"Królowie przeklęci" tom 2

Page 1


M AURICE D RUON

KRÓLOWIE

PRZEKLĘCI TOM II

TLUMACZENIE

ADRIANA CELINSKA

KRAKÓW 2015


Tytuł oryginału: Les Rois maudits La Loi des mâles © 1966 by Maurice Druon, Librairie Plon et Editions Mondiales. La Louve de France © 1966 by Maurice Druon, Librairie Plon et Editions Mondiales Copyright © for the translation by Adriana Celińska Opieka redakcyjna: Robert Chojnacki Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak Drzewa genealogiczne: Piotr Poniedziałek Przygotowanie książki do druku: Pracownia 12A Cover design based on the original jacket artwork by Patrick Knowles and cover design layout by HarperCollinsPublishers Ltd 2013 Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Eliza Luty Fotografie na okładce: miecz – © iStockphoto.com / kkant1937, drewno – © iStockphoto.com / hudiemm

ISBN 978-83-7515-368-2

www.otwarte.eu Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61 99 569 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl


Przedmowa

Przez lata wielu recenzentów opisywało moją sagę fantasy Pieśń lodu i ognia jako zaprawioną szczyptą czarów i dosmaczoną smokami powieść historyczną o historii, która się nie zdarzyła. Uważam to za komplement. Zawsze uznawałem powieść historyczną i fantastykę za twory bliźniacze, dwa gatunki literackie rozdzielone przy porodzie. I chociaż niewątpliwie czerpałem inspirację z Tolkiena, Vance’a i Howarda, tudzież innych dawniejszych twórców fantastyki, na Grę o tron i kolejne tomy cyklu wpływ miały także dzieła wielkich autorów powieści historycznych, takich jak Thomas B. Costain, Mika Waltari, Howard Pyle i... Maurice Druon, niesamowity pisarz francuski, który dał nam Królów przeklętych, siedem doskonałych powieści będących zapisem upadku dynastii Kapetyngów i początków wojny stuletniej. [...] W Królach przeklętych jest wszystko. Królowie z żelaza, zamordowane królowe, bitwy i zdrady, kłamstwa i żądze, oszustwa, rywalizacja rodów, klątwa templariuszy, podmieniane niemowlęta, wilczyce, grzech i miecze, wielka dynastia skazana na upadek... A to wszystko (no, prawie wszystko) zaczerpnięte żywcem z kart historii. I wierzcie mi: rody Starków i Lannisterów nie mogą się nawet równać z Kapetyngami i Plantagenetami. Bez względu na to, czy jesteś historycznym geekiem, czy miłośnikiem fantastyki, od książek Druona nie będziesz się mógł oderwać. To jest prawdziwa Gra o tron. Jeśli lubisz Pieśń lodu i ognia, pokochasz Królów przeklętych. George R.R. Martin (tłum. Małgorzata Pasicka-Siekanka)


Z na d Tam i zy k u Garo n n i e

– Ach, nie, niedobra niewiasto! – powiedział. – Nie będziecie mieć wszystkiego! Królowa odsunęła dłoń księcia, wzięła książkę i podała ją swojej nieprzyjaciółce. Potem spojrzała na syna, uśmiechając się i znów mimowolnie odsłaniając zęby drapieżnika. Jedenastoletni chłopiec nie mógł być przecież dużym wsparciem, choć z drugiej strony był następcą tronu.

Nowy klient bankiera Tolomeiego

W gabinecie na pierwszym piętrze sędziwy Spinello Tolomei uniósł krawędź dywanu i podważywszy małą drewnianą listewkę, odsłonił sekretny otwór umożliwiający mu nadzór nad subiektami pracującymi w galerii na parterze. Dzięki temu florenckiemu wynalazkowi – judaszowi ukrytemu pomiędzy belkami sufitu – bankier mógł widzieć i słyszeć wszystko, co się działo i o czym mówiono w jego banku i sklepie. Teraz zauważył pewne oznaki zamieszania. Płomienie trójgraniastych lampek kołysały się nad ladami, a pracownicy zamarli z rękoma na miedzianych żetonach, które licząc, przesuwali na szachownicy. Drewniany łokieć do odmierzania sukna upadł z łoskotem na ziemię, wagi stojące na stolikach drżały, mimo że nikt ich nie ruszał. Praktykanci zwrócili twarze w stronę drzwi, a mistrzowie subiekci położyli rękę na piersi, kłaniając się na znak szacunku. Bankier Tolomei uśmiechnął się, zgadując, że przyczyną zamieszania jest wejście hrabiego Artois. Rzeczywiście chwilę później zobaczył przez judasza ogromny czerwony aksamitny chaperon z kitą, czerwone rękawice, czerwone buty z dźwięczącymi ostrogami i szkarłatny płaszcz opadający z ramion olbrzyma. Tylko Dostojny Pan d’Artois wchodził z takim hukiem, że drżeli wszyscy wokoło, a przechodząc, macał biusty mieszczek, lecz małżonek 303


