Elephant Shoe 02/2013

Page 1

elephant shoe Numer 02/13

// special

David Bowie

ISSN 2082-1670

// wywiady

Leningrad Bloodgroup Trailer Trash Tracys


str. 2 :: elephant shoe


elephant shoe :: str. 3

Spis treści: KDIMB „Muzyka może wyrazić więcej niż słowa.” 10-13

„Demokracja to wybór między Coca-Colą i Pepsi...” 14-17

Trailer Trash Tracys „Sensem naszej muzyki są pomysły. 18-21

„Polska publiczność dokładnie rozumie, o co nam chodzi.” 22-25

Przewodnik: 8... Walijski rock Exclusive: 10... Krasnoznamennaya Diviziya Imeni Moei Babushki 14... Leningrad 18... Trailer Trash Tracys 22... Bloodgroup

Leningrad

Bloodgroup

4... Wstępniak 6... Ploteczki

Special: 26... Bowie Nieznany Wywiady: 34... Stardust Memories 36... Little White Lies Felieton: 38... Bard z zapomnianego miasta Recenzje: 40... Albumy 43... Single 44... Antykwariat


str. 4 :: elephant shoe

Bowie Nieznany O to, gdzie będzie nasza muzyka za dziesięć lat, chyba najlepiej pytać 66-letniego Davida. Dlaczego akurat Davida? Bowie. Potworny suchar. Niemniej kryje się w nim ziarnko prawdy, bo jak słusznie uważają niektórzy – bez wkładu Davida Roberta Jonesa, trudno byłoby mówić o początkach muzyki klubowej, scenie industrialnej, czy nawet w dużej mierze alternatywnej. Jeden człowiek przez blisko pół wieku zapisał swoje nazwisko wielkimi zgłoskami na ścianach tak licznych muzycznych podwórek. Nie trzeba powoływać się na klasyki pokroju „Heroes” czy „Low”, bo paradoksalnie wielkość Bowiego na płaszczyźnie idei muzycznej, konceptu kryje się w innych, tych czasem mniej znanych i często niedocenianych wydawnictwach. Przy okazji całego szumu wokół najnowszego „The Next Day” postanowiliśmy się nad nimi pochylić i w spokoju odnotować, co w nich cenimy najbardziej. W numerze również przepytujemy o najnowszy album „Tracing Echoes” wschodzącą islandzką gwiazdę Bloodgroup, od autorów zeszłorocznego „Ester” Trailer Trash Tracys próbujemy wyciągnąć, kiedy do nas zawitają. Poza tym dyskutujemy na temat systemów politycznych z frontmanem skandalistycznej formacji Leningrad, poznajemy bliżej najnowsze odkrycie na rosyjskiej scenie pod wdzięczną nazwą Krasnoznamennaya Diviziya Imeni Moei Babushki oraz penetrujemy polski rynek: Little White Lies i Stardust Memories.

redakcja „elephant shoe”

Redaktor naczelny: Marcin Połeć Marketing/PR: Helena Marzec Korekta: Monika Jankowiak

Autorzy: Bartek Krzyżewski, Bartosz, Wrześniewski, Beata Dżumaga, Gosia Dryjańska, Kamil Brzeziński, Marcin Bubiński, Martyna Bajaczyk, Michał Pisarski, Patryk Kanarek, Piotr Gruba, Tomasz Turski, Tymoteusz Kubik, Wojtek Michaluk

Foto: Basia Kuligowska, Laura Pala, Zbyszek Carewicz Moda/Lifestyle: Marta Śliwińska & Ralph Kruhlik (fashionPROfashion) Wydawca: Marcepanna, Przasnyska 16B/11, 01-756 Warszawa || Kontakt: redakcja@elephantshoe.pl


elephant shoe :: str. 5


str. 6 :: elephant shoe fot. Daniel Deme/WENN.com

Ploteczki ! Zebrał dla Państwa: Michał Pisarski .

Kolejna edycja nagród NME za nami! NME Awards pod względem prestiżu plasują się gdzieś pomiędzy Superjedynkami a bokserskim pasem Polsatu. Przyznane po raz pierwszy w 1953 roku, są wyznacznikiem absolutnie niczego już od sześciu dekad! No dobrze – Matt Bellamy z pewnością miesiącami skomlał przez swoje cztery oktawy o kolejną nagrodę dla największego przystojniaka w branży, ale generalnie statuetki przedstawiające rękę z wystawionym środkowym palcem służą ponoć większości artystów do podpierania kanapy, dłubania w uszach bądź grzebania w tyłku. Cóż, przynajmniej gale są zabawne. W każdym razie – najlepszym nowym zespołem A.D. 2013 zostali obwieszczeni Palma Violets co, jak nauczyły nas poprzednie lata, zwiastuje im obecność na przynajmniej kilku tegorocznych okładkach magazynu (żeby nie wyszło czasem, że NME się pomyliło), tonę pochwalnych artykułów oraz gwałtowny wzrost popularności. Na szczęście nie są źli. A propos szczęścia - mogą o nim mówić również The Killers znów uznani za najlepszą muzyczną klikę na świecie. Amerykanie powrócili na tron po trzech latach nieobecności – cieszymy się z triumfalnego odrodzenia i wybaczamy absencję. Rozumiemy, że w trzech ostatnich edycjach kolejno Paramore, My Chemical Romance oraz Foo Fighters byli absolutnie nie do pobicia. Najlepsza grupa reprezentująca kraj Synów Albionu to Biffy Clyro, a z kolei rudzielec roku (czy tam solistka roku) Florence Welch. Serio. Arctic Monkeys wysłali na rozdanie nagród swego bębniarza który, wykorzystując nieobecność reszty chłopaków, przypisał sobie całość zasług za najlepszy teledysk: Wideo było w pełni moim pomysłem - oświadczył Powinienem chyba podziękować reżyserom, ale w sumie wszystkim, co zrobili, było wręczenie nam kamer. DZIĘKI! Za rok profilaktycznie wybadamy, co ciekawego na Eurowizji.


elephant shoe :: str. 7

fot. materiały promocyjne

Nowy Franz Ferdinand jeszcze w powijakach. Prace nad albumem przeciągają się w nieskończoność – mniej więcej dwanaście miesięcy temu zespół sugerował, że wszystko prawie gotowe, że właściwie to brakuje tylko dwóch akordów w dziewiątym kawałku z tracklisty, że projekt okładki wymaga zmiany koloru czcionki ale tak ogólnie to można już powoli zacząć czatować pod sklepami. Okazuję się jednak, że na wydawnictwo przyjdzie nam czekać aż do późnego lata. Na nowym longplayu szkotów usłyszymy gościnnie liderkę Veronica Falls, Roxanne Clifford. Nic dziwnego, że spiknęła się z Alexem Kapranosem –on nazywany jest przez mniej rozgarniętych muzykoznawców „tym” Franzem Ferdinandem, do niej przylgnęło już zapewne na dobre imię Veronica. Takie wzajemne zrozumienie mogło prowadzić do powstania intymnych, bardzo osobistych więzi. Może nawet dał jej dotknąć swojego wąsa.

Lider The Vaccines komponuje z One Direction. O kolaboracji wygadał się w twitterowym wpisie jeden z członków boysbandu, Niall Horan (mój ulubiony) i z miejsca została ona uznana za najbardziej ekscytującą współpracę muzyków od czasów duetu Funky Filona z Kają Paschalską. Frontmanowi Vaccines, który zapewne nie chciał się tak bardzo pucować nowymi znajomymi, nie pozostało w tej sytutacji nic innego jak tylko wystosowanie dyplomatycznego komentarza: komponowanie z właściwie największym popowym zespołem na świecie było bardzo interesującym, twórczym procesem - powiedział. Podobno chłopcy napisali razem kilka „osom” kawałków ale nie wiadomo jeszcze kiedy, jak i czy w ogóle utwory te ujrzą światło dzienne. Vaccines są całkiem, całkiem, więc mimo wszystko trzymam kciuki za poziom nagrań.

Radiohead nagrywali w studiu Jacka White’a! Pracujący ponoć nad kolejną płytą autorzy nieśmiertelnego „Creep” (trenuję dziennikarską ignorancję) przycupnęli na parę dni w Third Man Records by zarejestrować kilka świeżych kawałków. Jack potwierdził ostatnio tę informację w wywiadzie dla radia BBC. Nie mogę zdradzić nic prócz tego, że nie grałem z nimi ani nie byłem producentem tej sesji - powiedział po czym szybko zmienił temat. Potem, off the record, próbował wkręcać prowadzącemu, że sumie to właściwie nawet ich w Nashville nie widział a nazwa Radiohead nigdy wcześniej nie obiła mu się o uszy. Zaczął się nerwowo uśmiechać, rozgladać, głośno przełykać ślinę a następnie przewrócił w pośpiechu krzesło i dał dyla z budynku radia. Od tamtej pory ślad po nim zaginął. Czyżby wiedział za dużo? Okej, teraz już robię sobie jaja ale coś rzeczywiście jest na rzeczy. Na jednym z ostatnich koncertów Thom Yorke zadedykował wykonanie „Supercollidera” właśnie White’owi. Może skrywają romans?


str. 8 :: elephant shoe

Walijski rock

Rzadko który kraj dba o swoją muzykę tak dobrze, jak Walia. Ta część Wielkiej Brytanii ma wszystkie zalety wyspiarskiej kultury muzycznej: naturalność nauki i tworzenia muzyki, zakładania zespołów, wydawania i kupowania płyt. Ma także starannie pielęgnowaną odrębność, na czele z oryginalnym rodzimym językiem. I tak, tak, w tym języku powstaje współczesny rock, w którym walijski traktowany jest na równi z angielskim. Podobnie, jak Szkoci, Walijczycy doceniają swój muzyczny rynek, od 2010 przyznając lokalną nagrodę dla tej gałęzi show businessu: Welsh Music Prize. Z Walii wywodzi się wielu gwiazdorów pop, na czele z Tomem Jonesem, Shirley Bassey, Bonnie Tyler, Shakin’ Stevensem... Swoje miejsce w panteonie mają też na pewno Manic Street Preachers, Catatonia (ci od superhitu z lat 90. “Mulder and Scully”, nawiązującego do innego wiadomego superhitu lat 90.), czy Super Furry Animals. Nie będziemy jednak opisywać tu tych najbardziej znanych. Nie będziemy też analizować muzyki owianego przestępczym skandalem Lostprophets. Walia jest w muzyce równie mocna, jak w rugby. Kibicując drużynie czerwonego smoka w turnieju Six Nations, przedstawiamy subiektywną reprezentację najlepszych muzycznych zawodników. Gruff Rhys Solo, a nie z zespołem, lider Super Furry Animals trzyma poziom, jednocześnie prezentując zupełnie inną odsłonę swojego talentu. Dyskografię Super Furries zamyka „Dark Days / Light Years” z 2009 roku. W międzyczasie Rhys rozpoczął solową karierę albumem „Yr Atal Genhedlaeth”, nagranym w całości po walijsku. Album ze zrozumiałych względów cieszył się raczej lokalną sławą, choć sięgnęła ona nawet Patagonii, gdzie do dziś znajduje się założona przez imigrantów niewielka walijskojęzyczna kolonia. To właśnie tam toczy się

akcja filmu czy też musicalu z udziałem Rhysa, „iSeparado!”. Psychodeliczny pop „Yr Atal Genhedlaeth” na drugim, już anglojęzycznym albumie „Candylion”, ustąpił miejsca czystemu twee z towarzyszeniem smyków i cymbałków. Podobną drogą sympatyczny brodacz poszedł na „Hotel Shampoo” z 2011 roku. Za ten album został laureatem pierwszej edycji wspomnianej Welsh Music Prize. Ale to nie jedyny laur, po który miał sięgnąć. W połowie lat 2000. skumał się z producentem Boom Bipem, by stworzyć biograficzny concept album o burzliwym życiu Johna DeLoreana, twórcy marki samochodu o tej samej nazwie. Na albumie gościli m. in. Yo Majesty i The Magic Numbers, oraz Cate Le Bon, o której więcej za chwilę. Debiutancki i jak na razie jedyny album Neon Neon „Stainless Style” ukazał się w 2007 roku i był bardzo udaną wycieczką Rhysa w dziedzinę tanecznej, syntezatorowej elektroniki. Rok później, płyta była nominowana do Mercury Prize. Wokalista jest twórcą najbardziej chyba psychodelicznych teledysków na planecie. Posłuchaj: „Candylion”, „The Whale Trail”, „Epynt”

albumu po spotkaniu przy papierosie i kieliszku brandy. To bardzo w stylu Cate: ze swoim głębokim, aksamitnym głosem a la Nico doskonale wpasowuje się w rolę ćmy barowej. W górach północnej Walii nagrała swoją debiutancką płytę „Me Oh My”, długo znaną pod roboczym tytułem „Pet Deaths”. Rzeczywiście, temat śmierci ukochanych zwierzątek przewija się na albumie, łączącym styl The Velvet Underground z zupełnie oryginalnym dla Cate psychodelicznym folkiem, granym najczęściej zaledwie na gitarze akustycznej z towarzyszeniem monotonnej, minimalistycznej perkusji. Na swojej drugiej płycie „Cyrk” Cate poszła konsekwentnie w monotonny rock, by następnie odgrzebać folk i pop na sequelu „Cyrk II”, znacznie lepszym od części pierwszej. Obecnie Le Bon tworzy z kolejnym projektem Yoke, w którym towarzyszy jej Meilyr Jones z Race Horses, a ona sama rozwija swój talent klawiszowca. Posłuchaj: „Me Oh My”, „Hollow Trees House Hounds”, „What Is Worse”

