Elephant Shoe 01/2013

Page 1

elephant shoe

ISSN 2082-1670

Numer 01/13


str. 2 :: elephant shoe


elephant shoe :: str. 3

Spis treści: Veronica Falls „Nie chcieliśmy tkwić w mrocznych tematach z pierwszego albumu.” 10-13

4... Wstępniak 6... Ploteczki Przewodnik: 8... Manchester Exclusive: 10... Veronica Falls 14... KAMP! 18... Alina Orlova 22... Darwin Deez

KAMP! „Jest w tym również dużo takiego parcia wstecz, które jest uzasadnione..” 14-17

Special: 26... Najlepsze płyty roku 2012

Alina Orlova „Słowiański ton i litewskie folkowe inspiracje są dla mnie czymś naturalnym. 18-21

Wywiady: 38... Kwazar 42... Afro Kolektyw 46... Frederick Riche Felieton: 48... Sakrum i Profanum

Darwin Deez „Taki mam plan: pisać refreny i sprawdzać, dokąd mnie zaprowadzą.” 22-25

Recenzje: 50... Albumy 53... Single 54... Antykwariat


str. 4 :: elephant shoe

O co Wam ludzie chodzi? Prasa muzyczna w Polsce od dobrych kilku lat obumiera, co jakiś czas ustępując miejsca miesięcznikom life-style’owym, traktującym na równi o modzie, filmie, designie. Za to jak grzyby po deszczu wyrastają, kreowane na elitarne bądź niszowe, blogi coraz mocniej szlifujące pogląd, jakoby dziś o muzyce więcej osób chciało pisać, niż czytać. Gdzie w tym wszystkim miejsce dla nas? Czy w czterdziestomilionowym kraju nie ma przestrzeni na choćby jeden dwutygodnik o tematyce stricte muzycznej? Będziemy starali się to zweryfikować... Wierzymy, że w XXI wieku rola dziennikarza muzycznego nie ogranicza się do komentowania wydawniczego feedu płynącego do nas wiecznie z tych samych kanałów medialnych, amerykańskiego „Pitchforka”, czy wyspiarskiego „NME”... Dziennikarz muzyczny pełni dziś rolę nie tylko recenzenta/komentatora, ale i DJ-a zapełniającego playlisty swoich odbiorców, wskazującego, które single są godne sprawdzenia, czyje dyskografie warte eksploracji. Nie chcemy być kolejnym słupem telegraficznym pomiędzy wielką wytwórnią a czytelnikiem. Zamierzamy wykorzystać nasze położenie geograficzne, sieci znajomości. Chcemy odkrywać przed Wami fascynujące zjawiska dziejące się tak samo za Oceanem, w Skandynawii, na Bałkanach, jak i tuż za miedzą. W takim samym stopniu płyty z wczoraj, jak i perły z lamusa lat 60., 70., czy 90., o istnieniu których mało kto słyszał. Podmiotem zawsze jest i będzie: muzyka. Ta dziś jest na wyciągnięcie ręki. Jedno stuknięcie palcem dzieli Was od przeczytania recenzji, do ekskluzywnego wysłuchania premierowego nagrania, obejrzenia nakręconego przez nas reportażu, wywiadu, czy występu. Wszystko to chcemy dostarczać Wam regularnie w wygodnej, atrakcyjnej wizualnie i merytorycznie formie. Z Waszej strony liczymy tylko na otwartość i dobrą zabawę.

redakcja „elephant shoe”

Redaktor naczelny: Marcin Połeć Marketing/PR: Helena Marzec Korekta: Monika Jankowiak Autorzy: Bartek Krzyżewski, Bartosz, Wrześniewski, Beata Dżumaga, Gosia Dryjańska, Kamil Brzeziński, Marcin Bubiński, Martyna Bajaczyk, Michał Pisarski, Patryk Kanarek, Piotr Gruba, Tomasz Turski, Tymoteusz Kubik, Wojtek Michaluk

Foto: Basia Kuligowska, Laura Pala, Zbyszek Carewicz Moda/Lifestyle: Marta Śliwińska & Ralph Kruhlik (fashionPROfashion) Wydawca: Marcepanna, Przasnyska 16B/11, 01-756 Warszawa || Kontakt: redakcja@elephantshoe.pl


elephant shoe :: str. 5


str. 6 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

Ploteczki ! Zebrał dla Państwa: Michał Pisarski .

DJ Shadow ponownie odwiedzi nasz kraj! Artysta zagra w Polsce trzy koncerty w ramach trwającej już od przeszło szesnastu lat trasy promującej jego debiutancki album „Entroducing...”. Warto zaznaczyć, że pokazaliśmy się z wyjątkowo dobrej strony jako naród, zapraszając Josha do siebie - w swej ojczyźnie jest on ostatnio raczej wyrzucany z klubów niż wpuszczany do nich. Ach, bo gdybyście jeszcze nie wiedzieli – menadżer pewnej amerykańskiej miejscówy, widząc chłodne przyjęcie Shadowa przez publiczność, poprosił go jakiś czas temu o zejście ze sceny w trakcie setu. Goście spodziewali się zapewne muzyki, przy której mogliby kręcić tyłkami. Po usłyszeniu pierwszych dźwięków eksperymentalnego miksu, zawiedzionej większości pozostało kręcenie nosem. Gwoli ścisłości – set był bardzo udany. Tylko ludzie niezbyt.

Bóg jest fanem Oasis!

– oznajmił ostatnio w wywiadzie dla „The Sun” Noel Gallagher. Dla nieogarniętych w temacie – trzymane pod ręką „The Sun” to podstawowy atrybut brytyjskiej klasy inteligenckiej. W zaszczytny sposób przysłużyło się rozwojowi prasy na świecie, dając nam między innymi tradycję zamieszczania codziennie w każdym szanującym się dzienniku fotki obleśnej dziewczyny topless. Wycinam, kolekcjonuję – a jakże! Noel też zgodził się ponoć na przesłuchanie tylko pod warunkiem zorganizowania mu ustawki z którąś z panienek. Frontman Oasis przekonywał w rozmowie, że jego hity zapewnią mu kiedyś bezprzypałowe przejście przez bramy nieba i szczęśliwe życie wieczne. Pan stworzył Gallagherów tylko po to, by móc słuchać „Wonderwall” i popylać po mieście w koszulce z napisem „I Y Britpop”? Fakt, że obaj bracia wyrośli na takich buraków jest więc ostatecznym dowodem na istnienie szatana.


elephant shoe :: str. 7

W nowym albumie Queens of the Stone Age zatopimy uszy jeszcze przed wakacjami! Wokalnie na płycie udzielać ma się znany głównie z posiadania znanych kumpli oraz z wypisanego na strunach głosowych zamiłowania do whiskey i fajek Mark Lanegan. Za bębnami zasiądzie natomiast Dave Grohl. Jako dowód rzeczowy zespół zamieścił nawet na twitterze fotkę z przyklejonymi do pulpitu mikserskiego nazwiskami członków grupy. Niestet y D ave n i e z am i e r z a wspi er ać kolegów p o dc zas w ystę p ów na ż y wo – jest zbyt zajęty udzielaniem się w innych, gorszych projektach.

Sigur Rós nagrywają w Los Angeles swój siódmy, mający być przeciwieństwem ostatniego album Zespół poinformował przy okazji o tym, że jego s z e r e g i o p u ś c i ł k l a w i s z o w i e c , Kj a r t a n S v e i n s s o n . Kj a r t a n b y ł n i e t y l k o p o s i a d a c z e m n a j g ł u p s z e g o i m i e n i a w g r u p i e , a l e r ó w n i e ż j e d y ny m j e j c z ł o n kiem legitymując ym się w ykształceniem muzyczny m . Z u ł o ż o ny c h b e z j e g o p o m o c y, d w u a k o r d o w y c h p i o s e n e k p o ś m i e j e my s i ę j e s z c z e w t y m r o k u . Ni e n o, ż a r t u j ę . Je d e n z n o w y c h k a w a ł k ó w z o s t a ł j u ż p r z e t e s t o w a ny n a s c e n i e – b ę d z i e d o b r z e .

Phila Elveruma, a.k.a. Mount Eerie nękają symptomy demencji starczej! Po dwóch zdumiewających płytach z ubiegłego roku odkrył, że ma też w szafie soundtrack dla ostatecznie niewydanego, prezentowanego zaledwie na kilku festiwalach filmu “The Last Hit” z 2005 roku. Wedle informacji, którymi podzielił się za pośrednictwem serwisu Bandcamp, produkcja była czarno-biała, fabuła nawiązująca do filmu “Dead Man”, opowiadała o grupce ludzi błąkających się po lesie. Phil niestety nie zachował kopii, nie pamięta nazwiska autora, a także jego numeru telefonu, adresu mailowego oraz czy otrzymał od człowieka przelew z tytułu praw autorskich. Ewentualnego autora filmu prosimy o niezwłoczny kontakt.


str. 8 :: elephant shoe

Manchester Metropolia, która spłodziła takie tuzy alternatywnej sceny, jak Joy Division, The Smiths, czy The Stone Roses. Co byście powiedzieli na mały interaktywny tour do miasta, które napisało wersy i melodię „Blue Monday”? Zainteresowani? Proszę więc wsiadać i zajmować miejsca! PRZYSTANEK PIERWSZY: FREE TRADE HALL

PRZYSTANEK TRZECI: IRON BRIDGE

Miejsce kultowe z wielu powodów. To tutaj w 1966 roku Bob Dylan podczas koncertu został nazwany Judaszem, za porzucenie gitary klasycznej, na rzecz gitarowych piecy i perkusji. Co na to pan Dylan? I don’t believe you! Play it fucking loud!. Dziesięc lat później do Manchesteru zawitało Sex Pistols. Na sali były 42 osoby, w tym Tony Wilson, całe Joy Division, Pete Shelley, Morrissey (?), Martin Hannett. Polecam obejrzeć scenę ukazyjącą ten gig w „24 Hour Party People”, skład imponujący.

Tak, wiem. Kolejny fascynujący obiekt, most... Ale to nie byle jaki most, bo została o nim napisana piosenka. „Under the iron bridge we kissed” („Still ill” The Smiths). Jeśli masz przy sobie długopis, feel free do napisania czegoś na brzydkiej miętowej blasze. Jeden z widniejących tekstów to penis mighter that the sword. Czy może miało być pen is mighter that the sword?... Nieistotne!

PRZYSTANEK DRUGI: SOUTHERN CEMETARY

Jest to miejsce, które każdy miłośnik The Smiths musi zobaczyć. Jeśli istnieje taka możliwośc, to zapraszam do środka. Salford Lads Club wciąż funkcjonuje i ma się bardzo dobrze, np. tam brytyjska młodzież ma możliwość rozładować się sportowo lub brać udział w sztukach teatralnych. Pokój, którego tabliczka wskazuje na garderobę The Smiths, jest teraz prawdziwym sanktuarium. Znajdują się tam liczne plakaty, pocztówki i inne upominki od fanów. Oprócz tego każdy, kto zawita do tego magicznego miejsca, może pozostawić po sobie ślad. Wystarczy napisać coś na dostępnych tam samoprzylepnych karteczkach i zostawić je

Zwykle w cmentarzach nie ma nic ciekawego. No chyba, że ktoś ma taki fetysz, albo jest to Southern Cemetary, które jest tak duże, że można spokojnie po nim jeździć autem. Ma nawet rondo! Znajdują się tam groby takich osobistości jak Tony Wilson, Rob Gretton, czy Martin Hannett. Było to miejsce spotkań nastoletniego Morrisseya z jego ówczesną ukochaną. Tak! To oznacza, że Steven Patrick był w związku (shock!). O tym jest właśnie utwór „Cemetary Gates” (a dreaded sunny day / so I meet you at the cemetry gates).

PRZYSTANEK CZWARTY: SALFORD LADS CLUB

dla potomnych. Niejeden stały bywalec podkreśla z przekonaniem, że możesz tam przychodzić bardzo często, a i tak za każdym razem zwrócisz uwagę na coś zupełnie innego. PRZYSTANEK PIĄTY: DOM STEVENA PATRICKA MORRISSEY (Stretford) Codziennie wiele fanów szturmuje King’s Road, aby zobaczyć dom, w którym wychował się Morrissey, a przede wszystkim należące do jego pokoju okno znajdujące się po prawej stronie, na górze (ach, tyle wygrać!). Mieszkaniec domku naprzeciwko zapytany jak znosi szturmujących ulicę zapaleńców, stwierdził, że to normalka. „To śmieszne oglądać ludzi, którzy traktują to miejsce tak poważnie”. PRZYSTANEK SZÓSTY STRAWBERRY STUDIOS (Stockport) Studio jest głównie znane z tego, że Joy Division nagrało w nim „Unknown Pleasures”. Co ciekawe, zespół nie widnieje na tabliczce upamiętniejącej, ale za to znajduje się tam The Syd Lawrence Orchestra. Interesujące, nieprawdaż? PRZYSTANEK SIÓDMY: DOM IANA CURTISA (Macclesfield) Wiadomo jak wygląda dom Iana Curtisa. To zasługa między innymi Antona i jego filmu „Control” (Uwaga! Większość scen była kręcona w Nottingham). Znajduje się na 77 Barton Street i wielkością nie grzeszy. Jest jednak większy od innych w tej okolicy, bo znajduje się na


elephant shoe :: str. 9

rogu, na co podobno większość zwiedzających nie zwraca uwagi. Osoba, która obecnie tam zamieszkuje, nie wita kręcących się w pobliżu fanów Joy Division z otwartymi ramionami. Może być nieprzyjemnie! PRZYSTANEK ÓSMY: JOB CENTRE (Macclesfield) Nie przemieściliśmy się zbyt daleko. Wciąż jesteśmy na Barton Street, raptem parę domów dalej. Stoimy naprzeciw Job Centre, czyli miejsca pracy Iana Curtisa. Trzeba przyznać, nie musiał się namęczyć, aby tam dotrzeć. Uwagę przykuwają dwie pary niebieskich drzwi i tabliczki nad nimi: nieletni (juveniles) oraz inni (others). Hmmm... PRZYSTANEK DZIEWIĄTY: GRÓB IANA CURTISA (Macclesfield) Grób to chyba za dużo powiedziane, dokładniej mówiąc jest to mały ka-

mień nagrobny z napisem „Love Will Tear Us Apart”. Oryginał został skradziony już jakiś czas temu i zastąpiono go nową, ale tak samo wyglądającą wersją. Zanim jednak trafi się do tego miejsca, mija się zniszczony pomnik - anioł strącony z podstawy leży na ziemi. Widok łudząco podobny do fotografii widniejącej na okładce albumu Joy Division „Closer”. Stamtąd rozciąga się również widok na krematorium (ostatnia scena w „Control”!). PRZYSTANEK DZIESIĄTY: THE HACIENDA Wycieczka kończy się w miejscu narodzin kwintesencji Madchesteru, acid house’u oraz muzyki rave. Gdy Morrissey siedział samotnie w domu i czytał Oscara Wilde’a, to właśnie tutaj Johnny Marr bawił się wyśmienicie. Niestety The Hacienda to już nie klub, a ekskluzywne apartamenty. Wyszło jak wyszło, Peter Hook, basista Joy Division/New Order oraz jeden z właścicieli napisał na-

wet o tym książkę - „The Hacienda: How not to run a club”. Żal. Łezka kręci się w oku, bo przecież to miasto można by było eksplorować bez końca. Wszędzie spotykamy nawet małe wskazówki, które upewniają nas, że jesteśmy w prawdziwnym muzycznym królestwie. Mozaiki z brytyjskimi muzykami na budynkach, czy nazwy zespołów wraz z ich logo, na które napotykamy, gdy patrzymy pod nogi and many many more. ALLO ALLO! czyli ciekawostka Budynek, w którym nakręcono teledysk do piosenki „Love Will Tear Us Apart” Joy Division został zburzony, a na jego miejscu powstał jego architektoniczny brat bliźniak. Budynek, w którym została nagrana pierwsza indie płyta, zespołu Buzzcocks, teraz należy do brytyjskiej sieci hosteli Hatters. Gosia Dryjańska


str. 10 :: elephant shoe

wywiad:

Veronica Falls


elephant shoe :: str. 11


str. 12 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

Veronica Falls Nie chcieliśmy tkwić w mrocznych tematach z pierwszego albumu.


elephant shoe :: str. 13 Rozmawiała: Helena Marzec

James Hoare jest gitarzystą i wokalistą angielskiego retro kwartetu Veronica Falls, zespołu, który wcale nie brzmi jak C86 i unika szufladki „twee”. Po doskonale przyjętym pierwszym albumie Brytyjczycy promują właśnie nowe wydawnictwo „Waiting For Something To Happen”, bardziej optymistyczne i pogodne. James opowiada nam o swojej miłości do Beatlesów, zaletach mieszkania w Londynie i tym, dlaczego Veronica pokazuje swoje coraz bardziej radosne oblicze. Podobno napisaliście utwory na „Waiting For Something To Happen” na trasie koncertowej z pierwszym albumem „Veronica Falls”. Jak Wam się to udało? W sumie nie pisaliśmy utworów na nową płytę w trasie, to by było zdecydowanie zbyt męczące! Jakoś udało nam się wcisnąć w okres po zakończeniu pracy nad „Veronica Falls”, a przed rozpoczęciem nagrywania „Waiting For Something To Happen”. Trójka, która zajmuje się pisaniem piosenek, czyli Roxanne, Patrick i ja, zazwyczaj tworzymy je wspólnie w domu. Lubimy pracować przy stole kuchennym, w studiu też jest w porządku. Na pierwszym albumie, tematy tekstów były bardziej mroczne, jak miejsca samobójstw z „Beachy Head” albo prześladowania z „Bad Feeling”. Na nowej płycie jesteście trochę bardziej odprężeni i pogodni, może poza tekstem do „Buried Alive”. Nie chcieliśmy tkwić w mrocznych tematach z pierwszego albumu. Wtedy wyszlibyśmy na bardzo jednostronny zespół, a nie chcieliśmy się ograniczać do jednego stylu. Jako Veronica Falls, brzmicie całkiem oldschoolowo. To nie dziwi, biorąc pod uwagę, jak często deklarujecie swoją sympatię dla lat 60. W jakim stopniu Wasze brzmienie jest analogowe, a w jakim cyfrowe? Nasze gitary, perkusja, a także wzmacniacze są analogowe, naprawdę stare. Namawiałem zespół, żebyśmy nagrali obydwie płyty na taśmę, ale nie mogło do tego dojść z różnych powodów. Na taśmie nagraliśmy nasz pierwszy singiel („Found Love in a Graveyard” - przyp. red.). Nasza najnowsza płyta z coverami, wydana w 2011 r. w Rough Trade, została nagrana na ośmiościeżkowym magnetofonie szpulowym w moim mieszkaniu w Whitechapel w Londynie. Całe nagrywanie kosztowało nas 40 funtów (mniej niż 200 zł - przyp. red.), a brzmi to o wiele lepiej niż jakaś drożyzna z pomocą programu ProTools. Summa sumarum, na pewno jesteśmy zespołem analogowym. Bardzo lubimy stary sprzęt.

