Opowieści wigilijne

Page 1




Projekt okładki Zofia Różycka

Redaktorka inicjująca i prowadząca Dorota Gruszka Opieka redakcyjna Katarzyna Mach

Adiustacja Anastazja Oleśkiewicz Korekta Małgorzata Biernacka Justyna Jagódka

Łamanie CreoLibro

Copyright © by Marzena Rogalska © Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023 ISBN 978-83-240-6772-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie I, Kraków 2023. Printed in EU


Od Autorki Słyszymy często, że święta Bożego Narodzenia są czasem radości i nadziei. To zdanie, powtarzane po wielokroć, wbiło się nam w pamięć tak bardzo, że przestajemy zwracać uwagę na jego treść i właściwe przesłanie. Bo przecież co to znaczy: czas radości i nadziei? Czy tylko tyle, że mamy się cieszyć i oczekiwać zmian na lepsze? Nie. Przede wszystkim my sami mamy sprawić, że inni, bliżsi czy dalsi, będą się cieszyli wraz z nami. Jeżeli chcemy sami mieć nadzieję – musimy również umieć dawać ją innym. Radość i nadzieja nie biorą się przecież znikąd, nie rodzą się same z siebie. Pięć wigilijnych opowiadań, które macie przed sobą, łączy jedna wspólna myśl. W świecie bohaterów moich dwóch cykli powieściowych – o Agacie Donimirskiej i Karli Linde – to, czy umiemy coś dać innym, stanowi o człowieczeństwie, o prawdziwej wartości ludzi. I nie chodzi tu o dawanie z tego, co nam zbywa. Aby ofiarować 5


komuś radość i nadzieję, często trzeba zrezygnować z czegoś własnego, przezwyciężyć niechęć i lenistwo, wyjść z bańki, w której jest nam dobrze i bezpiecznie. Wszystko to w imię tego, co najważniejsze: w imię miłości. Zaludniłam opowiadania postaciami z moich powieści; dla tych, którzy je pokochali, będzie to uzupełnienie historii ulubionych bohaterów i szansa, aby jeszcze przez chwilę pobyć z nimi, gdy zasiadają do wigilijnego stołu. A ci, którzy nie słyszeli dotąd o moich książkach – być może sięgną po nie, skuszeni wizją świata, w którym żyją ludzie skłonni przejmować się bardziej losem innych niż swoim własnym. I w te święta Bożego Narodzenia takiego właśnie świata, świata, w którym nikt nie jest samotny, Wam wszystkim, i sobie również – z całego serca życzę. Marzena Rogalska


O Lwowie można by opowiadać całe życie. O ludziach, zabytkach, języku, o tysiącleciu jego historii, o jego tragicznych losach, o apoteozie lwowskiej wielonarodowości. O bałaku – lwowskiej gwarze – który odchodzi w przeszłość, tak jak odeszli ludzie używający go, a który musiałam – wybaczcie mi, lwowiacy – nieco uprościć, bo byłby dla wielu niezrozumiały. Mecenas Szułdrzyński pochodził właśnie stamtąd. Gdyby w czasach Karli był młody, zakochałabym się w nim – jak cudownie pisał nieodżałowany Jerzy Pilch – bezwstydną miłością nastolatki. A tak – kocham go platonicznie, wyznaję – prawie równie mocno jak Emila Lindego. Dlatego właśnie Lwów. Kiedy pisałam tetralogię o Karli, często myślałam o cudownym, bezmiernie mądrym i ironicznym lwowskim mecenasie. Co stało za jego późniejszą historią? I skąd się wziął przy nim nieodłączny rejent Moś? Dowiecie się za chwilę. A ja z całą żarliwością modlę się, aby Lwów przetrwał swoją kolejną wojnę. Są miasta, które zasługują na nieśmiertelność.



