzi​com pod​czas żniw, poka​zu​jąca mi jesie​n ią, jak upiec ziem​n iaki w ogni​s ku, i odkrę​ca​jąca boczne kółka w moim dzie​cię​cym rowerku, żebym mógł poje​chać „nor​mal​n ie, na dwóch, jak praw​d ziwy facet” — tak powie​d ziała, a ja naprawdę czu​łem się przez moment jak doro​s ły. To był taki film na niby, wyświe​tla​jący się tylko w wyobraźni, ale moje oczy zmę​czyły się bar​d zo szybko i strasz​n ie pie​kły. Nie mogłem dalej oglą​d ać. Czu​łem tylko, że łzy jedna po dru​g iej ciekną mi z zewnętrz​n ych kąci​ków oczu i spły​wają na poduszkę po obu stro​n ach głowy. Ale nie pła​ka​łem. Chcia​łem być jak praw​d ziwy facet. *** Dzia​d ek zmarł na początku tysiąc dzie​więć​s et osiem​d zie​s ią​tego trze​ciego roku, więc rodzice mogli wresz​cie przy​n aj​mniej czę​ś ciowo zre​ali​zo​wać swoje plany sprzed ponad dzie​s ię​ciu lat i zamiesz​kać w mie​ś cie. Zre​zy​g no​wali z prze​p ro​wadzki do Sanoka przede wszyst​kim ze względu na to, że nie chcieli oboje zaczy​n ać wszyst​kiego od początku, ale chyba rów​n ież dla​tego, że przy​wy​kli do oko​lic. Ojciec nie musiał zmie​n iać pracy, mama po kilku mie​s ią​cach dojeż​d ża​n ia do Luto​wisk została zatrud​n iona w szpi​talu w Ustrzy​kach Dol​n ych. Ja też nie mogłem narze​kać. Żer​n ica liczyła około trzy​d zie​s tu gospo​d arstw, więc do szkoły trzeba było dojeż​d żać kilka


kilo​me​trów. Teraz wystar​czyło zbiec po scho​d ach i przejść przez ulicę. Ale tro​chę narze​ka​łem. Przede wszyst​kim dla​tego, że tęsk​n i​łem za Niką, kole​gami i wio​s ką, w któ​rej się wycho​wa​łem i która podo​b ała mi się o wiele bar​d ziej niż mia​s to. Na początku było jesz​cze zno​ś nie, bo rodzice mieli kło​p ot ze sprze​d ażą odzie​d zi​czo​n ego po dziadku gospo​d ar​s twa i do Żer​n icy jeź​d zi​li​ś my pra​wie w każdy week​end, na który skła​d ała się wolna sobota. Jed​n ak wresz​cie napa​to​czył się kupiec i wizyty na wsi wią​zały się już tylko z odwie​d zi​n ami u wujo​s twa, przez co zda​rzały się znacz​n ie rza​d ziej. Kiedy wra​ca​łem myślami do śmierci dziadka i do tej całej cere​mo​n ii zwią​za​n ej z pogrze​b em, zawsze zaczy​n ało mi bra​ko​wać powie​trza. Pamię​ta​łem mar​twe, niby podobne do dziadka, ale jed​n ak zupeł​n ie inne i tro​chę jakby obce, ciało leżące w pokoju, w któ​rym spę​d zi​li​ś my razem tyle czasu, śmie​jąc się, jedząc wspól​n ie obiady, oglą​d a​jąc tele​wi​zję (naj​b ar​d ziej pamię​ta​łem pił​kar​s kie mistrzo​s twa świata w Hisz​p a​n ii w osiem​d zie​s ią​tym dru​g im) czy gra​jąc w sza​chy albo w karty na upie​czone wcze​ś niej przez mamę cia​s teczka. Dzia​d ek leżał poważny w wiel​kiej trum​n ie, miał na sobie czarny gar​n i​tur, a jego białe, złą​czone na brzu​chu ręce opla​tał drew​niany róża​n iec. Wokół paliły się świece i pię​trzyły stosy przy​n ie​s io​n ych przez ludzi kwia​tów. Kobiety na zmianę to odma​wiały jakieś nie​znane mi mono​tonne modli​twy, to śpie​wały żałobne pie​ś ni, a ja sie​d zia​łem na krze​ś le, w kącie, obok Niki, i pró​b o​wa​łem zro​zu​mieć to, co się wokół mnie dzieje. Krę​ciło mi się w gło​wie. Nie wiem, czy z emo​cji, czy z braku świe​żego powie​trza, zamiast któ​rego ota​czała mnie gęsta, zawie​s i​s ta i duszna woń kwia​tów, zmie​s zana z zapa​chem wosku, ciał żałob​n i​ków i zwłok dziadka. Co cie​kawe, nagle prze​s ta​łem mieć żal o to, że wybrał dla mnie takie bez​n a​d ziejne imię, a zaczą​łem o to, że tak po pro​s tu nas zosta​wia. *** Gdy leża​łem w swoim pokoju, pod​ś wia​d o​mie reje​s tru​jąc gasnącą już powoli sprzeczkę rodzi​ców, znów czu​łem dusz​n ość, ale tym razem nie​zwią​zaną ze śmier​cią dziadka, a z tym, co mnie cze​kało w naj​b liż​s zym cza​s ie. Zasta​n a​wia​łem się, czy tym razem będzie tak samo i czy uda mi się przez to jakoś przejść ze świa​d o​mo​ś cią, że będę ją widział po raz ostatni. Drę​czyły mnie okropne obawy, ale czu​łem się o wiele star​s zy i doj​rzal​s zy niż w momen​cie, gdy usły​s za​łem dzwo​n ek tele​fonu. Nie inte​re​s o​wało mnie to, czy mama osta​tecz​n ie zgo​d zi się na mój wyjazd do Żer​n icy, na pogrzeb Niki. Wie​d zia​łem, że jeśli będzie trzeba, to pójdę na pie​chotę, mimo że musiał​b ym przejść pra​wie trzy​d zie​ś ci kilo​me​trów. Wła​ś nie wtedy usły​s za​-


łem, głos zza ściany: — Masz rację, Bar​n ek. Do dziś żałuję, że nie byłam na pogrze​b ie Wieśka i gdy​bym miała wtedy taką moż​li​wość, a rodzice by mi na to nie pozwo​lili, to chyba ni​gdy bym im tego nie wyba​czyła. Nie​d ługo potem usły​s za​łem, że drzwi ich pokoju się otwie​rają. Szybko prze​wró​ci​łem poduszkę na drugą stronę i otar​łem ręka​wem piżamy resztki łez, a potem odwró​ci​łem się do ściany. Skrzyp​n ęły moje drzwi, ktoś bez​s ze​lest​n ie pod​s zedł do łóżka i usiadł na jego brzegu. Potem poczu​łem dłoń na ramie​n iu. — Wień​czyk, obudź się. — Sły​s za​łem, że głos ojca bar​d zo drży. — Obudź się, synku, bo muszę ci powie​d zieć coś bar​d zo waż​n ego… 3. Wyje​cha​li​ś my z Ustrzyk dopiero wie​czo​rem, ponie​waż mama musiała być tego dnia w pracy. Ojciec zadzwo​n ił do PKS-u i zała​twił sobie jakoś zastęp​s two na dwa dni, a potem poszedł do kwia​ciarni, żeby kupić wią​zanki dla Niki, oraz do szkoły, żeby poin​for​mo​wać o mojej nie​o bec​n o​ś ci, przy​n aj​mniej do środy. Byłem wdzięczny rodzi​com, że nawet nie zapy​tali, czy dam radę uczest​n i​czyć w lek​cjach. Nie dał​b ym. Pogoda tego dnia była paskudna. Od rana padał deszcz ze śnie​g iem i bar​d zo mocno wiało. Ojciec po powro​cie stwier​d ził, że to pierw​s zy taki zimny dzień tej jesieni. A potem zadzwo​n ił do soł​tysa Nowej Żer​n icy, żeby dowie​d zieć się cze​g oś wię​cej o przy​czy​n ach śmierci Niki. Nie chciał zawra​cać głowy wuj​kowi Maria​n owi i cioci Gra​ży​n ie. Zresztą pew​n ie i tak by nie ode​b rali. Mama wró​ciła po trze​ciej i zro​b iła obiad (choć chyba nikt z nas nie miał ape​tytu) i jak gdyby to był nor​malny dzień, usie​d li​ś my przy stole. Pra​wie w ogóle nie roz​ma​wia​li​ś my i pra​wie nic nie jedli​ś my. Ojciec już wcze​ś niej powie​d ział mi to, czego dowie​d ział się od soł​tysa, teraz powtó​rzył to samo mamie, a ponie​waż infor​ma​cja była dość zdaw​kowa i raczej nikt nie zamie​rzał przy zasta​wio​n ym stole jej kon​ty​n u​ować, więc temat natych​miast umarł. Zupeł​n ie jakby ktoś go prze​je​chał cię​ża​ro​wym ziłem. Gdy pozbie​ra​li​ś my naczy​n ia ze stołu i zanie​ś li​ś my je do kuchni, mama podej​rza​nie długo zmy​wała, a póź​n iej — cał​kiem nie w swoim stylu — nie​s piesz​n ie szy​ko​wała nas do wyjazdu. Mia​łem wra​że​n ie, że wcale jej się nie spie​s zy do Żer​n icy i cho​ciaż prze​s zło mi przez myśl, że może wujek i cio​cia potrze​b ują naszej obec​n o​ści, to chyba rozu​mia​łem zacho​wa​n ie mamy. Sam prze​cież też bar​d zo się bałem tego wyjazdu.


Soł​tys powie​d ział ojcu, że pogrzeb ma być następ​n ego dnia, czyli we wto​rek, więc oczy​wi​s tym było, iż spę​d zimy poza domem przy​n aj​mniej jedną noc. To dało mamie dodat​kowe moż​li​wo​ś ci odwle​cze​n ia wyjazdu, ale wresz​cie o dzie​więt​n a​s tej z minu​tami wsie​d li​ś my do naszej „beczki” i ruszy​li​ś my sprzed bloku. *** Tem​p e​ra​tura spa​d ła poni​żej zera, a pada​jący przez cały dzień śnieg z desz​czem zamie​n ił się w śnieg. Przy​g lą​d a​łem się mia​s tu za szy​b ami auta i myśla​łem o tym, że Nika ni​g dy już nie zoba​czy świata pokry​tego bia​łym puchem, na który czeka się przez wio​s nę, lato i jesień, nie będzie śpie​wała kolęd w kościele i nie pój​d zie ze mną na narty. Ani w Żer​n icy, ani na Kamienną Lawortę, ani ni​g dzie indziej. Te myśli były bar​d zo dziwne i nie potra​fi​łem w nie uwie​rzyć. Oczy​wi​ś cie — jak chyba każdy w takiej sytu​acji — mia​łem nadzieję, że to tylko zły sen, który za chwilę minie i — jak to zwy​kle bywa — jed​n ak się nie obu​d zi​łem. Kiedy wyje​cha​li​ś my z Ustrzyk, wyda​wało się, że sypie jesz​cze bar​d ziej. Silne świa​tła reflek​to​rów two​rzyły jasne tunele w wiru​ją​cych i momen​tami ośle​p ia​ją​cych płat​kach śniegu. Droga była biała, asfaltu w ogóle nie było widać i ciężko było dostrzec pobo​cza, ale ojciec pro​wa​d ził pew​n ie (cho​ciaż mia​łem wra​że​n ie, że mógłby jechać tro​chę szyb​ciej). Parę razy autem lekko zarzu​ciło (praw​d o​p o​d ob​n ie deszcz, który padał wcze​ś niej, zaczął zama​rzać), ale ponie​waż było cięż​kie i duże, miało pra​wie nowe opony, a w dodatku pro​wa​d ził je zawo​d owy kie​rowca, to zagro​że​n ie, że wypad​n iemy z trasy i wpad​n iemy do rowu albo, co gor​s za, ule​g niemy jakie​muś poważ​n iej​s zemu wypad​kowi, było wła​ś ci​wie żadne. Pomy​ś la​łem wtedy, że tro​chę szkoda. Czte​ro​letni mer​ce​d es W123 — model popu​lar​n ie zwany „beczką” — był oczkiem w gło​wie ojca. Takie auta były wów​czas rzad​ko​ś cią na pol​s kich dro​g ach, a zwłasz​cza w oko​li​cach Ustrzyk Dol​n ych, ale ojcu udało się go odku​p ić za dobrą cenę od kolegi jesz​cze z cza​s ów tech​n i​kum, z któ​rym wciąż utrzy​my​wali kon​takt. Kolega ów spro​wa​d ził auto do Pol​s ki, gdy wra​cał z kon​traktu na Bli​s kim Wscho​dzie, a póź​n iej z chę​cią odsprze​d ał za cał​kiem przy​zwo​ite pie​n ią​d ze. Wyda​tek był spory, ale samo​chód wła​ś ci​wie nie​za​wodny, a w dodatku die​s el — co dla kie​rowcy PKS-u było rze​czą klu​czową, ponie​waż oleju napę​d o​wego przy oszczęd​n ej jeź​d zie auto​b u​s em można było zaosz​czę​d zić wystar​cza​jąco dużo, by nie wyda​wać już póź​niej nie​p o​trzeb​n ie pie​n ię​d zy na paliwo. Tak więc wszystko wska​zy​wało na to, że cało i bez pro​b le​mów dotrzemy do


celu. Dosko​n ały kie​rowca, sprawne auto zatan​ko​wane pod korek… W tym momen​cie pra​wie krzyk​n ą​łem. Chwilę wcze​ś niej w zamy​ś le​n iu patrzy​łem na hip​n o​tycz​n ie wiru​jące w świe​tle reflek​to​rów śnie​żynki, które nagle uło​żyły się w twarz Niki, zbli​ża​jącą się z ogromną pręd​ko​ś cią w naszą stronę. To trwało uła​mek sekundy, krzyk ugrzązł mi w gar​d le, ale pomimo że pró​b o​wa​łem wytłu​ma​czyć sobie, że było to zwy​czajne przy​wi​d ze​n ie, to jed​n ak serce biło mi zde​cy​d o​wa​n ie zbyt szybko aż do chwili, gdy ojciec zatrzy​mał mer​ce​d esa przed bramą pogrą​żo​n ego w żało​b ie domo​s twa, którą zgod​n ie z tra​d y​cją pozo​s ta​wiono otwartą. Wujek Marian stał przy wej​ś ciu do domu i palił papie​rosa. Chcia​łem podejść i się z nim przy​wi​tać, ale mama deli​kat​n ie chwy​ciła mnie za rękę i skie​ro​wała w stronę drzwi. Przy​p o​mnia​łem sobie wtedy, że naj​p ierw należy iść do pomiesz​cze​nia, w któ​rym znaj​d uje się trumna z cia​łem. Tak robili wszy​s cy, któ​rzy przy​cho​d zili do nas, gdy zmarł dzia​d ek. „To dla niego przede wszyst​kim tu są — tłu​ma​czył mi wtedy ojciec. — Naj​p ierw trzeba przy​wi​tać się ze zmar​łym, a dopiero potem można poroz​ma​wiać z domow​n i​kami”. Przed domem stały może ze trzy samo​chody i jeden cią​g nik, dla​tego zdzi​wiło mnie, że w środku jest tak wiele osób. Z tru​d em prze​p chnę​li​ś my się przez kory​tarz, zmie​rza​jąc w stronę gościn​n ego pokoju, z któ​rego dobie​g ało dobrze mi już znane „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spo​czy​wa​n ie”. Kiedy sta​n ę​li​ś my w progu, poczu​li​ś my duszny zapach i rów​n ie duszące spoj​rze​n ia wielu oczu, a śpiew umilkł w jed​n ym momen​cie. Nie mia​łem jesz​cze odwagi, by spoj​rzeć na Nikę. Idąc za przy​kła​d em rodzi​ców, zło​ży​łem swoją wią​zankę kwia​tów obok trumny, pośród dzie​s ią​tek podob​n ych, i uklą​kłem pomię​d zy mamą a ojcem. Wie​d zia​łem, że powi​n ie​n em się zacząć modlić, ale z głowy wyle​ciały mi wszyst​kie powta​rzane dotąd tysiące razy pacie​rze. Byłem w tak dobrze zna​n ym mi domu, ale czu​łem się źle, nie​p ew​n ie i naj​chęt​n iej bym stam​tąd uciekł. Zła​p a​łem się nawet na tym, że pośród ota​cza​ją​cych trumnę cia​s nym krę​g iem sie​d zą​cych na krze​słach osób szu​kam tej, która zawsze doda​wała mi otu​chy, która spra​wiała, że nawet w wieku kilku lat mogłem czuć się „praw​d zi​wym face​tem”. Roz​p ła​ka​łem się, wsta​łem i stam​tąd wybie​g łem. Przez zatło​czony kory​tarz, sień, aż przed dom, gdzie wujek Marian wła​ś nie koń​czył palić papie​rosa. Gdy mnie zoba​czył, wyrzu​cił nie​d o​p a​łek, przy​klęk​n ął i wziął mnie w ramiona. Zaraz potem pła​ka​li​śmy obaj. ***


Rodzice wyszli na zewnątrz jakieś pięć minut póź​n iej. — Gdzie Gra​żynka? — zapy​tała mama. — Jest z matką w naszym pokoju. — Wujek zdą​żył się już opa​n o​wać. — Wzięła proszki na uspo​ko​je​n ie i stara się jakoś trzy​mać. — A ty? — Ja też wzią​łem i też się sta​ram. — Zaraz do niej pójdę, ale naj​p ierw powiedz, jak to się, na Boga, stało. Wiemy tylko, że… Wujek powstrzy​mał mamę gestem ręki. Za naszymi ple​cami wciąż krę​cili się ludzie, to wcho​d ząc do domu, to znów go opusz​cza​jąc. — Przejdźmy na chwilę do let​n iej kuchni. Ruszył przo​d em, a my za nim. W pomiesz​cze​n iu chyba było nie​d awno palone, bo pano​wało w nim przy​jemne cie​p ło. Mama z ojcem i wujek Marian usie​d li przy stole, a ja zaj​rza​łem pod kuch​n ię, żeby zoba​czyć, czy w pale​n i​s ku jest jesz​cze choć tro​chę żaru. Domy​ś la​łem się, że doro​ś li będą chcieli poroz​ma​wiać, więc uzna​łem, że zajmę się czymś innym, by nie zwra​cać na sie​b ie ich uwagi, co mogłoby skut​ko​wać tym, że niczego bym się nie dowie​d ział. A prze​cież chcia​łem wie​d zieć, co dokład​n ie stało się Nice. Zna​la​złem pod kuchenną płytą kilka żarzą​cych się węgiel​ków, zmią​łem parę stron „Try​b uny Ludu”, wrzu​ci​łem do pieca i zaczą​łem na nie nakła​d ać drobne kawałki drewna. Oka​zało się, że soł​tys miał pra​wi​d łowe infor​ma​cje. Nika została poprzed​n iego wie​czoru prze​je​chana przez nale​żą​cego do PGR-u w Luto​wi​s kach cię​ża​ro​wego ziła. Tutaj, w bar​d ziej suro​wym, wła​ś ci​wie już gór​s kim kli​ma​cie od dwóch dni wie​czo​rami popa​d y​wał śnieg z desz​czem, a z zapad​n ię​ciem zmroku, podob​n ie jak dziś w oko​li​cach Ustrzyk, na asfal​cie zaczy​n ała się two​rzyć war​s tewka lodu. *** Zyg​munt Miel​n ik z rodzi​cami i trzema sio​s trami (podob​n ie jak mama z rodziną) w pięć​d zie​s ią​tym pierw​s zym został w ramach Akcji H-T prze​s ie​d lony z tere​n ów obec​n ej Ukra​iny do Luto​wisk, które jesz​cze wtedy znane były pod nazwą Szew​czenko. Kiedy wujek Marian zaczął pra​co​wać w PGR-ze, Miel​n ik był tam już zatrud​niony. Szybko zna​leźli wspólny język, a po kilku latach łączyło ich już coś na kształt przy​jaźni. Odwie​d zali się cza​s em w domach, dzięki czemu i ja pozna​łem pana Zyg​-


munta, któ​rego natych​miast bar​d zo polu​b i​łem. Zawsze uśmiech​n ięty, chęt​n ie ze mną żar​to​wał i trak​to​wał jak kogoś o wiele star​s zego, niż byłem w rze​czy​wi​s to​ś ci. Pra​wie jak rów​n ego sobie. W nie​d zielę Miel​n ik cicha​czem „poży​czył” sobie na kilka godzin ziła, żeby z lasu przy​wieźć tro​chę opału, bo wszystko wska​zy​wało na to, że zima w gmi​n ie Luto​wi​s ka zago​ś ciła na dobre. To był dobry dzień na taką wyprawę, bo trudno było się spo​d zie​wać, że w nie​d zielę i w taką pogodę mili​cja albo straż leśna będą zawra​cały sobie głowę zasta​wia​n iem sideł na drob​n ych zło​d zie​jasz​ków drewna. Ził był tylko w jed​n ej trze​ciej zała​d o​wany, ale zapadł już zmierzch, więc pan Zyg​munt ruszył w drogę powrotną do Luto​wisk. Las, w któ​rym robił zaopa​trze​n ie na zimę, zaczy​n ał się jakieś pięć​s et metrów za Żer​n icą, więc wra​ca​jąc, Miel​n ik prze​je​chał koło naszego daw​n ego domu i gospo​d ar​s twa wujka Mariana. Jakieś pięć​dzie​s iąt metrów dalej jest dość ostry zakręt w prawo. Tuż za nim doszło do wypadku. Nika wra​cała od kole​żanki, z którą wspól​n ie przy​g o​to​wy​wały się do ponie​d ział​ko​wych lek​cji. Obie były w pierw​s zej kla​s ie liceum i dojeż​d żały do Ustrzyk Dol​nych. Na początku roku szkol​n ego moi rodzice zapro​p o​n o​wali, żeby Nika zamiesz​kała u nas, ale ona stwier​d ziła, że na razie spró​b uje niczego nie zmie​n iać, żeby móc poma​g ać rodzi​com. Rano jechała z wuj​kiem do Ustrzyk, potem prze​s ia​d ała się w Luto​wi​s kach na PKS i w godzinę była na miej​s cu. Po połu​d niu był auto​b us do samej Żer​n icy, więc dzięki temu wra​cała w miarę szybko. Gazety pod kuchenną płytą już się zajęły, ogień zaczął lizać suche dre​wienka, a ja zasta​n a​wia​łem się, czy jeśli Nika miesz​ka​łaby u nas, to cią​g le by żyła, i rów​n o​cze​ś nie słu​cha​łem słów wujka. — Zyg​munt twier​d zi, że gdy minął zakręt, zoba​czył ją leżącą nie​ru​chomo na dro​d ze, w poprzek jezdni. Zaczął trą​b ić i od razu naci​s nął hamu​lec, ale, mimo że jechał naj​wy​żej trzy​d ziestką, ził wpadł w poślizg. Ponoć w ogóle nie zwol​n ił i to jest aku​rat moż​liwe, bo opony ma łyse jak kolano, pra​wie w ogóle nie widać na nich bież​n ika. Wujek wes​tchnął ciężko, a potem prze​rwał, jakby zapadł w jakiś letarg. Ock​n ął się z niego po jakiejś minu​cie i odchrząk​n ął. — Nika leżała nie​ru​chomo w poprzek jezdni — powtó​rzył, zapewne zupeł​n ie nie​ś wia​d o​mie. — Ponoć w ogóle się nie ruszała, jakby stra​ciła przy​tom​n ość albo… No, wie​cie, jakby spała lub była nie​żywa. Mama nie​s po​koj​n ie poru​s zyła się na krze​śle. — Zresztą lekarz mówił, że to praw​d o​p o​d obne — dodał wujek.


— Że co jest praw​d o​p o​d obne? Że nie żyła, kiedy Miel​n ik ją potrą​cił? — W gło​s ie ojca zabrzmiało nie​d o​wie​rza​n ie. — Lekarz z pogo​to​wia stwier​d ził, że to praw​d o​p o​d obne. A Zyg​munt jej nie potrą​cił, tylko… — Jaki lekarz? — wtrą​ciła się mama. — Kow​n acki, Kowiń​s ki, nie pamię​tam dokład​n ie… — Kowień​s ki — popra​wiła. — Znam go. Nie był cza​s em pijany? Jest dobry, ale jak sobie wypije… — Nie — sta​n ow​czo odparł wujek Marian. — Na pewno nie. Jestem tego pewien. — Ale jak to „nie potrą​cił”? — ojciec wró​cił do zawie​s zo​n ego wątku roz​mowy. Popa​trzy​łem na brata mamy. Sie​d ział ze spusz​czoną głową i wyda​wało mi się, że jego cia​łem wstrzą​s nął bez​g ło​ś ny szloch. Gdy pod​n iósł wzrok, zoba​czy​łem, że jego zaczer​wie​n ione oczy lśnią od łez. — Zyg​munt hamo​wał, pró​b o​wał skrę​cać, ale ten cho​lerny gru​chot jechał na wprost, rozu​mie​cie? No i po pro​s tu prze​je​chał przed​n im lewym kołem po brzu​chu Niki, zanim udało mu się wresz​cie jakoś zatrzy​mać… *** Ogień roz​p a​lił się na dobre i przez dłuż​s zy czas w pomiesz​cze​n iu było sły​chać tylko jego buzo​wa​n ie i skwier​cze​n ie pło​n ą​cego drewna. Wyglą​d ało na to, że żadne z moich rodzi​ców nie wie, co teraz powie​d zieć, a ja z emo​cji drża​łem na całym ciele, bo zdo​ła​łem wyobra​zić sobie całą scenę aż nadto wyra​zi​ś cie. — Mam tylko nadzieję, że nie cier​p iała… — powie​d ział wujek pra​wie szep​tem, jakby koń​cząc to, co usły​s ze​li​ś my wcze​ś niej. To obu​d ziło mamę z letargu. — No ale co dalej? — spy​tała. — Prze​cież skoro są wąt​p li​wo​ś ci co do oko​licz​no​ś ci śmierci Niki, to trzeba by zro​b ić sek​cję. Prze​cież nie spo​s ób uwie​rzyć w to, że zmarła nagle na środku drogi… Prze​cież Zyg​munt mógł to wszystko zmy​ś lić… Wujek spoj​rzał na nią zmę​czo​n ym wzro​kiem, a póź​n iej poło​żył dłoń na jej ramie​niu. — Irena, znam Zyg​munta nie od wczo​raj. Wiem, że nie kła​mie, i wiem, że tego nie chciał. Cierpi teraz pew​n ie tak samo, jak my wszy​s cy, a może nawet bar​d ziej, bo czuje się najbar​d ziej winny tego, co się stało. Ani sek​cja, ani dodat​kowe zarzuty nie pod​n iosą Niki z trumny. Trzeba być czło​wie​kiem. Lekarz stwier​d ził, że stra​ciła przy​-


tom​n ość i upa​d ła na szosę, bo zna​lazł siniec na boku twa​rzy. Odci​ś nięty ślad na zmro​żo​n ym śniegu też to potwier​d zał, więc taką wer​s ję przyj​mu​jemy. Mili​cja wpi​s ała to do papie​rów. Poza tym… Mama spoj​rzała na wujka pyta​jąco. — Poza tym taka wer​s ja jest cał​kiem praw​do​p o​d obna — skoń​czył. Ojciec pokrę​cił głową z nie​d o​wie​rza​n iem. — Co ty, Marian? Prze​cież Nika jest… to zna​czy… była sprawną, młodą dziew​czyną. Sądzisz, że mogła się pośli​zgnąć, upaść i tak uszko​d zić głowę, by stra​cić przy​tom​n ość? — Prze​cież każ​d emu to się może zda​rzyć, Bar​n ek — odparł wujek. — Ale nie o to cho​d zi. Irena, posłu​chaj… — zwró​cił się do mamy. — Zasta​n a​wia​li​ś my się z Gra​żynką w ubie​g łym tygo​d niu, czy do cie​b ie nie zadzwo​n ić z prośbą o radę w spra​wie Niki. Ostat​n io była jakaś słaba, blada, apa​tyczna. Dwa razy w ciągu tygo​d nia zasła​b ła, raz stra​ciła przy​tom​n ość. Mama wstała i zaczęła ner​wowo cho​d zić po pomiesz​cze​n iu. — Wiem, powin​n i​ś my to byli zro​b ić, może wysłać ją na bada​n ie krwi, ale sama rozu​miesz… miała pięt​n a​ś cie lat, dora​s tała, takie rze​czy chyba zda​rzają się dziew​czę​tom w jej wieku…? — Wujek wodził za mamą oczyma, w któ​rych zoba​czy​łem lęk pod​s zyty nadzieją. I nie zawiódł się. Nie​za​leż​n ie od tego, co tak naprawdę mama czuła w głębi duszy, odparła: — Tak, to nor​malne w wieku dora​s ta​n ia. Sama też pew​n ie bym pocze​kała, żeby nie wzbu​d zać fał​s zy​wego alarmu. *** Kiedy wyszli​ś my we czwórkę z let​n iej kuchni, skie​ro​wa​li​ś my się w stronę domu. Wujek powie​d ział, że wypali jesz​cze jed​n ego, i został na dwo​rze. Tro​chę mu zazdro​ś ci​łem; też wolał​b ym jesz​cze pobyć na zewnątrz i popa​trzeć na sypiący coraz gęściej śnieg. Nie chcia​łem znów wcho​d zić do środka i po raz kolejny wdy​chać duszny zapach świec, kwia​tów i ludzi, ale wie​d zia​łem, że muszę zmie​rzyć się ze swoją sła​b o​ś cią. Prze​cież jesz​cze rano byłem gotów prze​mie​rzyć drogę z Ustrzyk na pie​chotę, a teraz byłem o krok. „Musisz być jak praw​d ziwy facet” — zabrzmiało gdzieś z tyłu głowy, więc posłusz​n ie wsze​d łem naj​p ierw do sieni, a póź​n iej zaczą​łem prze​mie​rzać kory​tarz. Teraz stały w nim tylko dwie osoby. Mama otwo​rzyła drzwi do sypialni wujo​s twa z zamia​rem pod​ję​cia ska​za​n ej


z góry na nie​p o​wo​d ze​n ie próby pod​n ie​s ie​n ia na duchu cioci Gra​żyny, a ojciec poło​żył dłoń na moim ramie​n iu. — Pójść tam z tobą, Wień​czyk? — zapy​tał. — Nie, tato. Chyba sam dam radę. Ski​n ął głową, a ja nie​p ew​n ym kro​kiem wsze​dłem do pokoju gościn​n ego. Było mniej osób niż przed​tem. Zaję​tych było może dzie​s ięć krze​s eł. Omio​tłem wzro​kiem sie​d zą​cych na nich ludzi. Kilka star​s zych kobiet, dwie kole​żanki Niki, jesz​cze z pod​s ta​wówki, Iwona, u któ​rej moja sio​s tra cio​teczna była tuż przed śmier​cią, i jeden nie​zna​jomy męż​czy​zna mniej wię​cej koło pięć​d zie​s iątki. Odma​wiali róża​n iec jak man​trę, a ja poczu​łem dobrze znaną mi dusz​n ość. Te kwiaty śmier​d ziały okrop​nie. „A może to już Ona? — prze​b ie​g ło mi przez myśl. — Nie, chyba za wcze​śnie…”. Za to żywych czu​łem na pewno. No i te świece, które dopeł​n iały cało​ś ci. Drgną​łem, gdy zegar zaczął bić dzie​s iątą. Spoj​rza​łem w jego kie​runku, lekko zasko​czony, ponie​waż gdy zmarł dzia​d ek, mama zatrzy​mała wszyst​kie, które były w domu. Widocz​n ie o tym nie pomy​ś leli, a może w domu cioci nie było takiego zwy​czaju? Nato​miast zasłony w oknach były zacią​g nięte tak, jak należy; wcze​ś niej zwró​ci​łem uwagę, że lustro w przed​p o​koju zgod​n ie z tra​d y​cją także zasło​n ięto. Dziwne, o czym się myśli w nie​co​d zien​n ych sytu​acjach. Nika leżała pośrodku pokoju. Była ubrana w beżową sukienkę i błysz​czące czarne buty. Jej szczu​p ła syl​wetka była taka jak zwy​kle i, na szczę​ś cie, nie było widać żad​n ych obra​żeń po tym, jak prze​je​chało po niej koło ważą​cego kilka ton ziła. W dło​n iach miała róża​n iec, taki sam, jaki trzy​mał w zeszłym roku dzia​d ek. Przez chwilę zasta​n a​wia​łem się, czy to może być ten sam, ale zaraz zru​g a​łem sam sie​b ie za wła​s ną głu​p otę. „Prze​cież tam​ten dzia​d ek cią​g le ma w rękach” — pomy​ś la​łem. Jasno​b rą​zowe włosy Niki sple​cione były w war​kocz i spo​czy​wały luźno na jej pra​wym barku. Wyglą​d ała ślicz​n ie. Mia​łem wra​że​n ie, że lekko się uśmie​cha (być może to przez nie​d o​mknięte wargi, pomię​d zy któ​rymi widzia​łem zęby). Miała zaró​żo​wione policzki (pew​n ie ktoś zro​b ił jej maki​jaż), a w uszach swoje ulu​b ione srebrne kol​czyki. Jedyne, co tro​chę prze​ra​żało w wyglą​d zie Niki, to lekko uchy​lone powieki, pod któ​rymi było widać nie​znacz​n ie błysz​czące białka, więc posta​n o​wi​łem, że nie będę wię​cej patrzył na jej oczy. Po raz drugi tego wie​czoru uklą​kłem w tym samym miej​s cu i tym razem nie mia​łem pro​b lemu z tym, żeby przy​p o​mnieć sobie jakąś modli​twę. Przy​wi​ta​łem się z Niką. Ale uwie​rała mnie obawa, że gor​s zy pro​b lem może być z poże​g na​n iem.


*** Odmó​wi​łem pacierz i usia​d łem na naj​b liż​s zym wol​n ym krze​ś le. Czu​łem na sobie zacie​ka​wione spoj​rze​n ia kilku par oczu, ale po chwili prze​s ta​łem zwra​cać uwagę na to, co dzieje się wokół. Naj​waż​n iej​s za była Nika. Zanim jesz​cze uświa​d o​mi​łem sobie, że patrzę na nią po raz ostatni w życiu, przy​s zła mi do głowy absur​d alna myśl: „Będzie jej zimno w tej cien​kiej sukience”. A potem już byli​ś my tylko we dwoje. Wspo​mnie​n ia znów wró​ciły. Patrzy​łem na jej deli​katne blade dło​n ie, które ści​ś nięte w pię​ś ci potra​fiły dać w żar​tach nie​złego kuk​sańca, spoj​rza​łem na szczu​p łe nogi, które zawsze bie​g ały szyb​ciej od moich, a potem znów na ręce — nad pra​wym nad​g arst​kiem wciąż widać było małą bli​znę, powstałą, gdy we dwójkę ucie​ka​li​ś my dwa lata temu jesie​n ią z poło​żo​n ego nie​o po​dal sadu sąsiada, gonieni przez spusz​czo​n ego z uwięzi psa; Nika zaha​czyła wtedy o wysta​jący ze szta​chety zardze​wiały gwóźdź. Nie wiem, dla​czego aku​rat ta drobna bli​zna, ten led​wie widoczny ślad na skó​rze tak bar​d zo mnie poru​s zył. Może dla​tego, że sam poma​g a​łem go odka​zić i opa​trzyć, a może po pro​s tu pozwo​lił mi zro​zu​mieć, co tak naprawdę się stało, pojąć, że nie​d ługo już tej bli​zny nie będzie. Tak samo jak Niki i wspól​n ie spę​d za​n ego z nią czasu. Czu​łem, że łzy znów cisną mi się do oczu i pew​n ie bym się roz​p ła​kał, gdyby nie śmiech, który usły​s za​łem z kąta pokoju. Dwie baby raj​d ały w naj​lep​s ze, zupeł​n ie nie zwra​ca​jąc uwagi na to, gdzie i po co się znaj​d ują. Mia​łem ochotę wstać i wydra​p ać im oczy, ale ktoś obok mnie zaczął znów odma​wiać róża​n iec, więc prze​kupy się uspo​ko​iły, a ja wró​ci​łem do swo​ich myśli, zagłę​b ia​jąc się w nie z łatwo​ś cią dzięki „man​tro​wemu” ryt​mowi tej mono​ton​n ej modli​twy. *** Zatra​ci​łem się we wspo​mnie​n iach oraz peł​n ych żalu do Boga i całego świata roz​my​ś la​n iach tak bar​d zo, że nie sły​s za​łem, jak zegar wybił wpół do jede​n a​s tej; dopiero o jede​n a​s tej rozej​rza​łem się po pokoju. Zosta​łem w nim już tylko ja, Iwona, dwie kobiety i nie​zna​jomy męż​czy​zna. W progu stała mama, która załza​wio​n ymi oczyma przy​p a​try​wała mi się z nie​p o​ko​jem. Kiedy nasze spoj​rze​n ia się spo​tkały, pode​s zła i usia​d ła obok. — Wszystko w porządku, synku? — zapy​tała. — Nie, mamo, nic nie jest w porządku. Dla​czego ona musiała umrzeć?


Nie usły​s za​łem odpo​wie​d zi. Mama po pro​s tu zro​b iła to, co w tam​tym momen​cie było naj​lep​s ze, czyli objęła mnie ramie​n iem i mocno przy​tu​liła. Do moich jede​n a​s tych uro​d zin została już nie​cała godzina, a ja, nie wie​d zieć czemu, pomy​ś la​łem wtedy o scho​wa​n ych w sza​fie rodzi​ców nar​tach. „Oddał​b ym je. Oddał​b ym narty i wszyst​kie pre​zenty, które dosta​łem. I te, które kie​d yś dostanę. Oddał​b ym, gdyby tylko Nika mogła ożyć”. Ale ona leżała nie​ru​choma, coraz bar​dziej obca i coraz bar​d ziej mar​twa, a tyka​jący gło​ś no zegar nie odmie​rzał już nawet sekundy jej czasu. *** Minęło kolejne pół godziny. Mama zapy​tała, czy nie jestem głodny. Gdy odpar​łem, że nie, poszła zoba​czyć, co z cio​cią. Wtedy w pokoju zosta​łem już tylko ja, ciało Niki i trzy kobiety. Gdzieś tak dwa​d zie​ś cia minut przed pół​n ocą z zewnątrz dobie​g ły pod​n ie​s ione głosy, a potem jakiś męż​czy​zna krzyk​n ął gło​ś no. Nie zro​zu​mia​łem co, ale zaraz potem drzwi do domu otwarły się z hukiem i ten ktoś powtó​rzył już z kory​ta​rza: — U Janic​kich się pali! Sto​d oła w ogniu, pomóż​cie! Zaraz ogień może prze​n ieść się na dom… Usły​s za​łem stu​kot butów, trzy żałob​n iczki natych​miast się pode​rwały i wybie​gły z pokoju. Wsta​łem, chcąc pójść w ich ślady, ale potem znów usia​d łem na krze​śle, prze​ko​n any, że tutaj mama i ojciec łatwiej mnie znajdą. W Żer​n icy nie było wodo​ciągu; wodę czer​p ano głów​n ie z tra​d y​cyj​n ych studni, w kilku domach były też stud​n ie głę​b i​n owe, ale na pewno nie u Janic​kich. Na szybką reak​cję straży pożar​n ej nie bar​d zo można było liczyć — ochot​n i​cza pla​cówka w Luto​wi​s kach do poża​rów przy​jeż​d żała prze​waż​n ie już po zawo​d ow​cach z Ustrzyk, więc przy​n aj​mniej przez pół godziny trzeba było sobie radzić wła​s nymi siłami. Naj​p ro​ś ciej było wyko​rzy​s ty​wać w takich awa​ryj​n ych sytu​acjach wodę ze stru​mie​n ia, ale do tego potrzeba było wielu rąk. Dla miesz​kań​ców Żer​n icy było to jasne jak słońce i, zda​jąc sobie sprawę z powagi sytu​acji, każdy w przy​p adku pożaru rzu​cał wszystko, chwy​tał wia​d ro i natych​miast biegł na pomoc. Tak było i tym razem. Po trwa​ją​cym kil​ka​d zie​s iąt sekund roz​g ar​d ia​s zu w kory​ta​rzu, dom opa​n o​wała cisza, zakłó​cana jesz​cze przez odda​la​jące się i cich​n ące głosy. Pew​n ie było tak, że każde z moich rodzi​ców uznało, iż to dru​g ie się mną zaj​mie i w efek​cie zosta​łem w domu sam. Dom Janic​kich odda​lony był od zagrody wujka o jakieś pół kilo​me​tra,


więc nie mogłem sły​s zeć hała​s ów towa​rzy​s zą​cych gasze​n iu pożaru. Uci​chły głosy za oknami. Zosta​łem w domu sam. Pra​wie sam. Nie wie​d zia​łem do końca, czy ciało Niki powi​n ie​n em trak​to​wać jako osobę i raczej się nad tym nie zasta​n a​wia​łem. Waż​n iej​s ze było, że nie zostało samo. „Może tak miało być? — pomy​ś la​łem. — Teraz będę się mógł z nią naprawdę poże​g nać”. Przy​s u​n ą​łem sobie krze​s ło bli​żej trumny i dotkną​łem naj​p ierw ręki (gdy to zro​b i​łem, drew​n iany róża​n iec cicho zagrze​cho​tał), a póź​n iej bli​zny ponad nad​g arst​kiem. Wzią​łem Nikę za dłoń i zdzi​wi​łem się, bo spo​d zie​wa​łem się, że będzie chłod​n iej​s za. Spoj​rza​łem na twarz. Zda​wało się, że Nika z lek​kim uśmie​chem przy​g ląda mi się oczyma bez źre​n ic. Odpo​wie​d zia​łem, rów​n ież się uśmie​cha​jąc. Trwa​li​ś my tak przez jakiś czas. Nagle zegar zaczął bić pół​n oc. Roz​p o​czy​n ały się moje uro​d ziny i nasta​wała godzina duchów. Ale ja się nie bałem, bo prze​cież ona była ze mną. *** Krę​ciło mi się w gło​wie. Tro​chę z emo​cji, tro​chę przez słodki i mdlący zapach kwia​tów i świec. Myśli mi się plą​tały, sam już nie wie​d zia​łem, czy w trum​n ie leży moja bli​s ka kuzynka, czy tylko nic nie​warte, choć zna​jome ciało. Nika w ostat​n im cza​s ie bar​d zo uro​s ła, mie​rzyła ponad metr sie​d em​d zie​s iąt. Ja pro​ces doj​rze​wa​n ia cią​g le jesz​cze mia​łem przed sobą. Kiedy nie​d awno się spo​tka​li​śmy, sta​n ę​li​ś my przed (zasło​n ię​tym teraz) lustrem w kory​ta​rzu. Objęła mnie ramie​niem i przy​cią​g nęła do sie​b ie; oka​zało się, że jest o ponad głowę wyż​s za. „Będę do cie​b ie mówił «cio​ciu »” — powie​d zia​łem wtedy. Długo się z tego śmiała, a potem potar​g ała mi włosy. Po raz ostatni. Gdy teraz, będąc tylko z nią w jej domu, trzy​ma​łem ją za rękę, zapra​g ną​łem raz jesz​cze się do niej przy​tu​lić. Też po raz ostatni. I zro​zu​mia​łem, że mogę to zro​b ić. Puści​łem jej dłoń, wsta​łem i spraw​d zi​łem, czy trumna jest sta​b il​n ie usta​wiona. Oka​zało się, że tak, więc przy​s u​n ą​łem krze​s ło jesz​cze bli​żej, uklą​kłem na nim, a póź​n iej zdją​łem buty i ostroż​n ie poło​ży​łem się obok Niki, wzdłuż jej pra​wego ramie​n ia, deli​kat​n ie ją obej​mu​jąc. Trumna była sze​roka (pew​n ie przy​g o​to​wy​wana dla doro​s łego), a moja sio​s tra szczu​p ła, zresztą ja rów​n ież nie nale​ża​łem do gru​b a​s ów, więc zmie​ś ci​łem się bez naj​mniej​s zego pro​b lemu. Sple​cione w war​kocz włosy łasko​tały mnie w poli​czek, czu​-


łem zapach mydła, któ​rym umyto Nikę przed prze​b ra​n iem jej w pogrze​b ową sukienkę. Przy​mkną​łem powieki i pomy​ś la​łem, że nie mogę tak długo zostać, bo co byłoby, gdyby ktoś mnie tak zastał. Usły​s za​łem zna​jome ciche grze​cho​ta​n ie. To drew​n iane paciorki różańca znów się poru​s zyły. Tyle że tym razem nie ja to spra​wi​łem… Otwo​rzy​łem oczy i zoba​czy​łem, jak lewa ręka Niki powoli zbliża się do mojej twa​rzy. Zaraz potem pogła​d ziła mnie deli​kat​n ie po policzku i wło​s ach. Serce zabiło mi moc​n iej, bo wszystko wska​zy​wało na to, że moje wcze​ś niej​s ze marze​n ia się speł​niły. Uśmie​cha​jąc się z nadzieją, spoj​rza​łem na twarz sio​s try. Żaden mię​s ień na niej ani drgnął, ale jed​n ak coś się zmie​n iło. Pod powie​kami nie było już widać bia​łek, a wpa​tru​jące się we mnie czarne źre​n ice. Zdą​ży​łem jesz​cze pomy​ś leć: „Prze​cież one powinny być nie​b ie​s kie”, a póź​n iej spły​n ęła na mnie ciem​n ość. 4. Prze​p ro​wa​d zona w tysiąc dzie​więć​s et pięć​d zie​s ią​tym pierw​s zym roku Akcja HT (nazwana tak od pierw​s zych liter powia​tów hru​b ie​s zow​s kiego i toma​s zow​s kiego) objęła ponad czter​n a​ś cie tysięcy Pola​ków, z czego pra​wie cztery tysiące osób prze​wie​ziono w rejon Ustrzyk Dol​n ych. Za nie​mal pięć​s et kilo​me​trów kwa​d ra​to​wych żyznych ziem, poło​żo​n ych na wschód od Soło​kiji, Pol​s ka otrzy​mała podobny obszar, tylko że w trud​n ych do gospo​d a​ro​wa​n ia gór​s kich warun​kach. Prze​s ie​d lani miesz​kańcy prze​wo​żeni byli w bydlę​cych wago​n ach, na któ​rych ozna​czano miej​s ce prze​zna​cze​n ia, a za wła​s ne gospo​d ar​s twa otrzy​my​wali czę​s to pozo​s ta​wione w opła​ka​n ym sta​n ie, zanie​d bane sie​d li​s ka poprzed​n ich wła​ś ci​cieli. W Nowej Żer​n icy moi dziad​ko​wie wraz z dziećmi musieli zacząć wszystko od początku. We wsi znaj​d o​wała się mała cer​kiewka, prze​kształ​cona w latach pięć​d zie​sią​tych w kościół, w któ​rym raz w tygo​d niu odpra​wiał msze ksiądz przy​jeż​d ża​jący z Luto​wisk. Nie​p o​zorną świą​ty​n ię oka​lał cmen​tarz, jed​n o​czący po wsze czasy dotych​cza​s o​wych miesz​kań​ców i zmar​łych już w nowym miej​s cu zamiesz​ka​n ia prze​sie​d leń​ców. O tej nie​wiel​kiej nekro​p o​lii krą​żyły w oko​li​cach legendy, które po raz pierw​s zy usły​s za​łem w szkole od kole​g ów z Luto​wisk. Nie wiem, ile w nich było prawdy, ale na kil​ku​let​n im chłopcu, jakim wów​czas byłem, zro​b iły one tak duże wra​że​n ie, że od tam​tej pory zawsze dba​łem od to, by po zapad​n ię​ciu zmroku nie prze​cho​d zić samot​nie obok cmen​tar​n ego ogro​d ze​n ia.