Cate Le Bon

Walia jest na tyle mała, że właściwie wszystkie zespoły kręcą się wokół Super Furry Animals. Nie tylko Gruff Rhys dał się uwieść karierze solowej. Podobne zajęcie znaleźli sobie perkusista Dafydd Ieuan i basista Guto Pryce. Do składu dokooptowali jakieś osiem osób, wszystkie związane bliżej lub da-

Słyszeliście uwodzicielską kobietę-robota w „I Lust U” na albumie Neon Neon? To Cate Le Bon, której projekt pozwolił wypłynąć na szerokie muzyczne wody. Jak wieść gminna niesie, Gruff Rhys zaprosił ją na trasę koncertową swojego pierwszego

Y Peth


elephant shoe :: str. 9

fot. materiały promocyjne

lej z Super Furries. Jedną z takich osób jest aktor Rhys Ifans, znany z filmów o Spider-Manie czy Harrym Potterze, a także jako „ten drugi” z „Notting Hill”, niedoszły wokalista SFA. Te same obowiązki Ifans objął w Y Peth. Z niezłym skutkiem – zespół jest prawdziwą, rockandrollową, walijską petardą. Blues łączy się w ich brzmieniu z psychodelią i hard rockiem, ale nie ma w nim żadnej siary. Album „The Golden Mile” został podobno nazwany na cześć jednomilowego odcinka, na którym można było znaleźć wszystko, co potrzebne do nagrywania. To czystej wody zadziorna rozrywka, łobuzeria z przymrużeniem oka, poczęta gdzieś między pintą Brainsa a frytkami z brązowym sosem na 69 Fanny Street (takie rzeczy pewnie mieściły

się na Złotej Mili). Nagranie debiutu zajęło zespołowi dwa lata. Znając ich tempo, nieprędko doczekamy się nowego albumu „Krystal Peth”, którego pierwsze zajawki pojawiły się już dwa lata temu, ale od tamtej pory w obozie zespołu zapadła cisza. Posłuchaj: „Honey, Take A Bow”, „Sunset Veranda”, „Stonefinger” Gorky’s Zygotic Mynci Najstarszy zespół w selekcji. Gorky’s Zygotic Mynci to grupa multiinstrumentalistów, znających się jeszcze z podstawówki, pod przewodnictwem rodzeństwa Eurosa i Megan Childsów. Pierwsze wydawnictwo zespołu, dziesiątka zatytułowana „Patio” ukazała się w 1992 roku. Z miejsca podbili serce Johna Cale’a,

który nazwał ją jedną ze swoich płyt wszechczasów. Zespół był też gorąco promowany przez Johna Peela, który w ten sposób utorował piosenkom śpiewanym po walijsku drogę do mainstreamowego radia. Na ich dziesięciu albumach w różnych proporcjach mieszają się pop, rock, psychodelia i folk. Majstersztykiem jest przedostatnia płyta w ich dorobku, „How I Long To Feel This Summer In My Heart”. Na krążku udało im się zawrzeć esencję subtelności, intymności oraz niekiczowatego romantyzmu. Od rozpadu grupy w 2006 roku jej członkowie z Eurosem Childsem na czele robią kariery solowe. Posłuchaj: „Spanish Dance Troupe”, „Stood On Gold”, „Christina” Helena Marzec


str. 10 :: elephant shoe


elephant shoe :: str. 11

wywiad: Krasnoznamennaya Diviziya Imeni Moei Babushki


str. 12 :: elephant shoe fot. Dmitry Shlyhin

Krasnoznamennaya Diviziya Imeni Moei Babushki Muzyka może wyrazić więcej niż słowa


elephant shoe :: str. 13 Rozmawiał: Marcin Połeć Rosyjskie Arcade Fire – przypięta etykietka, która zdążyła już wypełznąć poza zapisywaną cyrylicą blogosferę i przysporzyć grupie fanów w pozostałej części Europy, jak i za oceanem. KDIMB to jednak znacznie więcej niż po prostu epigoni montrealskiej gwiazdy, która w ostatnich latach jakby nieco zbladła. Na koncertach wulkan energii, tworzący niesamowicie chwytliwe melodie, uroczo niesforni i nieprzewidywalni. O przepisie na muzyczny sukces, księżycowych dziewczętach i tańczących tosterach opowiada nam gitarzysta i wokalista Dywizji Czerwonego Sztandaru Imienia Mojej Babuni o nazwisku równie ujmującym jak nazwa zespołu – Iwan Smirnov. Opowiedz w kilku słowach o początkach Waszego zespołu. Skąd się wziął pomysł na KDIMB? W swoim czasie pojawiła się idea, by zebrać poprzez portale społecznościowe wszystkie osoby, które umieją na czymkolwiek grać, i sformować z nich wielką orkiestrę muzyczną. Chęć uczestnictwa zgłosiło około pięćdziesięciu muzyków, jednak na stałe zostało z nami dziewięcioro, z którymi w większości już wcześniej się dobrze znaliśmy. Gromadziliśmy się u mnie w domku letnim w Małachowce i organizowaliśmy próby w łaźni. Po jakimś czasie znaleźliśmy inne odpowiednie miejsce do grania. Próbowałem liczyć, ale przychodziło mi to z trudem... ilu członków liczy KDIMB? 13 osób. Czasami ktoś robi sobie przerwę, dwa miesiące nie uczestniczy w próbach i odpoczywa, potem znów się pojawia. Jednak sam rdzeń zespołu mieści się w liczbie 11-13. Na koncertach pojawia się zwykle 13 muzyków. Póki nie musimy grać okrojonego programu, i nikt nas nie ogranicza w tym aspekcie, to dla nas zasadnicza sprawa – gramy całym tłumem, grzmimy, szumimy, grzechoczemy. Inaczej nie gramy wcale. Może dlatego tak trudno u nas o koncerty – za duży tłum. (śmiech) Skąd tak kosmiczna nazwa? Co babuszka wnosi do twórczości grupy? Nazwa przyszła nam do głowy w swoim czasie i ciężko ją już było sobie wybić. Zawiera się w niej połączenie pewnego przepychu i frywolności. Wymyka się nawet z ram YouTube’a, bo gdy wystosować przez wyszukiwarkę zapytanie z nazwą zespołu i utworu, otrzymujemy komunikat zwrotny fraza zbyt długa. (śmiech) Ostatnio wynikła z nazwą ciekawa historia... Znalazłem w łazience egzemplarz starego magazynu „Play”, który kiedyś wychodził w Rosji. Magazyn ten składał się w całości z muzycznych recenzji – bardzo go lubiłem skądinąd. A więc... w jednej z recenzji, dziennikarz Iwan Czerniawski określił grupę Gogol Bordello Burdelem Czerwonego Sztandaru imienia Mikołaja Gogola. (śmiech) Najwyraźniej ta nazwa utkwiła mi w pamięci i zaświtała w podświadomości, gdy szykowaliśmy nazwę naszego projektu. Paradoksalnie ten sam dziennikarz przychodzi dziś na nasze koncerty, przyjaźnimy się.

Nagraliście fantastyczny album, a również wypuściliście kilka krótszych wydawnictw. Możecie pochwalić się uczestnictwem w jakichś większych imprezach u boku rozpoznawalnych na całym świecie zespołów, czy wszystko dopiero przed Wami? Jak raz z festiwalami idzie nam trochę lepiej niż z nagrywaniem płyt. Występowaliśmy na Usadba Jazz, trzy razy na pikniku portalu Afisha.ru (największy rosyjski serwis muzycznokoncertowy – przyp. red.), festiwalach Pustye Holmy, Avant, Bosco Fresh Fest, Festiwal Festiwali w Moskwie... W zasadzie to największe w Rosji imprezy z udziałem dużych nazwisk z zagranicy. Graliśmy na jednej scenie chociażby z muzykami The Drums, których album „Portamento” zajechałem do znudzenia w zeszłym roku. Po koncercie wpadli do naszej garderoby zasypując gradem komplementów – to było coś niesamowicie miłego! Oczywiście słyszeliśmy niejedną historię o białych niedźwiedziach jeżdżących na monocyklach po ulicach Moskwy, jednak tostery tańcujące w kuchni – to nowość! Jeśli mam być szczery, nie do końca zrozumiałem pytanie. (uśmiech) Jest taka kreskówka o maleńkim tosterze, choć prawdę mówiąc – do dziś nie miałem okazji jej obejrzeć. A cóż to za tajemniczy księżyc, którym zasłaniacie twarze w klipie „Księżycowe dziewczęta” („Lunnye Devitsy”)? Zdjęcia do teledysku powstały w tym samym domku w Małachowce, gdzie organizowaliśmy nasze pierwsze próby. W jego fabułę wtrąciliśmy fragmenty francuskiego filmu „Podróż na księżyc” („Le Voyage dans la Lune”) w reżyserii Georges’a Mélièsa. Stąd też pochodzi makieta księżyca. Powtarzane przez blogerów skojarzenia Waszej twórczości z Arcade Fire ciekawie skwitował dziennikarz Afisha.ru: gdzie Arcade Fire płaczą, tam Dywizja tańczy. Gdzie u Arcade Fire frustracja i kompleksy, u KDIMB – tylko niebo, wiatr i radość. Skąd czerpiecie energię dla tak ożywionej ekspresji? Trudno odpowiedzieć obiektywnie na pytanie tego typu... W jakiejś mierze to, czym się zajmujemy, to design. Tworzymy puzzle z tego, co zobaczyliśmy, co usłyszeliśmy, co przeczytaliśmy. Mówiąc oględnie, mamy dosyć lekkie podejście do kwestii tekstów. Do formy, słowa, tego, jak jedno z drugim łączyć. Wychodzimy z założenia: niech będzie dziwnie! Troszkę jasno, troszkę mrocznie. A emocje uwalniamy na scenie, podczas koncertów, grając na instrumencie. Muzyka może wyrazić więcej niż słowa.


str. 14 :: elephant shoe

wywiad:

Leningrad


elephant shoe :: str. 15


str. 16 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

Leningrad Demokracja to wybór między Coca-Colą i Pepsi... a ja chcę sok pomidorowy!


elephant shoe :: str. 17 Rozmawiali: Marcin Połeć, Ivan Sićko Leningrad, niepokorna legenda rosyjskiej muzycznej sceny znowu w komplecie. Po dwóch latach przerwy, kilku przeprowadzkach, side-projektach, Siergiej Shnurov powraca na obsceniczno-pijacką niwę rozpoznawalnej na całym świecie rock orkiestry i nagrywa kolejne pełne niecytowalnego w godzinach dziennych słownictwa pieśni i albumy, oraz niemniej ordynarne zabarwione słowiańskim kolorytem klipy. Jak zwykle oszczędny w słowa, zgodził się udzielić nam krótkiego wywiadu podczas jednej z wizyt w Warszawie. Czemu tak długo musieliśmy czekać na Wasze koncerty w Polsce? Rzecz w tym, że w odróżnieniu od innych grup, my sami niczego nie planujemy. Gdzie nas zaproszą – tam jedziemy. Najważniejsze wydarzenie w Twoim życiu w ciągu ostatniego roku to...? Nie mam pojęcia, u mnie całe życie jest niezwykłe, nie umiem kategoryzować. Jak ktoś ładnie ujął w filmie „Psie serce”: „najważniejsze wydarzenie ciągle przed nami”. Jak oceniacie kondycję dzisiejszej muzyki? Wydaje mi się, że światowy kryzys muzyczny zaczął się gdzieś tam w połowie lat 70. Od tamtej pory wszyscy muzycy to jakby „pseudo-muzycy”. A ostatni „prawdziwy” projekt muzyczny to...? Ostatni przed kryzysem? Myślę, że pierwsze symptomy końca można było zaobserwować w twórczości AC/DC. W młodości byłeś fanem tego zespołu? Nie, tak niestety jest, że pewne proste rzeczy zaczynasz doceniać dopiero z wiekiem, nabytym doświadczeniem życiowym. W młodości wydawało mi się, że AC/DC to muzyka meneli. Dziś już wiem, że to wielki zespół... albo z kolei to ja się stoczyłem do poziomu menela. Można to i tak interpretować. (śmiech) W Polsce pierwsze skojarzenie z rosyjską sceną muzyczną, to Wy oraz Lube. Jak odnosicie się do ich twórczości? Lube to odgrzewanie konwencji sowieckiej klasyki. Cały ich muzyczny przekaz sprowadza się do tego, że tak samo my, jak i Wy, jak i całe społeczeństwo byłego bloku wschodniego powinno wzdychać sentymentem, romantyczną nostalgią do tego, co było... Znasz się z nimi osobiście? Niespecjalnie, wokalistę Rostrugojeva widziałem najwyżej kilka razy. Rozmawiałeś z nim? Może rozmawiałem, nie pamiętam... Byłem pijany.

