Krzysztof Derdowski. Plac Wolności (fragment)

Page 1

K rz ysztof Derdowsk i

Plac Wolności

(fragment Placu Wolności)

Krzysztof Derdowski jest autorem tomików wierszy „Czasowo nie ma wieczności”, „Cienie i postacie”. Napisał także kilka powieści i zbiorów opowiadań: „Znikanie”, „Chłód”, „Naga”, „Robal”, „Papuga”, „Wstyd”. Jest twórcą sztuk teatralnych, które prezentowane były podczas prób czytanych z udziałem publiczności w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, Teatrze Nowym w Poznaniu. Miesięcznik „Dialog” opublikował jego scenariusz filmowy „Pionek” oraz dwie jednoaktówki „Rzecznik” i „W Szwecji”. Artykuły, recenzje, wiersze i opowiadania zamieszczał w: „Odrze”, „Twórczości”, „Toposie”, „Poezji”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Nurcie”, „Dekadzie Literackiej”. Pisał między innymi o twórczości: Ryszarda Kapuścińskiego, Ireneusza Iredyńskiego, Janusza Żernickiego, Kazimierza Hoffmana, Zdzisława Polsakiewicza. Ma w dorobku książki krytycznoliterackie: był redaktorem wyboru esejów o twórczości Stanisława Czerniaka – „Antropologia podmiotu lirycznego” oraz autorem monografii twórczości Stanisława Czerniaka, która ukazała się w listopadzie 2013 r. – „Mistyka, zwierzęta i koany”. W 2015 roku opublikował eseistyczną książkę o twórczości Marka Kazimierza Siwca „Kto w wielkiej gonitwie życia…” Otrzymał nagrody literackie: „Czerwonej Róży”, „Bez woalu” i dwukrotnie „Łuczniczki” za najlepszą bydgoską książkę roku – za powieści „Chłód” i „Wstyd”, Medal Jerzego Sulimy-Kamińskiego, a także Nagrodę im. Ryszarda Milczewskiego-Bruna.

ISBN: 978-83-60924-39-6

Krzysztof Derdowski  Plac Wolności

Wszyscy jesteśmy trochę naćpani środkami uspokajającymi. Powoli, po omacku, wstajemy z łóżek, wychodzimy z sali na obszerny korytarz. Służbowe uśmiechy pielęgniarek. Piotr, pięćdziesięciolatek, którego tu przywieźli z obrad zarządu firmy handlującej środkami czystości, wciąż mówi… Pierdolę to, pierdolę. Założę jakąś fundację i zajmę się bezdomnymi kotami… Dlaczego kotami, dopytuję… Przecież nie ludźmi, odpowiada i swoje… Pierdolę to, pierdolę, koty są najlepsze, bo psy się łaszą jak ludzie. Moja żona wzięła mnie na łaszenie się, a potem gryzła jak wściekła. Piętnaście lat zajęło mi odchodzenie od niej i tak zmarnowałem życie. Mówię panu, od bab trzeba odchodzić raz a dobrze. Ale nikt tego nie potrafi, bo dzieciaki, bo to, bo siamto i tak ludziom mija życie. Pierdolę to, pierdolę… Był tam też drugi Piotr, dwudziestokilkulatek, który wciąż mówił, że jest asertywny, kompetentny, mobilny, jakby nie mówił o sobie, a czytał instrukcję obsługi zmywarki.



Krzysztof Derdowski

Plac Wolności



Krzysztof Derdowski

Plac Wolności Opowieści

Galeria Autorska Bydgoszcz 2016



Plac Wolności



Zobaczyłem go w TESCO, tuż za głową blondynki o dużym biuście i ustach krągłych jak otwór butelki żywca. I popędziłem za nim, mijając ten biust i usta; popędziłem pod półki z karmami dla kotów. Kiedy stanąłem tuż przy jego wózku, który miał już wypełniony do połowy i do którego właśnie wkładał paczuszkę whiskasa, przestraszył się i cofnął o krok od tego wózka wypełnionego mlekiem, jogurtami, salami i, o ile dobrze dostrzegłem, serkami topionymi i papryką. A ja już wołałem… Uratował mi pan życie! Nie poznaje mnie pan!?… I zrobiłem dwa szybkie przysiady, pomachałem ramionami jak bezpióry ptak, żeby mu udowodnić, jak bardzo jestem żywy… Żywa kura. Żywy indyk… Uratował mi pan życie, panie doktorze. Nie poznaje mnie pan? W zeszłym roku wrzucił mi pan w żyły sprężynki, baloniki i proszę… Mam teraz serce pełne sprężynek i baloników. Zrobiłem dwie pompki, żeby wreszcie uwierzył, jak bardzo jestem żywy i żebym ja sam w to uwierzył… Joanna, która stojąc przy półce z chińskimi zupkami, przyglądała się tej scenie, jak twierdziła później, rozbawiona, choć myślę, że jak wszystkie samotne kobiety po czterdziestce, patrzyła na mnie jak na faceta, który nie potrafi być mężczyzną. Miałem się niedługo przekonać, że Joanna jest specjalistką od nieudanych mężczyzn. Powiedziała mi, że widziała mnie kilka razy wcześniej w TESCO i nie wydawałem się jej wariatem, tak jak wtedy, kiedy krzyczałem do wystraszonego lekarza przy stoisku z karmą dla kotów… Proszę się uspokoić, powiedział lekarz, ale ja już szalałem i nie mogłem się powstrzymać… Kiedy było się po tamtej stronie, to chce się tak żyć, proszę pana, człowiek ma ochotę znów kochać koleżanki z liceum. Trenuję, proszę pana, codziennie dwie godziny i jestem coraz młodszy. Coraz młodszy… Objąłem tego mego kardiochirurga 7


ze szpitala wojskowego, przycisnąłem do siebie, pocałowałem w policzek… Nerwy mi trochę puszczają, ale to nic, mówiłem, mogłoby być gorzej, panie doktorze, znacznie gorzej. Zawsze może być gorzej. Dopóki oczywiście człowiek żyje, może być gorzej, bo potem, to już gorzej chyba być nie może. Potem, czytałem, ludzie mówią, że jest tunel i przytulne światło, uliczka wieczności, jarzeniówki Boga samego. Człowiek ocalony może dostać kuku na muniu, panie doktorze, mogą mu się literki przestawić jak w czeskim błędzie. Wie pan na czym polega czeski błąd? Mniejsza o to. Ale dziękuję. I tak dziękuję. Panie doktorze, dzięki panu wszystko sobie przypomniałem. Całe to skurwysyństwo i piękno!… Wie pan, jestem z pokolenia, które odkryło marihuanę i amfę! Ale odbiło temu mojemu pokoleniu. „Solidarność”, „Solidarność” i amfa rano i wieczorem. Byliśmy zakręconym pokoleniem, pomyślałem sobie, ale nie powiedziałem tego kardiochirurgowi, który uratował mi życie, wyjął z niebytu, w którym już byłem nogami, rękoma i pękającym sercem. Chłopaki i dziewczyny z mego pokolenia umierali szybko, ze wspólnymi strzykawkami, ze wspólnymi dziewczynami, ze wspólnym kiblem, z łomotem serc do lepszego życia. Bum!… Bum!… Bum!… Dajcie nam szansę. Dajcie nam życia choć odrobinę. Darek, Małgosia, Czarek… Wszyscy umarli. W ostatniej chwili pędzili do Marka Kotańskiego. Potem wracali, na chwilę silni, pewni, że wygrają. I ginęli na placu Wolności, w dworcowym kiblu. Chcieli być samotni jak jacyś święci. Ale, chcieli też, panie doktorze: do ludzi, do ludzi! A pan wie, czy pan już to wie, jak trudno spotkać ludzi? Moje pokolenie szukało ludzi autostopem. Okradało apteki. Żyło na środkach pobudzających i uspokajających jednocześnie. Popijaliśmy to wszystko lichym piwem. Skserowane zwitki „Skowytu” Ginsberga w kieszeni spodni, starzy zarabiający piętnaście dolarów miesięcznie. To było nasze życie. I pan już to pewnie wie, że było to często piękniejsze życie, niż życie tych dzisiejszych skurwysynów trzydziestoletnich z korporacji. Moje pokolenie jeszcze wiedziało, co to jest słońce, księżyc, deszcz, a ci dzisiejsi młodzi, wiedzą jedynie, jak wcisnąć klientowi komórkę w promocji i prezerwatywy o smaku malinowym. Mój kochany, wystraszony kardiochirurg opierał się teraz bezradny o swój wózek i niezbyt przekonująco prosił, żebym się uspokoił. 8