Mówiono, że w powie​cie ustrzyc​kim znaj​d uje się kilka miejsc pochówku, w któ​rych każdy ze zmar​łych przed zło​że​n iem do grobu prze​b i​jany jest meta​lo​wym zębem od brony. Co wię​cej — jak​kol​wiek nie​wia​ry​g od​n ie by to nie brzmiało — prak​ty​kom tym nie był prze​ciwny ksiądz odpra​wia​jący msze w naszym kościółku. Szep​tano mię​d zy sobą, że jeśli zanie​chano by takiego rytu​ału, to po kilku dniach można by nie​b osz​czyka spo​tkać spa​ce​ru​ją​cego w oko​licy domu, w któ​rym miesz​kał. Nawet jako kil​ku​letni chło​p iec nie wie​rzy​łem w takie rze​czy i parę razy nawet widzia​łem, jak trumna skła​d ana jest w gro​b ie i przy​s y​p y​wana zwa​łami ziemi. Tak więc trudno byłoby przy​p usz​czać, że ktoś będzie sobie zada​wał trud ponow​n ego jej wydo​b y​cia na powierzch​n ię w celu oka​le​cze​n ia zwłok. I mia​łem rację. Cho​ciaż nie do końca. Jak zdra​d ził mi po paru głęb​s zych ojciec, gdy mia​łem już dwa​d zie​ś cia kilka lat, ostat​n ią osobą, którą pocho​wano z wbi​tym w klatkę pier​s iową szpi​kul​cem, była moja zmarła tra​g icz​n ie czwar​tego czerwca tysiąc dzie​więć​s et sie​d em​d zie​s ią​tego dru​giego roku bab​cia. Nie​d ługo potem nastał nowy ksiądz, który zaka​zał podob​n ych pogań​s kich prak​tyk. Po otrzy​ma​n iu tej nie​p raw​d o​p o​d ob​n ej infor​ma​cji od ojca, zaczą​łem zgłę​b iać temat. W końcu lat dzie​więć​d zie​s ią​tych, w waka​cje przed pią​tym rokiem stu​d iów, zjeź​d zi​łem kawał drogi w poszu​ki​wa​n iu wyja​ś nie​n ia tej zagadki. Nie wyklu​czam, że sprawa nie zaab​s or​b o​wa​łaby mnie aż tak bar​d zo, gdy​b ym nie pamię​tał tego, co wyda​rzyło się w moje jede​n a​s te uro​d ziny. *** W powie​cie ustrzyc​kim nie było już wła​ś ci​wie osób, które pamię​ta​łyby te oko​lice sprzed Akcji H-T, ponie​waż więk​s zość wysie​d lono na tery​to​rium Związku Radziec​kiego, ale nie​d a​leko Soliny zna​la​złem taką kobietę. Ucho​d ziła w swo​jej wio​sce za guślarkę i chęt​n ie podzie​liła się ze mną swoją wie​d zą. Twier​d ziła, że osoby pocho​d zące ze związku kazi​rod​czego nie mogą zaznać spo​koju po śmierci. — Tak, tak, synku… — mówiła, kiwa​jąc siwą głową i trzy​ma​jąc w sęka​tych dło​niach aka​cjową laskę. — Jedna krew burzy się w żyłach po śmierci, nie chce wysty​gnąć i trzeba wtedy wsta​wać z grobu, trzeba szu​kać innej, która da uko​je​n ie. Cho​dzą wtedy i szu​kają. Gdy cię taki znaj​d zie, zaspo​koi swój głód, ale ty wkrótce umrzesz. Naj​p ierw osłab​n iesz, a za tydzień, może dwa, będzie po tobie. A po swo​jej śmierci będziesz taki sam, jak ten, który cię dopadł. Uwa​żaj, synku, bo to nie są żarty. Stara jestem i nie jed​n ego już takiego widzia​łam, nie dwóch. Jak kie​d yś zaczniesz nagle słab​n ąć i na karku znaj​d ziesz dwa ślady, jakby kto cię ugryzł, to


proś Boga o wyba​cze​n ie grze​chów, a ludzi o to, żeby prze​b ili po śmierci twoje serce, bo ina​czej spo​koju nie zaznasz i dalej tę zarazę po świe​cie będziesz roz​n o​s ił. Będziesz cho​d ził i szu​kał dru​g iej krwi, co ją ci zmora z żył zabrała. Będziesz szu​kał, dopóki nie znaj​d ziesz, pamię​taj. Sie​d zie​li​ś my przed jej drew​n ianą cha​łu​p iną, był upalny letni dzień, ale po moich ple​cach prze​b iegł chłód. Pomy​ś la​łem, że może cza​s em lepiej jest nie wie​d zieć zbyt wiele, ale mimo tego, tro​chę wbrew sobie, zapy​ta​łem: — Ale nie pamię​tał​b ym, że spo​tka​łem taką zmorę? Prze​cież gdyby mnie coś takiego uką​s iło, to…? — Oczy mają czarne jak noc, zatra​cisz się w nich — prze​rwała mi. — Zęby ostre jak nóż, nawet nie poczu​jesz, a ślinę gęstą i lepką, taką, która daje uko​je​n ie bólu i pamięć zabiera. Mała rana na karku ci zosta​n ie, a jak przy​p ad​kiem jej nie znaj​dziesz, to nic nie będziesz wie​d ział, niczego nie będziesz pamię​tał. Dobrze ci radzę, synku, posłu​chaj sta​rej kobiety — spraw​d zaj co rano skórę na karku i uni​kaj samot​nych wędró​wek po pół​n ocy. Gdy to usły​s za​łem, chłód prze​mie​n ił się w prze​n i​kliwe zimno. Tem​p e​ra​tura powie​trza się​g ała wtedy pra​wie trzy dzie​s tu pię​ciu stopni, a ja zaczą​łem drżeć, jak gdyby ktoś nagle odwró​cił ter​mo​metr do góry nogami i spra​wił, że plus zmie​n ił się w minus. Zaczą​łem żało​wać, że udało mi się dotrzeć do tej kobiety. *** Wal​d ek Brze​s ki był ode mnie star​s zy o dwa lata. Taki dziwny chło​p ak, tro​chę zamknięty w sobie, jakby żyjący w swoim świe​cie. Kiedy jesz​cze miesz​ka​łem w Żer​nicy, był moim bli​s kim sąsia​d em (nasze domy dzie​liło jakieś sto metrów), ale ja zawsze wola​łem się bawić z innymi kole​g ami. Miesz​kał z mamą i swoim wuj​kiem, któ​rzy wraz z rodzi​cami rów​n ież zostali prze​sie​d leni na te tereny w pięć​d zie​s ią​tym pierw​s zym. Z tego, co mówiła mi mama, dziad​ko​wie Waldka zmarli w sześć​d zie​s ią​tym szó​s tym, jedno po dru​g im, tak więc rodzeń​s two musiało zacząć radzić sobie samo, ponie​waż jed​n ak Brze​s ki zaczął coraz czę​ś ciej zaglą​d ać do kie​liszka, to całe gospo​d ar​s two było na gło​wie jego sio​s try. Zaczęły się awan​tury, krzyki na pół wio​s ki, wizyty mili​cji. Ponoć Brze​s ki potra​fił porząd​n ie stłuc sio​s trę, ale ta ni​g dy nie zde​cy​d o​wała się go oskar​żyć. Pew​n ie miała nadzieję, że jesz​cze się zmieni. Kiedy w sie​d em​d zie​s ią​tym pierw​s zym na świe​cie poja​wił się Wal​d ek, na jakiś


czas u sąsia​d ów zapa​n o​wała zgoda. Ludzie gadali po kątach, że skąd dziecko, skoro do jego matki nie zacho​d ził żaden kawa​ler, plot​ko​wali, że mały wygląda jak skóra zdjęta z wujka, ale w końcu każdy zajął się wła​s nymi spra​wami, a gada​n ie uci​chło. Na początku lat osiem​d zie​s ią​tych Brze​s ki znowu zaczął tan​ko​wać, podobno o wiele bar​d ziej niż kie​d yś. Co zaro​b ił, to prze​p ił, a kar​czem​n ym awan​tu​rom nie było końca. Tuż przed naszą prze​p ro​wadzką do Ustrzyk wła​ś ci​wie codzien​n ie z sąsied​niego domu docho​d ziły wrza​s ki, a Wal​d ek ze trzy razy poja​wił się w szkole posi​n ia​czony. Nika opo​wia​d ała póź​n iej, że po naszej wypro​wadzce było jesz​cze gorzej, co trudno było mi sobie wyobra​zić. Wal​d ek mógł cze​kać na to, aż jego wujek się zapije, albo wziąć sprawy w swoje ręce. Osta​tecz​n ie wybrał to dru​g ie roz​wią​za​n ie i zna​le​ziono go powie​s zo​n ego w pobli​s kim lesie dzie​s ią​tego listo​p ada tysiąc dzie​więć​s et osiemdzie​s ią​tego czwar​tego roku, czyli mniej wię​cej na tydzień przed śmier​cią Niki. Pocho​wano go razem z dziad​kami, w gro​b ie poło​żo​n ym na skraju cmen​ta​rza, nie​d a​leko stro​mej skarpy, poni​żej któ​rej pły​n ie stru​mień. Dwa dni potem nad Żer​n icą prze​s zła potężna nawał​n ica. Przez dwie doby lało jak z cebra, a spo​kojna zazwy​czaj rzeka nagle zamie​n iła się w rwący gór​s ki potok, zabie​ra​jący wszystko, co spo​tkał na swo​jej dro​d ze. Mię​d zy innymi pod​mył skarpę, za którą poło​żony był cmen​tarz, w wyniku czego kilka gro​b ów osu​n ęło się do stru​mie​n ia. Jed​n ym z nich był ten, w któ​rym zło​żono ciało Waldka. Gdy woda opa​d ła, wiele osób zaan​g a​żo​wało się w poszu​ki​wa​n ia, ale z tego, co było w mogile Brze​s kich, zna​le​ziono tylko roz​trza​s kaną o drzewo trumnę. Było jasne, że woda porwała ciało i, o ile ktoś nie natknie się na nie w dole rzeki, Wal​d ek sta​n ie się pokar​mem dla dzi​kiej zwie​rzyny. Tak się jed​n ak nie stało. *** Pożar sto​d oły Janic​kich oka​zał się nie tak groźny, jak począt​kowo sądzono, i wspól​n ymi siłami miesz​kań​ców Żer​n icy udało się go uga​s ić jesz​cze przed przy​jaz​dem straży pożar​n ej. Jego powo​d em było naj​p raw​d o​p o​d ob​n iej zwar​cie insta​la​cji elek​trycz​n ej, a pło​mie​n ie objęły złą​cze​n ie dwóch ścian (na szczę​ś cie tych, pod któ​rymi skła​d o​wano nie​wielką ilość słomy). Siano, zło​żone tro​chę dalej, led​wie zaczy​nało się palić, więc po uga​s ze​n iu zaczęto je prze​rzu​cać, żeby spraw​d zić, czy w środku nie ma żaru. Oka​zało się, że nie było, nato​miast zna​le​ziono tam leżące sobie spo​koj​n ie zwłoki Waldka Brze​s kiego w zabło​co​n ym jesz​cze od nad​rzecz​n ego błota gar​n i​tu​rze.


Gdy mój ojciec z wuj​kiem Maria​n em to zoba​czyli, wystar​czyła jedna wymiana spoj​rzeń, po któ​rej natych​miast rzu​cili się do biegu. Wujek wpadł do pokoju dokład​n ie w chwili, gdy Nika pochy​lała się nad moim kar​kiem. *** Ock​n ą​łem się w let​n iej kuchni parę minut po pierw​s zej. Na początku wyda​wało mi się, że czarne oczy mojej sio​s try cią​g le się we mnie wpa​trują, ale było to tylko złu​d ze​n ie. Jak się dowie​d zia​łem po pogrze​b ie od jed​n ego z kole​g ów z wio​s ki, Nika dopiero wybu​d zała się z letargu, dzięki czemu była dość słaba, więc dwóch męż​czyzn bez trudu ją obez​wład​n iło. Następ​n ie ciało zwią​zano i wynie​s iono na zewnątrz, gdzie za zgodą cioci i wujka ojciec naj​p ierw wbił ząb od brony w lewą pierś, a potem, dla pew​n o​ś ci, odrą​b ał jesz​cze głowę sie​kierą. Kiedy zwłoki zna​la​zły się z powro​tem w trum​n ie, głowę zło​żono pomię​d zy kola​n ami Niki, a wieko natych​miast zamknięto i nie otwarto go już ni​g dy wię​cej. Nie mogłem uwie​rzyć, że mój ojciec mógł zro​b ić coś takiego i chyba ni​g dy mu tego nie wyba​czy​łem. Naj​p ierw przez długi czas się do niego nie odzy​wa​łem, a póź​niej zaczą​łem nazy​wać go ojcem, zamiast — tak jak do moich jede​n a​s tych uro​d zin — tatą. Narty, które mia​łem dostać na uro​d ziny, dosta​łem na Miko​łaja. Ale ni​g dy nie byłem na wyciągu na Kamien​n ej Lawor​cie. Wola​łem uda​wać przed samym sobą, że cią​g le cze​kam na Nikę. 5. Ojciec zmarł w dwa tysiące pierw​s zym roku. Jak wspo​mi​n a​łem już wcze​ś niej, spo​tka​łem się ze starą guślarką, więc zdą​ży​łem go jesz​cze prze​p ro​s ić za moje zacho​wa​n ie sprzed lat (ale powie​d zieć do niego „tato” już nie potra​fi​łem). Został pocho​wany na cmen​ta​rzu w Nowej Żer​n icy. *** Po wyda​rze​n iach z koń​cówki roku tysiąc dzie​więć​s et osiem​d zie​s ią​tego czwar​tego więź pomię​d zy rodzi​cami a wujo​s twem jakby się roz​luź​n iła. Nie wiem, może nie potra​fili się pogo​d zić z tym, że ja cią​g le żyję, pod​czas gdy ich córka od dawna już leży w gro​b ie. Po pogrze​b ie Niki byłem w Żer​n icy jesz​cze naj​wy​żej pięć razy (nie licząc obec​-


no​ś ci na pogrze​b ie wujka). Potem już nie chcia​łem, bo wszystko za bar​d zo mi ją przy​p o​mi​n ało, a tam, na wsi, tęsk​n i​łem za sio​s trą naj​b ar​d ziej. *** Wujek Marian w dwa tysiące ósmym roku miał ciężki wylew, po któ​rym nie odzy​s kał już peł​n ej spraw​n o​ś ci. Grono nie​b osz​czy​ków pocho​wa​n ych na żer​n ic​kim cmen​ta​rzu zasi​lił trzy lata póź​n iej, czyli mniej wię​cej dwa tygo​d nie temu. Mama była już wtedy od dawna na eme​ry​tu​rze, więc mogła przez kilka dni pomiesz​kać z cio​cią. Wró​ciła wczo​raj. Wygląda bar​d zo słabo, jakby nagle przy​b yło jej lat. Jest apa​tyczna, cią​g le patrzy w okno. Może tęskni za wuj​kiem? A może jest tego jakaś inna przy​czyna? Po dru​g im pogrze​b ie Waldka, któ​remu tym razem wbito w pierś meta​lowy ząb i odcięto głowę, i po pogrze​b ie Niki przez jakiś czas z każ​d ym nie​b osz​czy​kiem czy​niono podob​n ie. Póź​n iej już tylko poprze​s ta​wano na prze​b i​ciu ciała, a po jakimś cza​s ie i tego zanie​chano. Mamy prze​cież dwu​d zie​s ty pierw​s zy wiek. Ale mama jest taka blada… Chyba trzeba będzie naj​b liż​s zej nocy spraw​d zić, czy nie poja​wiły się u niej jakieś nie​p o​ko​jące ślady na tyl​n ej czę​ś ci szyi. Niby wujka nie miał kto nawie​d zić przed śmier​cią i sprze​d ać mu bak​cyla, ale cóż… bab​cia miała star​s zego brata, który miesz​kał z nią i z dziad​kiem od ich ślubu aż do momentu prze​s ie​d le​n ia. Brat babci zde​cy​d o​wał się zostać w Związku Radziec​kim. Zawsze mnie to dzi​wiło. Ale z dru​g iej strony, jeśli miał z bab​cią jakąś mroczną tajem​n icę doty​czącą wujka Mariana, to może fak​tycz​n ie taka roz​łąka była dla wszyst​kich naj​lep​s zym roz​wią​za​n iem. Jeśli miał… Brat babci zmarł w sie​d em​d zie​s ią​tym pierw​s zym, więc nie​wy​klu​czone, że ostat​nią myślą, jaka prze​b ie​g ła przez jej siwą głowę, gdy leciała ze scho​d ów razem z garn​kiem rosołu, było to, że oto wła​ś nie zabiera swoją tajem​n icę do grobu. Wkrótce okaże się, czy miała rację.


Ste​fan Darda

Rowe​rzy​sta Opo​wia​d a​n ie pocho​d zi z anto​lo​g ii Opo​wiem ci mroczną histo​rię wyda​n ej nakł​d em Vide​o graf SA


1. Funk​cjo​n a​riusz lokal​n ej dro​g ówki, w stop​n iu aspi​ranta, pod​czas odbie​ra​n ia wstęp​n ych zeznań doty​czą​cych zda​rze​n ia pra​wie giął się w pół. Ofiarę wypadku kilka minut wcze​ś niej zabrała karetka. — Czyli, panie sędzio, czyli zoba​czył pan w lusterku, że ten chło​p ak się prze​wraca? — zapy​tał poli​cjant. Cze​kał na odpo​wiedź z dłu​g o​p i​s em i notat​n i​kiem w ręku, zwarty i gotów zapi​s ać każde słowo. Nie pytał byle kogo, i dobrze o tym wie​d ział. Sędzia Jacek Horo​d ecki pomimo mło​d ego wieku był już wice​p re​ze​s em sądu rejo​n o​wego i miał przed sobą naprawdę inte​re​s u​jące per​s pek​tywy. Mówiono, że już wkrótce może objąć podobne sta​n o​wi​s ko w sądzie okrę​g o​wym. Jeśli ktoś zechciałby zasię​g nąć w tej spra​wie opi​n ii aspi​ranta Kosiby (który wła​ś nie obfi​cie pocił się pod białą czapką), to funk​cjo​n a​riusz poparłby tę kan​d y​d a​turę obiema rękoma. Z sądem nie ma żar​tów, a teraz jesz​cze to zda​rze​n ie, które w przy​s zło​ś ci może wpły​n ąć na prze​b ieg służby. Niech no tylko popełni jakiś błąd, a sędzia Horo​decki już go sobie zapa​mięta. Kosiba pluł sobie w brodę, że nie zgo​d ził się na zmianę w gra​fiku służby, o którą pro​s ił Jań​czak. Teraz to on musiałby się mar​twić. — Tak jak wspo​mnia​łem już wcze​ś niej… — zaczął Horo​d ecki noso​wym, non​sza​lanc​kim tonem, sta​ra​jąc się lekko zabar​wić swoją wypo​wiedź angiel​s kim akcen​tem; widział, jak robi tak jeden z mini​s trów i bar​d zo mu się to spodo​b ało. — …po pro​s tu go miną​łem i chwilę potem zoba​czy​łem w lusterku, jak traci rów​no​wagę i wpada do rowu. Zatrzy​ma​łem auto i cof​n ą​łem, żeby spraw​d zić, czy nic mu nie jest. Leżał nie​p rzy​tomny, krew wycie​kała spod kasku, więc wezwa​łem pomoc. Stali na utwar​d zo​n ej tłucz​n iem dro​d ze pro​wa​d zą​cej do osie​d la zadba​n ych dom​ków jed​n o​ro​d zin​n ych. Sędzia Horo​d ecki nie​d bale opie​rał się o swoje wciąż jesz​cze nowe audi A6. Kosiba pomy​ś lał, że na taki samo​chód on musiałby pew​n ie pra​co​wać z pięć lat. Oczy​wi​ś cie przy zało​że​n iu, że nie wydałby w tym cza​s ie ani gro​s za na jedze​n ie, czynsz czy ubra​n ia dla dzieci. Prze​łknął ślinę, ponie​waż nie wie​d ział, dokąd może go zapro​wa​d zić następne pyta​n ie. — Rozu​miem, że nie pró​b o​wał pan mu udzie​lać pomocy? — Robił wszystko, żeby w jego gło​s ie nie zabrzmiała nawet nuta napa​s tli​wo​ś ci lub suge​s tii, że sędzia postą​p ił nie​wła​ś ci​wie. — Roz​wa​ża​łem to, ale miał głowę wykrę​coną pod nie​n a​tu​ral​n ym kątem, sam pan zresztą widział… Oba​wia​łem się, że może uszko​d ził krę​g o​s łup na odcinku szyj​-


nym i uzna​łem, że swoją pomocą… — Wyko​n ał pal​cami w powie​trzu znak cudzy​słowu. — …bar​d ziej mu mogę zaszko​d zić niż pomóc. Nagle zaczął przy​g lą​d ać się poli​cjan​towi z uwagą, jakby sta​ra​jąc się wyczy​tać coś z wyrazu jego twa​rzy. — Sądzi pan, że postą​p i​łem nie​wła​ś ci​wie? „Sądzę, że praw​d o​p o​d ob​n ie tak” — miał ochotę odpo​wie​d zieć Kosiba, ale zamiast tego wzru​s zył ramio​n ami i odparł: — Sądzę, że praw​d o​p o​d ob​n ie zro​b ił pan dobrze, panie sędzio. Z krę​g o​s łu​p em to ni​g dy nic nie wia​d omo. — Tro​chę się sie​b ie brzy​d ził, bo na pierw​s zy rzut oka było widać, że skrę​ce​n ie głowy wcale nie było aż tak bar​d zo nie​n a​tu​ralne (patrol przy​b ył na miej​s ce jakieś dwie minuty przed karetką i funk​cjo​n a​riu​s ze natych​miast roz​p o​częli resu​s cy​ta​cję). — Gdy pan do niego pod​s zedł, to nor​mal​n ie oddy​chał, tak? — Tak. Na pewno. Poli​cjant nie powie​d ział już nic na temat tego, że — o ile taka była prawda — potem prze​s tał, bo być może zadła​wił się wła​s nym języ​kiem. Gdyby Horo​d ecki uło​żył poszko​d o​wa​n ego w pozy​cji bocz​n ej usta​lo​n ej, to pew​n ie by do tego nie doszło. — Gdyby pan, panie sędzio… sobie jesz​cze coś przy​p o​mniał, to… — Cóż jesz​cze mógł​b ym sobie przy​p o​mnieć? — odpo​wie​d ział tam​ten, już lekko znie​cier​p li​wio​n ym gło​s em. — Chło​p ak jechał na rowe​rze, zachwiał się i po pro​s tu ude​rzył w jakiś kamień, a ja aku​rat byłem świad​kiem tego, że się prze​wró​cił. I dobrze, że aku​rat prze​jeż​d ża​łem, bo mógłby tak leżeć o wiele dłu​żej. Cóż mógł​b ym sobie jesz​cze przy​p o​mnieć? — No, w sumie, chyba ma pan rację. Dzię​kuję. — Aspi​rant Kosiba odru​chowo zasa​lu​to​wał, jakby miał do czy​n ie​n ia z prze​ło​żo​n ym. — Będziemy się pew​n ie jesz​cze kon​tak​to​wać z prośbą o zło​że​n ie zeznań do pro​to​kołu. Sędzia ski​n ął głową, po czym bez słowa wsiadł do swo​jego czar​n ego audi i odje​chał w kie​runku osie​d la, nie​o fi​cjal​n ie nazy​wa​n ego w mie​ś cie Wipówką. *** Otwo​rzył bramę pilo​tem i wje​chał na pod​jazd przed domem, a potem spoj​rzał w stronę zadba​n ego traw​n ika. Zoba​czył, że Pau​lina grabi opa​d łe liście ozdob​n ego klonu, który sadzili wspól​n ie jesz​cze przed zakoń​cze​n iem budowy. Obok niej krę​ciła


się Julka, która jak tylko zoba​czyła wjeż​d ża​jące auto, natych​miast rzu​ciła się z piskiem w jego stronę. Led​wie zdą​żył wysiąść, a już trzy​mał ją w ramio​n ach — śmie​jącą się i całą w skow​ron​kach. — Tata! Tata ije​chał! — krzy​czała na całe gar​d ło. Pod​n iósł ją do góry i zakrę​cił się wokół wła​s nej osi, tak jak lubiła naj​b ar​d ziej. Jego dwu​ipół​let​n ia córeczka była w siód​mym nie​b ie. Cią​g le trzy​ma​jąc ją na rękach, ruszył w stronę Pau​liny, która obser​wo​wała ich z uśmie​chem. Był nie​s po​ty​ka​n ie cie​p ły począ​tek paź​d zier​n ika. Na otwar​tych prze​s trze​n iach snuły się dymy z ognisk, słońce dawało przy​jemne cie​p ło, momen​tami zbli​żone do tego odczu​wal​n ego latem. Po nie​b ie od czasu do czasu szy​b o​wały klu​cze odla​tu​ją​cych na zimę pta​ków. Taką wła​ś nie pogodę Jacek Horo​d ecki lubił naj​b ar​d ziej i cie​szył się, że towa​rzy​s zy ona zarówno jego coraz moc​n iej​s zej pozy​cji w pracy, a także lep​s zym dniom w domu, z Pau​liną i Julką. Zda​wał sobie sprawę, że poświę​cał im zbyt mało czasu, ale robił wszystko, by to zmie​n ić. Jak na przy​kład tego dnia, bo wró​cił do domu już przed czwartą. Poca​ło​wał żonę w usta. Długo i bar​d zo nie​g rzecz​n ie. — Jest coś dobrego na obiad? — zapy​tał. — Jest i na obiad, i na baaar​d zo późną kola​cję — odparła, uśmie​cha​jąc się zna​cząco. — Bar​d zo się cie​s zymy, że tak wcze​ś nie wró​ci​łeś. Piękna pogoda, prawda? Może zjemy dziś na zewnątrz? — Świetny pomysł — powie​d ział z nie​kła​ma​n ym entu​zja​zmem. — A pogoda… fak​tycz​n ie nie​s a​mo​wita. Nie pamię​tam chyba tak cie​p łego paź​d zier​n ika. Przez chwilę, tylko przez jeden moment, jego pogodny spo​kój zakłó​ciła myśl o tam​tym ran​n ym chło​p aku. Przy​s zło mu do głowy, że zanim upadł, też pew​n ie cie​szył się tak pomyślną aurą. Teraz będzie pew​n ie do wio​s ny docho​d ził do sie​b ie. „Może powi​n ie​n em zacząć go rato​wać? No ale skoro nawet ten gli​n iarz powie​d ział, że dobrze zro​b i​łem, to czym tu się przej​mo​wać? Dobrze, że w ogóle byłem w pobliżu”. *** Obiad zje​d li w dobrym nastroju, popo​łu​d nie rów​n ież spę​d zili za dwo​rze. Julka tro​chę bawiła się w pia​s kow​n icy, tro​chę sie​d ziała na kola​n ach Jacka, oczy​wi​ś cie nie mogła zosta​wić też w spo​koju mamy, która wró​ciła do gra​b ie​n ia liści. Horo​d ecki popi​jał piwo i przy​g lą​d ał się im z uśmie​chem, dzi​wiąc się, że jesz​cze trzy lata temu oba​wiał się, czy podoła roli męża i ojca. Teraz, gdyby tylko mógł cof​n ąć


czas, postą​p iłby dokład​n ie tak samo i wsko​czył do tej samej, łagod​n ie nio​s ą​cej go w stronę sta​ro​ś ci rzeki. Może tylko tro​chę szyb​ciej popro​s iłby Pau​linę o rękę. Jego żona pra​co​wała w domu, cho​ciaż pew​n ie bar​d ziej po to, żeby czymś się zająć niż z koniecz​n o​ś ci. Była tłu​ma​czem języka fran​cu​s kiego, więc w małym mie​ś cie nie było dla niej zbyt wielu zle​ceń. Cza​s em dzięki Inter​n e​towi tra​fiało się jakieś tłu​ma​cze​n ie, miała też dwie uczen​n ice, któ​rym dwa razy w tygo​d niu udzie​lała pry​wat​nych lek​cji. Naj​waż​n iej​s ze było jed​n ak to, że wię​cej czasu mogła spę​d zać z Julką, bo to prze​cież dla takiego dzie​ciaka bar​d zo ważne. Bez wąt​p ie​n ia po małej było widać, że roz​wija się dosko​n ale. Była bystra, pełna życia. No i bez pamięci zadu​rzona we wła​s nym ojcu. Zresztą z wza​jem​n o​ś cią. Miała ciem​n o​b rą​zowe włosy i oczy jak węgielki. Gdy się uśmie​chała, na jej policz​kach two​rzyły się uro​cze dołeczki, co roz​czu​lało Jacka pra​wie do łez. „Jak Julka doro​ś nie, jej absz​ty​fi​kant będzie musiał sto​czyć ze mną wielką bata​lię” — mówił cza​s em do żony. Niby w żar​tach, ale czy na pewno? Tego aku​rat nie był pewien na sto pro​cent. Zasta​n a​wiał się, czy przy​n ieść z lodówki jesz​cze jedno piwo, ale spoj​rzał na swój coraz więk​s zy brzuch i zre​zy​g no​wał, stwier​d za​jąc — jak pra​wie po każ​d ym obfi​tym posiłku — że musi przejść na dietę. W wieku trzy​d zie​s tu dzie​wię​ciu lat miał około pięt​n a​s tu kilo​g ra​mów nad​wagi, a to nie wró​żyło dobrze na przy​s złość. „Może by tak rower…? — pomy​ś lał i natych​miast spo​chmur​n iał. — Cie​kawe, co z tym mło​d ym…”. *** Nie speł​n iła się zapo​wiedź Pau​liny odno​ś nie do „baaar​d zo póź​n ej kola​cji”. W lokal​n ych wia​d o​mo​ś ciach o osiem​n a​s tej trzy​d zie​ś ci podano infor​ma​cję, że ciężko ranny w wypadku uczeń miej​s co​wego liceum wal​czy w szpi​talu o życie. Nadano krótką roz​mowę z leka​rzem, który okre​ś lał stan Leszka, spo​wo​d o​wany przez ciężki uraz mózgu, jako bar​d zo poważny i bez​p o​ś red​n io zagra​ża​jący życiu. — Pacjent jest w śpiączce i oddy​cha za pomocą respi​ra​tora. Będziemy na bie​żąco infor​mo​wać o postę​p ach w lecze​n iu — zakoń​czył lekarz. Póź​n iej poka​zano zdję​cie mło​d ego czło​wieka, w któ​rym Horo​d ecki roz​p o​znał czę​s to mija​n ego tu, w oko​licy, rowe​rzy​s tę (od nie​d awna jeź​d ził w kasku, a wcze​ś niej za każ​d ym razem z gołą głową i roz​czo​chra​n ymi blond wło​s ami). Z tele​wi​zora patrzył nie​b ie​s kimi oczyma pogodny, pro​s to​li​n ijny chło​p ak, przed któ​rym jesz​cze było całe życie. Na koniec mate​riału poka​zano krótki wywiad


z grupką przy​ja​ciół Leszka, czu​wa​jącą przy wej​ś ciu do szpi​tala. Oka​zało się, że jest on jed​n ym z naj​lep​s zych uczniów w woje​wódz​twie, lau​re​atem wielu olim​p iad, w tym zdo​b ywcą pierw​s zego miej​s ca w cen​tral​n ej olim​p iadzie fizycz​n ej. — On po pro​s tu nie może umrzeć — mówiła zapła​kana dziew​czyna, pod​p i​s ana w mate​riale jako „Julia, kole​żanka Leszka”. Chciała jesz​cze coś dodać, ale wyry​wa​jący się z krtani szloch jej na to nie pozwo​lił. — Boże, jakie to straszne — ode​zwała się Pau​lina, sie​d ząca obok na sofie. — Popatrz, takie nie​s zczę​ś cie. Aż strach pomy​ś leć, co teraz czują jego rodzice. Pobyli jesz​cze tro​chę razem, a potem Jacek poszedł do gabi​n etu i spę​d ził tam pozo​s tałą część wie​czora, tłu​ma​cząc się bólem głowy. Po jede​n a​s tej Pau​lina przy​szła zapy​tać, czy położy się razem z nią, ale wykrę​cił się i poszedł do łóżka dopiero wtedy, gdy był pewien, że żona już zasnęła. Od jej wyj​ś cia z gabi​n etu aż do zaśnię​cia, cały czas zasta​n a​wiał się, dla​czego nie wspo​mniał jej, że to wła​ś nie on był pierw​s zym świad​kiem zda​rze​n ia, w któ​rym ucier​p iał ten lice​ali​s ta. I nie potra​fił zna​leźć odpo​wie​d zi. 2. Jacek obu​d ził się kom​p let​n ie nie​wy​s pany. Nocą drę​czyły go kosz​mary, w któ​rych główną rolę odgry​wał młody chło​p ak z blond czu​p ryną i uśmiech​n iętą twa​rzą. Spod jego rowe​ro​wego kasku cie​kła krew, zale​wa​jąca mu oczy, policzki i spły​wa​jąca dalej w dół, aż na koszulkę z her​b em Pierw​s zego Liceum Ogól​n o​kształ​cą​cego. Kiedy zdej​mo​wał kask, pod roz​trza​s kaną czaszką widać było wyraź​n ie frag​menty mózgu, który zda​wał się pul​s o​wać podob​n ie jak bijące serce. Pod​czas śnia​d a​n ia Horo​d ecki był mil​czący i jakby zupeł​n ie nie​o becny. Prze​łknął jedy​n ie połowę tosta i chyba po raz pierw​s zy od kilku lat wypił nie​s ło​d zoną czarną kawę. Pau​lina przy​g lą​d ała mu się z nie​p o​ko​jem. — Coś się stało, kocha​n ie? — zapy​tała wresz​cie. — Coś nie tak w pracy? Pokrę​cił głową. — Nie, po pro​s tu źle spa​łem — odparł. — Już wczo​raj prze​cież byłeś jakiś nie​s wój… — Mówi​łem ci, że boli mnie głowa. Nawet Julka wyczu​wała, że coś jest nie tak, więc tylko wpa​try​wała się w swój


talerz i nawet nie pró​b o​wała włą​czać się do roz​mowy. Przed wyj​ś ciem z domu Jacek spraw​d ził jesz​cze lokalny ser​wis inter​n e​towy, ale wszyst​kie infor​ma​cje na temat wypadku rowe​rzy​s ty pocho​d ziły z poprzed​n iego dnia. *** Jadąc drogą, przy któ​rej doszło do wypadku, z daleka dostrzegł dwa poli​cyjne radio​wozy. Jeden dro​g ówki i drugi, nale​żący do sek​cji obsługi zda​rzeń dro​g o​wych. Prze​jazd był zablo​ko​wany. Zatrzy​mał auto i pod​s zedł do poli​cjanta w bia​łej czapce, w któ​rym roz​p o​znał sier​żanta Jań​czaka. Gdy ten zauwa​żył Horo​d ec​kiego, skie​ro​wał się w jego stronę. — Dobrze, że pana widzę, panie sędzio. Fakt, że nie roz​p o​czął roz​mowy od zwy​cza​jo​wego powi​ta​n ia, był nie​zwy​kle zaska​ku​jący. Podob​n ie jak jego mina. Surowa i zacięta. — Chciał​b ym prze​je​chać, spie​s zę się do sądu na roz​p rawę — ode​zwał się Horo​d ecki wyćwi​czo​n ym gło​s em, zare​zer​wo​wa​n ym do tego rodzaju służ​b o​wych roz​mów. — Jak pan widzi, prze​jazd jest zablo​ko​wany, więc będzie pan musiał dostać się do mia​s ta okrężną drogą. Sędzia aż pod​n iósł brwi ze zdzi​wie​n ia, ale nie sko​men​to​wał tego, co usły​s zał, ani sło​wem. — Musimy dokład​n ie obej​rzeć teren, tutaj każdy kamień może mieć zna​cze​n ie — dodał sier​żant. — Nawet nasze radio​wozy stoją w pew​n ym odda​le​n iu, przy​kro mi. — Rozu​miem, jasna sprawa. A czy wia​d omo coś na temat tego chło​p aka? Pew​nie pan wie, że jako pierw​s zy wezwa​łem pomoc… — Prze​rwał na chwilę i obrzu​cił poli​cjanta zna​czą​cym spoj​rze​n iem. — To bar​d zo dziwne, że jadąc w kasku, doznał tak poważ​n ych obra​żeń, prawda? Poli​cjant naj​p ierw spra​wiał wra​że​n ie, jakby chciał coś powie​d zieć, ale po chwili waha​n ia poki​wał tylko głową i stwier​d ził: — Tak, to bar​d zo dziwne. Niczego pan sobie nie przy​p o​mniał w nocy, ponad to, co powie​d ział pan wczo​raj aspi​ran​towi Kosi​b ie? — Nie. — I nie był pan tutaj póź​n iej, to zna​czy już po odjeź​d zie ekipy? — Pan chyba żar​tuje! Po co miał​b ym tutaj przy​jeż​d żać?! — Horo​d ecki nie krył


obu​rze​n ia, bo to pyta​n ie ode​b rał jako jawną bez​czel​n ość. — Pro​s zę się nie dener​wo​wać, nie mia​łem nic złego na myśli. Sędzia miał co do tego poważne wąt​p li​wo​ś ci, a ten bez​czelny gno​jek zaczy​n ał go naprawdę wku​rzać. — Do widze​n ia, miłego dnia, panie sędzio — powie​d ział jesz​cze Jań​czak, po czym odwró​cił się i wró​cił na miej​s ce wypadku. Horo​d ecki stał jesz​cze przez jakiś czas w miej​s cu, cał​ko​wi​cie zasko​czony tak osten​ta​cyjną aro​g an​cją i bra​kiem sza​cunku. Wresz​cie wró​cił do swo​jego audi, wyco​fał dość gwał​tow​n ie, po czym ruszył naprzód, szybko przy​s pie​s za​jąc i powo​du​jąc, że tłu​czeń z trza​s kiem strze​lał spod kół na wszyst​kie strony. Kiedy spoj​rzał w lusterko, zoba​czył, że sier​żant Jań​czak wska​zuje samo​chód Horo​d ec​kiego kole​d ze, a póź​n iej kręci głową i (Jacek nie był tego do końca pewien, ale pra​wie) puka pal​cem w swoją lewą skroń. *** Dotarł do sądu dzie​s ięć minut po pla​n o​wa​n ej godzi​n ie roz​p o​czę​cia roz​p rawy, któ​rej miał prze​wod​n i​czyć, ale nie​s pe​cjal​n ie się tym przej​mo​wał. Prze​cież bez niego nie zaczną, a miał teraz waż​n iej​s zą kwe​s tię do roz​g ry​zie​n ia. Usiadł za biur​kiem w swoim gabi​n e​cie i, nie zdej​mu​jąc nawet kurtki, wyjął z torby tele​fon komór​kowy. Paweł Świe​b oda ode​b rał już po pierw​s zym sygnale. — Witam, sza​n ow​n ego pana sędziego — ode​zwał się głos w słu​chawce. — Usza​n o​wa​n ie dla pana pro​ku​ra​tora. Przy​jaź​n ili się od lat i zawsze w podobny spo​s ób roz​p o​czy​n ali roz​mowę. — Co dobrego sły​chać, Jacek? — No wła​ś nie nie wiem, czy dobrego… Słu​chaj, Paweł, nie wiem, czy sły​s za​łeś o tej spra​wie chło​p aka, który miał wczo​raj wypa​d ek na rowe​rze. — Pocze​kaj… Chyba coś wczo​raj mówili w tele​wi​zji. To cho​d zi o tego z ura​zem głowy? — Tak, wła​ś nie o niego. — Nie​wiele wiem. Ktoś inny to pro​wa​d zi. A czemu pytasz? W kilku emo​cjo​n al​nych zda​n iach Horo​d ecki opi​s ał całą sprawę i swoją w niej rolę. Pod koniec mówił, wyraź​n ie roze​źlony: — No i, wiesz, nic się od tego całego Jań​czaka nie dowie​d zia​łem, ale trak​to​wał mnie co naj​mniej tak, jak​b ym to ja potrą​cił tego łebka. Zadzwo​n i​łem, bo pomy​ś la​łem, że może coś będziesz wie​d ział odno​ś nie do tego, co oni tam two​rzą w papie​-


rach. No ale skoro nie, to… — Sędzia teatral​n ie zawie​s ił głos. — Nie no, stary, prze​cież zaraz się wszyst​kiego dowiem. — Świe​b oda zare​ago​wał zgod​n ie z ocze​ki​wa​n iami Jacka. — Daj mi jakąś godzinkę. — Dzięki, Paweł. Teraz mam roz​p rawę, ale zadzwo​n ię jesz​cze raz, jak tylko skoń​czę, dobra? — Jasne. Mam nadzieję, że to jakieś nie​p o​ro​zu​mie​n ie. Jesteś w week​end wolny? Umó​wili się wstęp​n ie na bilard u Świe​b ody w sobotni wie​czór. *** Roz​p rawa trwała dłu​żej, niż się tego Horo​d ecki spo​d zie​wał. Oskar​żony o pobi​cie nie przy​znał się do winy, o ugo​d zie nie mogło być mowy, a w dodatku nowa ste​no​ty​p istka zacho​wy​wała się tak, jakby dopiero kilka dni temu po raz pierw​s zy widziała kla​wia​turę (no, może to tro​chę prze​s ada, ale przy​n aj​mniej sędzia miał takie odczu​cia, pamię​ta​jąc o waż​n ym tele​fo​n ie, który ma do wyko​n a​n ia). Kiedy wresz​cie wró​cił do sie​b ie, na wyświe​tla​czu komórki zastał nie​o de​b rane połą​cze​n ie od pro​ku​ra​tora. Natych​miast wybrał numer. — Cześć, widzia​łem, że dzwo​n i​łeś — zaczął bez zbęd​n ych wstę​p ów. — Tak. Słu​chaj, Jacek, tam jest jakieś bagno z tym wypad​kiem. — To zna​czy? — Nie jest tak, jak sądzi​łeś, że on się ude​rzył w głowę, upa​d a​jąc. — Jak to? — Prze​wró​cił się na prawy bok, a obra​że​n ia ma z lewej strony głowy. Horo​d ecki przez chwilę mil​czał, bo teraz dopiero uświa​d o​mił sobie, że fak​tycz​nie, chło​p ak miał zakrwa​wione oko​lice lewego ucha i że fak​tycz​n ie w lusterku widać było, jak leci na prawą stronę. — Może jakoś prze​krę​cił się, upa​d a​jąc…? — zaczął wresz​cie nie​p ew​n ie. — Leżał na ple​cach, gdy go zoba​czy​łem, więc… — Jacek, to nie​moż​liwe. On miał lekko pod górkę, nie mógł jechać zbyt szybko. Poza tym ochra​n iał go kask, a obra​że​n ia są takie, jakby dostał w głowę z ogromną siłą. Dziś rano poli​cja szu​kała tam przed​miotu, któ​rym został ude​rzony. — Prze​cież widzia​łem, że na dro​d ze nie było nikogo! — Wiem, ale to jest twoja wer​s ja, a oni muszą wszystko dokład​n ie spraw​d zić. Sam rozu​miesz… I tak są obe​s rani, że za bar​d zo wczo​raj się zasu​g e​ro​wali twoją wer​-


sją i nie prze​s zu​kali dokład​n ie terenu zaraz po zda​rze​n iu. — Cze​kaj, cze​kaj, Paweł. Czy chcesz przez to powie​d zieć, że ja… że mogę zostać oskarżo…? — Nic nie chcę powie​d zieć. Po pro​s tu spraw​d zają, to wszystko. Nie martw się, chło​p ie. Zacho​wu​jesz się tak, jak​b yś wczo​raj wszedł do branży. Muszą mieć pod​kładkę, i tyle. Prze​cież wia​d omo, że go nie zabi​łeś. — Świe​b oda sta​rał się mówić swo​b od​n ie, żeby roz​ła​d o​wać sytu​ację. — To zna​czy, że on nie żyje? Pro​ku​ra​tor przez moment zasta​n a​wiał się nad odpo​wie​d zią. — Żyje, Jacek, jesz​cze żyje, ale naprawdę porząd​n ie dostał. — Głos Pawła nagle spo​waż​n iał. — Żaden kask by tego nie zamor​ty​zo​wał, a uszko​d ze​n ia mózgu są tak znaczne, że leka​rze nie dają mu wię​cej niż dzie​s ięć pro​cent szans. Cho​ciaż nawet jakby z tego wyszedł, to raczej ni​g dy nie wróci do daw​nej spraw​n o​ś ci. Słu​chaj, muszę koń​czyć… — Dzięki, Paweł. — Żaden pro​b lem. Ale, wia​d omo, jakby co, to ja z tobą na ten temat nie… — Prze​cież to oczy​wi​s te. Trzy​maj się i do soboty. *** Tego dnia robota już się go nie trzy​mała. Pró​b o​wał ogar​n ąć jakieś papiery w spra​wie o usi​ło​wa​n ie zabój​s twa, ale zupeł​n ie nie mógł sku​p ić na tym myśli. Więk​szość czasu spę​d ził, wpa​tru​jąc się w umiej​s co​wione naprze​ciw biurka obite brą​zową skórą drzwi. Nie trzeba było Sher​locka Hol​mesa, żeby zało​żyć naj​b ar​d ziej praw​d o​p o​d obną wer​s ję zda​rze​n ia. Horo​d ecki jechał dość szybko, mija​jąc chło​p aka, na nie​u bi​tej dro​dze kamie​n ie strze​lały spod kół na wszyst​kie strony i tak się nie​s zczę​ś li​wie zło​żyło, że jeden z nich z potężną siłą tra​fił chło​p aka w głowę. „Prze​cież to przy​p a​d ek — pró​b o​wał wytłu​ma​czyć samemu sobie. — Nie​s zczę​śliwy zbieg oko​licz​n o​ś ci… To mogło się przy​d a​rzyć każ​d emu”. Ale coś w głębi duszy od czasu do czasu szep​tało inne słowa, słowa, które zaczy​n ały go prze​ra​żać. Prze​cież nie jest nor​malne, jeśli w takiej sytu​acji doro​s ły męż​czy​zna — cho​ciażby nawet abso​lut​n ie wbrew sobie — pró​b uje naświe​tlić sprawę ina​czej, twier​d ząc, że „ten gów​n iarz wcale nie musiał tam​tędy jeź​d zić i tak naprawdę, to sam jest sobie winien”.