Cokolwiek ze współczesnej muzyki jesteś w stanie polecić? Nie za bardzo, ostatnimi czasy męczę ostatnią płytę Prodigy. A tak same starocie, odkurzam winyle Led Zeppelin, wspomniane AC/DC... A Tom Waits? Tom Waits... Toma Waitsa już nie. On jest trochę jak pijany Elton John. Śpiewa jedną i tą samą piosenkę całe życie. Co w sobie najbardziej cenisz? Jestem jak gówno. Niezatapialny! A spod jakiego znaku zodiaku? Orzeł! (śmiech) Jaki jest Twój stosunek do demokracji? W jednym z ostatnich utworów radośnie śpiewasz o tym, że będziecie użyźniać glebę demokratami. Demokracja to utopia. To kość, którą Ci z góry rzucają na rozszarpanie społeczeństwu. Nie ma czegoś takiego, jak demokracja. Demokracja to ściema. To wybór między Coca-Colą, a Pepsi, podczas kiedy ja chcę pomidorowy sok... Jaki zatem system rządów do Ciebie najbardziej przemawia? To wszystko było już przerabiane u Platona – totalitaryzm. Wasza kompozycja „Nikogo nie żal” pojawiła się w grze komputerowej Grand Theft Auto IV. Gdybyście mieli możliwość stworzenia własnej gry, o czym by była i jaki byłby jej cel? Nie wiem, nic mi nie przychodzi do głowy. Ostatnie, w co grałem, to był WarCraft dobre kilkanaście lat temu. Nie należę do miłośników gier komputerowych, nie żyję tym. Zacytuję fragment jednego z Waszych numerów: „Za chwilę wyjaśnię, jak skomponowałem piosenkę tą / Wysrałem gówno, a wyszło konfetti / Niestety, konfetti tak czy siak z gówna / Wybacz, Poeto i «Bolszaja Strana!»” Jaka może być puenta tego utworu? Sęk w tym, że gówno to produkt, z którego wyrasta róża.


str. 18 :: elephant shoe


elephant shoe :: str. 19

..Trailer

..wywiad:..

Trash Tracys..


str. 20 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

Trailer Trash Tracys Słodkie faktury oraz niepokojące dysonanse – obie te skrajności mieszają się w jedno na debiutanckiej płycie Trailer Trash Tracys. „Ester” poważnie zatrzęsło w zeszłym roku reverbową stroną alternatywnej sceny muzycznej. Londyńscy podopieczni Domino Records, wokalistka Susanne Aztoria oraz gitarzysta Jimmy Lee zdradzają sekrety swego procesu twórczego i opowiadają o nowym, niewydanym jeszcze krążku.


elephant shoe :: str. 21 Rozmawiał: Michał Pisarski Po raz pierwszy usłyszeliśmy o was w 2009 roku. Zdobyliście wtedy całkiem sporą popularność i poklask krytyki. Album wydaliście jednak dopiero trzy lata później, gdy niektórzy zdążyli już o was zapomnieć. Zapytam wprost: co tak długo? Jimmy: Tworzyliśmy ten album przez dwa lata, moim zdaniem to dość standardowy czas pracy. Nie zapominaj, że w 2009 roku wydaliśmy tylko demo, a piosenki, które się na nim znalazły, musieliśmy potem i tak nagrać ponownie. Problemem było również to, że w tamtym okresie zarówno ja jak i Susanne mieliśmy normalne prace na etacie, więc płytą musieliśmy zajmować się wieczorami. Nigdy nie słyszałem tak dobrego, synthpopowego brzmienia partii perkusyjnych w dream popowym zespole. Wykorzystanie automatów to oryginalny pomysł, jak na niego wpadliście? Jimmy: Dziękuję. Dźwięki pochodzą z automatów perkusyjnych, które pożyczaliśmy od naszych znajomych i z tych urządzeń, które były akurat dostępne w studio. Niektóre to też po prostu komputerowe sample. Ogólnie preferujemy brzmienie automatów ponad prawdziwe bębny więc sięgnięcie po nie było dla nas czymś naturalnym. Na EP-ce „Satah Rah” umieściliście rewelacyjny, shoegaze’owy cover kawałka Blondie „In the Flesh”. Dlaczego wybraliście akurat tę, nie oszukujmy się, dość nieoczywistą piosenkę i jak wyglądała praca nad waszą wersją? Susanne: Właściwie to do powołania do życia tego numeru użyliśmy dwóch, różnych utworów. Partia instrumentalna jest tak naprawdę kompozycją Berta Kaempferta pod tytułem „I Love How You Love Me”, a melodię i słowa wokalu pożyczyliśmy od Blondie. Nazwaliśmy utwór „I Love How You Love Me in the Flesh”. Skąd pomysł? Musieliśmy szybko poskładać jakieś piosenki na EPkę. Muzyka Berta Kaempferta nadawała się doskonale, właściwie nagrał wszystkie instrumenty jakby dla nas. Potrzebowaliśmy tylko śpiewu i paru udziwnień. Wzbogaciliśmy podkład o trochę bębnów i dograliśmy partię Omnichordu. Próbowałam śpiewać pod ten twór różne piosenki, ale najlepiej wyszła melodia Blondie i na nią właśnie się zdecydowaliśmy. Wasz debiutanki album przepełniony jest echami twórczości Davida Lyncha,klimatem wprostz„MiasteczkaTwinPeaks”.Najbardziejsłychać to w utworze „Candy Girl”. Czy David rzeczywiście był waszą inspiracją? Jimmy: Odniesienie w „Candy Girl” nie było celowe. Chcieliśmy rozmieścić rzadko dźwięki basu, stworzyć coś nowego, coś czego nie robiły wcześniej inne zespoły. Dodanie do basu efektu tremolo było właśnie czymś takim. Partia tego instrumentu, która nie powtarza się w kółko, to także nowy, odważny pomysł. Niektórzy ludzie kłóciliby się mówiąc, że popadliśmy tu w zbytni minimalizm, ale moim zdaniem minimalistyczne partie często się sprawdzają – zostawiają miejsce na dodanie echa czy pogłosu, a te znakomicie wypełniają przestrzeń w piosence. Czy na „Ester” znalazła się jakaś kompozycja, z której jesteście wyjątkowo dumni? Moimi ulubieńcami są pozwalające odpłynąć w świat snów na jawie „You Wish You Were Red” oraz „Dies in 55” ze świetnymi załamaniami rytmu, partiami klawiszy i basu.

Jimmy:Mój faworyt to „Engelhardt’s Arizona” ponieważ mimo tego, że brzmi dla wielu osób dziwnie, podoba mi się koncept, jaki za nim stoi. Tapping jako metoda gry na gitarze uznawany jest za idealny do heavy metalu. My użyliśmy tej techniki pod rytm samby, lubię tę sprzeczność. Susanne: „Starlatine”. Po pierwsze zmieniające się metrum, po drugie jestem wyjątkowo zadowolona ze słów. Rzecz zupełnie inna od wszystkiego co robiliśmy wcześniej. Jacy wykonawcy byli Waszą największą inspiracją? Czy był jakiś punkt zwrotny, w którym powiedzieliście sobie: chcemy grać dream pop? Jimmy: Dream pop akurat nie jest w kręgu naszych największych inspiracji. My Bloody Valentine i Cocteau Twins to nasze podstawowe muzy, ale ostatnio odnosi się do nich zbyt dużo osób. Podobnie jak do Broadcast oraz Stereolab. Te zespoły jako inspiracje zostały już właściwie wyczerpane. Przeszliśmy na Moondog, Sun Ra , Goblin czy na Ennio Morricone. Wiesz, więcej ezoterycznych i łacińskich rytmów. Na „Ester” słyszymy wiele niepokojących, zapadających w pamięć hałasów oraz wielowymiarowych struktur muzycznych – czy tworzenie ich przychodzi Wam spontanicznie i podczas nagrywania pozwalacie sobie na trochę improwizacji? A może każdy dźwięk musi być dokładnie przemyślany, zaplanowany i zarejestrowany perfekcyjnie? Jimmy: Uważam eksperymentowanie za zabawną, przyjemną część pracy. Najtrudniejsze jest napisanie właściwej piosenki, melodii, przejść i słów. Dopasowanie tego wszystkiego do głosu Susanne również potrafi być wyzwaniem. Nie wszystkie melodie czy konfiguracje akordów pasują do jej stylu śpiewania. Na albumie jest raczej mało improwizacji z kilku powodów – nie ufam wielu instrumentalistom, a ja i Susanne mamy mocną, określoną wizję tego, co chcemy osiągnąć. Dla mnie najważniejszymi czynnikami w muzyce są dusza i energia. Na kolejnym krążku skupimy się na nich jeszcze bardziej. Sądzę, że możemy to osiągnąć między innymi właśnie spontanicznym momentami podejściem. Kluczem jest czytanie książek i słuchanie jak największej ilości muzyki. Sensem naszej muzyki są pomysły. Pomysły które mają inspirować. Plany na przyszłość? Kiedy możemy się spodziewać wspomnianego drugiego albumu? Jimmy: Pracujemy nad kolejną płytą, powinna być gotowa w przyszłym roku. W tej chwili staramy się poskładać ją do kupy. Wydaje mi się, że będzie na niej trochę niespodzianek. Wiele nauczyliśmy się podczas sesji do „Ester” – jak nagrywać, skąd czerpać natchnienie. Mamy już w głowach silnie nakreślony obraz naszego drugiego wydawnictwa. Lubię filmy Kubricka, bo są w nich podprogowe przekazy. Chcę, żeby ludzie słuchając albumu, analogicznie ciągle zgłębiali stojące za nim pomysły. Obowiązkowe pytanie: czy odwiedzicie kiedyś Polskę? Na festiwalach takich jak katowicki OFF czulibyście się jak w domu. Poza tym, czy znacie jakichś polskich wykonawców? Jimmy & Susanne: Jesteśmy pewni, że odwiedzimy Polskę, być może ten festiwal. Polska to kraj, w którym zawsze chcieliśmy zagrać. Bardzo ciekawi nas, jacy będą ludzie, którzy przyjdą tam na nasz koncert. Słuchamy trochę polskiego jazzu.


str. 22 :: elephant shoe

wywiad:

Bloodgroup


elephant shoe :: str. 23


str. 24 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

Bloodgroup Kochamy polską publiczność


elephant shoe :: str. 25 Rozmawiała: Helena Marzec Bloodgroup są pieszczoszkami naszej publiczności – nie bez powodu! To także jeden z najważniejszych ostatnio zespołów na islandzkiej scenie. Ich twórczość łączy elementy indietroniki, muzyki tanecznej i dream popu z mrocznym, chłodnym pierwiastkiem. Można doszukiwać się podobieństw do The Knife czy sąsiadów z wyspy, FM Belfast. W kwietniu zespół wraca po roku do Polski na serię koncertów: w Poznaniu, Sopocie, Warszawie i Krakowie. Będzie to element trasy promującej ich najnowszą płytę pt. „Tracing Echoes”. Grupę tworzą Janus, Sunna, Hallur i Raggi, z którym zamieniliśmy na ten temat słowo. Gracie zarówno w dużych salach i na showcase’ach, jak i w zupełnie małych obiektach, jak stare kino podczas lokalnego islandzkiego festiwalu Hafnarfjörður. Które występy wolicie? Lubimy i te, i te! W małych salach nie zawsze udaje nam się uzyskać najlepsze nagłośnienie. Z kolei w dużych obiektach nie jest tak łatwo poczuć więź z publicznością... Chyba kochacie imponujące melodie i przestrzenne refreny - całe dziedzictwo lat 80. Jacy są Twoi ulubieni wykonawcy z tamtego okresu? O rany, jest ich tak wielu! The Cure, Depeche Mode, Talking Heads, Peter Gabriel, Kate Bush i wielu, wielu innych... Singiel „Fall” to utwór dosyć mroczny, ale taneczny. Jak ważny jest rytm na „Tracing Echoes”? W ten utwór udaje Wam się też wmieszać odrobinę soulu, podobnie, jak w „Nothing Is Written in the Stars”. Oczywiście, na płycie jest też słynny, typowo islandzki falset Janusa. Kiedy zaczynaliśmy pisać te piosenki, każda z nich brzmiała zupełnie inaczej. Właściwie każdy z utworów na tym albumie w końcu osiągnął pewien nastrój, wspólny dla wszyskich piosenek. Komponując utwory na „Tracing Echoes” nie mieliśmy chyba żadnych konkretnych zamiarów. Chcieliśmy tylko, aby album miał to charakterystyczne brzmienie i pewne dojmujące uczucie. Od siódmego do dziesiątego kwietnia gracie cztery koncerty w Polsce, wracając po roku. Co takiego jest w polskiej publiczności, co sprawia, że chcecie wracać? Mamy wrażenie, że polska publiczność dokładnie rozumie, o co nam chodzi! Za każdym razem między nami a publiką wytwarza się wspaniała chemia. To naprawdę jeden z naszych ulubionych krajów! Wydając „Dry Land” w 2009 roku, nadal sami zarządzaliście sprawami swojego zespołu, obecnie pracujecie z managementem. Jak to wpłynęło na tryb pracy Bloodgroup? W sumie, dzięki temu mamy o wiele więcej czasu, by

skupić się wyłącznie na muzyce. Wtedy musieliśmy cały czas odrywać się od tego, żeby odbierać telefony i odpisywać na maile. Ólafur Arnalds zawsze aranżuje partie instrumentów smyczkowych na płytach Bloodgroup. Czy spotkamy go też na „Tracing Echoes”? Jakich innych gości zaprosiliście do współpracy tym razem? Tak, jak najbardziej możecie go tam spotkać! Nawet, kiedy album był napisany mniej więcej w połowie było dla nas i dla Óliego jasne, że znowu będziemy razem pracować nad smyczkami. Na płycie jest jeszcze jeden gość, nasz przyjaciel Rob Maddison z zespołu Spaceships Are Cool z Nottingham. Gra na perkusji na „Nothing Is Written in The Stars”. Premiera Waszego albumu w Warszawie odbyła się w ramach cyklu przesłuchań nowych płyt w Beirut Hummus & Music Bar... Śmiesznie, że mówisz o tym właśnie teraz! Niedawno zrobiliśmy przedpremierowy odsłuch płyty w salonie fryzjerskim naszych znajomych „Sjoppan” w Reykjavíku. Która piosenka na „Tracing Echoes” jest dla Ciebie szczególnie ważna? Mi bardzo się podoba „Nothing Is Written in the Stars”, które brzmi trochę, jakby nową wokalistką Portishead była Emily Haines z Metric... Wiesz, w ogóle nie jesteśmy w stanie wybrać jednego ulubionego kawałka z tego albumu... A „Nothing Is Written in the Stars” odbyło długą podróż od tego, jaka była, kiedy ją pisaliśmy, do swojej ostatecznej formy. Najpierw była prostą, akustyczną piosenką gitarową, potem była tym imponującym, nagłośnionym kawałkiem, a potem zrobiła się trip-hopowa zupełnie przez pomyłkę, podczas jednej nocy w studio. Sunna napisała sms-a do mnie i Hallura, żeby zrobić z tej piosenki właśnie coś takiego. Problem w tym, że chodziło jej o zupełnie inną piosenkę - koniec końców, w ogóle nie znalazła się na albumie. Światowa premiera „Tracing Echoes” już 12 marca.


str. 26 :: elephant shoe


elephant shoe :: str. 27


str. 28 :: elephant shoe

Bowie Nieznany

Niegdyś szczerbaty narkoman, try-sexual, popadający w depresję i próbujący odnaleźć pocieszenie w Berlinie. Z czasem gwiazda estrady i symbol kiczu (teledysk z Mickiem Jaggerem, utwory z „Tonight”), aż w końcu odkrywca muzyki klubowej, inspirator Nine Inch Nails oraz możliwości internetu. Bez wątpliwości – i nie piszę tego z pozycji fana – to najważniejszy żyjący artysta muzyki rozrywkowej.


elephant shoe :: str. 29

Pomimo splendoru, sukcesu komercyjnego i pięknej żony, zdarzyło się, że niektóre z jego albumów nie osiągnęły odpowiedniego rozgłosu. Zdecydowaliśmy się wyprostować ludzkie błędy oraz przypomnieć o przeoczonych krążkach i drodze, jaką przebył.

raczkowania MTV? Trafiony. Stworzyć wielkiego pająka i wystawić go na pokaz podczas koncertów, a do tego dodać moc spektaklu i choreografią zawstydzić resztę peletonu? Żaden problem. Sprzedać się komercji?