Ale ja właśnie cieszyłem się, że wreszcie wybuchnąłem, że wreszcie po tylu latach – mówiłem, jakbym po raz pierwszy mówił swoim głosem… Chce mi się żyć, panie doktorze, i umrzeć natychmiast. Jedno i drugie naraz. Bez przerwy. Żyć i umrzeć: zaraz, tu, w tej chwili. Chce mi się pić i nie pić, panie doktorze. Nie po to mnie pan uratował, żebym się teraz uspokoił, prawda? Nie po to mnie pan ratował, żebym był taki, jaki byłem. Pan mnie nie pamięta. Widzę to. Zemdlałem wtedy i przez ponad minutę nie biło mi serce. Przez ponad minutę mnie nie było. Świat bez mnie?… I potem, kiedy już mnie pan uratował, panie doktorze, czytałem przez kilka miesięcy Biblię i tych wszystkich świętych, bo pomyślałem, jeśli zostałem cudem ocalony, to powinienem wiedzieć, co i jak jest z tym światem… Kiedy zacząłeś mówić o tych świętych, to poważnie pomyślałam, że powinieneś trafić do wariatkowa, powie mi później Joanna, kiedy będziemy już się kochali w jej ciasnym łóżku. Ktoś, kto w supermarkecie gada o świętych i Biblii, nie jest całkiem normalny, tak pomyślałam… Ale ci święci nic nie wiedzą, panie doktorze, i nie są mądrzejsi od tych gamoni, którzy tak jak ja, lubią siąść wieczorem na balkonie i patrzeć w wygwieżdżone niebo. I nic nie wiedzą. I nic z tego świata nie kumają. Kiedy to zrozumiałem, panie doktorze, to zacząłem sobie przypominać różne rzeczy. Przypomniałem sobie kolegę z klasy piątej albo szóstej. Wlazł na drzewo stojące obok boiska szkolnego i oganiał się grubym kijem od chcącego go sprowadzić na dół nauczyciela wuefu. Nauczyciel wdrapywał się na drzewo, a chłopak darł się, żeby dał mu spokój i machał tym kijem. Tak, tak, panie doktorze, chłopak walczył o wolność. Powinienem być całe życie tak jak on, ale nie byłem, panie doktorze. I stałem przed tym doktorem i miałem ochotę wykrzyczeć mu w twarz całą prawdę tego mojego pokolenia. Chciałem opowiedzieć o Darku. Narkomanie i poecie. Spotykam kiedyś Darka nieopodal placu Wolności, gdzie spotykali się narkomani, cinkciarze, donosiciele milicji. Darek ze śmiertelnie poważną miną mówi mi, że zmarła jego matka, a on nie ma nawet na wiązankę kwiatów, więc czy mógłbym mu jakoś pomóc. Jego matka jest fryzjerką i pracuje w zakładzie fryzjerskim nieopodal placu Wolności. Mówię więc Darkowi, że pójdziemy do tego zakładu fryzjerskiego i sprawdzimy czy jego matka nie żyje… Jeśli nie żyje Darku, masz ode mnie pięć dych, ale jeśli żyje, to jesteś 9


kłamca i oszust… Patrzy na mnie zdziwiony. Nie pamiętał, że ja wiem, gdzie pracuje jego matka. Tłuściutka, pogodna kobieta, która świetnie sobie radzi w tym świecie na kartki. Strzyże i onduluje te wszystkie pindy z pobliskiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR. To były wtedy damy i bywalczynie fryzjerskich salonów, obok których umierało moje pokolenie. Pokolenie wściekłe na wszystko, wściekłe na siebie. Darek uśmiecha się i mówi, że go przyłapałem, że on już traci rozum i musi strzelić chociaż pięć centów, bo jak nie strzeli, to umrze tu za chwilę lub zwariuje i właściwie nie wie, co by było lepsze dla niego, dla żony, dla dziecka, dla mamy i całej reszty… Zapalam papierosa i daję mu trochę forsy. Nie pamiętam już ile? Pamiętam, że dwa gołębie spacerują tuż obok nas po chodniku. Wesołymi oczkami spoglądają na nas i tuptają dookoła… Niewyobrażalne, mówię do kardiochirurga, przez ponad minutę mnie nie było dla kasztana pod moją kamienicą, dla mego kota, dla Łukasza, Magdy, Macieja, sklepowej ze spożywczego, dla moich zmarłych przyjaciół, dla Darka, Czarka i Madzi. I ich dla mnie nie było. Ale teraz znów jestem, panie doktorze. Jestem. I nic nie jest już takie samo, jakie było przedtem. Wie pan, panie doktorze, człowiek wcale nie chce wiedzieć to, co wie. Całe życie staramy się oddalić od siebie to, co i tak wiemy. Wie pan, czytałem kiedyś, że ten mądry Grek, Sokrates, uważał, że człowiek już kiedy się rodzi, wie wszystko, jest mądry jakby przeżył setki lat i musi sobie jedynie wszystko przypomnieć. Całe życie sobie potem przypomina. Joanna powie mi potem, że pomyślała w tamtej chwili, dyskretnie obserwując tę scenę, że nie mam z kim zjeść kolacji i obejrzeć telewizji. I, co tu dużo gadać, pomyślała wtedy, że ona, rozwódka, z dorosłą już córką, Iloną, nadaje się świetnie do tego, żeby taki facet jak ja, zjadł z nią kolację i obejrzał telewizję. Jak wiele czasu musiało minąć, ile się zdarzyć, żebyśmy mogli zjeść wreszcie tę kolację i pogapić się na „Ojca Chrzestnego” Francisa Coppoli. Ludzie muszą sobie przekazać przedtem całe swoje cierpienie, nim zjedzą taką kolację i obejrzą w spokoju film. Joanna od ponad dziesięciu lat zastanawiała się, jak mogłaby opowiedzieć mężczyźnie swoje życie. A miała co opowiadać, nie ma co… Znów zrobiłem dwa przysiady… Tak teraz żyję, panie doktorze! No, niech pan sam powie, czy spodziewał się pan, że będę taki, kiedy 10