Wasz singiel „Teenage” i cały album są pełne odniesień do wieku nastoletniego. Chciałbyś znowu być nastolatkiem? Nie musisz odpowiadać, jeśli masz jakieś nieprzyjemne wspomnienia z tego czasu. Myślę, że na każdego przychodzi taki czas, że chciałby znowu być młodszy, ale dla mnie bycie nastolatkiem nie było takim znowu świetnym okresem. Nie mogę wypowiadać się w imieniu innych, ale przypuszczam, że z nimi było podobnie. Piosenka wzięła się z naszej fascynacji obrazem kultury nastolatków u Big Star i Alexa Chiltona. Nie da się też ukryć, że okres nastoletniości ma duży wpływ na to, kim jesteśmy. Łatwo się też do tego odnieść, bo każdy kiedyś w końcu był nastolatkiem. Każdy z Was pochodzi z innej części Wielkiej Brytanii. Jak to wpływa na Wasze codzienne życie jako zespołu, próby i tak dalej? Teraz wszyscy mieszkamy w Londynie. Mój dom leży mniej niż sto metrów od domu Roxanne, więc trudności, które mieliśmy kiedyś, odpadają. Jakie albumy są najważniejsze dla Ciebie osobiście? Dla mnie to dwie płyty Beatlesów, „Biały Album” i „Sgt Pepper”. Jaką piosenkę śpiewaliście ostatnio w busie na trasie (tak, mówiliście coś takiego w innym wywiadzie)? Co? Bardzo rzadko w ogóle śpiewamy w samochodzie. Może zdarzyło się to raz czy dwa, ale musiałem to wyprzeć albo wymazać z pamięci. To mogło być „Whole Wide World” Wreckless Erica, bo świetnie się nadaje. Kiedyś mieliśmy fazę na wspólne śpiewanie po koncercie dla korporacji. Graliśmy covery Beatlesów i Stonesów, świetnie się przy tym bawiąc, ale management kazał nam przestać i wyjść z budynku. Kiedy zobaczymy Was w naszej części Europy? Trudno mi powiedzieć. Ale wiedzcie na pewno, że to będzie dobry koncert, a my zrobimy z tego wielką imprezę, obiecujemy!


str. 14 :: elephant shoe


elephant shoe :: str. 15

video:

KAMP!


str. 16 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

KAMP! Kameralnie, przy kamerach, kominku i po szwedzku. To wcale nie wywiad ze szwedzkim bardem. Notoryczni debiutanci sceny popularnej elektroniki - Kamp! - tym razem poza sceną opowiadają o modzie retro i związkach z Modern Talking.


elephant shoe :: str. 17 Rozmawiał: Piotr Gruba Powiedzieliście kiedyś, że „kamp” pochodzi ze szwedzkiego i oznacza „walczyć”. O co jest to walka u Was? I czy nie jest to raczej „kamp” z angielskiego - w rodzaju Davida Bowiego, jako ten kiczowaty, trochę pozerski, ale jednak taki idealnie piękny, bo dla wielu właśnie taka jest definicja „kampu”... Michał Słodowy: I z takiej definicji właśnie wyszliśmy, znaliśmy tą definicję jako świadomy kicz, i to była podstawa do zrobienia takiej nazwy. Wykrzyknik i kwestie związane ze szwedzkim pochodzeniem słowa wzięły się trochę później, ponieważ musieliśmy ten wykrzyknik dostawić ze względów formalnych, tj. że istniał już taki zespół, który się nazywał Kamp. I tak zostało, taka jest nazwa. A wiecie w ogóle, jak po szwedzku wymawia się to „kamp”? M.S.: Tu kolega wie... Tomek Szpaderski: Ja się uczyłem szwedzkiego, ale nie wiem, czy pamiętam,iwiem,żewwielurejonachwymawiasięinaczej.„Siemph”.Albo coś takiego... Ale pewnie zaraz gromy ze Szwecji się posypią... (śmiech) W kulturze masowej panuje moda na „retro”. Z jednej strony film „Drive”, który od razu jest uznawany za kult, hipsterzy ubierają się w second handach, pojawiają się nu-disco, synth-popy, italo disco... Patrząc na tę całą otoczkę, dla mnie wydajecie się tutaj idealnym produktem. Czy to było z Waszej strony przemyślane, czy wszystko to spontanicznie wychodziło? Bo wiem też, że tak naprawdę kiedyś graliście nawet metal. Jak to było u Was? T.Sz.: Ja mogę tylko powiedzieć, że wraz z naszym człowiekiem, który za nami stoi, wykoncypowaliśmy sobie taki plan, że skoro coś jest teraz modne, to ruszamy, i wszystko było planem. Nie ma tu miejsca na spontaniczność... Ale nie jesteście wykreowani, jak Sex Pistols, powiedzmy... T.Sz.: Dieter Bohlen (Modern Talking – przyp. red.) nas wykreował i on się za nas wziął podczas naszego pierwszego pobytu w Niemczech (śmiech). Nie, absolutnie, byliśmy tak samo zarażeni „retro-manią”, jak jest nią zarażona większość młodzieży, czy również dorosłych ludzi. Jakiś taki kult klasyki w tym wszystkim jest, to nie jest tylko szukanie starych gier video, GameBoy-ów, czy innych głupot, ale jest w tym również dużo takiego parcia wstecz, które jest uzasadnione i słuszne moim zdaniem. I to była nasza spontaniczność w tym całym... ...nie chcieliście być epigonami, tylko chcecie robić coś nowego. T.Sz.: To znaczy, my też nie mamy planów takich, żeby tę muzykę zmieniać. Zmieniać – w takim sensie, że zdajemy sobie sprawę, że nie wymyślimy muzyki na nowo, nie będziemy jakimiś artystami totalnymi, którzy nagle tutaj wywrócą dzieje muzyki, odwołując się do przyszłości. Także nie będziemy nigdy jakimś zatrzymaniem rzeki i odwróceniem jej w przeciwnym kierunku, natomiast chcemy to robić z głową, a nie świadomie naśladować to, co nas urzekło w przeszłości. Gdy poprzednio byliście w Katowicach, bilety wyprzedały się na trzy tygodnie wcześniej. To samo jest teraz. Tak patrzę na frekwencję, na blogosferę, która cały czas pytała kiedy w końcu wydadzą ten al-

bum? Kiedy będzie ten debiut? Dostrzegłem, że tworzy się jakaś – powiedzmy – generacja ludzi, którzy przychodzą na te koncerty. Bo mieliśmy już „blokersów”, mieliśmy już „generację nic”, mieliśmy wokół Much jakiś tam romantyczny powiew. A teraz, jak patrzę na tych wszystkich ludzi, to są to ludzie normalni (zwyczajni), ludzie, którzy chcą się po prostu pobawić. Z jednej strony mamy Weekend, disco polo, a z drugiej – nu-disco – Kamp, który jest jakby lekarstwem na to. Czy nie czujecie, że tworzy się coś takiego, jacyś ludzie się zbierają, ludzie „zwykli” tak naprawdę przychodzą na Wasze koncerty? M.S.: Nie wiem, ilu jest tych „normalnych” ludzi, a ilu tych „nienormalnych”, ale my się nigdy nad tym nie zastanawiamy. Trochę nawiązując też do Twojego poprzedniego pytania, to nie jest tak, że my sobie myślimy, że o, przychodzą ci, to jest fajnie, przychodzą tamci to niefajnie... to może teraz zrobimy taki utwór, żeby przyszli jeszcze ci, bardziej normalni – tylko po prostu robimy swoje. Robimy muzykę, która nam odpowiada, która w tym momencie jest dla nas najbardziej satysfakcjonująca. Która sprawia, że my się świetnie bawimy. Bo to jest podstawa tego wszystkiego. Czyli nie kalkulujecie, tylko gracie z samych siebie. To, co macie do powiedzenia, po prostu śpiewacie, i tyle... M.S.: Tak, nie ma co odkrywać jakichś historii na nowo. My po prostu robimy to, co lubimy, i to jest chyba najlepsza odpowiedź na Twoje to, i poprzednie pytanie. T.Sz.: I ja przy okazji dodam, że nie targetujemy naszej publiczności, ani nie próbujemy być na siłę elitarni, czy na siłę przyciągać wszystkich, każdego środowisko od staruszków po gimnazjalistów. My nie mamy na to wpływu i to też jest duże przecenienie naszej roli, jeżeli ktoś nam sugeruje, że mamy wpływ na to, jacy ludzie przychodzą na nasze koncerty. Bo my tak naprawdę nie mamy na to wpływu żadnego. I nawet, gdy wyobrażamy sobie sytuacje, że coś jest wykreowane, że jest to produkt, który ma coś tam zdziałać na rynku, to tak naprawdę nie ma takich mocy, które sprawią, że Ty siedząc w studiu sobie wymyślasz, kto przyjdzie na Twój koncert i ile ich będzie, tych osób, ani jak będą reagować na Twoją muzykę. Jest też rzecz, która nas bardzo często zaskakuje, i zaskakuje też odbiorców, zaskakuje ludzi, którzy lubili nas wtedy, kiedy nie byliśmy znani, zaskakuje ludzi, którzy nas nie lubią przez to, że jest za dużo ludzi w klubie itd. To są jakby rzeczy poza sferą naszego działania, poza sferą naszego zespołu. M.S.: Oczywiście nie znaczy, że się z tego nie cieszymy, bo jest to na pewno nietypowa sytuacja, to znaczy sytuacja, która nas bardzo satysfakcjonuje, daje nam możliwość tworzenia muzyki i utrzymywania się z tego. Pytanie na koniec: „Dancing Shoes” powstało, Monika Brodka nagrała świetny kawałek, ale Wy zrobiliście z tego – idealny wręcz – parkietowy numer. Czy nie zastanawialiście się nad wspólnym projektem? M.S.: Nie... na razie... nie. Nie, nie zastanawialiśmy się. Zastanawiamy się natomiast nad wydaniem kolejnego singla, który będzie czymś nowym po płycie, którą robiliśmy dwa lata temu. I dziś w Katowicach usłyszymy ten nowy kawałek? M.S.: Właśnie tak będzie!


str. 18 :: elephant shoe

wywiad:

Alina Orlova


elephant shoe :: str. 19


str. 20 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

Alina Orlova W połowie Rosjanka, w połowie Polka, urodzona na Litwie – tak w skrócie definiuje swoje korzenie młodziutka artystka, która romantyczną liryką i niespotykanym głosem w zaskakująco krótkim czasie urosła do miana „supergwiazdy” Europy Wschodniej, równie chętnie witanej na salonach Francji, czy Wielkiej Brytanii.


elephant shoe :: str. 21 Artykuł i rozmowa: Marcin Połeć „Baltic folk pop” to termin, który utarł się gdzieś tam w świadomości większości recenzentów, którzy weszli w kontakt z debiutancką płytą „Laukinis šuo dingo”, podkreślający w jakimś stopniu unikalną formułę i konsystencję substancji, z której składa się twórczość Orlovej. To współegzystowanie różnych kodów kulturowych istnieje tu w takim samym stopniu w sferze językowej (piosenki na przemian wybrzmiewają po litewsku, rosyjsku i angielsku), jak i muzycznej. Alina urzeka zgrabnym połączeniem krystalicznej akustycznej polifonii instrumentów, przepełnionego niepokojem, drżącego śpiewu rodem z litewskiego neofolku, ze szkołą songwritingu Tori Amos, Fiony Apple i romantyzmem rosyjskich klasyków, Wiktora Coja, czy Jurija Szewczuka. Swój pierwszy album tytułem nawiązujący do szkolnej lektury Ruvima Fraermana „Dziki pies Dingo”, która to miała za zadanie nieśmiałe wprowadzanie młodzieży w świat intymnych relacji chłopięco-dziewczęcych, nagrywała w wieku zaledwie 17 lat. Wkrótce okrzyknięta największym odkryciem roku, zaczęła koncertować w krajach byłego bloku wschodniego i na Zachodzie. Tam m.in. została zauważona przez solistę grupy Travis, Frana Healy’ego, za którego sprawą kompozycja “Vaiduokliai” trafiła na składankę „Play. Stop. Rewind” wydaną przez LIPA Records. W 2010 roku ukazała się druga płyta Aliny pt. „Mutabor”, zaaranżowana w szerszym gronie, spójniejsza i bardziej przemyślana niż debiut. Od tej pory Alina skomponowała mnóstwo nowych utworów wykonywanych na żywo, wciąż czekających na publikację. W międzyczasie odwiedzała parokrotnie Polskę, w tym Gdańsk, gdzie przy okazji koncertu udało nam się zamienić kilka słów. Czy pamiętasz pierwszy utwór, który nauczyłaś się wykonywać przy własnym akompaniamencie? Czyja to była piosenka? Dokładnie nie pamiętam, zapewne coś własnego. Jeśli mowa o cudzych utworach – zaczynałam od DDT. Co jest tak fascynującego w twórczości Ruvima Fraermana, że zdecydowałaś się nawiązać do niej na debiutanckiej płycie? To właściwie nie tyle jego twórczość mnie zafascynowała. Książkę „Dziki pies Dingo” (lit. „Laukinis šuo dingo”) przeczytałam tylko raz w życiu i na dobrą sprawę nie pamiętam, o czym była. Prawdopodobnie to kontekst czasowy, kombinacja słów zawarta w nazwie, która utkwiła mi w pamięci i przywodzi na myśl niektóre uczucia z dzieciństwa, kolory. Takie coś z nostalgii, trochę trapiącego, niewinnego.

Z jednej strony mówi się: sztuka powstaje ponad granicami, a muzycy to „ludzie bez narodowości”. Z drugiej jednak nawiązując do miejsca, w którym się urodziłaś i wychowałaś oraz historycznego kontekstu – ten termin nie kojarzy się najlepiej. Nie czujesz się jak między młotem, a kowadłem, gdy ktoś pyta Cię o narodowość? Myślę, że muzycy, jak i wszyscy ludzie na świecie posiadają swoją narodowość, która czasami odbija się w ich twórczości, muzyce, zaczynając od języka, temperamentu melodii… Rzecz w tym, że kategoria narodowości w dzisiejszych czasach po trochu traci na znaczeniu. To postsowieckie pokolenie, które dorastało tuż po „wielkich przemianach” rzadko zadaje sobie pytanie o pochodzenie, zwłaszcza gdy nie jest ono jednolite, jak w moim przypadku. Mimo wszystko jednak wiem, gdzie sięgają moje korzenie i widać to w mojej muzyce. Słowiański ton oraz litewskie folkowe inspiracje są dla mnie czymś zupełnie naturalnym, tak samo jak ta specyficzna emocjonalność, czy – jeśli wolisz – to wschodnioeuropejskie przygnębienie. W połowie Rosjanka, w połowie Polka, urodzona na Litwie – oczywiście to może być trudne do wyjaśnienia bez kolejnego opowiedzenia zawiłej historii moich kochanych rodziców (śmiech). Ale jakoś sobie radzę. Co się zmieniło w Twoim życiu pomiędzy „Laukinis šuo dingo”, a drugą płytą „Mutabor”? Jestem starsza. Te kilka lat było bardzo intensywnych i niełatwych dla mnie. To szukałam, znajdywałam, gubiłam, to znowu szukałam… Muzyka stała się moim życiem, mam teraz cudowną możliwość wyrażania się i docierania do ludzi. To oczywiście odcisnęło swoje piętno na wszystkim – również procesie twórczym. Z jednej strony zaczęłam odczuwać to niepokojące poczucie odpowiedzialności; z drugiej – nauczyłam się je ignorować, by być pewną siebie i tego, co robię. Wiele podróżowałam, spotykałam różnych ludzi. Gdy pracowałam nad pierwszą płytą, prawie wszystkie utwory powstały w rodzinnym Visaginas, gdzie chodziłam do szkoły. Tymczasem „Mutabor” powstawał, gdy mieszkałam w Kownie, w Wilnie, w zupełnie innych okolicznościach życiowych niż wcześniej. W internecie możemy znaleźć ogromną liczbę niewydanych dotąd utworów, coverów. Nie planujesz zebrać ich razem i opublikować na kompilacyjnym CD? Czy może jesteś zbyt zajęta pracą nad nowym albumem? Nie to, żebym była zbyt zajęta. Po prostu nie wydaje mi się to atrakcyjnym rozwiązaniem na teraz. Może zachowam taką możliwość na emeryturę. (śmiech) Na razie skupiam się na tworzeniu nowych rzeczy.


str. 22 :: elephant shoe

wywiad:

Darwin Deez


elephant shoe :: str. 23


str. 24 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

Darwin Deez Po niemal trzech latach milczenia Darwin Deez, jeden z naczelnych hipsterów Ameryki, powraca z nowym, głośniejszym i mocniejszym materiałem. Opowiada o swojej fascynacji wszechświatem, o tym, co znaczy być muzycznym bohaterem i dlaczego lepiej nie oglądać za dużo telewizji.


elephant shoe :: str. 25 Rozmawiała: Beata Dżumaga Właśnie ukazał się nowy album „Songs For Imaginative People”, grasz teraz wyprzedane koncerty w Wielkiej Brytanii. Podekscytowany? Tak, cieszę się, że będę grał na żywo, jestem bardzo ciekawy, jak ludzie zareagują na nowe kawałki. Ten album jest szybszy, głośniejszy, nieco bardziej agresywny. Skąd taka zmiana? Czy ja wiem, chyba po prostu słuchałem więcej agresywnego rocka, na przykład irlandzkiego hard rocka. Wszyscy czytaliśmy też „Bliznę”, czyli biografię Anthony’ego Kiedisa z Red Hot Chili Peppers, dzięki czemu wróciliśmy też do słuchania „Blood Sugar Sex Magik”. Czy ten krążek jest w jakimś stopniu bardziej osobisty niż poprzedni? Jest bardziej szczegółowy, zróżnicowany, więc tak, pod tym względem jest bardziej osobisty. Masz na nim jakąś szczególną piosenkę, albo taką, która przysporzyła Ci więcej pracy? Nagrywanie „800 Human” zajęło mi więcej czasu. Refren napisałem dawno temu; w momencie, kiedy już wziąłem się za pracę nad albumem, miałem ten refren od jakichś 8 miesięcy. Tak było też w przypadku ostatniej piosenki z poprzedniej płyty – „Bad Day”. Refren do niej miałem już 3 miesiące wcześniej i potem pomyślałem, że muszę ją wreszcie dokończyć, bo jest naprawdę dobra. Większość piosenek powstało w ciągu paru miesięcy. Najpierw pisałem teksty, inaczej niż w przypadku pierwszego albumu, wtedy najpierw tworzyłem muzykę. Myślę, że najlepsze piosenki powstają, kiedy najpierw masz refren – w przypadku popowej piosenki musisz się upewnić, że masz naprawdę dobry refren i wtedy jedziesz dalej. I taki mam plan na przyszłe kompozycje – pisać najpierw refreny i zobaczyć, dokąd mnie zaprowadzą. Kawałki jak „Moonlit”, czy „No Love” przywołują lata 80. Słuchasz artystów tamtej epoki? Kocham muzykę lat 80., ale urodziłem się w 1984, więc nie pamiętam tak dobrze tamtych czasów. Powiedziałbym raczej, że jestem dzieckiem lat 90., wiesz, seriale jak „Chłopiec poznaje świat”, „Jezioro marzeń”, takie klimaty. Wydajesz się być zafascynowany wszystkimi kosmicznymi motywami – śpiewasz o konstelacjach, galaktykach, nawet o Wielkim Wybuchu. Skąd się to bierze? Może jako dziecko chciałeś zostać astronautą? Kocham naukę, uważam, że jest fascynująca. A poza tym jestem bardzo, bardzo, bardzo mądry i dlatego lubię śpiewać o nauce. Zwykłe rzeczy są po prostu głupie (śmiech). Żartuję. Ale nie uważasz, że nauka jest po prostu piękna? To niesamowite! Na przykład barwy powstające podczas wschodu słońca i to, jakie prawa fizyki za tym stoją. Albo za genetyką, to wszystko jest niezwykłe! I to mnie inspiruje, na przykład historie konstelacji. Kto dziś ma pojęcie, skąd one się w ogóle wzięły?! Panna, Strzelec, Koziorożec… Powstały przecież tak dawno temu, że ludzie nie są w stanie poznać ich początków. Dla mnie to tajemnicze i piękne. Teraz to często tylko oznaczenia w stylu Galaktyka M360, ale co, jeśli te nazwy faktycznie miały znaczenie?