WILCZYCA Z FRANCJI

żadnej z nich nie ośmielił się zaprotestować. Sam jego oddech sprawiał, że budynki trzęsły się w posadach. Wszelako nie robiło to wrażenia na starym bankierze. Znał bowiem Roberta d’Artois nie od dziś. Obserwował go wielokrotnie, a patrząc na niego właśnie z góry, zauważał wyraźnie całą przesadę, ostentacyjność i afektację gestów hrabiego. Natura obdarzyła Dostojnego Pana d’Artois wyjątkowymi przymiotami siły, dlatego udawał ogra. Tak naprawdę był to szczwany lis. A Tolomei prowadził rachunek Roberta... Uwagę bankiera przyciągnął człowiek towarzyszący hrabiemu. Mężczyzna ubrany od stóp do głów na czarno, pewny siebie, acz lekko wycofany, można nawet rzec: wyniosły. Obaj klienci zatrzymali się przy ladzie zastawionej bronią i elementami zbroi. Dostojny Pan d’Artois dłonią w czerwonej rękawicy muskał sztylety, mizerykordie, rękojeści mieczy różnego typu, trącał strzemiona, zakrzywione wędzidła, pyszne ząbkowane czy haftowane lejce oraz kobierce na siodła. Subiekt potrzebował później dobrej godziny, aby na nowo wprowadzić ład i porządek na ladzie. Robert wybrał parę toledańskich ostróg z długimi kolcami, których pasek był osadzony wysoko i odchylony do tyłu, co pozwalało chronić ścięgno Achillesa, gdy stopa gwałtownie wbijała się w bok konia. Sprytny wynalazek i jakże pożyteczny podczas turniejów. Ostrogi były zdobione rysunkiem kwiatów i wstęg z hasłem „Zwycięstwo”, wygrawerowanym okrągłą czcionką na pozłacanej stali. – To podarek dla was, milordzie – rzekł olbrzym do ubranego na czarno towarzysza. – Teraz musicie tylko wybrać damę, która wam je przypnie do stóp. Nie będziecie długo czekać, Francuzki szybko zapalają się do przybyszów z obcych stron. Tutaj możecie zaopatrzyć się we wszystko, czego wam potrzeba – ciągnął, pokazując galerię. – Mój przyjaciel Tolomei, mistrz lichwy i handlu, dostarczy wam wszystko, czego zażądacie. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby czegoś nie miał. Czy chcecie ofiarować ornat waszemu kapelanowi? Ma ze trzydzieści do wyboru. Pierścień 304