leżałem tam, na stole operacyjnym przed rokiem? Później trafiłem do sali, gdzie leżeli już inni zwiezieni z miasta zawałowcy. Ofiary ulic, żon, dzieciaków, szefów, papierosów. Na chwilę urlopowani z codziennej wojny wszystkich ze wszystkimi. Naprawieni o tyle o ile. Połatani. Zaskoczeni swoją śmiertelnością. Jasna sala szpitalna. Wszyscy jesteśmy trochę naćpani środkami uspokajającymi. Powoli, po omacku, wstajemy z łóżek, wychodzimy z sali na obszerny korytarz. Służbowe uśmiechy pielęgniarek. Piotr, pięćdziesięciolatek, którego tu przywieźli z obrad zarządu firmy handlującej środkami czystości, wciąż mówi… Pierdolę to, pierdolę. Założę jakąś fundację i zajmę się bezdomnymi kotami… Dlaczego kotami, dopytuję… Przecież nie ludźmi, odpowiada i swoje… Pierdolę to, pierdolę, koty są najlepsze, bo psy się łaszą jak ludzie. Moja żona wzięła mnie na łaszenie się, a potem gryzła jak wściekła. Piętnaście lat zajęło mi odchodzenie od niej i tak zmarnowałem życie. Mówię panu, od bab trzeba odchodzić raz a dobrze. Ale nikt tego nie potrafi, bo dzieciaki, bo to, bo siamto i tak ludziom mija życie. Pierdolę to, pierdolę… Był tam też drugi Piotr, dwudziestokilkulatek, który wciąż mówił, że jest asertywny, kompetentny, mobilny, jakby nie mówił o sobie, a czytał instrukcję obsługi zmywarki. Lekarz pogładził mnie po ramieniu. I widziałem, że boi się mnie coraz bardziej. Znów zbliżyła się do nas kobieta z blond włosami wokół ust krągłych jak otwór butelki dobrego żywca… Usta są ważniejsze od wszystkiego, powiedziałem doktorowi. A ja mam teraz siłę i zdrowie. I wiem czego chcę! Wie pan czego chcę? Wszystkiego! Wszystkiego! Człowiek przez całe życie chce tego, owego, tamtego trochę i tego odrobinę. A ja teraz, panie doktorze, chcę wszystkiego. Ani ciut mniej. Gdyby nie zawał serca przed rokiem, nie wiedziałbym, panie doktorze, że chcę wszystkiego. Nie odważyłbym się chcieć wszystkiego. Człowiek mądrzeje, kiedy wreszcie pojmuje, że jest śmiertelny, panie doktorze. Nie ma życia bez śmierci… Joanna zadrżała, jak zawsze, kiedy ktoś wspominał o śmierci. Jeżeli chcecie Joannę zdenerwować, to zacznijcie coś gadać o śmierci. Joanna uważała, że jest morderczynią, więc wie to i owo o śmierci. O tym, że zabiła swoją matkę opowiadała mi przez kilka wieczorów, kiedy już spędzaliśmy wieczory razem. Matka Joanny była despotyczna i nie 11


kochała córki. Po rozwodzie Joanny uznała, że rozpad małżeństwa, to wina córki. I tak żyły przez cztery lata po rozpadzie małżeństwa Joanny. Wyrzuty matki. Całe dni milczenia dwóch kobiet we wspólnej kuchni, w dwóch przylegających do siebie pokojach. Najgorsze były święta i niedziele. Musiały przebywać ze sobą przez wiele godzin. Ratunkiem przy wigilijnej kolacji był jedynie telewizor. Telewizor pozwalał im milczeć… Kiedy przebywałam z matką i nie grał telewizor, zawsze sobie coś wyobrażałam, opowiadała Joanna, że lecę właśnie samolotem jako stewardesa. Elegancko ubrana, uprzejma dla mężczyzn i dzieci na pokładzie samolotu. Wyobrażałam sobie, tylko się nie śmiej, wyobrażałam sobie, że przebywam w stanie nieważkości na statku kosmicznym lecącym na Marsa. Samolot, rakieta, wciąż chciałam gdzieś odlecieć. Minęło wiele lat nim wylądowałam. Oglądałam film w telewizji i zaraz potem wyobrażałam sobie, że jestem kobietą z tego filmu. Narkomanką, dziwką, Murzynką, bogatą lesbijką, kimkolwiek. Byłam już dorosłą kobietą i tak wyglądało moje życie psychiczne… Potem, któregoś dnia matka Joanny zasłabła na korytarzu. Joanna zamknęła drzwi do swego pokoju i udawała nawet przed samą sobą, że nic nie wie o tym, że matka leży nieprzytomna na korytarzu… A ja dalej, wtedy w TESCO, mówiłem, szeptałem, krzyczałem w twarz wystraszonego lekarza… Ludzie tacy jak ja, całe życie chcą tylko trochę, o tyle o ile i w ten sposób hodują te swoje małe nerwice. I wreszcie kończą zużyci jak stare jeansy. Wszyscy mają nerwicę, zauważył pan, panie doktorze. Cały świat ma nerwicę. Ludzie tęsknią za sobą i wciąż się nie spotykają. Pan ratuje serca ludzi zastrachanych, tchórzliwych. Tylko takich, panie doktorze, bo innych ludzi już chyba nie ma. Co się, do cholery, ze mną dzieje, że gadając do tego doktora, wciąż myślę o Darku, z którym wczesną jesienią biegaliśmy do pobliskiego, podmiejskiego lasku i zbieraliśmy grzyby. Znaliśmy miejsca, gdzie rosły kurki i kozaki. Najpierw mijaliśmy rzadki las sosnowy. Pełen pustych butelek po piwie, papierów, torebek i zużytych prezerwatyw. Widoczek z lat osiemdziesiątych. Lasek podmiejski alkoholików i pospiesznego seksu. Dzisiejsi trzydziestolatkowie nie pytajcie, gdzie zostaliście poczęci? W domkach campingowych, w namiocie, w lesie! W lesie, bo mieszkania były pełne staruszków, zepsutych zębów, 12


żylaków, z terkoczącą dzień i noc pralką franią. Potem przechodziliśmy z Darkiem przez tory kolejowe. I las gęstniał. Wkraczaliśmy w mech i wrzosy. Tu piliśmy piwo przysiadając na zwalonych pniach. I co tu dużo mówić, to była chwila, kiedy czuliśmy się wolni… Wcisnąłem doktorowi mój przegub w prawą dłoń i zawołałem, żeby sprawdził mój puls… Mam doskonale wyregulowany puls, mówiłem, niech pan sprawdzi, niech pan sprawdzi. Na życie nie ma mądrych, panie doktorze. W życiu są tylko sami głupi. No, kto wie jak żyć? Zdrowo się odżywiać… Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, więc rechotałem teraz ile wlezie… Być uczciwym, panie doktorze. Być sprawiedliwym… W tym momencie zatrzymało się obok nas małżeństwo trzydziestolatków. Przez chwilę zastanawiałem się skąd znajoma jest mi twarz chłopaka, który mi się teraz tak uważnie przyglądał? Nie przypomniałem sobie. Był podobny do jednego z kolegów z mojej klasy w szkole średniej, ale przecież mój kolega ze szkoły średniej nie mógł mieć teraz trzydziestu lat. Prawie dotknąłem wskazującym palcem jego piersi i powiedziałem do doktora, że to jest facet, który jeszcze nie wie, że kiedyś mu nie stanie, że kiedyś dostanie zadyszki wchodząc na trzecie piętro kamienicy… Niech mu pan powie, panie doktorze, jak to będzie za kilkanaście lat, jak się nie zorientuje nawet, że jest już stary. No, jak człowiek dowiaduje się, że jest już stary, panie doktorze?!… Chyba nie mówiłem, a krzyczałem, bo zbliżali się do nas dwaj ochroniarze. Faceci w białych koszulach. Z identyfikatorami przypiętymi na wysokości serca… Coś się stało, pyta wyższy z ochroniarzy. Kardiochirurg rozkłada bezradnie ręce… Pan jest trochę wzburzony, ale nic złego… Już wiem, mówię do chłopaka, którego nie mogłem rozpoznać, jesteś podobny do jednej dupy, w której się kochałem, kropka w kropkę… – Czy twoja mama ma na imię Krysia?… Proszę pana, zwraca się do mnie drugi ochroniarz, ten niższy, korpulentny, niech się pan uspokoi, bo będziemy musieli… Czy pan pójdzie z nami spokojnie, pyta wyższy ochroniarz… Nic nie zrobiłem, wyjaśniam, dziękuję tylko panu doktorowi za uratowanie życia. A pana przepraszam, mówię do młodego człowieka podobnego do Krystyny, ale wciąż mi się wydaje, że ludzie, których spotykam, są podobni do innych ludzi, a ci do jeszcze innych i jeszcze innych. I, że to podobieństwo nigdy się nie skończy. To miłe, że jesteśmy do siebie podobni, ale to też trochę 13