*** Dopiero kiedy zatrzy​mał auto na pod​jeź​d zie i wyłą​czył sil​n ik, Horo​d ecki uświa​do​mił sobie, że wró​cił z pracy tą samą drogą, jaką jechał rano. Czyli zupeł​n ie nie​świa​d o​mie nad​ło​żył kilka kilo​me​trów, omi​ja​jąc miej​s ce, w któ​rym poprzed​n iego dnia doszło do wypadku. Sie​d ział przez dłuż​s zą chwilę w samo​cho​d zie, pró​b u​jąc prze​ko​nać sam sie​b ie, że cho​d ziło o to, iż poli​cja mogła tam jesz​cze być i blo​ko​wać prze​jazd. Bez​s ku​tecz​n ie. „Dobrze wiesz, że na pewno już skoń​czyli od rana” — pomy​ś lał, a potem ciężko wes​tchnął. Ta sprawa zaczy​n ała go iry​to​wać i musiał jakoś się z tego otrzą​s nąć. „Ta sprawa mnie nie iry​tuje, tylko nie​p o​koi” — prze​mknęło mu przez myśl w momen​cie, gdy zatrza​s ki​wał za sobą drzwi auta. Usły​s zał nad sobą żurawi klan​g or. Liczący około czter​d zie​s tu, może pięć​d zie​s ię​ciu pta​ków klucz cią​g nął na połu​d nie, ufor​mo​wany w literę „V”, któ​rej jedno ramię było tro​chę dłuż​s ze od dru​g iego. Jacek stał przy samo​cho​d zie i patrzył w górę aż do chwili, kiedy żura​wie były już pra​wie nie​wi​d oczne. Gdy wresz​cie ruszył w stronę domu, spo​s trzegł, że Pau​lina stoi w drzwiach. Uśmiech​n ęła się nie​p ew​n ie. — Znów jesteś wcze​ś niej… — To źle? — Wszedł jej w słowo, przy​wo​łu​jąc na twarz wymu​s zony uśmiech. — Nie, to bar​d zo dobrze. Patrzy​łeś na odla​tu​jące żura​wie? — Tak, a co? — Nic. To do cie​b ie nie​p o​d obne. — Może na sta​rość robię się sen​ty​men​talny…? — Mija​jąc żonę w drzwiach, poca​ło​wał ją zdaw​kowo w poli​czek. Chwilę póź​n iej przy​wi​tał się z Julką i wziął ją na kolana. Patrzyli razem na odtwa​rzaną z DVD bajkę, ale każde z nich myślało wtedy o czym innym. *** Zaraz po obie​d zie spraw​d ził naj​n ow​s ze infor​ma​cje w Inter​n e​cie. Nie było żad​nych nowych wie​ś ci o sta​n ie chło​p aka, było nato​miast zdję​cie jego matki, zro​b ione w momen​cie, gdy wycho​d ziła ze szpi​tala. Robiła wra​że​n ie, jakby nie wie​d ziała, co się wokół niej dzieje. Patrzyła przed sie​b ie zupeł​n ie nie​o bec​n ym wzro​kiem, oczy miała pełne bólu i zaczer​wie​n ione od łez. Była szczu​p łą, skrom​n ie ubraną kobietą koło czter​d ziestki.


„Jest mniej wię​cej w moim wieku — pomy​ś lał Horo​d ecki. — W wieku moim i Pau​liny…”. I wtedy dopiero uświa​d o​mił sobie, jak bar​d zo ta obca osoba podobna jest do jego żony. Podobny kształt twa​rzy, włosy tego samego koloru, oprawa oczu i nos. Pra​wie jak sio​s try bliź​n iaczki. Tylko usta Pau​lina miała peł​n iej​s ze, cho​ciaż… gdyby matka Leszka nie zaci​s kała swo​ich, sta​ra​jąc się powstrzy​mać płacz, to być może też oka​za​łyby się podobne. Przez moment wyobra​ził sobie, co by było, gdyby na zdję​ciu była Pau​lina, wycho​d ząca ze szpi​tala po odwie​d zi​n ach u Julki, znaj​d u​ją​cej się w podob​n ie bez​n a​dziej​n ym sta​n ie jak ten kil​ku​n a​s to​letni chło​p ak. Naj​p ierw ude​rzył go ból, a póź​n iej złość na dzien​n i​ka​rza, który z cudzej tra​g e​d ii sta​rał się zro​b ić jak naj​b ar​d ziej nośny mate​riał. „Nie zro​b iłby, gdy​b ym wczo​raj zwol​n ił”. Drzwi od pokoju uchy​liły się i poja​wiła się w nich głowa Pau​liny. — Wycho​d zę do Anki. Julka zasnęła u sie​b ie, pośpi pew​n ie jesz​cze z pół godziny, może godzinę. Ja będę gdzieś tak koło siód​mej. Pa! Zamiast odpo​wie​d zieć, wstał i pod​s zedł do żony, a póź​n iej wziął w ramiona i powie​d ział, że bar​d zo ją kocha. Wyglą​d ała na jesz​cze bar​d ziej zanie​p o​ko​joną niż wtedy, gdy wró​cił z pracy. Jacek zapew​n ił ją, że nie ma się czym mar​twić, ale wcale nie był pewien, czy to zapew​n ie​n ie odnio​s ło pożą​d any sku​tek. *** Po wyj​ś ciu Pau​liny Jacek poszedł do pokoju Julki, żeby spraw​d zić, czy drzwi są otwarte — tak na wszelki wypa​d ek, chciał usły​s zeć, gdyby mała się obu​d ziła — a potem wró​cił do kom​p u​tera i raz jesz​cze przyj​rzał się zdję​ciu matki Leszka. Póź​n iej spraw​d ził wia​d o​mo​ś ci z kraju i raz jesz​cze wró​cił do tam​tej foto​g ra​fii. A potem jesz​cze raz. Nie mógł się od niej uwol​n ić. Cały czas widział w tej kobie​cie Pau​linę wycho​dzącą od Julki, dla któ​rej nie ma już ratunku. *** Pau​lina wró​ciła tuż przed ósmą, gdy mała była już po kola​cji. — Prze​p ra​s zam, że się spóź​n i​łam, ale wiesz, jaka jest Anka. Jak się roz​g ada, to nie prze​rwiesz, a nie wypada tak wycho​d zić w pół zda​n ia.


— Tak, wiem o tym dosko​n ale — odparł Jacek z uśmie​chem. Fak​tycz​n ie, trudno było o osobę bar​d ziej gada​tliwą, niż żona Pawła Świe​b ody, więc bar​d ziej współ​czuł Pau​li​n ie, niż zwra​cał uwagę na to, że przy​s zła tro​chę póź​niej. On nie wytrzy​małby chyba z Anką godziny sam na sam, no ale skoro jego żona się z nią jakoś tam doga​d y​wała, to bar​d zo dobrze. Świe​b o​d o​wie też miesz​kali w „Wipówce”, we wła​s nym domu, ale na dru​g im jej krańcu, i Jacek cie​s zył się, że Pau​lina ma kogoś, z kim może się spo​tkać. Tego dnia był z tego zado​wo​lony jesz​cze bar​d ziej, ponie​waż dzięki temu mógł spę​d zić sporo czasu sam na sam z córką. Wspólna zabawa uko​iła nieco jego nerwy. Śmiech Julki zawsze dzia​łał na jego duszę jak bal​s am. *** Tego dnia mała zasnęła póź​n iej niż zazwy​czaj. Jacek dziel​n ie jej towa​rzy​s zył, czy​ta​jąc po kolei kilka bajek, ale popo​łu​d niowa drzemka dawała o sobie znać. Było grubo po dzie​wią​tej, kiedy wresz​cie Julka zamknęła oczy i zaczęła mia​rowo oddy​chać. Horo​d ecki z tru​d em powstrzy​mał się przed odgar​n ię​ciem kosmyka wło​s ów z jej czoła, ale popa​trzył jesz​cze przez jakiś czas z czu​ło​ś cią na córkę. Wresz​cie naj​ci​s zej jak potra​fił opu​ś cił pokój, jak zawsze zosta​wia​jąc włą​czoną nocną lampkę. Pau​lina aku​rat wkła​d ała cia​s to do pie​kar​n ika, gdy Jacek sta​n ął obok, zer​ka​jąc na nią ze zdzi​wie​n iem. — Anka mi dzi​s iaj dała prze​p is — wyja​ś niła. — Pro​s ty jak budowa cepa, więc może jakimś cudem uda mi się nie zepsuć tego cia​s ta. Fak​tycz​n ie, o ile Pau​lina cał​kiem nie​źle goto​wała, to raczej nie miała smy​kałki do wypie​ków. Zazwy​czaj na kilka prób jedna była w miarę udana. Kiedy pie​kar​n ik został już nasta​wiony, oboje wzięli się za sprzą​ta​n ie. Myśli Jacka ucie​kały co chwilę do zda​rze​n ia z poprzed​n iego dnia, ale na tyle rzadko, że nie zdo​łało to popsuć pogod​n ego nastroju wie​czor​n ej krzą​ta​n iny. — Co jest? — zapy​tał w pew​n ym momen​cie, widząc, że Pau​lina uśmie​cha się sama do sie​b ie. Pokrę​ciła głową z nie​d o​wie​rza​n iem, a jej uśmiech stał się jesz​cze szer​s zy. — Z tej Anki to nie​zły numer. Wyobraź sobie, że zaczęła cho​d zić na jakieś zaję​cia, które pro​wa​d zi spi​ry​ty​s ta. — Nie zamie​rzasz się chyba dołą​czyć? — Jacek znał Ankę na tyle, że taka infor​ma​cja zupeł​n ie go nie zdzi​wiła.


— No coś ty! W życiu, znasz mnie prze​cież. Ale ona wsią​kła chyba na amen. Była już kilka razy na tych zaję​ciach i cią​g le o tym gada. Przez tele​fon też. — Wywo​ły​wali już duchy? Roze​ś miali się oboje. — Nie i chyba nie będą. Raczej cho​d zi o inne formy nawią​zy​wa​n ia łącz​n o​ś ci ze zmar​łymi. — Pau​lina wciąż się uśmie​chała kpiąco. — Nowy guru Anki twier​d zi, że to osoby zmarłe mogą się z nami skon​tak​to​wać, jeśli będą chciały. Na przy​kład na ostat​n ich zaję​ciach prze​ko​n y​wał, że znany fakt, iż mor​d erca zawsze ponow​n ie poja​wia się na miej​s cu zbrodni, jest tak naprawdę spo​wo​d o​wany przez ofiarę. — Co to za bzdury? Ten facet bie​rze pie​n ią​d ze za pie​p rze​n ie takich far​ma​zo​nów? — Coś tam chyba bie​rze, ale zdaje się, że nie​zbyt dużo. Słu​chaj, to jesz​cze nie wszystko. Ten gość jest naprawdę nie​źle szur​n ięty, ale Anka nie daje sobie tego wytłu​ma​czyć. — Miejmy nadzieję, że opa​mięta się, zanim pew​n ego ranka Bogu ducha winny Paweł obu​d zi się w jed​n ym łóżku z wariatką. Pau​lina zachi​cho​tała, a potem zro​b iła teatral​n ie poważną minę. — Ofiara mor​d er​s twa raz może się poka​zać swo​jemu zabójcy. Raz, rozu​miesz? I to pod dowolną posta​cią, pod jaką tylko zechce. — Pod posta​cią ulu​b io​n ej rybki też? — Też. Hu, hu! Bój się, kocie! — Pau​lina groź​n ie spoj​rzała na Jacka, rów​n o​cze​śnie skła​d a​jąc usta jak ryba i poru​s za​jąc nimi komicz​n ie. Roze​ś miał się i poca​ło​wał je, zanim zdą​żyła się zorien​to​wać. Tego wie​czoru długo kochali się przed snem, a potem natych​miast zasnęli, wyczer​p ani i szczę​ś liwi. 3. Jac​kowi wyda​wało się, że obu​d ził go jakiś hałas. Przez moment leżał bez ruchu z otwar​tymi oczyma, patrząc na wyświe​tlacz elek​tro​n icz​n ego budzika, który wska​zy​wał dwie po trze​ciej. Gdy od strony pokoju Julki dobiegł jakiś szmer, wie​d ział, że to nie był sen. Ostroż​n ie wysu​n ął się z objęć Pau​liny, zało​żył bok​s erki i ruszył w stronę kory​ta​rza, by potem skie​ro​wać się do prze​s zklo​n ych mleczną szybą drzwi, prze​p usz​cza​ją​cych słaby blask lampki noc​n ej. Kilka godzin wcze​ś niej śmiał się z tego, że zmar​łych można spo​tkać w real​n ym


świe​cie, ale teraz, gdy szedł kory​ta​rzem pogrą​żo​n ego w ciszy domu, nie było mu wcale do śmie​chu. Żywych nie musiał się oba​wiać dzięki nowo​cze​s nemu alar​mowi i fir​mie ochro​n iar​s kiej. Wiele razy wsta​wał do Julki nocą, ale teraz czuł, że jest jakoś… ina​czej. Miał wra​że​n ie, że jest obser​wo​wany przez kogoś nie​wi​d ocz​n ego, kogoś, kto czai się w ciem​n o​ś ciach, lecz rów​n ie dobrze może być po dru​g iej stro​n ie mlecz​n ej szyby, w pokoju małej, ale nie prze​s zka​d za mu to w obser​wa​cji. Jacek był już pra​wie przy drzwiach pokoju córki i się​g nął w ich stronę dło​n ią, gdy wydało mu się, że na ścia​n ie obok lewego ramie​n ia mignął jakiś cień. Nie​wy​raźny, zupeł​n ie bez​kształtny, pra​wie nie​re​alny, a jed​n ak to nie było przy​wi​d ze​n ie. Coś na chwilę zna​la​zło się pomię​d zy lampką nocną a mleczną szybą. Pchnięte drzwi cicho zaskrzy​p iały. Od strony łóżka Julki dobiegł cichy sze​lest. Horo​d ecki wszedł do środka i ode​tchnął. Na pod​ło​d ze, tuż przy kap​ciach dziew​czynki, leżały dwie ksią​żeczki i jedna kolo​ro​wanka, któ​rej kartka jesz​cze lekko się poru​s zała. Zda​rzało się, że Julka budziła się w nocy i gdy nie mogła zasnąć, prze​waż​n ie przy​cho​d ziła do łóżka rodzi​ców. Nie​kiedy jed​n ak prze​g lą​d ała pozo​s ta​wione na sto​liku obok bajki i zeszyty. Jacek czę​s to znaj​d o​wał je ran​kiem na koł​d rze córki. Tym razem spa​d ły na pod​łogę. Pierw​s za ksią​żeczka zbu​d ziła Horo​d eckiego, drugą usły​s zał już po prze​b u​d ze​n iu, a kolo​ro​wanka zsu​n ęła się z koł​d ry, gdy był przed drzwiami pokoju córki. I to pew​n ie od jej okładki odbiło się świa​tło, spra​wia​jąc dziwne wra​że​n ie cie​n ia na drzwiach. Julka spała spo​koj​n ie, oddy​cha​jąc cicho przez lekko uchy​lone usta. Nie​s forny kosmyk znów zsu​n ął się na jej czoło i tym razem Jacek nie bał się go popra​wić. Potem zebrał książki i kolo​ro​wankę, by uło​żyć je na sto​liku. Nie​p o​kój jed​n ak nie minął, ponie​waż Horo​d ecki wciąż pamię​tał wyła​żące gdzieś z otchłani pod​ś wia​d o​mo​ś ci obrazy, które ryso​wały się w jego wyobraźni tam, na kory​ta​rzu. Wyda​wało mu się, że patrzy na niego chło​p ak w rowe​ro​wym kasku. „Czy to moż​liwe, że jestem jego mor​d ercą, a on przy​s zedł, żeby mi się poka​zać?” — myślał Jacek, wycho​d ząc z pokoju. Po chwili zre​flek​to​wał się, że prze​cież ten chło​p ak jesz​cze żyje. Zamy​ka​jąc za sobą drzwi, raz jesz​cze spoj​rzał na córkę. Kosmyk wło​s ów znów zdą​żył zsu​n ąć się na jej czoło. *** Horo​d ecki poszedł do kuchni, nalał do szklanki mleko i wło​żył ją do mikro​fa​-


lówki. Gdy miał pro​b lemy ze snem, cie​p łe mleko zazwy​czaj poma​g ało, więc był pewien, że przyda się i tej nocy, choć oba​wiał się, że może nie przy​n ieść ocze​ki​wa​nego efektu. Był zbyt roz​trzę​s iony. Sprawa zwią​zana z mło​d ym rowe​rzy​s tą zaczy​n ała go nie​b ez​p iecz​n ie osa​czać. Zda​wał sobie sprawę, że być może, mija​jąc tego chło​p aka, nie zacho​wał nale​ży​tej ostroż​n o​ś ci, ale prze​cież, na Boga, to jesz​cze nie powód, żeby popa​d ać w obłęd! Czy popa​d ał w obłęd? Gdy przy​p o​mi​n ał sobie wra​że​n ie, które odczu​wał, sto​jąc przed drzwiami, miał wra​że​n ie, że jego stan jest naprawdę poważny. Kuchenka cicho brzęk​n ęła, sygna​li​zu​jąc, że mleko ma już wła​ś ciwą tem​p e​ra​turę. Jacek wyjął pełną szklankę, usiadł przy stole i upił dwa łyki. Wła​ś nie wtedy wszystko do niego dotarło, uka​zało się, jak kra​jo​b raz w bez​k​s ię​ży​cową noc, roz​ś wie​tlony nagle sre​brzy​s tym bla​s kiem bły​s ka​wicy. „Ten gów​n iarz wcale nie musiał tam​tędy jeź​d zić i tak naprawdę to sam jest sobie winien” — przy​p o​mniał sobie słowa, które cisnęły mu się do głowy, jak nie​chciani goście w zabło​co​n ych butach na świeżo kupiony luk​s u​s owy dywan. Pamię​tał go, teraz już pamię​tał bar​d zo dobrze tego chło​p aka. Nie zwra​cał na niego więk​s zej uwagi, ale zawsze gdy go mijał, doda​wał tro​chę gazu. Tak dla zabawy, żeby przy​s zpa​n o​wać moc​n ym sil​n i​kiem, a może żeby tro​chę prze​s tra​s zyć łebka. Jak zaczął jeź​d zić tą trasą, chło​p ak miał sporą nad​wagę i począt​kowo Horo​d ecki się z niego tro​chę pod​ś mie​wał, ale po kilku mie​s ią​cach syl​wetka tego mło​d ego gnojka zaczęła się zmie​n iać. „Jak się nie ma co robić, to można bąki i na rowe​rze zbi​jać” — myślał Horo​d ecki, pamię​ta​jąc o tym, że praca sędziego nie sprzyja utrzy​ma​niu jego pra​wi​d ło​wej wagi. Tro​chę zazdro​ś cił Lesz​kowi (teraz, sie​d ząc przy stole w kuchni, nad szklanką paru​ją​cego mleka, Jacek już prze​cież znał imię chło​p aka) samo​d y​s cy​p liny i uporu, na które sam nie potra​fił się zdo​b yć, tłu​ma​cząc się przed samym sobą na wszyst​kie moż​liwe spo​s oby. Ale nie zaprzą​tał sobie tym zbyt​n io głowy, bo miał inne, poważ​n iej​s ze pro​blemy. Zawsze jed​n ak tro​chę doda​wał gazu, a Leszek parę razy (teraz Horo​d yń​s ki pamię​tał to bar​d zo dobrze) pod​n o​s ił lewe ramię w taki spo​s ób, jakby chciał zasło​n ić głowę. Póź​n iej chło​p ak zaczął jeź​d zić w kasku. Jacek pod​n iósł nie​ś wia​d o​mie szklankę do ust i popi​ja​jąc z niej po raz kolejny dwa łyki, myślał: „Chło​p ak, Leszek, syn, zdolny uczeń — jak to wszystko do niego nie pasuje!


Prze​cież dla mnie to był tylko kawa​łek mię​cha na dwóch kół​kach, które tylko nie​p o​trzeb​n ie zaj​mują kawa​łek pasa ruchu. Nie, wcale nie chcia​łem mu zro​b ić krzywdy, ale nie dla​tego, że był czło​wie​kiem i oba​wia​łem się o jego dobro, ale dokład​n ie na tej samej zasa​d zie, jak nie chce się zro​b ić krzywdy wor​kowi wypeł​n io​nemu pia​chem. Gdzie ja, do kurwy nędzy, mia​łem rozum?! Co się ze mną wtedy działo?! Dla​czego musiało się wyda​rzyć coś takiego, żebym sobie uświa​d o​mił coś tak pro​s tego, a jed​n o​cze​ś nie coś, czego — jestem o tym świę​cie prze​ko​n any — nie uświa​d a​miają sobie miliony kie​row​ców na całym świe​cie? Boże, nie pozwól, żeby on umarł, pozwól mu z tego wyjść… Boże, jaki ja byłem głupi…”. *** Parę minut przed siódmą Pau​lina zastała Jacka przy stole w kuchni. Sie​d ział w samych bok​s er​kach nad na wpół opróż​n ioną szklanką zim​n ego mleka. Dopiero gdy poło​żyła mu rękę na ramie​n iu, ock​n ął się i rozej​rzał wokół, jakby zupeł​n ie nie był świa​d omy tego, gdzie jest i co się z nim dzieje. — Prze​b u​d zi​łam się, spoj​rza​łem na zega​rek i myśla​łam, że już się zbie​rasz do pracy… — Tak, wła​ś nie, do pracy — odparł, jakby cią​g le jesz​cze tro​chę nie​o becny. — Która jest? — Zaraz będzie siódma. — Aha. No to idę się zbie​rać. Już chyba dość późno, prawda? — Tak, nawet bar​d zo. Pau​lina usły​s zała, jak Jacek wcho​d zi do łazienki i włą​cza radio. Zaczy​n ała naprawdę mar​twić się o męża. Pomy​ś lała, że jesz​cze poczeka kilka dni, a póź​n iej będzie musiała z nim poważ​n ie poroz​ma​wiać. Włą​czyła radio w kuchni, nasta​wione na tę samą czę​s to​tli​wość, co to łazien​kowe. W regio​n al​n ej sta​cji wypi​kała siódma. W pierw​s zej kolej​n o​ś ci poin​for​mo​wano, że dziś około trze​ciej nad ranem zmarł ten młody zdolny chło​p ak, który doznał poprzed​n iego dnia urazu mózgu w wyniku wypadku na rowe​rze. Zdą​żyła tylko pomy​ś leć, że może to i dla niego lepiej, gdy usły​s zała, jak drzwi od łazienki się otwie​rają. Jacek sta​n ął na progu kuchni. Twarz miał w piance do gole​n ia, a w pra​wej dłoni ści​s kał maszynkę. Dopiero teraz Pau​lina zauwa​żyła, że piana na obu policz​kach jej męża prze​cięta jest struż​kami łez. — Zabi​łem go, Pau​linko — wyszep​tał, wpa​tru​jąc się w nią prze​ra​żo​n ym, nie​mal sza​lo​n ym wzro​kiem. — Boże, ja go naprawdę zabi​łem…


*** Tego dnia sędzia Jacek Horo​d yń​s ki nie poja​wił się w pracy. Zamiast tego sta​wił się w sie​d zi​b ie komendy powia​to​wej poli​cji w celu zmiany wcze​ś niej​s zych zeznań. Pau​lina pro​s iła go przed wyjaz​d em z domu, żeby się jesz​cze zasta​n o​wił. Zadzwo​n iła nawet do Pawła Świe​b ody z prośbą, żeby on spró​b o​wał prze​mó​wić jej mężowi do rozumu; zda​wała sobie prze​cież sprawę, że jeśli Jacek zosta​n ie oskar​żony i ska​zany, to jego kariera runie w gru​zach. Świe​b oda zadzwo​n ił do Horo​d ec​kiego na komórkę, ale spo​tkał się ze sta​n ow​czą nega​tywną odpo​wie​d zią. Kiedy spró​b o​wał raz jesz​cze wybrać numer, komórka Jacka była już wyłą​czona. Prze​s łu​cha​n ie pro​wa​d ził sier​żant Jań​czak, który dzień wcze​ś niej potrak​to​wał sędziego dość chłodno. Tym razem, gdy tylko usły​s zał pierw​s ze słowa zezna​n ia, zacho​wy​wał się już o wiele bar​d ziej tak​tow​n ie. Zresztą nie tylko ze względu na treść tego, co sędzia miał do powie​d ze​n ia, ale też brał pod uwagę wygląd prze​s łu​chi​wa​nego, który spra​wiał wra​że​n ie, że od poprzed​n iego dnia posta​rzał się o jakieś dzie​sięć lat. *** Po prze​s łu​cha​n iu Horo​d ecki zadzwo​n ił do sądu i krótko stre​ś cił całą sprawę pre​ze​s owi, oznaj​mia​jąc, że bie​rze teraz kilka dni wol​n ego, ale chyba nie​p o​trzeb​n ie, bo zapewne wkrótce i tak zosta​n ie zawie​s zony. Roz​mowa trwała naj​wy​żej dwie minuty, bo Jacek jak naj​s zyb​ciej chciał zna​leźć się w domu. Wra​cał tędy, co zwy​kle (mimo że rano do cen​trum znów poje​chał okrężną drogą). Drę​czyło go ogromne poczu​cie winy, ale w pewien spo​s ób czuł, że jest mu lżej na sumie​n iu. Nie mar​twił się o przy​s złość. Na razie mieli jesz​cze tro​chę odło​żo​nych pie​n ię​d zy, a póź​n iej prze​cież się coś wymy​ś li. „Cią​g le jeste​ś my wszy​s cy — myślał. — A matka Leszka już ni​g dy nie będzie mogła tego powie​d zieć…”. Otwo​rzył bramę pilo​tem i wje​chał przez nią, kie​ru​jąc się w stronę miej​s ca, gdzie zawsze par​ko​wał auto. Julka stała na traw​n iku ze sznur​kiem, na któ​rego końcu jakieś pół​tora metra wyżej chwiał się nie​b ie​s ki balo​n ik. Poma​chała tacie z uśmie​chem, a on też pod​n iósł rękę i wtedy samo​chód naj​p ierw w coś ude​rzył, a póź​n iej prawe przed​n ie koło naje​chało na jakąś prze​s zkodę. Jacek zatrzy​mał swoje audi i koło opa​d ło niżej, znaj​d u​jąc się we wła​ś ci​wym poło​że​n iu.


„Zupeł​n ie jak​b ym naje​chał na połówkę arbuza” — pomy​ś lał i jak naj​s zyb​ciej wysiadł z auta, żeby zoba​czyć, co się dokład​n ie stało. Zde​rzak ude​rzył w trzy​ko​łowy rowe​rek Julki — to zoba​czył od razu, gdy tylko wysiadł z auta. Już miał odwró​cić się w stronę małej, żeby przy​p o​mnieć, że zawsze pro​s ił, aby nie sta​wiała w tym miej​s cu rowerka, gdy usły​s zał od strony pra​wego koła odgłosy jakiejś sza​mo​ta​n iny. Postą​p ił kilka kro​ków naprzód i zoba​czył wierz​g a​jące ago​n al​n ie nóżki w bia​łych raj​s top​kach (jedna z nich wciąż obuta była w czer​wony pan​to​fe​lek). Zdez​o ​rien​to​wany obej​rzał się za sie​b ie, ale jego córki już nie było na traw​n iku. Krzyk​n ął jej imię i rzu​cił się naprzód, a chwilę póź​n iej zamarł, bo zoba​czył, że w miej​s cu, gdzie powinna znaj​d o​wać się głowa dziew​czynki, stoi prawe przed​n ie koło audi. Ruchy nóżek i rąk powoli już usta​wały, a szara kostka bru​kowa koło szyi dziew​czynki zaczęła zabar​wiać się na czer​wono. Jacek zachwiał się i ukląkł obok ciała córki. Chciał je przy​tu​lić, lecz jego dło​n ie chwy​ciły tylko powie​trze. Kątem oka zare​je​s tro​wał jakiś ruch po lewej stro​n ie. Nie​bie​s ki balo​n ik szy​b o​wał w niebo, a zza auta wyj​rzała prze​s tra​s zona dziew​częca buzia. Horo​d ecki raz jesz​cze spoj​rzał na ciało obok jego samo​chodu, ale było ono już pra​wie nie​wi​d oczne. Obok opony leżał nie​wielki, obły kamień, na który przed chwilą naje​chało audi, a który odsko​czył pod wpły​wem jego cię​żaru. Balo​n ik był coraz wyżej, a usta dziew​czynki wygięły się w pod​kówkę, jakby za chwilę miała się roz​p ła​kać. Cią​g le myślała, że tata gniewa się za pozo​s ta​wiony byle jak na


Dorota Dzie​dzic-Choj​nacka

Tele​tur​niej Opo​wia​d a​n ie uka​zało się w „Fah​ren​h e​icie” 07.07.2014

– Raz, dwa, trzyyy… idzie​cie! – Roz​le​g ło się po raz trzy​d zie​s ty szó​s ty. Po dru​g iej stro​n ie czar​n ej kur​tyny, zaku​p io​n ej w pobli​s kim super​mar​ke​cie za naj​mniej​s ze z moż​li​wych pie​n ią​d ze, znowu zawrzało. Tuż potem migo​tliwe świa​tła reflek​to​rów łasko​tały po kolei nasze nogi, ręce, klatki pier​s iowe i na końcu twa​rze. Na wizji wyglą​d ało to, jakby z ogrom​n ej prze​s trzeni zato​p io​n ej w ciem​n o​ś ci wyła​niały się nagle poszcze​g ólne czę​ś ci ciał naszych czte​rech jestestw, a potem – my w całej kra​s ie. Prawda była znacz​n ie bar​d ziej try​wialna – pod​d u​s zeni wcze​ś niej prze​b y​wa​n iem przez dobre pięć minut na cia​s nym zaple​czu, pozwa​la​li​ś my naszym bez​wład​n ym zwło​kom dać się wypchnąć na scenę przez podmuch powie​trza, ten sam, który jed​n o​cze​ś nie w tym samym cza​s ie na chwilę uno​s ił kur​tynę (spe​cjal​n ość pro​g ramu). Otu​ma​n ieni cza​d em, wymie​s za​n ym podobno w bez​p iecz​n ych pro​p or​cjach z CO2, w plą​s ach docho​d zi​li​ś my do klatki Super​cham​p io​n ów, przy​n a​leż​n ej nam od trzy​d zie​s tu pię​ciu pro​g ra​mów. Wcze​ś niej z ogromną prze​wagą poko​n a​li​ś my małe płotki zasia​d a​jące w niej od jakichś tam głu​p ich pięt​n a​s tu odcin​ków. Bar​tex (imię Bar​tło​miej było za mało medialne) nazy​wał nas nawet cza​s em Mega​p ie​czar​kami, bo podobno w jego rodzi​mych Cze​chach na te grzyby mówiono szam​p iony. Nie​ważne zresztą, jak na sie​b ie woła​li​ś my. W krzyku, zwie​lo​krot​n io​n ym przez dwie​ś cie gło​ś ni​ków w hali, w tym wrza​s ku pięć​d zie​s ię​ciu zawo​d o​wych kla​kie​rów zatrud​n io​n ych za dzie​s ięć dola​rów dzien​n ie, nie usły​s ze​li​b y​ś my nic. Kąci​kami oczu, zer​ka​ją​cymi spod pro​fe​s jo​n al​n ie wytu​s zo​wa​n ych rzęs i poły​s ku​ją​cych cie​n iami powiek, zauwa​ży​łam wów​czas zna​jomo wyglą​d a​jącą postać faceta w smęt​n ych sza​ro​ś ciach, prze​my​ka​ją​cego skry​cie w kie​runku ubi​ka​cji, ale posta​n o​wi​łam to zlek​ce​wa​żyć. Nie mia​łam wtedy poję​cia, jak wiel​kie ta osoba będzie miała dla naszej dru​-


żyny zna​cze​n ie. *** Szary facet był rze​czy​wi​ś cie ewe​n e​men​tem w stu​d iu nagra​n io​wym HIII​PERTIWI. Tam wszy​s cy nie tyle chcieli, ile musieli się wyróż​n iać – bądź to krzy​kli​wymi kolo​rami (jak na przy​kład wiszący dziś naprze​ciwko mnie gość w zie​lo​n ej koszuli w ogromne papugi), bądź to mono​li​tem dostoj​n ej czerni. Oczy​wi​ś cie ja poszłam trze​cią drogą – frag​menty mojego czer​wo​n ego skó​rza​n ego gar​n i​turu widoczne były, jak zawsze, pod prze​zro​czy​s tym oko​licz​n o​ś cio​wym kostiu​mem, innym na każdy odci​n ek tele​tur​n ieju. W dru​g im z nagry​wa​n ych dziś pro​g ra​mów gra​łam osę i musia​łam przy​znać, że ten strój, przy​g o​to​wany spe​cjal​n ie dla mnie przez cha​rak​te​ry​za​torkę HIII​PER-TIWI, był bar​d ziej niż OK. Żółto-czarne pasy gustow​n ie kom​p o​no​wały się ze smu​kłymi czuł​kami na mojej gło​wie, a roz​miar skrzy​d eł dopa​s o​wany był do roz​p ię​to​ś ci ramion i wzro​s tu. Reszta dru​żyny, prze​b rana za inne robac​two, też pre​zen​to​wała się nie naj​g o​rzej: Bar​tex był dziś pają​kiem w stylu macho z połu​dnio​wej Pol​s ki (pro​d u​cent pro​g ramu wolał ukryć cze​s kie pocho​d ze​n ie uczest​n ika z uwagi na moż​li​wo​ś ci zamie​s zek), Syn​d or – ćwierć​p a​s i​ko​n i​kiem i pół​in​te​lek​tu​ali​s tą, a Metaksa – gru​b ym chrząsz​czem, przy​p o​mi​n a​ją​cym posturą dru​g o​li​g o​wego wojow​n ika sumo. Do klatki Super​cham​p io​n ów prze​n ie​s iono nas tym razem na gru​b ych żył​kach umo​co​wa​n ych w zagło​wiach kostiu​mów. Wszystko poszłoby gładko, gdyby Syn​dor nie pró​b o​wał się popi​s ać przed fanami (był wtedy gejem – w zeszłym roku znowu stało się to modne) efek​tow​n ym sko​kiem pasi​ko​n ika do naszej budki. Pod​ciął nogi suną​cego przed nim Bar​teksa, po czym zaplą​tał się w żył​kach wycho​d zą​cych z kostiu​mów ich obu i z prze​b ra​n ia Metaksy. Odwró​ci​łam się wów​czas na obca​s ie, by spoj​rzeć na ten mały powietrzny karam​b ol, i wtedy zauwa​ży​łam tego dziw​n ego faceta w sza​ro​ś ciach. Nie mógł być kla​kie​rem, gdyż nie wymy​kałby się ze stu​d ia pod​czas nagra​n ia (listę obec​n o​ś ci spraw​d zano wyjąt​kowo dokład​n ie z zapi​sem na taśmach), a wszyst​kich człon​ków ekipy po trzy​d zie​s tu pię​ciu odcin​kach zdą​ży​li​ś my już poznać. Szary kolor nie​rzu​ca​ją​cego się w oczy stroju mógł suge​ro​wać kogoś naprawdę zna​czą​cego. Gość szybko znik​n ął za drzwiami toa​lety, a potem świa​tła ude​rzyły mnie po źre​ni​cach; na śro​d ek zaś sceny zaczął zjeż​d żać po linie prze​b rany za anioła pro​wa​dzący ten pro​g ram Max de Blanc.


*** Tak naprawdę nazy​wał się Maciek „Bielmo” Mak​ś miuk. Ksywę otrzy​mał pod​czas dru​g iej odsiadki w popraw​czaku w Gru​d zią​d zu za kra​d zieże luste​rek w beem​kach, kiedy to jedna z zako​cha​n ych w nim kole​ża​n ek po fachu – i po tym samym ośrodku reso​cja​li​za​cyj​n ym – rze​komo odkryła bielmo w jego lewym śle​p iu. Ubo​d ła tym do żywego miłość wła​s ną Mak​ś miuka, prze​ko​n a​n ego dotych​czas o swym pięk​nie abso​lut​n ym, a taka obe​lga nie mogła ujść ani pła​zem, ani żad​n ym innym krę​gow​cem. Nad​mier​n ie spo​s trze​g aw​cza dziew​czyna zakoń​czyła więc gru​d ziądzką reso​cja​li​za​cję uboż​s za o dwa przed​n ie zęby i bogat​s za o wiel​kiej wagi doświad​cze​nie życiowe, zgod​n ie z któ​rym pewne prawdy należy zacho​wać dla sie​b ie. Jeśli nawet coś z tym Mać​ko​wym spoj​rze​n iem było wów​czas nie tak, w HIII​PER-TIWI nie miało to zna​cze​n ia, bo już dawno temu nauczono się retu​s zo​wać kom​p u​te​rowo tę wadę i to tak sku​tecz​n ie, że obec​n ie za cechę roz​p o​znaw​czą Maksa de Blanca uwa​żano powszech​n ie jego prze​cud​n ej urody oczy. I nawet ja, mimo że scep​tycz​n ie pod​cho​d zi​łam do wszyst​kiego, co zwią​zane z tele​wi​zją, musia​łam przy​znać rację tym, któ​rzy tak twier​d zili. Oczy Maksa na wizji wyda​wały się ogromne; po zabie​g ach maki​ja​ży​s tek zaj​mo​wały mu pół twa​rzy, ale widzia​łam je jesz​cze przed tymi zabie​g ami i – uwierz​cie mi – w natu​rze nie były o wiele mniej​s ze. Przy​znaję, że głę​b ię spoj​rze​n ia mógł wspo​ma​g ać che​micz​n ie tuż przed każ​d ym wystę​p em – sama widzia​łam go poły​ka​ją​cego dziwne fio​le​towe tabletki (tak, to TE FIO​LE​TOWE TABLETKI o któ​rych myśli​cie) – ale któż ich nie brał w tele​wi​zji. Zresztą one tylko wzma​g ały to nie​s a​mo​wite wra​że​n ie. Dragi muszą mieć mimo wszystko jaki​kol​wiek pod​kład emo​cjo​n alny, by dać efekt spoj​rze​n ia, od któ​rego wszyst​kim z osiem​d zie​się​ciu sied​miu pro​cent widzów (bo taka była naj​więk​s za oglą​d al​n ość odcin​ków, w któ​rych wystę​p o​wa​li​ś my) prze​cho​d ziły ciarki od uszu po pode​s zwy. Nie wie​rzy​cie? Prze​ko​n aj​cie się sami. Jako rasowy, choć nie​d o​s zły psy​cho​log czu​łam się naj​b ar​d ziej upraw​n iona do snu​cia tez na temat ist​n ie​n ia w śle​p iach Mak​ś miuka pod​s taw do takiego nie​d o​ś ci​głego ide​ału spoj​rze​n ia. Mało ory​g i​n al​n ie, przy​znaję, doszłam do wnio​s ku, iż w tym przy​p adku ważna była jego prze​s złość, niby pospo​lita: dora​s ta​n ie na slum​s o​wa​tych podwór​kach Kępy Od Sasa Do Lasa, kolejne odsiadki za drobne kra​d zieże i bójki, jakieś popeł​n ione za młodu dziecko, na które teraz pew​n ie pła​cił wyso​kie ali​menty. Jed​n ak Maciek jako jedyny spo​ś ród jego pra​s kich kole​g ów umiał wyko​rzy​stać szansę daną mu przez naiwne spo​łe​czeń​s two i kolejny głu​p awy pro​g ram spo​-


łeczny „Reso​cja​li​za​cja poprzez media”. Kiedy ruszyła ta ini​cja​tywa, dwu​d zie​s tocz​te​ro​letni zawo​d owy mecha​n ik Maciek „Bielmo” Mak​ś miuk, odsia​d u​jący wyrok tym razem już w nor​mal​n ym wię​zie​niu, od razu wyczuł szansę. Wypro​s ił u kie​row​n ic​twa zakładu prze​p ustkę, na któ​rej dał się schwy​tać jako pro​wo​d yr rytu​al​n ego zabój​s twa trzech kogu​tów oraz zbio​ro​wego gwałtu na czter​n a​s to​latce, doko​n a​n ego na ołta​rzu poma​za​n ym krwią zwie​rząt. Temat był chwy​tliwy. Trą​b iły o nim przez dwa tygo​d nie wszyst​kie dzien​n iki. Maciek by​n aj​mniej nie dzia​łał roz​myśl​n ie – nie był zbyt głupi, raczej zwy​czaj​n ie nie przy​wykł jesz​cze wów​czas do uży​wa​n ia zwo​jów pod czaszką. Umiał za to pod​ś wia​d o​mie ste​ro​wać emo​cjami innych, ujaw​n ia​jąc coraz to now​s ze oko​licz​n o​ś ci popeł​n ie​n ia tego, pożal się Boże, prze​s tęp​s twa. Po pierw​s zej fali ogól​n ego wzbu​rze​n ia Mak​śmiuk ujaw​n ił, iż zgwał​cona dziew​czyna miała nie czter​n a​ś cie, a sie​d em​n a​ś cie lat, trzy skro​b anki na kon​cie oraz dwa pro​mile alko​h olu we krwi tam​tego wie​czora. Wszyst​kie te liczeb​n iki zro​b iły odpo​wied​n ie wra​że​n ie na opi​n ii publicz​n ej, ale to był dopiero począ​tek. Oka​zało się, że ofiara dwa dni przed tra​g icz​n ym zda​rze​n iem dekla​ro​wała się jako dziew​czyna kolegi Maćka, współ​u czest​n ika gwałtu. Kolejne rewe​la​cje przy​s zły potem: koguty zostały rze​czy​wi​ś cie zamor​d o​wane, ale przez miej​sco​wego rzeź​n ika, który zeznał także, iż sprze​d ał mło​d zień​com litr kaczej krwi „luzem, na czer​n inę”. Bada​n ia labo​ra​to​ryjne potwier​d ziły praw​d zi​wość jego zeznań. Mak​ś miu​kowi tra​fił się wtedy wyjąt​kowo nie​zły obrońca z urzędu – a w zasa​dzie jego sub​s ty​tut, bo jedy​n ie apli​kant adwo​kacki, który wyczuł medial​n ość sprawy i chciał się wyka​zać. Zasu​g e​ro​wał klien​towi przy​b ra​n ie arty​s tycz​n ego pseu​d o​n imu, skon​tak​to​wał się, celem zasię​g nię​cia infor​ma​cji, z lokalną kolo​n ią bez​dom​n ych ćpu​n ów-graf​fi​cia​rzy, i pod​rzu​cił pra​s ie okre​ś le​n ie „per​for​mance”, upo​rczy​wie nazy​wa​jąc tak ów rytu​alny gwałt. Maciek „Bielmo” Mak​ś miuk, a od tam​tej chwili Max de Blanc, powoli zaczy​n ał się wcie​lać w rolę gwiazdy. Sze​ro​kim gestem wrę​czył nawet swo​jemu papu​d ze pięć​d zie​s iąt zeta na prze​ku​p ie​n ie domnie​ma​n ej ofiary jego sek​s u​al​n ych eks​ce​s ów. Pie​n ią​d ze oczy​wi​ś cie zostały spo​żyt​ko​wane w bar​d ziej racjo​n alny spo​s ób; trzeba przy​znać, że przy​s zły sługa pale​s try był nie​złym psy​cho​lo​g iem i wie​d ział, iż wystar​czy dziew​czynę tro​chę postra​s zyć, aby wyco​fała wnio​s ek. Pro​ku​ra​tu​rze nie pozo​s ta​wało nic innego, jak umo​rzyć postę​p o​wa​n ie. Po powro​cie do pokoju z dru​cianą firanką Maciek vel Max był już „gościem na topie”. Pro​g ram „Reso​cja​li​za​cja poprzez media” adre​s o​wano do jemu wła​ś nie podob​n ych. Wię​zie​n ie dostało jakiś grant akce​s yjny (wtedy jesz​cze ist​n iała Unia