Pierwszy singiel z Twojej drugiej płyty to „Free”. Zremiksował go Kid Unicorn. Podobała Ci się jego wersja? Z kim chciałbyś pracować przy okazji kolejnych remiksów? Tak, podobała mi się. Jest taki bardzo dobry remiks „Sleigh Bells”, który zrobił Diplo. Fajnie by było, gdyby zremiksował też coś mojego, czemu nie. Chciałbyś kiedyś pójść bardziej w stronę elektroniki? W zasadzie kiedy byłem nastolatkiem, nagrywałem w tych klimatach, grałem dużo drum’n’bassu, instrumentalnego hip-hopu, byłem naprawdę zainspirowany The Chemical Brothers. Kiedy miałem 16 lat, kupiłem sobie sampler. To była moja pasja, muzyka zawsze była moją pasją, a przez długi czas, zwłaszcza na początku, muzyka elektroniczna. Tak że wiesz – been there, done that. Chociaż Twoje teksty są raczej melancholijne, śpiewasz o nieudanych związkach i rozstaniach, brzmienie pozostaje wesołe i optymistyczne. Myślę, że po prostu nigdy nie jest tak, że nasze uczucia są jednoznaczne. Ludzie ogólnie lubią smutne piosenki ze smutnymi tekstami. Ale powiem Ci, jak to jest w moim przypadku – mam w sobie wewnętrzny smutek i przez to nie mogę już słuchać smutnych piosenek, bo to naprawdę mnie dołuje. I dlatego zacząłem pisać w klimacie up-tempo. Ale jeśli chodzi o teksty, to staram się być tak szczery, jak potrafię. Staram się po prostu nie dołować nikogo dookoła. Z wesołych kawałków z nowej płyty jest „You Can’t Be My Girl” – to jedna z moich ulubionych wesołych piosenek. Są też kawałki smutne, ale w pewnym sensie optymistyczne. Na przykład „Chelsea’s Hotel”: dziewczyna ma nowego chłopaka i już ze sobą nie rozmawiamy, ale ja poczekam. To piosenka o tym, żeby uwierzyć. Zyskałeś rozgłos także dzięki dosyć dziwacznym, zabawnym teledyskom. Czy to Ty jesteś ich pomysłodawcą? W przypadku „Free” miałem pomysł nawiązujący do „Dnia Świstaka”, ale reszta wyszła od reżysera. Zwykle pracujemy z najbardziej kreatywnym reżyserem, który akurat jest dostępny i mieści się w naszym budżecie. Po prostu pozwalamy im robić, co chcą. Odkryłem też, że im mniej się włączam w pracę nad klipem, tym lepsze są efekty. Masz jakichś muzycznych bohaterów? MożeJimiHendrix?Mówisięonim,żetonajlepszygitarzystawhistorii,ale zdecydowanie nie pod względem technicznym, co mi się w nim podoba. Myślisz, że jesteś, albo mógłbyś kiedykolwiek być dla kogoś muzycznym bohaterem? Jasne! W byciu bohaterem chodzi przecież o to, że ludzie Cię nie znają, a większość ludzi nie zna mnie, zna tylko moją muzykę. Bycie bohaterem dzieje się wtedy, kiedy wypełniasz luki swoją wyobraźnią. To tak jak z tytułem nowego albumu – jeśli spodobały Ci się te piosenki to znaczy, że musiałeś użyć wyobraźni, żeby je wypełnić. Aby ktoś został muzycznym bohaterem, fani muszą w swoim umyśle dopełnić jego obraz, kim tak naprawdę może być. Ja zapewniam tylko muzykę, ale żeby stała się magia, to słuchacz musi w tym uczestniczyć.


str. 26 :: elephant shoe

najlepsze albumy

elephant shoe


elephant shoe :: str. 27

2012: rok zamieszek z piłkarskiego EURO, niewybudowanych autostrad, kryminalno-obyczajowego serialu Katarzyny W. oraz – było, nie było – rychłego powrotu na nasze podwórka kultury disco-polo, a to za sprawą głośnego hitu grupy Weekend (nie mylić z Weeknd!) Żeby nie było tak ponuro, to także rok rozkwitu i docenienia na scenie europejskiej polskich festiwali muzycznych, długo wyczekiwany longplay od Kamp!, zaś na świecie niespodziewany powrót prekursorów post-rocka GY!BE, coraz lepsze odgrzewanie ejtisowych klimatów przez wyrastające jak grzyby po deszczu damsko-męskie indie popowe duety i oczywiście kilka niespodziewanych singer-songwriterskich perełek. Po tygodniach wertowania prywatnych bibliotek muzycznych, godzinach dysput, analiz, w obliczu nieuchronnego pata, po porzuceniu ostatnich możliwych środków dyplomatycznych i przejściu do brutalnego głosowania, którego niektóre kuluarowe sceny mogły nawiązywać do motywów „Dnia Świra” Marka Koterskiego, kiedy grupa zdziczałych polityków zapalczywie walczy między sobą o kawałek sukna drąc je na kawałki, pokrzykując „moja jest prawda, najmojsza!”, dotarliśmy do pewnych kompromisowych wniosków, które może nie wszystkich satysfakcjonują, ale są w jakimś stopniu uśrednionym obrazem tego, co dobrego działo się w przemyśle muzycznym Roku Pańskiego 2012. Zapraszamy do lektury!


str. 28 :: elephant shoe

50. Daphni – Jiaolong Pluję sobie w brodę, że nie udało mi się dotrzeć na tegoroczną edycję Taurona, ponieważ od kiedy Dan Snaith do reszty zajarał się muzyką taneczną i etatowo zaczął parać się didżejką, ostrzyłem sobie zęby na jego DJ seta. „JIAOLONG” to kawałki, które powstały często w dniu występu, bo Dan chciał popuszczać sobie trochę nowej muzyki. Spontanicznie, bez skrupulatnej edycji powstała jedna z najciekawszych płyt roku, nawet jeśli nie jest ona tym, na co wielbiciele wcześniejszych dokonań Kanadyjczyka czekali. (W. Michaluk) HIGHLIGHTS: „Ye Ye”

49. iamamiwhoami – Kin Dość niebywała koncepcja promocyjna i obnażająca seria teledysków łączących w jedno motywy trylogii „Władcy Pierścieni”, „Matrixa”, no i oczywiście „Potworów i Spółki” z Jonną Lee w roli głównej. Tylko jak tego nie wybaczyć osobie z takim wdziękiem spełniającej marzenia synthpopowych maniaków o debiucie na miarę The Knife, czy Röyksopp. I choć można żałować czasu straconego na oglądanie wszystkich części video-sagi „Tańcząca z Yeti”, to nie da się odmówić „Kin” tytułu najlepiej wyprodukowanej płyty roku. (M. Połeć) HIGHLIGHTS: „Sever”, „Goods”

48. Friends – Manifest! Nazwać ich alchemikami popu byłoby przesada. Trzeba jednak oddać nowojorczykom sprawiedliwość, w końcu udało im się wydobyć z ostatnich trzech dekad najbardziej charakterystyczne nuty zapachu i melancholii. Za pomocą wyrazistych składników i talentu, stworzyli wyjątkowo przebojowy eliksir. Eliksir, w którym zarzut pomieszania (new wave) z poplątaniem (r’n’b) przestaje istnieć już po pierwszym odsłuchu. Na „Przyjaciół” można liczyć, sprawdzą się zarówno na youtube party jak przy rodzinnym rosole. (P. Gruba) HIGHLIGHTS: „I’m his Girl”

47. Brian Eno – LUX Ex-rockman nie przestaje zaskakiwać. Szczęśliwie, jest to pozytywne zaskoczenie powodowane kolejną dobrą płytą. Tym razem kojąca pełna spokoju, wyciszenia ambientowa rzeźba z dźwięków ląduje na 47. miejscu. Minimalistyczny zarówno w kwestiach fryzury, jak i kompozycji muzycznych Eno stworzył podkład dźwiękowy, który jest tyleż elegancki, co (jakżeby inaczej?) luxusowy. Rok bez longplay’a od Eno to rok stracony. (M. Bajaczyk) HIGHLIGHTS: ...

46. Four Tet – Pink Wystarczy zaledwie, by zebrał do kupy kilka wydanych już wcześniej na 12” kawałków, uzupełnił paroma nowymi i wydał jako album, aby świat zapiał z zachwytu. Kieran Habden może sobie na to pozwolić, bo od ponad dekady raczy nas oryginalną, wymykającą się wszelkiej nomenklaturze gatunkowej elektroniką. Obecnie dużo częściej niż dawniej zdarza mu się szlajać po klubach i festiwalach, więc doskonale wie, o co chodzi w muzyce tanecznej. (W. Michaluk) HIGHLIGHTS: „Locked”

45. Saltillo – Monocyte Nader urzekające połącznie klasycznych instrumentów oraz motywów z brzmieniem pędzącego, pełnego nerwów, chaosu XXI wieku. W pewnym sensie „Monocyte” można traktować jako soundtrack kończącego się roku. Godne polecenia tym, którym nie wystarczyła dubstepowa skrzypaczka lansowana w internecie. Zaleca się używanie razem z komiksem, który inspirował powstanie płyty. Jak się ma jedno do drugiego? Przekonajcie się sami. (M. Bajaczyk) HIGHLIGHTS: „I Hate You”


elephant shoe :: str. 29

44. Julia Holter – Ekstasis Julia, jako dziewczyna wychowana w rodzinie o silnej tradycji muzycznej, absolwentka kompozycji potrafi tkać utwory misterne, złożone z wielu warstw, pełne pogłosu, brzmiące jakby powstały w sypialni, ale z zachowaniem pełnej poprawności formalnej. Porównywana do Grimes, Laurie Anderson, a nawet Klausa Nomi Kalifornijka na pewno zaskoczy jeszcze niejednym. (H. Marzec) HIGHLIGHTS: „Our Sorrows”

43. Wild Nothing – Nocturne Jack Tatum debiutem „Gemini” zyskał uznanie krytyków, którzy stwierdzili, że jest on jednych z tych, co dream-pop robią najlepiej. „Nocturne” to dowód na to, iż wciąż wychodzi mu to znakomicie. Oba albumy zostały ulepione z tej samej gliny, ale nawet biorąc pod lupę tylko „Shadow”, równocześnie słyszymy coś znajomego oraz zauważamy postęp. (G. Dryjańska) HIGHLIGHTS: „Paradise”

42. Burial – Truant / Rough Sleeper Porzucenie ambientu na korzyść wypłukanego z emocji, melancholii minimalu. Nieco dalej powrót rutyny: długie syntetyczne akordy dźwięków, metaliczne szelesty, lekki bit na poziomie 129 bpm i poszatkowane charakterystyczne wokalizy w tle. Ciekawe stonowanie nastroju, zwłaszcza po ostatnich „Kindred” i przytłaczającej dark ambientowej petardzie, jaką było „Street Halo”. (M. Połeć) HIGHLIGHTS: „Truant”

41. Pond – Beard, Wives, Denim Choć materiał na ten krążek zarejestrowany został już dwa lata temu, czwarta płyta Australijczyków ujrzała światło dzienne dopiero w marcu. Przez 13 radosnych, energetycznych utworów w zasadzie trudno złapać oddech. A gdy tempo już zwalnia, to tylko po to, by dać upust temu, co ostatnimi czasy Australia upodobała sobie najbardziej – intensywnemu trippingowi, bawieniu się motywami, zwielokrotnianiu echa, piętrzeniu kompozycji. Pewnie nie stać was na bilet na antypody, ale gwarantuję, że zapoznając się z Pond poczujecie się jak na gorącej plaży u wybrzeży Sydney. Warto! (B. Dżumaga) HIGHLIGHTS: „Moth Wings”

40. UL/KR – UL/KR Moda na przepełnione niepokojem i smutkiem brzmienie nie przemija, a duet UL/KR podchodzi do tematu z dużym ładunkiem emocjonalnym, przez co ich debiutancki krążek zyskuje na intensywności. Choć trzymają się minimalistycznych, oszczędnych rozwiązań, ich utwory elektryzują i wywołują ten szczególny stan jak w zawieszeniu między snem a jawą. Mimo że zarejestrowany w porze parnych letnich nocy, klimat płyty jest utrzymany zdecydowanie w zimnym nurcie, z czego na pewno ucieszą się wszyscy ci, którym tęskno do czasów, gdy Interpol wiedzieli, jak to się robi. (B. Dżumaga) HIGHLIGHTS: „Ruiny”

39. Cloud Nothings – Attack On Memory Goście właśnie udowodnili, że do przemiany z indie rockowych popierdółek w mocno zainfekowanych amerykańskim post-hardcorem, poważnych chłopaków wystarczy zaledwie rok. Krótki, ale za to bardzo konkretny muzycznie album obok nowego, cięższego oblicza oczywiście nie zapomina o dobrze wyważonej melodyjności (m.in. „Stay Useless” , „Our Plans”, „Cut You”, jedynie „Fall In” trochę przegina pałę), uzupełniając nią momenty rasowego, mocnego grania, którego nie powstydziłyby się nawet lata 90. Prognozuję na przyszłość rzeczy wielkie. (T. Turski) HIGHLIGHTS: „No Future/No Past”


str. 30 :: elephant shoe

38. Matt Elliott – The Broken Man Wódkę za wódką w bufecie, czyli stan permanentnej depresji, czyli porcję nowej muzyki od najsmutniejszego z bardów. Zbudowany na trzech głównych filarach „The Broken Man” przynosi znaczne uspokojenie względem „Howling Songs”, powracając do skromnej gitary klasycznej jako podstawy brzmienia. Jest to tym samym najbardziej intymny i impresjonistyczny album Elliotta, dźwiękowy odpowiednik starych zdjęć z kufra na strychu, oparów wódki i dymu papierosowego. Muzyka w kolorze sepii. (T. Turski) HIGHLIGHTS: „The Pain That’s Yet To Come”

37. Mount Eerie – Clear Moon Po latach wyciszenia, eksploracji akustycznych brzmień, Elverum na dobre powrócił do oświetlanego pełnią księżyca zamglonego lasu, skrywającego w sobie tajemnice, które najlepiej wyrazić poprzez dźwięki. Black metal ponownie podaje sobie rękę z eterycznym folkiem, ambient zaś splata z drone’owymi pasażami mocno przesterowanej gitary. I nigdy do końca nie wiadomo, czy fioletowe od poświaty księżyca niebo nie zniknie nagle za gęstymi, czarnymi chmurami, a w tle nie zagrają trąby zagłady, tak genialnie wplecione w najlepszy na albumie „Lone Bell”. (T. Turski) HIGHLIGHTS: „Lone Bell”

36. Afro Kolektyw – Piosenki po polsku Jak inżynier Mamoń, też jestem umysł ścisły i przez tę, no, reminiscencję, nowa ścieżka Kolektywu była mi w niesmak. Jak tak może być, żeby czarny jak smoła funk, wymienić na gruchoty Kombi z trzydziestoletnim przebiegiem i błyskotki Papa Dance?! Zaściankowość minęła, a mnie wzięło dopadło: piosenkowość wypełniła cały mój wewnętrzny plusz, niemięskie granie zgwałciło delikatnie, aż zakręciło mi się w głowie i upiłem się od słów. Drodzy Panowie i Panie, jak się tu nie zachwycać, Afrojax wielkim poetą jest. I karkiem. (P. Gruba) HIGHLIGHTS: „No Future/No Past”

35. Enchanted Hunters – Peoria Zawsze lubiłem tę nazwę. Enchanted Hunters. Poruszając się po obszarach szeroko rozumianego indie folku, Zaklęci Łowcy prezentują muzykę dosyć niebanalną, z jednej strony oszczędną, minimalistyczną, z drugiej – pełną intrygujących dźwięków, uwodzącego fletu i dzwonków. Nad całością unosi się nieco baśniowy klimat, który przywodzi na myśl tegoroczną filmową produkcję Wesa Andersona „Moonrise Kingdom” (polecam!). Jest piękno i tajemnica, jest urok i jest magia. A więc nazwa zespołu nie może być dziełem przypadku. (K. Brzeziński) HIGHLIGHTS: „Pawn Shop”

34. Andy Stott – Luxury Problems O tym, jak dobrym producentem jest Andy Stott, niechaj świadczy fakt, że już drugi rok z rzędu załapał się na naszą jakże prestiżową listę, a nawet się nie znamy. W dodatku muzyka Anglika nie należy raczej do łatwych w odbiorze, czego w przypadku „Luxury Problems” nie ułatwia znaczne zwolnienie tempa i opatulenie kompozycji wokalizami autorstwa jego dawnej nauczycielki gry na fortepianie. Bardzo możliwe, że za rok znów się tu spotkamy, ponieważ niedawno Andy rzucił ciepłą posadkę w Mercedesie, aby w pełni poświęcić się muzyce. (W. Michaluk) HIGHLIGHTS: „Numb”

33. Django Django – Django Django Debiutancki album podwójnego Django, czyli poczwórne Django, to jedna z najmilszych niespodzianek minionych dwunastu miesięcy. Szkoci przypomnieli o tym, że psychodeliczne dźwięki mogą przybierać również czysto durowe odcienie. Na wycieczkę w ich świat wybrali się pakując wcześniej do plecaków zaskakująco dużą dozę przebojowości. Po drodze, za pomocą singlowych sideł, udało im się porwać i przekabacić na swoją stronę niemal wszystkie osoby, które miały z nimi styczność – od burakowatych recenzentów, po moją dziewczynę. (M. Pisarski) HIGHLIGHTS: „Storm”


elephant shoe :: str. 31

32. The xx – Coexist T he xx obron ną ręk ą w ycho dzą z c i ę ż k i e go i mp asu, j a k im j est nag r an i e dobre go dr ug iego a l bu mu p o n i e zw y k ł y m debiuc ie. „C o e xist” j e st b ardziej t ane c zną p ł yt ą , z w y raźniejszą niż na pi e r wsze j ob e cnoś c i ą Jam iego x x . Woka l Oliver a Sima j est b ard zi e j w yeksp onowany, R om Ma d l e y C rof t, zw y k l e nieśm i ał y i sk r yt y za e fekt ami, nabier a mo c y i w y razu. (H. Marzec) HIGHLIGHTS: „Chained”, „Angels”

31. Dead Can Dance – Anastasis R e a kt y w a c j i n a t a k i m p o z i om i e n a l e ż y c hy b a ż y c z y ć k a ż d e mu . Po l at a c h pr z e r w y, L i s a G e r r a rd i B re n d a n Pe rr y b e z p a rd on ow o p ow r a c aj ą z a rc y c i e k aw y m i z a s k a kuj ą c o ś w i e ż y m a l bu m e m , p o r a z k o l e j ny pre z e ntuj ą c s w oj e s p oj r z e n i e n a t e r m i n „w or l d mu s i c”, o k r a s z ony j a k z aw s z e s o l i d n ą d aw k ą e t e r y c z n o ś c i . Ur z e k aj ą c y p e j z a ż ! (T. Turski) HIGHLIGHTS: „Children Of The Sun”

30. Bat For Lashes – The Haunted Man Tr z e c i e w y d aw n i c t w o A n g i e l k i pr z y n o s i n i e o c z e k i w a n ą z m i a n ę w j e j s t y lu . Na p ł y c i e z a m i a s t b e z re f l e k s y j n e g o k o pi ow a n i a l at 8 0 . , u s ł y s z y my z n a c z n i e w i ę c e j e l e kt ron i c z ny c h s m a k ów i i n d y w i du a l n e g o t a l e ntu Nat a s hy K h a n . D o tego warto oczywiście wspom n i e ć o w y bit ny c h t e l e d y s k a c h aut or s t w a No e l a Pau l a . (H. Marzec) HIGHLIGHTS: „Laura”, „A Wall”

29. Mount Eerie – Ocean Roar Elverum zebrał cięgi tu i ówdzie za ten album. Nie rozumiem dlaczego. Tęsknota za projektem The Microphones? Poprzednie wydania Mount Eerie były lepsze? Ja jednak pokuszę się o apologię „Ocean Roar”, bo to nadal to z czego muzyk słynie najbardziej. Wyszarpywanie emocji za pomocą bardzo prostych środków, wachlowanie nastrojami – od hooków do kojącego głosu Elveruma na tle minimalistycznego podkładu perkusyjnego. „Ocean Roar” to kawałek dobrej muzyki, hejterzy dajcie jej szansę! (M. Bubiński) HIGHLIGHTS: „Ocean Roar”

28. Krasnoznamennaya Diviziya Imeni Moei Babushki – Krasnoznamennaya Diviziya Imeni Moei Babushki „Rosyjskie Arcade Fire”, etykietka która przylgnęła do nich w kreślonej niezrozumiałą nam cyrylicą cyber-przestrzeni. Nawet nie tyle krzywdząca, co spłaszczająca pewne pojęcia wobec grupy tak bogatych osobowości, tworzących muzykę przemyślaną, barwną, pełną delikatnej akustyki. Rosyjska romantyczna dusza, dziecięcy urok, wszystko pod karmazynowym sztandarem imienia majoj babuszki Nataszy Aleksandrówny! (M. Połeć) HIGHLIGHTS: „Rozhdestvo”, „Lunnye Devitsy”