straszne, bo to znaczy, że wciąż i wciąż będzie to samo skurwysyństwo i piękno też, proszę pana, ale nie okłamujmy się, skurwysyństwa będzie więcej… Joanna znacznie później opowie mi, jak to było dokładnie z jej matką. Powie, że matka leżała na korytarzu nieprzytomna jakieś dziesięć minut. I, ona, Joanna, pomyślała, była pewna, że matka umarła. I Joanna poczuła się szczęśliwa. W jednej chwili wyobraziła sobie, że matki już nigdy nie zobaczy w kuchni, już nigdy nie usłyszy jej zrzędzenia. Poczuła się tak, jakby przez ostatnie lata była zamrożona, a teraz lody puściły i ona wychodzi z lodowej bryły. Ale matka jeszcze żyła i wczołgała się do pokoju Joanny. Miała oczy, jak przejechany przez samochód pies, powiedziała mi Joanna, wiesz, jak pies, który nie ma już tułowia, ale ma jeszcze oczy, którymi po raz ostatni patrzy na świat, więc kiedy tam, w TESCO, zacząłeś gadać o śmierci, pomyślałam, że wiesz o niej to samo, co ja. Nie zrobiłam wtedy nic, patrzyłyśmy na siebie, matka i córka, i potem ona zemdlała po raz drugi i ostatni w życiu… Poprosimy pana do kasy, mówi wtedy, w TESCO, wyższy ochroniarz… Muszę jeszcze kupić pół litra, bo nie zasnę, odpowiadam… No, to proszę… Idę posłusznie z ochroniarzami do stoiska z alkoholami. Biorę z półki pół litra żołądkowej gorzkiej. Dwaj ochroniarze stoją grzecznie, ale też stanowczo, metr za mną; potem dyskretnie postępują za mną krok w krok. Czuję się tak, jakby prowadzili mnie ze spacerniaka do celi. Zatrzymuję się i mówię im, żeby nie szli tak za mną, bo mi się przypomina, jak za mną chodzili strażnicy w potulickim więzieniu, kiedy chciało się mi jeszcze ojczyzny i takich tam rzeczy… Chciało się wam kiedyś ojczyzny, pytam ochroniarzy… Uśmiechają się… Mi się kiedyś chciało, ale jak dowiedziałem się co i jak, to już mi się nie chce. Dziwię się sobie, jak mogłem chcieć czegoś wspólnego z tyloma skurwysynami. Ta cała ojczyzna, Boże, coś Polskę, to pic na wodę, nie, panowie?… Stajemy przy kasach. Przede mną otyła kobieta około pięćdziesiątki. Pokazuję ją palcem niższemu ochroniarzowi i mówię szeptem, że tak się to kończy… Kilka lat i po wszystkim, mówię i potem jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat bez sensu. No, jaki może być w tym sens? Co? Kiedy kobiecie już raz na zawsze i nieodwołalnie rośnie dupa. Kiedy opadają cycki. Jaki sens? No, panowie, jaki sens? Życie kończy się dla kobiet 14


wiele lat przed śmiercią, panowie. Tak to jest. Dla mężczyzn zresztą życie też kończy się przed śmiercią. Udają jakieś babcie, dziadków, kurwa, co to ma być, kiedy ładna dupa z liceum zostaje babcią z tyłkiem jak szafa dwudrzwiowa. Proszę przestać, mówi wyższy z ochroniarzy, proszę przestać… Nie mówię nic więcej. Płacę za moje dwa jogurty, kostkę sera, dwie bułki i tak potrzebną przed snem butelkę żołądkowej gorzkiej. Ochroniarze są wyraźnie zadowoleni, że powoli afera się kończy. Mięśnie policzkowe im łagodnieją. Prawie się do mnie uśmiechają. Odkładam mój zielony koszyk na stertę innych zielonych koszyków. Pakuję zakupy w reklamówkę z napisem TESCO. Ochroniarze odstępują ode mnie na kilka kroków, ale wciąż kontrolują to, co robię. Wciąż mnie pilnują. Całe życie ktoś mnie pilnuje. Całe życie gram w programie „Mamy cię!”. Ludzie wierzący w Boga i w anioły stróże chyba grają też wciąż w programie „Mamy cię!”. Kiedy onanizują się w młodości, to są w programie „Mamy cię!”. Kiedy robią pierwsze świństwa też są w tym programie. I potem też. Może dlatego katolicy są tacy znerwicowani. Ktoś wciąż patrzy na ich ręce, dupska, kutasy. I ani chwili nie są sami. Idę, wtedy, w TESCO, powoli ku rozsuwanym drzwiom wiodącym na parking. I naprawdę nie wiem, co dalej? Wiem, że się wygłupiłem. Ale nie żałuję. Potrzebowałem tego wybuchu, tej złości, tej rozpaczy. Dorośli mężczyźni potrzebują bardziej tej złości, tej rozpaczy, niż dwudziestolatkowie. Dorośli mężczyźni mają już poważne powody do rozpaczy i złości. Nie mają już wszystkiego przed sobą. Mają wszystko albo prawie wszystko, za sobą. Zobaczcie ich twarze. Wyglądają jakby cały czas płakali. Nie wiedzą już czego jeszcze mają chcieć od kobiet, od dzieci, od słońca. A kobiety, dzieci i słońce też już niczego od nich nie chcą. Idźcie w cholerę stare dziady, mówi mężczyznom po pięćdziesiątce cały świat. Potem jest jeszcze gorzej. Mój sąsiad, emerytowany milicjant, porwał z ulicy młodą kobietę. Przyłożył jej pistolet do ciężarnego brzucha i zawlókł do swego mieszkania. Zabarykadował się. Powstał na podstawie tych wydarzeń teatralny spektakl prezentowany nawet w Warszawie… Starszy Pan: – Musisz do mnie wrócić, kochanie… Kobieta: – Ale ja pana nie znam… Starszy Pan: – Jesteś przecież moją żoną od lat… Kobieta: – Pan oszalał. Mam trzydzieści lat, a pan z sześćdziesiąt…. Starszy Pan: – Wyglądasz młodo, 15