1 Lwów, grudzień 1909



– Pożegnać się trzeba… Cichy, ledwie słyszalny głos żony sprawił, że Szułdrzyński drgnął gwałtownie. Nachylił się do wezgłowia szpitalnego łóżka. Krzesło, na którym siedział, zaskrzypiało niebezpiecznie. – Taż ja się nigdzie nie wybieram bez ciebi – zaciągnął z czułością. – Posiedza tu jeszcze, może jaka pielęgniareczka przyjdzie i chociaż oczy naciesza… Na twarzy pani Anieli Szułdrzyńskiej pojawił się cień uśmiechu. Zawsze gdy z ust męża słyszała lwowską gwarę, wiedziała, że jakaś facecja blisko. – Ot i figlarz – szepnęła. Próbowała pogrozić mężowi żartobliwie, ale była już na to za słaba. Jej dłoń zaledwie się oderwała od obleczonego w szpitalną pościel pledu i już opadła bezwładnie. Mecenas ujął ją delikatnie. – A figlarz – potwierdził cicho. – Bo przecie od tego dnia, kiedy cię pierwszy raz moje oczy ujrzały, na 11


żadną inną nie spojrzałem. Dwadzieścia dwa lata przeszły w maju. Pamiętam jak dzisiaj… Usta pani Anieli zadrgały. Przymknęła oczy. Szułdrzyński sięgnął po chusteczkę i delikatnie osuszył samotną, spływającą po policzku żony łzę. – Miałam wtedy sukienkę – szepnęła – w chabry i maki… lekką jak powiew wiatru… – A twoja matka fulminowała, że siedemnastoletniej pannie na wydaniu nie przystoi w dziecięcych sukieneczkach na kanikułę się dawać prowadzić – zaśmiał się. Pani Szułdrzyńska zdawała się nie słyszeć. – Było wtedy tak ciepło… – westchnęła. – Ciepło od tej łąki, na której rwałeś dla mnie kwiaty… gorąco, jakie poczułam na twarzy, kiedy uklęknąłeś i wręczyłeś mi bukiet… radość i żal, kiedy ukłoniłeś się i odszedłeś, a mój ojciec ofuknął mnie, że przyjęłam kwiaty… i strach, gdy pomyślałam, że może już nigdy cię nie zobaczę… Jej głos, wiotki i cichy, rwał się wraz z oddechem. Szułdrzyński położył palec na jej ustach. – Nic już nie mów, nie męcz się – poprosił. – Jeszcze nieraz opowiemy sobie o tym, jak się wtedy spotkaliśmy… A dwa lata później był ślub przecie… W panią Anielę jakby wstąpiły nowe siły. 12


– Mówiłam, pożegnać się trzeba – rzekła mocniej i wyraźniej. – I przeprosić mi przyjdzie, że Pan Bóg dziećmi nie pobłogosławił. – Co tam dzieci – żachnął się mecenas. – Tobą mnie pobłogosławił. Kochałem cię zawsze… – I ja ciebie. – W głosie pani Szułdrzyńskiej zabrzmiała dawna stanowczość. – Ale teraz trzeba mi odejść. Czuję to. Śmierci się nie boję, tylko mi żal. – Czego? – Mecenas poczuł, że jeszcze chwila, a on zacznie szlochać. Opanowywał się ostatkiem woli. – Ciebie – usłyszał. Patrzył na Anielę, która zaczęła nagle mówić szybko, gorączkowo, jakby się bała, że nie zdąży wypowiedzieć tego, co leżało jej na duszy od chwili, gdy zrozumiała, że to już koniec. – Ciebie mi żal, rozumiesz? Żal, że wrócisz do pustego mieszkania, że będziesz patrzył na moje fotografie, dotykał książek, które mi czytałeś, że otwierając moją szafę, poczujesz zapach moich perfum i pomyślisz, że wszystko się skończyło. Że nie zobaczysz mnie w naszych dzieciach, że nie zechcesz zacząć życia na nowo, że zostaniesz sam… – Cicho, kochana, cicho – szeptał do niej Szułdrzyński, czując, że po policzkach ciekną mu łzy. – Nie mów już nic, tak proszę… Jednak Aniela zdawała się nie słyszeć. 13