27. Chairlift – Something Przywoływanie ducha lat ’80 to standard ostatnich czasów, ale gra na ejtisowych zasadach i jednoczesne zrównanie się z ich największymi klasykami, jak w przypadku wymienianego w kontekście najlepszych singli roku „Amanaemonesia” – tego nie uczynił chyba jeszcze nikt. Chairlift wywindowało swoją pozycję na okolice połowy listy i nic dziwnego – słuchając „Something” ma się ochotę skakać dość wysoko. Z tą płytą spotkamy się jeszcze na pewno z okazji niejednej imprezy. (M. Bajaczyk / M. Połeć) HIGHLIGHTS: „Amanaemonesia”


str. 32 :: elephant shoe

26. Godspeed You! Black Emperor – Allelujah! Don’t Bend! Ascend! Kanadyjską formację śmiało przedstawić można jako uśpionego przez dziesięć lat potwora, który w 2012 roku niespodziewanie budzi się z chęcią dalszej destrukcji świata. Głodny niszczenia apokaliptycznymi riffami, długimi crescendami i mrocznymi drone’ami, staje na nogi i ze smutkiem zauważa, że tym razem jego dzieło zagłady skazane jest na dużo słabszy niż jeszcze dekadę temu rozgłos. Ciężko bowiem stawać do walki

z setkami własnych epigonów, z których każdy dostatecznie wbił już szpilę w niegdyś dobre imię post-rocka, co prawda nie umniejszając legendy rzeczonego monstrum, ale zdecydowanie osłabiając efekt jego powrotu. Ciężko też mierzyć się z przykrą, lecz prawdziwą konkluzją. To nie potencjał Godspeed You! Black Emperor się wyczerpał. To studnia gatunku wyschła, a dokładniej – została osuszona z patentów. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż mamy do czynienia z tym sa-

mym potworem, który z pewnością nie prezentuje się drastycznie gorzej niż kiedyś. Ktoś dalej odczuwający respekt przed jego poprzednimi dziełami, a jednocześnie nie dający się zastraszyć miernym przebierańcom, znajdzie na „Allelujah! Don’t Bend! Ascend!” wszystko to, co niegdyś budowało legendę formacji. Reaktywować w 2012 roku wyciśnięty jak gąbka gatunek i nie ponieść przy tym sromotnej klęski? Not bad. (T. Turski) HIGHLIGHTS: „Mladic”

25. Yeasayer – Fragrant World Yeasayer zadziwili już z pierwszym promującym płytę singlem. Mroczne, pokręcone i powolne sample w niczym nie przypominały charakterystycznej dla tej grupy feerii radosnych, egzotycznych i tanecznych dźwięków. Jednak trio jest dziś jedną z najbardziej kreatywnych nowojorskich grup. Z nowym materiałem serwują dawkę cięższych i bardziej psychodelicznych beatów, więcej syntezatorów i zniekształconych wokali, ale hej, ta ewolucja poszła w naprawdę dobrym kierunku! (B. Dżumaga) HIGHLIGHTS: „Longevity”

24. Alt-J – An Awesome Wave Wydają się uroczym zespołem, więc takim też musiał być ich debiut, który ujrzał światło dziennie pod koniec maja zeszłego roku. Zespół cały hype zawdzięcza singlom: stonowanemu „Tessellate” i zawadiackiemu „Breezeblocks”, które od razu przypadły do gustu Brytyjczykom, a jak to zwykle bywa, wkrótce potem również całej reszcie świata. Na „An Awesome Wave” usłyszymy nieco prób eksperymentowania z dźwiękami, ale przede wszystkim bardzo przyzwoity pop. Tak niewiele, a zarazem tak wiele… (G. Dryjańska) HIGHLIGHTS: „Chained”, „Angels”

23. Chromatics – Kill For Love Ten album to z jednej strony logiczna kontynuacja poprzednich wydawnictw czwórki z Portaland, przy tym niewyobrażalnie progresywna. Na tym paradoksie opiera się cała estyma dla tego albumu. Dalej wieje tu oldschoolowy synthpopowy chłód mrocznych ulic (oczywiste utarte skojarzenie), a brzmienie jest zdecydowanie pełniejsze. 90-minutowa podróż, jaką jest ten album, to prawdziwy majstersztyk. Szkoda tylko, że zapewne nie każdemu starczy determinacji, by dotrwać do jej końca. (P. Kanarek) HIGHLIGHTS: „Lady”


elephant shoe :: str. 33

22. Grimes – Visions Czy kojarzy ktoś twórczość Grimes sprzed „Visions”? Muzycznie wiele się nie zmieniło, może więcej sampli, ozdobników, starannej produkcji. Rdzeń został zachowany, oniryczne, spogłosowane wokale i trochę mroczny, budzący lekki niepokój klimat również. Doszły jedynie błyskotki i stylówa na zbuntowanego goth-popowego podlotka. (M. Bubiński) HIGHLIGHTS: „Oblivion”

21. The Tallest Man On Earth – There’s No Leaving Now Niekończąca się opowieść szwedzkiego barda niespodziewanie najmocniej zaskarbiła sobie moje serce w ubiegłym roku. Krajobrazowe utwor y, utkane na poetyckiej lekkości ducha, prowadzają słuchacza na szlaki ref leksyjnych przemyśleń. Z dec ydowanie war to w y brać się w tę intrower tyczną podróż. (P. Gruba) HIGHLIGHTS: „Wind And Walls”

20. How to Dress Well – Total Loss Amer ykański hipster pomieszkając y w B erlinie zer wał z amatorską produkcją znaną z debiutu. Rozmyte faktur y nadające eter ycznemu debiutowi Krella zmysłowości zastąpiły glitchowe ściany, przez które nadal przebija się lo-fi r’n’ b. Brzmi to całkiem spoko, aczkolwiek kręci się w oku łezka na wspomnienie debiutu. (M. Bubiński) HIGHLIGHTS: „Chained”, „Angels”

19. Hot Chip – In Our Heads Nie będzie żadnym odkryciem stwierdzenie, że Hot Chip to jeden z tych zespołów, które wprowadzają wiele radości do życia swoich słuchaczy. Wystarczy posłuchać takich numerów jak „How Do You Do”, albo „Don’t Deny Your Heart” i już wiadomo o co chodzi. To zasługa tanecznych syntezatorów, łatwo wpadających w ucho melodii, no i pewnie trochę też „ciekawego” wyglądu muzyków. Wydany latem „In Our Heads” idealnie spełnia każdy z tych warunków. Tylko co tam robi „Night And Day”, zapytuję z ciekawości?… (G. Dryjańska) HIGHLIGHTS: „Don’t Deny Your Heart”

18. Violens – True N o w o j o r c z y c y z Vi o l e n s s t a nęli przed poważnym w yzwaniem. „ Amoral” był jednym z najlepszych albumów 2010 roku (piąte miejsce w naszym podsumowaniu) i powtórzenie sukcesu wydawało się mało prawdopodobne. Obaw y s i ę p o t w i e r d z i ł y, „Tr u e” t o a l b u m s ł a b s z y, m n i e j p r z e bojow y i pozbawiony tak w yrazistych hooków jak debiut. Jednak dalej brzmi w yśmienicie, czego najlepszym świadecztwem jest wciąż wysoka pozycja w tym i innych zestawieniach. (K. Brzeziński) HIGHLIGHTS: „When to Let Go”

17. Burial – Kindred Two-stepowe tętno w fuzji z elementami dubstepu, z rzadka włączająca się linia basu, wielowarstwowe wokalizy podkręcone mocnym delay-em, przedzierające się przez gąszcz szumów i zgrzytów. Jazda przyspiesza tempa, zapętlony motyw na tle miękkiego basu, hałas pracującej na pełnych obrotach maszyny drukarskiej, co chwilę zawisający na minimalistycznym interludium. „Kindred” to ciągle błądząca po ciemnych zaułkach miasta i pełnych obcych sobie ludzi lokalach melancholia, mimo to bardziej zdystansowana niż pamiętamy na „Street Halo”. (M. Połeć) HIGHLIGHTS: „Kindred”


str. 34 :: elephant shoe

16. Twin Shadow – Confess Dobry songwriting zawsze jest w cenie. A Twin Shadow na swoim drugim albumie udowadnia, że potrafi pisać przebojowe piosenki. Nie ma tu co prawda rzeczy totalnie wymiatających, żaden moment nie rzuca na kolana, ale od początku do końca ma się ochotę wstać i tańczyć, albo chociaż trochę poprzytulać, jak w „When The Movie’s Over”. (K. Brzeziński) HIGHLIGHTS: „Five Seconds”

15. Kamp! – Kamp! Dł ugo w ycz ek iwany d ebiut Kamp! p o d z i eli ł lud z i mo cniej niż Smoleńsk. Z j e d nej st rony p ad aj ą z arz ut y o st are szl ag ier y i nud ne w y p eł n i acz e, „obrońc y ” z aś tł umacz ą „d z i ej owoś ć a lbumu”. Wy st ąpi ł em z obu ob oz ów, aby z prz y j emnoś ci ą s ł uchać „ Ne w Front i er”, czy „ He ats” – o d tł umnych cel ebr ac ji s ą w końc u koncer t y. (P. Gruba) HIGHLIGHTS: „Melt”

13. Kendrick Lamar – good kid m.A.A.d city To, że Kendrick jest dużo lepszym raperem niż pierwszy lepszy „dżi” z Compton, było jasne już po zeszłorocznym „Section.80”, jednak informacje o tym, że kolejny album uzdolnionego małolata ma być promowany singlem z Lady Gagą podziałały na mnie mocno odstręczająco. Wspólna nagrywka na album się jednak nie załapała, a nawet gdyby, to i tak nie byłaby w stanie w jakikolwiek sposób zepsuć tej płyty. „Krótki film wg Kendricka Lamara” to doskonałe ukoronowanie mocnego, udanego roku w wykonaniu całej ekipy Czarnych Hipisów. (W. Michaluk) HIGHLIGHTS: „Swimming Pools”

12. DIIV – Oshin Jeśli nazwisko Zachary’ego Cole’a Smitha jest wam znane, to dobry objaw – do niedawna był gitarzystą Beach Fossils. Jednak w tym roku opuścił formację, aby zająć się osobistym projektem, i tak narodziło się DIIV. I chociaż na pierwszy odsłuch trzynastu dream popowych, mocno shoegaze’ujących kompozycji nieco zlewa się w całość, to w efekcie kolejnych odtworzeń z tej gitarowej, falującej głębi wyłaniają się takie perełki, jak „Follow”, „How Long Have You Known?”, czy „Past Lives”. Zanurzyć się w tak urokliwym debiucie to jedno z fajniejszych przeżyć ’12. (B. Dżumaga) HIGHLIGHTS: „Doused”

14. Jens Lekman – I Know What Love Isn’t Znanemu z rozbrajającego poczucia humoru i tryskającemu optymizmem Szwedowi nie jest do śmiechu. „I Know What Love Isn’t” to, jak sama nazwa wskazuje, typowy „breakup album”, opowiadający o smutnych kolejach złamanego serca, najbardziej stonowane i najmniej spektakularne (pamiętacie aranże z „Night Falls Over Kortedala”?) wydawnictwo w dorobku Lekmana. Ale i bez hymnów na miarę „The Opposite Of Hallelujah”, monumentalnych sampli „And I Remember Every Kiss”, czy energii „Friday Night At The Drive-In Bingo”, Jens dalej pozostaje w grze, dostarczając porcję kontemplacyjnego, ciepłego i jak nigdy dojrzałego indie popu. Nie tylko dla zranionych serc. (T. Turski) HIGHLIGHTS: „I Know What Love Isn’t”

11 Japandroids – Celebration Rock Naj pi e r w s z o kuj ą c y d e biut , a t e r a z pi or u nuj ą c y s e q u e l . Jap s i n a „C e l e br at i on R o c k” z n ow u d aj ą d o pi e c a w s w oj e j g a r a ż ow e j bu d c e . P r z y t a k m e l o d y j ny c h k o k s ow n i k a c h m o ż n a s i ę n i e ź l e o g r z a ć , a n aw e t n ap o c i ć . (P. Gruba) HIGHLIGHTS: „Kindred”


elephant shoe :: str. 35

10. Flying Lotus – Until the Quiet Comes Po wielkim sukcesie „Cosmogrammy” Flying Lotus na „Until The Quiet Comes” nie pokusił się o kolejny skok na głęboką wodę, a podążył wydeptaną w 2010 roku drogą. Odczuwalna jest większa frywolność, jazzujące basowe kaskady znalazły odbicie w zdecydowanie bardziej żywym, organicznym obliczu płyty. Ambientowe kolaże wydają się mieć więcej barw, uwodzić fakturą dźwięku, korespondować z otoczeniem. To z kolei nawiązanie do zapowiadanego przez Stevena konceptu sennego marzenia, które trzeba przyznać – sprawdza się nieźle. Całość uświetniona udziałem wybitnych gości jak Erykah Badu, czy Thom Yorke. (M. Połeć) HIGHLIGHTS: „See Thru To U”, „Phantasm” 7. Frank Ocean – channel ORANGE Ciekaw jestem jak mainstreamowe media odnalazły się w gąszczu wypowiedzi, ocen, sugerujących jakoby raper-gej miał być nadzieją sceny r&b. Ile w tym rapu, sami możecie ocenić. Ile nadziei? To już problematyka warta głębszej analizy, którą trudno przesądzać kategorią sukcesu komercyjnego mierzonego pozycjami na listach… „Channel Orange” to album wymarzony, ale nie będacy realizacją daleko sięgających oczekiwań wobec artysty. To po prostu ofiarowanie nam dzieła na miarę czasów, pełnego i skończonego a jednocześnie nieprzewidywalnego. Kompozycje obejmujące popową lekkość i ambitną świeżość, prostotę („Thinkin Bout You”) i wielopłaszczyznowość („Pyramids”). Do tego dochodzi liryczna głębia i wszestronność, łapanie chwytliwymi refrenami, czy dozą hedonizmu, po społeczne zaangażowanie z „Bad Religion” i „Pyramids”. (P. Kanarek) HIGHLIGHTS: „Pyramids”

9. Jessie Ware – Devotion Banałem byłoby rozpływanie się nad jej głosem i historie, jak w erze świecących cyckami gwiazdeczek zdobywa słuchaczy z zachowaniem godności, naturalnego piękna. Podstawowa różnica między Jessie, a resztą z kategorii „pop” jest taka, że Jessie nie nagrywa piosenek. Jessie nagrywa popowe hymny – zabójcze w swoim perfekcjoniźmie, wykonaniu, wstrząsające i majestatyczne. Samo „Devotion” to jak minimum trzej pretendenci do tytułu singla roku. Ta płyta z jednej strony nie wnosi nic nowego zarówno do gatunku pop-soul, r&b, czy trip hop, ale jednocześnie poprzez swoją dobitność, esencjonalność dokonuje redefinicji każdego z osobna. (M. Połeć) HIGHLIGHTS: „Wildest Moments”, „Running”, „Night Light”

8. Swans – The Seer Nie widziałem jeszcze nowego filmu Petera Jacksona „Hobbit”. Choć, gdy przypominam sobie klimat książki rozpoczynającej tolkienowską sagę – nie mam wątpliwości – nowa płyta zespołu pod kierownictwem Michaela Giry świetnie uzupełniałaby się z mrocznym klimatem „Hobbita”. Transowe, ciemne, nieraz straszne, nieraz napawające lękiem dźwięki doskonale oddawałaby atmosferę powieści Tolkiena. Co nie oznacza, że „The Seer” może wyłącznie wywoływać drgawki u potencjalnych słuchaczy. Jest czas na oddech, na rozpalenie ogniska i cupnięcie w kręgu i posłuchanie zaproszonej na gościnne występy Karen O. (M. Bubiński) HIGHLIGHTS: „The Seer”

6. Ariel Pink’s Haunted Graffiti – Mature Themes Łatwy dostęp do muzyki sprawił, że o kolejnych albumach zapominamy szybciej niż kiedykolwiek. Jedno przesłuchanie, drugie, jak płyta jest wyjątkowo dobra to i trzecie, a potem lecimy dalej i dalej, rzadko wracając do rzeczy już sprawdzonych. Czasy, kiedy jeden album katowało się w kółko, po kilkadziesiąt razy i to tylko w pierwszym miesiącu, odeszły w zapomnienie. Słuchanie muzyki AD 2012 to przede wszystkim ilość. Czy to dobrze czy źle, nie oceniam. Była jednak w tym roku płyta, której słuchałem tak jak się to robiło kiedyś – nie wybierając poszczególnych kawałków, ale od początku do końca, a potem jeszcze raz. I jeszcze raz. To właśnie „Mature Themes” Ariela Pinka, który – uwaga, polecę terazrockizmem – wracając nieco do korzeni, a jednocześnie korzystając z patentów znanych z „Before Today”, nagrał album dojrzały i przebojowy jak nigdy wcześniej. (K. Brzeziński) HIGHLIGHTS: „Only In My Dreams”


str. 36 :: elephant shoe 5. Beach House – Bloom Czekaliśmy długie cztery płyty, aby doświadczyć całkowitego rozkwitu duetu z Baltimore. Co wypada powiedzieć na wstępie, znakomitość „Bloom” nie polega na innowacyjnych brzmieniach, ale na udoskonaleniu tego, nad czym od dawna pracował Beach House. Postawiona dominanta na synth, a nie jak dotychczas dream-pop, wyszła zespołowi na dobre. Dodajmy jeszcze do tego interesujące, dojrzałe teksty Victorii Legrande, której głos na tym albumie mogliśmy

4. Purity Ring – Shrines „ Shrines” to jeden z tych albumów 2012 roku, na które czekało się z w ypiekami na twarzy. C o ważniejsze, gdy już ujrzał światło dzienne, nikt nie mógł czuć się zawiedzionym. Purity Ring nie można odmówić w yobraźni widocznej w dosyć dra-

stycznych ekspresjonistycznych tekstach i eklektycznych elektronicznych środkach. Słuchając takich utworów jak „Loftcries”, „Fineshrine” tr udno nie stwiedzić – kinda catchy, prawda? (G. Dryjańska) HIGHLIGHTS: „Belispeak”

3. John Talabot – ƒIN Johna Talabota przedstawił mi parę lat temu niejaki Ewan Pearson, przy okazji swojej kompilacji „We Are Proud Of Our Choices”. Skłamałbym mówiąc, że jakoś szczególnie przykuł moją uwagę. Tym bardziej trudno jest mi teraz wycedzić, że

2. Grizzly Bear – Shields Post freak folkowe numer y w popularnych rozgłośniach radiowych? Kaznodzieję snującego takie wizje odesłałbym na badania kontrolne w najbliższej poradni zdrowia psychicznego, gdybym sam nie był świadkiem takiego faktu. Podczas gdy „Vec-

usłyszeć w całej okazałości, idealnie zsynchronizowany z melodyjnością gitary Alexa Scally i dostajemy jedno z najlepszych wydawnictw minionego roku. Numery takie jak „Troublemaker”, „Lazuli”, czy wreszcie „New Year” od chwili pierwszego przesłuchania szybko wpadają w pamięć i niełatwo jest o nich zapomnieć. Tym sposobem Victoria i Alex zdecydowanie są już bliżej, niż dalej osiągnięcia perfekcji. (G. Dryjańska) HIGHLIGHTS: „Lazuli”

katimest” większości wydawało się opus magnum gatunku, niedźwiedzie wydają kolejną gitarowo-pogłosową perełkę, do tego bijącą na głowę poprzedniczkę. Słabo? (M. Połeć) HIGHLIGHTS: „Yet Again”

debiutancki album Hiszpana to jedna z najlepszych rzeczy, jaka w minionym roku przytrafiła się scenie muzyki house. Cóż… na Jurka Janowicza też jeszcze rok temu nikt nie stawiał. (W. Michaluk) HIGHLIGHTS: „Last Land”


elephant shoe :: str. 37

1. Tame Impala – Lonerism

To był bardzo pracowity rok dla Kevina Parkera. Praktycznie w pojedynkę nagrał cały materiał na „Lonerism”, wyprodukował zarejestrowany wcześniej z Pond krążek „Beard, Wives, Denim”, a w październiku wspomógł debiut Melody’s Echo Chamber, dbając o brzmienie gitar i produkcję wydawnictwa. Już chociażby z tego względu należy mu się miejsce na szczycie tegorocznych zestawień płytowych (które zresztą konsekwentnie zdobywa). „Lonerism” mówi samo za siebie – to dwanaście fenomenalnych kawałków, które mają w sobie wszystko to, za co pokochaliśmy Australijczyków :

psychodeliczny tripping, mnogość efektów, gitarowe kompozycje zbudowane głównie na pogłosie i efekcie echa. Praktycznie każdy odnajdzie na tym krążku coś dla siebie – od marzycielskiego „Feels Like We Only Go Backwards” do opatrzonego agresywnym riffem „Elephant”. Jest i walczyk – zamykający album „Sun’s Coming Up”. Ale nie dajcie się zwieść, jak na królów psychodelii przystało, druga połowa utworu to już tylko gitarowy hałas, mieszanina fal dźwiękowych, słowem – kwintesencja Tame Impali. (B. Dżumaga) HIGHLIGHTS: „Elephant”, „Feels Like We Only Go Backwards”


str. 38 :: elephant shoe fot. Natalia Kalina

Kwazar Kiedyś była stała ekipa ludzi, którzy w każdy weekend spotykali się w klubie. I to była dla mnie taka esencja clubbingu...


elephant shoe :: str. 39 Rozmawiał: Bartosz Wrześniewski Kwazar to człowiek instytucja – didżej, producent, promotor i inżynier dźwięku. Od 2000 roku związany ze sceną drum and bass. Razem ze Swimem tworzył ekipę Bass Brigade, znaną słuchaczom kultowej Radiostacji. Razem z Playamanem, Mono i Cheebą organizował junglowe eventy i wydawał muzykę pod szyldem Respecta Cru. Na przestrzeni 12 lat współorganizował setki imprez promujących muzykę basową, zapraszając do Polski takie gwiazdy jak: Congo Natty, Goldie, John B, Freestylers, Skream, Benga i wielu innych. Założyciel wytwórni Respecta Records i nowopowstałego netlabelu Gagarin Studio Records.

