Dziewczyna z portretu

Page 1

Blade ciało niemowlęcia przez całą noc pływało w starym ocynkowanym wiadrze pełnym roztworu formaliny. Mężczyzna, który wcześniej wysunął wiadro spod stołu w kuchni i zdjął pokrywę, z trudem powstrzymał falę łez. Gryzące opary uderzyły go w nozdrza, gdy płyn zafalował i obmył łuk drobnych pleców z nieznacznie zarysowanymi łopatkami. Jasne włosy dziecka, niczym aureola, ułożyły się promieniście wokół główki. Zagryzł zęby na zaciśniętej pięści i modlił się, żeby z jego gardła nie wydobył się dziki, nieokiełznany ryk. Nie mógł obudzić żony, która spała za zamkniętymi drzwiami w pokoju na końcu korytarza. Powiódł tam wzrokiem i przez jego twarz przebiegł cień lęku. Dwa dni temu w oknie sypialni powiesił gruby koc, a następnie zaciągnął ciężkie zasłony. Lipcowe słońce, które rozjaśniało niedawno wytapetowane wnętrze z dużym łóżkiem i białym drewnianym kojcem dziecięcym pod ścianą, nagle zgasło, ale duchota nie ustępowała. Otarł pot z czoła i w mroku, do którego jeszcze się nie przyzwyczaił, poszukał wzrokiem zarysu sylwetki żony. Leżała pod kocem z podkurczonymi nogami i złączonymi dłońmi. Wydawało mu się, że ma otwarte oczy pozbawione zdrowego blasku i wzrok wbity w ścianę, w konkretny punkt. Na tym swoistym ekranie jej mózg niczym zacinający się projektor slajdów wyświetlał zapewne jeden obraz. Twarz dziecka. Był tego pewien, bo suche, spierzchnięte usta żony szeptały słowa kołysanki: — Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga… — wypowiadała je wolno, machinalnie i bez żadnych emocji. Na próżno szukał w nich ciepłej barwy, troskliwej nuty, która jeszcze nie tak dawno pobrzmiewała w jej głosie, gdy nachylała się nad łóżeczkiem. Kochał ją najbardziej na świecie. Kochał ich dziecko. I wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. To nie mieściło mu się w głowie. Dlatego wpatrując się w zawartość starego wiadra, uznał, że musi dokończyć to, co zaczął. Że ani żona, ani on sam nie zniosą widoku białej trumienki, nie przeżyją tego momentu, w którym trzeba będzie złożyć ją do grobu, a potem eksplodującego w ich głowach huku, gdy czarna garść ziemi opadnie głucho na drewniane wieko. Ich synek na to nie zasłużył. Przegonił czarne myśli i otarł łzy. Musiał się zabrać do roboty. Przynajmniej tyle mógł zrobić. Czuł, że jest mu to winny. Za to, że ciągle nie było go w domu. Może gdyby nie wpadał tu tylko jako gość, wszystko ułożyłoby się inaczej i dalej byliby szczęśliwą rodziną. Myślał o tym, wpatrując się w wiadro. Akurat w radiowej Trójce puszczono niedawny premierowy utwór Erica Claptona Tears in Heaven. Słyszał go już wcześniej wiele razy, każda rozgłośnia nadawała ten przebój. Muzyk trącał rytmicznie


struny i wyśpiewywał przejmujące frazy, podobno o śmierci swojego dziecka, do akompaniamentu molowych akordów, pełnych smutku i tęsknoty. Nie mógł słuchać tej piosenki. Wyłączył starego, trzeszczącego kasprzaka i w uszach zadźwięczała mu świdrująca cisza. Żałobne milczenie. Rusz się, nakazał sobie. Nad żeliwnym zlewem wypłukał słój z szerokim otworem, osuszył go z zewnątrz ścierką, a następnie przechylił, by ostatnie krople wody skapnęły do odpływu. Odstawił go na stare gazety, które ułożył na mocno już zużytej ceracie, okrywającej drewniany stół. Sięgnął po brązową szklaną butlę, a potem spojrzał za okno. Na pordzewiałą huśtawkę, z której obłaziła farba. Na drewnianą piaskownicę. I na trzepak, za którym stała wiata śmietnikowa. Miał tam spędzać czas ze swoim synem. Chciał nauczyć go bujać się na huśtawce. Pokazać mu, jak grać w kapsle. A później nauczyłby go jeździć na rowerze i robić wymyk na trzepaku. Ale może sam siebie okłamywał. Może, skoro nie miał nawet czasu chodzić z nim na spacery, nie zauważyłby, kiedy syn by urósł i zaczął zamykać się w swoim pokoju, stroniąc od rodziców. Sam przecież też taki był. Poza tym od kolegów z pracy razy słyszał nie raz, że dorastanie ich dzieci było błyskiem na niebie, ledwie zauważalnym mgnieniem. Wielu z nich ciężko pracowało, łapało fuchy, łączyło etaty, żeby odnaleźć się w rzeczywistości, którą zafundował im Balcerowicz. Trzy lata po tym, jak Solidarność przejęła władzę w kraju, gdy wojska rosyjskie wciąż opuszczały jednostki rozlokowane na terenie Polski, on sam liczył, że będzie lepiej, że jego dziecko wychowa się w dobrobycie. Targał nim bolesny żal, że wszystko poszło nie tak. Mieli się budować, obiecał jej to, gdy zaszła w ciążę. Tylko że krótko po tym, jak w kraju rządzili Wałęsa z Mazowieckim, ceny materiałów budowlanych, które i tak trudno było dostać, wystrzeliły jak szalone. Dlatego zdążyli jedynie pobudować piwnicę, zalać strop. Potem postawili jeszcze kilka cegieł w narożnikach budynku i robota stanęła. Obiecał jej, że wiosną ruszą na nowo z robotami, ale to były mrzonki. Resztę pieniędzy przeznaczyli na remont mieszkania. Na budowę mieli jeszcze czas. To miał być dom dla syna. Ponownie poczuł słony smak w ustach. Oblizał wargi mokre od łez, po czym odkręcił butlę z formaliną i przelał płyn do słoja, wypełniając go w niewielkiej części. Dolał wody destylowanej i zamieszał. Ostrożnie dźwignął wiadro z podłogi i ustawił je obok szkła.