Euro​p ej​s ka), z któ​rego musiało się roz​li​czyć, ist​n iały zatem szanse na to, by po opła​ce​n iu zwy​kłych hara​czy dla dyrek​cji stwo​rzyć cykliczny pro​g ram dla więź​n iów. „Zza krat, zza marzeń” zaczęło swą emi​s ję co prawda w tele​wi​zji regio​n al​n ej, ale szybko zwró​cono uwagę na medialne talenty Maksa. Już przy pierw​s zym kon​tak​cie z kamerą reali​za​tor zauwa​żył bowiem to nie​co​d zienne spoj​rze​n ie nowego pre​zen​tera, któ​rym ów dotych​czas jedy​n ie mro​ził prze​ciw​n i​ków w bój​kach albo dla odmiany roz​g rze​wał kobiety w łóżku. (Co ja zresztą piszę!? Poziom patosu poprzed​niego zda​n ia prze​wyż​s zył tysiąc​krot​n ie jakość nud​n a​wego życia tego żulika). W każ​d ym razie posta​n o​wiono zmie​n ić obiekt ataku tęczówki Mak​ś miuka: z ludzi będą​cych w jego bez​p o​ś red​n im zasięgu na abo​n en​tów sie​d zą​cych po dru​g iej stro​nie tele​wi​zyj​n ego odbior​n ika. Pro​g ram prze​n ie​s iono do pasma ogól​n o​kra​jo​wego, gdzie otrzy​mał lep​s zy czas ante​n owy. (Wtedy Maćko po raz pierw​s zy syp​n ął wyra​fi​n o​wa​n ym dow​ci​p em, przy​g o​to​wa​n ym mu przez jego nowego, cał​kiem łeb​s kiego asy​s tenta, komen​tu​jąc jak naj​b ar​d ziej á pro​p os, iż w sło​wie „ante​n owy” jest wewnętrzna sprzecz​n ość, bo i „ante”, czyli stary, i „nowy”). Wybrany po raz dzie​siąty na kolejną kaden​cję pre​zes nie szu​kał aku​rat popar​cia spo​łecz​n ego, ale dla odmiany posta​n o​wił po roku emi​s ji „Zza krat, zza marzeń” oka​zać ludzką twarz wzo​rowo zre​s o​cja​li​zo​wa​n ego więź​n ia. Naka​zał swoim praw​n i​kom wysta​rać się o przed​ter​mi​n owe zwol​n ie​n ie dla Mak​ś miuka. Nale​ży​cie posma​ro​wany sąd peni​ten​cjarny przy​kle​p ał wszystko, co mu pod​s u​n ęły praw​n i​cze prze​d łu​ża​cze pre​zesa. De Blanc wyszedł z wię​zie​n ia w dobrej chwili, bo aku​rat w pra​s ie dogo​ry​wał temat misji, którą winna reali​zo​wać tele​wi​zja, w związku z czym pre​zes, uwol​n iony od ide​o lo​g icz​n ego cię​żaru, mógł zapro​p o​n o​wać pupi​lowi stwo​rze​n ie cał​ko​wi​cie nowego show – tele​tur​n ieju, będą​cego esen​cją czy​s tej roz​rywki, w któ​rym nie ist​nieją w zasa​d zie żadne reguły z wyjąt​kiem jed​n ej: uzy​s ka​n ie i utrzy​ma​n ie naj​więk​szej oglą​d al​n o​ś ci. No, oprócz tego obo​wią​zy​wał oczy​wi​ś cie zakaz kry​ty​ko​wa​n ia pre​zesa tele​wi​zji. *** Teo​re​tycz​n ie tele​tur​n iej miał nawet swój regu​la​min. Jak przez dwu​d zie​s to​wieczną, rasowo wyspiar​s ką mgłę pamię​tam, że dosta​li​ś my ten papier tuż przed pierw​s zym nagra​n iem, acz​kol​wiek z naszej trójki w cało​ś ci prze​czy​tał go jedy​n ie Syn​d or, było nie było syn nota​riu​s za, w dodatku podobno w zamierz​chłej prze​s zło​ści sam zamie​rza​jący zostać praw​n i​kiem. Jed​n ak to nie nasz cza​ruś odkrył naj​waż​niej​s ze posta​n o​wie​n ie regu​la​minu. Bie​d ak zagłę​b ił się w lek​tu​rze szcze​g ó​ło​wych


posta​n o​wień, wsz​czął bez​o wocne dys​ku​s je z pozo​s ta​łymi chłop​cami, gdy tym​cza​sem ja, na maksa już znu​d zona, przy​p ad​kowo odczy​ta​łam ostatni aka​p it tuż nad miej​s cem na pod​p is uczest​n ika pro​g ramu. Po dobrych paru tygo​d niach ostrego impre​zo​wa​n ia nad​p a​lone styki w środku czaszki znowu mi się połą​czyły, co oka​zało się cał​kiem przy​jem​n ym uczu​ciem. – Ha! – wes​tchnę​łam gło​ś no. – Kole​d zy z czatu mieli rację. Słynna klau​zula wizyj​n o​ś ci znaj​d uje się na samym końcu regu​la​minu. Cała trójca w jed​n ej chwili pochy​liła się nad moją kartką, jakby żaden z nich nie miał iden​tycz​n ej przed sobą. Nie rozu​mieli jesz​cze do końca, o co cho​d zi. Pierw​s zy zorien​to​wał się Metaksa, który z zało​że​n ia miał być naszym umy​s łem ści​s łym. – Świ​n ie – wymam​ro​tał, splu​wa​jąc na posadzkę hallu w stu​d iu nagrań. Synd, z zało​że​n ia czo​łowy huma​n i​s ta dru​żyny, był drugi w reflek​s ie. Posta​n o​wił wyko​rzy​s tać prze​wagę: – Widzi​cie, mówi​łem, że ona się może przy​d ać – powie​d ział do kum​p li. Puści​łam to mimo uszu. Bart, jako rasowy kara​teka, z cudzego zało​że​n ia potra​fił się jedy​n ie wydo​s tać. I to w dodatku tylko z tego opa​s u​ją​cego mu ciało w naj​czyst​s zy z fizycz​n ych spo​sób. Razem wytłu​ma​czy​li​ś my mu zatem, o co cho​d zi. *** W tele​tur​n ieju wal​czyły zawsze dwie czte​ro​o so​b owe dru​żyny. Jedna z nich, Super​cham​p ioni, zwy​cięzcy poprzed​n iego pro​g ramu, mie​rzyła się w każ​d ym odcinku z nowym teamem, który usi​ło​wał ich zde​tro​n i​zo​wać. Dopóki Super​cham​pioni zwy​cię​żali, dopóty klatka była ich. Oraz dodat​kowe wygrane z każ​d ego odcinka. Tele​tur​n iej skła​d ał się z paru czę​ś ci. Z ilu dokład​n ie, zale​żało od czasu trwa​n ia każ​d ego z poje​d yn​ków. W cza​s ie pro​g ramu odby​wały się potyczki zarówno siłowe, jak i umy​s łowe, z wyraźną prze​wagą tych pierw​s zych. Sta​rano się prze​p la​tać obie kon​ku​ren​cje, ale bez nad​mier​n ej pie​czo​ło​wi​to​ś ci. W oby​d wu typach walk bra​li​ś my udział i poje​d yn​czo, i jako dru​żyna, jed​n ak po dwu​d zie​s tym trze​cim odcinku, kiedy to zde​mo​lo​wa​li​ś my pod​czas zbio​ro​wej bija​tyki całe stu​d io HIII​PER-TIWI, pro​d u​cenci wyraź​n ie zaczęli ogra​n i​czać nasze gru​p owe wyczyny. Godzili się na nie tylko wtedy, gdy widzieli, że nasi prze​ciw​n icy są bar​d zo słabi w star​ciach bez​p o​ś red​n ich i pod​d a​d zą się nam bez wyrzą​d za​n ia więk​s zych


szkód w wystroju. Za każdą z poty​czek dosta​wało się okre​ś lone punkty, zamie​n iane potem na pie​nią​d ze. Dodat​kowo dru​żyna wygry​wa​jąca kon​ku​ren​cję siłową otrzy​my​wała zestaw pytań teo​re​tycz​n ych i mogła na nie obsta​wiać zaro​b ioną dotych​czas kasę, a przez to ją pomna​żać, o ile oczy​wi​ś cie dobrze odpo​wia​d ała. Wygry​wali ci, któ​rzy pod koniec pro​g ramu zgro​ma​d zili na kon​cie wię​cej punk​to​p ie​n ię​d zy. Zasady teo​re​tycz​n ie były dosyć pro​s te. Pro​b lem pole​g ał na tym, iż ostatni, nomen omen dwu​d zie​s ty drugi, para​g raf regu​la​minu prze​kre​ś lał je wszyst​kie. Była to klau​zula wizyj​n o​ś ci, sta​n o​wiąca, iż dozwo​lone jest wszystko, nawet to, co sprzeczne z wymie​n io​n ymi regu​łami, o ile nie zapro​te​s tują pro​d u​cenci tele​tur​n ieju. A oni ni​g dy się nie sprze​ci​wiali, dopóki widzieli szansę na więk​s zą oglą​d al​n ość pro​g ramu. *** Nie trzeba doda​wać, że Max de Blanc sko​rzy​s tał wtedy bez waha​n ia z pro​p o​zy​cji popro​wa​d ze​n ia takiego cał​ko​wi​cie nowego tele​tur​n ieju. Gdy ocze​ki​wana wysoka oglą​d al​n ość budo​wała się jed​n ak bar​d zo powoli, Mak​ś miuk po raz pierw​s zy poczuł na wła​s nej skó​rze, jak trudno w mediach prze​b ić się na pierw​s zy plan. Wyzna​czony czas nada​wa​n ia pro​g ramu ucho​d ził za taki sobie, kanał, mimo że ogól​n o​p ol​s ki, to jed​n ak był naj​g or​s zy z moż​li​wych, a publicz​n ość – już znu​d zona for​mułą tych wszyst​kich show z ele​men​tami wie​d zy. Widmo zdję​cia wła​s nego autor​s kiego spek​ta​klu z anteny sta​wało się coraz bar​d ziej realne. I wtedy pomógł Mak​s owi przy​p a​d ek. Jedna z uczest​n i​czek po prze​g ra​n ej rzu​ciła się na niego, ude​rzyła pię​ś cią w lewy poli​czek, usia​d ła na nim okra​kiem i powa​lo​n ego na zie​mię zaczęła dusić. „Bielmo” był tak zasko​czony, że w ogóle nie zare​ago​wał, choć taka sytu​acja nie sta​n o​wiła dla niego zupeł​n ej nowo​ś ci. Na pomoc pośpie​s zyło mu pół ekipy, dziew​czynę z roz​ma​za​n ym maki​ja​żem odsu​n ięto po pięt​na​s tu sekun​d ach od (pra​wie ska​za​n ego oneg​d aj) gwał​ci​ciela, ale całe to zaj​ś cie zdą​żyły już zare​je​s tro​wać kamery. Nagrały rów​n ież wcze​ś niej​s zą „kurwę” rzu​coną przez Maksa pod adre​s em dziew​czyny tuż przed samym zaj​ś ciem, ale o tym fak​cie wszy​s cy w stu​d io dys​kret​n ie mil​czeli. Na szyb​kiej nara​d zie padła myśl, aby wyko​rzy​s tać ten mate​riał do spo​tów rekla​mo​wych, oczy​wi​ś cie bez kilku począt​ko​wych kla​tek. „Nasz tele​tur​n iej wywo​łuje takie emo​cje” – grzmiał dono​ś ny głos de Blanka na tle miga​wek z zaj​ś cia. Po udzie​le​n iu przez Maksa dodat​kowo kilku oko​licz​n o​ś cio​wych wywia​d ów, zgło​s ił się


do dyrek​tora pro​g ra​mo​wego tego kanału młody doku​men​ta​li​s ta. Chciał zro​b ić mate​riał o Mak​s ie, udało mu się nawet nagrać jego spo​tka​n ie w aresz​cie z dziew​czyną (na dzień przed jej wypusz​cze​n iem). Maciek niby jej prze​b a​czył, parę razy nawet pogła​s kał po gło​wie, kupił paczkę chip​s ów i cze​ko​ladki. Tego chło​p aka nie​długo potem wywa​lili jed​n ak z pracy, gdy wyszło na jaw, że miał ambi​cję zro​b ie​n ia cze​g oś o ogól​n iej​s zym z zało​że​n ia cha​rak​te​rze prze​kazu, a nawet – ba! – o war​to​ściach. W prze​chwy​co​n ym od byłego już pra​cow​n ika mate​riale znaj​d o​wała się także krótka wzmianka o prze​s tęp​czej prze​s zło​ś ci Maksa. Nie wszystko jed​n ak poszło do śmieci. W naj​lep​s zym cza​s ie ante​n o​wym pusz​czono pra​wie nie​zmon​to​waną wizytę eks-ban​d ziora w wię​zie​n iu. Wyglą​d ało to tro​chę jak skrzy​żo​wa​n ie popu​lar​n ych nie​g dyś pro​g ra​mów „Bar​d zo, ale to bar​d zo prze​bacz mi” z „Celą w celi”. „Max robi się na papieża” – żar​to​wano w kulu​arach, zda​niem dyrek​tora pro​g ra​mo​wego, mało śmiesz​n ie. Popu​lar​n ość tele​tur​n ieju nie tyle wzro​s ła, co wręcz poszy​b o​wała, osią​g a​jąc wyniki dotąd nie​s po​ty​kane dla tego typu roz​rywki. Pro​d u​cent umie​jęt​n ie potra​fił pod​trzy​mać tę passę, orga​n i​zu​jąc oko​licz​n o​ś ciowe edy​cje pro​g ramu. Pod​czas jed​nej z nich, nada​wa​n ej w Bar​b órkę, prze​b rani za gór​n i​ków trans​we​s tyci (nikt inny z ilo​ra​zem powy​żej dzie​więć​d zie​s ię​ciu nie chciał grać tej grupy zawo​d o​wej) poko​nali w impo​n u​ją​cym stylu grupę kole​ja​rzy sku​p ioną przy klu​b ie AA w Otwocku. Pod​czas Dnia Matki gro​mada samot​n ych rodzi​cie​lek, przy​wie​zio​n ych wprost z jed​nego z ośrod​ków Monaru (wygrana poszła wtedy na konto tej orga​n i​za​cji), spu​ściła lanie dru​ży​n ie dzie​cia​ków boga​tych biz​n es​me​n ów spod Gru​d zią​d za. Manto miało także (a może przede wszyst​kim) wymiar dosłowny, fizyczne upo​ka​rza​n ie rywala było bowiem w tym tele​tur​n ieju częst​s ze niż w antycz​n ym „Jerry Sprin​g er Show”, a smar​ka​cze bali się prze​raź​li​wie swo​ich prze​ciw​n i​czek, bo ktoś z widowni puścił plotkę, że wszyst​kie wystę​p u​jące tu samotne matki są nosi​ciel​kami wirusa HIV. Publicz​n ość osza​lała na punk​cie pro​g ramu. Rekordy popu​lar​n o​ś ci biły szcze​gól​n ie te odcinki, w któ​rych dru​żyna strip​ti​ze​rek roz​p ra​wiła się po kolei z całym skła​d em Rady Języka Pol​s kiego albo zawo​d owy mor​d erca obe​rwał lewym pro​s tym od byłego mini​s tranta. Tele​tur​n iej, jak każdy pro​g ram cykliczny, miał swoje gor​s ze i lep​s ze okresy, ale powoli sta​wał się stan​d ar​d em, legendą tele​wi​zyjną. A wia​d omo, że legenda ma to do sie​b ie, iż naj​le​p iej się pre​zen​tuje wtedy, gdy jest mar​twa. ***


Dosta​li​ś my się do pro​g ramu, gdy już minęła nie tylko pierw​s za, ale i dzie​s iąta fala jego popu​lar​n o​ś ci i z przy​kro​ś cią obser​wo​wa​li​ś my, jak cała pra​cu​jąca tam ekipa powoli zaczyna się roz​g lą​d ać się za nową robotą. Nie​s krom​n ie mogę powie​d zieć, że dzięki nam tele​tur​n iej zyskał drugą mło​d ość, a spe​cja​li​ś ci od reklam w HIII​PERTIWI zna​leźli co naj​mniej trzy nowe grupy doce​lowe dla pro​d uk​tów loko​wa​n ych w pro​g ra​mie. Już po pierw​s zym mie​s iącu emi​s ji zosta​li​ś my obwo​łani przez inter​n au​tów naj​lep​s zą dru​żyną wszech cza​s ów. Po kolej​n ym wyne​g o​cjo​wa​li​ś my odrębne hono​ra​rium za każdy występ, nie​za​leżne od wygra​n ych w każ​d ym odcinku. Zara​biane przez nas pie​n ią​d ze (które dzie​li​li​ś my równo na naszą czwórkę) były oczy​wi​ście na​d al kil​ku​d zie​s ię​cio​krot​n ie mniej​s ze od wyna​g ro​d ze​n ia Maksa de Blanca, ale z dru​g iej strony kil​ku​s et​krot​n ie prze​wyż​s zały dniówkę kla​kie​rów wystę​p u​ją​cych w pro​g ra​mie. Po raz drugi muszę wyznać nie​s krom​n ie, że byli​ś my naprawdę stwo​rzeni do tego tele​tur​n ieju. Bar​tex był for​mal​n ie przy​wódcą grupy i to on repre​zen​to​wał dru​żynę w więk​s zo​ś ci kon​flik​tów pomię​d zy nami a pro​d u​cen​tem. Miał naj​krót​s zą z nas wszyst​kich pamięć i przez to – co naj​b ar​d ziej cenione w tele​wi​zji – naj​mniej wyra​fi​no​wane poczu​cie humoru. Potra​fił szcze​rze śmiać się z każ​d ego żartu opo​wie​d zia​nego przez Maksa de Blanca. Zawsze podzi​wia​łam w Bartku jego umie​jęt​n ość łago​dze​n ia wszel​kich spo​rów; wzru​s za​łam się jak dziecko, gdy w naj​b ar​d ziej ostrych momen​tach roz​kła​d ał bez​rad​n ie ręce, że niby nie rozu​mie, co się do niego mówi. Gdy rok póź​n iej usły​s za​łam jed​n ego z komen​ta​to​rów spor​to​wych opi​s u​ją​cego reak​cję pew​n ego teni​s i​s ty na decy​zję sędziego jako „uda​ją​cego Bar…, eee… Cze​cha, e… Greka”, wie​d zia​łam, skąd wziął to sko​ja​rze​n ie. Ponadto Bart świet​n ie znał karate oraz paru – korzyst​n ie dla nas – słabo widzą​cych ludzi z HIII​PER-TIWI. Ich śle​p ota stała się nam szcze​g ól​n ie potrzebna wtedy, gdy przy​mknęli oko na nieco nie​zgodny z regu​la​mi​n em fakt, iż każdy z chłop​ców brał wcze​ś niej udział w ponad pół tuzi​n ie innych tele​tur​n ie​jów (w tej sytu​acji klau​zula wizyj​n o​ś ci zadzia​łała aku​rat na naszą korzyść). Naj​lep​s zym kum​p lem Bartka był Syn​d or, któ​rego Max de Blanc nie​u stan​n ie tytu​ło​wał „naj​p ięk​n iej​s zym człon​kiem grupy” lub – bar​d zie poetycko – „różą bez kol​ców w tym bukie​cie polnych kwia​tów”. To zda​n ie zawie​rało w zasa​d zie pod​stawę bytu Syndka w naszej gru​p ie. Był po pro​s tu prze​ś liczny, przy​zna​wa​łam to z bólem serca, gdyż to mnie jako kobie​cie nale​żał się teo​re​tycz​n ie tego typu pane​g i​ryk. Synd miał wtedy kogoś, nie kobietę, broń Boże; jak już wspo​mnia​łam, zasad​n i​-


czo pocią​g ali go faceci, i dla​tego był poza moim zakre​s em zain​te​re​s o​wań. No dobrze, przy​znaję, wcze​ś niej z nim sypia​łam, jak z każ​d ym zresztą, ale to raczej z prze​kory. Wie​d zia​łam, że podoba się innym ciziom, a mnie w miarę akcep​tuje (pod warun​kiem że nie widzi mojego biu​s tu). Wia​d o​mość o moim roman​s ie z Synd​kiem, teraz znowu odko​p ana, oka​zała się rów​n ież atrak​cyjna dla HIII​PER-TIWI, sku​p iała bowiem uwagę na nas – uczest​n i​kach tele​tur​n ieju tej sta​cji. A w końcu dla pro​gramu to sam miód, gdy wybitną oso​b o​wo​ś cią na sprze​d aż oka​zuje się jeden z hiii​per​wi​zyj​n ych hero​s ów. Syndka bło​g o​s ła​wiły wszyst​kie firmy pro​d u​ku​jące kosme​tyki dla męż​czyzn, gdyż po każ​d ym jego spek​ta​ku​lar​n ym wystę​p ie sprze​d aż rosła im o kilka pro​cent. Uwiel​b iali go fry​zje​rzy i peru​ka​rze, bo dzięki jego buj​n ej jasnej czu​p ry​n ie po ponad pół​wie​czu wró​ciła moda na włosy á la Vio​letta Vil​las. Przez bar​d zo krótki czas łudzi​łam się jesz​cze, iż przyj​mie się w naro​d zie także moja ultra​krótka, zafar​b o​wana na wście​kłą lisicę fry​zura, ale te nadzieje oka​zały się bar​d ziej płonne niż moje włosy (dla​tego wkrótce wró​ciłam do swo​jego mniej lub bar​d ziej ory​g i​n al​n ego blondu). Prawda w tej sytu​acji była okrutna i gdy naj​lep​s za przy​ja​ciółka powie​d ziała mi już po zakoń​cze​n iu całej tej hecy, że – zgod​n ie z jej źró​d łami – to głów​n ie z powodu Syn​d ora pozwa​lano nam tak długo wygry​wać, uwie​rzy​łam jej bez zastrze​żeń. Od przed​s zkola mia​łam sła​b ość do lite​ra​tury socre​ali​s tycz​n ej i występ w tele​tur​n ieju sta​n o​wił dla mnie potwier​d ze​n ie hołu​b io​n ej od tego czasu tezy, w myśl któ​rej wła​ś ci​wie dobrany kolek​tyw może osią​g nąć wiele, jeśli nie wszystko. Z socre​ali​zmu czer​p a​łam też wzory do tych pseu​d o​n a​tu​ra​li​s tycz​n ych porów​n ań, któ​rymi kato​wa​łam nie​g dyś oglą​d a​ją​cych pro​g ram, a teraz i was pomę​czę. Za „Bazą Soko​łow​s ką” Hła​s ki przeto powiem, że o ile Bar​tex był duszą naszej dru​żyny, a Syn​d or jej powłoką, o tyle Metaksa był jej mózgiem. (Dla sie​b ie odpo​wied​n iej czę​ś ci ciała w tej kon​s te​la​cji nie bar​d zo mogę zna​leźć. Może wrzód na tyłku?). Metka był naj​n iż​s zy z nas wszyst​kich. Nawet na kotur​n ach, przed​mio​cie nie​ustan​n ych walk pomię​d zy nim a cha​rak​te​ry​za​torką, się​g ał mi do ramion. (Może to jeden z powo​d ów, dla któ​rych tak bar​d zo mnie nie zno​s ił?). Z wyraźną nad​wagą, sta​n o​wił relikt tele​tur​n ie​jów z cza​s ów, gdy wygrana zale​żała od takich przy​mio​tów jak wie​d za czy refleks. Dzie​więć​d zie​s iąt trzy pro​cent tele​wi​d zów twier​d ziło, że Metaksa jest naj​mniej sym​p a​tycz​n ym człon​kiem dru​żyny. Dzie​więć​d zie​s iąt trzy pro​cent tele​wi​d zów było w błę​d zie, w HIII​PER-TIWI mon​to​wano bowiem wszyst​kie odcinki w ten sam spo​s ób – sta​rano się pod​kre​ś lić wyłącz​n ie cechy cha​rak​te​ry​styczne dla każ​d ego z nas. Od mniej wię​cej czwar​tego odcinka nie wpro​wa​d zano


żad​n ych nowych rysów w już wykre​o wa​n ych oso​b o​wo​ś ciach, by nie mie​s zać tele​wi​d zom w gło​wach i nie zakłó​cać naszych tak stwo​rzo​n ych wize​run​ków. Jeżeli jed​nak spy​ta​li​b y​ś cie jakie​g o​kol​wiek członka ekipy, bio​rą​cego udział w nagry​wa​n iu tele​tur​n ieju, albo pierw​s zego z brzegu kla​kiera, kogo uważa za naj​mniej sym​p a​tyczną, naj​b ar​d ziej znie​n a​wi​d zoną i naj​o strzej kry​ty​ko​waną osobę z zespołu, sto pro​cent z nich udzie​li​łoby jedy​n ej wła​ś ci​wej odpo​wie​d zi: tym czło​wie​kiem byłam ja. *** Do dru​żyny tra​fi​łam przez przy​p a​d ek… i to dosyć skom​p li​ko​wany. Człon​ków tele​b ry​g ady dobie​rał Bar​tek, któ​rego zna​łam wcze​ś niej jedy​n ie z opo​wia​d ań Syn​dora, z któ​rym to znowu zdra​d za​łam aku​rat mojego ówcze​s nego narze​czo​n ego, potem męża, gdy był jesz​cze hetero (mówię o Syndku, oczy​wi​ś cie; mojemu byłemu ślub​n emu podobno zostało to do dzi​s iaj). Wykre​o wana w mózgu Bartka pierw​s za wizja czy​s to męskiej w skła​d zie dru​żyny opie​rała się przede wszyst​kim na pro​filu wie​d zy każ​d ego z uczest​n i​ków i została przez jego dwóch kole​g ów zelżona zaraz po jej wyar​ty​ku​ło​wa​n iu. Z póź​n iej​s zych rela​cji dowie​d zia​łam się, że ta wypo​wiedź nastą​p iła na wie​czo​rze kawa​ler​s kim Metaksy, lekko w tym momen​cie pod​d u​s zo​nego tłu​s tymi udami zamó​wio​n ej pani do towa​rzy​s twa. Naj​s am​p ierw zatem ode​zwał się Syn​d or, a w zasa​d zie nawet nic nie powie​d ział, tylko po pro​s tu wyśmiał „nie​p o​ważną ideę Barta”. W tle zapa​d ała już cisza, impreza dogo​ry​wała w takt chra​p a​n ia tuzina przed​s ta​wi​cieli płci brzyd​s zej. W ciągu dwóch minut Metaksa zdą​żył się wyplą​tać z klesz​czy utwo​rzo​n ych przez odnóża wyna​ję​tej pani, oprzy​tom​n ieć, i także wygwiz​d ać gło​ś no ideę składu przed​s ta​wioną przez przy​s złego przy​wódcę dru​żyny. Bartka lekko wcięło. Nie spo​d zie​wał się oporu ze strony Metaksy, któ​rego w swym pla​n ie miał za główną pod​p orę hipo​te​tycz​n ej ekipy. Z olbrzy​mie​ją​cym na twa​rzy zna​kiem zapy​ta​n ia popa​trzył w kie​runku czwar​tego z zało​że​n ia członka dru​żyny, nie​ja​kiego Tromby, podobno byłego awu​esowca (to jest absol​wenta Aka​d e​mii Wyczynu Spor​to​wego), ale ten już spał snem spra​wie​d li​wego. Bart wzru​s zył podobno ramio​n ami na ten zaska​ku​jący sprze​ciw kom​p a​n ów, a potem cała trójka murar​s ka popa​d ła w letarg. Tele​tur​n ie​jami wszy​s cy inte​re​s o​wali się od dawna, z tym że Synd i Bar​tek naj​pierw bier​n ie kibi​co​wali Metak​s ie, swo​jemu kole​d ze ze szkoły muzycz​n ej, by potem oso​b i​ś cie spró​b o​wać szczę​ś cia. Byli nie​źli, przy​zna​wa​łam to z zazdro​ś cią, oglą​d a​jąc pod​czas jed​n ej z naszych imprez sta​ro​modne kasety VHS z nagra​n iami ich poprzed​-


nich wystę​p ów. Syn​d or wygrał nawet kie​d yś dom, Bart – naj​n o​wo​cze​ś niej​s zy sku​ter, któ​rym zada​wał szyku, baje​ru​jąc laski na roku. Jedy​n ie wygrane Metki, bo tak go wtedy prze​zy​wa​li​ś my, były obrzy​d li​wie, nudno pie​n iężne. No i w dodatku sto​sun​kowo nie​wy​s o​kie, co stwier​d zi​łam po odło​że​n iu kal​ku​la​tora (z licze​n iem mia​łam zawsze pro​b lemy, a tu nale​żało dodat​kowo zamie​n iać zło​tówki na euro, a potem na naj​ak​tu​al​n iej​s ze nasze). Wróćmy jed​n ak to tego sła​wet​n ego wie​czoru, kiedy to wykla​ro​wał się osta​teczny skład naszego Wun​d er​te​amu, a któ​rego to ja w ogóle nie mogłam pamię​tać, gdyż nie zosta​łam – z oczy​wi​s tych wzglę​d ów – zapro​s zona na wie​czór kawa​ler​s ki Metaksy. Otóż z letargu obu​d ził brac​two dzwo​n ek komóry Syn​d ora (nikt nor​malny wtedy już ich nie uży​wał, ale mój eks​mi​s ia​czek był zawsze lekko retro). Kiedy nasz gru​p owy cza​ruś zdzi​wiony ode​b rał tele​fon, chyba wstrzą​ś nięty fak​tem, iż ktoś może chcieć od niego cokol​wiek o czwar​tej nad ranem, oka​zało się, że dzwo​n i​łam ja. Nie pamię​tam już teraz dokład​n ie, w jakim celu to zro​b i​łam. Na potrzeby tele​tur​nieju wymy​ś li​li​ś my, że cho​d ziło mi o klej do tip​s ów, i że pomy​li​łam numery Syn​d ora i mani​cu​rzystki (eks​p lo​ato​wano ten temat przez cały tydzień). Prawda była zgoła inna. Po roz​s ta​n iu (zawsze uwa​ża​łam to słowo za zbyt duże dla moich żało​s nych roman​s ów) Syn​d ek z reguły słu​żył mi na zmianę jako poduszka do wypła​ki​wa​n ia się i worek bok​s er​s ki zbie​ra​jący cięgi za winy wszel​kich face​tów (obec​n ie, jako gej, czuł się z tym psy​chicz​n ie w porządku). Być może wró​ci​łam wtedy z kolej​n ego nie​u da​nego polo​wa​n ia na coty​g o​d nio​wego dawcę nasie​n ia albo mia​łam kło​p oty ze swoją ofiarą, albo byłam zbyt nie​trzeźwa, by gdzie​kol​wiek iść – te pro​b lemy, z któ​rymi dzwo​n i​łam do Syn​d ora, nie grze​s zyły z reguły zbyt​n ią ory​g i​n al​n o​ś cią. Po pro​s tu nie pamię​tam. Syn​d ek nato​miast zacho​wał się tak przy​zwo​icie, jak to zwy​kle on – pozbie​rał swoją poroz​rzu​caną gar​d e​robę z pod​łogi klubu, szy​ku​jąc się do wyj​ś cia. Bar​tek z Metaksą spoj​rzeli po sobie zdzi​wieni. – Gdzie leziesz? – padło ze strony tego pierw​s zego. – Po Meę. Ma pro​b lemy – odpo​wie​d ział lako​n icz​n ie Syn​d or, podobno już zza progu. – Jak to? – obu​rzył się szcze​rze Metka . – Mój wie​czór kawa​ler​s ki, impreza teo​re​tycz​n ie jedyna w życiu, a ty ucie​kasz przed cza​s em dla jakiej fruzi? I to kto? Ty? Niby gej? Synd szybko ogar​n ął wzro​kiem pobo​jo​wi​s ko. – Dżampa is over – powie​d ział. – Jeśli chce​cie, może​cie jechać ze mną. I tym spo​s o​b em wszy​s cy wylą​d o​wali w domu zosta​wio​n ym mi rok wcze​ś niej


przez mojego wspa​n ia​ło​myśl​n ego byłego męża. *** Jed​n ym z lep​s zych momen​tów tele​tur​n ieju był począ​tek, kiedy to Max de Blanc odczy​tuje nasze osią​g nię​cia, powoli recy​tu​jąc, ile odcin​ków wygra​li​ś my, ile kasy zgar​n ę​li​ś my, cza​s ami nawet mówi, ile dotych​czas wyniósł nasz poda​tek. Cyfry strze​lały wtedy w powie​trze, a ja widzia​łam jed​n o​cze​ś nie, jak więk​s zość z tych nud​nych śmier​tel​n i​ków, z któ​rymi przy​s zło nam sto​czyć bój,krzywi twa​rze w trudno skry​wa​n ej zazdro​ś ci. W takich sytu​acjach przez głowę prze​la​ty​wały mi myśli w rodzaju: „Siedź na zadku, glu​to​jadku!”. (Ow​s zem, lubię te swoje czę​s to​chow​s kie rymo​wanki). Albo „Przez całe życie nie zaro​b isz tyle, ile nas mie​s ięcz​n ie kosz​tuje fry​zjer i kosme​tyczka!”. Raz nawet wyrzu​ci​łam to z sie​b ie pro​s to w te pełne zawi​ś ci obli​cza. A co tam, nie należy tłu​mić wła​s nych uczuć. Do wzmo​żo​n ej dba​ło​ś ci o wygląd nie musia​łam pozo​s ta​łych człon​ków dru​żyny nawet spe​cjal​n ie nama​wiać. W końcu wystę​p o​wa​li​ś my na wizji, oglą​d ały nas codzien​n ie tysiące oczu naszych byłych, obec​n ych i poten​cjal​n ych matek, żon i kocha​n ek. Począt​kowo jed​n ak za lek​kie prze​g ię​cie i fana​b e​rię uznano mój pomysł ścią​g nię​cia z zagra​n icy i zatrud​n ie​n ia naj​lep​s zych na świe​cie spe​cja​li​s tów od wize​runku, za któ​rych musie​li​ś my prze​cież pła​cić sami z ciężko zaro​b io​n ej kasy. Ja aku​rat posta​n o​wi​łam być nie​u stę​p liwa, a chłopcy potem przy​znali, że wyda​tek zwró​cił się z okła​d em. Sta​li​ś my się po pro​s tu boscy; mie​li​ś my wła​s ny styl, wdzięk i klasę, a cha​rak​te​ry​za​to​rzy z HIII​PER-TIWI kon​s ul​to​wali się z naszą ekipą beauty-spe​ców przed każ​d ym krę​co​n ym odcin​kiem. Z dobrze poin​for​mo​wa​n ego źró​d ła wiem, że teraz wszy​s cy nasi byli kon​s ul​tanci pra​cują w nowej sta​cji Mak​ś miuka. Zara​b iają tam o połowę mniej niż u nas (czu​łam, że prze​p ła​camy, ale wtedy mia​łam to w nosie) i do dziś wspo​mi​n ają naszą dru​żynę z roz​rzew​n ie​n iem. *** Sam de Blanc cza​s em lubił się z nami podro​czyć. Zaska​ki​wał nas dwu​znacz​n ymi wypo​wie​d ziami, robił idio​tyczne alu​zje. Raz pod​czas nagra​n ia chwy​cił mnie nawet za pośla​d ek i mocno uszczyp​n ął. Potem mru​g nął okiem. Pra​wym. Wiem, bo w tym samym momen​cie dostał w nie moim butem. Flek obcasa zaha​czył mi się o opa​d a​jącą na Mać​kowe niby bielmo powiekę i wyrwał ją z oczo​d ołu. Mak​ś miuka odwieźli na sygnale do szpi​tala, gdzie doszyto mu fachowo


sztuczny płat skóry, tak że pod zwy​kłym tele​wi​zyj​n ym maki​ja​żem nic nie było widać. Max ni​g dy wię​cej nie pró​b o​wał podejść do mnie bli​żej niż na dwa metry, a HIII​PERTIWI znowu miała co pusz​czać w prze​rwach do przerw na reklamę. Nie​któ​rzy mówili, że to ja zaata​ko​wa​łam i że zro​b i​łam to spe​cjal​n ie, gdyż liczy​łam na powtórkę z taniej roz​rywki á la niu​n ia, która się kie​d yś rzu​ciła na słyn​n ego pre​zen​tera. Ale to nie​p rawda. Dobrzy spe​cja​li​ś ci od π-aru wie​d zą bowiem, że nad​s zedł wtedy ten moment, kiedy Mak​ś miuk musiał zna​leźć spo​s ób na spa​d a​jącą krzywą swo​jej popu​lar​n o​ś ci. *** Jesz​cze tydzień przed emi​s ją pierw​s zego odcinka tele​tur​n ieju (pusz​czano je z mniej wię​cej trzy​mie​s ięcz​n ym pośli​zgiem) zda​rzało mi się oso​b i​ś cie cho​d zić do sklepu, wyno​s ić śmieci, a nawet brać od czasu do czasu jakieś tłu​ma​cze​n iowe fuchy. Po któ​rejś z zarwa​n ych na nagra​n iach nocy schrza​n i​łam jeden z tek​s tów, za co dosta​łam naj​więk​s zą chyba w życiu burę od szefa wydaw​n ic​twa zle​ca​ją​cego mi chał​tury. Dowie​d zia​łam się, że jestem bez​n a​d ziej​n ie głu​p ia, nie​s ta​ranna, cała do zmiany, a i tak ni​g dy w swoim obec​n ym życiu oraz sied​miu przy​s złych po rein​kar​n a​cji nie zro​b ię kariery. Poło​ży​łam uszy po sobie i wyszłam z gabi​n etu. Do oczu cisnęły mi się łzy. Wyła​d o​wa​łam się dopiero w walce z dru​żyną straj​ku​ją​cych pie​lę​gnia​rek. Dwa mie​s iące póź​n iej spo​tka​łam tego szefa przy​p ad​kowo na zaku​p ach w gigan​tycz​n ym cen​trum han​d lo​wym, do któ​rego otwar​cia zosta​li​ś my zatrud​n ieni. Pogra​tu​lo​wał nam wspa​n ia​łych wystę​p ów, życzył suk​ce​s ów. Podzię​ko​wa​łam mu, sie​d ząc okra​kiem na kiczo​wa​tym kar​to​n o​wym pudle imi​tu​ją​cym pomni​kowy cokół. *** Chłopcy byli tam​tej nocy wstrzą​ś nięci stop​n iem mojego wpływu na Syn​d ora. Zastali mnie (chyba) na wpół pijaną, bie​g a​jącą w samym T-shir​cie bot​tom​less po domu. Trzeba przy​znać, że mój eks zosta​wił mi cał​kiem nie​złe locum. Umiej​s co​wione w samym cen​trum mod​n ych, arty​s tycz​n ych slum​s ów, na rynku warte było for​tunę. Oczy​wi​ś cie na czar​n ym rynku, gdyż od dwu​n a​s tu lat, czyli po prze​ję​ciu nas przez Koali​cję, nie można już ofi​cjal​n ie han​d lo​wać nie​ru​cho​mo​ś ciami. W piw​n icy mia​łam stan​d ar​d owy schron (w cza​s ie budowy domu modna była tech​n o​lo​g ia albań​s ka),


w któ​rym obec​n ie trzy​ma​łam zapas paliwa do mojego aero​p ławu, tro​chę uzbro​je​n ia oraz – ze względu na panu​jący w pod​zie​miach chłód – lakiery do paznokci. To zresztą nawet śmieszne z histo​rycz​n ego punktu widze​n ia – można teraz swo​b od​n ie sprze​d a​wać wszelką broń, w tym spe​ed​g uny, wia​tro- i pas​s a​to​łówki, a nawet kla​syczne… pst, o tym wola​ła​b ym nie mówić…, a nie wolno mi oddać sąsia​d owi kawałka grzędy pod uprawę ogór​ków. Ale o nie​któ​rych rze​czach się nie dys​ku​tuje. Syn​d ek z gra​cją zamknął kum​p li na dole w pokoju z bar​kiem, a ze mną upo​rał się niczym skrzy​żo​wa​n ie Tra​v olty, pra​cu​ją​cego nad dziec​kiem w „I kto to mówi” z Goła​sem, pra​cu​ją​cym nad Czy​żew​s ką w „Żonie dla Austra​lij​czyka”. To zna​czy roze​b rał, wsa​d ził do wanny, wymył, wysu​s zył i prze​n iósł do łóżka. Do tego, w któ​rym my sami kie​d yś… zresztą, to nie​ważne. Nie chcia​łam zasnąć, tro​chę maru​d zi​łam, więc jak zwy​kle prze​my​cił mi jakieś uspo​ka​ja​cze w drinku (doszedł w tym potem do per​fek​cji pod​czas nagrań). Po chwili od mojego chra​p a​n ia może nie trzę​s ły się mury domu, ale lampka na stole na pewno. Kiedy wresz​cie Synd zszedł do kum​p li, przy​wi​tały go okrzyki zdzi​wie​n ia, obelg i wszyst​kiego innego: nie wie​d zieli, że można być aż tak pod pan​to​flem i nie wia​domo czym jesz​cze, i to kogo: kobiety, i to w dodatku byłej, i – ha! – na dokładkę będąc obec​n ie peda​łem. (Metaksa nie prze​b ie​rał w sło​wach, przed oczami sta​n ął mu wtedy moż​liwy sce​n a​riusz jego wła​s nego mał​żeń​s twa). Mój eks​w​s półz​d ra​d za​jący (Syn​d ek sypiał nie​mal ze wszyst​kimi, w sta​n ie zdrady tkwił zatem nie​u stan​n ie) z god​n o​ś cią nie odpo​wia​d ał na te durne zaczepki. Spo​koj​n ie robił sobie drinka, igno​ru​jąc wszyst​kich. – Mam! – powie​d ział nagle, gdy emo​cje i głosy pozo​s ta​łych nieco już opa​d ły. – Mea będzie w naszej dru​ży​n ie. Zamiast Trombki. – Co? – zape​rzył się Bar​tek. – Po moim tru​p ie! Trombka musi być! Prę​d zej cie​bie może zabrak​n ąć… – ble​fo​wał, ale miał nadzieję, że to się nie wyda. – Dobra. – Synd wie​d ział, jak roze​g rać tę sprawę. – Ja odcho​d zę, za mnie włazi Mea. Bez​d y​s ku​s yjny argu​ment. Syn​d or musiał być w dru​ży​n ie. Wie​d zieli o tym zarówno Bar​tek, jak i Metaksa. I tym spo​s o​b em zosta​łam ofi​cjal​n ie wpro​wa​d zona do składu Super​cham​p io​n ów Wszech Cza​s ów. *** Tylko przez krótki czas po roz​wo​d zie mówi​łam bar​d zo źle o moim byłym mał​-


żonku. Potem, gdy stra​ci​łam z tego powodu resztki pozo​s ta​łych mi zna​jo​mych, odczu​cia odno​ś nie mojego eks zaczę​łam zacho​wy​wać dla sie​b ie. Meł​łam je wewnętrz​n ie co jakiś czas, od święta włą​cza​jąc w tę mia​zgę Syn​d ora. Zestaw zarzu​tów nale​żał do stan​d ar​d o​wych: że z mająt​kiem niby w porządku, nawet zosta​wił mi dom ze środ​kiem trans​p ortu w garażu (aero​p ław był co prawda sta​rego typu, ale cią​g le na cho​d zie), ale że poza tym pod​czas pro​cesu wydało się wszystko co naj​gor​s ze, i że były ślubny cywilny, a teo​re​tycz​n ie na​d al kościelny (zwią​zek został podwój​n ie przy​p ie​czę​to​wany jak Pan Bóg przy​ka​zał) zażą​d ał dla mnie zakazu widze​nia się ze wszyst​kimi pra​wie wspól​n ymi zna​jo​mymi oraz z całą jego rodziną, która wtedy jesz​cze była nasza. W tam​tych cza​s ach pano​wało nie​ludz​kie prawo szat​ko​wa​n ia po roz​wo​d zie nie tylko majątku, ale także kon​tak​tów z ludźmi, z któ​rymi zwią​zane było mał​żeń​s two. Ten drugi podział nastę​p o​wał oczy​wi​ś cie tylko na wnio​s ek jed​n ego z dotych​cza​s o​wych „połą​czo​n ych węzłem” albo zain​te​re​s o​wa​n ych osób trze​cich. W naszym przy​p adku zro​b ił to Domi​n ik. Regu​la​cja miała z zasady chro​n ić te wła​ś nie osoby trze​cie, czyli wspólny doro​b ek w postaci zna​jo​mych i rodzin, które nie powinny być wcią​g ane w chore poroz​wo​d owe kon​flikty, i nie wąt​p ię, iż w przy​p adku moich teściów roz​wią​za​n ie to było ultra​ko​rzystne. Sama nie chcia​ła​b ym mieć ze sobą do czy​n ie​n ia w roli byłej syno​wej. Naj​b ar​d ziej z takiej moż​li​wo​ś ci cie​s zył się chyba mój były teść, wtedy jeden z nota​b li, obec​n ie zapewne już na eme​ry​tu​rze. Myślę, że gdyby jego wła​s ny syn nie zażą​d ał wyma​za​n ia fizjo​n o​mii całej rodziny z mojej prze​s zło​ś ci, on sam by to zro​b ił. Z mamą Domi​n ika mia​łam zde​cy​d o​wa​n ie lep​s zy kon​takt. Na początku naszego mał​żeń​s twa wyda​wało mi się nawet, iż cie​s zy ją myśl o wspól​n ym bał​wo​chwal​czym wpa​try​wa​n iu się w jedy​n aka jak w obraz. Domi​n i​kowe zło​że​n ie wnio​s ku o podział kon​tak​tów z oso​b ami trze​cimi roz​zło​ściło mnie bar​d zo. Nie mia​łam już wtedy w ogóle wła​s nej rodziny, bo wszy​s cy zgi​nęli na fron​cie walk – oczy​wi​ś cie po nie​wła​ś ci​wej stro​n ie – z Koali​cją. Tro​chę lepiej rzecz się miała ze zna​jo​mymi i przy​ja​ciółmi, ale po stu​d iach (nie powiem, że bez pro​ble​mów, ale udało mi się ukoń​czyć socjo​lo​g ię i socjo​tech​n ikę) więk​s zość roz​p ierz​chła się po świe​cie i dla​tego kon​takt z nimi był przede wszyst​kim intu​icyjnoradiowy. Co innego Domi​n ik. W zasa​d zie wszy​s cy jego kum​p le zostali w kraju, trzy​mali się bli​s ko, uma​wia​jąc się co tydzień na piwo lub luk​s u​s owe panienki. W tych pierw​s zych impre​zach czę​s to zresztą uczest​n i​czy​łam, nawet cza​s em uda​wało mi się dobrze bawić, a po trze​cim drinku z odpo​wied​n ią dawką fio​le​to​wego świń​s twa


wyda​wało mi się, że jestem wśród swo​ich. Gdy jed​n ak drugi typ imprez zaczął się powta​rzać coraz czę​ś ciej, a ja z przy​czyn obiek​tyw​n ych nie byłam na nie zapra​szana, musia​łam zna​leźć sobie cie​kawy spo​s ób na spę​d ze​n ie czasu. Nie mogłam prze​cież nie​u stan​n ie tkwić w gnu​ś nym towa​rzy​s twie tych głu​p iut​kich żon kole​g ów Domi​n ika, choćby dla​tego, że – samotne i opusz​czone w tamte wie​czory – zanadto przy​p o​mi​n ały mi mnie samą. I wtedy nawi​n ął się Syn​d or. Nawi​n ął się w sen​s ie dosłow​n ym, bo spo​tka​łam go po raz pierw​s zy, gdy dora​b iał sobie do sty​p en​d ium, tań​cząc na rurze w klu​b ie gogo. Do pubu wybra​ły​ś my się wtedy całym skła​d em Sto​wa​rzy​s ze​n ia Opusz​czo​n ych Matek, Żon i Kocha​n ek, jak nazwała nas Gośka na pierw​s zym spo​tka​n iu. Gdy, chi​cho​cząc, zaję​ły​ś my miej​s ca przy barze, z góry po rurze zje​chał Syn​d ek i- krę​cąc bla​dymi poślad​kami (nie było go wtedy stać na sola​rium) – zara​b iał na napiwki. Mogła​b ym teraz opo​wie​d zieć roman​tyczną histo​ryjkę o tym, jak to nasze oczy się spo​tkały i od razu zaiskrzyło, jak Syn​d or i ja wyszli​ś my razem na fajka i on ni​g dy już nie wró​cił do tej pracy, ale prawda była bar​d ziej try​wialna. Patrząc po raz pierw​s zy na jego ciało w pra​wie peł​n ej kra​s ie (minus listek figowy), od razu wie​d zia​łam, że będzie mój, ale też jed​n o​cze​ś nie zda​wa​łam sobie sprawę z tego, że jest face​tem zupeł​n ie nie w moim typie. Z opo​wie​ś ci Synda wiem, że on, ujrzaw​s zy mnie, pomy​ślał dokład​n ie to samo. Sytu​acja była zatem jasna: czy​s ty romans od pierw​s zego zjazdu po rurze, z zało​że​n ia bez więk​s zej inge​ren​cji w życie każ​d ego z nas. Ja mia​łam zostać z rodziną, a mój nowy absz​ty​fi​kant – ze swą dobrze płatną pracą. Pust’ wsiegda, fore​v er i w ogóle o jeden dzień dłu​żej. Po mie​s iącu jed​n ak nawet Domi​n ik zauwa​żył na mojej twa​rzy ten głu​p io błogi uśmiech, jaki wywo​łuje jedy​n ie obco​wa​n ie z nie​zna​n ym dotąd cia​łem. Furia mojego męża się​g nęła wtedy gra​n ic. Naj​p ierw wysłał mnie na samotne wczasy w takim ich niby wewnętrz​n ym sana​to​rium, w któ​rym tak poprze​s ta​wiali mi w gło​wie, że do dziś nie mogę odna​leźć wielu myśli. Gdy to nie poskut​ko​wało, i po powro​cie znowu zaczę​łam spo​ty​kać się z Syn​d o​rem, Domi​n ik jął dosy​p y​wać mi do her​b aty te dziwne tabletki na uspo​ko​je​n ie. Szybko się kazało, iż jestem na nie uczu​lona, i na całym ciele dosta​wa​łam zie​lo​n ej wysypki. To by nawet uszło, ale w mini​s ter​s twie, gdzie pra​co​wał, zaczęto już o nas plot​ko​wać. Domi​n ikowi nie pozo​s tało zatem nic innego, jak zerwa​n ie ze mną wszel​kich więzi poprzez sku​teczny roz​wód. Pod​czas doko​n y​wa​n ia podziału rodziny i przy​ja​ciół w zasa​d zie byłam bez szans. Tabletki wszel​kich kolo​rów łyka​łam już wtedy nało​g owo, na sali sądo​wej nie potra​fi​łam skle​cić popraw​n ie dwóch zdań, zresztą tak naprawdę nie​mal wszy​s cy