Niedawno powołałeś do życia netlabel Gagarin Studio Records. Powiedz co to za projekt? Jaką muzykę zamierzasz wypuszczać w świat? Jak najbardziej różnorodną, po prostu dobrą muzykę. Jedynym wyznacznikiem jest to, czy mi się dana produkcja podoba i czy stoi za tym coś więcej, niż proste wrzucanie kawałka w sieć. Na pewno będę wyszukiwał ciekawych smaków. Idea jest taka, aby dzielić się muzą, aby to nie leżało w szufladach. A jakie gatunki muzyczne zamierzasz wydawać? Czy będzie to tylko muzyka basowa? Nie wiem, czy wydam rock, ale już jazz, albo jakieś elektroniczne, porąbane rzeczy z chęcią bym tam widział. Nie chcę się jakoś bardzo zamykać w jednym gatunku, ale na pewno chciałbym, aby znalazły się tam ciekawe, połamane brzmienia. Nie chce też, aby był to label wydający koniecznie modne rzeczy, np. tak jak teraz się często dzieje: „trapy są modne, więc koniecznie trzeba wydawać trapy”. Tak to nie będzie działać. Stawiam po prostu na oryginalne i ciekawe produkcje. Na pewno będzie to głównie muzyka klubowa, bo ona jest mi najbliższa. Czy będą to tylko produkcje twoje ze Swimem, czy zamierzasz wydawać też innych producentów? Na pewno będę wydawał innych producentów. Właśnie wypuściłem materiał z Cheebą i z Kasią Molendą, który leżał już trochę. Teraz uznaliśmy, że to dobry moment, aby to puścić w świat. To akurat były moje numery, ale nie widzę przeszkód, aby ludzie przesyłali mi swoje rzeczy. Na stronie internetowej jest podany kontakt do mnie, więc zachęcam do wysyłania ciekawych produkcji. Chcę wyszukiwać nowe rzeczy i puszczać to w świat. Taka jest idea labelu. Docelowo zamierzasz wydawać muzykę na winylach, czy poprzestaniesz na netlabelu? Jeśli się pojawi taki sztos, który po prostu trzeba będzie wydać na winylu, bo nie będzie wyjścia, to wtedy będę się bawił w publikowanie tego. Teraz nie mam na to czasu. Wolę skupić się na produkowaniu muzyki. Stąd taka luźna forma wydawnictwa - gdybym miał wydawać winyle, musiałbym współpracować z całą ekipą i bawić się w dystrybucję. Po prostu nie mam na to czasu.

Ostatnio dużo czasu spędzasz w studio. Nad czym pracujesz? Opowiedz coś o swoich najnowszych produkcjach. No teraz oczywiście pracuje nad materiałem z Kasią Molendą, który będzie dużo spokojniejszy, w porównaniu z moimi wcześniejszymi dokonaniami. Płyta nazywa się „Temper Temple”. Jeden z tych numerów już był wydany, co prawda na takiej niezobowiązującej składance podsumowującej warsztaty muzyczne, które odbyły się w naszym studio (chodzi o Red Bull Music Academy – przyp. red.). „Temper Temple” to bardzo spokojny i wyciszony materiał – od dubu, poprzez future basowe, po garażowe klimaty. Ktoś może to nazwać housem, dla mnie to jest bardziej soul bass, tak bym to określił. Mamy już jeden teledysk i pracujemy nad kolejnymi numerami. Dziesięć jest już gotowych, chociaż nie wszystkie są skończone. Mają bogate aranże i jest z tym sporo studyjnej roboty. Czyli tym razem drum and bassu nie uświadczymy? Szczerze mówiąc, ja już gram drumy i jungle kilkanaście lat i nie ukrywam, że jestem tym już trochę zmęczony. Oczywiście dalej mam mega przyjemność ze słuchania tej muzy, ale materiał, który teraz przygotowuję jest troszkę bardziej wyważony. Jest to muzyka dla szerszej grupy odbiorców. To nie jest pop, to w przeważającej części muzyka klubowa, tylko że wolniejsza. Szybsze rzeczy robię ze Swimem. Mamy dwa numery glitch-hopowe, które stworzyliśmy już ponad rok temu. Na wokalu gościnnie występuje Duże Pe i goście z Anglii. Skrewball zrobił nam remiks. To są już mocniejsze numery i je też będziemy wydawali, możliwe, że w Gagarinie, choć nie ukrywam, że wolałbym to wydać w jakimś zagranicznym labelu, no zobaczymy. Twoja muzyka zmieniła się z ciężkiego dnb na bardziej lekkostrawne gatunki, jak 2step, garage. Najpierw zacząłeś odchodzić od dnb w stronę jungle, w bardziej jamajskie klimaty, teraz alians z soulem i ciepłym wokalem Kasi Molendy, czy Mariki. Co będzie dalej? Mam taką zasadę, że robię to, co lubię. Nie zamykam się w jednym gatunku. Dla mnie to jest naturalna kolej rzeczy: robię muzę, którą lubię i tyle. W naszym studio też przewija się sporo gatunków muzycznych i to mi otwiera klapki. Teraz po prostu


str. 40 :: elephant shoe potrzebuję różnorodności. Tworzę różne gatunki i nie jestem w stanie ci powiedzieć, co będzie dalej. Być może po „Temper Temple” wezmę się za jeszcze coś innego. Oprócz produkowania muzyki zajmujesz się też masteringiem i udźwiękowieniem oraz remiksami. Jacy ludzie się do Ciebie zgłaszają? No trochę ludzi już słyszało o studio. Jestem rozpoznawalny w środowisku dzięki temu, że jestem didżejem i robię imprezy, więc ludzie mnie kojarzą i sami się do mnie odzywają. Robię mastering, albo miks z masteringiem. Stworzyłem warunki, które pozwalają zrobić to profesjonalnie, analogowo. Robiłeś jakieś ciekawe remiksy? Tak, między innymi dla Ms. Obsession zrobiłem remiks rejwowo-garażowy. To był remiks na zamówienie, ona bardzo chciała żebym coś takiego zrobił, mi się jej materiał podobał, więc zrobiłem. Wcześniej był remiks dla Jamajczyków z Equiknoxx Music oraz dla Niewinnych Czarodziejów. Ale teraz skupiam się na współpracy z Kasią Molendą. A co z twoją karierą didżejką? Gdzie obecnie grywasz? Grywam głównie poza Warszawą, tak z dwa razy w miesiącu. W Warszawie ostatnio jest tak, że jak się samemu imprezy nie zrobi, albo jak się nie gra bardziej przystępnej, tanecznej muzyki np. disco house, to jest ciężko o bookingi. Kiedy koncentruję się na pracy w studio, to nie chce się w to wszystko bawić. Teraz gram rzadziej i chwalę to sobie. Zresztą ostatnio niezbyt chce mi się chodzić na imprezy, bo często coś tam mi nie pasuje. Wolę chodzić na domówki. Może się starzeję? Jakie kluby czy imprezy cykliczne możesz polecić czytelnikom Elephanta? Nie wiem. Polecam ludziom, aby sami sobie obczajali muzykę np. na SoundClound i chodzili tylko na dobre imprezy, bo nie ma nic gorszego, jak pójść, zapłacić kasę i zastać jakąś lipę, która została mocno wylansowana na facebooku. Jednak największą wartość ma chodzenie na imprezy ze znajomymi i przebywanie z nimi. Nie chcę z siebie robić dziadka mówiącego: spotykajcie się i pijcie sobie herbatkę, ale wśród tych wszystkich cyklicznych imprez nie ma takiej, którą mógłbym zdecydowanie polecić. Z warszawskich klubów to Powiększenie może być, w CDQ są nadal dobre imprezy, oczywiście w 1500m2 są większe imprezy, także w Basenie, no ale to chyba każdy wie. Generalnie śledźcie dobrych promotorów, bo jak ktoś się raz sprawdził, to na pewno warto się przejść na jego imprezę. Acha, byłbym zapomniał, jeszcze w „piątkach” coś fajnego się czasem dzieje i mają dobry sound system. Jeździsz z występami po Polsce, powiedz jak zmieniła się scena na przestrzeni lat? Czy według Ciebie zmieniła się atmosfera imprez? Czy można powiedzieć, że obecnie w klubach bawią się inni ludzie, niż dziesięć lat temu? Ja gram trzynaście lat i od dwunastu jeżdżę po Polsce, tak mi się po prostu poszczęściło. Oczywiście tak samo jak się zmieniła Polska, tak samo zmieniła się scena klubowa. Zauważyłem, że co dwa-trzy lata zmieniają się ludzie, którzy przychodzą do klubów. Takich klubowiczów chodzących latami na imprezy jest bardzo

mało. Większość to ludzie, którzy się mieszają i co dwa lata jest nowe pokolenie. Kiedyś było trochę z tym inaczej. Jak zaczynałem chodzić na imprezy, była stała ekipa ludzi, którzy spotykali się w każdy weekend w klubie. I to była dla mnie taka esencja clubbingu. Teraz czegoś takiego nie ma. Wszyscy się rozproszyli po różnych imprezach lub zajęli czymś innym. Które miasta najlepiej pod tym względem funkcjonują? Gdzie clubbing się rozwija, a gdzie obserwujesz krzywą spadkową? W Krakowie cały czas jest bardzo dobrze. W Warszawie, Rzeszowie, Trójmieście, Poznaniu i Wrocławiu także się dużo dzieje. Coraz więcej polskich producentów zajmujących się muzyką elektroniczną odnosi międzynarodowe sukcesy. Jakie projekty według ciebie zasługują na uwagę? Wiesz co, tak na prawdę tego jest bardzo dużo… Na pewno kibicuję Tomkowi Encore’owi, który jest świetnym producentem i nie wiem, czemu nie gra kilka razy w miesiącu za granicą. Kibicuję Dreadsquadowi bardzo mocno, bo też robi fajne rzeczy i gra na całym świecie. Ciekawych projektów jest mnóstwo: Xilent, Screwball, Cj reign, Phantom. Dobry Dub produkuje Yac. Jest I:gor z Kielc, który robi bardzo mocną i ciekawą muzę. Hatti Vatti z trójmiasta i Radikal Guru reprezentujący Moonshine Rec. Gooral gra bardzo dobre koncerty i też mu kibicuję, mam nadzieję, że longplay ukaże się szybciej. Zresztą wspólnie pracowaliśmy nad jego poprzednią płytą. Tych projektów jest cała masa, ciężko mi teraz wymienić wszystkie. Jest Envee, który robi bardzo fajne rzeczy, no i oczywiście Teielte, który jest szatanem po prostu. Gra mega ciekawe live-y, za każdym razem inne. To jest obok Encore’a i Envee najwyższa półka w kraju. Warto wspomnieć też o Kubie Sojce, Auerze, Zeppy Zepie, PZG, czy Green Jesusie. Jest tylu zdolnych producentów i ciekawych produkcji, że każdy może znaleźć coś dla siebie. Byłeś uczestnikiem warszawskiej edycji Red Bull Music Academy. Jak wspominasz te warsztaty? Warsztaty odbywały się u mnie w studio i były super. To jest niesamowity czas, kiedy ludzie z różnych klimatów muzycznych wymieniają doświadczenia, poznają się, jest mega energia, jest fajny sprzęt, jest kupa ludzi, z którymi można coś fajnego zrobić. Powstała bardzo fajna kooperacja między wszystkimi uczestnikami. To było niesamowite i bardzo kształcące - mega kreatywny i mega inspirujący okres. Żałuję, że tak krótko to trwało, ale ma być kolejna edycja we Wrocławiu, pewnie w marcu, albo w kwietniu. Która z wymienionych korzyści akademii jest dla ciebie ważniejsza – doskonalenie umiejętności technicznych, czy inspiracja i wymiana doświadczeń? Wszystko po trochu, choć dla mnie najważniejsze są zawsze inspiracje i poznawanie nowych instrumentów, fajnych brzmień, nowych patentów oraz wymiana doświadczeń. Jakie masz plany na przyszłość? Jak najszybciej i jak najlepiej skończyć materiał z Kaśką i fajnie byłoby to wydać w jakimś prestiżowym wydawnictwie. No a jeśli się nie uda, to wydam to u siebie i myślę, że materiał sam się obroni. A jakie mam plany na przyszłość? Po prostu będę robił swoje.


elephant shoe :: str. 41

Opisujemy muzykę z szerokiej palety przeszło 200 unikalnych gatunków. Wśród nich najpopularniejsze to: alternative alternative rock ambient avant-pop chillwave dance punk dream pop dubstep electro electronic electronica electropop experimental experimental folk folk folk-rock freak folk funk garage rock garage rock revival hip-hop idm indie indie electronic indie folk indie pop indie rock lo-fi neo-psychedelia new wave noise rock pop post-punk post-punk revival post-rock psychedelic psychedelic pop psychedelic rock rap rock shoegaze singer-songwriter synthpop trip-hop twee pop


str. 42 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

Afro Kolektyw Szczypta tęsknoty. Garść malkontenctwa. Pół litra kompleksów.


elephant shoe :: str. 43 Rozmawiali: Piotr Gruba, Martyna Bajaczyk „Chociaż parkiet świeci pustkami, gramy dalej” – śpiewał Afrojax. W Rzeszowie koncert Łagodnej Pianki oraz Afro Kolektywu wyglądał podobnie, niestety. Nie miało to jednak wpływu na jakość oraz bijący od zespołów dystans. Zejść ze sceny i przywitać się ze wszystkimi? Nie takie historie zdarzały się już na koncertach Afro Kolektywu. Przed występem spotkaliśmy się w małym pokoiku. Martyna wręczyła Michałowi buteleczkę rumu („Wszakże ten akurat rum oceniłbym na 2/10”), a przy okazji padło wiele ciekawych zdań. Zapewniamy, „będzie przygodowo”. Wszystko zaczynało się u was od hip-hopu, przez punk… AFROJAX (MICHAŁ HOFFMANN): Ja zacząłem od Pet Shop Boys akurat. Dawno temu. Potem był punk. Potem rap. Same fajne rzeczy. …a następnie przefiltrowane zostało przez polską stylizację – „polskie melodie”. A: Znaczy nie do końca. To nie są polskie melodie w sensie ciupagi i serwetki, tylko po prostu melodie i harmonie. Przedtem z uwagi na uprawiany styl nie było tego dużo, więcej rytmu, beatów, podziałów, akcentów. Ale piosenkowość pociągała nas od dawna, od drugiej płyty wzwyż. Na trzeciej jeszcze się nie udało, nie była piosenkowa, tylko rytmiczno-gejowa. W ogóle cud boży, że się ukazała, tyle mieliśmy wtedy rozbieżnych koncepcji. Na czwartej już się odważyliśmy na radykalną zmianę. Piosenka to dla mnie refren, tymczasem „Piosenki po polsku” to raczej zwrotki. Polskie teksty z twoimi wewnętrznymi monologami. A: Termin „Piosenki po polsku” jest dość mylący, nam nie chodziło o to, że to są piosenki w polskim języku, tylko że teksty są jakby przyrządzone po polsku. Jak kawa po turecku albo ryba po grecku. Szczypta tęsknoty za minionym czasem, garść malkontenctwa, pół litra kompleksów. Bardziej czuć w nich ironię, zgryźliwość, wyrzut do minionych czasów, niż nostalgię i tęsknotę. A: Może. Mimo że starałem się uprościć przekaz, to chyba jeszcze jest zbyt zawoalowany. No, ale na nowej płycie pojadę jeszcze bardziej dosadnie. Będzie wiadomo, czego nienawidzę, czego nie rozumiem, dlaczego się nie lubię z siłami wyższymi. Nienawidzę… REMEK ZAWADZKI: Czekaj, nie zdradzaj! Bo nikt nie kupi. A: …ludzi zamożnych. R.Z.: Nikt nie lubi. Nie trudno zauważyć, że treść piosenek dojrzewa – śmiech ze studentów, czy lekkie, wręcz płytkie sytuacje damsko-męskie zastąpiły poważne problemy – korporacja, rodzina, dziecko. A: Poważniejsze? Nie, raczej z wyższej kategorii wiekowej. Od zawsze piszę o czymś, co mi przeszkadza, teraz są to inne

przeszkody i inne zmartwienia, niż kiedy byłem singlem studencikiem. Myślę, że teraz chciałbym pisać o zjawiskach bardziej uniwersalnych. ZESPÓŁ: Pederastia! (śmiech) A: (śmiech)Pederastia,alkoholizm,skorpiony,dźwiękoszczelność, bóg, plaże, Acid Drinkers, Gop FM. Dajemy, będzie przygodowo. Piosenki Afro Kolektywu są przyjemne, dają się nucić, ale gdy się zagłębić w teksty – jest ponuro. Przypomina mi to nieco pomysły Wayne’a Coyne’a i Flaming Lips. A: Nie analizowałem tekstów Coyne’a, przyznaję ze wstydem, ale bardzo mi pasuje taka formuła – że utwory są przyjemne, niemniej zabarwione smutkiem. Albo odwrotnie. Na przykład utwór o śmierci, ale od nadużycia alkoholu. Dla mnie temat świetny. Bardzo mi się podoba. Nowy album przyniósł zmiany – zaistnieliście w mediach; wysokie miejsce w Trójce – to się przedtem nie zdarzało. A: Bo Trójka, zdaje się, nie toleruje rapu. I to jest cała tajemnica. Ale to nic nie dało tak długofalowo. Czemu? A: Wyjdź na zewnątrz, zobacz ile ludzi przyszło. Lepiej mniej, ale lepiej, rzekł Włodzimierz Lenin, ale ja wolałbym więcej. Nie dość, że mało, to na pierwszy rzut oka to raczej studenciaki i tym podobni. Nie kumający do końca sarkazmu Afro. Nie chcę generalizować ani się podlizywać, ale jednak. A: Ja myślę, że są niezwykli. Gdybyśmy wniknęli w ich życie… myślę, że kryją wiele tajemnic. Ocenianie publiczności po wyglądzie jest bardzo zgubne, dlatego że gdyby mnie oceniano po wyglądzie, gdy byłem na koncercie, powiedzmy, Wzgórza w Hybrydach, czy Trzyha w Remoncie w latach ’94-’95, to zostałbym zabity śmiechem prawdopodobnie. Miałem długie włosy, kurtkę z napisem „Punk’s not dead”, podartą i poprzepalaną papierosami całą. Czy byłeś kiedykolwiek raperem, czy nazywałbyś siebie wokalistą? A: Nie, słuchaj, ja nie jestem ani raperem, ani wokalistą. Jestem typem, który usiłuje zrobić coś ze swoim głosem, a głos ma na tyle… kwadratowy, ze próbuje go wcisnąć w jakąkolwiek dziurę.


str. 44 :: elephant shoe Mają różne kształty: okrągłe, trójkątne. A głos jest kwadratowy. Jak klocek.