Z na d Tam i zy k u Garo n n i e

ukochanej? Stoją tu kufry pełne drogocennych kamieni. Podoba wam się perfumować dziewki, zanim przystąpicie do igraszek miłosnych? Znajdziecie tu piżmo pochodzące wprost z Orientu. Szukacie relikwii? Ma ich trzy pełne szafy. Na dodatek sprzedaje złoto, za które wszystko można kupić! Można tu wymienić lub nabyć monety ze wszystkich stron Europy. O tam, widzicie, kurs zapisany na tabliczkach. Sprzedaje liczby, to jego główne źródło dochodu, dzierżawy, odsetki od pożyczek, dochody z lenn. Za wszystkimi tymi maleńkimi drzwiczkami siedzą subiekci, którzy dodają, odejmują. Co byśmy zrobili bez tego człowieka, który zarabia na tym, że nie umiemy liczyć? Chodźmy do niego. Niedługo potem kręcone drewniane schody aż jęknęły pod ciężarem Roberta d’Artois. Tolomei zamknął listewką judasza i pozwolił opaść dywanowi. Dwaj panowie weszli do ciemnego pomieszczenia pełnego zbytkownych ciężkich mebli i wielkich srebrnych ozdób, którego podłogę krył pyszny kobierzec tłumiący wszystkie hałasy. Pachniało woskowymi świecami, kadzidłem, orientalną przyprawą korzenną i leczniczymi ziołami. W tym wytwornie urządzonym pokoju obok bogatych mebli kryły się zatem aromaty symbolizujące wszystkie aspekty ludzkiego życia. Bankier podszedł do gości. Robert d’Artois ostatni raz widział go kilka tygodni wcześniej – prawie trzy miesiące spędził w podróży ze swoim kuzynem królem Francji, najpierw do Normandii pod koniec sierpnia, potem do Andegawenii jesienią – i zauważył, że Tolomei postarzał się. Jego siwe włosy były przerzedzone, mniej ich sięgało kołnierza sukni. Pazur czasu pozostawił ślad na obliczu Spinella: kości policzkowe pokrywała sieć zmarszczek, niegdyś krągłe policzki opadły i kołysały się nad żuchwą, schudł w ramionach, ale urósł mu brzuch, krótko obcięte paznokcie były poszczerbione. Lewe oko, słynne lewe oko bankiera Tolomeiego, wciąż pozostawało w trzech czwartych przymknięte, dodając jego twarzy żywotnego, acz złośliwego wyrazu. Natomiast otwarte drugie oko zdradzało zmęczenie, roztargnienie, pewną nieobecność 305


WILCZYCA Z FRANCJI

ducha, jak u osłabionego człowieka, który mniej troski okazuje światu, a z większą uwagą śledzi znużenie i bolączki własnego wiekowego ciała zbliżającego się do kresu swych dni. – Przyjacielu! – wykrzyknął Robert d’Artois, ściągając rękawice i rzucając je na stół, gdzie przypominały plamę krwi. – Mój przyjacielu, prowadzę ci nową fortunę! Bankier wskazał gościom krzesła. – Ile to będzie mnie kosztować, Dostojny Panie? – zapytał. – Ależ bankierze – rzekł Robert – czy kiedykolwiek poradziłem ci złą inwestycję? – Nigdy, Dostojny Panie, nigdy, przyznaję. Terminy spłaty czasem bywały wydłużone, ale w końcu Bóg obdarzył mnie dość długim życiem, tak że mogłem się cieszyć owocami zaufania, jakim mnie zaszczyciliście. Ale wyobraźcie sobie, Dostojny Panie, że umarłbym, jak tylu innych, w wieku pięćdziesięciu lat. Wtedy, dzięki wam, umarłbym jako bankrut! Dowcip rozbawił Roberta, który uśmiechając się, odsłonił krótkie, mocne, lecz brudne zęby. – Czy kiedykolwiek straciliście z mojego powodu? – zapytał. – Przypomnijcie sobie, jak niegdyś postawiliście na Dostojnego Pana Walezjusza przeciwko Enguerrandowi de Marigny’emu! Popatrzcie sami, gdzie dziś jest Karol Walezjusz, a jak Enguerrand skończył swój marny żywot. A środki, których użyczyliście mi na wojnę w Artois? Czyż nie spłaciłem tej pożyczki? Wdzięczny wam jestem, bankierze, że zawsze udzielaliście mi wsparcia, nawet kiedy było ze mną krucho. Była chwila – ciągnął, odwracając się do odzianego w czerń towarzysza – że tonąłem w długach, bo pozbawiono mnie ziem, z wyjątkiem hrabstwa Beaumont-le-Roger, z którego wszelako skarbiec nie wypłacał mi dochodu, a mój najdroższy kuzyn Filip Długi, niech Bóg wyśle jego duszę prosto do piekieł, wtrącił mnie do Châtelet. Ech! Wtedy ten bankier, który stoi teraz przed wami, milordzie, ten lichwiarz, największy łotr, jakiego wydała Lombardia, człowiek, który kładzie zastaw na dziecku w łonie matki, on jeden mnie nie zawiódł! Dlatego tak długo żyje i będzie żył jeszcze dłużej. 306


