Szcęścijesaniołe orogioblicu
–AmedeoModigliani–napocztówcedoPaulaAlexandre’a, Lucca,1913rok
Pierwsya
zalanejświatłemulicywchodzędookazałegobudynku.Wpustejsalizciemnychprostokątówścianwyłaniająsięwydłużonetwarzeoostrychrysachiłabędzichszyjach.Skórakoloruprzypominającegomiąższdyniodcinasię odniejednolitego,niedbalenamalowanegotła,stanowiącego ledwienamiastkęprawdziwejscenerii,wjakiejmusielipozowaćportretowani.Kobiety,mężczyźni,dziewczętaichłopcy patrząwprost,aleniewiem,czynamnie.Przybliżamsiędo rozmieszczonychnaścianienieoprawionychobrazów.Oczy ludzinaportretachtojedyniepusteplamy,ujęteczarnąlinią wkształtmigdałów.Przyglądamsięstarannemupodpisowina płótnach–Modigliani.
–Luniu,przyznaj,żenigdyniewidziałaśtakoryginalnychportretów.Jakcisiępodobają?–pytatowarzyszącymi
LeopoldZborowski,starszyodemnieokilkalatprzyjaciel mojegomężaKazimierzaCzechowskiegozczasówkrakowskich,poeta.Zokazjimoichdwudziestychdrugichurodzin zaprosiłmnienaniewielkąwystawęprackilkunastunowoczesnychmalarzy.Chciałmikonieczniepokazaćobrazy pewnegowłoskiegoartysty.
DoSalond’Antinprzyszłamubranawnajlepsząkremowąsukienkę,wktórejprzedrokiembrałamślub,przejęta faktem,żewkraczamdodomusłynnegoprojektanta.
Leopoldprzyglądamisięwnikliwieizledwiewidocznymuśmiechemtriumfumówi:
–Niezwykłe,prawda?Każdyztychportretówprzyśpieszabiciemojegoserca.
Przybliżamsiędoobrazów.Mojespojrzeniebłąkasięod jednejpostacidodrugiej.Mamochotędotknąćchropowatej, pokrytejwarstwamifarbpowierzchni.Obrazywyzwalająspokój.Widoczninaportretachludziesąjakbywyrzeźbienina płaszczyźniepłótna,wydobycizasprawąśmiałejliniizpoprzecinanegoprostopadłymiliniamitła.Szkicpostacipozostajedoskonalewidoczny.Czarnaliniatworzywydłużonyowaltwarzy, zaznaczanos,usta,brwi,linięwłosówioczy.
Podchodzęjeszczebliżej.Chcęprzyjrzećsięwidocznym napłótnieśladomruchówpędzla,pozornieniedbałych.Czujęwibracjewtychgestach,jakąśnerwowośćpodszytąbezgranicznymsmutkiem.
Mójwzrokbiegniekuzafrasowanejtwarzykobiety, którazostałastworzonazaledwiekilkomaliniamiczarnejfarby.Wydłużonaszyja.Pusteoczywformiemigdałów,mocnonakreśloneustailinienosa.Nagłowieczarny kapeluszzniedbalezarysowanymipiórami.Tłoprzecinają linietworząceprostokątnepłaszczyzny.Zielonkawaszarość
zostałanałożonatakniestarannie,żepodspodemwidoczne sąsplotymateriipłótna.Czerńbluzki,plamabielinakapeluszu,brzoskwiniowyodcieńskóryimodelującetwarz muśnięciezielenią,któreożywiapłaskiportret.Frywolne literyinformują:„MadamPompadour1915”.Ciekawe,czy „e”nakońcuwyrazu„madame”gdzieśsięzgubiło,czyzostałocelowopominięte?MożetenWłochniedostatecznie znafrancuski.
Nawetniewiem,skądbierzesięsilnewrażenie,jakierobiąnamnieteobrazy.OdjakiegośczasuobracamsięwkręgachpolskichartystówżyjącychwParyżu,aleobrazyModiglianiegosąodmienneoduroczychkwiatówimartwych natur,jakiemalujemojaprzyjaciółkaiświadkowanamoim ślubieStefaniaŁazarska.
–TopodobnoautoportretsamegoModiglianiego.–Leopoldwskazujenaniewielkichrozmiarówpłótnoiwidniejącegonanimsmutnegopierrota.–Właściwiedoniedawna uważałsięzarzeźbiarza.Dałsobiespokójzkamieniem,bo trudnoterazgozdobyć,jestzbytdrogiizadużoprzytym niezdrowegodlapłucpyłu.