nasi bli​s cy byli wpierw bliżsi Domi​n i​kowi, więc i tak sta​łam na stra​co​n ej pozy​cji. Tak mi się przy​n aj​mniej wydaje; sys​tem prawa w swej łaska​wo​ś ci prze​wi​d y​wał bowiem dla mnie, po upra​wo​moc​n ie​n iu się wyroku, obo​wiąz​kową kwa​ran​tannę w zakła​d zie psy​chia​trio-psy​cho​tro​n icz​n ym, gdzie osta​tecz​n ie sztucz​n ie wyma​zano mi z pamięci wszyst​kich obję​tych zaka​zem kon​taktu. Domi​n ik zresztą też prze​b y​wał w tym miej​s cu, choć krótko – o ile dobrze koja​rzę, z mózgu wyrzu​cono mu jedy​n ie Syn​d ora, ale nie sądzę, aby nad tym roz​p a​czał. Wiem, że się zdzi​wi​cie, iż pamię​tam do dziś imię mojego byłego męża, ale w tam​tych cza​s ach, zgod​n ie z ówcze​s ną linią orzecz​n ic​twa, nie wyma​zy​wano z pamięci infor​ma​cji doty​czą​cych byłego mał​żonka. Jego twarz i dane mogły ulec lek​kiemu zatar​ciu tuż po samym zabiegu (uboczny efekt czysz​cze​n ia innych osób), ale po kilku mie​s ią​cach wszystko wra​cało z zasady do normy. Uwa​żano wtedy, iż każdy ma prawo do swo​jej histo​rii, a do niej należą także nie​u dane związki. Wiem, że potem ule​g ło to zaostrze​n iu, a obec​n ie jest jesz​cze zupeł​n ie ina​czej. Wiem. Przy czysz​cze​n iu mojej pamięci ze wspól​n ych zna​jo​mych trudno jed​n ak było wyka​s o​wać część fak​tów, ponie​waż nie​które łączyły się z osobą Domi​n ika. Wiele było bowiem sytu​acji dzie​lo​n ych przez nas oby​d woje, i osoby trze​cie jawiły mi się teraz we wspo​mnie​n iach z pustymi twa​rzami i o syl​wet​kach nie​o kre​ś lo​n ego kształtu. Nie mogę zatem z całą pew​n o​ś cią stwier​d zić, czy ich wszyst​kich słusz​n ie wyrzu​cono. Pamię​tam za to do dziś ten ból bez​p o​ś red​n io po ogło​s ze​n iu wyroku. Cza​s ami budzi mnie w nocy i zmu​s za do wzię​cia kolej​n ej zie​lo​n ej pigułki. *** W naszej dru​ży​n ie teo​re​tycz​n ie naj​lep​s zy był oczy​wi​ś cie Metka. Jako rasowy infor​ma​tyk celo​wał przede wszyst​kim w przed​mio​tach ści​s łych, ale już w dru​g im pro​g ra​mie oka​zało się, że nie ma od niego nikogo lep​s zego w histo​rii i filo​zo​fii. Ja, o ile dobrze pamię​tam, też kie​d yś umia​łam bły​s nąć wie​d zą huma​n i​s tyczną. Dawno temu, zanim jesz​cze czer​wone tabletki wypa​liły mi olbrzy​mie dziury w pamięci. A może one były nie​b ie​s kie? Teraz nie jestem w sta​n ie tego sobie przy​p o​mnieć. Jak już może wspo​mnia​łam, siły fizyczne roz​kła​d ały się u nas rów​n ie nie​równo, jak zasoby wie​d zy. Naj​s łab​s zy był chyba Metaksa, a zaraz potem ja. Nasze braki fizyczne usi​ło​wało wyko​rzy​s ty​wać wielu prze​ciw​n i​ków, ale mie​li​ś my w sobie tyle deter​mi​n a​cji i żądzy wygry​wa​n ia, że pod​czas nagrań rze​czy​wi​ś cie współ​p ra​co​wa​li​śmy jak naj​lep​s za dru​żyna. Nikt potem nie wypo​mi​n ał mi kary​g od​n ej głu​p oty, tak jak i ja nie narze​ka​łam na nie​n aj​lep​s ze rzuty i chwyty Syn​d ora, który bał się zbu​rzyć


pod​czas walki misterną kon​s truk​cję swo​jej ondu​la​cji. Zresztą nie jest ważne, kto z czego był dobry, uzu​p eł​n ia​li​ś my się pięk​n ie nawza​jem. Do czasu. *** Ostat​n ią nadzieją Bartka było to, że się nie zgo​d zę na – jak argu​men​to​wał – „nie​p rze​my​ś lany żart Syn​d ora”. Bar​d zo się mylił! Znaj​d o​wa​łam się wów​czas w fazie poszu​ki​wa​n ia nowych prze​żyć; świeże źró​d ło adre​n a​liny, które zaofe​ro​wał mi eks​ko​cha​n ek, przy​wi​ta​łam wręcz chle​b em i solą. Metaksa nie bawił się w deli​kat​n ość – gdy wytrzeź​wia​łam, powie​d ział jasno, co sądzi o nowym skła​d zie dru​żyny. To zna​czy lista uczest​n i​ków jest OK i w ogóle to on jest jak naj​b ar​d ziej za, ale beze mnie, bo to gołym okiem widać, że choć bić się potra​fię (wpraw​d zie on sam tego nie widział), to mam pro​b lem lekowo-alko​h o​lowy i poza tym zły wpływ na innych (łypał okiem na Syndka), sorry Batory, sad but true… Wytrzy​ma​łam całe pięć minut tej tyrady. Ale za ten zły wpływ rzu​ci​łam się na niego z pię​ś ciami. Pozo​s tali chłopcy znie​ru​cho​mieli na chwilę w pozie robot​n i​ków z MDM-u. Pierw​s zy otrzą​s nął się Syn​d ek, dla któ​rego takie reak​cje w moim wyko​n a​n iu nie były pierw​s zy​zną. (Zasta​n a​wia​łam się potem, czy jego też kie​d yś ude​rzy​łam. Nawet zada​łam mu to pyta​n ie pod​czas jed​n ej z pote​le​tur​n ie​jo​wych nocy, kiedy łudzi​li​ś my się, że połą​czy nas coś wię​cej niż pro​g ram – zaprze​czył, więc wzru​s zy​łam ramio​n ami i prze​wró​ci​łam się na drugi bok.) Synd rzu​cił się nas roz​d zie​lać, gdy tym​cza​s em Bart​kowi wró​ciła przy​tom​n ość umy​s łu, więc schwy​cił mnie z tyłu za ręce i prze​n iósł w kąt pokoju. Po tym zda​rze​n iu Metak​s ie została ogromna śliwka pod lewym okiem, podra​pane do krwi przed​ra​miona oraz nie​n a​wiść do mnie, która trwa do dziś. *** Pora​n ek tam​tego dnia nie zapo​wia​d ał żad​n ych szcze​g ól​n ych fajer​wer​ków. Było tro​chę zimno, na co narze​kał Bart. Mało nas to dzi​wiło – nasz admi​ra​lis​s i​mus ran​kiem jak zwy​kle maru​d ził, a chłód panu​jący na dwo​rze musiał go wku​rzać dodat​kowo. W końcu per​s pek​tywa mar​z​n ię​cia po nagra​n iu każ​d ego odcinka była śred​n io pocią​g a​jąca (Bart, jako nało​g o​wiec, musiał wycho​d zić na zewnątrz, by wypa​lić roz​-


luź​n ia​ją​cego skręta; w stu​d iu obo​wią​zy​wał, przy​n aj​mniej w teo​rii, bez​względny zakaz wspo​ma​g a​n ia się czym​kol​wiek moc​n iej​s zym od cap​p uc​cino). Dzień nagra​n iowy roz​p o​czął się wtedy tak jak zwy​kle – od czar​n ej jak smoła kawy i tony wafel​ków, które wymio​tłam z auto​matu jed​n ym kop​n ię​ciem (wcale nie musi być silne, wystar​czy wie​d zieć, w które miej​s ce należy tra​fić). Ktoś z obsługi rzu​cił żart, że tyle niby mamy na kon​cie, a na​d al słoma nam z butów wyłazi. Wszy​scy się roze​ś mie​li​ś my. Co prawda może i nie powta​rzano tego w każ​d ym odcinku, ale powszech​n ie było wia​d ome, że jeste​ś my ze Sto​lycy. A zatem takie uwagi o wie​śniac​kim zacho​wa​n iu mogły być pusz​czane jeno po to, aby nas roz​b a​wić. Ha, ha, ha! Śmieję się nawet teraz, gdy to sobie przy​p o​mi​n am. Potem były zwy​kłe prze​b ie​ran​kowe prze​p y​chanki. W pierw​s zym odcinku krę​co​nym tego dnia sty​li​ś ci chcieli nas widzieć jako dru​żynę anioł​ków. „Ja i anio​łek, he, he!”, zare​cho​tał Syn​d or. Reszta mu zawtó​ro​wała, bo rze​czy​wi​ś cie, mimo tych blond wło​s ków istoty nie​b iań​s kiej w żaden spo​s ób nie przy​p o​mi​n ał. Ale cóż robić! Dia​błami byli​ś my dwa​d zie​ś cia odcin​ków wcze​ś niej, zresztą wią​zały się z tym nie​miłe dla Bartka wspo​mnie​n ia, gdyż jego ramię nadziało się wów​czas na jeden z rogów Metaksy. Do pierw​s zego odcinka pode​s zli​ś my w pełni pro​fe​s jo​n al​n ie. Pozwo​li​li​ś my sobie na tro​chę luzu, kamera nawet uchwy​ciła sze​ro​kie zie​wa​n ie Bar​teksa, ale wszystko odby​wało się w gra​n i​cach normy, którą od ponad trzy​d zie​s tu odcin​ków sami usta​n a​wia​li​ś my. Nie popi​s y​wa​li​ś my się nawet jakimś szcze​g ól​n ym okru​cień​stwem w sto​s unku do naszych prze​ciw​n i​ków. Ot, parę zadra​p ań, jeden zła​many nos (tej czar​n ej zdziry doko​o p​to​wa​n ej do ekipy). W sumie prze​ciętny mecz bok​s er​s ki bywa bar​d ziej krwawy. No i nie pozba​wi​li​ś my ich wszyst​kich pie​n ię​d zy. Mieli aku​rat na bilet powrotny i po małym piwie na głowę. Ach, to byli jeho​wici, zapo​mnia​łam… to pew​n ie raczej nie po piwie. Prze​rwa pomię​d zy nagra​n iami trwała nieco dłu​żej niż zwy​kle. Nasz wódz, Bar​to​lo​meo, zjeż​d ża​jąc po linie z klatki, zbyt mocno się roz​b u​jał i zbił ogromną lampę wiszącą na środku sceny. Postra​s zono nas dla żartu, że nam za to potrącą z wygra​nych, my ich odstra​s zy​li​ś my kon​tak​tem w tej spra​wie z naszym papugą, a zatem for​mal​n ie wszystko było w porządku. W prze​rwie jeden z elek​try​ków tro​chę podłu​bał przy lam​p ie, na zaple​czu zna​lazł się zapa​s owy klosz, o któ​rym rze​komo wszy​s cy już dawno zapo​mnieli, więc jedli​ś my lunch z całą ekipą tele​wi​zyjną w dość przy​ja​ciel​s kich nastro​jach. Wyda​wało mi się nawet, że Mak​ś miuk raz się do mnie uśmiech​n ął.


Nagra​n ie dru​g iego odcinka od początku prze​b ie​g ało z pro​b le​mami. Naj​p ierw mie​li​ś my opóź​n ie​n ie z powo​d ów tech​n icz​n ych, potem, już po naszych owa​d zich prze​b ie​ran​kach, poja​wiły się pro​b lemy z wwie​zie​n iem nas do klatki Super​cham​p io​nów. Jesz​cze póź​n iej jedna z kla​kie​rek zaczęła rodzić, więc gorącz​kowo zaczęto szu​kać spo​s obu na jak naj​s zyb​s ze wezwa​n ie pogo​to​wia. Sta​ro​modna komórka Syndka, którą ocho​czo zaofe​ro​wał, znowu zna​la​zła zasto​s o​wa​n ie. Wcze​ś niej trzeba ją było wydo​s tać z szatni, tylko żeby to zro​b ić, musie​li​ś my spu​ś cić po linie nume​rek, bo szat​n iarz był nie​u stę​p liwy… Całość zajęła nam godzinę, ale trzeba przy​znać, że wszystko to było miłym uroz​ma​ice​n iem dnia. W myślach już zaczę​li​ś my się żegnać z pla​n em nagra​n ia trzech odcin​ków za jed​n ym zama​chem. Zbyt wolno to wszystko szło, naj​p raw​d o​p o​d ob​n iej zakoń​czymy ten dzień dwoma goto​wymi pro​g ra​mami. Gdy opa​d ły już emo​cje zwią​zane z poro​d em kla​kierki, roz​p o​czę​li​ś my w końcu zasad​n i​czą grę od nie​zbyt uda​n ej odpo​wie​d zi na jedno z pytań. „Nie​zbyt udana” to zresztą zgrabny eufe​mizm, któ​rego użył Mak​ś miuk, opi​s u​jąc głu​p otę pły​n ąca wtedy z naszych ust. W pyta​n iu natury histo​rycz​n ej cho​d ziło o stu​le​cie, w któ​rym wybu​chło jakieś powsta​n ie w Anglii. Metaksa dostał aku​rat zaćmie​n ia umy​s ło​wego (bar​dzo rzadko mu się to zda​rzało, ale cza​s em jed​n ak) i nie umiał wydu​s ić z sie​b ie słowa. Syn​d or obsta​wał za dzie​więt​n a​s tym wie​kiem, „bo to ogól​n ie był taki dobry czas dla powstań”, mnie się pomy​liło z rewoltą Spar​ta​kusa, ale szłam w zaparte. Dzięki media​cyj​n ym umie​jęt​n o​ś ciom Bar​teksa sta​n ę​li​ś my kra​kow​s kim tar​g iem na trzy​n a​stym stu​le​ciu naszej ery, po czym oka​zało się, że teo​re​tycz​n ie zbyt wiele się nie pomy​li​li​ś my, bo cho​d ziło o czter​n a​s te… Efek​tem było zero kasy na kon​cie, ogól​n ie złe samo​p o​czu​cie oraz zwi​chro​wane czułki na mojej gło​wie, uło​żone wcze​ś niej z takim pie​ty​zmem z wła​s nych i dopię​tych wło​s ów przez zatrud​n ioną sty​listkę. Zdo​ło​wany Metaksa w następ​n ym pyta​n iu (z kate​g o​rii wojen​n ych) dostał nie​źle w nos od mło​d ej laluni, która zgrab​n ym sko​kiem roz​p ra​wiła się z nim w trzy minuty. Metka bał się zasto​s o​wać wystar​cza​jąco ostrą obronę po tym, jak żona zwró​ciła mu kie​d yś uwagę, że jej zda​n iem gramy nie do końca fair. Bie​d a​czek, jako jedyny z naszej ekipy wie​rzył w insty​tu​cję mono​g a​micz​n ego mał​żeń​s twa i z bólem serca musia​łam przy​znać, że na tym wła​s nym sys​te​mie war​to​ś ci wcale nie​źle wycho​d ził. Przyj​rza​łam się lepiej tej mło​d ej mał​p ie. Nawet nie​b rzydka, może tro​chę za wysoko trzy​mała nos, sta​ran​n ie wygo​lony w środku z wszel​kiego wło​s ia, ale zde​cy​do​wa​n ie za bar​d zo wul​g arna i agre​s ywna. Porów​n a​łam ją potem do sie​b ie i uśmiech​n ę​łam się pod nosem, też sta​ran​n ie wypie​lę​g no​wa​n ym. „I kto to mówi” to


w końcu nie tylko tytuł naiw​n ej bajeczki z Tra​v oltą… Dru​ży​n ie naszych prze​ciw​n i​ków szło cał​kiem nie​źle. Po doko​p a​n iu Metak​s ie na nich prze​s zła szansa udzie​le​n ia odpo​wie​d zi na pyta​n ia teo​re​tyczne. Ni​g dy nie byłam w tym dobra, więc trudno mi oce​n iać sto​p ień trud​n o​ś ci, ale mia​łam wra​że​n ie, że tra​fiają im się same łatwe zagadki. Czu​łam, jak w żyłach rośnie mi poziom adre​n a​liny. Nie po raz pierw​s zy reży​s er tele​tur​n ieju chciał nas z niego wyko​s ić. Dotych​czas ani razu się nie dali​ś my, wyda​wało mi się jed​n ak, iż od dwu​d zie​s tego odcinka mie​li​ś my nie​p i​s aną umowę, że nas przed tym ostrzegą. Grali zatem nie​u czci​wie, a to upo​waż​n iało do uży​cia wszel​kich środ​ków obron​n ych uzna​n ych przez nas za sto​sowne. Do następ​n ego star​cia wojen​n ego wybra​li​ś my Bar​tło​mieja, a w zasa​d zie to on sam się wybrał, słusz​n ie uzna​jąc, iż żaden z prze​ciw​n i​ków nie spro​s ta jego umie​jęt​no​ś ciom karate. Ze zdzi​wie​n iem zauwa​ży​łam, że druga dru​żyna znowu wysta​wia tę siksę, która – z całym sza​cun​kiem – nie mogła sta​n o​wić żad​n ego więk​s zego zagro​że​n ia dla naszego Cze​cha. Poje​d y​n ek roz​p o​czął się gwał​tow​n ym ata​kiem smar​kuli. Bar​tek odparł go z widocz​n ym zasko​cze​n iem. Łoili się nie​źle przez dłuż​s zy czas, każdy widział, że nasz admi​ra​lis​s i​muss nie chce jej zno​kau​to​wać, że wystar​czy mu prze​waga punk​towa, z którą mie​li​ś my wejść do czę​ś ci teo​re​tycz​n ej. Tro​chę byłam na niego o to zła. Wrza​s nę​łam nawet z klatki „Daj jej w mordę, Bar​tosz!”, ale nasz aktu​alny wojow​n ik spoj​rzał wtedy na mnie z tak ogrom​n ym żalem w oczach, że prze​s ta​łam się wydzie​rać. Młoda oczy​wi​ś cie usi​ło​wała wyko​rzy​s tać ten moment gapio​s twa, obcas jej lewego buta efek​tow​n ym pół​o b​ro​tem nie​mal dosię​g nął skroni naszego kara​teki. Bar​tek zro​b ił unik w ostat​n im momen​cie, a potem przy​p o​mniał sobie o pół​rocz​n ym tre​n ingu zapa​ś ni​czym i zało​żył jej wózek czy co tam innego (niby wiem, że się w ten spo​s ób nie mówi, ale nie umiem ina​czej nazwać takiego trzy​ma​n ia). To był dobry wybór jak na poza​n o​kau​tową wygraną – siksa ważyła ponad​d wu​krot​n ie mniej od Barta. Wyry​wała mu się strasz​n ie, ale, obiek​tyw​n ie mówiąc, nie miała szans. Po zakoń​czo​n ej walce zauwa​ży​łam znowu tę szarą postać, zwi​s a​jącą teraz znad porę​czy w kie​runku sceny. Pochwy​ci​łam wzrok czło​wieka… zaraz, skąd ja go znam? To raczej nie mógł być były mąż, gdyż, zgod​n ie z moją wie​d zą, sku​tecz​n ie zagi​n ął pod​czas trek​kingu zor​g a​n i​zo​wa​n ego na Goa w ramach wewnątrz​mi​n i​s te​rial​n ej inte​gra​cji, upra​wia​jąc go z nowo zatrud​n ioną sekre​tarką. Nie zasta​n a​wia​łam się nad tym zbyt długo, bo wła​ś nie nade​s zła nasza kolej na


pyta​n ie naukowe, a w tym mój czy​s ty umysł mógł się hipo​te​tycz​n ie do cze​g oś przy​d ać. Kiedy Bart w glo​rii wró​cił do klatki, nie mogłam się powstrzy​mać od dorzu​ce​n ia łyżki dzieg​ciu do tego miodu, któ​rym ocie​kały słowa kole​g ów. – Nie mogłeś jej zno​kau​to​wać, Bar​toszku, mój idioto? – spy​ta​łam naj​czu​lej jak potra​fi​łam. – Potem ja albo Synd będziemy musieli się z nią męczyć. Wzrok Barta mógł zga​s ić dwa tysiące lase​ro​wych lamp świe​cą​cych nam pro​s to w oczy pod​czas wszyst​kich nagrań. – Mam na imię Bar​tło​miej, nie Bar​tosz – odparł, wzru​s za​jąc ramio​n ami. – Mówi​łem ci o tym już pię​cio​krot​n ie, bo co naj​mniej raz na tydzień, dwa się mylisz. – Odsu​n ął się ode mnie o krok, wyraź​n ie oka​zu​jąc brak chęci do dal​s zych gra​tu​la​cyj​nych uści​s ków i cału​s ów. – Poza tym jak zwy​kle wymie​n i​łaś sie​b ie na pierw​s zym miej​s cu. Tylko się posłu​chaj: „ja albo Synd”. Kobieto, skąd u cie​b ie taki ego​izm? A podobno Syn​d ek był ci kie​d yś cał​kiem bli​s ki… Świat nie kręci się wyłącz​n ie wokół cie​b ie. Cóż mia​łam powie​d zieć? Zamu​ro​wało mnie lekko, kamery jak zwy​kle uchwy​ciły ten moment głu​p a​wego zaga​p ie​n ia z pół​o twartą gębą. Obli​za​łam usta. Były spie​czone. – Sia​d aj – wymam​ro​ta​łam. – Poroz​ma​wiamy o tym po pro​g ra​mie. Kolej​n ych odpo​wie​d zi udzie​la​li​ś my na dużym luzie i znowu obję​li​ś my pro​wa​dze​n ie z bez​p ieczną kil​ku​p unk​tową prze​wagą. Przed prze​rwą na reklamę Max de Blanc zro​b ił krót​kie pod​s u​mo​wa​n ie gry, z któ​rego dowie​d zia​łam się, że wszy​s cy nasi obecni prze​ciw​n icy, z wyjąt​kiem oczy​wi​ś cie siksy, mają wyż​s ze wykształ​ce​n ie. Mak​ś miuk pozwo​lił sobie nawet na mały żart, któ​rym roz​zło​ś cił i tak będą​cego w nie​n aj​lep​s zym humo​rze Bar​teksa. „Bielmo” powie​d ział bowiem, iż w oby​d wu dru​ży​n ach są osoby bez tytu​łów nauko​wych (tak jakby on sam takowy posia​d ał), ale o ile u „nowych” da się to uza​s ad​n ić wie​kiem uro​czej uczest​n iczki („Na pewno robiła mu dobrze przed pro​g ra​mem, pomy​ś la​łam.”), o tyle dla Super​cham​p io​n ów to on nie znaj​d uje żad​n ego uspra​wie​d li​wie​n ia. To było naprawdę cham​s kie. Nawet ja wie​d zia​łam, że nie​u koń​czone do dziś stu​dia na uni​werku to jeden z głę​b oko skry​wa​n ych kom​p lek​s ów Bartka. Bujał się z tą obroną od dekady i jakoś mu nie szło, mimo że teo​re​tycz​n ie stu​d io​wał na jed​n ym z naj​ła​twiej​s zych wydzia​łów uczelni (był „pra​wie dyplo​mo​wa​n ym poli​ty​kiem”). Zna​łam ten ból z autop​s ji i cie​s zy​łam się, że już go mia​łam za sobą. Tytuły naukowe były wtedy co prawda niczym wię​cej, jak sno​b i​s tycz​n ym dodat​kiem przed nazwi​-


skiem, ale cza​s em się przy​d a​wały. Na przy​kład w takich momen​tach jak tam​ten, kiedy Metka krzyk​n ął do de Blanca: „To może i ty pokaż nam swój dyplom, ty… pseu​d o​p ra​s ki kuta​fo​n ie!”. (Oby​d woje z „Biel​mem” spoj​rze​li​ś my wtedy na mózg dru​żyny Super​cham​p io​nów. Na twa​rzy Mak​ś miuka malo​wała się nie​n a​wiść, na mojej – wyraz naj​wyż​s zej apro​b aty. Wbrew pozo​rom oraz dzie​lą​cym nas róż​n i​com zdą​ży​łam już polu​b ić Metkę i auten​tycz​n ie żało​wa​łam, że to uczu​cie nie​o dwza​jem​n ione. Moja sym​p a​tia do naszego gru​b a​s ka wzro​s ła wtedy dodat​kowo z uwagi na cał​kiem udane wyzwi​sko. Zarówno Bar​tło​miej, jak i Max pocho​d zili z Pragi, tyle że nasz gene​rał z tej ory​gi​n al​n ej, cze​s kiej, a „Bielmo” z tej po dru​g iej stro​n ie Wody.) Cho​ciaż Mak​ś miuk zapo​wie​d ział prze​rwę na reklamę, już po pięt​n a​s tu sekun​dach wró​ci​li​ś my do nagrań. W końcu mie​li​ś my nie​złe opóź​n ie​n ie. Gdy do następ​n ej rundy wojen​n ej wyzna​czy​li​ś my Syn​d ora, oka​zało się, że naszych prze​ciw​n i​ków ponow​n ie repre​zen​to​wała siksa. Wście​kłam się. Już nawet nie cho​d ziło o to, że było to sprzeczne z pod​s ta​wo​wym regu​la​mi​n em gry, bo, jak wspo​mnia​łam, od początku wie​d zie​li​ś my, iż jeden z jego punk​tów dopusz​czał wszel​kie moż​liwe odstęp​s twa za zgodą pro​d u​centa pro​gramu. Skoro pro​d u​cent nie pro​te​s to​wał, zna​czy, że się godził na siksę w boju po raz trzeci. Wście​ka​łam się ogól​n ie na wszystko, czułki na gło​wie zaczy​n ały mnie uwie​rać, draż​n iła obec​n ość sie​d zą​cych w tej samej klatce Bartka i Metaksy. – Zrób​cie coś – syk​n ę​łam przez zaci​ś nięte zęby. – Ta mała jest wal​n ięta, sami widzi​cie – powie​d zia​łam, wska​zu​jąc pal​cem na gów​n iarę. Poki​wali tylko gło​wami, co dodat​kowo mnie wku​rzyło. Zda​wa​łam sobie sprawę, że nie​wiele można było zdzia​łać, ale pozo​s ta​wie​n ie – ot tak, bez walki – nie naj​s il​niej​s zego w dru​ży​n ie kolegi na pastwę tej nała​d o​wa​n ej ener​g ią smar​kuli jesz​cze bar​d ziej grało mi na ner​wach. Syn​d or z początku cał​kiem nie​źle sobie radził. Przy​ło​żył jej ład​n ie z lewa w poli​czek, wyrów​n ał z dru​g iej strony. Gejo​s two dawało mu luk​s us nie​p rzej​mo​wa​n ia się płcią słab​s zą i podob​n ymi bzde​tami. Stop​n iowo jed​n ak młoda zaczęła zyski​wać prze​wagę. Po kolej​n ym cel​n ym wyma​chu młódki Synd pochwy​cił jej prawą rękę i zerwał z niej rękaw. Na przed​ra​mie​n iu siksy uka​zał się prze​p i​s owy tatuaż, któ​rym wszy​s cy byli​ś my zna​czeni tuż po uro​d ze​n iu, zanim wpro​wa​d zano kilka lat temu obo​wią​zek umiesz​cza​n ia w pępku chi​p ów roz​p o​znaw​czych. Syn​d or zamarł. Nie wiem, co zoba​czył na tej obna​żo​n ej ręce, bo z naszej klatki nie mogli​ś my tego doj​rzeć, ale musiało nim nie​źle wstrzą​s nąć. Domy​ś la​łam się, że


może spro​wa​d zono tu jego byłą kochankę, odpo​wied​n io zmu​to​waną, a Synd poznał ją dopiero po tatu​ażu, nie​p od​le​g a​ją​cym zmia​n om przez całe życie. Dobry spo​s ób, by się nas pozbyć. Jeden z wielu, umówmy się. Może to zasługa wcze​ś niej​s zej uwagi Bar​to​s za, tfe, Bar​tło​mieja, naj​le​p iej Bartka, ale zro​b iło mi się wtedy auten​tycz​n ie żal Syn​d ora. Widać było, że siksa już go ma. Kobieta, choć w zasa​d zie dziew​czę jesz​cze, wyko​rzy​s tała bowiem chwilę nie​obec​n o​ś ci myślo​wej Syn​d ora. Ude​rzyła go z całej siły łok​ciem w twarz, a kiedy padł na wznak, sko​czyła mu na brzuch i jęła tłuc na oślep krót​kimi razami. Mogła​b ym tak pisać i pisać o tej sieczce, ale, po pierw​s ze, nie za bar​d zo się na tym znam, a po dru​gie, nawa​lanka była tak ostra, że na jej wspo​mnie​n ie do dziś włosy mi się jeżą na karku. Usły​s za​łam trzask łama​n ego nosa, a potem krzyk wydo​b y​wa​jący się z gar​d ła naszego cza​ru​s ia, potwier​d za​jący nokaut. Moje dło​n ie wpi​jały się w siatkę klatki, gdy wyno​s ili Syndka na zaple​cze. Zła​ma​łam nawet pazno​kieć. Prze​ciw​n icy oczy​wi​ś cie wzo​rowo odpo​wie​d zieli na wszyst​kie pyta​n ia naukowe, uzy​s kali zna​czącą prze​wagę i wykrzy​wiali wredne mordy w obrzy​d li​wych uśmie​chach. Młoda kla​s kała. Cała sala ocze​ki​wała w napię​ciu na ostat​n ią rundę. Pra​g nę zazna​czyć, że nie była to dla nas jakaś nad​zwy​czajna sytu​acja. Zda​rzało się, że prze​g ry​wa​li​ś my przed osta​teczną roz​g rywką, zawsze jed​n ak uda​wało nam się osią​g nąć prze​wagę pod koniec pro​g ramu. „Super​cham​p io​n ów nie poznaje się po tym, jak zaczy​n ają, tylko jak koń​czą.” – Takie hasło nam przy​ś wie​cało. Gdyby Bart nie wysta​wił mnie teraz do walki, sam musiałby się bro​n ić przed moim ata​kiem. Jako roz​s ądny przy​wódca wie​d ział o tym aż za dobrze, więc nie tra​cił czasu na zbędne dys​ku​s je. Spły​n ę​łam na dół po czymś, co wyglą​d ało jak obłok, a było naprawdę jedną wielką napom​p o​waną do gra​n ic wytrzy​ma​ło​ś ci pre​zer​wa​tywą (połą​czono dwa w jed​n ym – pro​d uct pla​ce​ment i oszczęd​n ość na wystroju). „Chmurka” nadziała się na szpi​ku​lec zamon​to​wany tuż przy pod​ło​d ze, huk​n ęło nie​źle, ale byłam na to przy​g o​to​wana. Zdzi​wiło mnie nato​miast wysta​wie​n ie do poje​d ynku ze mną cichego gościa, który bar​d ziej mi wyglą​d ał na mózgowca niż wojow​n ika. Psy​chicz​n ie nasta​wia​łam się cały czas na siksę, tym więk​s ze zatem było roz​cza​ro​wa​n ie. „Nie chcą wygrać, czy co?”, pomy​ś la​łam. Kuś​ty​ka​jąc, pod​s zedł do mnie, żeby uści​s nąć mi dłoń przed walką. Kolejne zasko​cze​n ie, bo już nikt od nie​p a​mięt​n ych cza​s ów nie cele​b ro​wał tej tra​d y​cji w poje​d yn​kach. Odpa​d łam jesz​cze bar​d ziej, gdy facet uca​ło​wał moją dłoń w bar​d zo


sta​ro​ś wiecki (chyba pol​s ki?) spo​s ób. Na sali roz​le​g ły się chi​choty, ale ja poczu​łam się skon​fun​d o​wana. Głu​p io w końcu nawa​lać kogoś, kto minutę wcze​ś niej oka​zy​wał ci sza​cu​n ek w tak wyszu​kany spo​s ób. Gdy facet odda​lał się do swo​jego rogu, ujrza​łam przy​czynę kuś​ty​ka​n ia. Mój prze​ciw​n ik nie miał nogi poni​żej kolana, zastę​p o​wała ją pro​teza, słabo zresztą skry​wana. Mia​łam się bić z inwa​lidą. Przez głowę prze​b ie​g ały mi różne myśli. Dotych​czas fizyczne ułom​n o​ś ci tele​tur​n ie​jo​wych gra​czy były skrzęt​n ie ukry​wane, więc w tym sza​leń​s twie musi być jakaś metoda… Ale jaka? Usi​ło​wa​łam zmu​s ić do pracy moje prze​trze​b ione komórki mózgowe. Muszę od razu zazna​czyć, że nie byłam ani wyjąt​kowo uzdol​n iona w bój​kach, ani też szcze​g ól​n ie w nich szko​lona. Braki siłowe i tech​n iczne nad​ra​b ia​łam intu​icją i spry​tem, ale przede wszyst​kim deter​mi​n a​cją i ambi​cją, w trak​cie walki cza​s ami prze​ista​cza​jącą się w ślepą furię. Świa​tła kamer były dla mnie źró​d łem dodat​ko​wej adre​na​liny. Nie chcia​łam nokau​to​wać swo​jego bez​n o​g iego prze​ciw​n ika, ale ich prze​waga punk​towa była tak duża, że wyda​wało się to jedną szansą na wygra​n ie pro​g ramu. Roz​legł się gong. Facet natarł cał​kiem szybko jak na kogoś bez odnóża, ale w zasa​d zie był bez więk​s zych szans. Zro​b i​łam bły​s ka​wiczny unik, pod​cię​łam go, spro​wa​d zi​łam do par​teru i usia​d łam mu okra​kiem na ple​cach, wykrę​ca​jąc zdrową nogę do tyłu. Cze​ka​łam spo​koj​n ie na odli​cza​n ie sędziego, gdy nagle poczu​łam na twa​rzy bar​dzo mocne, wyraźne pie​cze​n ie. Łeb unie​ru​cho​mio​n ego przeze mnie gościa ryt​micz​nie tłukł o pod​łogę. Facet wła​ś nie prze​cho​d ził atak padaczki. Gapi​łam się na niego, a gdy w końcu pod​n io​s łam wzrok, ujrza​łam sto​jącą nade mną siksę, szy​ku​jącą się do wymie​rze​n ia mi kolej​n ego policzka. – Zostaw go – wychar​czała. – Spró​b uj ze mną. Nie będzie​cie musieli odpo​wia​dać na żadne pyta​n ia. Kiw​n ę​łam głową i popa​trzy​łam w górę na de Blanca. z nie​mym zapy​ta​n iem o zezwo​le​n ie na zmianę regu​la​minu wyma​lo​wa​n ym na mor​d zie. Max wisiał na​d al w swej aniel​s kiej pozie, z rękami uło​żo​n ymi w pira​midkę i zadu​ma​n ym wyra​zem twa​rzy. Tele​wi​d zom mogło się wyda​wać, że się namy​ś la, ja wie​d zia​łam nato​miast, że czeka na instruk​cje z reży​s erki. Nie spo​d zie​wa​łam się jed​n ak więk​s zych trud​n o​ś ci – wyda​wano zezwo​le​n ia na znacz​n ie więk​s ze odstęp​s twa od regu​la​minu, a dodat​kowa walka zapew​n iała pro​g ra​mowi lep​s zą oglą​d al​n ość. Po wyra​że​n iu zgody pro​d u​centa ustami Mak​ś miuka sta​n ę​ły​ś my z siksą naprze​-


ciw sie​b ie. Była już nie​źle potur​b o​wana po poprzed​n ich wal​kach – cała w sinia​kach, z krwa​wią​cymi zadra​p a​n iami, porwaną gar​d e​robą i roz​czo​chra​n ymi wło​s ami. Rzu​ci​łam okiem na tatuaż, który wywarł tak wiel​kie wra​że​n ie na Syn​d o​rze. Nic wiel​kiego: nudny lechicki wzo​rek wydziar​g any na ramie​n iu przez upraw​n io​n ego Położ​n ika Koali​cji, po walce lekko zaczer​wie​n iony. Z bli​s ka gów​n iara wyda​wała się jesz​cze młod​s za, góra pięt​n a​ś cie lat. Pew​n ie sie​rota, pomy​ś la​łam. Żaden nor​malny rodzic nie nara​żałby dziecka w takim wieku na tele​tur​n ie​jowe atrak​cje. Kątem oka znowu zauwa​ży​łam szarą syl​wetkę na górze. Postać wpa​try​wała się w nas z uwagą, czu​łam jej wzrok śli​zga​jący się po moich bar​kach i nogach. Pierw​s za zaata​ko​wała siksa. Dowa​liła mi pię​ś cią w brodę tak, że poczu​łam smak krwi w ustach. Odda​łam jej zgrab​n ym kop​n ia​kiem w bok kolana, może mało medial​nym, ale za to pie​kiel​n ie sku​tecz​n ym. Po takim ataku któ​re​g o​kol​wiek z chłop​ców z mojej dru​żyny smar​kuli odpa​d łaby połowa nogi, ale ja, jak wspo​mnia​łam, byłam siłowo kiep​s ka. Poza tym lakie​ro​wany bucik tro​chę ześli​zgnął mi się po jej skó​rze. Tak więc po tym cio​s ie mała nie odnio​s ła żad​n ych więk​s zych obra​żeń, wiła się jedy​nie z bólu przez kil​ka​n a​ś cie sekund. Ja w tym cza​s ie napa​wa​łam się wido​kiem jej cier​p ie​n ia. Potem znie​n acka pocią​g nę​łam ją z tyłu za włosy. Siksa prze​wró​ciła się na pod​łogę. Cią​g nę​łam ją przez połowę sceny, dopóki reży​s er nie krzyk​n ął wyraź​n ie: „Stop!”. Wypu​ś ci​łam z rąk smar​kulę. Pod​n io​s łam otwarte dło​n ie do twa​rzy. Spo​mię​d zy pal​ców ster​czały mi kępki wyrwa​n ych dziew​czy​n ie wło​s ów. Tro​chę się zdzi​wi​łam, bo myśla​łam, że ją cią​g nę za perukę, którą zazwy​czaj cha​rak​te​ry​za​to​rzy pro​g ramu przy​p i​n ali niskim zawod​n icz​kom. Mała na​d al leżała na ziemi. Zaczęło się odli​cza​n ie. Raz, dwa, trzy… Pod​n io​s łam obie dło​n ie do góry z pal​cami zło​żo​n ymi w dwie vic​to​rie. Kła​n ia​łam się głę​b oko publicz​n o​ś ci… Cztery… Pięć… Kątem oka widzia​łam cie​s zą​cych się w klatce Metaksę i Bartka. Syn​d ora na​d al z nimi nie było. Siksa musiała go nie​źle pokie​re​s zo​wać. Nic to, jakoś się wyliże, dziś i tak nie będzie już nagra​n ia. Sześć… I w tym momen​cie znowu spoj​rza​łam w górę, po czym nagle dozna​łam olśnie​nia. Zna​jomą mi syl​wetkę w sza​ro​ś ciach widzia​łam prze​cież po raz ostatni ponad dekadę temu na sali sądo​wej. *** Szara syl​wetka pie​p rzyła wtedy jakieś komu​n ały o nad​p o​b u​d li​wej, nie​d o​s to​s o​-


wa​n ej spo​łecz​n ie jed​n o​s tce, mają​cej poglądy poli​tyczne jaw​n ie sprzeczne z jedy​n ie obo​wią​zu​ją​cymi pra​wem i(lub) moral​n o​ś cią. – Czy takiej oso​b ie można powie​rzyć opiekę nad dziec​kiem, naszą uko​chaną wnuczką? – pytała reto​rycz​n ie. – Nie wspo​mnę o tym, że moja synowa nie pra​cuje, cza​s em jedy​n ie chał​tu​rzy, nie ma zatem sta​łego źró​d ła dochodu. Co innego w przy​padku naszej rodziny. Etat mój oraz syna w mini​s ter​s twie gwa​ran​tuje temu dziecku sta​b ilną przy​s złość. – Dzię​kuję panu – chłodno prze​rwała sędzina (od dwu​d zie​s tego wieku za sędziow​s kim sto​łem pra​wie zawsze zasia​d ają kobiety). – Czy pan pod​trzy​muje swoje zda​n ie? – spy​tała młod​s zą, nieco zama​zaną kse​ro​ko​p ię mojego teścia. Dupli​kat kiw​n ął głową na znak zgody, nie odzy​wa​jąc się ani sło​wem. Nie dzi​wiło mnie to. Domi​n ik zawsze był tchó​rzem. – Ale zabie​rze jej pan w ten spo​s ób wszystko – spo​koj​n ie mówiła teraz do mojego byłego męża pani sędzia. – To ozna​cza zero kon​tak​tów ze zna​jo​mymi ludźmi, po pro​s tu nic. Zero. Null. – Sama wybrała – odparły sta​n ow​czo bia​ło​lice kse​ro​ko​p ie sza​ro​ś ci, które wła​śnie odzy​s ki​wały kolory. – Ale… – pró​b o​wała coś powie​d zieć sędzia. – Zamknij się – prze​rwa​łam jej sta​n ow​czym tonem. Drę​twym, total​n ie naćpa​nym. – Niech zabiera wszystko, ha, ha! Dziecko i tak nie jest jego. – Hola, hola! – krzy​czy sędzina, waląc swym śmiesz​n ym mło​tecz​kiem w stół, aż lecą drza​zgi. – Ojco​s two nie jest przed​mio​tem tego postę​p o​wa​n ia! – Ona niczego już w życiu nie osią​g nie. Nie dopusz​czę do tego – pod​s u​mo​wuje Domi​n ik. *** Przy​wró​cił mnie do rze​czy​wi​s to​ś ci mocny cios w lewy bok, wymie​rzany mi ręką z tatu​ażem. Pie​lę​g no​wa​li​ś my nie​g dyś tę rękę z Domi​n i​kiem, całymi nocami uspo​ka​ja​jąc pła​czą​cego nie​mow​laka, na któ​rego aler​g icz​n ej skó​rze rany po igle nie chciały się goić. Obo​wiąz​kowe dziargi na skó​rze dzieci sta​n o​wiły mie​s zankę zna​ków ich rodzi​ców. Mały motyl z pra​wej na ramie​n iu siksy jest tak podobny do mojego… – To dla cie​b ie, mamo – powie​d ziała siksa, waląc mnie w żebra. Zro​b iło mi się mokro pod powie​kami. Po pra​wym policzku popły​n ęła pierw​s za od dekady łza. A potem stra​ci​łam przy​tom​n ość.


*** – Cztery, pięć, sześć… Pro​s zę pani, pro​s zę się obu​d zić… sie​d em, osiem… Na dzie​s ięć otwie​ramy oczy, dzie​więć, dzie​s ięć. Już! Głos docho​d ził z zewnątrz i dud​n ił niczym prze​two​rzony przez gło​ś niki. Otwo​rzy​łam powoli powieki. Efekt oka​zał się kata​s tro​falny. Cała ota​cza​jąca mnie ciem​n ość nagle wybu​chła. Ota​czała mnie sama biel – mleczna sala, ludzie w śnież​n ych kitlach, biała góra puchu, na któ​rej leża​łam. W bla​d o​s i​n ej ręce tkwił wenflon, do któ​rego prze​zro​czy​s tą rurką spły​wała dziw​n ie tu wyglą​d a​jąca, bo kolo​rowa ciecz. – Jest pani w szoku, ale to nor​malne – huczał uspo​ka​ja​jąco ów głos, w cał​kiem zresztą miły spo​s ób. – Wszystko z nią w porządku? – zapy​tał ktoś inny. Prze​je​cha​łam języ​kiem po spie​czo​n ych war​g ach. Tro​chę bolała mnie głowa, ale reszta w zasa​d zie wyda​wała się w porządku. Powie​d zia​łam o tym obec​n ym na sali. – Świet​n ie. Nie zauwa​żam więk​s zych zmian. To będzie stan​d ar​d owa pro​ce​d ura – orzekł miły głos. – Pro​s zę wyjąć pacjentce wenflon. Potem ktoś pomógł mi się pod​n ieść. Padło pyta​n ie, czy kręci mi się w gło​wie. Nie krę​ciło mi się. – Dobrze to pani znosi – pochwa​lono mnie. – Pro​s zę spró​b o​wać wstać i przejść parę kro​ków po sali. Kiedy pod​n o​s i​łam się z posła​n ia, zauwa​ży​łam, że mam na sobie jedy​n ie pół​prze​zro​czy​s ty far​tuch szpi​talny, bez żad​n ej bie​li​zny. Far​tuch w stan​d ar​d o​wym roz​mia​rze był dla mnie sta​n ow​czo za krótki. Wszystko jedno zresztą, bo struk​tura wdzianka i tak pozba​wiała mnie jakiej​kol​wiek intym​n o​ś ci. Poza tym mia​łam kło​p oty ze wzro​kiem – oczy tro​chę roz​b ie​g ane i łza​wiące, roze​d r​g ane powieki, nie​o stre widze​n ie. Powia​d o​mi​łam ich o tym. Poki​wali ze spo​ko​jem gło​wami i powtó​rzyli, że to nor​malne po takim zabiegu. Po zmie​rze​n iu ciśnie​n ia miły pan o takich rysach twa​rzy, które łatwo się zapo​mina, zba​d ał mi puls i obej​rzał źre​n ice. – Zgod​n ie ze stan​d ar​d ową pro​ce​d urą, która obo​wią​zuje nas w takich przy​p ad​kach, już dziś mogę panią wypi​s ać. – Mówiąc te słowa, uśmie​chał się do mnie grzecz​n ie. – Oczy​wi​ś cie będzie pani zobo​wią​zana zosta​wić nam swój adres pobytu oraz zgła​s zać się na ruty​n owe kon​trole przez naj​b liż​s ze dwa, trzy mie​s iące.