Radość z życia oraz napływ gotówki – to najgorsze co mogło mu się przytrafić. Coraz gorsze projekty, reklamy Pepsi i mistrz zamarł na kilka lat. Odnalazł się w wieku pięćdziesięciu lat. Muzyka klubowa i kolejne zetknięcie z magią Briana Eno, przyniosło niedocenione albumy w postaci „1.Outside” czy „Earthling”. Zabłysnął znowu na kilka lat, wydał pierwszy w historii utwór do ściągnięcia w internecie („Tellin Lies”). Dodatkowo przyczynił się walnie do zaistnienia w świecie muWłócząc się po Fabryce Warhola, poznając naj- zyki TV On The Radio, Arcade Fire czy Placebo. ważniejszych muzyków oraz analizując kulturę Japonii, stworzył kosmitę tysiąclecia, głoszącego Wiek zrobił swoje, przyszły choroby, a koncerty koniec świata. Ziggy Stardust doprowadził do re- odeszły do lamusa. Nie powiedział jednak ostatwolucji kulturalnej, odbywając na scenie oralne niego słowa. W swoje sześćdziesiąte szóste urodzizabawy z Mickiem Ronsonem, aby w końcu za- ny, w dziesięć lat po ostatniej płycie, zapowiedział bić się na oczach widzów i przeistoczyć w kolejną nowy album „The Next Day” utworem „Where Are amerykańską poczwarę – Alladina Sane’a. W tour- We Now?” i zagrał w teledysku do drugiego singla nee po Ameryce został wykiwany przez menadże- „The Stars (Are Out Tonight)” wraz z Tildą Swinra, co zadecydowało o porzuceniu kobiecych łasz- ton. ków. Przy wtórze soulu płynącego z radia, założył garnitur, ułożył fryzurę i wskoczył w hipsterskie W jego przypadku, niczego nie można być pewnym. Zapożyczając swój pseudonim od obosieczbuty Goustera. nego noża, zasugerował ambiwalentność, która „Biała ścieżka” doprowadziła go do upadku, głów- przez lata była potęgowana. Miliony sprzedanych nie wagi. Naziści, wizje kokainowe, wypadające płyt, biletów, tytuły i nagrody – to tylko nic niezęby, obyczajowe skandale, rozpad małżeństwa – znaczące liczby. Esencja znajduje się w tworzeniu: tyle problemów na głowie i najlepszy okres w ka- muzyki, filmów czy również obrazów, których marierze. Wymyślił sobie Berlin, jakby to miał być lowaniem zainteresował się w późniejszym okreupragniony ośrodek SPA w Europie. Pośrednio sie życia. Songwriting „Ziggiego”, konceptualizm przyczynił się do powstania Joy Division (utwór „Low”, melancholia „Heroes”, przebojowość „Let’s „Warszawa”, zainspirowany muzyką Mazowsza, Dance” i single „Life on Mars?” oraz “Space Oddiktóre poznał w powrotnej podróży koleją transsy- ty” to nie wszystko co warto znać. Nawet w przyberyjską) i samobójstwa Iana Curtisa – tak, tego padku tak znanego muzyka, „kategoria niedoceco miał żonę, kochankę i epilepsję – poprzez pro- nionych albumów”, niestety istnieje. dukcję debiutu Iggiego Popa. Poniżej przedstawiamy albumy, które naszym zdaMuzyka, w artystycznym wydaniu – to było za niem przeszły bez echa, nie zdobyły szerszego zamało. Od dziecka lubił „grać” – więc dostał swo- interesowania, bądź też zostały przyćmione przez je role filmowe. „Człowiek słoń” na Broadwayu? największe dzieła. Dzieła Davida Bowie. Czemu nie. Eksperymentalny wideoklip w czasach Piotr Gruba Pierwszy raz zetknął się z masową publicznością, podczas telewizyjnego programu. Jako członek kuriozalnego stowarzyszenia, bronił szacunku młodych mężczyzn w kwestii noszenia długich włosów. Był to rok 1964. Czy spodziewał się, że w przyszłości czeka go rola lidera w muzycznej modzie, wpływając na rzesze nastolatków w konserwatywnej jeszcze Wielkiej Brytanii?


str. 30 :: elephant shoe

Black Tie White Noise Złoty medalista w kategorii niedocenionego dorobku Davida B. Nagrany po złotych czasach, kiedy Bowie miał – owszem – black tie, ale white nose. Jak każdy album Davida i ten ma historię do opowiedzenia. „Black Tie White Noise” jest w pewnym sensie prezentem ślubnym, który Bowie sam sobie sprawił, stąd też płytę otwiera kompozycja „The Wedding”. To dzieło jest jak opakowanie na lata 90. Do tego pudełka spakowane są wszystkie chyba motywy, trendy, osiągnięcia, a nawet i banały tamtych czasów. Znajdziemy tu wszechobecne wówczas chórki, charakterystyczne basy. Jakim smakiem wykazał się Bowie, że całej jego zawartości nie wymieszał na jednorodną, miałką papkę. Zaserwował słuchaczom uporządkowany album, w którym każdy z tych elementów ułożony jest zgrabnie na swoim miejscu niczym klocki. Dodatkowo wyładował je po brzegi hitami, których słucha się z niekłamaną przyjemnością. Tytułowy numer, to ekstrakt z tej stylistki wyciśnięty do ostatniej kropli. Razem z „Jump They Say”, czy „Don’t Let Me Down & Down” ugruntowują Bowiemu nie tylko pozycję artysty świadomego, który wie, co jest modne i używa trendów na własną korzyść, dorzucając do nich całą garść swojej osobowości. Ta płyta jest dowodem na to, że można być zarazem sprytnym biznesmenem, ale i utalentowanym twórcą. Skomponowanie czegoś z myślą o tym, by się sprzedało, to łatwizna. Zrobienie tego z klasą, to zadanie nieliche. Skąd więc krytyka? Nieważne. Lata 90. i tak po wieki wieków wybrzmiewać będą dźwiękami białego hałasu. (Martyna Bajaczyk)

Diamond Dogs Kiedy byłam młodsza, samo patrzenie na okładkę „Diamond Dogs” przyprawiało mnie o dreszcze. Jednak po latach doceniłam jej zawartość, o wiele bardziej atrakcyjną niż samo opakowanie. Faktu, że właściwie każdy zna „Rebel, Rebel” nie trzeba dowodzić. Jak na ironię, na najlepszy (różne są opinie) numer na płycie „Dodo” trzeba było czekać na ponowne wydanie, by wszedł jako bonus. Zaskakuje polityczny wydźwięk całego albumu, który powstał tuż po zerwaniu z wizerunkiem Ziggy’ego. Do tego post-apokaliptyczny klimat, który jest tłem dla tego wydawnictwa i oczekiwanie na nastanie Orwellowskiego „1984”. Ta stylistyka w połączeniu z całym glam-rockowym dziedzictwem, którego Bowie się nie wyrzekł, jest pierwszym tego rodzaju zderzeniem przy snuciu wizji ginącego świata. Gdzie glam, a gdzie zniszczenie. Trudne do połączenia, a jednak David pogodził te kwestie z dobrym skutkiem. Sam koncept robi wrażenie, ale na nic by się zdał, gdyby numery się nie broniły. Wystarczy posłuchać – „1984”, „Candidate”. Nie wspominając o niepokojącym „Big Brother” kończącym się odpływającą w dal pętlą. Chociaż nie jest to mój ulubiony okres z twórczości Bowiego, to jednak „Diamond Dogs” wypada uszanować ze względu na to, w jaki sposób jest skonstruowane. Może i płyta na tytuł diamentowej nie zasługuje, ale ma niebywały potencjał, który stanowił dobry wstęp do niezrealizowanej serii konceptualnych albumów. (Martyna Bajaczyk)


elephant shoe :: str. 31

Hours Po latach intrygujących i trochę mniej udanych wolt stylistyczno-aranżacyjnych, David Bowie na „Hours” po raz pierwszy otwarcie, poprzez muzykę zdaje się przyznawać, że ma już na karku ponad 50 lat. Kiedy po dziwnym flircie z drum and bassem w postaci albumu „Earthling” mogło się wydawać, że artysta jest w stanie zaserwować słuchaczom dosłownie wszystko, ten przewrotnie decyduje się na wydanie klasycznego, pop-rockowego zbioru piosenek, będącego jednocześnie swoistym powrotem do korzeni. Faktem jest, że na tle otaczających go, „szukających” pozycji w dyskografii, „Hours” może wydawać się zaledwie przykucnięciem na kolanie, odpoczynkiem przed dalszą podróżą w niezbadane jeszcze rejony muzyki, jednak należy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nie mamy tu do czynienia z najbardziej autentycznym i „bezpiecznym” wcieleniem Bowiego z tamtego okresu? Płyta z 1999 roku skupia w sobie zarówno urocze, popowe ballady (promujące album „Thursday’s Child”, „Seven”), zakorzenione w latach 70, bardziej rockowe kompozycje („New Angels Of Promises”, „The Pretty Things Are Going To Hell”) czy nawet bezpośrednie odwołanie do „Low” („Brilliant Adventure” = zaginiony bliźniak „Warszawy”). Mimo, że nie wszystko jest tu idealne, a całość z początku może wydać się odrobinę zbyt gwałtownym krokiem w tył, „Hours” to naprawdę wyjątkowo udany zestaw nieskomplikowanych, wpadających w ucho numerów, zasługujących na dużo więcej, niż miano tego najmniej ważnego albumu z lat 90. (Tomasz Turski)

Lodger Trzecia i zarazem finalna odsłona „trylogii berlińskiej” to chyba jedna z najbardziej poszkodowanych płyt w dziejach muzyki. Zapomniana z powodu swoich genialnych poprzedników i równie kapitalnego następcy, a jednocześnie niewystarczająco przebojowa, aby samodzielnie wpisać się na karty historii, przez wielu postrzegana jako pozycja „tylko dla chętnych”. Podejrzanie mało, jak na jedną trzecią tak ważnego tryptyku. Poniekąd nie sposób nie zgodzić się z tezą, że wydawnictwo z 1979 roku w zwartym szeregu z resztą raczej nie stoi. Klimatem tak naprawdę nijak ma się do poprzedzających go „Low” i „Heroes”, a obecny na nich wyraźny podział na klasyczne, art rockowe kompozycje w części pierwszej i bardziej ambientowe, eksperymentalne, umieszczone na stronie B wyraźnie zostaje tu zaniechany na rzecz dominacji tych pierwszych. Typowy Bowie miesza się tu z jeszcze wyraźniej słyszalnymi wpływami world music, rezygnując jednak z charakterystycznego dla wcześniejszych części mrocznego klimatu, poświęcając również mniej uwagi samej przebojowości. Kwestią otwartą pozostaje to, czy David po paśmie sukcesów nie potrafił (z paroma wyjątkami) po raz trzeci napisać tak dobrych utworów, czy też celowo chciał uwolnić się od konstrukcji dwóch poprzednich płyt, uciekając w trochę mniej elektryzujące, ale z pewnością wciąż warte uwagi formy piosenek. Niesłusznie zapomniany na własne życzenie? Choć brzmi to dziwnie, tak się chyba sprawy mają. (Tomasz Turski)


str. 32 :: elephant shoe

Station to Station „Station to Station” na liście „niedocenionych płyt”? Budzi kontrowersje. Fakty jednak są takie, że album został wydany w najgorszym dla Davida czasie. Po Ziggym Starduście, trudno było nagrać coś lepszego. Lodówka pełna drugów i nakręcająca się depresja nie stanowiły wsparcia. Z drugiej strony, nadchodząca „epoka berlińska”, zakopała artyzm „Station to Station”.Zafascynowanie okultyzmem, nadczłowiekiem i postacią Goebbelsa pomieszało mu się z kraut-rockiem. Efekt finalny zaskoczył również samego Bowiego, który nie pamięta nic z sesji nagraniowej z powodu ciągłego haju. Tytułowy numer napędza kolejowy trans. Jedyny pasażer na pokładzie, White Thin Duke, rzuca w oczy dartami, a przy okazji rozpędzonymi emocjami na łopatki. Na nowo tworzy pojęcie ballady w „Word On a Wing” oraz „Wild Is the Wind”. A„Stay”? Zapętlone w kółko z łamiącym serca riffem, zapewnia nieśmiertelny funkowy maraton. Zastanawiające, że tak oryginalne dzieło, inspirowane poza niemiecką muzyką, również world music, nigdy nie doczekało się większego aplauzu. Tym bardziej dziwi, że promocji płyty towarzyszyła innowatorska trasa Isolar z surowym, czarno-białym oświetleniem, padającym punktowo na White Thin Duke’a palącego Gitanesy. Na scenie, jak i w tekstach, przypominając połączenie cynicznego Bustera Keatona i niemieckiego ekspresjonizmu. It’s not the side-effects of the cocaine/I’m thinking that it must be love. “Station to Station” w zupełności starcza jako surogat miłości. Na lata. (Piotr Gruba)