Z na d Tam i zy k u Garo n n i e

Tolomei skrzyżował palce prawej ręki i dotknął niemalowanego drewna stołu. – Tak, tak, lichwiarzu samego szatana, jeszcze pożyjecie, mówię wam. Ech! Dlatego ten oto człowiek zawsze pozostanie mym przyjacielem, słowo Roberta d’Artois. Zresztą z korzyścią dla siebie, dziś bowiem jestem zięciem Dostojnego Pana Walezjusza zasiadającego w Radzie Królewskiej, no i jestem zamożny, bo wreszcie dostaję dochody z mojego hrabstwa. Panie Tolomei, człowiek, który siedzi przed wami, to lord Mortimer, baron Wigmore. – 1 sierpnia zbiegł z londyńskiej Tower – powiedział bankier, chyląc czoło. – Wielki to zaszczyt, milordzie, wielki zaszczyt. – Że co!? – krzyknął d’Artois. – Już wiecie!? – Dostojny Panie – odpowiedział Tolomei – baron Wigmore jest zbyt ważną osobistością, żebyśmy nie wiedzieli. Wiem także, milordzie, że kiedy król Edward wydał nadbrzeżnym szeryfom rozkaz, by was odnaleźli i schwytali, już dawno byliście na statku, daleko poza zasięgiem angielskiego prawa. Wiem, że gdy przeszukiwano wszystkie drogi do Irlandii i przeglądano całą korespondencję z Francji, wasi przyjaciele w Londynie i całej Anglii już zostali powiadomieni o waszej bezpiecznej przeprawie do Pikardii, do waszego kuzyna Jana de Fiennes’a. W końcu wiem, że gdy król Edward nakazał panu de Fiennes’owi was wydać, grożąc konfiskatą jego ziem leżących po drugiej stronie kanału La Manche, ten wielmoża, jako oddany sojusznik i doradca Dostojnego Pana d’Artois, skierował was właśnie do niego. Nie mogę rzec, że czekałem na was, milordzie, ale się was spodziewałem, gdyż Dostojny Pan d’Artois jest wobec mnie lojalny i jak sam powiedział, zawsze o mnie myśli, kiedy ma przyjaciół w potrzebie. Roger Mortimer słuchał bankiera z uwagą. – Widzę, bankierze – odpowiedział – że Lombardowie mają dobry wywiad na angielskim dworze. – Do usług, milordzie. Nie jest dla was tajemnicą, że król Edward jest mocno zadłużony w naszych bankach. Kiedy ma się 307


WILCZYCA Z FRANCJI

wierzyciela, należy go pilnować. A wasz król od pewnego czasu przestał poważać naszą pieczęć, przynajmniej takie odnosimy wrażenie. Odpowiada nam za pośrednictwem skarbnika, Jego Ekscelencji biskupa Exeteru, że kiepskie pobory podatków, wysokie obciążenia wojenne i działania jego poddanych nie pozwalają mu na większą ratę spłaty. Choć podatek, którym obłożył nasze przedsiębiorstwa w samym tylko Londynie, powinien mu w zupełności wystarczyć na spłacenie wierzytelności. Sługa przyniósł wino i migdały w miodzie, zwyczajową przekąskę dla ważnych klientów. Tolomei nalał aromatyzowanego korzeniami trunku do pucharów, sobie wszelako przydzielając objętość naparstka. – Obecnie francuski skarbiec jest chyba w lepszym stanie niż angielski – dodał. – Czy już wiadomo, Dostojny Panie Robercie, jakie będzie saldo na koniec roku? – Jeśli w ciągu najbliższego miesiąca nie wydarzy się jakaś nagła klęska, zaraza, głód, zaślubiny czy pochówek któregoś z naszych królewskich kuzynów, przychód przekroczy wydatki o dwanaście tysięcy liwrów, według obliczeń pana Miles’a de Noyersa, przewodniczącego Izby Rachunkowej, które dziś rano przedstawił na Radzie. Dwanaście tysięcy liwrów na plus! Nie zdarzyło się w czasach Filipów, ani Filipa IV, ani Filipa V, i niech Bóg sprawi, aby ich lista nie rosła, żeby skarbiec był w tak dobrym stanie. – Jak udało się sprawić, Dostojny Panie, że dochody skarbca przeważyły wydatki? – zapytał Mortimer. – Czy to z powodu braku wojen? – Brak wojen z jednej strony, a z drugiej wojna, którą się szykuje, ale której się nie zaczyna. Chodzi mianowicie o wyprawę krzyżową. Muszę przyznać, że mój kuzyn i teść Karol Walezjusz posługuje się krucjatą umiejętnie jak mało kto! Oczywiście nie należy sądzić, że zły z niego chrześcijanin! W istocie całym sercem pragnie oswobodzić Armenię z rąk Turków oraz marzy o przywróceniu imperium konstantynopolitańskiego, którego koronę kiedyś nosił, nie zasiadając jednak na tronie. Ale w końcu wyprawy 308