Zgo​d zi​łam się na wszystko. Czy mia​łam zresztą inne wyj​ś cie? Ze swo​ich poprzed​n ich doświad​czeń szpi​tal​n ych wie​d zia​łam, że każdy następny dzień prze​b y​wa​n ia w tym miej​s cu byłby dla mnie praw​d ziwą udręką. Źle zno​s i​łam zamknięte prze​s trze​n ie. Z bieli sali zabie​g o​wej wyszłam w asy​ś cie pie​lę​g niarki na długi beżowy kory​tarz. Tuż za pierw​s zym zakrę​tem stał, cóż za zbieg oko​licz​n o​ś ci, on, wła​ś nie on. Mój eks​mąż Domi​n ik. Byłam na to przy​g o​to​wana. Nie dać nic po sobie poznać, nie dać się spro​wo​ko​wać, oni prze​cież lubią spraw​d zać sku​tecz​n ość swych dzia​łań w taki wła​ś nie spo​s ób. Wyobra​zi​łam sobie, że zamiast twa​rzy mojego eks​mał​żonka – i tak roz​ma​za​n ej – na jego szyi tkwi ogromna rolka różo​wego papieru toa​le​to​wego. Dzięki temu zabie​g owi – to nawet nie było takie trudne – popa​trzy​łam na Domi​n i​kową gębę z mie​s zan​ką​za​cie​ka​wie​n ia i roz​b a​wie​n ia. Nie zdra​d zi​łam się ani sło​wem, ani gestem, gdy zza ple​ców mojego byłego męża, męż​czy​zny słusz​n ej postury, wyło​n ili się moi eks​te​ś cio​wie. To prawda, że bez​p o​ś red​n io po zabiegu wyostrzały się zmy​s ły. Czu​łam, że mama, prze​p ra​s zam, była mama, wska​zała na mnie upier​ś cie​n io​n ym pal​cem, sta​jąc za moimi ple​cami. Drga​n ia szpi​tal​n ego powie​trza poin​for​mo​wały mnie rów​n ież o tym, że kiedy minę​łam mojego wiecz​n ie sza​rego i nie​wy​raź​n ego teścia, jego twarz wykrzy​wił taki gry​mas, jakby bie​d ak zmu​s zony był patrzeć przez te całe dłu​g ie pięć sekund, zanim znik​n ę​łam w win​d zie, na roz​d ep​ta​n ego kara​lu​cha. Ale dla mnie naj​waż​n iej​s ze było to, że moja metoda zadzia​łała. Pamię​ta​łam wszystko, a przy​n aj​mniej tak mi się wów​czas wyda​wało. Rada Gośki się przy​d ała. Zgod​n ie z nią pod​czas zabiegu „dezyn​fek​cji wspo​mnień” (bo tak eufe​mi​s tycz​n ie nazy​wano wyko​n aną na mnie ope​ra​cję naka​zaną wyro​kiem sądu) nale​żało inten​syw​n ie sku​p ić się na skon​s tru​o wa​n iu mak​s y​mal​n ie abs​trak​cyj​n ej histo​ryjki. Powinna ona mieć jak naj​mniej​s ze opar​cie w rze​czy​wi​s to​ś ci, którą chcieli mi wyma​zać z pamięci. Oczy​wi​ś cie, zda​wa​łam sobie sprawę z tego, że nie ucieknę cał​ko​wi​cie od reali​zmu, mogłam jed​n ak pozwo​lić sobie na umiesz​cze​n ie w moim niby​ś nie na przy​kład postaci Syn​d ora, któ​rego osoba nie była objęta naka​zem wyma​za​n ia. Mimo pozy​tyw​n ych pierw​s zych wra​żeń (roz​p o​zna​łam w końcu bez więk​s zych pro​ble​mów moich byłych teściów) na​d al oba​wia​łam się kon​tak​tów z pod​le​g a​ją​cymi wyma​za​n iu ludźmi, któ​rych nie potra​fi​łam nie użyć w mojej – z zało​że​n ia abs​trak​cyj​nej – histo​rii. Oczy​wi​ś cie na czele tych postaci stało Maleń​s two. W prze​b ie​ralni pró​b o​wa​łam tro​chę ochło​n ąć. To było trudne, bo zda​wa​łam sobie sprawę z tego, że mnie obser​wują. Mógł mnie zdra​d zić jeden nie​o strożny


ruch, a wtedy zosta​ła​b ym zatrzy​mana w szpi​talu, a może nawet pod​d ana powtór​nemu zabie​g owi wyma​za​n ia pamięci. Bar​d zo się sta​ra​łam, aby moje zacho​wa​n ie wyglą​d ało na zupeł​n ie natu​ralne, a wyko​n y​wane ruchy – na opa​n o​wane i powścią​gliwe. Choć spie​s zyło mi się jak dia​b li. Kiedy jed​n o​ra​zowe szpi​talne wdzianko wylą​do​wało w koszu na śmieci, a ja skoń​czy​łam się malo​wać i cze​s ać (zauwa​ży​łam, że pod​ś wia​d o​mie ufor​mo​wa​łam na czubku głowy coś na kształt owa​d zich czuł​ków), uzna​łam, że jestem gotowa do wyj​ś cia. Tuż za szpi​talną bramą dostrze​g łam postój tak​s ó​wek. Wła​ś nie pod​je​chała pusta. Zła​p a​łam ją, gdy nagle ktoś wybiegł z budynku. – Pani Blue, pani Blue! – krzy​czał zasa​p any. – Pani Meo! – dodał, widząc brak reak​cji na nazwi​s ko. Odwró​ci​łam się powoli od drzwi, usi​łu​jąc za wszelką cenę nie oka​zy​wać jakich​kol​wiek emo​cji. – Muszę przy​zwy​czaić się z powro​tem do mojego panień​s kiego nazwi​s ka – powie​d zia​łam do mło​d ego leka​rza, który sta​n ął przede mną. – Nikt tak się do mnie nie zwra​cał w ciągu ostat​n ich paru lat. – Wiem, wiem – mach​n ął nie​d bale ręką. – Nie pani pierw​s za. – Jeśli chciał mnie pocie​s zyć, to mu się nie udało. – Pani Meo, szef zapo​mniał dać pani receptę na Pro​memo. Wie pani, te małe fio​le​towe pastylki, które zapi​s a​li​ś my pani też przed zabie​giem. Wie​d zia​łam. Obfi​cie nawo​zi​łam nimi trawkę w moim ogródku (może mia​łam obse​s ję, ale nie mogłam cał​ko​wi​cie wyklu​czyć tego, że Domi​n ik i jego rodzinka prze​g lą​d ają moje śmieci). – Jak mam je brać? Mimo wszystko w moim gło​s ie dało się chyba sły​s zeć wes​tchnie​n ie ulgi. Muszę się lepiej kon​tro​lo​wać. Lekarz popa​trzył na mnie badaw​czo. Było coś dziw​n ego w jego spoj​rze​n iu. Zaraz, czy on nie ma przy​p ad​kiem bielma na lewym oku? – W takich samych daw​kach jak poprzed​n io – powie​d ział. – Dwa razy dzien​n ie, popi​jać wodą. Pro​s zę nie zapo​mnieć o obo​wiąz​ko​wej wizy​cie u pro​fe​s ora za mie​siąc. – Nie zapo​mnę – obie​ca​łam, otwie​ra​jąc drzwi taryfy. Tak​s ów​karz wła​ś nie odbie​rał jakieś zle​ce​n ie przez CB-radio i zaczy​n ał się tro​chę nie​cier​p li​wić. – Jeśli to wszystko… – Tak, to wszystko – wzru​s zył ramio​n ami młody medyk. – Powo​d ze​n ia


na nowej dro​d ze pamięci – krzyk​n ął jesz​cze, gdy już rusza​li​ś my spod szpi​tala. – Dokąd jedziemy? Pyta​n ie tary​fia​rza wyrwało mnie z zamy​ś le​n ia. – Pro​s zę mnie pod​wieźć do naj​bliż​s zego cen​trum han​d lo​wego – odpo​wie​d zia​łam po chwili zasta​n o​wie​n ia. – Czego? – zdzi​wił się kie​rowca. – No, malla – prze​tłu​ma​czy​łam ze sta​ro​p ol​s kiego na nasz. – Aha. Będziemy za pięć minut – powie​d ział i zamilkł. Nie ode​zwał się aż do końca podróży. Wyna​g ro​d zi​łam mu ten brak papla​n iny dużym napiw​kiem. W mallu przez kwa​d rans szu​ka​łam czyn​n ego tele​fonu na kartę. W dobie przy​pa​d a​ją​cej na sta​ty​s tycz​n ego Polaka jed​n ej i ośmiu dzie​s ią​tych komórki tego typu urzą​d ze​n ia zani​kały i nie było pro​s tą rze​czą je odna​leźć. Wła​s nego tele​fonu nie chcia​łam uży​wać ze względu na nie​źle już u mnie roz​wi​n iętą i stale się roz​wi​ja​jącą manię prze​ś la​d ow​czą. W końcu jed​n ak udało mi się tra​fić na to, czego szu​ka​łam. Stara budka tele​fo​niczna znaj​d o​wała się tuż przy wej​ś ciu do garaży, w bar​d zo gło​ś nym i czę​s to uczęsz​cza​n ym przez klien​tów miej​s cu. Nie było tam zatem warun​ków do roz​mowy – w krót​kich żoł​n ier​s kich sło​wach popro​s i​łam tylko Syndka, by pod​le​ciał pod cen​trum i mnie stam​tąd zabrał. Mój oso​b i​s ty gach uwi​n ął się w osiem minut. Poki​wa​łam z uzna​n iem głową na widok wypcha​n ego naszymi rze​czami mini​rac​keta. Do pół​n ocy mie​li​ś my już być dwie pla​n ety stąd. Jak na razie obmy​ś lony przez nas plan, dopra​co​wy​wany w ciągu ostat​n ich trzech mie​s ięcy, dzia​łał bez zarzutu. – To co? Lecimy budo​wać naszą nową przy​s złość? – zapy​tał z uśmie​chem Synd, włą​cza​jąc w pojeź​d zie dodat​kowy napęd. Odwza​jem​n i​łam uśmiech. Przy​s złość spała na tyl​n ym sie​d ze​n iu, porwana przed godziną z koali​cyj​n ego żłobka i rze​czy​wi​ś cie była tro​chę zama​zana. Zauwa​ży​łam jed​n ak, że pod wpły​wem mojego upo​rczy​wego wzroku zaczy​n ała się wier​cić. Nie chcia​łam jej budzić, więc wró​ci​łam na swoje miej​s ce przy Syn​d zie, prze​żu​wa​ją​cym wła​ś nie bato​n ika. – Włą​czy​łem auto​p i​lota – oznaj​mił. – Do gra​n icy będziemy mieli tro​chę czasu dla sie​b ie. – To dobrze. Podaj cegłę – popro​s i​łam, za co obe​rwa​łam w oko cze​ko​ladką. – Wszystko w porządku? – Syn​d ek prze​s tra​s zył się kon​s e​kwen​cjami swo​jego rzutu. – Tak – odpar​łam. – Mam jesz​cze pro​b lem z koor​d y​n a​cją wzro​kowo-ruchową –


przy​zna​łam. – To podobno nor​malne. – Pogła​s kał mnie po ple​cach. – A jak mała? Widzisz ją wyraź​n ie? – Nie bar​d zo. Jed​n ak tro​chę ją eks​p lo​ato​wa​łam w swoim śnie. – Hm… będziemy musieli nad tym popra​co​wać. Czy​ta​łem coś na ten temat. Ogar​n ęło nas leni​s two, więc roz​ło​ży​li​ś my sie​d ze​n ia i włą​czy​li​ś my tele​wi​zję. Aku​rat leciało „Co za dno”, ulu​b iony kie​d yś tele​tur​n iej Syn​d ora. Pro​wa​d ził go jakiś facet z uli​zaną grzywką, krzy​wym zgry​zem i ogól​n ie mało inte​li​g ent​n ym wyra​zem twa​rzy. Otwar​cie kry​ty​ko​wał tępotę umy​s łową star​tu​ją​cych, a także urodę zawod​n i​czek, a wła​ś ci​wie jej brak. – Gupi pedał – powie​d ział Syn​d ek. W regio​n ie, z któ​rego pocho​d ził, mówiło się wła​ś nie w ten spo​s ób. „Gupi” – bez „ł”. A potem przez pół godziny usi​ło​wał mnie uspo​koić, ina​czej udu​s i​ła​b ym się ze śmie​chu.


Anna Kań​toch

Sztuka poro​zu​mie​nia Opo​wia​d a​n ie pocho​d zi z anto​lo​g ii Światy rów​n o​le​g łe, wyd. ŚKF/Sola​ris

Kiedy wsze​d łem, już na mnie cze​kała – spo​wita w pół​mrok bla​d o​s kóra postać


na tle pano​ra​micz​n ego okna, za któ​rym ciem​n iała powoli Kopuła. Odwró​ciła się w moją stronę mięk​kim, kocim ruchem, suk​n ia w kolo​rze błę​kit​n ego lodu zafa​lo​wała wokół zgrab​n ych nóg. Włosy też miała jasne, nie​mal białe. Jak duch albo Kró​lowa Śniegu, która nie​s po​d zie​wa​n ie zja​wiła się w moim biu​rze. Zamkną​łem drzwi, pod​krę​ci​łem świa​tło i spró​b o​wa​łem przy​b rać pro​fe​s jo​n alny wyraz twa​rzy. Rzadko czło​wiek ma oka​zję przyj​mo​wać tak piękne klientki, choć mnie – z oczy​wi​s tych wzglę​d ów – zda​rza się to czę​ś ciej niż innym. – Witam – powie​d zia​łem. – W czym mogę pomóc, pani…? – Celowo zawie​s i​łem głos, ale mój nie​s po​d zie​wany gość albo nie zro​zu​miał alu​zji, albo nie miał zamiaru się przed​s ta​wić. Z róż​n ych powo​d ów sta​wia​łem na to dru​g ie. – Naprawdę powi​n ien pan zain​we​s to​wać w lep​s zą sekre​tarkę, panie Dela​mere. Ten auto​mat w pocze​kalni potrafi tylko powta​rzać: „Pro​s zę cze​kać” i „Podać kawę?”. Jak na moż​li​wo​ś ci sta​rej Susie to i tak było sporo – moja pra​cow​n ica zazwy​czaj ogra​n i​cza się do prze​cie​ra​n ia biurka albo mało zro​zu​mia​łego rzę​że​n ia. Rzu​ci​łem kape​lusz na sto​lik i posła​łem w kie​runku blon​d ynki nie​zo​b o​wią​zu​jący uśmiech. – Przy​je​chała pani sama? To nie​b ez​p ieczna dziel​n ica, zwłasz​cza dla kobiet. Zwłasz​cza teraz. Przy​g lą​d ała mi się przez chwilę, jakby spraw​d zała, czy nie żar​tuję, a potem wzru​szyła ramio​n ami. – Cho​d zi o mor​d er​s twa Brą​zo​wego Kape​lu​s za? Niech pan da spo​kój, to ni​g dy nie było bez​p ieczne mia​s to. Nie tylko dla kobiet. Ski​n ie​n iem głowy przy​zna​łem jej rację. Zresztą tak tylko sobie mówi​łem, bez szcze​g ól​n ej tro​s ki. Wcale mi nie zale​żało. – Nawia​s em mówiąc – wypo​mniała blon​d ynka – obie​ca​n ej kawy nie dosta​łam. Nie, pro​s zę się nie kło​p o​tać, i tak jestem już spóź​n iona. Może po pro​s tu przej​dziemy do rze​czy? Nie mia​łem zamiaru parzyć kawy, ale nie chcia​łem też wypro​wa​d zać nowej – i w tej chwili jedy​n ej – klientki z błędu. Zgo​d zi​łem się więc, że ow​s zem, czemu nie, możemy przejść do rze​czy, i wska​za​łem kanapę, która naj​lep​s ze lata miała za sobą, podob​n ie jak całe wypo​s a​że​n ie biura. Usia​d ła, zakła​d a​jąc nogę na nogę i pre​zen​tu​jąc dosko​n ałą linię łydki. Gapi​łem się przez chwilę bez spe​cjal​n ego poczu​cia winy – jej ciało zostało stwo​rzone do tego, by się na nie gapić. Nie omiesz​ka​łem przy tym zauwa​żyć, jak mocny sta​n o​-


wimy kon​trast: ja, o skó​rze czar​n ej niczym sumie​n ie dia​b ła, i ona, ideał skan​d y​n aw​skiej pięk​n o​ś ci. Paso​wa​li​b y​ś my do sie​b ie jak noc do dnia, jak krem cze​ko​la​d owy do wani​lio​wego ciastka – i nie mów​cie mi, że nie potra​fię być roman​tyczny. – Chcę, żeby odna​lazł pan dla mnie pewną dziew​czynę. – Się​g nęła po papie​ro​śnicę, obra​cała ją przez chwilę w szczu​p łych pal​cach, a potem zre​zy​g no​wa​n ym ruchem wsu​n ęła z powro​tem do torebki. – Ma pan włą​czoną sieć? Ski​n ą​łem głową, a ona prze​s łała mi zdję​cie, które poja​wiło się w lewym gór​n ym rogu pola widze​n ia. Mógł​b ym prze​ś le​d zić połą​cze​n ie, zła​mać kod i spraw​d zić, z jakiego konta wysyła wia​d o​mość, jed​n ak – z oczy​wi​s tych powo​d ów – nie wypa​dało mi tego robić. Ścią​g ną​łem zdję​cie niżej, tak aby mieć je przed oczami. Zro​b iono je dwa dni wcze​ś niej; było ziar​n i​s te i nie​zbyt wyraźne, w tle widzia​łem coś, co wyglą​d ało jak prze​s zklone drzwi do biu​rowca – w poprzek biegł napis, lecz ktoś roz​ma​zał go kom​pu​te​rowo, tak że nie potra​fi​łem prze​czy​tać ani literki. Sprytne. Jed​n ak nie wystar​cza​jąco sprytne, abym nie umiał roz​p o​znać kadru z moni​to​ringu. Schwy​tana w oko kamery dziew​czyna miała szes​n a​ś cie-sie​d em​n a​ś cie lat i wyglą​d ała jak kon​s pi​ra​torka z tanich fil​mów: czujny wyraz twa​rzy, kap​tur bluzy nasu​n ięty na czoło tak nisko, że ledwo widać oczy. Na ramiona spły​wały jej krę​cone ciemne włosy, cerę miała śniadą. Włoszka? Hisz​p anka? Sta​wia​łem na to pierw​s ze – ta cie​p ła, miękka uroda przy​wo​d ziła na myśl roz​cią​g nięte na wzgó​rzach oliw​kowe gaje i dziew​częta, które flir​tują, oparte o ramy rowe​rów, pod​czas gdy wiatr pod​wiewa im let​n ie sukienki. Jak mówi​łem, bywam roman​ty​kiem, mam też sła​b ość do kla​s ycz​n ej lite​ra​tury i oglą​d am zde​cy​d o​wa​n ie zbyt dużo sta​rych fil​mów, nie tylko SF. Naj​d ziw​n iej​s ze jed​n ak było, że bru​n etka na zdję​ciu wydała mi się w pewien spo​s ób zna​joma, niczym ktoś z odle​głej prze​s zło​ś ci, kogo pamięta się jak przez mgłę. Zamru​g a​łem, ale wra​że​n ie nie zni​kło, choć na​d al nie potra​fi​łem ni​g dzie umiej​s co​wić tej dziew​czyny. Może spo​tka​łem ją kie​d yś prze​lot​n ie, a może była podobna do jakiejś zna​n ej aktorki czy cele​b rytki. – Nie wie pani, jak ona się nazywa? – Nie, to po pro​s tu nasto​latka, która wzięła coś, co do niej nie nale​żało. Chcę, żeby pan tę rzecz ode​b rał. To nic szcze​g ól​n ego, zwy​czajny zapis na dys​kietce. I od razu mówię: może pan daro​wać sobie próby odczy​ta​n ia. I tak nie zro​zu​miałby pan, o co cho​d zi, bo to sprawy inte​re​s u​jące jedy​n ie dla bar​d zo wąskiego kręgu. Dla kogo ta kobieta pra​co​wała? Ubrana była ele​g ancko, szcze​rze mówiąc – zbyt ele​g ancko jak na tę dziel​n icę i jak na biuro pry​wat​n ego detek​tywa, któ​rego nie stać na nowy model sekre​tarki. Dla​czego nie poszu​kała kogoś w cen​trum, w znacz​n ie


więk​s zych agen​cjach? Wąt​p li​wo​ś ci musia​łaby odbić się na mojej twa​rzy, bo blon​d ynka wyja​ś niła: – Nie zależy nam na uka​ra​n iu dziew​czyny, jedy​n ie na odzy​s ka​n iu naszej wła​sno​ś ci i przede wszyst​kim na dys​kre​cji, a o to łatwiej, jeśli o wszyst​kim wie jak naj​mniej osób. Pana pole​ciła mi zna​joma; podobno dobrze radzi pan sobie ze znaj​d o​wa​n iem osób, które nie chcą zostać zna​le​zione. I nie jest pan zwo​len​n i​kiem nar​ra​cji, prawda? – Nie jestem zwo​len​n i​kiem ład​n ych kłamstw, ow​s zem. – Kogoś takiego wła​ś nie mi potrzeba. – Uśmiech​n ęła się, mru​żąc oczy, w któ​rych miała nie​o kre​ś loną obiet​n icę. Więk​s zość face​tów w tym momen​cie byłaby gotowa wybić głową dziurę w sufi​cie, byleby dobrać jej się do maj​tek. Ja nie. Może za dużo takich uśmie​chów widzia​łem, a może zwy​czaj​n ie byłem już za stary. – Poza tym to pro​s ta sprawa, dziew​czyna zro​b iła głup​s two, żadna z niej pro​fe​s jo​n alna zło​dziejka. Ski​n ą​łem powoli głową. Argu​menty brzmiały roz​s ąd​n ie, jed​n ak mia​łem nie​o d​parte wra​że​n ie, że tak naprawdę cho​d zi o coś zupeł​n ie innego. Bo pod​s ta​wowa róż​nica mię​d zy dużymi a małymi agen​cjami detek​ty​wi​s tycz​n ymi wygląda tak, że te pierw​s ze, z uwagi na czę​s te kon​trole, muszą ści​ś le trzy​mać się prze​p i​s ów, pod​czas gdy dru​g ie… Powiedzmy, że zarówno mnie, jak i moim kole​g om po fachu zda​rza się od czasu do czasu przy​my​kać oko na takie czy inne prawne sub​tel​n o​ś ci. Czy blon​dynka tego wła​ś nie ocze​ki​wała? – Weź​mie pan to zle​ce​n ie? – Pochy​liła się w moją stronę, tak iż bez naj​mniej​szego pro​b lemu mogłem w głę​b o​kim dekol​cie dostrzec zarys piersi. Chciał​b ym w tym miej​s cu napi​s ać, że długo waha​łem się przed pod​ję​ciem decy​zji, roz​wa​ża​jąc wszyst​kie za i prze​ciw, a nie​winna buzia ciem​n o​wło​s ej nasto​latki poru​s zyła moje sumie​n ie. Prawda wyglą​d ała jed​n ak tak, że od dwóch mie​s ięcy zale​ga​łem z czyn​s zem, a poza tym zda​wa​łem sobie sprawę, że jeśli odmó​wię, moi kole​dzy nie będą mieli skru​p u​łów, by prze​jąć zle​ce​n ie. Wyglą​d ało na to, że dziew​czyna o wło​s kiej uro​d zie weszła wła​ś nie mię​d zy wilki, a ja byłem jed​n ym z nich. *** W tym samym cza​s ie, lecz zupeł​n ie innym miej​s cu dziew​czyna wie​d ziała już, że jest ści​g ana. Czuła to głę​b oko w kościach i jesz​cze głę​b iej w sercu, gdy odwra​cała się do gęst​n ie​ją​cej za jej ple​cami ciem​n o​ś ci. Sły​s zała w sze​le​ś cie liści nad głową,


trza​s ku ściółki pod sto​p ami i szu​mie krwi, tęt​n ią​cej w uszach. Musiała cały czas pozo​s ta​wać w ruchu, mylić tropy. Ni​g dy nie zatrzy​my​wała się w jed​n ym miej​s cu dłu​żej niż na kilka godzin; tyle wystar​czało, żeby wypić kilka łyków wody, zjeść pośpiesz​n ie kromkę zeschnię​tego chleba i zdrzem​n ąć się przed dal​s zą drogą. Kiedy ostatni raz miała w ustach cie​p ły posi​łek? Kiedy spała w praw​d zi​wym łóżku? Pamię​tała rodzinę drwali, któ​rzy przy​g ar​n ęli ją, gdy zapadł zmrok i las roz​b rzmiał wil​czym wyciem, podzie​lili się skromną strawą i ofia​ro​wali kąt z wypcha​n ym słomą sien​n i​kiem. Zda​rzyło się to wczo​raj czy może przed tygo​d niem? Gdy bie​g ła, gałę​zie sma​gały jej deli​katne ciało, a kolce dzi​kich malin roz​ry​wały skórę, aż gęsta, czer​wona krew kapała na zie​mię. W nocy drżała z zimna, w dzień roz​ło​ży​s te korony buków ledwo chro​n iły przed roz​p a​lo​n ym nie​b em. Zna​la​zła źró​d ełko i napeł​n iła bukłak, choć woda miała smak żelaza i pły​wały w niej mar​twe jesienne liście. Dziew​czyna napiła się, obmyła pora​n ione stopy, a potem spoj​rzała w górę na korony drzew, w któ​rych skry​wały się lek​kie jak wiatr duszki. Pła​kały nad jej losem, ale żaden nie miał odwagi sfru​n ąć i pomóc prze​ra​żo​n ej dziew​czy​n ie, bo to, co ją ści​g ało, było potęż​n iej​s ze i strasz​n iej​s ze od wszyst​kich dobrych stwo​rzeń w lesie. Zadrżała, nie wie​d ząc, co począć, i jej dłoń, jak wiele razy wcze​ś niej w podob​n ych chwi​lach, się​gnęła do szyi, by chwy​cić zawie​s zony na rze​myku krysz​tał – praw​d o​p o​d ob​n ie naj​cen​n iej​s zą rzecz, jaka ist​n iała na świe​cie. *** Resztę wie​czoru spę​d zi​łem, prze​cze​s u​jąc sieć. Rezul​taty nie były impo​n u​jące, bo wyszu​ki​warka twa​rzy naj​p ierw wyrzu​ciła kilka tysięcy zdjęć mło​d o​cia​n ych gwiaz​d ek albo po pro​s tu dziew​czyn bawią​cych się na impre​zach – cóż, moja tajem​ni​cza bru​n etka nie miała zbyt ory​g i​n al​n ej urody. Zawę​zi​łem więc sto​p ień podo​b ień​stwa do 95%. Tym razem wyni​ków było ledwo kil​ka​n a​ś cie, nie​mal wszyst​kie z Bay City. Brą​zo​wo​włosa nasto​latka na tra​wie, w towa​rzy​s twie bro​d a​tych łach​ma​n ia​rzy, gra​jąca na gita​rze i pijąca tanie wino pro​s to z butelki. Przy​g lą​d a​jąc się jej, zapa​li​łem papie​rosa. Nie była piękna, ale miała w sobie cały urok bez​tro​s kiej i nie​win​n ej mło​do​ś ci. Nikt, kto skoń​czył osiem​n a​ś cie lat, nie potrafi się tak uśmie​chać. Do licha, w Argei nie uśmie​cha się tak już więk​s zość dwu​n a​s to​lat​ków. Zdu​s i​łem papie​rosa w popiel​n iczce, nala​łem sobie whi​s ky na dwa palce i zamkną​łem okno, przez które wdzie​rał się chłód. Oto uroki miesz​ka​n ia na pustyni – w dzień ogłu​s za​jący upał, nocą zimno jak w psiarni. Idio​tyzm, bio​rąc pod uwagę, że żyli​ś my pod sta​lo​wym nie​b em, które jaśniało i ciem​n iało, naśla​d u​jąc ziem​s ki rytm


dobowy. Nie wiem, kto zde​cy​d o​wał, by wpom​p o​wać pod Kopułę kilka tysięcy ton ziem​s kiej atmos​fery, a jed​n o​cze​ś nie zacho​wać pustynny kli​mat. Może tak było łatwiej, może pro​jek​tanci uznali, że będzie to dla tury​s tów dodat​kowa atrak​cja. A może po pro​s tu mieli wszystko w dupie. Wypi​łem whi​s ky i zer​k​n ą​łem na ostat​n ie zdję​cie – jedyne, które zro​b iono nie w Bay City, a przed urzę​d em mia​s ta. Przed​s ta​wiało kil​ku​d zie​s ię​ciu pikie​tu​ją​cych, ocie​ka​ją​cych potem, a mimo to peł​n ych entu​zja​zmu. Moja bru​n etka w jed​n ej ręce trzy​mała trans​p a​rent z napi​s em „Zostaw​cie w spo​koju Wiel​kiego Jima”, a drugą obej​mo​wała w pasie ciem​n o​włosą kole​żankę. Pamię​ta​łem ten pro​test jak przez mgłę – cho​d ziło o Stoc​kwell Com​p any, które zamie​rzało roze​b rać naj​s łyn​n iej​s zy argej​s ki szkie​let i posta​wić w tym miej​s cu kolejny dra​p acz chmur. Sprawa przez dzień-dwa prze​wi​jała się przez każde wyda​n ie aktu​al​n o​ś ci, ludzie łączyli się ze stu​d iem i wyga​dy​wali bzdury, wypo​wie​d ziało się nawet kilku obu​rzo​n ych naukow​ców. Póź​n iej wszystko przy​ci​chło. W naszym mie​ś cie nawet naj​więk​s za sen​s a​cja ma krótki żywot. Zresztą zaraz potem zaczęły się mor​d er​s twa Brą​zo​wego Kape​lu​s za, a z nimi Wielki Jim nie mógł kon​ku​ro​wać. Wró​ci​łem myślami do mojej bru​n etki i zasta​n o​wi​łem się, co wła​ś ci​wie o tej dziew​czy​n ie wiem. Praw​d o​p o​d ob​n ie bez sta​łego miej​s ca zamiesz​ka​n ia, praw​d o​p o​d ob​n ie bez sta​łej i legal​n ej pracy. Nie cho​d ziła do szkoły, a przy​n aj​mniej nie tutaj, bo w prze​ciw​n ym wypadku zna​la​zł​b ym jej zdję​cie w któ​rymś z sie​cio​wych albu​mów. Hip​p i​s ka? Anar​chistka? Zaan​g a​żo​wana poli​tycz​n ie? Pokój, natura i wolna miłość zamiast nowo​cze​snych tech​n o​lo​g ii? Ktoś taki prę​d zej czy póź​n iej musiał wejść w drogę prawu. Wła​ma​n ie się na poli​cyjne ser​wery zajęło mi pięć minut (mia​łem wprawę), prze​szu​ka​n ie ich kolejne pięć. Bru​n etki jed​n ak ni​g dzie nie było. Zna​la​złem sporo podob​n ych dziew​czyn, ow​s zem, ale za każ​d ym razem wskaź​n ik podo​b ień​s twa był nie wyż​s zy niż 91%. Znowu chciało mi się palić, a prze​cież pró​b o​wa​łem ogra​n i​czać. Poza tym minęła już pół​n oc i powi​n ie​n em wra​cać do domu. Dia​b li wie​d zą, co robiła tam Sara, moja młod​s za córka. Zamiast jed​n ak pod​n ieść tyłek, nala​łem sobie jesz​cze tro​chę whi​s ky, żeby naoli​wić komórki mózgowe. Albo bru​n etka ni​g dy gli​n om nie pod​p a​d ła, albo, co bar​d ziej praw​d o​p o​d obne, w chwili aresz​to​wa​n ia była na tyle młoda, że jej dane nie zna​la​zły się w bazie. Nie​wiele myśląc, wybra​łem numer Ber​n iego Spinka, który był mi winien przy​-


sługę. Ste​rana życiem, dzio​b ata twarz poja​wiła się nie​mal natych​miast w lewym gór​nym rogu pola widze​n ia. Nastro​s zony wąs i uli​zana na żelu fry​zura nie doda​wały jej uroku, choć Ber​n ie z pew​n o​ś cią sądził, że jest praw​d zi​wym laty​n o​s kim Casa​n ovą. Czy raczej gor​myj​s kim, bo mój kum​p el to praw​d ziwy Obcy, nie​czło​wiek, inna pla​neta, odmienna bio​lo​g ia, rozu​mie​cie, te sprawy. – Co tam, amigo? Wyłusz​czy​łem mu sprawę. Ber​n ie słu​chał, poru​s za​jąc szczęką jak prze​żu​wa​jąca krowa. Potem w zamy​ś le​n iu podłu​b ał w zębach. Ni​g dy nie twier​d zi​łem, że mam ele​ganc​kich zna​jo​mych. – Zawra​casz mi dupę jakąś laską, kiedy w mie​ś cie gra​s uje mor​d erca? – powie​dział wresz​cie. – Nie masz nic lep​s zego do roboty? Oznaj​mi​łem, że nie mam. Ruszał jesz​cze przez chwilę szczęką, co ozna​czało u niego wysi​łek umy​s łowy, a potem nie​chęt​n ie ski​n ął głową. – Jeśli ta mała była kie​d yś zatrzy​mana jako nie​let​n ia, do jutra rana będziesz miał jej dane, OK. Ale to koniec, łapiesz? Jeste​ś my kwita. Potar​g o​wa​łem się jesz​cze przez chwilę i osta​tecz​n ie zdo​ła​łem prze​ko​n ać Ber​niego, żeby podał mi też nazwi​s ka osób, w towa​rzy​s twie któ​rych dziew​czyna była aresz​to​wana – o ile fak​tycz​n ie była. Nie wyglą​d ał na zachwy​co​n ego, ale jego dobre samo​p o​czu​cie w tej chwili sta​n o​wiło naj​mniej​s ze z moich zmar​twień. Wyłą​czy​łem sieć, wypi​łem resztę whi​s ky, po czym, igno​ru​jąc parę mniej waż​nych prze​p i​s ów, ruszy​łem w stronę domu. *** Argea to mia​s to, które ni​g dy nie zasy​p ia. Banał, wiem, to samo można powie​dzieć o każ​d ej więk​s zej metro​p o​lii od chwili wyna​le​zie​n ia elek​trycz​n o​ś ci. Ale do Argei takie okre​ś le​n ie wyjąt​kowo pasuje. Zbu​d o​wano ją na pustyni, która kie​d yś była morzem. Woda wyschła przed tysią​cami lat, pozo​s ta​wia​jąc po sobie poła​cie czer​wo​n ego pia​s ku i wysta​jące z niego gigan​tyczne, dzi​wacz​n ie powy​g i​n ane szkie​lety, które zachwy​ci​łyby samego H. P. Love​cra​fta. Część wywie​ziono do muzeów na więk​s zych i bogat​s zych pla​n e​tach, sporo jed​n ak zostało i wyjazd na pusty​n ię „żeby zoba​czyć kości” to dziś obo​wiąz​kowy punkt każ​d ej wycieczki. Wciąż także od czasu do czasu przy​la​tują do nas eks​p e​d y​cje naukowe skła​d a​jące się z nie​ś mia​łych, zbyt dużo piją​cych stu​d en​tów i pro​fe​s o​rów, któ​rzy z kolei piją za mało, ale za


to chęt​n ie gapią się kel​n er​kom na cycki. Argea zresztą na początku była pla​cówką badaw​czą, która potem prze​kształ​ciła się w port prze​s iad​kowy na tra​s ie do Nowej Tuluzy. Wokół portu wyro​s ło mia​s to i teraz zara​b iamy przede wszyst​kim na obsłu​dze podróż​n ych, któ​rzy spę​d zają u nas dwa​n a​ś cie godzin – dokład​n ie tyle, ile trzeba, żeby zatan​ko​wać oraz doko​n ać wyma​g a​n ego pra​wem prze​g lądu waha​dłowca. Sta​łych miesz​kań​ców Argea ma nie wię​cej niż trzy​d zie​ś ci pro​cent, reszta to „ele​ment napły​wowy”, jak mówią w mediach, albo po pro​s tu spra​g nieni roz​ry​wek tury​ś ci. Mamy wię​cej par​ków roz​rywki niż szkół pod​s ta​wo​wych, wię​cej kasyn niż Gor​mo​wie czczą bogów i wię​cej kurew niż anio​łów kie​d y​kol​wiek tań​czyło na czubku szpilki. O ósmej rano, kiedy w innych mia​s tach ludzie spie​s zą do pracy, u nas panuje nastrój jak w piąt​kowy wie​czór, z otwar​tych knajp sły​chać kara​o ke, a uli​cami prze​ta​czają się gro​mady pod​p i​tych prze​b ie​rań​ców. Życie w Argei to nie​u sta​jący kar​n a​wał i zabawa – któż może wie​d zieć o tym lepiej niż ja? Myśla​łem o tym, zmie​rza​jąc w stronę domu, gdzie cze​kała na mnie Sara. Mia​łem nadzieję, że będzie na tyle roz​s ądna, by wró​cić wcze​ś niej, odro​b ić lek​cje i pójść spać. Nie​wielką nadzieję. Nie należy spo​d zie​wać się roz​s ądku po czter​n a​s to​latce, choć w porów​n a​n iu ze swoją star​s zą sio​s trą i tak była zdu​mie​wa​jąco doj​rzała. Na Fran​klin Ave​n ue drogę zata​ra​s o​wała grupa dwu​g ło​wych Nika​ryj​czy​ków, z któ​rych każdy dźwi​g ał na ramio​n ach nagą pro​s ty​tutkę, Cze​ka​jąc, aż poli​cja spę​d zi ich z powro​tem na chod​n ik, zapa​li​łem papie​rosa i przy​wo​ła​łem w pamięci szcze​g óły mor​d erstw, które w ostat​n ich dniach wstrzą​s nęły mia​s tem – przy​n aj​mniej media twier​d ziły, że wstrzą​s nęły, bo ludzie i nie​lu​d zie wokół mnie nie wyglą​d ali na prze​sad​n ie prze​ję​tych. Zaczęło się od śmierci tan​cerki hula, którą zna​le​ziono za kuli​s ami pół​to​rej minuty po wystę​p ie, rów​n iutko prze​ciętą na pół. Wzdłuż, nie wszerz, co jesz​cze byłoby zro​zu​miałe. Cię​cie bie​g ło przez nos, usta, pomię​d zy pier​s iami, aż do kro​cza. Obok leżał brą​zowy kape​lusz, do któ​rego nikt nie chciał się przy​znać i dla​tego prasa spe​ku​lo​wała, że mógł nale​żeć do mor​d ercy, choć oso​b i​ś cie mia​łem co do tego wąt​p li​wo​ś ci. Potem były inne ofiary, wszyst​kie zabi​jane w tak samo bły​s ka​wiczny, okrutny i zdu​mie​wa​jąco nie​zgodny z pra​wami praw​d o​p o​d o​b ień​s twa spo​sób. Mąż, któ​rego żona przy​s ię​g ała, że stra​ciła go z oczu ledwo na kil​ka​n a​ś cie sekund, a który, sie​d ząc spo​koj​n ie w fotelu, skoń​czył z głową ugo​to​waną jak w mikro​fa​lówce; nika​ryj​s ka dziew​czyna, któ​rej ktoś poła​mał abso​lut​n ie wszyst​kie kości, nie naru​s za​jąc przy tym w naj​mniej​s zym stop​n iu skóry. Szef poli​cji twier​d ził, że są już na tro​p ie, że lada moment mor​d erca znaj​d zie się za krat​kami – wie​cie, całe to pie​p rze​n ie, które w przy​p adku takiej sprawy trzeba odwa​lić. Nie trzeba było jed​-


nak spo​s trze​g aw​czo​ś ci Ein​s te​ina, by zauwa​żyć, że facet nie wie​rzy w ani jedno słowo i ze stra​chu robi w gacie. Nikt już chyba serio nie wie​rzył, że tę sprawę kie​d y​kol​wiek uda się roz​wią​zać. Na miej​s cach zbrodni nie znaj​d o​wano śla​d ów, nie było żad​n ych moty​wów ani powią​zań mię​d zy ofia​rami. Nie​któ​rzy dzien​n i​ka​rze twier​d zili, że to jakaś tajem​n i​cza sekta, inni, że to robota Obcych (któ​rychkolwiek Obcych) a ci bar​d ziej nawie​d zeni, że Bóg posta​n o​wił poka​rać Argeę za grze​chy. Mnie nikt nie pytał o zda​n ie, ale gdyby jed​n ak zapy​tał, powie​d ział​b ym pew​n ie, że to zgni​li​zna moralna wypływa od czasu do czasu na wierzch, a kiedy zbie​rze się jej wystar​cza​jąco dużo, nastę​p uje wyła​d o​wa​n ie przy​p o​mi​n a​jące ude​rze​n ie pio​runa, parok​s yzm ohydy i okru​cień​s twa, po któ​rym pozo​s tają kolejne zwłoki. Nie była to dobra teo​ria, ale też wcale nie gor​s za niż inne. Miną​łem ostat​n ie skrzy​żo​wa​n ie dzie​lące mnie od domu. Mimo póź​n ej pory i zimna Argea tęt​n iła życiem, z knajp sły​chać było muzykę, a przy fon​tan​n ach obści​s ki​wały się pary róż​n ych płci i gatun​ków. To jesz​cze jeden z uro​ków naszego mia​s ta: nikt i nic nie jest w sta​n ie prze​s zko​d zić nam w roz​rywce. Mia​łem wra​że​n ie, że jestem jedyną osobą, która nie bawi się dobrze – a nie bawi​łem się, ponie​waż od chwili, kiedy opu​ś ci​łem biuro, mia​łem nie​o d​p arte wra​że​n ie, że jestem śle​d zony, że ktoś jedzie za mną tak dys​kret​n ie, jak to tylko moż​liwe w zatło​czo​n ym mie​ś cie. Chwi​lowo jed​n ak nic nie mogłem na to pora​d zić, więc dałem spo​kój. Zresztą może tylko mi się zda​wało. Po latach pracy w moim zawo​d zie czło​wiek cza​s em zaczyna świ​ro​wać. Zapar​ko​wa​łem pod domem i ruszy​łem do drzwi. Sara sie​d ziała w salo​n ie z nogami na szkla​n ym sto​liku, jadła popcorn i oglą​d ała holo​wi​zję. – Spóź​n i​łeś się – rzu​ciła w moją stronę, gdy zdej​mo​wa​łem płaszcz. – A ty dawno powin​n aś już spać. Wzru​s zyła ramio​n ami, aż zafa​lo​wały jej różowe włosy. Nie powie​d zia​łem nic na temat maki​jażu, kol​czy​ków, któ​rych nie było jesz​cze rano, ani sukienki wyglą​d a​ją​cej, jakby ktoś uszył ją z podar​tej firanki. Po pro​s tu skie​ro​wa​łem się w stronę lodówki i wycią​g ną​łem piwo, igno​ru​jąc wyświe​tla​jące się na drzwicz​kach ostrze​że​nie o szko​d li​wo​ś ci alko​h olu i pustych kalo​riach. Sara sta​n ęła w drzwiach. – Nie powi​n ie​n eś tyle pić – pouczyła mnie. – Mam nadzieję, że ktoś odpro​wa​d ził cię do domu. – Zigno​ro​wa​łem jej słowa. – Argea jest… – Nie​b ez​p ieczna, wiem. – Ziew​n ęła. – Wylu​zuj, tato. Byłam z Tomem.


– To jakiś nowy chło​p ak? Znowu wzru​s zyła ramio​n ami. Daw​n iej mogli​ś my roz​ma​wiać godzi​n ami, ale wszystko zmie​n iło się, odkąd jej matka zwiała z moim den​ty​s tą, a star​s za sio​s tra wypro​wa​d ziła się, żeby „odna​leźć praw​d ziwą sie​b ie”, cokol​wiek, u dia​b ła, miało to zna​czyć. Teraz mogłem się uznać za szczę​ś cia​rza, jeśli Sara zamie​n iła ze mną parę zdań. Może bra​ko​wało jej mat​czy​n ej tro​s ki albo tęsk​n iła za Chris​s ie, a może cho​dziło jesz​cze o coś innego. Nie mam poję​cia. Chris​s ie trzy​ma​łem krótko, ale kiedy ode​s zła, zaczęło mnie gryźć sumie​n ie, więc Sarę dla odmiany roz​p u​ś ci​łem – i z tego powodu też czu​łem się winny, zwłasz​cza teraz, kiedy młod​s za córka nie​b ez​p iecz​n ie zbli​żała się do wieku, w któ​rym ucie​kła star​s za. Cza​s em po pro​s tu nie ma dobrego wyj​ś cia. Jeśli chce​cie mi zarzu​cić, że nie mam poję​cia o wycho​wy​wa​n iu dzieci, to będę pierw​s zym, który przy​zna wam rację, ale nie wydaje mi się, żeby tak naprawdę kto​kol​wiek się na tym znał – nie​któ​rzy jedy​n ie udają nieco lepiej niż inni. Dopi​ja​jąc piwo, przy​p o​mnia​łem sobie czasy, gdy nazy​wa​łem Sarę moją małą księż​n iczką. Gdzie się podziały wszyst​kie te dni i kim byłem dla niej teraz? Suro​wym, ale spra​wie​d li​wym ojcem, z któ​rego zda​n iem trzeba się liczyć, czy tyra​n em, któ​rego lepiej oszu​kać? Zrzędą, któ​rego prze​s trogi pusz​cza się mimo uszu, czy kum​p lem? Praw​d o​p o​d ob​n ie ni​g dy się tego nie dowiem, tak jak ni​g dy nie będę wie​d ział, kim jest moja córka w szkole: inte​li​g entną out​s i​d erką, dziew​czyną, któ​rej inne doku​czają, bo skry​cie jej zazdrosz​czą, czy może jesz​cze kimś innym. Od kiedy skoń​czyła trzy​n a​ś cie lat, zgod​n ie z pra​wem nie mia​łem już wpływu na to, w jakim świe​cie żyć będzie Sara. Niech dia​b li porwą nar​ra​cję. – Chris​s ie wysłała mi wia​d o​mość – oznaj​miła Sara, kiedy już zało​ży​łem, że nic wię​cej nie powie. – Chciała roz​ma​wiać z tobą. Chyba, bo słabo ją rozu​mia​łam. Strasz​n ie beł​ko​tała. Więk​s zość zdań była kom​p let​n ie bez sensu. – Następ​n ym razem prze​kie​ruj ją do mnie. Zgnio​tłem puszkę i wrzu​ci​łem ją do kosza na śmieci, który natych​miast zabrał się za prze​twa​rza​n ie metalu. Było późno, a ja zaczy​n a​łem odczu​wać pierw​s ze oznaki kaca, choć wcale dużo nie wypi​łem. Może fak​tycz​n ie robi​łem się za stary na tę pracę. Wzią​łem prysz​n ic i powę​d ro​wa​łem do łóżka, żeby prze​s pać choć kilka godzin. Śniła mi się Chris​s ie w różo​wej sukience i z kokar​d ami; wspo​mnie​n ie z jej czwar​tych uro​d zin, kiedy po przy​ję​ciu poszli​ś my na karu​zelę. To był jeden z tych dobrych, sło​n ecz​n ych dni, gdy pro​b lemy wydają się odle​g łe o całe mile. W takich chwi​lach czło​wiek nie​mal wie​rzy, że będzie żył wiecz​n ie, a jego dzieci na zawsze


pozo​s taną uro​czymi malu​chami. Śni​łem o Chris​s ie, śmie​ją​cej się i macha​ją​cej do mnie z drew​n ia​n ego kucyka, który obra​cał się, coraz bar​d ziej odle​g ły, aż wresz​cie moja córka ode​s zła tak daleko, że jej krzyki zamie​n iły się w beł​kot, a ja nie rozu​mia​łem ani słowa. *** Dziew​czyna nie była sie​rotą, choć cza​s em tak się czuła. Jej ojciec miesz​kał w obcym kraju, za górami i lasami, tak daleko, że wszy​s cy tam mówili zupeł​n ie innym języ​kiem, nosili dziwne stroje i uży​wali magii nawet do tego, żeby zro​b ić sobie owsiankę na śnia​d a​n ie. Był błęd​n ym ryce​rzem, jed​n ym z tych, któ​rzy nie mają pana, ale codzien​n ie wal​czą o spra​wie​d li​wość. Gdyby dziew​czyna zwró​ciła się do niego o pomoc, na pewno by nie odmó​wił, nie wie​d ziała jed​n ak, jak wysłać mu wia​do​mość. Bała się powie​rzyć ją swa​wol​n emu wia​trowi, któ​remu wszystko wyla​ty​wało z głowy, gdy tylko wcią​g nęła go nowa zabawa, nie ufała zdra​d li​wej wodzie ani zbyt powol​n ej ziemi. Dla​tego posta​n o​wiła, że wrzuci swoje słowa w ogień. Zatrzy​mała się na pola​n ie pośrodku lasu, przy świe​tle księ​życa nazbie​rała chru​s tu i roz​p a​liła ogni​s ko. Pło​mie​n ie strze​liły w górę, błę​kitne, żółte i czer​wone, roz​ś wie​tla​jąc ciem​n ość. Dziew​czyna ogrzała zgra​b iałe dło​n ie, a potem popro​s iła ogień o pomoc. Zgo​d ził się chęt​n ie, zatań​czył, zasy​czał i obie​cał, że prędko pobie​g nie do obcego kraju, za góry i lasy, do ojca ryce​rza, który wal​czy ze złem, ale nie pamięta o swo​jej córce. Póź​n iej zasnęła przy doga​s a​ją​cym ogni​s ku i spała aż do świtu. *** Można spę​d zić całe życie w Argei, nie wie​d ząc nawet o ist​n ie​n iu Bay City. Można też tra​fić tu przy​p ad​kiem, jeśli zapę​d zimy się za daleko w poszu​ki​wa​n iu egzo​tycz​n ych roz​ry​wek albo jeśli wku​rzymy tak​s ów​ka​rza dow​cip​n i​s ia. Założę się, że każdy z takich pechow​ców czuł się jak Dorotka odkry​wa​jąca, że nie jest już w Kan​s as. Nawet ci z wyż​s zymi pozio​mami nar​ra​cji, któ​rzy nie dostrze​g ali brudu i zaćpa​n ych nasto​lat​ków o twa​rzach sta​rusz​ków, dosko​n ale czuli, że Bay City to zupeł​n ie inny świat. Kilka prze​cznic od tęt​n ią​cych zabawą ulic roz​cią​g ała się dziel​nica, w któ​rej czas nie tyle zatrzy​mał się, co raczej zastygł przed pół​wie​czem. Mija​łem odra​p ane budynki z tru​d em uno​s zące się na sfa​ty​g o​wa​n ych podusz​kach powietrz​n ych i rdze​wie​jące przy kra​węż​n i​kach wraki samo​cho​d ów, a pod kołami