jak zawsze. Musisz do mnie wrócić… Kobieta: – To tragiczna pomyłka… Starszy Pan: – Nie pozwolę ci odejść. Kocham ciebie… Kobieta: – To jakiś absurd… Starszy Pan wygraża jej pistoletem. Kopie ją w ciężarny brzuch. Kobieta całuje jego rękę. Mężczyzna trochę się uspokaja. Kobieta: – Dobrze. Zostanę z tobą… Starszy Pan: – Nie będziesz już udawała, że mnie nie znasz?… Kobieta: – Nie. Nie będę udawała… I mieszkali razem przez następnych dziesięć dni. I o tych dziesięciu dniach była ta sztuka. Rozmawiali. Tulili się do siebie w łóżku. Starszy Pan przepraszał, że nie ma siły z nią współżyć. Kobieta próbowała się wymknąć z mieszkania, ale dopadł ją przy drzwiach i z powrotem uwięził w mieszkaniu. I wreszcie mężczyzna odzyskuje po dziesięciu dniach przytomność i rozeznanie w świecie. Oboje leżą właśnie w łóżku. Przytuleni do siebie… Starszy Pan: – Przepraszam, ale zdaje się, że zaczynam rozumieć… Kobieta: – Co, kochanie?… Starszy Pan: – …że pani rzeczywiście nie jest moją żoną… Kobieta: – Nie jestem pana żoną?… Starszy Pan: – Przecież pani wie, że nie jest…. Kobieta: – Mówił pan, że jestem… Starszy Pan: – Coś mi się stało… Kobieta: – To pewnie samotność… Starszy Pan: – Nie wiem. Boże, co to było… Kobieta ostrożnie wstaje z łóżka. Wyciąga z kieszeni spodni mężczyzny klucze do mieszkania. Podchodzi do drzwi. Otwiera drzwi. Patrzy na Starszego Pana. A Starszy Pan: – Do widzenia pani. I proszę wybaczyć. Pomyliłem się. Pomyliłem wszystko… Kilka dni później rozpisywały się o tej sprawie wszystkie gazety w kraju. Starszego Pana przesłuchała policja, a potem wzięło pogotowie i zawiozło do zakładu psychiatrycznego. Kilka miesięcy później powstała ta sztuka grana we wielu teatrach w Polsce. Widziałem ją w naszym mieście, gdzie była bardzo popularna, bo to w końcu sztuka o mieszkańcu naszego miasta. Staruszek był moim sąsiadem przez wiele lat. Najdziwniejsze w tej historii było to, że wszyscy wiedzieliśmy w kamienicy – staruszek nigdy nie miał żony. Przeżył samotnie życie. I nagle jakaś kobieta na ulicy wydała się mu jego żoną. I miał tę żonę przez dziesięć dni. Joanna, kiedy ja już wychodziłem wówczas z TESCO, odprowadzany przez ochroniarzy, kupuje właśnie przy stoisku samoobsługowym bułki, jogurty, plasterki szynki i nic więcej, bo do wypłaty renty jest jeszcze kilka dni. Idzie za mną. Nie wiem, co mnie opętało, powie mi później, co za wariactwo iść za facetem, który się tak 16


wygłupił w TESCO? Co mnie opętało? Ale szłam. Jeszcze jedna ulica, jeszcze jedno skrzyżowanie. I wreszcie się opamiętałam. Poczułam się tak przeraźliwie samotna jak wtedy, kiedy zdechł mój ukochany pies i wtedy, kiedy mąż zniósł ostatnią walizkę do swojego forda… Nie zauważyłem oczywiście wtedy, że Joanna idzie za mną. Myślałem wciąż o Darku. Co ja mogę teraz zrobić z wiedzą o Darku? Co mogę zrobić z tym, co się przytrafiło mojemu pokoleniu. Darka spotykałem często w mieście z Czarkiem i dziewczyną Czarka, Madzią. Czarek był mitomanem. Twierdził, że spał ze znaną wówczas aktorką Adrianną Biedrzyńską, która w naszym mieście kończyła szkołę średnią… To niezła lufa, chłopaki, mówię wam, chwalił się Czarek, ciągnie jak żadna inna… A ja, odzywała się Madzia… Ty jesteś w porządku, ale wiesz, ona jest aktorką. I Czarek wciąż mówił, że musi koniecznie Biedrzyńską odwiedzić w Warszawie… Na pewno mnie pamięta, na pewno. Drugą obsesją Czarka była chęć zrobienia czegoś niezwykłego, czegoś, co uczyni go sławnym. Mówił, że nie wie jeszcze, co to ma być, ale to musi być c o ś. Nagle na czerwonym świetle wchodził wprost pod pędzące samochody, które z trudem wyhamowywały, a czasem lekko Czarka potrącały… No, c o ś, c o ś takiego ma być, mówił. Madzia była z Czarkiem, ale marzyła cały czas o poznaniu k o – g o ś, kto ma samochód, dom i forsę… Ja bym sobie ćpała, a on byłby ze mną szczęśliwy. Tak, Czarek chciał zrobić c o ś, a Madzia chciała spotkać k o g o ś. I czasem spotykała. Znikała wtedy na kilka tygodni. Potem opowiadała niesłychane rzeczy o tym, co przeżyła w jakiejś podmiejskiej willi. Jej faceci byli pułkownikami, cinkciarzami, lekarzami, adwokatami. I jeden był dziwniejszy od drugiego. Pewien pułkownik nie mógł jej posiąść, nim przedtem jej nie pobił… Nie macie chłopaki pojęcia, jak niesamowicie wyglądałam z siniakami tu i tam. Ale była szczęśliwa, bo pułkownik wiedział, że innej takiej nie znajdzie, którą mógłby tak solidnie bić i kochać. Pułkownik mówił jej często, tak przynajmniej opowiadała, że zazdrościł całe życie rosyjskim żołnierzom, którzy podczas II wojny światowej gwałcili Niemki… To byłby świat dla mnie, mówił pułkownik, idealny świat. Miał setki wycinków z gazet na temat gwałtów podczas wojen. Madzia często opowiadała też o pewnym cinkciarzu, o którym sporo pisały gazety… Posadzili gościa trzy dni po tym, jak się u niego 17