– Żal mi tego, że cię zawiodłam. Że odchodzę sama. Że nie dałam ci niczego. Tego Szułdrzyński nie mógł już znieść. Przesiadł się z krzesła na krawędź szpitalnego łóżka, nachylił się nad żoną i zamknął jej usta pocałunkiem. Nie miała siły protestować. Oddała pocałunek. Szułdrzyński objął ją i szepnął do ucha: – Dałaś mi siebie. Dałaś mi wszystko, co miałem na tym świecie. Jesteś jedyna, i będziesz jedyna. Nie żegnamy się na zawsze, wierzę, że jeszcze się zobaczymy: młodzi, radośni, w słońcu i wśród kwiatów. I będziemy tak żyć wiecznie, bo za naszą miłość nie może być lepszej nagrody… Trzymając ją za rękę, poczuł leciutkie drgnienie jej dłoni. Na jej wymizerowanej twarzy ujrzał uśmiech. Jej oczy były zamknięte, oddech, jeszcze przed chwilą szybki i urywany, uspokajał się, stawał się coraz słabszy i płytszy, aż wreszcie ustał zupełnie. Szułdrzyński oślepiony przez łzy dotknął jeszcze ustami jej policzka, po czym z trudem wstał. Serce biło mu opętańczo szybko, jakby i na niego miał przyjść kres. Chwilę czekał oparty czołem o ścianę, serce zaczęło się uspokajać. Zebrał się w sobie, wziął głęboki oddech, otarł twarz wierzchem dłoni i wyszedł z separatki. Na korytarzu zobaczył pielęgniarkę. Ruszył w jej kierunku. 14


– Panie mecenasie? – zapytała z niepokojem, gdy ją mijał. – Umarła – powiedział Szułdrzyński powoli i wyraźnie. – Umarła. Doszedł do schodów odprowadzony wzrokiem kobiety. Po chwili wychodził już w śnieżny, grudniowy wieczór. Pogrzebu prawie nie pamiętał, tak jak nie pamiętał tych wszystkich ludzi, którzy mniej lub bardziej szczerze składali mu kondolencje. Od chwili gdy trumnę z ciałem jego żony opuszczono do rodzinnego grobowca, miał przedziwne wrażenie, że patrzy z boku na samego siebie i obserwuje uważnie i bez emocji, jak jego drugie wcielenie, odziany w czarny płaszcz niewysoki i nietęgi mężczyzna, ściska dłonie żałobników, jak przyjmuje wyrazy współczucia, skłaniając co chwilę odkrytą głowę, białą od siwych włosów i płatków prószącego delikatnie śniegu. Gdy wszyscy się rozeszli, pozostawiwszy go samego przed grobowcem, dziwaczne wrażenie ustąpiło. Stał samotnie przed zimną, dopiero co zasuniętą granitową płytą, która odgrodziła go na zawsze od jedynej miłości jego życia, i do głowy zaczęły mu napływać najczarniejsze myśli. – Będziem zamykać, proszę jaśnie pana – dobiegło go z boku. Zerknął szybko w tę stronę. Za sąsiednim grobowcem stał cmentarny dozorca. 15