R.P.: Ja bym nie powiedział, że Afro Kolektyw to jest przewrót, aż taki, w naszym życiu. Ja grałem na bankietach. Michał mnie wyciągnął.

Czy nie zdarza się na przykład tak, że ktoś was myli z Afromental? Jak wtedy reagowaliście – raczej śmiechem czy złością? A: Nie, teraz już nie, ale kiedyś – pewnie, że bywało. Na przykład udzielaliśmy wywiadu w Palladium – mniej więcej czwarte pytanie, gdy już sobie pogadaliśmy z typem, złapaliśmy kontakt, brzmiało: „a skąd nazwa Afromental?”. Remek był przy tym, podobno wyglądałem jakbym chciał tego dziennikarza w tym momencie zabić. Tak, chciałem go zabić.

A: Rafał był basistą zespołów classic rockowych, a chciał pograć bardziej groove’owo. Artur, bębniarz, jest z nami najdłużej, przed Afro pracował w przegródce w banku. Michał Szturomski grał w garażu post-grunge i przyjął jak ożywczą bryzę szansę grania w zespole hip-hopowym. Stefan był szczęśliwym nauczycielem polskiego. Uległ nam. Wielki błąd. Ale jednak wychodzi, że udział w Afro przyniósł więcej zmian na lepsze, a przynajmniej ciekawsze, niż upadków człowieka.

Rozmawiając z Tobą kiedyś, zapadła mi w pamięć anegdotka o tym jak napisałeś „Mozart Pisał bez Skreśleń”. Swoją drogą – mój ulubiony utwór. A: Anegdotce dam 5/10, ale ją opowiem. Otóż, dzień przed miksem utworu „Mozart pisał bez skreśleń” nie miał on jeszcze ani tekstu, ani tytułu. Wymknąłem się ze studia S4, gdzie mieliśmy zaszczyt kończyć płytę, do stołówki w Polskim Radiu. I tam na kartce napisałem tekst. Bardzo szybko i w wielkiej desperacji, klejąc ze sobą na siłę wszystkie punchline’y, jakie mi jeszcze zostały w notatniku. Było to o tyle trudne, że na każdy miks płyty „Połącz kropki” stawiałem się z kartonem soku porzeczkowego, do którego sukcesywnie dolewałem wódki czystej. Wieczorem nagrałem wokale, rano zmontowałem i zaniosłem na miks. Ten tekst nie ma kompletnie żadnego sensu. On jest naprawdę niedobry. Ale innego nie mogło być. Szkoda, bo numer świetny, Sztu z Miłoszem i Wojtkiem Krzakiem bardzo fajnie, oryginalnie go zrobili. Pamiętam, jak siedzieliśmy i układaliśmy formę, i nagle wpadliśmy na pomysł żeby numer był taki, no wiesz, ewoluujący, od czystego house do czystego folku…

A ty? A: Mnie przed Afro w ogóle nie było (śmiech). Nie no, byłem smutnym licealistą rzępolącym na basie w zespole hardrockowym, który na swoich kolegów pijących alkohol i palących marihuanę patrzy spode łba i uważa ich za głupich gnoi. Byłem wrogiem indoktrynacji i intoksykacji, który wraca do domu, do swego pokoju i tworzy kolejny FUNKOWY PODKŁAD, FUNK JAZZ SOUL KURWA! I czuje się lepszy od razu. Chryste.

R.Z.: A pamiętasz, co robiłeś na sesji? A: Ja? Jak to co? Siedziałem cicho. R.Z.: W hotelu co robiłeś? A: Nie, potem ci powiem. WSZYSCY: Powiedz teraz! A: Poszedłem do kibla. Ciężkie jest życie. Następne pytanie. W takim razie jest kawałek, którego się wstydzisz? Który znalazł się na płycie a nie powinien? A: Cała masa. To jest ¾ programu. R.Z.: Ale ogarniasz takie numery, że chce Ci się wymiotować? A: Wymiotować to przy „Dopsz Bujam”. RAFAŁ PTASZYŃSKI: A „Mów do mnie Negro”? A: Eeeee. Wszystkie te stare utwory są jakieś takie dziwne. A kim byliście przed Afro Kolektywem? A: Kim byliśmy? Szarymi ludźmi z bloku.

Czy Ciebie oraz Was jako zespół, koncerty kształtują? Zastanawiam się czy granie codziennie koncertów, czasami dla dziesięciu osób… A: (śmiech) Na szczęście nie zawsze jest aż tak niska frekwencja jak w Rzeszowie i nie gramy codziennie. Wyjście na scenie zawsze jest fajnym kopem adrenaliny. Paradoksalnie im mniej ludzi, tym kop jest silniejszy. Jak jest dużo ludzi, to jest duża anonimowość. R.P.: Odpowiedzialność się rozmywa. A: Graliśmy w Poznaniu na wiosnę, było grubo – na oko trzysta osób. Było super, ale jak jest trzysta osób, nie widzisz ich, masz przed sobą tylko masę i jedziesz – jesteś gwiazdą rocka: crowd surfer, heil Hitler, Mick Jagger. Trudno o intymny kontakt. MICHAŁ SZTUROMSKI: Już wiesz jak się Bono czuje, choć on się już pewnie w ogóle nie czuje. A: Natomiast, jak jest pięciu ludzi, albo piętnastu, to cały czas patrzysz w te oczy, które patrzą na ciebie i mówią „Boże kochany: czemu?”, a ty myślisz to samo „Boże kochany: czemu?” (śmiech). Ty ich kochasz, że oni jednak przyszli, a oni kochają ciebie, że dajesz z siebie wszystko, dla tej garstki ludzi na pustej sali. M.S.: Zdarzył się koncert, albo dwa, gdzie Michał zszedł ze sceny i z każdym się osobiście przywitał. Jak to jest grać w Warszawie, mieście, z którego pochodzicie? Czy to jest tak, że prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie? A: Nie, w Warszawie jest świetnie! Kończysz szychtę, odstawiasz auto pod dom, wsiadasz w autobus komunikacji miejskiej, przed koncertem maleńka flaszeczka, na gigu zwykle w pytę znajomych, a więc potem większa flaszeczka, do domu niemal na piechotę i zanim się zrobi jasno, już śpisz w poczuciu znakomicie spełnionego obowiązku. W Warszawie się gra super! Nie musimy się kisić ze sobą w busie. Chociaż w sumie szkoda.


elephant shoe :: str. 45

R.Z.: Nie ma rozmów. A jaka była największa wioska, w której graliście? A: Jeśli mówimy o liczbie mieszkańców, to chyba Działdowo, ale Działdowo było świetne. Przyszły wszystkie nieletnie dziewczęta z miejscowości. Po koncercie zawitały do naszej garderoby i zadały najbardziej palące pytanie: czy centrum handlowe Arkadia jest naprawdę takie zajebiste, jak słyszały? Troszkę byliśmy speszeni. To było naprawdę świetne. A wioska w sensie najbardziej frustrujący koncert – Grudziądz, ale poczekajmy jeszcze, klasyfikacja może się zmienić (śmiech). Co się stało w Grudziądzu? A: Jest styczeń, minus dwie dychy, piździ okrutnie, ledwo dojechaliśmy, bo się samochód całą drogę z Torunia ślizgał po jezdni. Przyjeżdżamy, patrzymy – dyskoteka liczona na tysiąc osób. Wchodzimy do środka, nikogo nie ma. I tak zostało. No, były bardzo miłe dziewczęta w liczbie chyba czterech, dały nam śliniaczki w prezencie. I jedna para, ale nie pamiętam, czy z przypadku, czy nie. No i dla sześciu osób zagrały dwa zespoły – my i Excessive Machine, czyli w sumie osób osiem. To już naprawdę była walka o przetrwanie psychiczne, a nie nawiązywanie kontaktu. R.Z.: Potem zrobiliśmy zdjęcie z całą publicznością. A: Zdarza się. Frank Zappa wspominał w swojej autobiografii, że kiedyś był taki wieczór, jak grali już trzynasty dzień pod rząd w Los Angeles. Zjawiło się osiem osób, a ich było na scenie jedenastu. W związku z tym odwrócono role, widzowie weszli na scenie i zagrali dla zespołu. Innym razem pojawiło

się tylu ludzi, ilu było na scenie, więc zespół Zappy poszedł do restauracji, nakupił pizzy i poczęstował wszystkich. Chyba nie grali z bramki. Wracając do tekstów – żałuję, że gdybym polecił Afro Kolektyw komuś za granicą, to nikt by nie zrozumiał zabaw słowem. Nie boli to was? A: Nie, bo to właśnie lokalność powinna być atrakcyjna dla standardowego zjadacza muzyki innojęzycznej. I często jest – jak swoim kolegom z Niemiec, czy Anglii rekomenduję rodzimą muzę, to widzę, że ta z tekstami po polsku ma na wejściu plus. I mnie też szwedzka, czy ukraińska kapela śpiewająca po szwedzku, czy ukraińsku jara dwa razy bardziej, niż ta sama, ale śpiewająca po angielsku. Poza tym, może najpierw zacznijmy tutaj trafiać do ludzi, w Polsce, a następnie myślmy o zagranicy. A macie jakiś pomysł jak dotrzeć do ludzi? A: Wręcz przeciwnie, mamy zamiar nie trafiać do ludzi, zahibernować się, olać próby wszelkie. (śmiech) Piąta płyta może być jeszcze mniej przebojowa, niż do tej pory. Chcecie stworzyć polskie Merzbow? A: (śmiech) Nie no, nie idziemy w stronę nieprzyswajalności. Raczej kierujemy się przeciwko pieczołowitej konstrukcji, że macnie się jeden element i wszystko się przewróci, bo działamy według ściśle określonych wytycznych i robimy badania rynku. Wtedy nie wolno zrobić fałszywego kroku. A dla mnie granie muzyki jest jak granie w grę komputerową – im mniej obowiązują w niej reguły codzienności, tym lepiej dla niej.


str. 46 :: elephant shoe fot. materiały promocyjne

Frederick Riche Słyszeliście o Richem? Nie? Brak skojarzeń nie budzi zdziwienia. Jak na razie złoty chłopak planuje podbić rynek płytą, którą zapowiedział na ten rok. Na początek jednak kilka słów wyjaśnienia.


elephant shoe :: str. 47 Artykuł i rozmowa: Martyna Bajaczyk Frédérick Gailliet, który przyjął sceniczny pseudonim „Riche”, zaczął swoją muzyczną karierę w 1999 r. razem z dobrze rokującym zespołem 1982, określającym swoją twórczość jako mieszkankę noise’u z punkiem. Obecnie jednak trudno się przekonać, jak naprawdę było z ich preferencjami muzycznymi, ponieważ zespół się rozpadł pozostawiając na swoim koncie na myspace zaledwie dwa nagrania. Co ciekawe, grupie młodych Belgów wróżono zawrotną karierę w momencie, kiedy Black Lips ruszali w trasę po Belgii i Holandii, a do towarzystwa w roli supportu obrali sobie właśnie zespół Frédéricka. Sukces, który zapowiadał Vice jednak nie nadszedł i kapela zakończyła działalność dwa lata temu. Po tej przygodzie Frédérick nie czekał długo i jeszcze w tym samym roku rozpoczął solową karierę. Doświadczenie w roli wokalisty już miał, jednak to, co grał ze swoim byłym projektem, nie było szczytem jego marzeń. Pod koniec marca 2011 wydał EP-kę „Golden Angst”. Na krążku znalazły się cztery utwory, które do tej pory można pobrać za darmo z serwisu bandcamp. Artysta definiuje swoją twórczość jako połączenie lo-fi z psychodelią i muzyką klubową. Mimo karkołomnej kombinacji stylistycznej piosenki Richego brzmią słodko jak prawdziwa belgijska czekolada. Elektroniczne instrumenty w połączeniu z lekko chłopięcym głosem mieszają się w emocjonalne manifesty z romantycznymi tekstami. Te emocje było widać też, kiedy Bogacz (tak sobie pozwoliłam spolszczyć jego pseudonim) grał w 1982. Przeglądając nagrania i zdjęcia ze wspólnych występów można dostrzec, jak tarza się po ziemi i rozsadza go energia. Co ciekawe Riche realizuje się nie tylko przez muzykę. Pod swoim prawdziwym nazwiskiem tworzy serie małych kolaży składających się z wycinanych prostych, graficznych form zamkniętych w białych ramkach. Przy zadaniu odpowiedniego pytania wujkowi google w odpowiedzi otrzymamy stronę, na której można podziwiać wybrane prace Frédéricka z okresu 2009-2010. Skąd wziął się przydomek Riche (fr. bogaty)? Co znaczy Twój pseudonim i dlaczego wybrałeś to konkretne słowo? Ten przydomek pochodzi od wczesnego, żartobliwego projektu muzycznego, który nazywał się Riche and Bicky. „Riche” jest nazwą belgijskiego sosu do frytek zrobionego z buraczków o jaskrawym pomarańczowoczerwony zabarwieniu (nie polecam próbowania). Cóż, moi przyjaciele nazywają mnie Riche, ponieważ czasem potrafię być ekstrawagancki, a czasem bywam bardzo nieśmiały. Zachowałem tę nazwę, kiedy zacząłem swój prywatny projekt, ponieważ najwyraźniej ludzi pociągają diamenty, złoto i bogactwa. Niektórzy uważają, że jestem pretensjonalny, inni że skromny - dlatego postanowiłem pozostać przy tym przydomku. Uwielbiam dwuznaczności.

Kiedy szukałam informacji o Tobie znalazłam wiadomość o tym, że razem ze swoim poprzednim zespołem - 1982 graliście trasę koncertową w Holandii razem z Black Lips. Jak wspominasz tę trasę? Cóż, fantastyczne suweniry z Holandii i Belgii. Wyrzucono nas wszystkich z hotelu w Rotterdamie, bo zaprosiliśmy na imprezę zbyt wiele osób i zaproponowaliśmy im nocleg w naszych pokojach. Niektórych przetransportowaliśmy do naszego malutkiego busa, gdzie graliśmy na playstation. Straszne szaleństwo, ale również bardzo wiele sympatycznych i przyjaznych wspomnień. Było naprawdę bardzo miło, bo oni są wrażliwymi i dobrymi osobami i promują takie nowe zespoły, jakie tylko sobie zażyczą! W Brukseli nie było zgody, co do naszego występu przed Black Lips, bo byliśmy niekonwencjonalnym zespołem. A oni powiedzieli organizatorowi: „Hej! My CHCEMY, żeby 1982 grali przed nami!” Za każdym razem, kiedy przyjeżdżają do Belgii, to spotykamy się i imprezujemy. Graliśmy także razem ze, świętej pamięci, Jay’em Reatardem, któremu dałem szczęśliwy talizman z Atlantic City jako prezent, ponieważ uwielbiałem tego gościa i jego muzykę. Niedługo później umarł. Czasem myślę, że może to moja wina, bo mój podarunek nie spełnił swojej roli. Graliśmy także z Wavves, za którymi również przepadam, oraz wieloma innymi zespołami. Później się rozpadliśmy, a ja wkręciłem się w elektroniczną muzykę. Jak podają różne źródła: „Frédérickowi udało się dokonać długo oczekiwanego mariażu pomiędzy klubowym trancem i housem z psychodelicznym lo-fi”. Podczas, kiedy ja sam dalej nie wiem, jak nazwać moją muzykę. Mam nadzieję, że jeszcze będzie mi dane grać tournee i koncerty z równie dużymi nazwami. To moi bohaterowie. Muzyka nie jest Twoją jedyną pasją. Podczas moich poszukiwań znalazłam również stronę z Twoimi pracami plastycznymi. Skąd zainteresowanie różnymi dziedzinami sztuki? Muzyka, obrazy. Czy planujesz jeszcze jakieś inne artystyczne przedsięwzięcia? Może aktorstwo? Moje muzyczne zainteresowania pochodzą z czasów młodości, miałem 16 lat, byłem uczniem szkoły plastycznej w Liege. Później przeprowadziłem się do Brukseli, żeby zdobyć magisterium z sitodruku i sztuki wizualnej państwowej uczelni/akademii sztuk pięknych. Kocham wszystko, co jest związane ze sztuką, fotografią, obrazami, ubraniami. Muzykę jednak kocham ponad wszystko. Sztuka sprawia, że moje serce bije! Niektórzy z moich przyjaciół mówią, że byłbym dobrym aktorem, ale najprawdopodobniej jestem na to zbyt nieśmiały! Jedynie na scenie czuję się tak, jakbym miał być wiecznie żywy. Na przykład ostatnio kręciłem kilka scen w Manchesterze do jednego z moich nowych videoclipów. Nigdy nie czułem się tak swobodnie przed kamerą jak wtedy. Ostatecznie wolę jednak być po drugiej stronie kamery.


str. 48 :: elephant shoe

Sakrum, Profanum i Psychedelic Trance Felieton: Bartosz Wrześniewski Letnie festiwale muzyczne dla wielu z nas są stałym nieodmawialnym elementem wakacji. Lubimy te beztroskie i wesołe dni, podczas których poświęcamy się jedynie muzyce, towarzystwu podobnych do nas ludzi i różnej maści używkom. Festiwale bywają różne: mniej lub bardziej masowe, mniej lub bardziej komercyjne, mniej lub bardziej wciągające. Często, jeżdżąc na wielkie eventy jak Open’er czy Audioriver, nie zdajemy sobie sprawy z istnienia tych mniejszych, nie tak popularnych i komercyjnych. Być może na tego typu imprezach nie uświadczymy karkówy z grilla (choć wegańskiego lecza i owszem), czy przyjemności pląsania w kilkutysięcznym tłumie, ale za to może uda nam się odkryć coś więcej. Ciekawą alternatywą dla komercyjnych festiwali są imprezy psytrancowe. Mniejsze, często organizowane nielegalnie w trudnodostępnych miejscach. Polany w środku lasu, bezkresne łąki, czy nawet szczyty górskie stają się przestrzenią wypełnioną muzyką, psychodelicznymi dekoracjami, chaishopami i tłumem pozytywnie nastawionych ludzi. Jedną z większych tego typu imprez jest oczywiście węgierska Ozora, ale istnieją też mniejsze wydarzenia, w których uczestniczy kilkaset lub kilkadziesiąt osób. Aby jednak artykuł był zrozumiały dla wszystkich, zacznijmy od początku, a więc od wyjaśnienia, czym jest trance. Ostrzegam, że w dalszej części wkroczymy na pole nauk społecznych, w tym antropologii kultury, ale mam nadzieję, że wycieczka ta nie okaże się bolesna! Psychedelic trance to gatunek muzyki elektronicznej powstały w latach 90. na indyjskiej wyspie Goa. W tym czasie Goa była mekką hipisów przybywających do Indii w poszukiwaniu duchowości i mistycyzmu. Pod wpływem rozwijającego się w Stanach Zjednoczonych detroit techno, a później acid techno w Wielkiej Brytanii na wyspie Goa wykluł się specyficzny gatunek jakim był goa trance. Później powstały takie wariacje jak psychedelic trance, progressive trance, czy full-on. W odróżnieniu od techno, trance był mniej techniczny, a bardziej organiczny. Zamiast miarowych klików i zapętlonych sampli otrzymaliśmy bardziej modalne, organiczne brzmienie inspirowane gitarowymi popisami wirtuozów progresywnego rocka. Dźwięki są wolne i rozwijają się w nieskończoną ilość psychodelicznych wariacji. Podobnie jak brzmienie żywych instrumentów – zmieniają tonację, barwę i modulację. Kultura trance od początku inspirowała się hinduizmem i mistycyzmem. Imprezom zazwyczaj towarzyszą dekoracje przedstawiające hinduistycznych bogów czy mandale. Jest to najbardziej otwarta na mistycyzm i transcendencję kultura muzyki elektronicznej. W muzyce i filozofii trance najlepiej widoczne są wpływy kultury hipisowskiej. Na dobrą sprawę koncepcja muzyki i ideologia clubbingu jest podobna do tej, jaka rozwinęła się wśród długowłosych fanów Jimiego Hendrixa. Muzyka i środki halucynogenne takie jak extasy czy LSD mają tu być źródłem poznania, hedonistycznej przyjemności, czy po prostu ucieczką od szarej rzeczywistości.