Terazdokładniewidzęrękęrzeźbiarza,któratrzymapędzeliżłobizarysypostaciwwarstwachgęstejfarby.
–Tetwarzeprzypominająmaski,prawda?Widziałaś kiedyśafrykańskiestatuetkialbostarożytnemaski?–pyta Zbozbłyskiemwoku.
Przeczącokiwamgłową.
–Toniewiarygodne!Gdybykilkuartystówtu,wParyżu,nieodkryłostatuetekwykonanychprzedsetkamilat przezjakiegośczarnegoczłowieka,którynieumiałpisaćani czytać,sztukanowoczesnawyglądałabydzisiajzupełnieinaczej–stwierdzaLeopold.
Nieznamsięzbytnionasztuce,aleprzedZboniemuszęniczegoudawać.Kazikzabrałmniektórejśniedzielido Luwru,dlaniegocałetobogactwotoburżuazyjnyprzeżytek. Kręciłomisięwgłowieodtychwszystkicharcydzieł,kobiet wdziwnychpozach,madonn,generałówistarożytnychposągów.Chciałamwiedziećonichwięcej.
–Leopoldzupełniezwariował,całyczasopowiadaotymWłochu,któregonazwiskanieumiempowtórzyć.Idźznimobejrzećteobrazy,niebędzieszsięnudzićsamawdomuwdniu swoichurodzin.Rozerwijsiętrochę–powiedziałwczorajrano mójmążprzedwyjściemdopracy.Odpółrokuprzezkilkanaściegodzindzienniepracujejakoszoferpewnegoarystokraty opolskichkorzeniach.
OdkiedycukierstałsięwParyżudobremdecytowym, awpiekarniachniemożnakupićnawetcroissantów,dlaKazimierzaniemajużpracywjegowyuczonymzawodziecukiernika.Wiem,żeprzeddziesiątąwieczoremniewrócidodomu. TowarzystwoLeopoldajestdlamniewybawieniem.Wysoki, szczupły,ubranywskromny,aleschludnygarnitur,zwypielęgnowanąbrodąiopadającyminaczołociemnymiwłosami, wciemnoszarymkapeluszuborsalino–Zbonietylkodzisiaj prezentujesięniezwykleszykownie.
Kazikprzedstawiłmigopodkonieczeszłegorokuiod tegoczasuZbojestdlamniejakopiekuńczyiserdecznystarszybrat.PrzyjechałdoParyża–takjakja–przedtrzema laty.Chciałstudiowaćhistorięsztukiipisaćwiersze.Gdy latem1914rokuwybuchławojna,jakoobywatelGalicjizostałuznanyzawrogaFrancjiiumieszczonywoboziedlainternowanych.Pokilkumiesiącach,dziękistaraniomhrabinyCzartoryskiej,schorowanyiosłabionywyszedłwreszcie
nawolność.PobytnapołudniuFrancjiprzywróciłgodo zdrowia.
–Jeślichceszimaszczas,mogłabyśtowarzyszyćmiwposzukiwaniachskarbównastraganachbukinistówipchlich targach.Będęciopowiadałosztuce,cotynato?–proponuje Leopold.–Ledwiewzeszłymtygodniu,wyobraźsobie,wyszperałemutakiegojednegomalutkąakwarelę.Spodobała misię,kupiłemzapięćfranków,apóźniejposzedłempokazaćjąantykwariuszowiiokazałosię,żetoosiemnastowiecznapracaznanegomalarza.Dostałemzanią–tuZbościsza głos–tysiącfranków!
Wydajęzsiebieokrzykzaskoczenia.Żeteżcośtakiego możesięprzytraćbiednemupoeciewtrudnychczasach.
–Askądmamnowygarnitur,butyikapelusz,jakmyślisz?–Zbosięuśmiecha.–Zamierzałemzaprosićciebie iKazianaunecoupedechampagne!
Zuznaniemkiwamgłową.Leopoldewidentnieznasię nietylkonamodzie,aleteżnasztuce.
–Zchęciąpójdęztobąbuszowaćwstraganachbukinistów–deklaruję.KiedyniepomagamStefaniiwjejatelier przyszyciulalek,potworniesięnudzę,zwłaszczagdyKazik całymidniamijeździzhrabią.