Z na d Tam i zy k u Garo n n i e

krzyżowej nie organizuje się w jeden dzień! Trzeba uzbroić statki, wykuć miecze, a przede wszystkim zjednać krzyżowców, prowadzić rozmowy w Hiszpanii, negocjować w Niemczech. Pierwszym zaś krokiem jest uzyskanie od papieża dziesięciny płaconej przez duchowieństwo. Mój drogi teść otrzymał dziesięcinę i teraz, gdy skarbiec popada w tarapaty, płaci papież. – Uhm, Dostojny Panie, to bardzo zajmujące – rzekł Tolomei – bo jestem przecież bankierem papieża, w jednej czwartej, wraz z Bardimi, ale ta ćwiartka jest dość znaczna! A jeśli papież by zbytnio zbiedniał... D’Artois raczący się winem z pękatego pucharu parsknął i ręką pokazał, że się dusi. – Zbiedniał? Jego Świątobliwość, nasz papież!? – krzyknął, przełknąwszy napitek. – Ależ on jest bogaty, ma setki tysięcy florenów! Ach! Gdyby nie wstąpił do stanu duchownego, mógłby was uczyć, jak prowadzić bank! Kiedy go wybrano, skarbiec papieski świecił pustkami, jak moja kieszeń przed sześciu laty. – Tak, tak – wyszeptał Tolomei. – Jest bowiem tak, że duchowni to najskuteczniejsi poborcy podatkowi na świecie, i to właśnie uświadomił sobie Dostojny Pan Walezjusz. Zamiast podnosić podatki, a wiadomo, że poborcy są znienawidzeni przez lud, wysyła się księży i zbiera dziesięcinę. Wyruszymy z krucjatą, wyruszymy... pewnego dnia! A tymczasem papież płaci, strzygąc swoje owieczki. Tolomei delikatnie masował prawą nogę: od jakiegoś czasu przenikało go zimno w tej kończynie, bolała go też, gdy chodził. – Mówicie, Dostojny Panie, że dziś rano zwołano Radę. Czy powzięto jakieś ważne postanowienia? – zapytał. – Och! Jak zazwyczaj. Dyskutowano o cenach świec i zakazano mieszania wosku z łojem oraz warzenia starych przetworów z nowymi. Przy wszystkich produktach sprzedawanych w opakowaniach waga torby powinna zostać odjęta, a nie wliczana w cenę. To wszystko po to, aby przypodobać się ludowi, pokazać, że się o niego troszczy. 309


WILCZYCA Z FRANCJI

Tolomei, słuchając, uważnie lustrował swoich gości. Obaj wydali mu się bardzo młodzi. Ile lat miał Robert d’Artois? Trzydzieści pięć, może sześć. A Anglik musiał być od niego młodszy. Wszyscy poniżej sześćdziesiątki wydawali mu się zadziwiająco młodzi! Ile jeszcze przed nimi do zrobienia, ile porywów serca, walk do stoczenia, marzeń do osiągnięcia, ile poranków, których on już nie zobaczy! Ile razy ci dwaj będą się budzić o świcie, wdychając świeże powietrze nowego dnia, kiedy on będzie leżał pod ziemią! Jakim człowiekiem był lord Mortimer? Miał piękne lico o gęstych brwiach i lekkich powiekach kryjących stalowe oczy. Ponadto wyróżniały go ciemny strój, sposób krzyżowania ramion, pewność siebie i spokojna duma mężczyzny, który stał na szczytach władzy, a teraz na wygnaniu godnie znosił koleje losu. Wszystko w nim podobało się staremu bankierowi, nawet bezwiedny nawyk Mortimera – palcem przejeżdżał po białej bliźnie przecinającej jego usta. Tolomei pragnął, aby ten człowiek był szczęśliwy! Od pewnego czasu bankier z upodobaniem myślał o innych i troszczył się o nich. – Zarządzenie o wywożeniu pieniądza? – zapytał. – Czy wkrótce zostanie uchwalone, Dostojny Panie? Robert d’Artois zawahał się. – Chyba że, być może, nic wam o tym nie wiadomo – dodał Tolomei. – Ależ wprost przeciwnie, wprost przeciwnie! Wiecie przecież, że żadna decyzja nie zapada bez mojej opinii, o którą prosi król, a przede wszystkim Dostojny Pan Walezjusz. To zarządzenie zostanie przypieczętowane za dwa dni. Nikt nie będzie mógł wywozić z królestwa złota ani srebra bitego we Francji. Pątnicy jeno będą mogli mieć przy sobie kilka drobnych turyńskich. Bankier udał, że nie przejmuje się ową nowiną bardziej niż ceną świec czy mieszaniem przetworów. Jednak w głębi duszy pomyślał: „Czyli za granicę będzie można wywozić jedynie obcą monetę, to znaczy, że jej wartość wzrośnie. Jaką pomoc w naszym zawodzie zapewniają łase na pochlebstwa gaduły, dając nam za darmo to, co mogliby drogo sprzedawać!”. 310