Transowa muzyka i psychodeliczne dekoracje tworzą niecodzienną, mistyczną atmosferę, wprowadzając członków imprezy w odmienną rzeczywistość. Kilkudniowe festiwale muzyczne wiążą się więc z innym sposobem doświadczania czasu i przestrzeni. Antropologowie kultury nazywają to zjawisko sakralizacją czasu, który zostaje wyłączony z potocznego, profanicznego porządku. Czas sakralny to według Mircea Eliade czas nie linearny, lecz cykliczny. Podczas święta przenosimy się więc do wydarzeń, które owo święto upamiętniają. Jedząc wigilijne dwanaście potraw, współbytujemy razem z Jezusem, który raczył się ostatnią wieczerzą. Nie przebywamy w naszej codzienności, lecz w czasie świętym. Święto jest więc powrotem do wydarzeń, w których nasza kultura dopiero powstawała, w których rodził się świat. Czas sakralny to czas mityczny, gdzie wszelkie różnice i zasady codzienności na krótką chwilę zostają zawieszone. Na pewnym poziomie doświadczanie czasu podczas kilkudniowych festiwali trance’owych ma znamiona czasu sakralnego. Nie w typowo religijnym znaczeniu. Sakrum nie wiąże się tu z odtwarzaniem dawnych religijnych czy mitycznych zdarzeń. Czas imprezowy to czas sakralny, gdyż jest on wyłączony z biegu potocznych wydarzeń, nie ma związku z linearnym przebiegiem historii. Nasza codzienność na krótką chwilę zostaje zawieszona, ustępując miejsca nowemu doświadczaniu rzeczywistości. Czas przestaje płynąć w linearny sposób, przestaje on w ogóle mieć znaczenie. Podczas kilkudniowych festiwali traci swoją funkcję porządkującą rzeczywistość. Nie ma już potrzeby robienia czegoś o określonej godzinie, dzielenia dnia na poranek, południe i wieczór, na porę obiadową i kolacyjną, na czas pracy i odpoczynku – całe trwanie jest jednolitym ciągiem bez zdarzeń, wypełnionym jedynie muzyką. Wstajemy o godzinie 18:00, chwilę się bawimy, potem chwilę śpimy i znów się bawimy, czy odpoczywamy w chaishopie. Przestaje funkcjonować ścisła opozycja dnia i nocy. Zasypiamy o 10:00, 12:00, 16:00, czasem 24:00, czy 3:00 – w zasadzie nie ma to znaczenia, gdyż o każdej porze dzieje się to samo: jedni tańczą pod sceną, inni rozmawiają w chaishopie, a jeszcze inni śpią. Czas imprezowy w pewnym sensie nie płynie, lecz powtarza się. Nie jest to więc czas linearny, lecz cykliczny. Dla uczestników kultury klubowej każdy weekend staje się pod tym względem taki sam – staje się czasem świętym. Co tydzień wszystko się powtarza, a klubowicz powraca do czasów prapoczątku. Ekstatyczny taniec, psychodeliczne dekoracje i substancje psychoaktywne – wszystko to wpływa na inny sposób postrzegania rzeczywistości. Człowiek przebywa w świecie nie mającym dużo wspólnego z potocznym doświadczeniem - w innym stanie świadomości. Duchowość kultury trance i jej otwarcie na religię hinduistyczną wzmaga poczucie sacrum. Wywołany transową muzyką, psychodelicznymi dekoracjami i LSD stan wprowadza nas w inną rzeczywistość, a świat rodzi się na nowo. Potoczna wiedza o świecie zostaje wymazana, a umysł otwiera się na rzeczywistość transcendentalną. Powraca tym samym do mitycznego czasu prapoczątku, do czasu, gdy nic jeszcze nie istniało, gdy świat nie miał formy, ani kształtu.


elephant shoe :: str. 49 Fotografie z kolekcji Mystic Arts Event


str. 50 :: elephant shoe

6,9 Dub Phizix - I’m a Creator

Całkiem nieźle! Tyle można powiedzieć o nowym singlu, który wypłynął spod kontrolerów Dub Phizixa. Producent niemal szturmem wdarł się na światową scenę drum and bass i nieźle na niej namieszał. Kawałek o nazwie „Marka” wydany równo rok temu prezentował całkiem nowe spojrzenie na gatunek i – co by nie mówić – odświeżył trochę zakurzone, basowe brzmienia. Dziś świetny „I’m a creator” z gościnnym udziałem Mc Skittles wprawi w ruch nawet najbardziej zatwardziałych maruderów. Potężny bas, minimalistyczne sample, no i miarowa, jednostajna, hipnotyczna nawijka Skittlesa, która idealnie koresponduje z przekazem muzycznym. Trzeba przyznać, że Dub Phizix potrafi dobrać odpowiedniego Mc, konsekwentnie trzymając się obranego przez siebie stylu. Występujący w jego utworach „nawijacze” brzmią prawie zawsze tak samo - niczym szamani odprawiający swoje tajemne zaklęcia. Czego chcieć więcej?

Bartosz Wrześniewski

7,5 Burial – Truant / Rough Sleeper

Nie zanosi się, byśmy prędko mogli liczyć na długogrającą kontynuację „Untrue”. Autor dzieła z 2007 roku nie musi już niczego udowadniać, więc powrócił do standardowego wydawania winylowych dwunastek w postaci maxi-singli. Cieszyć może, że te zaczęły się ukazywać częściej niż raz na cztery lat. W przypadku „Truant / Rough Sleeper” nie mamy do czynienia z dwoma utworami. Każdy track to co najmniej kilka kompozycji, co Bevan daje nam do zrozumienia za pomocą kilkusekundowych pauz. „Truant” to porzucenie ambientu na korzyść minimalu. Silnie osadzony w konwencji brudnego UK garage, wypłukany ze smętnych emocji, melancholii. „Rough Sleeper” to już powrót rutyny: długie syntetyczne akordy dźwięków, metaliczne szelesty, lekki, niezbyt szybki bit na poziomie 129 bpm, poszatkowane charakterystyczne wokalizy w tle. Ciekawe stonowanie nastroju, zwłaszcza po ostatnich „Kindred” i przytłaczającej emocjonalnej petardzie, jaką było „Street Halo”.

Marcin Połeć

5,5 Krojc – Pirx

Ciekawie się robi, gdy muzyka poszukuje inspiracji w literaturze. Jeszcze ciekawiej, gdy sięga do klasyki, a mimo to osadzonej w przyszłości. Przyszłości, która nagle stała się niepokojąco bliska. W interpretacji lektury szkolnej, łatwo popaść w patos. Przypomnijcie sobie filmowe adaptacje, na które chodziło się ze szkołą! Krojc omija ten patos, malując muzyczne akwarele, dźwiękowe ilustracje inspirowane opowiadaniami Stanisława Lema. „Pirx” nie jest nadętym concept albumem, tak jak Pirx nie jest superbohaterem; jest zwyczajnym człowiekiem – kadetem, pilotem, komandorem, nawigatorem, wykonującym swoje zadania, popełniającym błędy, czasem wychodzącym tylko dzięki łutowi szczęścia. Mimo że Krojc zdobył uznanie jako gitarzysta, na tej płycie wszystkie brzmienia są mechaniczne i na próżno tu wyczekiwać żywego instrumentu. Utwory są łagodne, dyskretne, minimalistyczne. Dużo w nich szumów i trzasków, soundtracku z wnętrza statków kosmicznych.

Helena Marzec

6,8 Foxygen – We Are the 21st Century Ambassadors of Peace & Magic

Trudne do skategoryzowania amerykańsko–brytyjskie sympozjum na temat indie i psycholdelicznego rocka – szerokie spectrum zaczyna się na The Beatles i Bobie Dylanie, a kończy na The Clash i Pixies. „In the Darkness” to zaproszenie do beatlesowskiego teatru, wypełnionego dzwonkami, pianinem, pudełkową perkusją i harrisonową gitarą. „No destruction” broni się ciekawymi partiami fortepianowymi, uzupełnianymi marakasami i harmonijką. Uwagę zwracają „San Francisco” oraz „Shuggie”. Pierwszy, z wokalem zawodzącym jak w delikatniejszych nagraniach Pixies, to spokojna balladka ze smyczkami. Drugi - zahaczający o jazz pokaz umiejętności lirycznych i wokalnych. Minimalizm instrumentalny, porzucony tylko na chwilę dla klimatycznej trąbki. Nie zabrakło też mocniejszych pozycji. Płyta zróżnicowana, imputuje, że już w latach 60. bawiono się efektami elektronicznymi, a na samym końcu przekonuje, że Wielka Brytania i cała jej scena z okresu „flower power” znajdują się w Californii.

Bartek Krzyżewski

5,0 Widowspeak – Almanac

Wymyślili kilka kawałków, zagrali z pięć koncertów i już po paru miesiącach trzymali w rękach kontrakt płytowy. Minimalistyczne, skromne kompozycje z debiutu łaskotały po uszachchwytliwościąiszczerością.Nowojorczycyzdawalisię nieznaćzbytnionamuzyceitostanowiłoichnajwiększąsiłę. Po wydaniu longplay-a postanowili dojrzeć – zatrudnili basistkę, posłuchali kilku folkowych płyt, ktoś wreszcie pokazał gitarzyście,żepokrętłoznapisem„gain”możnaprzekręcać. Akustyczno-elektryczne tekstury „Ballad of the Golden Hour” ujmują od pierwszych taktów. Utwór nabiera dynamiki–ślizgającesiępostrunachpalceotwierajądrogęwchodzącej w biegu perkusji, ta odwdzięcza się przy tworzeniu monumentalnej końcówki. O dziwo wokalistka zdaje się nie zauważać coraz głośniejszych dźwięków i śpiewa ciągle z tą samąmanierą–zupełniejakbyoderwanaodcałegoświata, siedzącwewłasnymogródkuiskalpująckwiatkipodczasgry w „kocha, nie kocha” nuciła sobie a’capella. Molly Hamilton jest zresztą konstansem, zawieszonym niezmiennym punktem na całej płycie. Senny, transowy charakter jej wokalu wypływaznakomiciewciągnącychsięjakguma„SoreEyes” oraz „Storm King”. Szkoda, że mocnych punktów znajdziemyw„Almenacu”tylkokilka...

Michał Pisarski

5,5 Wraetlic – Wraetlic

Wreatlic to eksperymentalno-IDM’owy projekt Alexa Smoke’a. Produkcja wyciszona, nastrojowa, pełna przestrzeni, a zarazem lekko depresyjna. Dźwięki analogowych syntezatorów, vinatage’owy wokal, dysharmonia, trzaski, syki, a nad wszystkim unosi się nutka egzystencjalnej poezji. Jest kilka naprawdę niezłych kawałków, ale całość nie urzeka. Wyjątkiem jest świetny „Rats”, w którym odnajdujemy sporo energii i pompującego basu, a pływające gdzieś w przestworzach, senne melodie nabierają więcej wigoru. Numer jest naprawdę świetny i podciąga poziom płyty o jedno oczko wyżej. Wydawnictwo trudno ocenić. W zasadzie nie brak jej wartości artystycznych i nowatorstwa, choć z drugiej strony może okazać się zbyt toporna. Rzewny wokal zaczyna przytłaczać, utwory stają się monotematyczne, a nasz mózg robi się zmęczony. Gdyby nie świetny „Rats” i jego jeszcze lepszy remiks, ocena byłaby dużo niższa...

Bartosz Wrześniewski


album tygodnia: My Bloody Valentine – m b v

Trzeci album My Bloody Valentine stał się legendą już na długo przed jego premierą. Sposób, w jaki Shields przez lata konsekwentnie nie dotrzymywał słowa, połączony z pojawiającymi się szczątkowymi informacjami na temat następcy osławionego „Loveless”, tworzył wybuchową mieszankę niezdrowej ekscytacji i równie wielkiej irytacji. Dzień premiery paradoksalnie wydawał oddalać się z każdą kolejną złamaną obietnicą, a umieszczane na portalu Youtube rzekome fragmenty nowego materiału powodowały lawinę desperackich komentarzy o wielkim powrocie, by po paru godzinach okazać się zwykłymi fałszywkami. I gdyby nie zabijanie owej frustracji śmiechem w postaci wrzucanych na ich facebookowy profil przeróbek Nolanowskiego „Don’t Believe His Lies”, wiernego fana, oczekiwanie to mogłoby doprowadzić wręcz do skrajnej niechęci wobec postaci Kevina Shieldsa lub pozostawić trwałe ślady w psychice.

Dziś, kiedy o wszystkim tym możemy w końcu mówić w czasie przeszłym, okazuje się, że po 22 latach formacja nie zamierza nikomu ułatwiać zadania, prezentując zgoła odmienne niż można było się spodziewać podejście, zarówno w kwestii songwritingu, jak i samej produkcji. Ku rozczarowaniu wyznawców „Loveless”, żaden z dziewięciu fragmentów „m b v” nie aspiruje do miana jego liniowej kontynuacji. Proste rozwiązania melodyczne ustępują miejsca nietypowym progresjom akordów i zaskakującym aranżacjom (klawiszowe „Is This And Yes”, pokręcone „Wonder 2”, jangle’owe „New You”), z kolei dotychczas owiane shoegaze’ową mgłą gitarowe pasaże tremolo wydają się dużo bardziej klarowne i wręcz celowo wyeksponowane („Who Sees You”, „Only Tomorrow”). I mimo, że da się tu odnaleźć parę bardziej zorientowanych na rozmarzoną przeszłość fragmentów („She Found Now”, „If I Am” czy jedno z najlepszych w zestawie „In Another Way”), nie ulega

7,6 Toro Y Moi – Anything In Return

Jeśli masz ten przywilej i jesteś znajomym Chaza Budnick’a albo mieszkasz w NYC, to miałeś okazję posłuchać „Anything In Return” znacznie wcześniej niż reszta marnej ludzkości. To dzięki „wystawie sztuki” autorstwa okularnika kryjącego się pod lingwistyczną nazwą – Toro Y Moi. Skromny Amerykanin wyznał: „This album was just me having fun. Making music that my girlfriend would dance to.” Dzięki tej wybuchowej mieszance dostaliśmy kolejny, już trzeci w dorobku album artysty. Chaz wyciągnął muzykę z laptopa, działa na żywych instrumentach. Skupił się na swoich skillsach producenckich. Otrzymaliśmy wachlarz sampli, bitów four-on -the-floor, wielościeżkowych wokali. Piosenki dryfują. Przykład: „High Living” ze smooth bass linem, który celowo spowalnia utwór. Uptempo w pięknej postaci. Mamy „a proper dance album”. To dla tego miłośnika pokręteł wielki krok naprzód. Mamy szczery pop, bez różowej gumy balonowej. Czyli można!

Gosia Dryjańska

6,0 Ra Ra Riot – Beta Love

Pierwsza rzecz rzucająca się w uszy to zupełnie inne aranżacje. Dalej jest uroczo, ale teraz to jest słodkość w stylu choćby Pony Pony Run Run. Jest tanecznie, gitarowo i elektronicznie naraz. Smyczków zrobiło się mniej, chociaż dalej pojawiają się tu i ówdzie. Same bity przypominają momentami, wierzcie lub nie, melodie z numerów How to Dress Well, czy Weeknd. Mimo nowej oprawy audialnej, lirycznie Ra Ra Riot dalej zostają niepoprawnymi romantykami. Przyjemnie się tego słucha, acz próżno szukać numerów, które by rozdzierały jak „Ghost Under Rocks” z debiutu. Zamiast tego efektem jest zaledwie ciekawy eksperyment z nową stylistyką i laserami, bajerami. „Beta Love” to mariaż świetnych warunków wokalnych z nowinkami prosto z danceflooru. Jest to jednak związek udany tylko połowicznie. Najbardziej trafione są kawałki w całości zrealizowane z nowym pomyślunkiem. W końcu nie po to wszystko stawiali do góry nogami, żeby robić jakieś sentymentalne powroty do poprzedniego zamysłu. Albo, albo!

Martyna Bajaczyk

elephant shoe :: str. 51

7,4 wątpliwości, że „m b v” to muzycznie zupełnie nowy rozdział w historii zespołu. Dzień po premierze albumu wielu fanów od razu podzieliło się na jego bezwarunkowych wyznawców i tych rozczarowanych efektem wieloletniej pracy zespołu. Prawda, jak to zwykle bywa, leży jednak po środku. Kiedy emocje opadają, okazuje się, że mamy do czynienia z zestawem bardzo dobrych, choć nie genialnych kompozycji, wyprodukowanych w intrygujący, ale nie rozkładający na łopatki sposób. Mimo to, kryje się w tym wydawnictwie jakaś szczególna, przyciągająca moc, której głównym motorem wydaje się być coś większego, niż tylko szyld „My Bloody Valentine” i legendarna już mitomania Kevina Shieldsa.

Tomasz Turski

5,7 Seba – Too Much Too Soon

W końcu ukazał się długo wyczekiwany singiel Seby promujący jego najnowszy album. Na płycie znajdziemy dwa utwory: „To Much Too Soon” i „Say You Love Me”. Wydane nakładem Secret Operation produkcje różnią się nieco od wcześniejszych dokonań Sebastiana Ahrenberga. Nie znajdziemy tu typowych dla tego artysty połamanych beatów i melancholijnych wokali. Oczywiście nadal trzymamy się skupionych, deepowych brzmień, jednakże w bardziej lekkostrawnej oprawie. Oba nagrania wyprodukowane poprawnie, ciekawie zaaranżowane, ale nie nazwałbym ich kamieniem milowym gatunku drum and bass. W „To much to soon” dominuje ciepły, kobiecy wokal i... elektryczna gitara! Całość całkiem nieźle skrojona, dynamiczna i elektryzująca. Niestety wokal i melodia momentami trochę za bardzo dominują nad resztą, nadając produkcji plastikowy, popowy charakter. Mimo to kawałek ma potencjał i słucha się tego całkiem przyjemnie.

Bartosz Wrześniewski


str. 52 :: elephant shoe

5,2 FaltyDL – Hardcourage

Puściłem Hardcourage i pomyślałem sobie, czy przypadkiem nie nastała era Ninja Tune 2.0. Tak, nowy album Drew Cyrusa na pierwszy rzut ucha wydaje się odbiegać od ortodoksji brzmienia promowanego przez tę wytwórnię. Aczkolwiek powrót do esencjonalnych wydawnictw oraz poprzednich LP FaltyDL może ukrócić to wrażenie. Wychodzi na to, że niżej podpisany, po prostu dawno nie siedział w ich katalogu. Choć to nie oznacza, że korzenne brzmienie, charakterystyczne dla tego londyńskiego labelu zawłaszcza ten album. Jest na nim dużo przestrzeni i otwartości. Ową świeżość przynoszą przyjemnie pulsujące syntezatory i loopy, dające uczucie zrelaksowania. Chillwave w NT? Jestem za! Choć mój optymizm kończy się wraz z piątym utworem na płycie. Wraz z nim zaczyna się kopiowanie Bonobo i znów wraca ta cała duszna post-bristolowa atmosfera, która od zawsze towarzyszyła Ninja Tune. Robi się po prostu nudno. Na koniec „Bells”, syntezatorowa mozaika, gdzieś tam wrzucony pocięty saksofon jako interwał. Trochę w stylu Bibio, brzmi fajnie, ale jakoś przez tę dłużyznę środka albumu trzeba przebrnąć.