Mójwzrokzatrzymujesięnadłużejnasmutnej,zielonkawo-pomarańczowejtwarzymłodegomężczyzny,którego długąszyjęozdabiabiałykołnierzodcinającysięodponurychszarościibutelkowejzielenitła.Nadoleobrazuniedbałe litery,przypominającenapisywyrytenamurachczykamieniachpomników,tworząwyraz„Pierrot”.
–Dlaczegoonmajednookootwarte,adrugiezamknięte?–pytamLeopolda,zbliżającsiędoportretumężczyzny
wkapeluszu.Jednozjegooczujestpuste,drugieokalająrzęsy,aobokpostaciwidniejenapiswielkimiliterami:„Paul Guillaume”.
–Kiedyledwieprzedwczorajtu,wtejsali,poznałem Modiglianiego,zadałemmudokładnietosamopytanie–zaczynaopowieśćmójprzewodnik.–Przedstawiłnassobie MojżeszKisling,pewniegoznasz,malarzzKrakowa.Wiesz, jakąodpowiedźotrzymałem?„Botylkojednymokiempatrzysznaświat,adrugimwgłąbduszy”.Ciekawe,prawda? Modiglianitobardzoelokwentnyczłowiek.
Myślotym,żetedziwneobrazynamalowałktoś,kto mieszkatu,wParyżu,intrygujemnie.Mogłabymgospotkać,byćmożeminęłamgonabulwarze,możesiedziałgdzieś obokwjednejzkawiarni,wktórychczasamibywam.Zbo jakbyczytałwmoichmyślach:
–Mamnadzieję,żepoznaszgoosobiście.Mieszkana Montparnassie,codzienniemożnagospotkaćwcaféLa Rotonde.
–Czyjestbardzopopularny?
–Nie,skąd!Narazienie–podkreślaLeopold.–Jego obrazywcalesięniepodobają.Alezapamiętajmojesłowa, niedługoteobrazybędąsiędoskonalesprzedawać.Niechtylkoskończysięwojnaitenpotwornyzastójnarynkusztuki! Niktniemalujetakjakon,jestjedynywswoimrodzaju.
Zbocochwilaprzeczesujedłoniąopadającąnaczołofalę grzywki,gładzisiępowypielęgnowanejbrodzie.Krążypo sali,podchodząctodojednego,todoinnegoobrazu.
–Gdybymtylkomiałpieniądze,żebypodpisaćznim kontrakt,zająćsięsprzedażąjegoobrazów…–snujeplany Zbo.–Zrobiłbym,cowmojejmocy,abymógłwspokojupracowaćiniemusiałdzieńwdzieńrysowaćportretów
pokawiarniach,żebywymienićjezaposiłekczykieliszek wina.
Awięconteżklepiebiedę.Wiem,żepraktyczniewszyscypolscyartyściwParyżucienkoterazprzędą.Wieluznich widujęwatelierStefaniiŁazarskiej.Odcięciodpomocy zkraju,przymieralibygłodem,gdybyniepomysłStefaniina szycieszmacianychlalek.
Teraz,gdytrwawojna,wielegaleriizamknięto,nieod bywająsięcorocznewystawy.Ryneksztukiwpadłwzastój.Takiwernisażtowyjątkowewydarzenie.Malarzesami jesobiezorganizowali,azwolnionyzfronturozchwytywanykrawiecPaulPoiretużyczyłnawystawęswoich pomieszczeń.
Niktniemajużzłudzeń,żewojnaszybkosięskończy. Zkażdymmiesiącemjestcorazgorzej.Coprawdabosze, jaksiętutajmówi,niewkroczylidoParyża,niezniszczyli gozbytniobombamizrzucanymizzeppelinów,alekażdegodniazabijajątysiąceżołnierzy.Przeddwomamiesiącami podYpreszaatakowaliichgazem,któryjednegodniawybił przeszłopięćtysięcyludzi.Naulicachmiastacorazczęściej widocznisązwolnienizwojskamężczyźnibeznóg,bezrąk, zgłowamiobwiązanymibandażami.Wichoczachczaisię strach,cierpienieirezygnacja.
Możemogępomóc.PytamLeopolda,czytenWłochniemógłbyszyćlalek.