Young Americans Zapraszamy na program „Wideoteka dorosłego człowieka”. Dziś posłuchamy „Young Americans” Davida Bowiego, Urszulę oraz Kombi – w ten sposób pierwszy raz usłyszałem numer z „najczarniejszej” płyty Bowiego. W spodniach czarnych hipsterów lat przedwojennych Anglik rozruszał publikę goszcząc na szczytach list. Dziś mało kto pamięta o całym tym, niebieskookim soulu (Hall & Oates zasługują na lepsze traktowanie), i musi być coś na rzeczy, jeśli to TVP2 wprowadziło mnie w annały tej sztuki. „Young Americans” to chwilowy romans z soulem i wpływ amerykańskiego stylu życia, którego macki dosięgły Bowiego. Z czarnymi chórkami w tle, częstym saksofonem i przyjemną linią melodyczną, ze świetnymi singlami w postaci tytułowego utworu, „Fascination” oraz „Fame”, album broni się spokojnie. Wydawać by się mogło, że wystawienie noty „posłuchaj” i odłożenie na półkę wystarczy. Tymczasem pojawia się na tej płycie frapujący niepokój, pozostający w tyle głowy, niepozwalający zapomnieć tak szybko. „Can You Hear Me?” oraz „Win” zagęszczają przestrzeń psychodelicznie, aby osiąść w nastrojowym pokoju. Nic wielkiego, aż nagle rozlega się riff Alomara w „Fame”. Neuro-soul, bliski późniejszym „mutacjom” białej muzyki nowojorskiej na „Mutant Sounds”. Podobną taneczną nerwowość Bowie zastosował w „Fashion”, gdy nowa fala rozbrzmiała na dobre. Nowatorska drażliwość, przy użyciu kokainy, pociągnięta została również na „Station to Station”. (Piotr Gruba)


elephant shoe :: str. 33

Earthling Przyznam szczerze, że początkowo sam zastanawiałem się czy spośród wydanych w latach 90. albumów, „Earthling” nie jest tym, który na miano zapomnianego niestety sam sobie trochę zapracował. To ten drum and bass? Płyta z „Panem Stopem” na okładce? Oglądając na portalu Youtube teledysk do singlowego „Little Wonder”, w komentarzach natknąłem się na wręcz idealne podsumowanie jego sytuacji: Zawsze myślałem, że to Prodigy! Rewelacyjne! Otóż to. Słuchacze często niesłusznie po prostu „Earthling” pomijają. Rzeczywiście obecny jest tu mały flirt ze wspomnianą elektroniką, jednak grubą przesadą jest już generalizowanie, że Bowie w 1997 niespodziewanie okazał się uległy wobec otaczających go wpływów muzycznych. Odrzucając obecne gdzieniegdzie (tak, wbrew pozorom, większą część płyty wypełniają zupełnie normalne utwory) drum and bassowe (wspomniany „Little Wonder”, „Battle For Britain”) i taneczne bity (podkład do „Dead Man Walking” zakrawa wręcz o eurodance), „Earthling” okazuje się zakamuflowaną perełką, zapomnianą tylko z powodu czasu wydania i wzięcia na ruszt nie do końca leżących Bowiemu inspiracji. Ale i tak, w przeciwieństwie do wielu faktycznie błądzących wtedy artystów, po latach wizja Davida broni się, unikając dołączenia do niechlubnego grona albumów wydawanych jeszcze dekadę wcześniej. Człowiek w kolorowym, odblaskowym płaszczu na pierwszy rzut oka wygląda dziwnie, jednak wystarczy mu się dokładnie przyjrzeć. Tak, to zdecydowanie David Bowie. (Tomasz Turski)


str. 34 :: elephant shoe fot. Agnieszka Kulesza

video

Stardust Memories Stardust Memories postanowili zrobić coś, czego zazwyczaj zespoły nie robią. Osią swojego repertuaru uczynili covery. Niczym Nouvelle Vague, mają sposób, by pierwszym skojarzeniem z piosenką uczynić swoje wersje, a nie oryginały. W kuchni warszawskiego klubu Sztuki & Sztuczki sprzedają nam przepis na najbardziej apetyczne kawałki, mówią o tajemniczym nowym singlu i wymarzonym reżyserze do współpracy.


elephant shoe :: str. 35 Rozmawiała: Helena Marzec Moje pierwsze pytanie miało dotyczyć tego, dlaczego nie macie w repertuarze żadnej polskiej piosenki, ale musiałam zmienić plan. Zagraliście „Oko za oko” z repertuaru Justyny Steczkowskiej. Dlaczego właśnie ten utwór wybraliście na pierwszy w naszym języku? Magdalena Jobko: Uważamy, że to bardzo dobra piosenka, dobry polski pop z lat 90. Stwierdziliśmy więc, że spróbujemy ją zrobić po swojemu.

są wywrócone do góry nogami, jeśli chodzi o ich klasyczne role. Instrument, który znany jest z tego, że gra podstawy, wcale nie musi ich grać. Maciek, który gra na gitarze, gra jednocześnie bas i harmonię, wywracając do góry nogami funkcję gitary. Dla mnie cała zabawa tego zespołu polega właśnie na tym łamaniu zasad każdego instrumentu: nagle skrzypce albo mandolina stają się tym prowadzącym.

Maciej Bąk: Magda bardzo lubi Justynę Steczkowską.

Ewa: Skrzypce czasem grają też podstawę, eksponując się tylko w niektórych momentach. Tak właśnie powinno być!

Magdalena: Nie, nieprawda, to nie o to chodzi. Wybraliśmy ją ze względu na tekst, a także teledysk, który jest czarno-biały, bardzo estetyczny. A jaka będzie następna piosenka po polsku? Aleksander Orłowski: Planów nie ma. Maciej: W zespole dzieje się tak, że pomysły pojawiają się bardzo spontanicznie, nie wiadomo, kiedy będą realizowane, a czasami bywają wywracane do góry nogami. Tego nie da się przewidzieć. Czy mieliście kiedyś podejście do piosenki, które okazało się falstartem, bo stwierdziliście, że nie da się jej przerobić na modłę dark country? Aleksander: To nie jest tak, że nie da się jej przerobić. Przerobić się da absolutnie każdą piosenkę. Pozostaje tylko pytanie, czy jest na nią pomysł w danym momencie. Jeśli jest pomysł, ale nie ma sposobu, to wracamy do piosenki za jakiś czas. Magdalena: Tak na przykład było z piosenką Röyksopp „The Girl and the Robot”. Ten utwór (który jest też na EP-ce „Stardust Memories” – przyp. red.), był odłożony na trzy czy cztery miesiące, bo nie szło nam zupełnie. Maciej: To było dwa lata temu. Aleksander: Ale ten proces nadal trwa. Czyli piosenka bywa jak ser albo jak wino, im dłużej dojrzewa, tym lepiej? Aleksander: Nie tyle piosenka, co pomysł. Bo w trakcie pracy nad piosenką okazuje się, że Artur (Hołuszko – przyp. red.), który gra na mandolinie, wymyśli jakiś riff, na którym opiera się cały utwór, ktoś wpadnie na pomysł wokalu, motyw gitarowy... To zupełnie nie jest jasne, kto zaczyna i kto robi wizję tego numeru. To kwestia tego, kto przyjdzie z ciekawą rzeczą i jak się da ją rozwinąć. Ewa Detko: Jest też tak, że skrzypce, mandolina czy inny instrument ma jakąś myśl przewodnią. Aleksander: Ciekawe, że w tym zespole funkcje instrumentów

Któremu zespołowi pokazaliście Wasze wersje? Czy zaraz po nagraniu piszecie do nich na Facebooku: Patrzcie, co zrobiliśmy z waszą piosenką! itp.? Maciej: Na razie żaden ich nie słyszał. Czekamy, aż nas złapią i zrobi się z tego duża afera – zrobimy to z premedytacją. Te piosenki musiały też się odleżeć, żebyśmy nabrali pewności, że są wystarczająco dobre. Nowy singiel, który teraz nagrywamy – po polsku – trafi bezpośrednio do pierwotnego wykonawcy i myślę, że od razu uzyskamy jego aprobatę. Zdradź coś więcej, może pierwszą literę nazwy zespołu? Maciej: To nie jest zespół, to jest pewna osoba, człowiek, to chyba jest najlepsze określenie. Myślę, że wszyscy w zespole wiedzą już, o kogo chodzi... Brzmi bardzo tajemniczo. Wasza muzyka kojarzy się z filmami Quentina Tarantino czy Russa Meyera, z kinem drogi. Czy mieliście już jakieś propozycje nagrania ścieżki dźwiękowej do filmu? Maciej: W zeszłym roku była już taka historia, ale wszystko umarło na etapie planów. Mieliśmy się umówić ze zleceniodawcą co do terminów, a historia zgasła, i to wszystko. A gdybyście mieli współpracować z dowolnym reżyserem, to byłby to... Magdalena: Allen i Jarmusch, co innego mogę powiedzieć? W zespole jest silna ich frakcja. Maciej: Myślę, że te piosenki są w klimacie takiego filmu jak „Django”. W wyobraźni widzę scenę, jak w samo południe dwóch kowbojów staje naprzeciwko siebie i słychać: pam- pam! (dramatyczny dźwięk – przyp. red.) Ewa: Może niekoniecznie mielibyśmy pisać całą ścieżkę dźwiękową, raczej pojedynczy utwór? Mi się kojarzy z tą sceną z „Od zmierzchu do świtu”, kiedy Salma Hayek się przekształca. Aleksander: A ja z początku nie myślałem o tym zespole w kategoriach filmowych. Nasz zespół trudno przypisać do jednego gatunku filmowego, raczej oscylujemy – trudne słowo – pomiędzy nimi. Bardziej niż o obrazach myślę o emocjach, które są z tą muzyką związane. Choć byłbym cholernie szczęśliwy, gdyby nasze piosenki pojawiły się w filmie.


str. 36 :: elephant shoe fot. Maciej Urlich

Little White Lies Od pierwszej próby, zainspirowanej butelką wina, po największy polski festiwal - Little White Lies idą jak burza! Skromny zespół ze skromnym instrumentarium okazał się świeżym i pomysłowym, wypełniającym lukę w niezależnych wydawnictwach 2012/2013. Nam Little White Lies mówią o kulisach właśnie wydanej „Devils in Disguise”, swoich zajęciach poza zespołem i międzynarodowych planach.


elephant shoe :: str. 37 Rozmawiała: Helena Marzec Skończyliście pierwszą dużą trasę po Polsce. Jak zostaliście odebrani? Co dla Was jest najprzyjemniejsze, a co najtrudniejsze w promowaniu płyty koncertami? Wolicie niewielkie kluby, czy duże festiwale, takie jak Open’er, na którym pojawiliście się w minionym roku? Kasia Bartczak: Cieszymy się przede wszystkim, że udało nam się tę trasę zorganizować. Zagraliśmy 14 koncertów, przed nami zakończenie trasy rozłożone na dwa dni. 14.02 gramy w naszym rodzinnym mieście Łodzi w klubie DOM, a dzień później w Warszawie w klubokawiarni Chmury. Zbyszek Krenc: Każdy z tych koncertów był dla nas wielką przygodą i umocnił nasze przekonanie, że najlepszym sposobem w promowaniu tego, co tworzysz, jest bezpośrednia konfrontacja z odbiorcą. Na scenie zawsze dawaliśmy z siebie wszystko, a takie rzeczy zapadają w pamięć. Do wielu z tych miejsc na pewno wrócimy. K.B: Każde miejsce niezależnie od wielkości ma swoją specyfikę. Uwielbiamy małe, kameralne knajpy, gdzie wystarczy niewielka ilość osób aby poczuć ciepło i nawiązać bliską relację z publiką. Na dużych scenach jest o to na pewno trudniej. Jednak duże sceny oznaczają więcej odbiorców a co za tym idzie, dają nam większego kopa. To powoduje, że łatwiej zatracić się na scenie. Z.K: Przyjemności związanych z graniem jest wiele, od poznawania ciekawych ludzi, poprzez kolejki chętnych do zakupu naszej płyty, kończąc na odkrywaniu fajnych miejsc na mapie naszego kraju. Jedyną najtrudniejszą rzeczą, która przychodzi nam w tym momencie do głowy jest ranne wstawanie w dzień koncertu i dzień po nim. Co jest dla Was inspiracją do pisania muzyki i tekstów? Własne przeżycia, filmy, książki, a może tylko wyobraźnia? Z.K: Każda z tych rzeczy, które wymieniłaś potrafi być inspiracją, pojawiać się w momentach, w których się jej nie spodziewasz. Ale czasem jest też zwykła praca, która wymaga od ciebie mobilizacji. Nie bywa to miłe, ale konieczne. K.B: Ja nie potrafię działać z konieczności, potrzebuję bodźca do tworzenia. Może to być drobnostka, nawet widok z okna, czy płatki śniegu. Wrażliwość cechuje nas obojga, bez tego nie byłoby tego, co robimy. Co robiliście, zanim założyliście Little White Lies, muzycznie i niemuzycznie? K.B: Większość mojej działalności artystycznej była związana ze sceną elektroniczną. Współpracowałam z wieloma producentami z Polski i zagranicy, piosenki z moim udziałem pojawiały się na wielu kompilacjach, EP-kach, czy całych albumach. Doczekałam się swojej płyty winylowej, wydanej pod skrzydłami Absys Records, wystąpiłam na festiwalu Audioriver, objechałam Polskę wszerz i wzdłuż. Jednak zawsze była to muzyka klubowa, a mi potajemnie marzył się zespół. Niemuzycznie od lat uczę języka angielskiego, pracuję z dziećmi i jestem bezwarunkowo zakochana w swojej pracy. Z.K: Od zawsze byłem związany z łódzką sceną gitarową, tworząc swoje zespoły bądź współpracując z innymi. Mam także swój własny solowy projekt Divided, który póki co zapełnia moją domową szufladę, ale mam nadzieję, że kiedyś w pełni go zrealizuję. Na tą chwilę muzycznie istnieje dla mnie tylko Little White Lies i nic więcej. Niemuzycznie bywam urzędnikiem.