Mecenas odwrócił się i poszedł do bramy. Zamówiony uprzednio dorożkarz czekał na niego; ponury i zmarznięty poprawiał akurat derkę na końskim grzbiecie, tupiąc głośno dla rozgrzewki. Szułdrzyński wyjął pugilares i wydobył z niego dziesięciokoronowy banknot. – Jedź – powiedział, podając pieniądze. Dorożkarz popatrzył na banknot i na mecenasa. Było to z pięć razy tyle, ile należało się za przejazd. – To nadto – burknął. – Wypij za mnie, a konia do stajni – rzekł tonem nieznoszącym sprzeciwu Szułdrzyński. – Mróz chwyta, to i co mocniejszego się nada. Jutro Wilija. Dorożkarz schował troskliwie dziesięciokoronówkę za pazuchę. – Panie Boże zapłać – mruknął. Ściągnął z końskiego grzbietu derkę i wspiął się na kozioł. Otulił się wygrzaną w końskim cieple wełną i zerknął w dół. – Nie zabierze się jaśnie pan mecenas? – upewnił się jeszcze. – Jedź – usłyszał. Cmoknął na konia, który nie wierząc chyba własnemu szczęściu, pociągnął mocno i ruszył żwawo. Szułdrzyński odwrócił się i z kapeluszem w dłoni poszedł ku bramie od strony ulicy Świętego Pawła i po chwili zmierzał w kierunku Piekarskiej. Śnieg przestał prószyć, robiło się 16


ciemno, gazowe uliczne latarnie nie dawały zbyt wiele światła. Tylko cudem, gdy mijał klinikę, z nagłego odruchu nie zboczył z drogi i nie wszedł do środka. Zatrzymał się tak gwałtownie, że kobiecina idąca za nim ulicą wpadła na niego z całym impetem, omal go nie przewracając. – Ta cóż pan robisz najlepszego?! – ofuknęła go. – Jajca by mi stłukł, figlarz jeden! Z Kulparkowa na święta wypuścili, a? – Przepraszam – mruknął. Dopiero teraz zauważył, że szedł z gołą głową. Szybko, z poczuciem wstydu wcisnął kapelusz i ruszył spiesznie dalej. Za niedługą chwilę skręcił w Pańską i przeszedł przez plac Bernardyński. Zatrzymał się przed wystawą Składu Broni Szadkowskiego i Kopczyńskiego i przez chwilę przyglądał się tak mocno reklamowanym ostatnio rewolwerom Bayarda. Półtora roku z okładem wcześniej, tuż po zamachu na namiestnika Galicji, sam właściciel, zapaleniec i miłośnik śmiercionośnych zabawek, z talentem namawiał go do zakupu broni, tłumacząc z ogniem w oczach przewagę swoich rewolwerów nad nędzną pukawką zamachowca. I choć nikomu wtedy we Lwowie nie było do śmiechu, mecenas wraz z żoną tygodniami odgrywali tę scenę, zaśmiewając się do łez z żarliwej kupieckiej reklamy. „Czwartym strzałem dopiero! Jakby 17


miał mojego bayarda…” Uśmiechnął się leciutko na to wspomnienie. Kiedy już podjął decyzję – wszystko stawało się prostsze. Kątem oka zauważył, że od latarni oderwała się zakutana w chusty zmarznięta dziewczyna. W skostniałych palcach wystających z mitenek trzymała zapalonego papierosa. – Pójdziesz pan ze mną, panie? – usłyszał. – Będę miła. Niedużo wezmę. – Stary jestem, żadnej już z tego przyjemności nie mam – mruknął na odczepnego Szułdrzyński – to i płacić nie ma za co. Pchnął drzwi sklepu zdecydowanym ruchem i wszedł do środka. Gdy chwilę później wychodził, ściskając pod pachą małe tekturowe pudełko ciążące zawartością, dziewczyny nie było już przed sklepem. Szułdrzyński nie dziwił się wcale; mógł być przecież agentem w cywilu, a kto wie, jak się miała jej książeczka policyjna. Czując coraz większe zmęczenie, ruszył Serbską do Rynku. Bliskość domu dodała mu sił; przyspieszył kroku, przeszedł wzdłuż wschodniej pierzei i wszedł na Grodzickich, minął jednak tak dobrze znajomą bramę pod numerem czwartym i poszedł dalej, do placu Strzeleckiego. Skręcił i już po chwili stanął przed pierwszym komisariatem. Dopiero 18