Smród chemikaliów już nie był tak uciążliwy i przestał podrażniać drogi oddechowe. Wzbierała w nim gorycz, która wypełniła usta, ale nie mógł sobie pozwolić na chwilę słabości. Gdzieś kiedyś usłyszał, że każdy preparat, zanim zostanie zamknięty w szczelnym słoju z gumową nakrętką i zalakowany, powinien się dobrze odmoczyć w roztworze wodnym formaldehydu. Zrobił więc wszystko, jak należało. Tak przynajmniej sądził. Przełknął ślinę i nabrał tchu, żeby dać odpór kolejnej fali wzruszenia. Wsunął dłonie do chłodnej cieczy i dotknął drobnego ciała. Łzy mu się cisnęły pod powieki i nagle coś chwyciło go za szyję, mocno zawężając światło tchawicy. Wstrzymał dech. Chwycił dziecięcą głowę, palcami sięgnął za żuchwę, a następnie delikatnie wyciągnął drobne ciało z chemikaliów, plecami do siebie. Odczekał, aż szemrzące strugi spłyną do wiadra. Ostatnie spadające krople tworzyły drobne okręgi, rozchodzące się do ścian blaszanego naczynia. Obserwował zwisające bezwładnie nóżki. Blade jak papier. Jedna z kończyn wyginała się nienaturalnie na zewnątrz. Boleśnie zagryzł wargę. Przeniósł ciało niemowlęcia nad słój i zaczął je powoli opuszczać. Drobne stopy dotknęły rantu szklanego naczynia, a potem zanurzyły się w formalinie. Przypatrywał się temu uważnie. Obie stópki z pomarszczoną skórą podeszew wyraźnie się powiększyły. Wiedział, że to złudzenie optyczne. Opuszczał powoli zwłoki, aż przestał czuć ich wagę. Spojrzał na pływające w słoju dziecko, po czym dolał wody destylowanej i jeszcze trochę formaliny, by całe ciało znalazło się pod powierzchnią roztworu chemicznego. Wtedy nałożył nakrętkę na gwint i zakręcił, wykorzystując kuchenną ścierkę. Napiął mięśnie i wykrzywił usta z wysiłku. Raz jeszcze wytarł szkło, a następnie zalakował rant nakrętki wczepiony w szklany gwint. Formalinę z wiadra wylał do sedesu i spuścił wodę. Naczynie opłukał nad zlewem i postawił przy drzwiach wyjściowych. Puste butelki po chemikaliach owinął w szmaty, by nie obijały się o siebie i nie brzęczały, a potem ułożył je ostrożnie w koszu na śmieci wyłożonym gazetą. Kiedy wszystko posprzątał, usiadł z powrotem przy stole i objął dłońmi przezroczyste szkło. Obracał słój kilka razy, by w końcu przyjrzeć się twarzy ukochanego syna, przymkniętym powiekom i pulchnym policzkom. Wtedy zobaczył jeszcze raz to, na co w ogóle nie chciał patrzeć, co wypierał ze świadomości. Dwie ciemnofioletowe plamy na klatce piersiowej. Podłużne, symetrycznie rozłożone po obu stronach mostka. Drobniejsze cętki w tym samym kolorze, po cztery, znajdowały się na plecach, pod łopatkami.


Dopiero potem dostrzegł fragment naderwanego naskórka w okolicy żuchwy, który zwisał swobodnie. W tym miejscu utworzyło się niewielkie różowe znamię. Był pewien, że twarz dziecka, piękna twarz jego syna, nie miała wcześniej tej skazy. Poczuł się winny, jakby sprawił dziecku ból, chociaż przecież ono nic już nie czuło. Ta drobna rana jątrzyła się wyłącznie w jego ojcowskim sercu. — Przepraszam… — wyszeptał, a następnie pocałował słoik i objął go rękoma. Oparł czoło o zimne szkło i wrócił pamięcią do chwil, gdy obserwował spokojny sen swojego dziecka. Zawsze wtedy, gdy wracał z pracy. Tak teraz musi o tym myśleć. Że jego synek śpi. A potem obraz zaczął mu się rozmywać, jakby patrzył przez szybę wystawioną na strugi deszczu. Tyle że deszcz nie padał tu od dawna. Bo tamtego lata, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku, słońce grzało pełną mocą, powietrze drgało jak w konwulsjach, a ziemia wyschła na pieprz. Coś się skończyło, ale coś miało się zacząć


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.