Wiem, że to pytanie rodem z Pudla, ale nawet w oficjalnym opisie wspominacie o „erotycznym napięciu”, i rzeczywiście Wasze utwory są tego pełne. Jaka jest Wasza recepta na jego stworzenie? Z.K: Na to nie ma recepty. To po prostu jest.. Jesteście zdaje się mocno związani z rodzinną Łodzią, ale jednocześnie śpiewacie w bardzo dobrym angielskim. Jak wyglądają Wasze plany zagraniczne? K.B: Na pewno nie liczymy na międzynarodową karierę, ale piszemy się na systematyczne koncertowanie za granicą. Przez to, że jesteśmy zespołem anglojęzycznym, znacznie łatwiej nam wyjść z naszą twórczością poza granice Polski. Z.K: Prawda jest taka, że współcześnie polskie produkcje często dorównują poziomem tym zagranicznym i nie jest to już takie nienaturalne, że polscy twórcy pojawiają się na zagranicznych renomowanych festiwalach czy po prostu koncertują za granicą. Przy Waszym składzie i instrumentarium nie sposób uniknąć porównań z The Kills. Jakich zespołów słuchacie, jakie na Was wpłynęły, a jakie będą rządzić na światowej scenie muzycznej? Z jakimi chcielibyście współpracować? K.B: Porównania były, są i będą, dotyczą prawie wszystkich którzy tworzą, niezależnie od dziedziny. Co do The Kills – lubimy i słuchamy. Z.K: Jest cała masa zespołów dla mnie ważnych, takich, które na mnie wpłynęły i ukształtowały moją osobowość muzyczną. Bywa to muzyka z różnych przeciwległych względem siebie nurtów. Wymienienie ich tutaj zajęłoby całą stronę drobnym druczkiem. Jednak elementem niezbędnym jest melodia, poza tym hałas i zgrzyt gitar, czasami wszystko naraz. K.B: Podobnie jest ze mną.. na przestrzeni lat zachwycałam się całym wachlarzem muzyków, zespołów czy wokalistów. Zagłębiałam się w różne gatunki muzyczne, przez co sama nabierałam ochoty by z nimi eksperymentować. Jest jednak coś, na co szczególnie zwracam uwagę i są to słowa. Z.K: Zespół, który zaintrygował mnie ostatnimi czasy to Foxygen. Kto wie... może oni będą rządzić. K.B: Ja za to ubóstwiam i z zachwytem przesłuchuję całe dyskografie The Knife, Lamb, czy Grindermana, ale nie rzadko jestem oczarowana naszymi rodzimymi artystami, takimi jak Hatti Vatti, Fonovel czy 19 Wiosen. Czy macie już kolejne plany wydawnicze? Z.K: W głowie mamy bardzo długą listę planów. Pierwszą rzeczą, którą zajmiemy się po skończeniu trasy jest akustyczna EP-ka. W połowie lutego wchodzimy do studia zarejestrować materiał. W międzyczasie zbieramy pomysły na kolejny album. K.B: Zanim zaczniemy myśleć nad tym kiedy i gdzie wydać, musimy mieć w ręku gotowy materiał. Druga płyta jest zawsze wyzwaniem, któremu chcemy sprostać na 200 proc.


str. 38 :: elephant shoe

Zapomniany bard z opuszczonego miasta Detroit, niegdyś serce amerykańskiego przemysłu, miasto marzeń, nadzieja na poprawę swojego losu – od pucybuta do milionera dla wielu imigrantów. Aż trudno uwierzyć, że dziś to siedlisko gangów i biedy. Miasto opustoszałe, z którego wszyscy mający szanse na jakieś perspektywy uciekają. Jak się okazuję nawet tak zapomniane miejsce może mieć swojego wnikliwego obserwatora, wrażliwego poetę po filozofii, wykonującego ciężką pracę fizyczną, by związać koniec z końcem. A może właśnie dlatego musi mieć kogoś takiego, kto widział na własne oczy czasy świetności metropolii napędzanej przez General Motors i jej upadek. Ten regres, którego był świadkiem sprawia, że czuć niesamowitą szczerość w jego słowach, a z akordów wydobywających się z gitary wylewają się szczere łzy prostych ludzi, nie mogących liczyć na niczyje zainteresowanie. Mowa o Sixto Rodriguezie. Nie wiecie kim był Rodriguez? Nie przejmujcie się zbytnio, nawet w jego rodzinnym Detroit za bardzo go nie kojarzą. Choć świetny, nagrodzony Oscarem film „Searching for Sugar Man” ma okazję to zmienić. Oczywiście można sobie zadać pytanie: O co ten szum? Czy to jedyny artysta, jaki nie był w stanie zaistnieć? Czy ta cała podjarka tematem, to nie efekt hajpu spowodowanego filmem dokumentalnym? Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to. Zostałem kupiony już przy pierwszym utworze jaki usłyszałem – „Sugar Man”. Temat warty zbadania

– pomyślałem, potem usłyszałem „Crucify Your Mind” i podpisałbym się wszystkimi kończynami pod stwierdzeniami producentów, współpracujących z muzykiem. Jak to możliwe, że facet, który tak pisał, nie zaistniał, nie kupowano jego płyt? Wrażliwy, liryczny sposób śpiewania, wpadające w ucho, proste a zarazem niebanalne folkowe melodie, bogate aranże - wystarczy posłuchać „Cause” i wychwycić tę przestrzeń stworzoną przez smyki, aby pozbierać szczękę z podłogi. Powiem więcej, po wysłuchaniu tej jednej piosenki miałem w głowie myśl, że ten czas, który poświęciłem na wysłuchanie paru płyt Boba Dylana (no może poza „Oh Mercy”) był czasem straconym. „Cold Fact” i „Coming From Reality” nagrane w 1970 i w 1971 dla Sussex Records i to wszystko. Ale było gdzieś miejsce na tym świecie, gdzie Sixto został doceniony, choć zupełnie o tym nie wiedział. Zresztą jego fani w RPA też nie wiedzieli o nim zbyt wiele, był na tyle enigmatyczny, że obrósł w Południowej Afryce legendą. Najciekawsza z nich mówi o jego rzekomej śmierci podczas koncertu, gdy po zakończeniu seta wziął pistolet i wystrzelił z niego w swoją czaszkę. W rzeczywistości jego żywot tak nie wyglądał, był daleki od rockowego blichtru, Billboardu, Rolling Stone’a i innych. Jednak i ta historia ma swoje szczęśliwe zakończenie. Jakie? Tego nie powiem, bo podobno nie lubi się spoilerów. Jeśli jesteście ciekawi, koniecznie zobaczcie film, zanim wypadnie z repertuaru. Marcin Bubiński


elephant shoe :: str. 39


str. 40 :: elephant shoe

7,2 Foals – Holy Fire

Spolaryzowany – to najlepsze określenie nowego albumu. W przypadku „Inhalera”, „My number” czy „Everytime” otrzymujemy alter-metalową, math-rockową i dance’ową mozaikę, pełną loopów, synthów, disco beatów (Bevan jak zwykle świetny) i dysonansowych gitar, które Smith i Philippakis szczodrze obdarowali fusem i phaserem. Energicznie, foalsowo. Ale to jedne z niewielu momentów na LP, które powodują że masz ochotę tańczyć, łamiąc przy tym płyty wszystkiego co niedance’owe. Większość utworów to już eksplorowanie stonowanej strony zespołu – wyważonego minimum, ubranego w dzwonki i organy , klimatyczną elektronikę („Stepson”, „Late Night”), skromne cleanowe partie gitarowe i szczery , niepodrasowany wokal Yannisa na tle white noise’ów („Moon”). Minusem „Holy Fire” jest brak swego rodzaju tożsamości. To taka składanka z samych Foalsów. Londyńczycy bronią się jednak eklektyzmem, garażowością i szczerością. Album nie jest już tak dobrą alternatywą dla biorących ecstasy, ale mimo wszystko potwierdza markowość zespołu.

Bartek Krzyżewski

5,8 Atoms for Peace – Amok

Klaustrofobiczny świat zamknięty w kuli śnieżnej made by „Atoms for Peace”, z chaotycznie padającym łączem elektronicznym i neurotycznym afrobeatem, stworzyli w połowie RHCP i Radiohead. Zalany gęstą i ciekłą produkcją (Nigela Godricha), post-humanistyczny obraz, objawia swoje uduchowione oblicze w postaci plemiennego rytmu („Stuck Together Pieces”), aby bez oddechu w transie zatracić się w komputerowym błędzie („Default”). Misternie utkane wielowarstwowe struktury, wyrosłe na bazie wczesnego IDM i późniejszego future garage, zawodzą jednak podczas kolejnych zanurzeń w odmętach nerwowych stukotów. Zawodzi również Thom, tyle że subtelniej. Kula „Amok”-u mami iluzorycznym potencjałem sztuczną inteligencję podczas poniedziałkowej chandry, zwodzi bębniące o klawiaturę palce wizjami następcy „Amnesiac/Eraser”, jednak środkowy palec intuicyjnie krąży, tuż tuż, nad klawiszem „delete”. Czy palacze pamiętają piątego papierosa podczas imprezy? Odruchowo zapalamy i gasimy. Niestety.

Piotr Gruba

6,0 Johnny Marr – The Messenger

Dla niecierpliwych, czekających na powrót The Smiths lepsze to, niż nic. Johnny Marr-osoba odpowiedzialna za wprowadzenie radości do melancholijnego świata Morrissey-a, wędrowiec po wielu zespołach (Modest Mouse, The Cribs), wreszcie zdecydował się na solowy album. Dlaczego? Wyznał, że brakowało mu czegoś w popie. Może „The Messenger” to namiastka tego, co The Smiths mogłoby nagrać po „Strangeways...”. Wiadome jest, że intencją Marra było przypodobać się „starym” fanom, dlatego też nie dziwią britpopowe melodie z post-punkowymi elementami. Mimo podjęcia kolejnego wyzwania, tym razem wokalnego, to gitara dalej wiedzie prym. Nic w tym dziwnego, bo pewne partie gitarowe są stworzone tylko i wyłącznie dla tego „Godlike Genius”. Odrobina krytyki wcale nie zaszkodzi. Album wciąga („The Messenger”, „Generate Generate”), ale nie w całości. Solowa płyta jest solidna, ale nie należy do najlepszych dokonań Marra.

Gosia Dryjańska

7,0 Palma Violets – 180

W dzisiejszych czasach uciułanie na facebooku pokaźnej liczby wielbicieli bez obiecywania darmowych bluz, iphone’ów czy umieszczenia „photography” w tytule fanpage’a graniczy z cudem, szczególnie w przypadku szajk, które nie wydały jeszcze nawet albumu. O taki cud otarli się chłopcy z Palma Violets. Odpowiednikiem boskiej mocy był dla nich talent kompozytorski, a mojżeszowej laski – żywiołowe gigi. Debiutancka płyta to przegląd paradygmatów dobrego, przystępnego indie rocka. Brytyjczycy, podobnie jak choćby The Vaccines, chcą trafiać do wszystkich. Pomimo formy „unisex”, udało im się zdobyć charakter i po drodze przez jedenaście kawałków nie zgubić go ani na moment. Podwaliny pod owocną karierę zostały postawione. Zobaczymy jak z zespołem obejdzie się czas, oraz jak z czasem obejdzie się sama grupa. I wanna be your best friend – śpiewają już w pierwszym numerze. Wprawiają w dobry nastrój, są zapamiętywalni, przebojowi, pomagają w zamułkach – ja się na taką przyjaźń jak najbardziej piszę.