Marcin Bubiński

6,9 Graham Coxon – A+E

Wciąż cieszy się reputacją tego nieśmiałego, trochę dziwnego gitarzysty Blur, który woli rozmowy z dekoratorami wnętrz pubów, niż z napotkanymi tam ludźmi. Po ostatniej, już ósmej w dorobku Brytyjczyka płycie, trudno będzie uwierzyć w jego sympatię do modsowych klimatów. Zmęczony folkowym brzmieniem „The Spinning Top” z 2009 roku, zwrócił się w kierunku buzzcocksowego punku. Poniekąd zamiłowanie Grahama do punk rocka nie jest nowością („Freakin’ Out” z 2004 roku), ale „A+E” jest zdecydowanie zimniejsze i cięższe. Otwierające „Advice” nie kojarzy się z tym nerdy-looking brit-popowym okularnikiem. „City Hall” z pulsującym basem a’la Hooky, to jakby echo ostatnich sesji Joy Division. Muzycznym laikom zapewne nie przyszłoby do głowy, że what it’ll take to make you people dance śpiewa czterdziestolatek. Do pozazdroszczenia, od dwudziestu lat Coxon trzyma fason, także ten muzyczny. Zafundował nam dobry, hałaśliwy, analogowy album.

Gosia Dryjańska

5,9 Four Tet – 0181

Zeszłoroczny „Pink” i kilka premierowych ścieżek zaostrzyły apetyty elektro-gawiedzi na szumnie zapowiadany nowy album spod potencjometrów konsolety cieszącego się uznaniem producenta. Czyżby „0181” miało stanowić odpowiedź? Skucha! I tym razem to „tylko” kolejna wyprzedaż garażowa pod szyldem Four Tet, czyli zbiór kompozycji, a w wielu przypadkach muzycznych miniatur, które przez lata zalegały w szufladzie Kierana Hebdena. Wystarczy spojrzeć na deklarowaną datę produkcji (1997-2001), aby domyślać się efektu. Minimalistyczne, pełne żywych instrumentów oraz osadzone na perkusyjnym beacie konstrukcje mogłyby doskonale posłużyć za podkład filmowy. Całość potraktowana jako jedna ścieżka, stąd trudniej wyodrębnić poszczególne utwory. O ile początek jest flirtem z organiczną ideą „There Is Love in You”, o tyle im bardziej w głąb, tym częściej słyszymy jazzowe inspiracje rodem z zamykającego ostatni longplay „Pinnacles”. W wielu wypadkach to jednak prace nieskończone, zajawkowe motywy, które nie doczekały się rozwinięcia i cichną, nim zdążymy się nimi dostatecznie nacieszyć. Kieran, koniec żartów: gdzie jest płyta?!

Marcin Połeć


elephant shoe :: str. 53

Justin Timberlake – Suit & Tie

Ponad rok temu pojawił się w Internecie parakomediowy klip pod tytułem „Justin Timberlake, Make Music Again” nawołujący, by ten rzucił kino i wrócił do muzyki. Niby śmieszne, ale to napięcie mogło być niebezpieczne, szczególnie dla samego zainteresowanego. Nie wiem, co faktycznie skłoniło Justina do powrotu, ale na szczęście to chyba nie efekt presji. Tym razem Justin i Timbo uderzyli kompozycyjnie w inną stronę niż przy ostatnim longplay’u. „Suit & Tie” to numer o średnim tempie, nawiązujący środkami do klasycznego soulu lat 70. spod znaku Marvina Gaye’a, czy Curtisa Mayfielda. Harfy, trąbki… hipnotyzm. Jednak gdy mamy wyobrazić sobie cały album przez pryzmat produkcji Timbalanda, trochę mina mi rzednie. Ten wesoły ogr niestety pogrywa coraz słabiej. „Suit and Tie” to dobra piosenka, ale nie na tyle, by nasycić głód lat wyczekiwań i rozpalić wyobraźnię. Jednak nie przesądzajmy, zaczekajmy na „The 20/20 Experience”.

Patryk Kanarek

The Strokes – All The Time

„Comedown Machine” to tytuł piątego albumu The Strokes, który nowojorczycy pod skrzydłami RCA Records szykują nam na koniec marca. Do tego czasu musimy zadowolić się „psikusem” kwartetu, bowiem świeżo wydany singiel „All The Time” do złudzenia przypomina „The Modern Age” z debiutu grupy. Powrót do korzeni, czy zwykły brak pomysłu? Sekcja rytmiczna w szablonowym wydaniu indie: perkusja 4/4 oraz monotonny bass, posłusznie uzupełniający gitarowy marazm duetu Hammond Jr. – Valensi. Efekt? Odrobinę zbyt patetycznie. Nihil novi, no może z wyjątkiem wokalu. Pytanie tylko, czy Julian Casablancas doszlifował swoje zdolności, by raz na zawsze pozbyć się swojego markowego/markowanego (niepotrzebne skreślić) wycia, czy pomógł mu w tym program do edycji dźwięku. Singiel, w sam raz dla fanów wspólnego i zgoła nie trafiającego w tempo klaskania koncertowego. Warto jednak poczekać na longplay – jeden singiel płyty nie czyni.

Bartek Krzyżewski

Phoenix - Entertainment

Nowy singiel autorów jednego z najlepszych albumów 2009 roku to klasyczny przykład na to, jak przez niecałe cztery minuty wywołać u słuchacza pełną gamę nastrojów – od niespokojnego podekscytowania, przez pokorne oczekiwanie na ciąg dalszy, aż po smutne rozczarowanie. Zahaczający o japoński klimat przewodni motyw zaczyna z wysokiego C, aby po chwili zaserwować wstrzymującą akcję zwrotkę, prowadząc aż do kompletnego nieporozumienia, w postaci mdłego i wymuszonego refrenu, któremu zdecydowanie daleko do hooków „Lisztomanii”, czy „1901”. Równia pochyła ulega powtórzeniu, panowie pod koniec trzeciej minuty dodatkowo pompują atmosferę nic nie wnoszącym przejściem do finałowej osłody, w postaci ostatniej już powtórki kapitalnego intro. Tak oto po 4 latach pracy, goście od „Wolfgang Amadeus Phoenix” wykładają się już na pierwszej prostej do zapowiadanego nowego albumu. Mogło być indie popowe „China Girl”, jest co najwyżej chińska podróbka dawnej klasy...

Tomasz Turski

Autre Ne Veut – Play By Play

I wanna be strong – śpiewał w jednej ze swoich piosenek Arthur Ashin. Swoje założenia zrealizował i odpalił prawdziwą petardę, zapowiadającą jego długo wyczekiwany album, następcę świetnego debiutanckiego self-titled. „Play by Play” to nie jest już kontrolowany brud wygładzony czarnym bitem, tak charakterystyczny dla lo-fi r’n’b. To momentami wręcz barokowy przepych – kaskadowe syntezatory przełamane czarnym, pieszczotliwym bitem. Utwór rozkręca się powoli, jakby Autre Ne Veut chciał, aby słuchacze nacieszyli uszy jego odrobieniem pracy domowej z produkcji. Synthy pulsują, bit wchodzi w nogi, aż tu nagle finałowy, emfatyczny, wręcz stadionowy wybuch wokalu, emocjonalne tsunami. I epickie wyciszenie na sam koniec. Świetne powtórzenie konceptu Kate Bush z „Hounds of Love”. Choć Kasia, jak to Brytyjczycy, zrobiła to z dozą ironii i dystansu, Arthur Arshin jest bardzo serio. I właśnie to napuszenie jest jedyną rzeczą mogąca drażnić. Ale „drażnić” w tym wypadku nie jest równoznaczne ze „zniechęcać”. „Play By Play” po prostu wkręca.

Marcin Bubiński

Yeah Yeah Yeahs – Mosquito

Były projekty solowe, była opera, ścieżki dźwiękowe i tematy do filmów. Teraz – nareszcie! – po czterech latach, Yeah Yeah Yeahs wydadzą nowy album. „Mosquito” ukaże się dokładnie za trzy miesiące. Produkować album będzie stały współpracownik i współtwórca sukcesu nowojorskiego trio, Dave Sitek, wspierany przez Nicka Launay’a (PIL, Kate Bush, Nick Cave, Arcade Fire…). Ale to nie koniec producenckiego dream teamu. Przy jednym z utworów na płycie za konsoletą zasiadł nie kto inny, jak James Murphy, dla którego to druga, po Pulp, ostatnio ujawniona ważna współpraca. Trailer nie zdradza zbyt wiele, ale wystarczająco dużo, by zorientować się, że po wyraźnym flircie z elektroniką na „It’s Bliz!” YYYs wracają do surowej energii „Fever To Tell”, do inspiracji Sonic Youth z lat 90. i garażowym rockiem. Zmiany nie ominęły też image’u liderki: Karen ma teraz platynowe blond włosy i wielkie okulary, co sprawiło, że internauci zaczęli dopatrywać się podobieństw między nią, a Lady Gagą…

Helena Marzec

Suede – Barriers

Do szeregu przerywających milczenie w 2013 roku entuzjastycznie dopisujemy brytyjską formację Suede. Aż 11 lat upłynęło od ostatniego w ich dorobku, a dość chłodno przyjętego „A New Morning”, toteż średnio związani z solową twórczością Bretta Andersona fani na pewno zdążyli się solidnie stęsknić za twórcami specyficznego, glamowego oblicza britpopu. I chociaż ostatnie dwa albumy raczej od tej stylistyki odbiegały, przed pierwszym odsłuchem „Barriers” chyba każdy miał nadzieję, że wraz z nim powróci pastelowy i zmysłowy Suede. Niestety, wygląda na to, że Anderson ma już dość ballad i wraz z kumplami odświeża bardziej rockowe oblicze. Mimo hymnowego refrenu i budujących podniosły nastrój smyczków, „Barriers” daleko do klasy „Trash”, czy „Electricity”. Mimo obecnej tu przebojowości, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest ona jednak trochę wymuszona. Przynosi słuchaczowi radość, którą niestety równie szybko mu odbiera. Chyba nie o to chodziło, Panie Anderson?

Tomasz Turski


str. 54 :: elephant shoe

Kiki Gyan:

24 Hours in a Disco [1978-82]

Z „Hebanu” Kapuścińskiego, zapełnionego niesamowitymi obserwacjami Afrykańczyków, utkwiło mi w głowie pojęcie czasu. Kapuściński przybył do Ghany w 1957 r., akurat gdy premier Nkrumah proklamował niepodległość Ghany (dając początek afrykańskiej dekolonizacji), a szczęśliwa ludność wierzyła w nowy porządek. Podróż po ghańskich miastach, utrudniona przez braki dróg, odbywała się głównie za pomocą autobusów. Niby nic w tym interesującego, jednak autobus nie odjeżdżał na podstawie godziny z rozkładu jazdy, ale w umownym czasie – gdy został zapełniony wszystkimi chętnymi. Afrykańczycy, inaczej od białej cywilizacji, nieprzywykli do pojęcia czasu, niezależni od niego, czekali na dane wydarzenie, nie przejmując się upływającymi godzinami, a nawet dniami. Biały, nigdy nie zrozumie takiej postawy, podobnie jak całego duchowego spektrum Afrykańczyka. Zamiast racjonalnego odbioru, proponuję emocjonalny przez muzykę – nawet bez znajomości języka – sposób poznania nastrojów panujących wśród afrykańskiej ludności. Droga o wiele prostsza, bez znaczenia czy zawiera radość, czy refleksyjny smutek (jak u Bonga, angolskiego muzyka grającego sembę). Przyglądając się muzycznej mapie Afryki, zwłaszcza Kiki Gyan wymaga rozgłosu jak mało kto: grał w zespole Osibisa – propagatorów muzyki afrykańskiej na świecie; wraz z jego członkami wystąpił w Buckingham przed samą Elżbietą II; był żonaty z córką Fela Kuti, króla afro -beatu; a w 1977 roku wziął udział w FESTAC – festiwalu promującym kulturę afrykańską – gdzie publiczność szła w setki tysięcy, poznając przy okazji Marvina Gaye, czy Stevie Wondera. Tak bogate CV musi mieć swoje ciemne strony. Uzależniony od narkotyków, roztrwonił cały swój majątek i doprowadził do upadku rodziny. A podobno był w dziesiątce najbardziej cenionych klawiszowców świata. Utwory wchodzące w skład kompilacji, pochodzą z epoki, gdy Kiki Gyan wciągnął się w dragi nie na żarty. Dzieło powstałe na powolnej degrengoladzie prywatnego życia. Historia podobna do tej z lodówką Bowiego podczas nagrywania „Station To Station” (najbardziej

hipnotyzująca i narkotyczna płyta Anglika) – zapchanej po brzegi koką oraz papryczkami, powodującymi biały trans. Tytuł „24 Hours In a Disco” oznajmia wszem i wobec – przygotujcie się na iście maratoński przebieg zabawy. Bez porannej rozgrzewki i rozmasowanych mięśni lepiej nie sięgać po tę płytę, jeszcze sobie coś naciągniemy. Każdy z utworów, o długości nie krótszej niż 6 minut, ani na sekundę nie daje wytchnienia. Słowa klucze – Disco, Love, Dance, Girls – otwierają kuferek zmysłowych słodyczy. Zbudowany na chwytliwym basie groove, przypomina największe funkowe brygady z Earth, Wind and Fire na czele, a nie znając czasu i przestrzeni, „kopiuje” francuskie „Music Sounds Better With You” albo klangiem przypomina ckliwe ejtisowe przeboje. Wtórują mu klawisze, raz z organowym rozmachem budujące tło, innym razem wprowadzające w świat fusion. Lekkie przyzwolenie na improwizację dodaje wolnościowy oddech czarnego lądu. Słychać to także w głosie Ghańczyka, wydawałoby się, pozbawionego zmartwień – z soul full of love a’la Barry White. Afrykańska baza opowieści disco zaznacza się w licznych grzechotkach poruszających sztywne szyje, chórkach autochtonów, śpiewających w regionalnym dialekcie oraz bębnach, charakteryzujących rytm Czarnego Lądu. Groove niczym dobry duch z ludowych opowiadań o białej magii, unosi się kilka centymetrów nad ziemią, doprowadzając tańczących do stanu euforii. Świeży powiew prosto z serca Afryki i przepocone trampki od ciągłego gibania. Nie dość, że album „24 Hours In a Disco 1978-82” wyszedł w ubiegłym roku (dzięki Soundway Records), to jeszcze przedstawia wybór utworów sprzed trzech dekad, artysty już nieżyjącego. Niby nic aktualnego; tekst spóźniony jeśli nie o 30 lat, to przynajmniej o pół roku. Nie ma to jednak znaczenia: odjazd autobusu nastąpi, gdy wypełniony będzie po brzegi rozentuzjazmowaną gawiedzią. Piotr Gruba


elephant shoe :: str. 55

Opposition: Blue Alice Blue [1990]

Dawniej zastanawiałem się, dlaczego ta płyta nie przyniosła im należnej sławy. Można posłużyć się truizmem, zrzucając winę na brak internetu, blogów, pitchforka itd. Nawet jeśli czasy muzyki cyfrowej, odsłuchiwanej na komputerowych głośnikach w jakimś stopniu ich zrehabilitowały, to dalej są odbierani w zbyt wąskim kręgu, a poza tym w oder waniu od kontekstu początków lat 90., które były okresem przejściowym po syntezatorowej rozróbie poprzedniej epoki. „ B lu e A l i c e B lu e” w ł a ś n i e ś w i e t n i e o d d aj e t e n c z a s p om i ę d z y s y nt h - p op e m a br itp op e m , j a k i z a s t a ł Z j e d n o c z on e K ró l e s t w o p o t ł u s t y c h l a tach 80. Oni sami jednak nie zaistnieli w epoc e n ow e j f a l i . A z a c z y n a l i w rów n i e bu r z l i w y m o k re s i e : 1 9 8 0 r. w L on d y n i e . B y l i j e d ny m z t y c h z e s p o ł ów, kt ór y m s i ę n i e p ow i o d ł o. A ż d z i w bi e r z e , ż e b ę d ą c w c e nt r u m ów c z e s n e g o ś w i at a mu z y c z n e g o, n i e z d o ł a l i n i k o g o s o b ą z a i nt e re s ow a ć , by ć m o ż e by l i z by t h e r m e t y c z n i , b o n a w e t N M E z p e r s p e kt y w y c z a s u re h a bi l it uj e s i ę o ś w i a d c z e n i a m i : „Ve r y Lit t l e G l or y” w y pr z e d z a ł s w oj ą e p ok ę . Ni e b aw e m ro z p a d ł s i ę pi e r w ot ny s k ł a d , o d s z e d ł R a lp h Ha l l , a z e s p ó ł p o w y d a n iu p a r u a l bu m ów w 1 9 8 5 r. z aw i e s i ł d z i a ł a l n o ś ć . Po z o s t a l i c z ł on k ow i e O pp o s it i on – Ma r ku s B e l l i Ma r k L on g – u d a l i s i ę z a c h l e b e m d o U S A , a by t a m w y s t ę p ow a ć p o d s z y l d e m S o. Ta pr z y g o d a m i a ł a n i e w ątp l i w i e o g rom ny w p ł y w n a br z m i e n i e „ B lu e A l i c e B lu e”. For mu ł a S o ró ż n i ł a s i ę o d O pp o s it i on , n ow y proj e kt B e l l a i L on g a o br a c a ł s i ę w o k ó ł t a n e c z n e g o p opu . Mu z y k om u d a ł o s i ę n aw e t o s i ą g n ą ć z a O c e a n e m u m i a r k ow a ny s u k c e s k om e rc y j ny – t e l e d y s k d o „ A re You Su re ? ” z a b ł y s n ą ł j a k o k l ip m i e s i ą c a w M T V, z a ś s a m s i n g i e l d ot a r ł n a 3 0 . m i e j s c e n aj l e pi e j s pr z e d aj ą c y c h s i ę w U S A . Wy d aw a ł o by s i ę , ż e t o ś w i e t ny pu n kt w y j ś c i ow y, by w k oń c u z a i s t n i e ć .

Jednak tutaj następuje niespodziewany zwrot – powrót do UK i reaktywacja Opposition, co implikuje nagranie „Blue Alice Blue” w 1990 r. Stylistyce albumu bliżej jednak było do dokonań So niż pier wszej kapeli Longa i B ella, stąd też niezrozumiałą okolicznością było reaktywowanie grupy pod pier wotną nazwą. Przesiąknięci folkową wrażliwością, co było słychać głównie na koncertach promując ych a l b u m – s n i p p e t y z B r u c e’a S p r i n g s t e e n a – w r a c a j ą n a o j c z y z ny ł o n o. A w B r y t a n i i z a staje ich coraz częściej dochodząc y do głosu M a d c h e s t e r. Tr z e b a p a m i ę t a ć , ż e t o c i ą g l e d w a lata przed w ydaniem epokowego „S creamadel i c a”, u w a ż a n e g o z a o p u s m a g n u m g a t u n k u . Ta k w i ę c s p r ó b o w a l i t o n o w a t o r s k o p o ł ą c z y ć w b a r d z o l e k k i e , p i o s e n k o w e u t w o r y. Ni e b a l i s i ę , w r o z s ą d ny c h p r o p o r c j a c h d o d a ć t a n e c z ny c h , b r z m i ą c y c h m o m e n t a m i h o u s e’o w o s y n tezatorów oraz sampli, tworząc na tle delikatnego i uwodzącego wokalu Longa ciekawą mieszankę. Jeśli odnotować również wrażliw e t e k s t y, t r a k t u j ą c e o z w i ą z k a c h u d a n y c h / nieudanych, sile miłości, można mówić o naw i ązaniu do tego, j a k o rel ac j ach d amsko -męskich śpiewały zespoły britpopowe, jak Sue de, czy Pu lp. Okazało się jednak, że to zbyt mało, by Wielka Br ytania ich pokochała. „Blue Alice Blue” przepadła gdzieś pośród masy płyt, któr ych nikt nie słucha i bodaj do dziś należnego miejsca w kanonie muzyki nie doczekała. Marcin Bubiński


str. 56 :: elephant shoe


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.