zamelinowałam, opowiadała Madzia. Zdjęli go z ulicy, jak jabłuszko z drzewa. Ale to nie prawda, że zabił jakiegoś faceta, jak piszą w gazetach! Zabrali go, bo wisiał kasę milicjantom. Zostałam solo w jego wielkim mieszkaniu. Mogłam spać na czterech łóżkach. Miał dwie sypialnie i cztery łóżka. Znalazłam kupę szmalu w bieliźniarce. Ale prawie nie karmiłam jego psa, bo nie lubię buldogów. Najchętniej dałabym mu zdechnąć. Kitrałam działkę na placu Wolności i grzałam sobie w jego domu. Żyć nie umierać, aż przyjechali ci faceci. Przeszukali całe mieszkanie. Zabrali całą forsę, którą znalazłam w bieliźniarce. Przypieprzyli się, że wiem, gdzie jest więcej forsy. Tłumaczyłam, że nic nie wiem… I ciebie przelecieli, wtrącał w tym momencie zawsze Czarek… A Madzia na to: – A co, miałam dać się pobić? Co tam trzech facetów. Jednemu nawet nie stanął. Faceci zawsze zawodzą, kiedy przychodzi, co do czego. Jestem pewna, że większość facetów nie potrafi tak z marszu zgwałcić kobiety. Potrzebują ecie pecie… Tak, Czarek i Madzia byli niezwykłą parą. Czarek gdzieś znikał na kilka dni. Potem pojawiał się z nowym mitem, z nową baśnią… Byłem w Warszawie u kumpla… I co? Spotkałeś Biedrzyńską?… Nie, nie, ale wyobraźcie sobie, jestem na spacerku w Łazienkach, bo mieliśmy tam sprawę z kumplem, a tu naprzeciwko idzie Grażyna Szapołowska. Zagaduję kulturalnie, a ona jest wcale nie tego… Jezu, nie kłam, protestuje Madzia, byłeś na zbieraniu ziemniaków u twoich krewniaków na wsi albo na czymś takim… A co, jeśli ci powiem, że mam numer telefonu Grażyny?… Masz jeszcze brudne paznokcie od pracy w ziemi, mówi na to Madzia… I tacy byli: Madzia i Czarek… Obok nich, z nimi Darek. Pokolenie lat osiemdziesiątych. Byli oczywiście ci wszyscy w krawatach, w partii, w prywatnej inicjatywie, na uczelniach z chudymi doktoratami, w podziemiu, jak mój brat Maciej, ale dla mnie pokoleniem byli: Darek, Czarek i Madzia. I obok nich, czasem chwilę z nimi, cała czereda dziwolągów. Nie pamiętam jej imienia. Nagle zjawiła się na placu Wolności. Uciekła, jak mówiła, z zakonu. Nazywaliśmy ją więc, to pamiętam: Zakonnicą. Twierdziła, że byłaby świętą, gdyby nie jej duża łechtaczka… Mam za dużą, mówiła, onanizuję się nawet, kiedy spokojnie idę ulicą. Napiszę kiedyś o tym artykuł do „Tygodnika Powszechnego”. O tym, że takie dziewczyny jak ja, za cholerę nie mogą być święte. 18


Ciała wielu kobiet, czyni ich świętość niemożliwą. Rodzimy się, kurwa, do łóżka, a nie na krzyż. Żyła potem jednocześnie z dwoma braćmi bliźniakami, którzy fundowali jej amfę. Nie przeżyła tego. Zmarła rok po swej ucieczce z zakonu. Taką mieliśmy świętą na placu Wolności. Ach, te dziwolągi z placu Wolności. Był Profesor. Z wielką, patriarchalną brodą i zupełnie łysą głową. Znudzeni lokatorzy placu Wolności częstowali go czasem papierosami, a on rewanżował się im opowieściami. Przede wszystkim mówił, że był profesorem na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Któregoś dnia zrozumiał, że jest kimś innym, niż poznański profesor. Wyszedł więc z domu i przyjechał do naszego miasta. Miał trochę oszczędności. Wynajął mieszkanie. Rodzina odnalazła go pół roku później. Nie chciał mieć z rodziną nic wspólnego… Wiecie, kim oni są? Pytał. To ludożercy. Pożerają jedni drugich. Z musztardą i z ketchupem… I wiecie, co? Mówił: – Po godzinnym spotkaniu wiedzą już, kim jesteś. Ja całymi latami nie wiedziałem, kim jest człowiek, którego spotykam dziesiątki razy, a oni wiedzieli wszystko po godzinie. Ja po dziesięciu latach małżeństwa wchodziłem do pokoju i patrzyłem na moją żonę malującą paznokcie i zastanawiałem się: kim jest ta kobieta, co ona tu robi. Tak samo patrzyłem na moich krewnych, którzy tu po mnie przyjechali. Kim wy jesteście, do diabła? Kim są w ogóle ludzie, do cholery? Nie zdziwiłbym się, gdyby moi krewni, ni z tego, ni z owego, nagle, zaczęli biegać po pokoju na czworaka. Dlaczego nie? Profesor rok spędził w szpitalu psychiatrycznym w Świeciu. Kiedy wyszedł, rodzina już się nim nie interesowała. Nie miał już pieniędzy na wynajmowanie mieszkania. Wtedy właśnie zapuścił sobie wielką brodę… I ma rację święty Mateusz, mówił czasem Profesor, bo był w wieku, w którym ludzie mówią już tylko to samo i to samo powtarzają: – Mateusz, kiedy w Ewangelii twierdzi: Nie troszczcie się jako ptaki niebieskie się nie troszczą. Bóg się o was zatroszczy. Ubierze, odzieje, nakarmi… Tak mówił. I potem opowiadał o tym, jak to został autorem licznych w mieście prac magisterskich i doktoratów. Ludzie przychodzili do niego na plac Wolności, zabierali do domów, kąpali, odziewali, karmili i wio, w zamian za to i jeszcze za kilka złotych, pisał im w trzy tygodnie pracę magisterską, a w cztery miesiące doktorat. Czasem jego magistranci odwiedzali Profesora na placu Wolności. 19


Częstowali cukierkami, bułeczką razową i wsuwali do kieszeni pół litra. I było pięknie, do zimy 1987 roku. Jakoś tak wyszło, że tej zimy nikt u Profesora nie pisał prac magisterskich i doktorskich. W bramach było coraz zimniej. I Profesor nie doczekał tego roku Wigilii. Ależ to była malownicza, szalona banda, Czarek, Darek, Madzia, Zakonnica, Profesor… Patrzyłem na ich śmierć. I idąc teraz z TESCO, przypominałem sobie ich twarze. Samotne świątki tamtych czasów… Tak, panie doktorze, trafiłem na stół operacyjny z sercem pełnym tych zagubionych ludzi. A to byli najwspanialsi ludzie, którzy mieli tylko tę jedną wadę, że nie nadawali się do życia. Pędzili do Jarocina, żeby słuchać muzyki i wrzasków swego pokolenia. Jedynie w tym krzyku czuli się jak u siebie. Samotni nawet w największym tłumie. Czarek chciał c o ś. Madzia chciała k o g o ś. Szedłem ścieżką dla rowerów wzdłuż parku. Wyżej na skarpie, co kilka minut przemykały tramwaje. W ich jasnych wnętrzach ludzie niczym chwiejące się manekiny… Kakadu, przypomniałem sobie jeszcze wtedy po wyjściu z TESCO, Kakadu. Nie pamiętam, dlaczego tak go nazywaliśmy. Zarabiał myciem okien na wysokościach. Mówił, że myjąc okno na ósmym, czy dziewiątym piętrze, czuje się wolny. Wisi na alpinistycznym sprzęcie i czuje się świetnie… Nikt tu do mnie nie przyjdzie, mówi, żaden skurwysyn do mnie nie dotrze. Popołudniu, po pracy, Kakadu wędrował na plac Wolności. I tak jak ja, nie ćpał, bo ja nigdy nie ćpałem, popijał piwo, siedząc na ławeczce, najczęściej przy kamiennych szachownicach. Potem, ledwie władze otworzyły granice w 1989 roku, załatwił sobie paszport… Nigdy tu nie wrócę, powiedział mi kilka dni przed swoim wyjazdem do Szwecji, ten pieprzony plac Wolności jest przeklęty. Ilu ludzi tu umarło!? I rzeczywiście, nie wrócił już do Polski i do naszego miasta. Wychodząc tamtego pamiętnego dnia z TESCO, pamiętnego, bo obserwowała mnie wtedy Joanna, z którą teraz jestem i chyba będę zawsze albo bardzo, bardzo długo; z którą teraz wciąż rozmawiam w kuchni, w łóżku, przed telewizorem, a może jeszcze częściej i dłużej w myślach; więc wychodząc tamtego pamiętnego dnia z TESCO, przypomniałem sobie też Nauczyciela. Tak nazywaliśmy trzydziestolatka, który pojawił się na placu Wolności pod koniec lat osiemdziesiątych. 20