Michał Pisarski

6,3 Mark Kozelek – Like Rats

Wygląda na to na to, że Kozelek na dobre zasmakował w wykwintnym brzmieniu gitary klasycznej. Po zeszłorocznym, dość luźnym jak na Marka „Among The Leaves”, tym razem pod własnym nazwiskiem znów sięga on po covery. A że z reguły wychodziły mu one nadzwyczaj udanie (pamiętne „Tiny Cities”), warto sprawdzić, co takiego przygotował tym razem. Na „Like Rats” pod palce Marka trafią artyści różni, w naprawdę szerokim tego słowa znaczeniu. Trudno odgadnąć, czym kierował się, stawiając obok siebie artystów takich jak Yes, Misfits, Sonny & Cher, a nawet Bruno Mars (!), jednak wydobycie przez niego esencji ich stylistycznie różnych utworów, a następnie zaaranżowanie od zera, pozwoliło na stworzenie zaskakująco spójnego zestawu, na którym wszyscy nagle okazują się równie rozmarzeni i melancholijni. I mimo, że raczej czekamy na powrót Marka do opcji „full band”, po raz kolejny po prostu nie wypada nie sprawdzić, co tam u niego słychać.

Tomasz Turski

7,1 The Black Heart Rebellion – Har Nevo

Post rock i metal, czyli dwa najbardziej wyeksploatowane gatunki, jakie jeszcze istnieją na tym świecie! A jednak utrzymany w tych klimatach „Har Nevo” to powiew świeżości, niczym wiatr wdzierający się do po latach otwartej trumny. Miażdży kości dawno już rozłożonego trupa i pokuzuje, że wbrew pozorom nie wszystko zostało odkryte. Na pierwszy ogień idzie „The Woods I Run From”. Zaczyna od postrockowych gitar i głęboko osadzonych bębnów, a po chwili wkracza wokal. Carry me away lord these are the woods i run from / Carry me away lord give me courage to go on. Zaczyna się magia. Nie ma sensu wskazywać najlepszych momentów, bo dla jednych będzie to opętańczy „Avraham”, inni zachwycą się onirycznością „Circe”, a jeszcze inni ekstatycznych doznań doświadczą przy przepełnionym blackową surowością „Animalesque”.

Kamil Brzeziński


album tygodnia: Autre Ne Veut – Anxiety

Trzy lata temu, debiut Autre Ne Veut był jak kubeł zimnej wody wylewający się szczerymi emocjami na rozgrzaną głowę. I do tego gościnny mixtape na NO CONCLUSION. Połączyłem się wówczas w bólu z Arthurem w wyborze jego układu pościelowo-tanecznego. A dziś? Uspokoił się na „Anxiety”, choć do chłodu Bogusia Lindy ciągle mu daleko, aby uprzątnąć garderobę wypełnioną połatanymi w rozpaczy genialnymi kreacjami. Półka lo-fi opróżniona. Nastąpił – pozorny – ład emocjonalno-produkcyjny, rozpadający się tu i ówdzie nagłym buczeniem saksofonu, nienastrojoną gitarą i pęknięciami w głosie. Początki są najgorsze, jak to mówią, i słyszysz „Play by Play” – wydawałoby się uporządkowany, radiowy numer r’n’b z harfowym intro (ma za sobą epizod jako twórca jingli), z poszukiwaniem elektro w wykonaniu Ro-

byn – i co? Rozklejasz się. Schizofreniczny wokal Ashina na tle chórków uderza jak double-decker bus. A to dopiero początek. „Counting” wyśpiewane prawie na bezdechu, szeptem, przy flecie – wybucha w refrenie poszatkowanymi synthami rodem z „Silent Shout”. Zasłony ostrych klawiszy opadają prawie w każdym numerze w kulminacyjnym momencie, potęgując emocjonalne zagubienie poprzez rozdźwięk z falsetem. Konceptualny „Niepokój” spełnia Ashina i oczekiwania wobec jego muzycznej ścieżki. Zazdroszcząc przyjacielowi, Danielowi Lopatinowi (Oneohtrix Point Never), opatentował własny ambientowy – a w tym wszystkim seksualny – podkład. Kończący płytę „World War” rozpływa się jakby sam Brian Eno circa „Low” majstrował przy tym utworze, nie pozostawiając miejsca na nieszczelne luki. Podobnie jest w „A

6,4 Danny Scrilla – Fluxus EP

Fluxus to neo-awangardowa grupa działająca na polu sztuki, muzyki, performance i architektury. W latach 70. Joseph Beuys jako pierwszy użył gramofonów, aby miksować ze sobą wiele niezależnych źródeł dźwięku. Tytuł EP-ki Danny’ego Scrilla zdaje się odnosić do działalności grupy i sugeruje nam, że mamy do czynienia z rzeczą mocno eksperymentalną i awangardową. Nie wiem czy jest tak w istocie, jedno jest pewne – gdyby nie tytuł pewnie przeoczyłbym produkcję mało znanego Bawarczyka. Pierwsze dźwięki brzmią zachęcająco, a dalej jest już tylko lepiej. „Fluxus” to świetne połączenie dubstepu i ambitnej elektroniki. Zamiast taniego efekciarstwa otrzymujemy wyważone i przemyślane produkcje. Odnajdziemy tu trochę brzmień elektro, trochę IDM, może nawet trochę trapowego cykania. EP-ka jest ciekawą przeciwwagą dla wszechobecnych, hałaśliwych dubstepów z przesterowanym basem i powtarzalnymi melodyjkami. Czekamy więc na kolejne produkcje.

Bartosz Wrześniewski

elephant shoe :: str. 41

7,9 Lie”, które razem z „Ego Free Sex Free” jawią się jako pomost między poprzednim albumem a „Anxiety”, szczególnie przez odczuwalne otarcia o ciało i duszę Prince’a. Można było zarzucać Autre Ne Veut kopiowanie „książęcego” stylu – bez wątpienia czarującego – na debiucie. W 2013 roku jest to tylko jedna z form ekspresji Nowojorczyka, notabene, opanowana do perfekcji. Wycięty „Krzyk” Muncha z okładki „Anxiety” potwierdza głośniej od bomb podskórną rozpacz. Czy ktoś tak mocno zalazł za skórę Arthurowi? Jeśli tak, to powinniśmy wysłać tej osobie trujące kwiaty i szczere podziękowania. Jest za co.

Piotr Gruba

6,3 Tegan and Sara - Heartthrob

Swoją najnowszą płytą kanadyjskie bliźniaczki sięgają po światową sławę w świecie pop. Od wczesnych lat dwutysięcznych, Tegan and Sara konsekwentnie szły ścieżką emocjonalnego popu z mocnym sznytem indie. Ale szuflada okazała się zbyt ciasna. Przyszły trasy z The Killers i fun., przyszło pierwsze miejsce na rodzimej liście przebojów, detronizujące Justina Biebera. Na „Heartthrob” siostry Quin zachłystują się power popem spod znaku Katy Perry. Taneczny singiel „Closer” już podchwyciły także w Polsce komercyjne stacje radiowe i strony do ściągania plików, dotychczas zarezerwowane dla wielbicieli stałych bywalców wspomnianych stacji, a już w blokach startowych czekają następne przeboje, jak dynamiczna ballada „I Was A Fool” czy skoczne „Drive Me Wild”. Płyta nie jest zgrzytem na stylu duetu, wydaje się naturalnym następnym krokiem. Być może „Heartthrob” okaże się katapultą do popowej sławy, o której Tegan i Sara marzą po dziesięciu latach w undergroundzie. Oby tylko nie zatraciły swojej wrażliwości.

Helena Marzec

6,0 Boris – Präparat

Po muzycznym szturmie z 2011 roku, kontrowersyjnej fuzji gatunków (stoner rock, elektronika i melodyjny j-rock, mieszające się na rozpiętości trzech wydanych wtedy albumów), kreatywni muzycy z formacji Boris wkraczają w rok 2013 podejrzanie zachowawczo. „Präparat” to z jednej strony połączenie tego, co Japończykom zawsze wychodziło najlepiej – ciężki jak diabli metal, przestrzenny post -rock i brudne drone’y, a wszystko brzmiące jeszcze bardziej „domowo” i niskobudżetowo niż kiedykolwiek. Niestety, odsłuchowi nie towarzyszy ten sam dreszczyk emocji, co przy chociażby młodszej części „Heavy Rocks”. Brak wyraźnej kompozycji prowadzącej (choć „Elegy” i „Mirano” zdecydowanie robią swoje), mały procent udziału wokalnego i ogólny efekt małej selektywności materiału powodują, że całej radości towarzyszy jednak pewien niedosyt. Niby wszystko na swoim miejscu, ale jak na metalową załogę do zadań specjalnych, to chyba jednak ciut za mało...

Tomasz Turski


str. 42 :: elephant shoe

7,5 Rhye – Woman

Choć za sprawą singlowych „Open” i „The Fall” Rhye już rok temu rozbudzili ciekawość słuchaczy, na długogrający krążek duetu przyszło nam czekać aż do teraz. Werdykt w sprawie debiutu musi być jeden – zrodził się subtelny, intymny, niezwykle zmysłowy album. Mimo że w pierwszych utworach dominuje skromny, ascetyczny fortepian, po chwili jasne staje się, że „Woman” nosi w sobie ducha R&B z lat 90. Wyrazisty, pulsujący bas, funkowa momentami gitara i saksofon nie bez powodu rodzą skojarzenia z Sade. Podobnie zresztą jak lekki falset Mike’a Milosha (ręka do góry, kto słysząc po raz pierwszy „Open” wziął go za kobietę). Ale Rhye idą krok dalej, wzbogacając brzmienie całą feerią instrumentów, od sekcji smyczkowej i harfy, aż do sampli i syntezatorów. Momentami taneczny, momentami nostalgiczny, „Woman” to szczery, bezpretensjonalny krążek o tęsknocie i pewnego rodzaju nienasyceniu. Niewykluczone, że pod koniec roku znajdzie miejsce w ścisłej czołówce muzycznych podsumowań.

Beata Dżumaga

6,1 Yo La Tengo – Fade

Założyciel Yo La Tengo, Ira Kaplan w okresie swej adolescencji pracował jako krytyk muzyczny, wiedział więc doskonale co zrobić, by jego zespół z miejsca stał się ulubieńcem wszystkich dziennikarskich szumowin. Niemalże niezmienna receptura sprawdza się od bez mała trzech dekad a żywot grupy, nieskalany kłótniami czy rozpadami jest arkadyjski niczym jej piosenki. Trio nagrało ponad tuzin przyzwoitych albumów, z których przynajmniej jeden stał się statkiem matką, głównym centrum inspiracji i punktem odniesienia dla wielu innych, indie rockowych uspokajaczy. „Fade” to po prostu kolejny. Za zmianą wieloletniego producenta nie poszły zmiany w samej muzyce. Prawie każdy utwór z płyty, choć niespecjalnie odkrywczy, ma w sobie coś, co nie pozwala mu popaść w przeciętność. W „Before We Run” jest to znane chyba od epoki tworzenia się węgla kamiennego lecz wciąż efektowne arpeggio, subtelne orkiestracje i opanowany, głęboki, hipnotyzujący głos perkusistki, w „Ohm” sześciominutowy pokaz melodyjnej jednostajności. Nic wielkiego, ale całkiem przyjemna niewielkość.

Michał Pisarski

7,1 Giles Corey – Hinterkaifeck

Giles Corey to solowa odnoga duetu Have A Nice Life, autorów zaskakująco udanego debiutu, w postaci dwupłytowego „Deathconsciousness” z 2008 roku. W czasie, gdy muzycy pracują nad jego następcą, Daniel Barrett (bo tak rzeczywiście brzmi nazwisko stojącego za projektem muzyka), po raz kolejny próbuje swoich sił w pojedynkę. Po nierównym, trochę przekombinowanym debiucie i ambientowej, półtoragodzinnej EP-ce (!) „Deconstructionist”, Giles Corey w końcu dostarcza coś, co określić można mianem spełnionych oczekiwań. „Hinterkaifeck” to ponad 13 minut mrocznego, psychodelicznego folku, zainspirowanego brutalną i do dziś niewyjaśnioną historią morderstwa na bawarskiej wsi z 1922 roku. Muzycznie Barrett idealnie oddaje nastrój tajemnicy, a wprowadzane przez niego lekkie zniekształcenia tym razem stanowią jedynie dodatek do trzech, zdecydowanie najlepszych nagranych pod tym szyldem kompozycji. A mam przeczucie, że to dopiero początek...

Tomasz Turski

David Bowie – The Next Day

7,0 VA – All Trap Music

Recenzowany longplay to nie lada gratka dla fanów trapów. Na – pierwszej trapowej w historii - składance znalazło się 19 świeżych numerów oraz set dj Jikay’a. Do tego popularnego ostatnio gatunku można mieć różny stosunek – jedni się nim jarają, inni traktują z lekceważeniem, jako kolejną modną nowinkę. Ja sam miałem do niego ambiwalentne uczucia, dopóki nie wsłuchałem się w All Trap Music. Minimalizm środków, proste, ale dosadne melodie. Produkcje są po prostu świetne – tłuste, soczyste, ociekające cykającymi podkładami, a wszystko dopełnione potężnym, niskim basem, który zmiata z powierzchni ziemi. Nie znajdziemy tu kiepskich utworów, większość jest godna polecenia, a kilka z nich zasługuje na najwyższą ocenę (polecam sprawdzić świetny numer Luminoxa czy remiks Baauera). Kompilacja jest bardzo dobrze skomponowana i tworzy spójną, harmonijną całość. Niech sąsiedzi zaczną się bać!