Z na d Tam i zy k u Garo n n i e

– Milordzie, planujecie zatem osiąść we Francji? – zapytał, zwracając się do Mortimera. – Czego ode mnie oczekujecie? Odpowiedział Robert: – Tego, czego potrzebuje każdy pan, aby żyć na godziwym poziomie. Macie przecież doświadczenie, Tolomei! Bankier zadzwonił dzwoneczkiem. Sługę, który wszedł do komnaty, poprosił o przyniesienie głównej księgi i dodał: – Jeśli pan Boccaccio jeszcze nie odszedł, przekażcie mu, aby zechciał na mnie poczekać. Księga została przyniesiona. Był to ogromny wolumin o wyświechtanych czarnych okładkach z grubej skóry, którego welinowe strony spięte były ruchomą klamrą. Można było dowolnie dokładać kartki. W ten sposób Tolomei miał rachunki wszystkich ważnych klientów w jednym miejscu, i to w porządku alfabetycznym, nie musiał szukać rozsianych w całej księdze zapisków. Bankier położył księgę na kolanach i otworzył ją z pewnym namaszczeniem. – Dołączycie do przedniej kompanii, milordzie – powiedział. – Patrzcie, każdy mój klient cieszy się należnym honorem. Księgę moją otwiera rachunek hrabiego Artois. Dużo tu mamy stron, Dostojny Panie – ze śmiechem rzucił w stronę Roberta. – Potem hrabia Bar, hrabia Boulogne, Dostojny Pan de Bourbon. Najjaśniejsza Pani królowa Klemencja. Bankier tylko z pokorą pokręcił głową. – Ach! Wiele nam przysporzyła trosk po śmierci króla Ludwika, jakby żałoba wznieciła w niej wilczy głód wydatków. Sam Ojciec Święty, nasz papież, pisał do niej, nawołując do powściągliwości. Musiała zastawić swoje klejnoty, aby spłacić długi. Teraz mieszka w twierdzy Temple, na którą wymieniła zamek w Vincennes. Żyje z wdowiej renty i wreszcie, zdaje się, odzyskała spokój ducha. Przeglądał strony księgi szeleszczące między palcami. Zręcznie udawało mu się odsłaniać nazwisko, kryjąc jednocześnie przedramieniem liczby. Był niedyskretny tylko w połowie. 311