Grzał po osiem centów, więc było oczywiste, że długo nie pożyje. Nim dotarł na plac Wolności był nauczycielem w małej mieścinie na Mazurach i dlatego nazywaliśmy go Nauczyciel. Lubił o sobie opowiadać. Żył naprawdę tylko wtedy, kiedy jeszcze nie całkiem zaćpany o sobie opowiadał. Ludzie żyją tylko wtedy, kiedy oglądają mecz Legii Warszawa, albo, kiedy piją lufę po pierwszej w nocy, albo, kiedy koszą ogródek, albo, kiedy spuszczają się w kobiety, albo, mniejsza o to – Nauczyciel żył, kiedy opowiadał. Miał dwadzieścia dwa lata, kiedy pojechał do tej mieściny na Mazurach… I dostałem tam w głowę, opowiadał, od samego początku w głowę. Przesiadywałem sam w malutkim mieszkaniu i dostawałem w głowę. Inni nauczyciele mieli rodziny, psy, dzieci, a ja siedziałem w pustym mieszkaniu. Cicho grało radio. Rozmyślałem o swoim życiu, choć nie było o czym rozmyślać. Dzieciństwo na małym podwórku obok poniemieckiej kamienicy w naszym mieście. I to wszystko. Kilkoro dzieciaków na tym podwórku. Łopatki, gumowa piłka. No, o czym tu rozmyślać? Że przez wiele tygodni byłem Winnetou? Że przez wiele miesięcy byłem Włodzimierzem Lubańskim? Że nie kochałem rodziców i oni mnie nie kochali? To się częściej zdarza, niż się ludziom wydaje. Potem była szkoła podstawowa i Nauczyciel uważał, że też nie ma o czym opowiadać. No, co, że graliśmy w piłkę, że onanizowałem się jak opętany na strychu naszej kamienicy, że przeczytałem całego Dostojewskiego mając trzynaście lat, o tym mam opowiadać?… Zapewnialiśmy go na placu Wolności, że właśnie o tym warto opowiadać. Nie dawał się długo prosić i opowiadał… Kiedy czytałem Dostojewskiego, to zawsze chciałem być tymi najgorszymi typami z jego powieści. Raskolnikowem, Stawroginem, Marmieładowem. Wyobrażacie sobie? Trzynastolatek chcący być wrażliwym mordercą jak Raskolnikow. Przysięgałem sobie, że kiedy dorosnę, to popełnię wspaniałą zbrodnię, która pomoże mi zrozumieć świat. Naprawdę tak myślałem. Poderżnę gardło jakiemuś typasowi na grzybobraniu i potem wyjdę z lasu na polanę, a tu słońce, zapach wrzosów, sosen, i ja nagle wiem, po co to wszystko… To bzdury, protestowali czasem jego słuchacze, ale ja już nie protestowałem, bo słuchałem tej opowieści wielokrotnie… Nie, nie bzdury, mówił Nauczyciel, wtedy, kiedy miałem trzynaście lat, to marzenie o zabójstwie było mrzonką, dowodziło, że boję się, że niczego nie rozumiem, 21


ale potem zrozumiałem, że człowiek, który zabija, staje się władcą, panem życia i śmierci, może życie dawać i płodzić, ale może też życie odbierać. Co może być piękniejszego, chłopaki?… Nauczyciel, kiedy poszedł do liceum zafascynowany był właśnie śmiercią i zabijaniem. Na pchlim targu kupował stare niemieckie monety, hitlerowskie odznaczenia wojskowe i wyobrażał sobie, że tych przedmiotów dotykali nieżyjący już Niemcy. Uwielbiał opowiadać o nieżyjących Niemcach. Czytał w miejskiej bibliotece historyczne książki o naszym mieście i na ich podstawie opowiadał na placu Wolności o martwych Niemcach. Niektóre z tych opowieści do dziś wydają się mi mądre i piękne. Opowiadał o hitlerowcu z bogatej rodziny, który mordował Żydów łapanych gdzieś w piwnicach i na strychach naszego miasta. Uwielbiał to, bo szczerze nienawidził Żydów. Pod koniec wojny, na łożu śmierci, matka hitlerowca oznajmiła mu, że jego ojcem nie jest facet, którego uważa za ojca, ale Żyd, z którym umierająca matka miała przelotny romans w Baden-Baden… Piękna historia, co? Dopytywał Nauczyciel… Ludzie na placu Wolności pytali natomiast Nauczyciela, czy zabił wreszcie kogoś, bo powinien, jeśli od dzieciństwa tak bardzo o tym marzył?… Nie, nikogo nie zabiłem, odpowiadał Nauczyciel, bo jestem tchórzem i nigdy nie spełnię się w życiu… No, wiecie, siedziałem na tych Mazurach i dostawałem w głowę. Co miałem robić? Zacząłem wtedy opowiadać. W szkole uważnie obserwowałem którąś z nauczycielek i sobie o niej opowiadałem. Nie jakieś świństwa. Nie, nie. Wymyślałem jej jakąś rodzinę, wymyślałem przeżycia, och, wymyślałem przygody. I to mnie uspokajało. Nie chciałem nigdy wiedzieć, jacy naprawdę są ludzie, o których sobie opowiadam: dyrektor szkoły, seksowna nauczycielka gimnastyki, stary palacz i woźny, ludzie których spotykałem latem na plaży jeziora, bo miasteczko przylegało do wielkiego, mazurskiego jeziora. Nie obchodziło mnie, kim są naprawdę. Dawali jedynie ciało, twarz, imię moim bohaterom. Ja byłem całym ich światem i to mnie uspokajało. Tak żyłem, moi drodzy, tam na Mazurach… Zapytałem go kiedyś, czy o nas, o ludziach spotykanych na placu Wolności, też sobie teraz opowiada… Oczywiście, oczywiście. Gdybym nie opowiadał, to bym chyba zwariował, Rysiu.

22


Nie lubię filmów, sportu, reportaży, telewizji śniadaniowej. Lubię reklamy. Lubię też pornosy, bo są monotonne i właściwie w ogóle mnie nie podniecają. Jedynie reklamy i monotonia pozwalają jakoś przeżyć każdy wieczór. I teraz, kiedy jak zawsze, od kilku miesięcy, przed snem popijam żołądkową gorzką, cicho szemrzą reklamy w telewizji, układam sobie w głowie, a czasem piszę w zeszycie, w którym notuję skrupulatnie wydatki, list do mego ukochanego brata, Macieja, który mnie szczerze nienawidzi i z którym nie widziałem się od prawie trzydziestu lat. Piszę mu, bez przekonania, że co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, choć wiem przecież, że to nieprawda, bo co było, to jest już zawsze i na wieki wieków amen. Nie wiem, jak to się stało? – piszę, albo jedynie sobie myślę… Było wyjątkowo gorąco. Tłumaczę Maciejowi. To pamiętam. Ciechocinek w pełni lipca. Tłumy ludzi na deptaku. Maciej nalegał, żebym spędził te dwa tygodnie z nim i jego żoną Magdą. Co będziesz tkwił, jak kołek w mieście? Napijemy się wódeczki. Odpoczniesz. Zachęcał Maciej. I potem, Macieju, cały czas wszyscy byliśmy właściwie nadzy. Twoja żona nie powinna być cały czas naga, przy młodszym od niej o pięć lat bracie męża. I wiesz co? Wydaje mi się, że ona nie wiedziała wtedy wcale, że jest naga. I byłem dla niej równie erotyczny jak wasz czteroletni syn, Łukasz… Czwartego dnia pobytu w Ciechocinku, kiedy wciąż byliśmy wszyscy nadzy, po wieczornym pijaństwie, Maciej dostał torsji i w południe wymiotował i tracił przytomność. Karetka pogotowia zwiozła go do szpitala w Toruniu. Magda pojechała za nim samochodem. Ja zostałem z ich synem Łukaszem. Popijałem piwo. I myślałem o tym, jak to fatalnie być mężem jak Maciej i opiekować się dzieckiem. Kilka minut po dziewiątej położyłem Łukasza do łóżka… Joanna będzie mi wiele razy zarzucała, że opowiadam zbyt chaotycznie, że się spieszę. Opowieść musi być powolna i dokładna, jeśli ma być prawdziwa. I dopytywała. Miałeś przedtem jakąś dziewczynę? Onanizowałeś się często? Odpowiadałem, zgodnie z prawdą, że całowałem się z koleżanką z liceum, Krysią, podczas studniówki. Potem pozwoliła się mi obmacywać w kinie, ale nie chciała iść do łóżka… I co? – dopytywała Joanna… No, dobrze, niech cię licho, zgwałciłem właściwie tę Krysię. To chciałaś usłyszeć? Nie wiem właściwie, czy ją zgwałciłem. Krysia zaprosiła mnie do swego mieszkania, gdzie zawsze w pozostałych 23