mojego chry​s lera chrzę​ś ciły śmieci, które wysy​p y​wały się z prze​p eł​n io​n ych kon​te​ne​rów. Gdy wysia​d łem, upał ude​rzył mnie jak bok​s er wypro​wa​d za​jący na ringu cios. Skrzy​wi​łem się, pró​b u​jąc nie oddy​chać zbyt głę​b oko. Gorąco i zapach taniej gor​myj​s kiej kuchni to kiep​s kie połą​cze​n ie, które staje się jesz​cze gor​s ze, jeśli dorzu​cić do niego ciche, ale upo​rczywe bzy​cze​n ie pia​s ko​wych trzmieli, żeru​ją​cych na reszt​kach czy​je​g oś obiadu i tru​chle nie​wiel​kiego ptaka. Poza tym pano​wała cisza. W pobliżu nie było żywej duszy, jedy​n ie zagło​d zony kun​d el, któ​remu jakiś dzie​ciak dla żar​tów przy​wią​zał do ogona puszkę, patrzył na mnie bła​g al​n ie. Wycią​g ną​łem papie​rosa i zapa​li​łem, by pozbyć się z ust smaku sta​rego, wie​lo​krot​n ie przy​p a​la​nego tłusz​czu. Nie widzia​łem nikogo, ale byłem pewien, że zza zaku​rzo​n ych okien​nic obser​wują mnie czujne oczy. Rzu​ci​łem papie​rosa na zie​mię, przy​d ep​n ą​łem go i ruszy​łem w stronę budynku ozna​czo​n ego wybla​kłym nume​rem 5. Kun​d el zasko​wy​czał, gdy go mija​łem. – Nie dziś, kolego – powie​d zia​łem. – Radź sobie sam. Nie jestem w nastroju do poma​g a​n ia. Długo musia​łem dzwo​n ić, zanim w kame​rze przy drzwiach poja​wiła się wynędz​niała twarz. – Czego? – Szu​kam Velmy Ver​rin​g er. – Brzmiało jak pseu​d o​n im gwiazdki porno, więc pew​nie dziew​czyna nazywa się zupeł​n ie ina​czej, ale w tej chwili nie miało to zna​cze​n ia. – Ładna, bru​n etka, jakieś szes​n a​ś cie-sie​d em​n a​ś cie lat. Mieszka tu. – Nie mieszka. – Numer 12, trze​cie pię​tro. – Idź pan w cho​lerę. Wycią​g ną​łem bank​n ot i poma​cha​łem nim przed okiem kamery. Drzwi roz​s u​n ęły się i zaro​ś nięty sta​n ął w progu w całej oka​za​ło​ś ci. Nie było na co patrzeć: niski, chudy, w dawno nie​p ra​n ych por​t​kach, tak krót​kich, że odsła​n iały poro​ś nięte czar​n ymi wło​s ami łydki. Pod pachą dźwi​g ał zewnętrzny mózg sta​rego typu, jeden z tych, co to pozwa​lają jako tako funk​cjo​n o​wać ludziom, któ​rym nar​ko​tyki wypa​liły neu​rony. Bez niego facet miałby inte​li​g en​cję pastew​n ego buraka. Wycią​g nął rękę po bank​n ot, po czym spró​b o​wał zamknąć mi drzwi przed nosem, ale wsu​n ą​łem stopę mię​d zy nie a futrynę i jed​n o​cze​ś nie popchną​łem chu​dego w głąb kory​ta​rza. Nie​ład​n ie jest popy​chać kalekę, wiem. – Czego? – zaskrze​czał. Mimikę miał dziw​n ie nie​s ko​o r​d y​n o​waną, widać


w mózgu sia​d ała bate​ria. – Zaczy​n asz się powta​rzać, przy​ja​cielu. I masz krótką pamięć. Bru​n etka, mówi​łem ci, młoda, ładna. Jest u sie​b ie? – Nie widzia​łem jej od paru dni – jęk​n ął. – Idź w cho​lerę. – Powi​n ie​n eś wgrać sobie tro​chę nowego słow​n ic​twa – pouczy​łem go, po czym skie​ro​wa​łem się w stronę scho​d ów, roz​s ąd​n ie zakła​d a​jąc, że winda praw​d o​p o​dob​n ie i tak nie będzie dzia​łać. W jed​n ym z miesz​kań, przy otwar​tych drzwiach, chudy nar​ko​man ona​n i​zo​wał się bez spe​cjal​n ego zapału do holo​wi​zyj​n ego porno; z innego dobie​g ały odgłosy, które bez​b łęd​n ie roz​p o​zna​łem jako alko​h o​lową kłót​n ię kochan​ków. Kobieta bła​g ała o coś, a potem chyba dostała w twarz, ale nie zatrzy​ma​łem się, żeby spraw​d zić. Jak wspo​mnia​łem wcze​ś niej, nie byłem dziś w nastroju do poma​g a​n ia, a poza tym mia​łem mnó​s two wła​s nych pro​b le​mów. Na przy​kład taki, że bez​n a​d zieja tego miej​s ca przy​wie​rała do mnie moc​n iej niż smród zjeł​cza​łego tłusz​czu i tanich nar​ko​ty​ków. Albo taki, że na trze​cim pię​trze jedno i dru​g ie było już wyraź​n ie mniej wyczu​walne, a zastą​p iło je coś innego, znacz​n ie bar​d ziej nie​p o​ko​ją​cego – słod​kawa woń roz​kła​d a​ją​cego się w upale mięsa, nie do pomy​le​n ia z żadną inną. Zna​cie to uczu​cie, kiedy zmier​za​cie do drzwi i wie​cie już, że wcale nie chce​cie oglą​d ać tego, co jest za nimi, a mimo to nie zatrzy​mu​je​cie się, bo jeśli to zro​b i​cie, nie będzie​cie w sta​n ie iść dalej? Tak wła​ś nie się czu​łem. Pchną​łem drzwi – były otwarte – wsze​d łem do maleń​kiego przed​p o​koju, a potem do rów​n ie mikro​s ko​p ij​n ego poko​iku, który nie​mal w cało​ś ci zaj​mo​wał roz​ło​żony tap​czan. Leżała na nim ciem​n o​włosa dziew​czyna, naga i bez wąt​p ie​n ia mar​twa. Pozna​łem ją po kolo​rze wło​s ów, bo cokol​wiek ją zabiło, zdarło jej twarz, a także spory pas skóry z szyi i dekoltu, aż do pra​wej, równo odcię​tej piersi. Koń​czyny miała roz​rzu​cone pod nie​wia​ry​g od​n ymi kątami – nie jakby były po pro​s tu zła​mane, ale jakby ktoś pró​b o​wał zawią​zać je w supły. I naj​wy​raź​n iej pra​wie mu się udało. Ni​g dy wcze​ś niej nie widzia​łem zwłok pozo​s ta​wio​n ych przez Brą​zo​wego Kape​lu​s za, ale posta​wił​b ym połowę mojego wyna​g ro​d ze​n ia, że to jego robota. Ostroż​n ie obsze​d łem tap​czan, by dostać się do małej szafki. Otwo​rzy​łem ją i prze​s zu​ka​łem, doty​ka​jąc wszyst​kiego przez chu​s ​teczkę. Zna​la​złem tro​chę dziew​czyń​s kich fata​łasz​ków, kosme​tyki w różo​wych i żół​tych opa​ko​wa​n iach, jeden nad​g ry​ziony bato​n ik i parę sztuk mod​n ej ostat​n io nika​ryj​s kiej biżu​te​rii. Nic cie​ka​wego. Dopiero w ostat​n iej szu​fla​d zie natkną​łem się na coś, co


mnie zain​te​re​s o​wało. Był to plik ulo​tek anty​kor​p o​ra​cyj​n ych i anty​rzą​d o​wych, kilka z nich gło​s iło dość rady​kalne hasła. Pod nimi leżał stary kom​p u​ter. Dziew​czyna rze​czy​wi​ś cie musiała być ory​g i​n a​łem, skoro uży​wała cze​g oś takiego, pod​czas gdy 99% spo​łe​czeń​s twa nosiło wsz​czepy. Praw​d ziwa hip​p i​s ka w tych opa​n o​wa​n ych przez bzdurne tech​n o​lo​g ie cza​s ach, kto by pomy​ś lał. Zaczy​n a​łem czuć do niej sym​pa​tię. Odpa​li​łem urzą​d ze​n ie, w ciągu paru minut zła​ma​łem pro​ś ciut​kie hasło i wsze​dłem na pocztę. Przej​rza​łem wia​d o​mo​ś ci. Poga​d uszki, zapro​s ze​n ia na imprezy, dziew​częce głup​s tewka. A wśród tego mail od kogoś uży​wa​ją​cego nicka falcon2332. Wia​d o​mość zawie​rała tylko jedno słowo: „Dzi​s iaj”. Wysłana siód​mego marca o sie​d em​n a​s tej czter​d zie​ś ci pięć – kilka godzin przed tym, jak Velma została sfo​to​g ra​fo​wana w gustow​n ym kap​tu​rze i z miną spi​s kowca. Żad​n ej dys​kietki ani niczego, co by ją przy​p o​mi​n ało. Wyłą​czy​łem kom​p u​ter. Ekran wiel​ko​ś ci dłoni poże​g nał mnie gasną​cym zdję​ciem roze​ś mia​n ej dziew​czyny. W coś ty się wpa​ko​wała? – zapy​ta​łem w myślach, doty​ka​jąc pal​cem jej policzka. Potem wró​ci​łem na dół, zła​p a​łem zaro​ś nię​tego i nie zwra​ca​jąc uwagi na pro​te​sty, wyka​s o​wa​łem mu z elek​tro​n icz​n ej pamięci ostat​n ich pięt​n a​ś cie minut. Kiedy wycho​d zi​łem, sie​d ział przy stole i śli​n iąc się, cze​kał na restart mózgu. Widzia​łem warzywa spra​wia​jące wra​że​n ie bar​d ziej bystrych niż on w tej chwili. *** Przej​rza​łem przy​s łaną przez Ber​n iego listę osób aresz​to​wa​n ych razem z Velmą. Była tam jesz​cze jedna dziew​czyna i czte​rech chło​p a​ków, wszy​s cy w wieku od szes​na​s tu do dwu​d zie​s tu lat. Poza Velmą aktu​alny oka​zał się tylko adres Jaofy, który jako jedyny z grupy po wyj​ś ciu z wię​zie​n ia zde​cy​d o​wał się wieść uczciwe życie – o ile można nazwać tak pracę w pod​rzęd​n ej knaj​p ie tuż przy por​cie kosmicz​n ym. Jaofa był Rakhań​czy​kiem. Kla​s yczny wygląd: skóra w sza​ro​zie​lo​n ym kolo​rze, wielka głowa w kształ​cie gruszki i czarne oczy bez wyrazu. Wycią​g ną​łem go z zaple​cza, gdzie kroił wła​ś nie mar​s jań​s ką ośmior​n icę. Wyszedł, wycie​ra​jąc oble​p ione ślu​zem i gra​n a​tową krwią dło​n ie w far​tuch, który i tak nie był już pierw​s zej świe​żo​ś ci. – Velma Ver​rin​g er – powie​d zia​łem. – Szu​kam jej zna​jo​mych, przy​ja​ciół, wszyst​kich, któ​rzy trzy​mali się z nią bli​s ko. Zwłasz​cza Muriel Lagar​d ie. – Pamię​ta​łem, że dziew​czyny na zdję​ciach wyglą​d ały na bar​d zo zaprzy​jaź​n ione. Jeśli ktoś miał tę


dys​kietkę, praw​d o​p o​d ob​n ie była to ona. – Glina? – Po pro​s tu ktoś, kto szuka infor​ma​cji i może za nią zapła​cić. To jak, doga​d amy się? Skrzy​wił wąskie, bez​kr​wi​s te wargi. – Nawet jak​b ym chciał, to nie dam rady ci pomóc, czło​wieku. Nie widuję się już z nimi. Jestem teraz czy​s ty, kapu​jesz? Nie mam nic wspól​n ego z Velmą. To wariatka. – Wariatka? – Wycięła sobie nar​ra​cję i poszła na pusty​n ię, łapiesz, czło​wieku? Cał​kiem sama. Spę​d ziła trzy noce pod kościami Wiel​kiego Jima, a potem wró​ciła i bre​d ziła coś o tym, że obja​wił jej się Bóg, czy może Sza​tan, albo jedno i dru​g ie. Nie wiem, bo z tru​d em ją rozu​mia​łem. – Kiedy to było? – Z tydzień temu. Nie mam z tym nic wspól​n ego… – Z czym nie masz nic wspól​n ego? – Z niczym. – Umknął spoj​rze​n iem w bok. Dopiero teraz w pełni dotarło do mnie, że to fak​tycz​n ie dzie​ciak. Wszy​s cy Rakhań​czycy, mło​d zi i sta​rzy, z mojego punktu widze​n ia wyglą​d ali tak samo. – No dalej, zwierz się wuj​kowi. Będzie ci lepiej. – Z tym wła​ma​n iem… – wymam​ro​tał. – Kiedy Velma wró​ciła z pustyni, wytrza​snęła skądś tego gościa, nazy​wał się Geo​rge Phil​lips, ale kazał na sie​b ie mówić Fal​con. On pra​cuje w Stoc​kwell Buil​d ings. Podobno mieli tam jakiś dowód, który Velma chciała zdo​b yć. – Dowód na co? – Nie wiem! Poważ​n ie, czło​wieku, zwia​łem od nich, jak tylko zro​zu​mia​łem, że gadają na serio o tym wła​mie. Wystar​czyło mi jedno aresz​to​wa​n ie. Jestem na warun​ko​wym i nie chcę mieć wię​cej pro​b le​mów. – Jasne. A pozo​s tali kum​p le Velmy? Wiesz, gdzie ich szu​kać? – Nie mam poję​cia. Muriel przez jakiś czas miesz​kała z nią, może wciąż tam jest. Przyj​rza​łem mu się uważ​n ie. Trudno cokol​wiek wyczy​tać z rakhań​s kiej twa​rzy, ale instynkt pod​p o​wia​d ał mi, że chło​p ak mówi prawdę. Wci​s ną​łem mu dwu​d ziestkę i zosta​wi​łem go, żeby wró​cił do kro​je​n ia ośmior​nicy. Co teraz? – zasta​n a​wia​łem się, zer​ka​jąc w lusterko. Czy mi się zda​wało, czy ten brą​zowy austin fak​tycz​n ie za mną jechał? Zatrzy​ma​łem się, ale samo​chód znik​n ął, ruszy​łem więc dalej.


Jeśli dziew​czyna wycięła sobie nar​ra​cję, to otwie​rało cho​ler​n ie dużo nowych moż​li​wo​ś ci. Moje poko​le​n ie było tward​s ze, ale mło​d zi ludzie, od dzie​ciń​s twa przy​zwy​cza​jeni do życia w sztucz​n ym świe​cie, źle zno​s ili nagły powrót do praw​d zi​wego. Nie​moż​n ość poro​zu​mie​n ia z nikim, kto ma nar​ra​cję powy​żej pią​tego poziomu, osa​mot​n ie​n ie, rze​czy​wi​s tość, która nie wygląda tak, jak chcemy… To cza​s em pro​wa​dziło do poważ​n ych psy​choz, a mówiąc pro​ś ciej – do świra. Wcale by mnie nie zdzi​wiło, gdyby się oka​zało, że Velma tra​fiła na ostry dyżur. Ryzy​ku​jąc wypa​d ek, odpa​li​łem sieć. Jed​n ym okiem wciąż śle​d zi​łem, co się dzieje na dro​d ze przede mną, a dru​g im prze​s zu​ki​wa​łem bazy argej​s kich szpi​tali. Velmę Ver​rin​g er zna​la​złem w trze​cim z kolei. Data przy​ję​cia: ósmego marca. Data wypisu: rów​n ież ósmego marca. Szybka jest nasza służba zdro​wia, nie ma co. Dwa​d zie​ś cia minut póź​n iej par​ko​wa​łem już przed solid​n ym, otyn​ko​wa​n ym na biało budyn​kiem, który miał chyba wzbu​d zać w pacjen​tach otu​chę, ale wyglą​d ał tylko jak zanie​d bane mau​zo​leum. Wewnątrz przy​wi​tała mnie sącząca się z gło​ś ni​ków neu​tralna muzyka i roz​p y​lony w powie​trzu zapach kwia​tów. W recep​cji sie​działa słodka blon​d ynka, która widząc, że zmie​rzam w jej stronę, pod​n io​s ła wzrok znad sta​ran​n ie opi​ło​wa​n ych paznokci i uśmiech​n ęła się różo​wymi ustecz​kami. – W czym mogę pomóc? – zaćwier​kała. Gdy wyja​ś ni​łem jej, w czym może, wciąż jesz​cze się uśmie​chała, ale była już zde​cy​d o​wa​n ie mniej słodka, a bar​d ziej ostrożna. – Nie możemy ujaw​n iać takich infor​ma​cji obcym. Chyba że pan jest krew​nym…? Naj​wy​raź​n iej miała nadzieję, że jestem, jed​n ak musia​łem ją roz​cza​ro​wać. – Nie jestem, ale, widzi pani, szu​kam tej dziew​czyny na prośbę jej rodziny. To miliar​d e​rzy. Biedna Velma ucie​kła od nich pół roku temu. Jedyna córka i spad​ko​b ier​czyni. Nic dziw​n ego, że sza​leją z nie​p o​koju i zro​b ią wszystko, żeby ją odzy​s kać. Praw​d zi​wie roman​tyczna histo​ria, jak w holo​wi​zji. Jeśli mi pani pomoże, obsy​p ią panią zło​tem. Pro​s zę pomy​ś leć, mogłaby pani rzu​cić tę pracę i do końca życia opa​lać się na Księ​ży​co​wych Pla​żach. Mogę się zało​żyć, że ślicz​n ie by tam pani wyglą​dała, panno – zer​k​n ą​łem na pla​kietkę – Fern. – Och – powie​d ziała słabo. Nie uwie​rzyła w ani jedno słowo, ale chyba jej się spodo​b a​łem. – Nie​zły z pana numer, co? Potwier​d zi​łem, uśmie​cha​jąc się łobu​zer​s ko. Pięć minut póź​n iej była już wystar​cza​jąco zmięk​czona, by zer​k​n ąć dla mnie do pry​wat​n ej bazy szpi​tal​n ej – tej, która


nie była pod​łą​czona do ogól​n ej sieci. – Velma była u nas tylko trzy godziny – powie​d ziała. – Przy​jęto ją z roz​p o​zna​niem psy​chozy po odłą​cze​n iu nar​ra​cji. Uwa​żała, że ści​g ają ją źli ludzie, ponie​waż zro​b iła coś zabro​n io​n ego. Lekarz zale​cił wsz​cze​p ie​n ie nowej nar​ra​cji, która pomo​głaby jej się uspo​koić. – Jakiej? Powie​d ziała mi, a ja ze zdu​mie​n iem odkry​łem, że pra​cow​n ice służby zdro​wia jed​nak mają sumie​n ie, bo zaru​mie​n iła się przy tym lekko: – Nie była ubez​p ie​czona, rozu​mie pan… Zresztą bajki są miłe, prawda? – Jasne. – Nar​ra​cji powy​żej siód​mego poziomu nie zale​cano urzęd​n i​kom pań​stwo​wym, a te powy​żej dzie​s ią​tego były zabro​n ione w więk​s zo​ś ci zawo​d ów. – I co, dobry dok​tor ją wypi​s ał? – Nie. – Rumie​n iec się pogłę​b ił. – Miała zostać u nas parę dni, aż do usta​b i​li​zo​wa​n ia się nar​ra​cji, ale ucie​kła. – Ucie​kła, aha. – Blon​d ynka nie docze​kała się zło​ś li​wego komen​ta​rza. Cza​s em naprawdę roz​cza​ro​wuję ludzi. – A jej rze​czy? Ma pani spis tego, co miała przy sobie? – Kol​czyki, szminka, torebka mię​to​wych cukier​ków, bilet do parku roz​rywki… – wymie​n iała. – Żad​n ej dys​kietki? Prze​czy​tała spis jesz​cze raz, marsz​cząc brwi i poru​s za​jąc ustami. Chyba nie była zbyt bystra. – Nie widzę niczego takiego. – W porządku, wiel​kie dzięki. I niech pani pamięta, gdyby wybrała się pani na Księ​ży​cowe Plaże, pro​s zę abso​lut​n ie nie zabie​rać kostiumu. Gor​myj​czycy uwa​żają, że kąpa​n ie się w ubra​n iu przy​n osi pecha. Kiedy zmie​rza​łem w stronę drzwi, czu​łem wyraź​n ie na ple​cach jej smutne spoj​rze​n ie. *** Kiedy słońce stało już wysoko na nie​b ie, a pomoc wciąż nie nade​s zła, dziew​czyna zro​zu​miała, że ogień ją zawiódł. Usia​d ła i zapła​kała. Pła​kała i pła​kała, aż wokół jej stóp powstała kałuża, do któ​rej przy​le​ciał mały błę​kitny pta​s zek. Spró​b o​wał wyla​n ych łez, zatrze​p o​tał skrzy​d eł​kami i zapy​tał: – Dla​czego jesteś smutna, dziew​czyno?


– Jestem smutna, bo demony zabi​jają dobrych ludzi w lesie i choć wiem, jak je powstrzy​mać, nikt mnie nie słu​cha – odpo​wie​d ziała. – Chcia​łam popro​s ić o pomoc ojca, ale nie wiem, jak prze​ka​zać mu wia​d o​mość. Ogień mnie zawiódł, a boję się zaufać swa​wol​n emu powie​trzu, zdra​d li​wej wodzie czy zbyt powol​n ej ziemi. – Znam się z ogniem od dawna – zaćwier​kał pta​s zek – i wiem, że cię nie zawiódł, tylko nie potra​fił powtó​rzyć two​ich słów tak, żeby zro​zu​miał je ojciec rycerz, który mieszka w obcym kraju i mówi obcym języ​kiem. – Co więc mam zro​b ić? – zapy​tała dziew​czyna. – Musisz zna​leźć słowa, które brzmią tak samo w twoim języku i języku two​jego ojca. Ja mogę je zanieść. Latam szybko i wysoko; dotrę do kraju za górami i lasami prę​d zej niż ogień. Dziew​czyna długo myślała, jak dobrać wła​ś ciwe słowa. Zapo​mniała o gło​d zie, zapo​mniała o upale i tylko pisała paty​kiem po ziemi. Wresz​cie, kiedy zro​b iło się chłod​n iej, a las znowu zaczął ciem​n ieć, wezwała do sie​b ie ptaka. – Mam gotową wia​d o​mość – powie​d ziała. – Tylko pro​s zę, powtórz ją dokład​nie, bo jeśli się pomy​lisz i ojciec nie przy​b ę​d zie mi z pomocą, wszy​s cy zgi​n iemy. *** Zja​wili się, ledwo wsze​d łem do hallu, zanim nawet zdą​ży​łem o cokol​wiek spy​tać. Dwóch wiel​kich jak góry face​tów o tępych twa​rzach wyki​d aj​łów, ubra​n ych w ele​g anc​kie gar​n i​tury, które wyglą​d ały na nich rów​n ie sto​s ow​n ie jak frak na dober​ma​n ie. Jeden czarny, drugi biały. Ktoś tu miał poczu​cie humoru. – Pój​d zie pan z nami – powie​d ział biały. – I nie będzie pan robił pro​b le​mów. Nie chcemy tego. – Ja chcę. – Czarny wyszcze​rzył zęby. – Bar​d zo chcę, żeby robił pro​b lemy. – Niech zgadnę: jeden z was jest tym bar​d ziej bystrym, a drugi wred​n ym, tak? Zapro​wa​d zili do mnie do windy, która w ciągu paru sekund wynio​s ła nas na wyso​kość czter​d zie​s tego pię​tra. Gdy wysia​d a​łem, żołą​d ek obi​jał mi się o zęby, a twarz musia​łem mieć zie​loną jak wio​s enny szczy​p io​rek. Obaj goryle znie​ś li jazdę znacz​n ie lepiej. Posze​d łem za nimi do gabi​n etu, w któ​rym zmie​ś ci​łoby się całe moje miesz​ka​n ie. Wszystko tu było w naj​lep​s zym guście: od obić na fote​lach po piękną blon​d ynkę, sie​d zącą na miej​s cu sekre​tarki. Zasta​n o​wi​łem się, czy dziew​czyna jest praw​d ziwa – pew​n ie tak, auto​mat nie potra​fiłby w ten spo​s ób zmie​rzyć mnie wzro​kiem. Takiego wyrazu pro​fe​s jo​n al​n ego znu​d ze​n ia i lek​kiej pogardy uczą tylko na kur​s ach dla asy​-


sten​tek po pięć​s et dola​rów za tydzień. – Pan Stoc​kwell czeka na pana – powie​d ziała, po czym wró​ciła do waż​n iej​s zych spraw, czyli do prze​g lą​d a​n ia sieci. Sądząc z rumień​ców, miała otwarty por​tal rand​kowy albo i coś lep​s zego. Stoc​kwell stał przy oknie i spo​g lą​d ał w dół na roz​cią​g a​jące się u jego stóp mia​sto. Pod​s ze​d łem bli​żej i też zer​k​n ą​łem – maleńcy jak mrówki z tej wyso​ko​ś ci Nika​ryj​czycy odpra​wiali wła​ś nie jakiś cudaczny rytuał, krą​żąc po traw​n iku w kolo​ro​wych stro​jach. Wyglą​d ało to, jakby na skwe​rze roz​kwi​tały i wię​d ły gigan​tyczne kwiaty, jakby skła​d ały się i roz​kła​d ały barwne wstęgi. Zakrę​ciło mi się w gło​wie i zro​b i​łem krok w tył. Duży ze mnie facet, ale cza​s em bywam słaby jak szcze​n ię. Stoc​kwell nawet nie spoj​rzał w moją stronę. – Co pan tam widzi? – zapy​tał. – Walca? Tai chi? Zaska​ku​jące, jak ludzie potra​fią tłu​ma​czyć sobie obcość na coś, co już znają. Teraz mamy nar​ra​cję, ale wcze​ś niej też to robi​li​ś my. Pierw​s zym poza​ziem​s kim gatun​kiem, który spo​tka​li​ś my, byli Gor​mo​wie, pamięta pan? Nie róż​n ili się od nas aż tak bar​d zo: ot, inny język, inna kul​tura i nieco obrzy​d liwy z naszego punktu widze​n ia wygląd. Bez trudu dawało się z nimi doga​d ać. Potem zja​wili się Nika​ryj​czycy, zde​cy​d o​wa​n ie bar​d ziej dzi​waczni, ale na​dal pod wie​loma wzglę​d ami do nas podobni. Potem Rakhań​czycy – o, ci już dali nam popa​lić. Wie pan, że spe​cja​li​s tom wypo​s a​żo​n ym w naj​n o​wo​cze​ś niej​s zy sprzęt roz​s zy​fro​wa​n ie ich języka zajęło pięć lat? Ludzi, któ​rzy potra​fią doga​d ać się z nimi bez nar​ra​cji, można poli​czyć na pal​cach dwóch rąk. I wresz​cie T’Ver​th​lia​n ie, tak obcy, że nasi naukowcy z początku omal nie osza​leli od prób zro​zu​mie​n ia tej rasy. Co będzie dalej? Czy tra​fimy kie​d yś na gatu​n ek, w któ​rym, z nar​ra​cją czy bez, nie dostrze​żemy nawet żywych, świa​d o​mych istot? Gatu​n ek, który prze​mówi do nas języ​kiem, w któ​rym nie roz​p o​znamy języka? Nie faty​g o​wa​łem się z odpo​wie​d zią, zresztą chyba nawet jej nie ocze​ki​wał. Tacy ludzie nie potrze​b ują niczy​jego popar​cia. W zamian za to przyj​rza​łem się sto​ją​cej na biurku makie​cie, która przed​s ta​wiała pla​n o​wane inwe​s ty​cje Stoc​kwell Com​p any. W miej​s cu Dużego Jima znaj​d o​wał się tam hotel o nazwie „Róża Pustyni”. – Argea ma pięt​n a​ś cie milio​n ów miesz​kań​ców – cią​g nął Stoc​kwell, nie odwra​ca​jąc się w moją stronę – i nie​mal nikt nie wie, jak to mia​s to naprawdę wygląda. Nie uważa pan, że to na swój spo​s ób zabawne? Pięt​n a​ś cie milio​n ów osób, z któ​rych każda żyje w swoim wła​s nym świe​cie? Wzru​s zy​łem ramio​n ami. – Ludzie lubią się kar​mić złu​d ze​n iami, zawsze tak było. Kto chciałby na co dzień


oglą​d ać par​s zywe gęby Gor​mów, wdy​chać smród szczyn na chod​n i​kach i słu​chać blu​zgów zaćpa​n ych pro​s ty​tu​tek? – Pan? – Ja jestem wyjąt​kiem, panie Stoc​kwell. I chyba nie wezwał mnie pan tu po to, żeby dys​ku​to​wać o moich gustach. Odwró​cił się wresz​cie w moją stronę – niski czło​wie​czek o zie​mi​s tej cerze, z ufar​b o​waną na czarno czu​p ryną i zmarszcz​kami, które po osiem​d zie​s ią​tych uro​d zi​nach zaczy​n ały wygry​wać z kre​mami i chi​rur​g ią pla​s tyczną. Miał na sobie gar​n i​tur tak dosko​n ale nijaki, że musiał kosz​to​wać ze trzy moje pen​s je. – Nie życzę sobie, żeby pan tu węszył – oznaj​mił. – Moja pra​cow​n ica wyna​jęła pana, żeby odna​lazł pan dys​kietkę, którą ukra​d ła ta dziew​czyna, a nie żeby zja​wiał się tu pan i nie​p o​koił moich ludzi. – Dziew​czyna nazy​wała się Velma Ver​rin​g er. Wła​ma​n ia doko​n ała w poro​zu​mie​niu z Geo​rge’em Phil​lip​s em, który dla pana pra​cuje. Szu​kam go, bo może mieć teraz dys​kietkę. – A dziew​czyna? – Leży mar​twa w swoim miesz​ka​n iu. Kolejna ofiara Brą​zo​wego Kape​lu​s za. Zmarsz​czył brwi. – To pechowo, bo Phil​lips nie przy​s zedł dziś do pracy. – Byłoby pro​ś ciej, gdyby powie​d ział mi pan, co jest na tej dys​kietce. – To nie ma zna​cze​n ia, moja pra​cow​n ica już panu mówiła. Pana zada​n iem jest odna​leźć skra​d zioną rzecz, nic wię​cej. I wole​li​b y​ś my, żeby zro​b ił pan to jak naj​s zyb​ciej. Odwró​cił się z powro​tem w stronę okna, naj​wy​raź​n iej cze​ka​jąc, aż wyjdę. Nie mia​łem zamiaru tego robić. – Naprawdę chce​cie roze​b rać Wiel​kiego Jima? – zapy​ta​łem, wska​zu​jąc makietę. – Obrońcy tra​d y​cji dobiorą wam się za to do tył​ków. – Mam dobrych praw​n i​ków – odparł cierpko. – Poza tym to tylko wielka kupa kości. – A postęp wymaga ofiar? Tym razem to Stoc​kwell nie zaszczy​cił mnie odpo​wie​d zią. Patrzy​łem jesz​cze przez chwilę na makietę, a potem, ponie​waż nie wpa​d łem na żaden lep​s zy pomysł, skie​ro​wa​łem się w stronę wyj​ś cia. Jasno​włosa sekre​tarka poże​g nała mnie spoj​rze​niem jesz​cze bar​d ziej peł​n ym pogardy, za co nie mogłem jej winić. W ramach samo​u mar​twia​n ia posta​n o​wi​łem zejść scho​d ami zamiast zje​chać


windą. Zajęło mi to dwa​d zie​ś cia minut i na par​ter dotar​łem spo​cony jak koń zaprzę​gowy. Mia​łem nadzieję, że dzięki wysił​kowi odzy​s kam dobry humor, ale osią​g ną​łem tylko tyle, że potwor​n ie roz​b o​lały mnie łydki. *** Przy​s zła do mojego biura pod wie​czór, gdy wzdłuż ulic zapło​n ęły latar​n ie, a na traw​n i​kach włą​czyły się zra​s za​cze. Pach​n iało kwia​tami jaca​randy, a ona miała na sobie śnież​n o​b iałe futro, zarzu​cone na suk​n ię tak cienką, że wyglą​d ała, jakby zro​biono ją z paję​czyny. Mogłem obser​wo​wać, jak poru​s zają się pod nią jej piersi i bio​dra, gdy szła w stronę drzwi. Spo​d zie​wa​łem się tej wizyty. Usia​d ła na kana​p ie, zało​żyła nogę na nogę i wyjęła papie​rosa. Patrzy​li​ś my na sie​b ie przez obłok sino​n ie​b ie​s kiego dymu. W jej oczach widzia​łem roz​b a​wie​n ie i obiet​n icę zara​zem. – I co ja mam z panem począć, panie Dela​mere? – zapy​tała, nie kło​p o​cząc się tym, żeby obcią​g nąć skraj sukni, który pod​wi​n ął się tak wysoko, że nawet dla kogoś wycho​wa​n ego w Argei wyglą​d ało to nie​p rzy​zwo​icie. – Ostrze​g a​łam pana, żeby nie pró​b o​wał pan węszyć. – Na tym polega moja praca. Ski​n ęła powoli głową. Nie mogłem ode​rwać wzroku od jej oczu, poły​s ku​ją​cych w bla​s ku lampy jak dwie srebrne monety na dnie bar​d zo zim​n ego jeziora. Zasta​n a​wia​łem się, czy to kwe​s tia oświe​tle​n ia, czy jakiś nowy model socze​wek kon​tak​to​wych, o któ​rych dotąd nie sły​s za​łem. Zasta​n a​wia​łem się, kim jest tam, w głębi, w swoim wła​s nym świe​cie, i kim ja jestem dla niej. Zasta​n a​wia​łem się, czego wła​ś ci​wie ode mnie chce. Wszystko to robi​łem, aby nie myśleć o tym, czy zało​żyła dziś majtki i czy jeśli spoj​rzę w dół, pomię​d zy uda, które od czasu do czasu roz​chy​lała kusząco, zoba​czę cienki pasek mate​riału, czy też nie. Jak widzi​cie, mam cza​s em odro​b inę przy​zwo​ito​ś ci. A może tym razem był to po pro​s tu instynkt samo​za​cho​waw​czy. – Powie​d ział pan panu Stoc​kwel​lowi, że dziew​czyna nie żyje. To prawda? – Tak. – W takim razie – zga​s iła papie​rosa – pora się poże​g nać. – Nie wyko​n a​łem zada​n ia. – Nie​ważne. Pana usługi nie będą już potrzebne. – Pod​n io​s ła się, ja też wsta​łem. Prze​s u​n ęła smu​kłymi pal​cami po moim policzku; jej dotyk był chłodny i elek​try​-


zu​jący, jak​b ym głę​b oko na dnie jeziora napo​tkał węgo​rza z rodziny Gym​n o​ti​d ae. – Choć może zostanę tu jesz​cze chwilę. Mogę sko​rzy​s tać z łazienki? Oszo​ło​miony, poka​za​łem jej drogę, a potem opa​d łem z powro​tem na fotel. Za ple​cami sły​s za​łem szum odkrę​ca​n ej wody i coś, co mogło być odgło​s em roz​s u​wa​nego zamka przy sukni, ale być może pod​p o​wia​d ała mi to roz​g o​rącz​ko​wana wyobraź​n ia. Uzna​łem, że pora tro​chę ochło​n ąć, włą​czy​łem więc sieć i pod​p ią​łem się do kanału poli​cyj​n ego. Mor​d er​s twa, kra​d zieże, nar​ko​tyki i awan​tury barowe – w jed​n ym momen​cie zalał mnie cały ten syf. Prze​d zie​ra​jąc się przez dzie​s iątki wia​d o​mo​ś ci, które pozo​s ta​wiały posmak zasta​rza​łego brudu, jak tłu​s ta war​s twa na knaj​p ia​n ym sto​liku, przy któ​rym sie​d ziało już zbyt wiele osób, szu​ka​łem tej jed​n ej, która mogłaby mnie zain​te​re​s o​wać. Przez jakiś czas nasłu​chi​wa​łem dobie​g a​ją​cych z łazienki odgło​s ów. Potem prze​sta​łem. A jesz​cze póź​n iej zorien​to​wa​łem się, że od dłuż​s zego czasu nie sły​s zę nic. Wresz​cie dłuż​s zy czas zmie​n ił się w nie​p o​ko​jąco długi czas – wtedy wsta​łem, na​d al pod​p ięty do sieci, z szam​b em z całego mia​s ta wyle​wa​ją​cym się na moje zmy​s ły. Zapu​ka​łem do drzwi. – Jest pani tam? Żad​n ej odpo​wie​d zi. Do dia​b ła z wymo​g ami przy​zwo​ito​ś ci, pomy​ś la​łem i prze​krę​ci​łem gałkę. Drzwi oka​zały się otwarte, za nimi zna​la​złem blon​d ynkę. Była naga, tak jak się spo​d zie​wa​łem. Była też mar​twa, co sta​n o​wiło dla mnie nie​s po​d ziankę. Leżała na posadzce z głową prze​krę​coną o 180 stopni i patrzącą na szczu​p łe plecy; bra​ko​wało jej też spo​rego kawałka skóry zdar​tego z pra​wego ramie​n ia i lewej nogi od kolana w dół. Mimo to w łazience nie było ani kro​p li krwi. Widzia​łem wyraź​n ie białe kości i ciem​n o​czer​wone, prąż​ko​wane mię​ś nie – wewnątrz moja klientka była rów​n ie piękna jak na zewnątrz. …ciało należy do Muriel Lagar​d ie, lat 18, szu​kamy współ​lo​ka​torki ofiary, 16-let​niej Velmy Ver​rin​g er… Wyco​fa​łem się powoli z kom​p letną pustką w gło​wie. Zamkną​łem drzwi łazienki, ale to nie​wiele pomo​g ło – wciąż widzia​łem twarz blon​d ynki, tak spo​kojną, jakby zmarła we śnie. *** Ledwo ptak odle​ciał, dziew​czyna znowu zaczęła pła​kać. Pła​kała i pła​kała, aż


wokół jej stóp powstała kałuża, do któ​rej przy​p eł​zła mała zie​lona żmija. Spró​b o​wała wyla​n ych łez, zako​ły​s ała ogo​n em i zapy​tała: – Dla​czego jesteś smutna, dziew​czyno? – Jestem smutna, ponie​waż nawet jeśli mój ojciec przy​b ę​d zie z pomocą, nie będę potra​fiła go ostrzec. Mogę poka​zać mu krysz​tał, ale on nie poj​mie moich słów. Jak wytłu​ma​czę mu, że demony chcą się z nami jedy​n ie poro​zu​mieć, by oca​lić jed​nego ze swo​ich? – Nie martw się – powie​d ziała żmija – twój ojciec nie ma serca, więc kiedy i ty wyrwiesz sobie swoje, zro​zu​mie cię się od razu. Już to kie​d yś zro​b i​łaś, pamię​tasz? Dziew​czyna pamię​tała i za radą żmii wyrwała sobie z piersi bijące, czer​wone serce, a kiedy to uczy​n iła, kałuża łez pod jej sto​p ami pociem​n iała od szkar​łat​n ej krwi. *** Wsia​d łem do samo​chodu i poje​cha​łem na pusty​n ię. Nie była to naj​mą​d rzej​s za decy​zja, jaką pod​ją​łem w życiu, jed​n ak potrze​b o​wa​łem chwili, żeby ode​tchnąć i zasta​n o​wić się, co dalej. Jasne, bywało już, że tkwi​łem w gów​n ie po uszy, ale ni​gdy tak głę​b oko jak teraz. Jeśli gliny dowie​d zą się, że dwa razy zna​la​złem się tak bli​sko ofiar Brą​zo​wego Kape​lu​s za, zro​b ią ze mnie kozła ofiar​n ego szyb​ciej niż wyska​ku​jący z szafy dzie​ciak mówi „bu”. Pali​łem papie​rosa i patrzy​łem w ciemną Kopułę. Gdy​b ym był boha​te​rem dzie​ją​cego się na Ziemi sta​rego filmu, widział​b ym tam lśniące sre​b rzy​ś cie gwiazdy, ale ponie​waż byłem tylko sobą, musia​łem zado​wo​lić się bla​s kiem błę​kit​n ych lamp, które pod​ś wie​tlały wysta​jące z pia​s ku szkie​lety. Za nimi widzia​łem przez chwilę czarne kształty T’Ver​th​lian, przy​p o​mi​n a​jące sunące przez mrok wagony pociągu, czy może seg​menty ogrom​n ej, wie​lo​n o​g iej gąsie​n icy. Wzdry​g ną​łem się: jeśli podejdą bli​żej… Na szczę​ś cie znik​n ęli w ciem​n o​ś ci tak nagle, jak się z niej wynu​rzyli, pozo​s ta​wia​jąc za sobą sze​lest prze​s y​p u​ją​cego się pia​s ku. Mogłem wró​cić do swo​ich roz​wa​żań. Co powi​n ie​n em teraz zro​b ić? Minuty mijały, papie​ros się koń​czył, a ja wciąż nie mia​łem żad​n ego sen​s ow​nego pomy​s łu, jak wydo​b yć się z tego bagna. Trudno, wyglą​d ało na to, że będę musiał wró​cić do biura i pozbyć się zwłok. Nie byłby to pierw​s zy raz, ale ni​g dy wcze​ś niej gra​łem o tak wysoką stawkę. Wyrzu​ci​łem papie​rosa i już mia​łem ruszać, kiedy przy​s zła wia​d o​mość od Sary.


Zro​zu​mia​łam wresz​cie, co mówi Chris​s ie. Chce się z tobą zoba​czyć przy Wiel​kim Jimie dziś o jede​n a​s tej. Nie spóź​n ij się, bo to chyba bar​d zo ważne. Była dzie​s iąta trzy​d zie​ś ci sie​d em. Zaklą​łem gło​ś no. Jeśli chcia​łem zdą​żyć, powi​n ien ruszać już teraz. Wyglą​d ało na to, że mar​twa blon​d ynka w mojej łazience będzie musiała pocze​kać na swoją kolej. Jecha​łem przez pusty​n ię, mija​jąc ster​czące z pia​s ku pod​ś wie​tlone szkie​lety, które za szybą chry​s lera roz​ma​zy​wały się w ciągi biało-błę​kit​n ych plam. Zimny wiatr ude​rzał mnie w twarz przez otwarte okno, droga była pusta, tylko od czasu do czasu obok prze​my​kały auto​kary, zwo​żące spóź​n io​n ych tury​s tów z powro​tem do hoteli i barów. Zasta​n a​wia​łem się, co powiem mojej córce, kiedy ją wresz​cie zoba​czę. Wcze​ś niej czę​s to wyobra​ża​łem sobie to spo​tka​n ie: skru​s zona Chris​s ie wra​ca​jąca do domu, złoty cie​lec dla córki mar​n o​traw​n ej, opo​wie​ś ci o tym, jak źle jej było bez tatu​s ia w tym okrut​n ym świe​cie. Teraz wcale nie byłem pewien, czy mam na cokol​wiek z tego szansę. Zresztą do dia​b ła ze skru​chą. Był​b ym szczę​ś liwy, gdy​b ym choć Chris​s ie zoba​czył. W końcu to moja naj​s tar​s za córka, a pier​wo​rodne dzieci zawsze są w pewien spo​s ób… szcze​g ólne, choć​b y​ś my nie wiem jak temu zaprze​czali. Było dwie minuty po jede​n a​s tej, gdy zapar​ko​wa​łem pod Wiel​kim Jimem – szkie​le​tem tak olbrzy​mim, że musia​łem porząd​n ie zadzie​rać głowę, by doj​rzeć miej​s ce, gdzie powinna znaj​d o​wać się głowa. Oczy​wi​ś cie nie znaj​d o​wała się – przy​kła​d a​n ie ludz​kiej miary do stwo​rzeń, które dawno temu żyły na Argei, nie miało sensu. Jeśli szkie​let cokol​wiek przy​p o​mi​n ał, była to raczej plą​ta​n ina moebiu​s ow​s kich, ośle​p ia​jąco bia​łych linii, prze​ci​n a​ją​cych się pod kątami, które nie powinny ist​n ieć w natu​rze. Tury​ś ci na ten widok zawsze wzdy​chali – czę​ś ciowo ze zgrozy, a czę​ś ciowo z zachwytu, a potem odwra​cali twa​rze, wal​cząc z mdło​ś ciami, i czym prę​d zej zaj​mo​wali się czymś zwy​czaj​n ym, czymś ze swo​jego świata: się​g ali po kanapki, pró​b o​wali żar​to​wać albo sztur​chali swoje dziew​czyny czy chło​p a​ków i robili zdję​cia ich wystra​s zo​n ych min. O tej godzi​n ie pod Wiel​kim Jimem już żad​n ych tury​s tów nie było, pozo​s tały po nich na pia​s ku jedy​n ie zgnie​cione puszki, mnó​s two papier​ków i szkło z roz​b i​tej kamery moni​to​ringu. Nad ranem zja​wią się służby porząd​kowe, by wszystko posprzą​tać i napra​wić, teraz jed​n ak byłem sam. Albo i nie. Zauwa​ży​łem ją dopiero po chwili, tak dobrze skry​wała się w cie​n iu kości.