WILCZYCA Z FRANCJI

„Teraz ja się przechwalam – pomyślał. – Wszelako trzeba należycie podkreślić wartość usług, które świadczę, a także nie można pokazać, że nowy klient robi na mnie jakieś wrażenie...” Tak naprawdę to całe jego życie kryło się w kartach tej księgi i każda okazja była dobra, aby ją przewertować. Każde nazwisko, każdy rachunek budziły wspomnienia minionych intryg, powierzonych w sekrecie tajemnic, błagań i próśb doń skierowanych, dzięki czemu mógł odczuć władzę, jaką miał w rękach! Każda kwota budziła pamięć o konkretnej wizycie, liście, udanym targu, odruchu współczucia czy zachowaniu twardej postawy wobec opieszałego dłużnika. Minęło już pięćdziesiąt lat, odkąd Spinello Tolomei, początkowo, po przybyciu ze Sieny, pracujący przy jarmarkach w Szampanii, osiadł na ulicy Lombardów, aby prowadzić bank39. Jeszcze jedna strona i jeszcze jedna, i następna, która zahaczyła o połamane paznokcie. Nazwisko przekreślone czarną kreską. – Patrzcie tutaj, pan Dante Alighieri, poeta. Drobna kwota z czasów, gdy przyjechał złożyć wizytę pogrążonej w żałobie królowej Klemencji. Był bliskim przyjacielem jej ojca, Karola Węgierskiego. Pamiętam, jak siedział na tym samym miejscu co wy, milordzie. Człowiek bez krztyny uprzejmości. Był synem właściciela kantoru i przez godzinę opowiadał, jak gardzi handlem pieniędzmi. Ale mógłby być nawet niegodziwcem pijącym na umór w podejrzanych spelunach z płatnymi dziewkami, nieważne! Doprowadził nasz język do takiej maestrii jak nikt przed nim. A jak wyraziście opisał piekło! Aż człowiek drży z obawy, że tak jest naprawdę. Czy wiecie, że w Rawennie, gdzie pan Dante mieszkał przez ostatnie lata, ludzie z lękiem umykali mu z drogi, wierząc, że jest czarnoksiężnikiem, który rzeczywiście zszedł do piekieł? Oto minęły dwa lata, jak śmierć go zabrała. Jednak są wciąż tacy, którzy wierzą, że żyje, i czekają, aż powróci. Nie miłował banków, to pewne, ani Dostojnego Pana Walezjusza, który go wygnał z Florencji. Tolomei, opowiadając o Dantem, jeszcze raz skrzyżował palce i dotknął drewnianego podłokietnika fotela. 312


Z na d Tam i zy k u Garo n n i e

– Tutaj was wpiszę, milordzie – ciągnął, wkładając zakładkę do księgi. – Tuż po Dostojnym Panu de Marignym, lecz nie lękajcie się, nie tym powieszonym, o którym Dostojny Pan d’Artois wspominał przed chwilą, o nie! To jego młodszy brat, biskup Beauvais. Od dziś macie u mnie konto z kredytem siedmiu tysięcy liwrów. Możecie z niego korzystać wedle uznania i czujcie się w moim skromnym domu jak u siebie. Sukna, broń, klejnoty, meble, czegokolwiek będziecie potrzebować, znajdziecie przy ladach w galerii. Każcie dopisać do rachunku. Wykonywał swój zawód, nawet o tym nie myśląc, siłą przyzwyczajenia. Pożyczał ludziom, aby kupowali to, co sprzedawał. – A jak wasz proces przeciw stryjnie, Dostojny Panie? Nie chcecie wszcząć sprawy na nowo, kiedy jesteście u władzy? – zapytał Roberta d’Artois. – Tak się stanie, tak się stanie, ale w odpowiedniej chwili – odpowiedział olbrzym, podnosząc się. – Nie spieszy mi się. Zauważyłem, że pośpiech jest złym doradcą. Pozwalam jej starzeć się w spokoju, męczyć się na procesach przeciwko wasalom, szykanami przysparzam jej nowych wrogów i czekam, aż wyremontuje zamki, które nieco zrujnowałem podczas mojej ostatniej wizyty na jej ziemiach, to znaczy na moich. Niech się nauczy, że posiadanie moich dóbr dużo kosztuje! Musiała pożyczyć Dostojnemu Panu Walezjuszowi pięćdziesiąt tysięcy liwrów, których nigdy już nie zobaczy, bo stanowiły posag mojej małżonki, z którego spłaciłem długi u was. Jak widać, ta łajdaczka nie jest aż taka szkodliwa, jak mówią. Staram się tylko za często jej nie widywać, bo tak mnie kocha, że jeszcze uraczyłaby mnie jakimś smakołykiem, po którym zmarł niejeden w jej otoczeniu. Ale odzyskam moje hrabstwo, bankierze, odzyskam, bądźcie pewni, a wtedy, tak jak obiecałem, zostaniecie moim skarbnikiem! Tolomei odprowadził gości, zszedł z nimi po schodach, ostrożnie stawiając stopy, i towarzyszył im aż do bramy wychodzącej na ulicę Lombardów. Kiedy Roger Mortimer zapytał, na jaki procent pożycza złoto, bankier skwitował pytanie niedbałym gestem dłoni. 313