SPIS TREŚCI 5

Plac Wolności 83

Uciekinierzy


Plac Wolności. Opowieści © Copyright by Krzysztof Derdowski 2016 Wydanie pierwsze Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. All rights reserved. No parts of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Korekta Ligia Podgórska Opracowanie graficzne Jan Kaja, Jacek Soliński Układ typograficzny, skład Jacek Czekała, www.aldus.pl W książce wykorzystano karty pocztowe z kolekcji Wojciecha Banacha s. 2, Ulica Gdańska i narożnik ulicy Dworcowej ok. 1909 s. 4, Adolf-Hitler-Straße (ul. Gdańska), ok. 1940 s. 6, Narożnik ulicy Gdańskiej i placu Wolności przed 1920 s. 30, ul. Gdańska, ok. 1930 s. 52, ul. Gdańska, ok. 1900 s. 82, Wodotrysk „Potop”, ok. 1910 s. 84, Plac Weltziena (Plac Wolności), ok. 1915 s. 104, Plac Wolności, ok. 1930 s. 122, Danziger-Straße (ul. Gdańska), ok. 1900 s. 140, ul. Gdańska, ok. 1900 s. 158, Fontanna „Potop” w Ogrodzie Regencyjnym, ok. 1915 s. 182, Skrzyżowanie ulic: Pomorskiej, Gdańskiej i Dworcowej, ok. 1915

Galeria Autorska Jan Kaja, Jacek Soliński Bydgoszcz 2016 www.autorska.pl Publikację zrealizowano dzięki wsparciu finansowemu Miasta Bydgoszczy

ISBN: 978-83-60924-39-6


Wszyscy jesteśmy trochę naćpani środkami uspokajającymi. Powoli, po omacku, wstajemy z łóżek, wychodzimy z sali na obszerny korytarz. Służbowe uśmiechy pielęgniarek. Piotr, pięćdziesięciolatek, którego tu przywieźli z obrad zarządu firmy handlującej środkami czystości, wciąż mówi… Pierdolę to, pierdolę. Założę jakąś fundację i zajmę się bezdomnymi kotami… Dlaczego kotami, dopytuję… Przecież nie ludźmi, odpowiada i swoje… Pierdolę to, pierdolę, koty są najlepsze, bo psy się łaszą jak ludzie. Moja żona wzięła mnie na łaszenie się, a potem gryzła jak wściekła. Piętnaście lat zajęło mi odchodzenie od niej i tak zmarnowałem życie. Mówię panu, od bab trzeba odchodzić raz a dobrze. Ale nikt tego nie potrafi, bo dzieciaki, bo to, bo siamto i tak ludziom mija życie. Pierdolę to, pierdolę… Był tam też drugi Piotr, dwudziestokilkulatek, który wciąż mówił, że jest asertywny, kompetentny, mobilny, jakby nie mówił o sobie, a czytał instrukcję obsługi zmywarki. (fragment Placu Wolności)


K rz ysztof Derdowsk i

Plac Wolności

(fragment Placu Wolności)

Krzysztof Derdowski jest autorem tomików wierszy „Czasowo nie ma wieczności”, „Cienie i postacie”. Napisał także kilka powieści i zbiorów opowiadań: „Znikanie”, „Chłód”, „Naga”, „Robal”, „Papuga”, „Wstyd”. Jest twórcą sztuk teatralnych, które prezentowane były podczas prób czytanych z udziałem publiczności w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, Teatrze Nowym w Poznaniu. Miesięcznik „Dialog” opublikował jego scenariusz filmowy „Pionek” oraz dwie jednoaktówki „Rzecznik” i „W Szwecji”. Artykuły, recenzje, wiersze i opowiadania zamieszczał w: „Odrze”, „Twórczości”, „Toposie”, „Poezji”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Nurcie”, „Dekadzie Literackiej”. Pisał między innymi o twórczości: Ryszarda Kapuścińskiego, Ireneusza Iredyńskiego, Janusza Żernickiego, Kazimierza Hoffmana, Zdzisława Polsakiewicza. Ma w dorobku książki krytycznoliterackie: był redaktorem wyboru esejów o twórczości Stanisława Czerniaka – „Antropologia podmiotu lirycznego” oraz autorem monografii twórczości Stanisława Czerniaka, która ukazała się w listopadzie 2013 r. – „Mistyka, zwierzęta i koany”. W 2015 roku opublikował eseistyczną książkę o twórczości Marka Kazimierza Siwca „Kto w wielkiej gonitwie życia…” Otrzymał nagrody literackie: „Czerwonej Róży”, „Bez woalu” i dwukrotnie „Łuczniczki” za najlepszą bydgoską książkę roku – za powieści „Chłód” i „Wstyd”, Medal Jerzego Sulimy-Kamińskiego, a także Nagrodę im. Ryszarda Milczewskiego-Bruna.

ISBN: 978-83-60924-39-6

Krzysztof Derdowski  Plac Wolności

Wszyscy jesteśmy trochę naćpani środkami uspokajającymi. Powoli, po omacku, wstajemy z łóżek, wychodzimy z sali na obszerny korytarz. Służbowe uśmiechy pielęgniarek. Piotr, pięćdziesięciolatek, którego tu przywieźli z obrad zarządu firmy handlującej środkami czystości, wciąż mówi… Pierdolę to, pierdolę. Założę jakąś fundację i zajmę się bezdomnymi kotami… Dlaczego kotami, dopytuję… Przecież nie ludźmi, odpowiada i swoje… Pierdolę to, pierdolę, koty są najlepsze, bo psy się łaszą jak ludzie. Moja żona wzięła mnie na łaszenie się, a potem gryzła jak wściekła. Piętnaście lat zajęło mi odchodzenie od niej i tak zmarnowałem życie. Mówię panu, od bab trzeba odchodzić raz a dobrze. Ale nikt tego nie potrafi, bo dzieciaki, bo to, bo siamto i tak ludziom mija życie. Pierdolę to, pierdolę… Był tam też drugi Piotr, dwudziestokilkulatek, który wciąż mówił, że jest asertywny, kompetentny, mobilny, jakby nie mówił o sobie, a czytał instrukcję obsługi zmywarki.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.