teraz zdał sobie sprawę z absurdalności swego postępku. Po co rejestrować broń, która użyta zostanie wkrótce, i tylko raz? Zawahał się. Nagle z wnętrza dobiegł odległy, przeraźliwy, dziecięcy krzyk, odgłos uderzeń, a potem – zapadła straszna cisza. Szułdrzyński wpadł do środka tak szybko, że posterunkowy stojący przed drzwiami nawet nie zdążył się poruszyć. Mecenas jednym susem przesadził trzy schodki i mijając biegiem dyżurnego, wpadł do pierwszej sali przesłuchań, trzaskając drzwiami tak, że dwóch odwróconych tyłem żandarmów aż podskoczyło z przerażenia. – Ta ja cię naucza bez pytania na komisariat wchodzić! – ryknął pierwszy. Chciał jeszcze coś dodać, ale drugi zatkał mu usta. Mecenas Szułdrzyński, jeden z najbardziej znanych lwowskich adwokatów, bywał częstym gościem na śródmiejskim komisariacie, a jego nieco ironiczna i delikatna fachowość sprawiała, że żandarmi czuli przed nim respekt. Od prostego posterunkowego – po naczelnika. I nawet pozbawieni wyobraźni funkcjonariusze drżeli na myśl, że mecenas mógłby użyć swojej wiedzy fachowej, ale – co ważniejsze – wykorzystać koneksje na wszystkich szczeblach zarówno prokuratorskich, jak i sądowych, by im dopiec. Nigdy się to jeszcze nie stało, ale strach i tak był. 19


Szułdrzyński ogarnął wzrokiem pokój. Do kraty, która dzieliła ich od korytarzyka prowadzącego do aresztu, przykuty był kajdankami za prawą rękę chłopak może dziesięcioletni, chudy, brudny i obdarty. Połykał łzy, widać było, że pas, który trzymał w ręku żandarm, już nieraz wylądował na jego plecach i pośladkach. – Batiar jeden – oskarżał gorliwie drugi funkcjonariusz, trzymając jeszcze rękę na twarzy kolegi. – Doliniarz, gościowi, mówią, pugilares wybrał z kieszeni… Powitać pana mecenasa w przedświąteczny czas, choć w niedobra pora… Idź, Gienek – zwrócił się do dyżurnego, który stał w progu osłupiały – my tu z panem mecenasem pogadamy. Dyżurny przytomnie wycofał się i za drzwiami odetchnął z ulgą, czego nie można było powiedzieć o kolegach z pokoju przesłuchań. Szułdrzyński na krótki moment zapomniał o całym świecie. Ogarnęła go zimna wściekłość. – Kto z kim pogada i czy ja nie w porę przyszedł, okaże sia – wycedził, patrząc na nich jak na rozdeptane robaki – ale jak mi Bóg miły, pozostana na ta żałobna okoliczność… Dusza naciesza, bo już moje oczy widza, jak to meldunek pójdzie do naczelnika policji foremnie wypisany, że żandarmi skutego dzieciuka, bajbusa małego, pasem rżną bez dania racji, a jeszcze gorzej, że i bez protokołu. A nie protestować mi tu, bo po oczach widza, że 20


protokołu nie ma i nie było, a kto wie, czy ten pugilares to też nie bajanie. A jak meldunek dzisiaj jeszcze dojdzie, a rozkaz jutro wróci, to sam stał tu będę, nóżką wolniutko tupał i patrzał, jak numerki policyjne w sama Wilija zedrą, broń zabierą i z goła dupa na świat wypuszczą. Patrzajcie państwo, jakie to Pan Bóg fajne jasełka jeszcze przed Bożym Narodzeniem mi zesłał. I jak tu nie mówić, że miłosierny? – Ale… – zaczął pierwszy. Szułdrzyński nie dał mu dojść do głosu. – Rozkuć – zarządził. Drugi żandarm z niechęcią pomanipulował przy zamku kajdanek, które szczęknęły głucho. Chłopak zrobił gest, jakby chciał się wyrwać, ale żandarm trzymał go mocno za drugą rękę. – Tak i dobry początek – pochwalił chłodno mecenas. – To jak z tym protokołem? – A bo to tyle pisania, panie mecenasie – pożalił się drugi żandarm, zapinając wstydliwie pas. – To i już lepiej będzie, jak puścim batiara, nauka swoja odebrał… Szułdrzyński pytająco spojrzał na chłopaka, który wyprostował się gwałtownie. – Nikugo nie okradłem – powiedział drżącym, ale zdecydowanym głosem. Chciał jeszcze coś dodać, ale gdy zobaczył, że Szułdrzyński przykłada palec do ust, zmilczał posłusznie. 21