–Onie!Modiglianitodumnyczłowiek–odpowiedź jestnatychmiastowa.–Osobliwytyp.Musiałabyśgopoznać, żebyzrozumieć,oczymmówię.Jestubogi,alemasięwrażenie,żetoarystokrata.Wjegosposobiebyciajestcośwyniosłego,ajednocześnieszczerego,samniewiem,jaktoująć.Na
Montmartrzesłyniezawanturniczychwyczynów.NaMontparnassiemówiąnaniegoModi.Wieszdlaczego?
Kręcęprzeczącogłową.
–Pofrancuskutenskrótjegonazwiskabrzmijakmaudit,czyli„przeklęty”.Jakpoeciprzeklęci–tłumaczyLeopold ipatrzynamniebadawczo,jakbychciałsprawdzić,czywiem, oczymmówi.
–JakRimbaud,Baudelaire?–odpowiadampotulniejak uczennica,którachceusatysfakcjonowaćnauczyciela.
–Dokładnie!Jestwnimtrochęzpoetyckiegowłóczęgi żyjącegopozaspołeczeństwem.Rozmawiałemznimtrochę opoezji,mówioniejzdecydowaniewięcejniżosztuce.Sam teżpiszewiersze.Znapodobnocałą„Boskąkomedię”napamięćiczęstojącytuje.
–Malarz-poeta!Tymożeszbyćpoetą-marszandem–zwracamsiędoLeopolda.
–Przyznamcisię,żechciałbymspróbować.–Zboodwracawzrokiuśmiechasięodrobinękokieteryjnie.–Alena topotrzebapieniędzy.Czuję,żemojadeterminacjapomogłaby Modiglianiemu.Opiekujesięnimterazobiecującyisprytny marszandPaulGuillaume.Widziałaśjegoportret,tenznapisem„NovoPilota”.Zdajesię,żeModiglianiwiązałznimduże nadzieje.Guillaumejestmłody,ajużmasporesukcesyicieszy siędobrąopiniąwśródartystów.
ZwytwornegobudynkuwychodzimynaAvenued’Antinzalanąmiodowymświatłem,którejestniczymsymfoniaopiewającakoniecdnia:oblewawierzchołkiplatanówinajwyższepiętrastrzelistychkamienicorzeźbionychgzymsachibalkonach zkutegożelaza.Niemogępohamowaćwzruszeniawszystkim,copulsujeterazwemnie:wrażeniami,jakiewyniosłam
zwystawy,uniesieniem,jakiewzbudzapełnialata,faktem, żekochamijestemkochana.
Toniedowiary,powtarzamsobiewmyślach,żejużod trzechlatmieszkamwParyżu.Ja,LudwikaMakowska,od niedawnaCzechowska–córkastolarza!Latamimarzyłam owyrwaniusięzponurychprzedmieśćrobotniczegoKrakowa.DoParyżaprzyjechałamwkońcuzpaństwemWańkowskimi.Przygodamiałatrwaćtylkokilkatygodni,ale udałomisięzdobyćtupracęipozostać.AnawieczorkuTowarzystwaArtystówPolskichpoznałamrecytującegoswoje poezjeKazika.OnteżmieszkałwcześniejwKrakowie.Był dyplomowanymcukiernikiemi,podobniejakmójojciec,zagorzałymsocjalistą.Miałwsobiejakąśmiękkość,któranie pasowaładojegosurowejzjonomii:ogolonejnałysogłowy, wąskichust,drobnejbudowyciała.Zaintrygowałmnieten poeta,cukiernikikomunista.Kiedyprzedstawiononassobie,wpatrywałsięwemnieztakimpragnieniemwoczach, żeniemiałamwątpliwości,jakbardzomusięspodobałam. Jużwpierwszychzdaniachpodkreśliłswojąwiaręwrewolucję.Odczułampewnerozczarowanienawieśćojegodziałalnościpolitycznej.Przezcałedzieciństwoimłodośćnasiąkałamsocjalistycznymiideami.UciekłamdoParyżatakżepo to,abyodciąćsięodideologii,przezktórąnaszarodzinażyła wnędzyilękuprzedstróżamiprawa.
Kazikwydałmisięinnyodfanatyka,jakimbyłmójojciec.Zjednałmniesobiemelancholijnymiwierszami.Tego właśniepragnęłam.Tu,wParyżu,wciążdostawałamcoraz więcej.
Jaktosięstało,żeżycieokazałosiędlamnietakłaskawe?