Drobna, dziew​częca syl​wetka, sku​lona, z głową scho​waną w ramio​n ach. Poczu​łem pierw​s ze ukłu​cie nie​p o​koju. – Chris​s ie? Mój głos zabrzmiał obco, głu​cho. Strach o wła​s ne dziecko zawsze jest naj​s il​niej​s zy, się​g a​jący do mrocz​n ych, pry​mi​tyw​n ych instynk​tów, o któ​rych bez​d zietni nie mają poję​cia. – Chris​s ie? Pod​s ze​d łem do niej, schy​li​łem się i ostroż​n ie dotkną​łem ciem​n ych wło​s ów. Dziew​czyna z tru​d em unio​s ła głowę. Z jej czoła spły​wała krew, w błę​kit​n ym świe​tle latarni nie​mal czarna. Zale​wała oczy, ale i tak bez trudu mogłem poznać, że to nie moja córka. Mia​łem przed sobą Velmę Ver​rin​g er. Zanim zdą​ży​łem zro​zu​mieć, co to ozna​cza, usły​s za​łem za ple​cami szczęk odbez​pie​cza​n ej broni. Odwró​ci​łem się powoli. Za mną stał jeden z goryli Stoc​kwella, ten biały, bystrzej​s zy. Celo​wał do mnie z rewol​weru, który w jego wiel​kich łap​s kach spra​wiał wra​że​n ie zabawki. – Odsuń się od niej – powie​d ział. – Przy​s ze​d łem spo​tkać się córką. Gdzie Chris​s ie? – To jest twoja córka. Nie mia​łeś poję​cia, co? – zaśmiał się. – Efekt Lozelle’a, powi​n ie​n eś o nim sły​s zeć, skoro jesteś takim cwa​n ia​kiem. Zda​rza się, kiedy dwie nar​ra​cje są bar​d zo nie​kom​p a​ty​b ilne i szwan​kuje tłu​ma​cze​n ie. Wypro​s to​wa​łem się. W pierw​s zej chwili nie chcia​łem uwie​rzyć. Moja córka? Jakim cudem? Słowa goryla docie​rały do mnie powoli, z opo​rami. To mogła być Chris​s ie, nawet jeśli wciąż nie potra​fi​łem roz​p o​znać jej twa​rzy. Takie przy​p adki się zda​rzały, facet miał rację. A jeśli przy​jąć, że… Naresz​cie wszystko stało się jasne: wizyta blon​d ynki w moim biu​rze, wra​że​n ie, że jestem śle​d zony, cała ta cho​lerna, pokrę​cona od początku sprawa nagle nabrała sensu. – Wyna​ję​li​ś cie mnie, bo wie​d zie​li​ś cie, że dys​kietkę ukra​d ła Chris​s ie – powie​dzia​łem. – Zało​ży​li​ś cie, że spró​b uje się ze mną skon​tak​to​wać i poprosi o pomoc, dla​tego pod​rzu​ci​li​ś cie mi urzą​d ze​n ie namie​rza​jące. Ta wasza blon​d ynka musiała mieć nie​zły ubaw, kiedy wynaj​mo​wała mnie do poszu​ki​wa​n ia mojej wła​s nej córki. Goryl prze​s u​n ął języ​kiem po wąskich war​g ach. Zna​łem takich typów i wie​d zia​łem, że ma ochotę strze​lić. Aż drżał z nie​cier​p li​wo​ś ci, cze​ka​jąc, aż zro​b ię coś głu​piego. – Pochyl się nad nią, się​g nij do kie​s zeni spód​n icy i znajdź tę dys​kietkę –


powie​d ział. – Ostroż​n ie, tak, żebym cały czas widział twoje ręce. Żad​n ych nume​rów. Zro​b i​łem, co kazał. Przy oka​zji szybko spraw​d zi​łem Chris​s ie puls; był słaby, ale wyczu​walny. Moja córka stra​ciła sporo krwi, wyglą​d ało jed​n ak na to, że będzie żyć, jeśli tylko ktoś szybko udzieli jej pomocy. Jeśli. – Masz, a teraz pozwól mi się nią zająć. Goryl scho​wał dys​kietkę, po czym strzyk​n ął śliną na pia​s ek. W jej oczach poły​ski​wała cho​ro​b liwa fascy​n a​cja, jak u dziecka przy​g lą​d a​ją​cego się psu, któ​rego przed chwilą wyrzu​ciło z okna. – Co jej jest? – Wycięła sobie nar​ra​cję. – Sta​ra​łem się być cier​p liwy. Z Chris​s ie ucie​kało życie, ale ten drań miał wyce​lo​waną we mnie broń. Nie mogłem ryzy​ko​wać. – Potrze​b uje pomocy, więc spa​d aj, kolego. Masz już to, po co tu przy​s ze​d łeś. – Nie ma mowy – oznaj​mił. – Dziew​czyna za dużo wie. Facet mówił poważ​n ie, dobry Boże. W jed​n ej chwili roz​wa​ży​łem swoje szanse na to, że zdążę się​g nąć po wła​s ną broń (zerowe), że goryl się roz​my​ś li (tak samo) albo że zda​rzy się cud (ujemne). Zro​zu​mia​łem, że umrzemy tutaj, na pustyni, wśród śmieci pozo​s ta​wio​n ych przez recho​czą​cych i pstry​ka​ją​cych idio​tyczne fotki tury​stów. Ja i Chris​s ie, córka, dla któ​rej nie byłem wystar​cza​jąco dobrym ojcem, by zatrzy​mać ją w domu. Co za cho​ler​n ie głu​p ia śmierć. *** Trzy sekundy póź​n iej cud się wyda​rzył. Wszystko działo się tak bły​s ka​wicz​n ie, że led​wie zdą​ży​łem cokol​wiek zare​je​stro​wać: ciało goryla pod​ry​wa​jące się, jakby unio​s ła je nie​wi​d zialna dłoń, skrę​ca​jące się pod nie​p raw​d o​p o​d ob​n ym kątem, deszcz cie​p łej krwi, która zro​s iła moją twarz i pia​s ek. Potem męż​czy​zna spadł na zie​mię. W oczach miał zdu​mie​n ie, jakby wciąż nie mógł uwie​rzyć, że jest mar​twy. Wła​ś nie byłem świad​kiem mor​d er​s twa doko​n a​n ego przez Brą​zo​wego Kape​lu​sza. Minęło kolej​n ych kilka cen​n ych sekund, zanim zdo​ła​łem się ruszyć – takich rze​czy nie widuje się na co dzień. Pod​b ie​g łem do Chris​s ie, zata​mo​wa​łem krwa​wie​n ie i owi​n ą​łem ją wła​s nym płasz​czem. Wzią​łem na ręce drobne ciało – ważyła nie wię​cej


niż dziecko – i już zamie​rza​łem zanieść do samo​chodu, kiedy coś mnie tknęło. Poło​ży​łem córkę na ziemi, pochy​li​łem się nad gory​lem i odszu​ka​łem dys​kietkę – nie wiem, na co wła​ś ci​wie mia​łem nadzieję, ale tak czy ina​czej prze​li​czy​łem się, bo dys​kietka zamie​n iła się w kawał zgnie​cio​n ego pla​s tiku, rów​n ie przy​d atny do cze​g o​kol​wiek jak wala​jące się wokół Wiel​kiego Jima foliowe opa​ko​wa​n ia po kanap​kach. *** Bałem się zawieźć Chris​s ie do szpi​tala, zabra​łem ją więc do domu, opa​trzy​łem i zosta​wi​łem pod opieką Sary. Powrót do biura i pozby​cie się ciała zajęły mi ponad dwie godziny, tak że kiedy z powro​tem zna​la​złem się w domu, było już dobrze po pierw​s zej. Sara, moja mała księż​n iczka, trzy​mała się dziel​n ie, choć w oczach miała dwa wiel​kie znaki zapy​ta​n ia. – Tato, co się dzieje? – Drep​tała za mną, kiedy sze​d łem do pokoju star​s zej córki. – Pro​s zę, powiedz mi, co się dzieje! – Wszystko będzie dobrze – uspo​ko​iłem ją. Jeśli mia​łem rację, Stoc​kwell i jego kum​p le nie zaczną szu​kać Chris​s ie szyb​ciej niż za kilka godzin. Do tej pory zdążę coś wymy​ś lić. – Chris​s ie się obu​d ziła? – Tak, ale tato… – Przy​n ieś jej coś do picia. Spoj​rzała na mnie wiel​kimi oczami i chyba chciała zapro​te​s to​wać, ale zre​zy​g no​wała i poszła do kuchni. Miło wie​d zieć, że czło​wiek ma jesz​cze posłuch we wła​s nym domu. Usia​d łem przy łóżku Chris​s ie i wzią​łem ją za rękę. Uśmiech​n ęła się do mnie. Teraz, kiedy wie​d zia​łem już, że patrzę na córkę, jej rysy z każdą chwilą wyda​wały się coraz bar​d ziej zna​jome, aż wresz​cie zmie​n iła się w dziew​czynę, którą dawno temu zabra​łem na karu​zelę. – Jesteś bez​p ieczna. – Pogła​s ka​łem ją. Jej skóra była czarna niczym węgiel, dokład​n ie tak jak moja. – A teraz opo​wiedz tatu​s iowi, co się stało. Co było na tej dys​kietce? Otwo​rzyła usta i powie​d ziała: – Cisza i jabłka, cienką nicią wszyci w niebo, oko za okiem. Spa​d ają ptaki wypchane śmier​cią. Kwiaty peł​zają pod pia​s kiem i nie mają już smaku. Jak daw​n iej, teraz, w mroku. Stra​ci​łam tej nocy dwie naj​czer​wień​s ze kości.


Marta Kra​jew​ska

Daję życie, biorę śmierć Opo​wia​d a​n ie uka​zało się w „Nowej Fan​ta​s tyce” 10/2014

Rena pamię​tała. Wola​łaby, żeby te wspo​mnie​n ia nie wra​cały tak czę​s to, a szcze​g ól​n ie nie teraz. Stała na progu chaty, obser​wu​jąc, jak wraz z zacho​d em słońca od strony lasu nad​cho​d zi mrok. Strze​li​s te pnie sosen ciem​n iały, rude liście krze​wów z wolna zda​-


wały się tra​cić kolor. Zimny wiatr od hal pach​n iał przy​mroz​kiem i śnie​g iem, zwia​s tu​jąc rychły kres jesieni. Wio​s ka wyci​s zała się, ludzie zni​kali w obej​ś ciach i tylko zapach dymu mie​s zał się z wia​trem. Rena ode​tchnęła głę​b oko, szczel​n iej otu​la​jąc się weł​n ianą chu​s tą. Nie lubiła wie​czo​rów. Nie lubiła tego nie​p o​koju, który rósł w niej z dnia na dzień. Patrzyła na las. Wie​d ziała, że las rów​n ież patrzy na nią. *** Wtedy jesz​cze nie nazy​wano jej Rena, tylko Sarna. Ten przy​d o​mek, nadany po uro​d ze​n iu, chro​n ił jej słabe, dzie​cięce ciałko przed wszyst​kim, co złe i łase na ludz​kie mięso. Matuś czule nazy​wała ją Sarenką, potem Renką, a w chwi​lach gniewu – Reną. Chwile gniewu zda​rzały się jed​n ak matuli rzadko, bo i ona, i jej córka były z natury wesołe i zgodne. Wyglą​d ały też podob​n ie – blond włosy do pasa, zie​lone oczy, wąskie usta i uśmiech, wydo​b y​wa​jący piękno z prze​cięt​n ych twa​rzy. Renka miała zale​d ​wie kilka wio​s en, ale wie​d ziała, że gdy doro​ś nie, to będzie taka jak mama. Ta myśl ogrze​wała jej ser​d uszko, gdy leżała na posła​n iu, przy​kryta po czu​b ek nosa weł​n ianą derką, i spod przy​mknię​tych powiek obser​wo​wała rodzi​ców, wciąż nie​g o​to​wych do snu. Ojciec ukła​d ał skóry przy pale​n i​s ku, szy​ku​jąc posła​n ie, a mama zapla​tała włosy w war​kocz. Blask ognia ocie​p lał rysy jej twa​rzy. Skoń​czyła i pogła​d ziła się po okrą​g łym brzu​chu. – Dziś chyba w ogóle nie kopał – mruk​n ęła. – Maro​zowa gada, że już nie​d ługo, bo brzuch w dół poszedł. I rację ma chyba, bo aż sie​d zieć mi nie​wy​g od​n ie, a co dopiero co robić. Na Roda słod​kiego, tyle jesz​cze przy​s zy​ko​wać trza, nim się uro​dzi… Ogro​d ze​n ie napra​wić mia​łeś przed zimą – przy​g a​n iła na koniec. – Kiedy, kobieto? – żach​n ął się ojciec i jęk​n ąw​s zy, z roz​ko​s zą zwa​lił się na lego​wi​s ko. – Każdy chce, żebym mu pomógł, nim śniegi przyjdą. Do ogro​d ze​n ia dwóch przy​n aj​mniej potrzeba, jak ma porząd​n ie być… – No to wszy​s cy obej​ś cia przed zwie​rzyną zamkną, a nam dziki do chaty wła​zić będą, tak? – Tam do chaty od razu… A prze​cie wiem, że sama byś to zro​b ić mogła. Umiesz wypla​tać tak samo jak i ja. – Jesz​cze czego! – roz​s ier​d ziła się kobieta. – Z tym wiel​kim brzu​chem ogro​d ze​nie łatać będę! Nie po to żoną wikli​n ia​rza jestem, żeby haro​wać jak jaka ostat​n ia


głu​p ia, co se chłopa zna​leźć nie umiała! – No już, już… – zamru​czał ojciec przy​p o​chleb​n ie, chwy​ta​jąc dłoń żony i deli​kat​n ie cią​g nąc ją ku sobie. – Połóż się już, połóż. Jutro ogro​d ze​n ie ci wyplotę takie, że dziki z otwar​tymi gębami będą pod nim sta​wać i dzi​wo​wać się, a żaden nie wej​dzie. Kobieta prych​n ęła, ale widać było, że tylko udaje złość. – Oj, głupi ty mój… – Legła ostroż​n ie obok męża i pogła​s kała go czule po zmierz​wio​n ej bro​d zie. Rena lubiła patrzeć, jak się tak do sie​b ie przy​tu​lali. Wie​d ziała, że dobrzy rodzice jej się tra​fili. Matuś krzy​czała mniej niż inne baby, a ojciec ni​g dy nie bił ani jej, ani matki, i nawet jeśli popił z Brań​cza​kiem, to do chaty wra​cał wesoły jak skow​ro​n ek. I tylko śpie​wał wtedy gorzej od ptaka i do tego tak gło​ś no, że spać było trudno. *** Obu​d ził ją ojciec, ner​wowo szar​p iąc za ramię. – Sarenka, zbudź się! Leć po Maro​zową, jeno prędko! Roze​s pana dziew​czynka usia​d ła, zie​wa​jąc sze​roko. Mama powoli cho​d ziła wokół pale​n i​s ka, trzy​ma​jąc się za brzuch i nie dostrze​g a​jąc świata wokół. Naraz przy​s ta​n ęła, zamknęła oczy i zdjęta bólem, pochy​liła się. Nie jęk​n ęła nawet, ale jej czoło zalśniło od potu. – Rena! – przy​n a​g lił ojciec, prze​jęty jak ni​g dy. – Leć! Powiedz, że się zaczęło. Rena natych​miast się ock​n ęła. Zaczęło się. Sko​czyła na równe nogi, narzu​ciła chu​s tę na ramiona i wzuła łap​cie z łyka. Zaczęło się. Bez słowa wypa​d ła z chaty, a to krót​kie zda​n ie wciąż tłu​kło się jej po gło​wie. Zaczęło się. Jak wicher wle​ciała na podwó​rze Maro​zo​wej, a roz​warta zbyt gwał​tow​n ie furtka jęk​n ęła z wyrzu​tem. Dziew​czynka waliła pię​ś cią w drzwi, aż star​s za kobieta otwo​rzyła je spo​koj​n ie. Renka, zia​jąca jak mały pies, z wytrzesz​czo​n ymi ze stra​chu oczyma i w butach zało​żo​n ych prawy na lewą nogę i odwrot​n ie, miała do powie​d ze​n ia tylko jedno. Nabrała tchu, lecz Maro​zowa uprze​d ziła ją: – Zaczęło się. Tak? Renka z zapa​łem poki​wała głową, a kobieta ski​n ęła poważ​n ie.


– Idź po Alettę – zarzą​d ziła. – Przy​p ro​wadź ją szybko, może będzie mi potrzebna. Brzmiało to co naj​mniej strasz​n ie, ale Rena pobie​g ła po swoją bab​cię ile sił w nogach. Gdy razem dotarły do chaty, Maro​zowa wyj​mo​wała wła​ś nie z worka różne przed​mioty, prze​ka​zu​jąc je ojcu i wyda​jąc pole​ce​n ia. – Żelazo na próg. – Wycią​g nęła z wora sie​kierkę. – Cier​n ie w szpary okienne i pod próg wci​ś nij. Zako​p a​łeś wokół obej​ś cia to, co dałam? Ojciec ski​n ął w sku​p ie​n iu. – Pod ogro​d ze​n ie, w kilka miejsc, wetkną​łem głę​b oko – zapew​n ił. – Zazna​czy​łem paty​kami. – Nie gap się. – Bab​cia Aletta pocią​g nęła dziecko ku pale​n i​s ku. – W ogień patrz, coby złe duchy z tobą do chaty nie weszły. One tylko cze​kają, żeby do rodzą​cych powła​zić. I obie kuc​n ęły przy pło​mie​n iach, a choć Sarna cie​kawa była wszyst​kiego, nie śmiała spoj​rzeć na matkę, nim duchów nie wypali. – Ten topo​rek pod posła​n ie jej połóż – mru​czała Maro​zowa za ich ple​cami. – Aletta, wody mi zagrzej. Nie martw się, kochana! – zagad​n ęła dziar​s ko do rodzą​cej. – Jesz​cze tylko to uro​d zisz i następne, a potem już łatwiej pój​d zie. Dzie​ciaki na młod​s ze baczyć będą. Renka zer​k​n ęła na mamę, ale ta jęk​n ęła tylko: – Byleby to naj​p ierw… – Nie dokoń​czyła, bo znów ból ją przy​g iął, tym razem na dłu​żej. Rence serce się ści​s nęło z dziw​n ego stra​chu i żalu nad mamą. Babka pępo​rze​zna pode​s zła i poło​żyła dło​n ie na ogrom​n ym brzu​chu. Wszy​s cy w cha​cie zamarli w ocze​ki​wa​n iu na wynik tego bada​n ia. Gdy ból puścił, mama sapała z wysiłku. – Dobrze, dobrze, dziecko. – Maro​zowa pogła​s kała ją czule po twa​rzy. – Ziół ci zaraz napa​rzę. Połóż się, zoba​czyć muszę. Renka, chodź no! – Nie! – pra​wie krzyk​n ęła matka. – Weź​cie ją stąd. Niech nie patrzy. – Kie​d yś musi zoba​czyć. – Ale nie teraz. Za mała jesz​cze. Weź​cie ją, pro​s zę. I ty też. – Ski​n ęła na męża. Ojciec z powro​tem zarzu​cił córeczce chu​s tę na ramiona i pospiesz​n ie wypro​wa​dził ją z chaty. Rena nie wie​d ziała, czy poczuła zawód, że nie zoba​czy naro​d zin dzie​ciątka, czy też ulgę. Stali więc sami przed chatą, a ciem​n ość roz​p ra​s zał tylko ogień pło​n ący tuż przed pro​g iem.


– A czemu to tu zapa​li​łeś? – spy​tała dziew​czynka, po dzie​cię​cemu zacie​ka​wiona. – Odstra​s zy duchy. – Odstra​s zy? Ale prze​cie inne chaty w ciem​n o​ś ciach stoją, to wszyst​kie duchy widzą, że się w naszej cosik dzieje. Nie przyjdą zoba​czyć, co? – Może i przyjdą – odparł męż​czy​zna. – Ale wejść nie wejdą. *** Dziecko uro​d ziło się dopiero nad ranem. Przez całą noc ojciec pod​trzy​my​wał ogień przy wej​ś ciu do chaty, a gdy Sarenka zasnęła mu na kola​n ach, zaniósł ją do środka. Dziew​czynka obu​d ziła się na wła​s nym posła​n iu i na zawsze zapa​mię​tała szcze​g ólny nastrój tam​tego poranka oraz widok, który uka​zał się jej oczom. Maro​zowa pako​wała swoje zioła, przy​ci​s zo​n ym gło​s em opo​wia​d a​jąc coś i uśmie​cha​jąc się sze​roko. Babka Aletta kucała przy pale​n i​s ku i popra​wiała gli​n iany gar​n ek, a zapach goto​wa​n ej kaszy roz​n o​s ił się po izbie. Ojciec stał obok posła​n ia mamy i gapił się na żonę spe​s zony jakiś, ale i zacie​ka​wiony zawi​n iąt​kiem, które przy​tu​lała do piersi. Mama. Tak zmę​czo​n ej, bla​d ej i wycień​czo​n ej Rena jesz​cze jej nie widziała. Oczy miała opuch​n ięte od wysiłku i nie​wy​s pa​n ia, włosy w strą​kach kle​iły się do czoła, a drże​n ie rąk można było dostrzec z daleka. A jed​n ak wyglą​d ała na zado​wo​loną i dumną, jakby tej nocy nauczyła się prze​n o​s ić góry. Dziew​czynka wstała i wkro​czyła drob​n ymi, bosymi stop​kami w ten nastrój, jaki two​rzą ludzie odpo​czy​wa​jący w zado​wo​le​n iu po trud​n ym, wspól​n ie wyko​n a​n ym zada​n iu. – Ciii… – Mama poło​żyła palec na ustach zna​cząco. – Chodź, cór​ciu. Zobacz no, to twój bra​ci​s zek. Renka zer​k​n ęła cie​ka​wie na zawi​n iątko. Maleńka, pomarsz​czona buźka wysta​wała spo​mię​d zy zawo​jów lnu i Rena poczuła się roz​cza​ro​wana, że wycze​ki​wane od tak dawna dziecko jest spuch​n ięte, pokrzy​wione i… brzyd​kie. W tej chwili roz​le​g ło się stu​ka​n ie do drzwi. Maro​zowa otwarła, naj​wy​raź​n iej spo​d zie​wa​jąc się gości. – Witaj​cie, sąsiadko! – huk​n ął Brań​czak i zaraz aż się sku​lił pod spoj​rze​n iem kobiety, która uci​s zyła go syk​n ię​ciem. – Wybacz​cie… Prawda to, że się dziecko w tej cha​cie uro​d ziło? – spy​tał zgod​n ie z oby​cza​jem. – Nie​p rawda – gło​ś no i wyraź​n ie odparła Maro​zowa, by wszyst​kie duchy


i duszki sły​s zały. – Żad​n ego dziecka w cha​cie tej nie ma, jeno Jelo​n ek tu na świat przy​s zedł. Rena zachi​cho​tała roz​b a​wiona i raz jesz​cze spoj​rzała na bra​ciszka, który spał w naj​lep​s ze, maciu​p eń​kie dło​n ie ści​s nąw​s zy w piąstki i wtu​liw​s zy je mocno pod brodę. – Śmiesz​n ie, mamuś. – Uśmiech​n ęła się. – On jest Jelo​n ek, a ja jestem Sarenka! Mama pobłaż​li​wie poki​wała głową. – Tak, cór​ciu. Moje ty skarby… – Po czym uca​ło​wała złote wło​s ki córki i zanu​ciła koły​s ankę: – Leli, leli księ​życu, nie​b ie​s ki dzie​d zicu… *** Kilka kolej​n ych dni upły​n ęło na powol​n ym przy​zwy​cza​ja​n iu się domow​n i​ków do dzie​ciątka i dzie​ciątka do nich. Bab​cia Aletta wła​ś ci​wie zamiesz​kała u wikli​n ia​rzy, bo do sie​b ie wra​cała tylko na noc, we dnie wspie​ra​jąc córkę w domo​wych zaję​ciach. Renka została włą​czona w nowe obo​wiązki, ale podo​b ało jej się to. Bar​d zo chciała też poma​g ać przy dziecku, ale mama dopusz​czała ją do niego bar​d zo rzadko. – A mogę go pono​s ić, matuś? – Jesz​cze nie, cór​ciu. – Ale dla​czego? – Dyć on kru​chy jak cia​s teczko! Jak okrzep​n ie, a ty pod​ro​ś niesz nieco, wtedy oba​czymy. Renka jęk​n ęła zawie​d ziona i wró​ciła do pale​n i​s ka mie​s zać polewkę. Gli​n iany gar nie roz​g rzał się jesz​cze dosta​tecz​n ie, by można go posta​wić w żarze. Dziew​czynka co chwila pod​b ie​g ała obró​cić naczy​n ie, powoli zbli​ża​jąc je do źró​d ła cie​p ła. Wie​działa od zawsze, że jeśli glina moc​n iej nagrzeje się z jed​n ej strony– gar​n ek pęk​n ie. Mama szybko wra​cała do sie​b ie, ale w kilka dni po poro​d zie nie​s po​d zie​wa​n ie zacho​ro​wała. Zaczęła nagle jęczeć i uskar​żać się na ból brzu​cha. – Koło połu​d nia krwa​wić prze​s ta​łam – wyznała, gdy na pole​ce​n ie Aletty Rena spro​wa​d ziła Maro​zową. – Potem brzuch boleć zaczął, a teraz wszystko… chlu​s nęło. To słowo zabrzmiało jakoś strasz​n ie, tym bar​d ziej, że sukienka mamy i całe posła​n ie rodzi​ców brudne były od krwi. – A boli jesz​cze? – Maro​zowa pode​s zła i przy​ło​żyła dłoń do czoła kobiety. – Boli. – Gorączki nie masz. To dobrze. Mama i bab​cia Aletta mruk​n ęły tylko, naj​wy​raź​n iej rozu​mie​jąc, co sta​ru​cha ma


na myśli. Maro​zowa zapa​rzyła jakichś ziół, zapew​n ia​jąc, że po nich prze​s ta​n ie boleć. Jej głos, tak pewny i uspo​ka​ja​jący, dobrze wpły​wał na innych. Nie było się czego bać, dopóki nie bała się babka. Nie​s tety, pod wie​czór mamę roz​b o​lało jesz​cze bar​d ziej. Leżała sku​lona na boku, ze ścią​g niętą twa​rzą, ramie​n iem otu​la​jąc śpią​cego obok nowo​rodka. Ogień z pale​n i​ska ozła​cał jej blade i smutne policzki. Renę wygnano do spa​n ia, ale nie mogła zasnąć. W końcu przy​d rep​tała do matki, pró​b u​jąc się przy​tu​lić, ale ta tylko jęk​n ęła cicho. – Matulu… – Dziew​czynka roz​p ła​kała się, nie mogąc znieść cier​p ie​n ia rodzi​cielki. Cier​p ie​n ia, któ​rego powodu nie potra​fiła zro​zu​mieć. Gdy ojciec wszedł do chaty wraz z wezwaną ponow​n ie babką pępo​rze​zną, zastał Renę zwi​n iętą obok pale​n i​s ka niczym kociak i trzy​ma​jącą matkę za rękę. Tej nocy Maro​zowa została z nimi, lecz jej zafra​s o​wana mina nie doda​wała otu​chy. Położ​n ica na prze​mian trzę​s ła się z zimna i dyszała z gorąca. Zasy​p iała na krót​kie chwile, pod​czas któ​rych wszy​s cy w cha​cie oba​wiali się, czy jesz​cze się obu​d zi. Krew z oczysz​cza​ją​cego się łona to pły​n ęła nie​p o​h a​mo​wa​n ie, to znów zni​kała na jakiś czas. Stara zie​larka robiła co w jej mocy, by wzmoc​n ić chorą i ulżyć jej w bólu, lecz uni​kała wzroku męż​czy​zny, by z jej oczu nie wyczy​tał prawdy. Rena nie chciała zasy​p iać i nie dała się odgo​n ić od matki. Tym​cza​s em jej nowo naro​d zony brat obu​d ził się, chrzą​ka​n iem i pomru​ki​wa​n iem żąda​jąc jedze​n ia. – Nie osta​wię ich – wyszep​tała zapa​mię​tale matka, pół​p rzy​tom​n ymi oczyma szu​ka​jąc dzie​ciątka. – Nie osta​wię… – Walcz, walcz – przy​kuc​n ęła przy niej sta​ruszka i pogła​d ziła po chłod​n ym czole. – Nie masz gorączki, będzie dobrze. Potem wysłała chłopa do wsi po młodą Oliczkę, która na początku jesieni uro​dziła córeczkę. Dziew​czyna przy​b ie​g ła prze​jęta i nakar​miła Jelonka. Jed​n o​cze​ś nie ze stra​chem zer​kała na zdjętą cho​robą sąsiadkę. To mogłam być ja, myślała. Przed połową nocy nade​s zło naj​g or​s ze. Twarz mdle​ją​cej z bólu matki zapło​n ęła gorączką. – Nie osta​wię ich… – szep​tała, lecz z wyraź​n ym tru​d em. – Nie teraz. Nie teraz… Maro​zowa patrzyła, jak kobieta kona na jej oczach, i jako jedyna z zebra​n ych nie łudziła się co do jej ozdro​wie​n ia. Wie​d ziała, że teraz nie ma już dla niej powrotu


z kra​iny Welesa, jest za to ogromny, przy​ćmie​wa​jący wszystko, co do tej pory prze​żyła, ból. Tak będzie aż do końca, kiedy przyj​d zie śpiączka, a potem śmierć. Babka widziała kobiety, bez naj​mniej​s zego trudu rodzące rok po roku, oraz takie, które rodziły jedno, góra dwoje dzie​cia​ków, a i to uzna​wała za cud. Widziała też i takie, co przy poro​d zie umie​rały, bo dziecko wyjść nie chciało, albo też krwo​tok zabie​rał im siły. Co jed​n ak spra​wiało, że po przej​ś ciu tego naj​trud​n iej​s zego zada​n ia, po wszyst​kich mękach, śmierć przy​cho​d ziła zupeł​n ie bez ostrze​że​n ia? Dla​czego dając życie, dosta​wały z zamian śmierć? Tego Maro​zowa pojąć nie umiała. Żadna z nich nie zasłu​żyła sobie, by odcho​d zić w tak strasz​n ym cier​p ie​n iu. Stara wes​tchnęła i pod​jęła decy​zję. Nie było już na co cze​kać. Mogła zro​b ić tylko jedno. Zmie​s zała mak, bie​luń i kilka innych, tajem​n i​czych skład​n i​ków. – Wypij, kochana. – Pod​n io​s ła głowę cho​rej i wlała jej napar do gar​d ła. Młoda matka zakrztu​s iła się po kilku łykach, ale babka dopil​n o​wała, by prze​łknęła wszystko. Po chwili oddech cho​rej uspo​koił się. Z wyraźną ulgą ode​tchnęła głę​b iej, spoj​rzała nie​p rzy​tom​n ie na męża, pogła​s kała Renę po wło​s ach i przy​g ar​n ęła Jelonka. – Nie osta​wię was – szep​n ęła. – Nie osta​wię… Naraz jej oczy roz​s ze​rzyły się ze zdzi​wie​n ia. Zamil​kła zasko​czona, wbiw​s zy wzrok w kąt izby za pale​n i​s kiem. – Dzik… A gdy wszy​s cy poszli za jej spoj​rze​n iem, uśmiech​n ęła się pięk​n ie i szczę​ś liwa cichutko ode​s zła z tego świata. *** Pocho​wano ją jak naka​zy​wał oby​czaj – urnę z pro​chami, wraz z bli​s kimi sercu zmar​łej rze​czami, zako​p ano w świę​tym miej​s cu. Mąż wybrał korale z zasu​s zo​n ej jarzę​b iny, które sam dla niej zro​b ił w cza​s ach, gdy oboje pstro mieli w gło​wach, ale pełno w ser​cach. Wolała te korale od praw​d zi​wych świe​ci​d e​łek i to je chcia​łaby zabrać ze sobą do Nawii. Rena poda​ro​wała mamie swo​jego uko​cha​n ego drew​n ia​nego konika, a od Jelonka dorzu​cono strzę​p ek dzie​cię​cej szatki. Potem usy​p ano zmar​łej piękny kop​czyk i wypito nad nim za nowe życie w zaświa​tach. Na koniec ojciec zapa​lił łuczywo, by z nim na roz​s taje pójść i ducha żony w dzicz wypu​ś cić. Ledwo jed​n ak ogień bły​s nął – zgasł natych​miast, choć nie było


tak sil​n ego wia​tru. Zasmu​cił się chłop, bo był to jasny znak, że duch żony nie chce się od ludzi odda​lić. Spró​b o​wał raz jesz​cze zapa​lić łuczywo, lecz naraz ujrzał coś kątem oka. Obej​rzał się i dostrzegł go. Stał w cie​n iu drzew, tuż za linią świę​tej ziemi, i nie​ru​chomo wpa​try​wał się w zgro​ma​d zo​n ych. Męż​czy​zna aż zamarł, a usta same mu się ze zdzi​wie​n ia otwarły. Czarny dzik spoj​rzał wprost na niego. Potem odszedł w las. Następ​n ego dnia spadł pierw​s zy śnieg. *** Widy​wali go przez całą krótką, ale mroźną zimę. Męż​czy​zna nie napra​wił płotu wokół obej​ś cia, a mimo to dziki ni​g dy nie wcho​dziły mu w szkodę. Nawie​d zały inne podwórka, szu​kały poży​wie​n ia w odpad​kach i nisz​czyły każde zapasy, do jakich udało im się dostać, ale chatę wikli​n ia​rza omi​jały z daleka. Nie pierw​s zy raz w dzie​jach wio​s ki nowo​ro​d ek zosta​wał bez matki. Jelo​n ek prze​żył, wykar​miony przez Oliczkę, ale zima była dla całej rodziny bar​d zo trudna. Aletta poma​g ała, lecz nie mogła porzu​cić swo​jego gospo​d ar​s twa na rzecz zię​cia. Sta​rała się nauczyć Renkę tak wiele, jak tylko mała dziew​czynka mogła pojąć, jed​n o​cze​ś nie wciąż powta​rza​jąc jej ojcu, że powi​n ien poszu​kać nowej matki dla swych dzieci. Sły​s ząc to, wikli​n iarz pochmur​n iał tylko i mil​czał. Wciąż nie pogo​d ził się ze stratą żony, a poja​wia​jący się od czasu do czasu w pobliżu ogro​d ze​n ia czarny dzik nie poma​g ał mu zapo​mnieć. Ocie​p liło się tego roku nad​zwy​czaj szybko. Tuż po Zimo​wych Godach mróz odpu​ś cił, na Wio​s enny Strzy​b óg cie​p ły wiatr powiał z hal, a wio​s na przy​s zła na długo przed rów​n o​n ocą. Dzieci i mło​d zi cie​s zyli się, że wresz​cie mogą z chat nosy wyściu​b ić, ale starsi krę​cili głową zatro​s kani. Taka wcze​s na wio​s na źle wró​żyła plo​nom, które może uszczu​p lić byle przy​mro​zek, ści​n a​jąc zbyt szybko wypusz​czone pąki i kwiaty. Renka opie​ko​wała się bra​tem, jakby była co naj​mniej dwa razy star​s za. Spo​waż​niała bar​d zo od jesieni, co nawet smu​ciło jej ojca, bo zamiast z dzie​cia​kami po sadzaw​kach się śli​zgać, od rana do nocy pra​co​wała w domu. Mały Jelo​n ek lubił jed​n ak towa​rzy​s two sio​s try i nie było nikogo, kto by go rów​n ie szybko uspo​koić czy uśpić potra​fił. – Leli, leli księ​życu, nie​b ie​s ki dzie​d zicu – śpie​wała Renka czy​s tym gło​s i​kiem,


a mały prze​s ta​wał pła​kać jak ręką odjął. Pew​n ego dnia, gdy do rów​n o​n ocy bra​ko​wało jesz​cze mie​s iąca, ojciec wypla​tał duckę na siano dla sąsiadki i patrzył, jak bra​ci​s zek i sio​s trzyczka leżą na wspól​n ym posła​n iu. Rena prze​s tała nucić i cze​kała, aż mały zaśnie na dobre. Potem wstała ostroż​n ie i na palusz​kach pode​s zła dorzu​cić drew do pale​n i​s ka. Żal się ojcu zro​b iło, że mała wciąż pra​cuje. – Renka, idźże się z dzie​cia​kami pogoń – rzekł. Dziew​czynka popa​trzyła na niego zasko​czona, choć widocz​n ie sku​s zona pro​po​zy​cją. – Ale kaszę spalę… – Przy​p il​n uję. Tyle umiem jesz​cze, cho​ciem stary i zgrzy​b iały. – Nie jesteś stary! – Roze​ś miała się cicho. – Ale czasu nie mam, tatku. – Idź – pogo​n ił ją sta​n ow​czo. – Dość się przez zimę napra​co​wa​łaś. Słońca tro​chę złap, przy​wi​taj się ze Swa​ro​g iem. Nie​p ew​n ie prze​s tą​p iła z nogi na nogę, potem jed​n ak chu​s tę na ramiona narzu​ciła i uśmiech​n ęła się od ucha do ucha. – Wezmę gar​n ek, brzozy już pewno wodę pusz​czają – rzu​ciła rado​ś nie, chwy​ta​jąc naczy​n ie, i ocho​czo wybie​g ła z chaty. Popo​łu​d nie pach​n iało nagrzaną słoń​cem, wil​g otną zie​mią. Rena wypa​d ła z obej​ś cia i rozej​rzała się za dzie​cia​kami, ale żad​n ego nie dostrze​g ła. Pew​n ie nad rzeką w bło​cie się taplali, żaby łapiąc, albo w lesie w szu​ka​n ego się bawili. Ruszyła w stronę drzew, bo wie​d ziała, gdzie nad leśnym stru​my​kiem gaik brzo​zowy znaj​d zie. Jesz​cze zeszłej wio​s ny z mamą oskołę w nim zbie​rała. Na to wspo​mnie​n ie zro​b iło się jej smutno. Już cała zima minęła, a tęsk​n ota za matką nie zelżała ani tro​chę. Gdyby tak raz jeden mogła ją zoba​czyć, przy​tu​lić się i poczuć cie​p ły, maminy zapach… Aż skrę​ciło ją w brzu​chu z żało​ś ci. W jej wspo​mnie​n iach gaik rósł bli​żej wio​s ki, a tym​cza​s em szła już bar​d zo długo. Wresz​cie tra​fiła mię​d zy pierw​s ze biało-czarne pnie i ode​tchnęła z ulgą. Dnie wciąż były krót​kie i las zaczy​n ał już sza​rzeć, ale nie chciała wra​cać, skoro wła​ś nie udało jej się tra​fić we wła​ś ciwe miej​s ce. Nacięła kozi​kiem pień naj​b liż​s zego drzewka. Wła​ś nie miała wepchnąć w nacię​cie drza​zgę, kiedy kątem oka zwi​d ziała się jej smu​kła postać o dłu​g ich wło​s ach. Ser​d uszko zabiło jej jak sza​lone, ale odwró​ciła się mimo lęku. Mama. Stała nie​o po​d al, patrzyła na Renę dziw​n ie i kiwała się w przód i w tył. Była naga


i przy​g ar​b iona, a za jedyne odzie​n ie miała swe dłu​g ie, piękne nie​g dyś włosy. Zakry​wały one piersi, czę​ś ciowo kryły pusty po uro​d ze​n iu Jelonka, obwi​s ły brzuch. Kobieta i dziew​czynka stały naprze​ciwko sie​b ie, nie widząc i nie sły​s ząc niczego wokół. – Leli, leli księ​życu… – zanu​ciła cicho matka, wycią​g a​jąc ręce do uści​s ku. – Chodź! Rena przy​g ry​zła wargę, czu​jąc, jak łzy napły​wają jej do oczu. Strach wal​czył z tęsk​n otą, ale prze​g rał i dziew​czynka rzu​ciła się kobie​cie w ramiona. Ta przy​g ar​n ęła ją tak mocno, że Rena na chwilę stra​ciła oddech. Roz​p ła​kała się, nie mogąc uwie​rzyć temu szczę​ś ciu i w głębi czu​jąc, że nie będzie ono trwało długo. – Matulu, tak tęsk​n i​łam po tobie! – chli​p ała. – Moja… – powta​rzała cicho matka. Rena pró​b o​wała się wypro​s to​wać, lecz uścisk nie pozwa​lał. Przy​tu​liła się więc ponow​n ie. – Moja… – Matuś, musimy do chaty wra​cać. Noc już bli​s ko, a tatko i Jelo​n ek pew​n i​kiem ucie​s zą się, jak… – Jelo​o onek… – mruk​n ęła matka, jakby odkry​wała dawno zapo​mnianą prawdę. Uścisk osłabł i mała wyswo​b o​d ziła się, naresz​cie oddy​cha​jąc głę​b oko. – Opie​ko​wa​łam się nim, mamuś – rze​kła ufnie. – On tak rośnie, że zoba​czysz, jaki już duży! I uśmie​cha się śmiesz​n ie, bez zębów. Jak babka Maro​zowa wygląda wtedy. Chodź! Chwy​ciła kobietę za lodo​wato zimną dłoń i pocią​g nęła za sobą. W lesie ciem​n iało, ale Rena wie​d ziała, któ​rędy do domu. Pozna​wała oko​licę i szybko klu​czyła mię​d zy drze​wami. Dotarły do obej​ś cia wikli​n ia​rza, ale przed furtką kobieta zatrzy​mała się gwał​tow​n ie. – Nie mogę – jęk​n ęła z tak wiel​kim żalem w gło​s ie, że dziew​czynkę aż w gar​d le ści​s nęło. – Ale matuś, Jelo​n ek i tatko cze​kają! – Jelo​o onek… – zaję​czała matka. – Przy​n ieś Jelonka. – Przy​n ieść? – zdzi​wiła się mała. – Dyć za zimno już, coby go z chaty wyno​s ić. – Przy​n ieś – powtó​rzyła. – Razem pój​d ziem potem. Razem. Rena wie​d ziała, że mama zmie​n iła się bar​d zo, i że dziw​n ym było, że do chaty wejść nie chce. Ale odpy​chała od sie​b ie te myśli, chciała znów mieć mamę. I chciała


się pochwa​lić, jak bra​ci​s zek pięk​n ie chowa się pod jej opieką. – Dobrze. – Poki​wała blond główką. – Ale potem pój​d ziem. Sama minęła ogro​d ze​n ie i na progu jesz​cze się obej​rzała. Matka stała zgar​b iona i kiwała się wciąż tak samo. Ojca nie było w izbie. Jelo​n ek leżał na posła​n iu rodzi​ców i gawo​rzył cichutko do sie​b ie, a obok drze​mała babka Maro​zowa. Skąd się wzięła, tego dziew​czynka nie wie​d ziała, ale pew​n ie ojciec popro​s ił ją, by z małym została, gdy wycho​d ził. Nie budząc sta​ruszki, ostroż​n ie pod​n io​s ła bra​ciszka i otu​liła go swą chu​s tą. Wyszła na zewnątrz, a matka stała tam, gdzie ją zosta​wiła. Gdy tylko dzieci poja​wiły się na progu, wycią​g nęła chci​wie ramiona. – Moooje dzieci – szep​n ęła, a gdy Rena podała jej malca, zanu​ciła: – Leli, leli księ​życu, nie​b ie​s ki dzie​d zicu… Chwy​ciła córkę za rączkę i uśmiech​n ęła się, ale wtedy jak spod ziemi poja​wił się ojciec. Krzy​czał. – Nie!! Nad​b ie​g ał od lasu, dokąd poszedł szu​kać córki, gdy nie wró​ciła po zacho​d zie słońca. Teraz pędził ile sił w nogach, zaś w tym samym momen​cie drzwi chaty otwo​rzyły się i sta​n ęła w nich prze​ra​żona znik​n ię​ciem Jelonka Maro​zowa. Szybko pojęła, co się dzieje. Renka zlę​kła się tego ojco​wego krzyku, lecz palce matki mocno zaci​s nęły się na jej rączce. – Moje! – wrza​s nął upiór, przy​g ar​n ia​jąc do sie​b ie chłopca, który roz​p ła​kał się ze stra​chu. – Nie osta​wię! Maro​zowa zdą​żyła pod​b iec i szarp​n ię​ciem pocią​g nęła Renę ku sobie. Dziew​czynka krzyk​n ęła z bólu, ale poczuła, że matka pusz​cza jej dłoń. Stra​ciła rów​n o​wagę, a babka płyn​n ym ruchem popchnęła ją w głąb podwórka. Rena upa​d ła z jękiem i ze stra​chu nawet się nie roz​p ła​kała. Upio​rzyca przy​g ar​b iła się jesz​cze moc​n iej i rzu​ciła do ucieczki, z maleń​kim, zawo​d zą​cym chłop​cem w ramio​n ach. Ojciec dopadł furtki aku​rat w momen​cie, gdy Maro​zowa pod​n io​s ła się z klę​czek i wycią​g nęła w jego stronę ubru​d zony zie​mią, wyko​p any spod ogro​d ze​n ia nóż. – Zabij ją! – naka​zała. Bez słowa chwy​cił żelazo i ruszył w kie​runku lasu. Rena dyszała prze​ra​żona, patrząc, jak matka znika mię​d zy drze​wami. Pode​s zła do opar​tej o furtkę Maro​zo​wej. Stara też nie mogła zła​p ać odde​chu. W jej wieku to,


co wła​ś nie zro​b iła, było nie lada wysił​kiem. Razem patrzyły w ciem​n ość i choć nie dostrze​g ały niczego, domy​ś lały się walki. Naj​p ierw sły​chać było tylko płacz Jelonka. Potem dołą​czyło do niego nie​ludz​kie, wście​kłe wycie upiora. Krót​kie, szyb​kie wrza​s ki, gdy ata​ko​wał męż​czy​znę. A potem nagle dźwięki urwały się. Tylko dziecko zano​s iło się wśród nocy. Po chwili i ono umil​kło. Serce Reny zabiło tak mocno, że omal nie wysko​czyło jej gar​d łem. Nie​zno​ś na cisza zda​wała się trwać w nie​s koń​czo​n ość. Naresz​cie obie doj​rzały ruch pod lasem, a zaraz potem Renie zama​ja​czyła biel Jelon​ko​wego gie​zełka. W chwilę potem usły​s zały jego maru​d ze​n ie i cichy płacz. Po samym tylko cho​d zie dziew​czynka roz​p o​znała ojca. Zbli​żał się szybko i zaraz też minął furtkę. – Do chaty! – roz​ka​zał, nawet się nie zatrzy​mu​jąc i ramie​n iem naga​n ia​jąc córkę. W cie​p le izby strach wyda​wał się nie​re​alny. To wszystko, co się stało, zda​wało się złym snem. – Uspo​kój go – popro​s ił, poda​jąc Rence małego. Ode​b rała bra​ciszka z rąk ojca i przy​tu​liła, czu​jąc jak znów wil​g ot​n ieją jej oczy. Nie chciała już śpie​wać koły​s anki. Wikli​n iarz mio​tał się po cha​cie, nie mogąc się uspo​koić. Rzu​cił na ławę żela​zny nóż. – To jeden z tych, com przy poro​d zie zako​p ał – upew​n ił się, a babka ski​n ęła poważ​n ie. – Zapo​mnia​łem o nich na śmierć, a ona nie mogła przez nie wejść. I innym dzi​kom też nie pozwo​liła… Maro​zowa przy​tak​n ęła. – Ale dzik? – potrzą​s nął głową wikli​n iarz. – Czemu zaś dzik? – Pew​n ie myślała o nich dużo przed śmier​cią. – O dzi​kach? – żach​n ął się, lecz w sekun​d zie pojął. – A, tak. O ogro​d ze​n iu… – Słu​chaj! – Babka nie wytrzy​mała wresz​cie i mocno zła​p ała go za ramiona, zaglą​d a​jąc groź​n ie w oczy. – Zabi​łeś to? Zaci​s nął wargi, spi​n a​jąc się na samo wspo​mnie​n ie walki. – Zabi​łem – wyrzu​cił z tru​d em. Maro​zowa puściła go, ode​tchnąw​s zy z ulgą. Rena przy​tu​liła moc​n iej bra​ciszka i łzy pocie​kły jej po policz​kach. Ale następ​n ego ranka, gdy wyszła nakar​mić ptac​two, na skraju lasu cze​kał wielki, czarny dzik. Zro​zu​miała wtedy, że ojciec kła​mał.


*** Odszedł kilka wio​s en temu, gdy Rena i Jeleń, teraz nazy​wany Lonem, zało​żyli już swoje wła​s ne rodziny. Pew​n ego mgli​s tego, jesien​n ego poranka ojciec ruszył do lasu wyci​n ać drzewa i nie wró​cił. Szu​kali go długo, dopóki nie spadł śnieg, ale Rena od początku czuła, że go nie znajdą. Poznała to po poca​łunku, jakim poże​g nał się z nią wtedy, tuż przed wyj​ś ciem. Zapa​mię​tała go, jak z sie​kierką na ramie​n iu nik​n ie mię​d zy olszyn​kami, gwiż​d żąc wesołą pio​s enkę. Dzika wciąż widy​wała, lecz ni​g dy już nie spo​tkała matki. Teraz, gdy sama spo​d zie​wała się dziecka, a roz​wią​za​n ie mogło nadejść lada dzień, wciąż we snach wra​cał do niej tam​ten czas. – Mamuś, boję się… – szep​n ęła w noc. Wiatr już ucichł i w sza​rze​ją​cym kra​jo​b ra​zie usy​p ia​ją​cej wio​s ki nie poru​s zał się ani jeden listek. Ale wie​d ziała, że tam są i patrzą na nią. Rena pamię​tała.


Dro​dzy czy​tel​nicy fan​ta​styki, w niniej​szej publi​ka​cji zapre​zen​to​wa​li​śmy wszyst​kie opo​wia​da​nia nomi​no​wane do Nagrody Zaj​dla za rok 2014. Lau​re​atów Nagrody wybiorą uczest​nicy Polconu 2015 w Pozna​niu 20-23 sierp​nia, http://polcon2015.org Sta​tu​etki zostaną wrę​czone na uro​czy​stej Gali. Strona Nagrody Fan​domu Pol​skiego im. Janu​sza A. Zaj​dla [http://www.zaj​del.art.pl/] Publi​ka​cja ta jest wydaw​nic​twem bez​płat​nym o cha​rak​te​rze pro​mo​cyj​nym. Ser​decz​nie dzię​ku​jemy auto​rom i wydaw​nic​twom za zgodę na umiesz​cze​nie nomi​no​wa​nych tek​stów w niniej​szej publi​ka​cji. Wyko​rzy​sty​wa​nie zamiesz​czo​nych utwo​rów w celach komer​cyj​nych jest zabro​nione. ISBN: 978-83-64384-41-7 Twórcy Inter​ne​to​wej Anto​lo​gii Zaj​dlo​wej 2015: Mar​cin Zwierz​chow​ski i Marzena Pół​gra​bia (skład w sys​te​mie ZECER).


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.