– Lepiej będzi – zgodził się Szułdrzyński. – A ja ręcza za niego. Toż widza, że to nie batiar. – Czypili się mnie, że im „Kurjera” pod kumisariatem sprzedawał – wybuchnął chłopak. – Nu a jak gazeta sprzedawać i nie drzyć kłapacza? To uni wtedy… – Cichaj – mruknął tylko Szułdrzyński. Chłopcu głos uwiązł w krtani. Spojrzał z trwogą na mecenasa, który zdawał się tego nie zauważać. – Ta jak bedzi? – zwrócił się do starszego z żandarmów. – Wypuskaj go pan, a zapomnę, co widziałem. Tylko mi tu leworwer do rejestru pan wpisz – podał pudełko trzymane wciąż pod pachą – to i kwita będziem. W oczach obu żandarmów zagościła ulga. Szybko dopełnili formalności. Młodszy puścił chłopaka, który szybko odstąpił dwa kroki, podniósł leżący na podłodze kaszkiet i stanął obok Szułdrzyńskiego. Mecenas odebrał pudełko z bronią. – Tak i pożegnać się przyjdzi – powiedział. – Co złego, to nie ja. Chodź, bajbus. Wyciągnął rękę. Mały zawahał się, ale chwycił ją wreszcie. Mecenas nie czekał, odwrócił się i wymaszerował z pokoju. Przeszedł przez korytarz, nie odpowiedział na uniżony ukłon dyżurnego, kiwnął tylko głową posterunkowemu przed wejściem. Mały zadrżał od zimna i wcisnął na ostrzyżoną na jeża łepetynę kaszkiet. Uszli kawałek, aż 22


za róg, i wtedy Szułdrzyński zatrzymał się nagle, nie wypuszczając jednak z dłoni małej rączki chłopca. – Naprawdę sprzedajesz gazety? – A jak – potwierdził zaskoczony mały. – To jakie dzisiaj wiadomości w „Kurjerze”? – Koniec sesji parlamentu – powiedział pewnie mały. – Pogrzeb króla Leopolda. Szułdrzyński skrzywił się. – Ta jak ty chcesz sprzedawać, jak takie durne wiadomości ty mi tu dajesz? – spytał z niesmakiem. Chłopakowi błysnęło oko. – Morderca Stoffów skazany! – zawołał. – Dawydiuk będzie wisiał! Mecenas uśmiechnął się kwaśno. – I sprzedajesz te gazety? – zapytał. – Wiela ich bierą? Chłopak jakby stracił rezon. – Różnie – przyznał. Szułdrzyński zaśmiał się cicho. – Na drugi raz – doradził przyjaźnie – nie wołaj, jaki wyrok wydali, tylko że wydany, więcej ludzi kupi. Taż jak to jest, żebym ja fachmanowi w dziennikarskim fachu takie rzeczy opowiadał, co za czasy… No dobra, hulaj pan – rzekł, puszczając dłoń małego. – Jak na życie sam pan zarabiasz, to już mi nie lza od bajbusów wyzywać. Chociaż widzi mi się, mizerny to zarobek… 23



Spis treści 1. Lwów, grudzień 1909

9

2. Oran, grudzień 1945

69

3. Kraków, 24 grudnia 1950

119

4. Kraków, 24 grudnia 1979

169

5. Kraków, 23–24 grudnia 2004

227



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.