Bartosz Wrześniewski

Ktoś zapytał mnie ostatnio – Czyli skończyłeś z muzyką? Tak po prostu?... – Co znaczy dla mnie następne dziesięciolecie? To właśnie ja siedzę i przejmuję się nim, zanim Wy w ogóle o nim usłyszycie. (...) Nie chcę wydawać niczego, czego tak naprawdę nie kocham. Czy to słowa Davida Bowiego? Nie. Powiedział je ktoś znacznie od młodszy, artysta wielu dekad po debiucie Bowiego, powracający po sześciu latach z nowym albumem Justin Timberlake. Wydają się jednak doskonale oddawać to, co może dziać się w głowie Davida Jonesa, tym bardziej jeśli spojrzeć na tytuł jego nowego albumu. Wiele gwiazd w – powiedzmy to jasno – jego wieku stawia na odmłodzenie się przy pomocy aktualnie popularnych muzyków i wokalistów-równieśników ich dzieci czy nawet wnuków. Inni z własnej woli odchodzą do krainy łagodności dla muzyków rock i pop, śpiewając jazzowe klasyki i miłe dla ucha piosenki – standardy. David Bowie nie idzie tą drogą. Jest męskim odpowiednikiem Madonny, na długo przed nią przeskakującym w kolejne wcielenia i zmieniającym się w kolejne postaci, jak Ziggy Stardust czy Thin White Duke. Teraz można spokojnie przestać patrzeć na jego muzyczne i wizerunkowe eksperymenty, skandale z jego udziałem. Po tylu latach w przemyśle muzycznym David Bowie może spokojnie powiedzieć, że inspiruje go tylko David Bowie. Producentem „The Next Day” jest Tony Visconti, osoba o dorobku w swojej dziedzinie pewnie równym Bowiemu. David mógł pozwolić sobie na nagranie i produkcję albumu w zupełnym sekrecie – nawet jego wytwórnia czy agencja PR dowiedziały się o płycie już po jej

7,6 stworzeniu – czy autoironiczną trawestację okładki swojego najsłynniejszego albumu przy pomocy programu Paint. Krytycy już nazwali „The Next Day” albumem równym „Low” czy „Heroes”. Nabożny stosunek do Bowiego sprawia, że najłatwiej wystawianą notą byłaby laurka, solidnie utrudniając obiektywną ocenę. „The Next Day” jest wydawnictwem różnorodnym, na pewno nie monotonnym. Album płynnie i bez zgrzytu przemieszcza się między ciężkim rockiem („(You Will) Set The World on Fire”), swingiem („Dirty Boys”), bluesowym hałasem („You Feel So Lonely You Could Die”), popem i easy listeningiem. Uważne ucho usłyszy załamywanie się głosu Bowiego i vibrato, które może więcej niż tylko wokalną manierą czy chwilową niemocą głosu. To nie ma jednak tak dużego znaczenia dla odbioru „The Next Day”. Płyta nie odkrywa nieznanych obszarów muzyki, ale ze znawstwem porusza się po tych już uznanych za najbardziej warte odwiedzenia. „Here I am, not quite dying,” – śpiewa Bowie w tytułowym utworze swojego dwudziestego czwartego studyjnego albumu. Akurat on, inaczej niż Timberlake, nie musi się o to martwić.

Helena Marzec


elephant shoe :: str. 43

7,8 Inc. – No World

Długo wyczekiwany debiut tego rodzeństwa nie schodzi ostatnio z mojej playlisty. Tysiące myśli jak podejść do tego albumu, jak go ugryźć. Najlepiej chyba by było udać się na skrzydłach do Miasta Aniołów skąd pochodzą, a tam już czeka na nas... Cigareta i unoszący się z niej siwy dym, to chyba najlepszy środek wyrazu, by opisać ich muzykę. Gdzieś w Los Angeles ponad papierosowym swądem w kameralnym klubie jest scena, a na niej Andrew i Daniel ustawiają automat perkusyjny tak, ażeby wybijał delikatny czarny rytm na tle ich kojących eterycznych wokali. I nie potrzeba do tego żadnych przedrostków lo-, alt- etc. To po prostu autorska muzyka do pościeli, z wycieczkami w stronę post punka, a dokładniej zimnej fali („Black Wings”), czy też sophisti-popu z lat 80. („5 days”). Ten album to z pewnością paszport do opuszczenia zadymionych sal i polansowania się na kilku festiwalach. Może na początek na mniejszych scenach, ale per dym ad astra.

Marcin Bubiński

Rhye - The Fall

Jeszcze parę miesięcy temu, pozyskanie jakiejkolwiek informacji o zespole Rhye graniczyło z cudem. Teraz jest już łatwiej, chociażby dzięki popularności remixu utworu „Open” autorstwa Ryana Hemswortha. Jednak jeśli kariera Rhye miała swój właściwy początek – było nim „The Fall”. Tajemnicze duo z Los Angeles funduje soulową i z lekka ambientową wersję The xx, które dodatkowo spotyka na swojej drodze Sade. Co można powiedzieć o prezentującym potencjał nadchodzącego albumu utworze, który trafił także na wydaną w zeszłym roku EP-kę – opiera się on głównie na delikatnych dźwiękach pianina, nie przeszkadzającej w tym, powtarzającej się linii basowej oraz wokalu, który kobieco i bardzo subtelnie zachęca do wsłuchania się w słowa piosenki. Rhye wciąż pozostaje dla słuchaczy zagadką, która, miejmy nadzieję, rozwiąże się po 4 marca. Niecierpliwie czekamy na premierę „Woman”.

Gosia Dryjańska

Torches - Someone Needs a Ritual

Chociaż londyński kwintet Torches zaklina, że nie czuje się jeszcze gotowy do wydania debiutanckiego krążka, singiel „Someone Needs A Ritual” zdaje się mówić coś innego. Brzmi bowiem, jakby grupa była gotowa już od dawna. Niespełna pięciominutowy kawałek jest jak taneczna wersja Joy Division na nieco ponurej potańcówce. Wraca pełnia lat 80., new wave i postindustrializm. Wrażenie to potęguje wprawiający niemalże w stan hipnozy wokal Charliego Drinkwatera, raz wydobywający się jakby z głębi, raz pokrzykujący natarczywie. Instrumentalnie wszystko jest tu niezwykle rytmiczne i precyzyjne: uderzenia perkusji współgrają z dominującą surową linią basu. Wyraźne tempo, wibrujące syntezatory, niesprecyzowane tykanie - wszystko zdaje się odmierzać czas, sugeruje pośpiech, niecierpliwość. Taki przedsmak albumu zwiastuje godną kontynuację wyspiarskiej tradycji wzbudzania w słuchaczu stanu maniakalno-depresyjnego. Zdaje się, że zegar popularności Torches już ruszył.

Beata Dżumaga

7,3 Youth Lagoon – Wondrous Bughouse

Każdy z nas w pewien sposób stara się wyrazić swoje przemyślenia i poglądy, pijąc, płacząc lub – tak jak Trevor Powers – grając. I nie chodzi tutaj o wyrażanie siebie w całości, każdą częścią swojej osoby. Youth Lagoon dowodzi, że można to zrobić wyłączając zbędny patos. Ten młody Amerykanin, który na swoim koncie ma już kilka występów na festiwalach jest doskonałym przykładem na to, że technika lo-fi nie służy tylko do uprawiania muzycznego instagramu. Całe „Wondrous Bughouse” jest rejsem po psychodelicznym oceanie świadomości, do którego chce się wskoczyć i utonąć. Z każdym utworem coraz bardziej konfrontujemy się z ciekawym przykładem dream popu, udekorowanym nietuzinkową elektroniką i przesterowaną gitarą, które od „Trough Mind and Back” aż po „Daisyphobia” wprowadzają w kontemplacyjny, oniryczny trans. Wszystko to okraszone jest ciekawą barwą głosu Trevisa, brzmiącą trochę jak mutacja wszystkich braci z Bee Gees. Mnie płyta do siebie przekonała i pomogła w oswojeniu się z wizją utonięcia w apokaliptycznej fali komercji. Jakże przyjemnego utonięcia.

Bartek Krzyżewski

Bondax - Gold

„Gold” to typowy wytwór post dubstepowej fali elektroniki, która ostatnio prężnie rozwija się w Zjednoczonym Królestwie. Down tempo okraszone deep’ową stylistyką, przypominające w pewnym stopniu Sepalcure i ukuty na potrzeby opisania ich muzyki lovestep – ciśnie się na usta. Do tego należy dodać ciekawie zrealizowany teledysk, będący aluzją do jednego z filmów o przygodach agenta 007. Aż zazdrość człowieka zalewa i włącza się paradygmat recenzenta jako niespełnionego muzyka. Bondax tworzą przecież odpowiednio 18 i 19-latek. Gdy się już tego dowiedziałem, pomyślałem po raz kolejny, dlaczego nigdy na dobre nie spróbowałem sił za konsoletą, czy aby właściwie pokierowałem swoim życiem. Niby nic straconego, 21 lat, to jeszcze dobry wiek, by zacząć. Ale gdy patrzę jaki fejm w środowisku zdobył jeszcze młodszy XXYYXX, czy chociażby rówieśnik opisywanego kolektywu z Lancaster King Krule, to zaczynam mieć wątpliwości. Siła i możliwości są po stronie młodości, czyli jak zawsze.

Marcin Bubiński

Neon Neon - Mid Century Modern Nightmare

15 marca 1975 r. na przedmieściach Mediolanu zginął mężczyzna. Dynamit, który przywiązywał do słupa wysokiego napięcia, przedwcześnie eksplodował. Zamachowcem-ryzykantem był Giangiacomo Feltrinelli, wydawca, radykalny lewicowiec, jeden z najbogatszych ludzi współczesnych Włoch. Losy Feltrinellego są tematem kolejnego koncept-albumu Neon Neon, syntezatorowego projektu pod przewodnictwem walijskiego wokalisty Gruffa Rhysa i producenta Boom Bipa. Niczym T-Raperzy znad Wisły, Neon Neon przybliżają kolejne postaci XX w. (bohaterem debiutanckiego albumu, nominowanego do Mercury Prize „Stainless Style” był ekcentryczny konstruktor John DeLorean). „Mid Century Modern Nightmare” to skoczny electropopowy przebój z gościnnym udziałem Asii Argento, czytającej manifest Feltrinellego, wyemitowany w 1970 roku z pirackiej radiostacji w Fiacie Feltrinellego. Album „Praxis Makes Perfect” ukaże się w kwietniu.

Helena Marzec


str. 44 :: elephant shoe

The Loneliest Cowgirls: June [1993]

Co jakiś czas internet wypluwa ze swoich czeluści rzeczy do tego stopnia zapomniane i niszowe, że ustalenie ich faktycznego pochodzenia wydaje się niemal niemożliwe. Historia „June 1993” to właśnie taka, nosząca znamiona miejskiej legendy opowieść. Pewnego dnia na typowej, amerykańskiej garażowej wyprzedaży, pośród wielu kaset, czyjąś uwagę szczególnie przykuwa jedna. Dopasowana do plastikowego pudełka biała kartka papieru, z ręcznie wypisaną nazwą wykonawcy i tytułem, „okładka” stworzona prawdopodobnie przez samego muzyka. W środku również nic, poza niewiele mówiącym zdaniem: „Lisa, I’m sorry for what I did to you. I will never love again”. Po szesnastu latach od nagrania zawartość kasety roku trafia do Internetu, gdzie szybko staje się obiektem kultu sympatyków gitarowego, songwriterskiego naturalizmu i nieznaną powszechnie perełką. Okazuje się, że jej autor to niejaki Isaac Ashburn z Kaliforni, sam zresztą średnio pamiętający proces powstawania materiału. Taka to historia. Otoczka jest? Jest. Co natomiast z samą istotą sprawy? „June 1993” to cztery akustyczne, fatalnie zagrane i równie podle zarejestrowane utwory, prawdopodobnie nigdy nie mające ujrzeć światła dziennego. Surowe do granic możliwości, ale i w tym samym stopniu intrygujące, a wręcz zmuszające do głębszej refleksji. Jak bardzo brak produkcji i techniki wpły-

wa na odbiór tej zagadkowej epki? Jak brzmiałoby wykrzyczane (a wręcz wydarte) „I don’t deserve you” w studyjnej jakości, otoczone być może różnymi dodatkami aranżacyjnymi? Czy riff z utworu 3. nadal kopałby tak mocno, gdyby dało się rozróżnić jego poszczególne dźwięki? Jak dużą rolę gra to, że obecne tu cztery proste piosenki wykonane są w sposób do bólu autentyczny i szczery? Muzyka The Loneliest Cowgirls to prawdziwy spektakl kontrastów, zarówno w kwestii muzycznej, jak i wokalnej. Ashburn bezkompromisowo przechodzi z delikatnych arpeggio do maniakalnego uderzania akordów fortissimo, mówi, śpiewa, aż w końcu dramatycznie wydziera się, zagłuszając gitarę. Pamiętacie takie „Two-Headed Boy” czy „Oh Comely”? Kojarzycie wczesne nagrania Conora Obersta aka Bright Eyes? Tutaj brzmi to jeszcze mocniej. Wiele osób wyśmieje i z miejsca przekreśli „June 1993”. Nazwie niesłuchanym zawodzeniem amerykańskiego młokosa ze złamanym sercem, perełką dla hipsterów i snobistycznej blogosfery, w dodatku nagrywanym kalkulatorem lub dowolnym sprzętem AGD. Powie: „kiedy rzuciła mnie XXX, sam nagrywałem lepsze rzeczy”. Zdecydowanie nie jest to wydawnictwo dla każdego, a już na pewno dla tych, którzy lubią jak coś „brzmi” lub poraża kunsztem songwriterskim. Muzyczny wybryk młodego Kalifornijczyka to rzecz surowa, twarda, ale ujmująca swoją autentycznością, bólem i emocjonalnym ekshibicjonizmem. I na pewno sam Ashburn w swoich najśmielszych marzeniach nie mógł przewidzieć, że 20 lat po nagraniu tej jedno egzemplarzowej „breakup epki”, komuś będzie chciało się zasygnalizować jej istnienie. Otóż tak, „June 1993” istnieje. Z intensywnością ciężką do oddania słowami. Tomasz Turski


elephant shoe :: str. 45


str. 46 :: elephant shoe


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.