WILCZYCA Z FRANCJI

– Uczyńcie mi tylko łaskę, kiedy będziecie mieć sprawę w moim banku, i przyjdźcie mnie odwiedzić – powiedział. – Z pewnością uświadomicie mnie w wielu sprawach, milordzie. Jego słowom towarzyszył uśmiech, a lewa powieka nieznacznie się uniosła. Zimny powiew listopadowego wiatru z ulicy sprawił, że bankier zadygotał. Gdy tylko trzasnęły drzwi, Tolomei udał się na zaplecze kantoru i wszedł do małej sali, w której czekał na niego pan Boccaccio, współpracownik Bardich. – Przyjacielu Boccaccio – powiedział – skupujcie od dziś do jutra pieniądze z Anglii, Holandii, Hiszpanii, floreny z Italii, dublony, dukaty, słowem: wszystkie obce monety. Proponujcie denara, a nawet dwa za sztukę. Za kilka dni ich wartość podskoczy o jedną czwartą. Wszyscy udający się w podróż będą musieli się u nas w nie zaopatrzyć, nie będzie bowiem można wywozić francuskiego złota40. Proponuję zysk po połowie. Tolomei wiedział mniej więcej, ile zagranicznej monety mogą skupić. Dodał do tego zawartość kufrów i obliczył, że cała operacja przyniesie mu od piętnastu do dwudziestu tysięcy liwrów zysku. Pożyczył siedem, teraz zarobi dwa razy tyle, a zysk posłuży przy następnej pożyczce. Rutyna! Boccaccio pogratulował mu sprytu i skomplementował, mówiąc, że paryskie kompanie lombardzkie nie na próżno wybrały Spinella Tolomeiego na swego generalnego przywódcę. – Och! Nie ma w tym mojej zasługi, to tylko doświadczenie, pięćdziesiąt lat w zawodzie robi swoje – odpowiedział stary bankier. – Gdybym naprawdę był sprytny, to wiesz, co bym zrobił? Odkupiłbym od ciebie twoje zapasy florenów i zachował zysk dla siebie. Ale tak naprawdę po co? Boccaccio, jesteś jeszcze bardzo młody... Jego rozmówca miał już siwe włosy na skroniach. – ... kiedyś jednak zobaczysz, przychodzi taki wiek, że człowiek przestaje pracować dla siebie, bo ma wrażenie, że cała praca idzie na marne. Brakuje mi mojego siostrzeńca. Skandal już 314


Z na d Tam i zy k u Garo n n i e

przycichł, jestem pewien, że nic nie ryzykuje i może wrócić. Ale odmówił, ten czort Guccio, uparł się, bo jest dumny. Wieczorami, kiedy subiekci pójdą do siebie, a sługi już śpią, ten wielki dom wydaje mi się taki pusty. Bywają dni, gdy żałuję, że opuściłem Sienę. – Twój siostrzeniec powinien zrobić to samo, co ja uczyniłem, kiedy znalazłem się w podobnej sytuacji z pewną paryską damą – rzekł Boccaccio. – Porwałem syna i wywiozłem go do Italii. Tolomei kiwnął głową i pomyślał, że dom bez dzieci jest smutny. Syn Guccia skończy w tym roku siedem lat, a Tolomei nigdy go nie widział. Matka nie pozwalała. Bankier masował prawą nogę, bo poczuł, że zziębła i ścierpła, jakby po skórze chodziły mu mrówki. Śmierć nas ciągnie powoli, latami, za nogi... Zanim położył się do łóżka, kazał sobie przynieść misę z gorącą wodą, aby wymoczyć w niej obolałą kończynę.

Fikcyjna krucjata

– Dostojny Panie Mortimerze, teraz bardzo mi potrzeba walecznych i dzielnych rycerzy, do jakich wy należycie, aby dołączyli do mojej wyprawy krzyżowej – oznajmił Karol Walezjusz. – Z pewnością uznacie, że słowa „moja wyprawa krzyżowa” są pełne buty i pychy, bo w rzeczywistości krucjatę organizuje się w imię Boga, Pana naszego. Lecz muszę zauważyć, i każdy się ze mną zgodzi, że tak ogromne przedsięwzięcie, szeroko zakrojone i chwalebne, zwołujące pod sztandar wszystkie chrześcijańskie narody, jest wykonywane moimi własnymi rękoma. Zatem, Dostojny Panie Mortimerze, składam wam szczerą ofertę, bo taki jestem z natury, prosty i bezpośredni: czy mogę was przyjąć w moje szeregi? Roger Mortimer wyprostował się na krześle. Jego twarz była napięta, a powieki w połowie zakryły stalowe oczy. Czy właśnie nie proponowano mu dowodzenia chorągwią złożoną z dwudziestu zbrojnych, jakby był jakimś prostym kasztelanem z prowincji 315



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.