25 gramów szczęścia

Page 1



Massimo Vacchetta

Antonella Tomaselli

25 gramów szczęścia historia kolczastego stworzenia, które skruszyło ludzkie serce

przekład Marta Koral

Wydawnictwo Quello


Tytuł oryginału: 25 grammi di felicità Copyright © 2016 Sperling & Kupfer Editori S.p.A. Copyright © 2018 Mondadori Libri S.p.A. Published by Mondadori Libri for the imprint Sperling & Kupfer Copyright © for the Polish translation by Marta Koral 2019 Copyright © for this edition by Wydawnictwo Quello 2019 All rights reserved Na okładce: Nature Picture Library / Alamy Stock Photo Zdjęcie na IV stronie okładki: Enrico Chiavassa Rysunki: Maria Lenarcik Redakcja: Wojciech Zielonka Korekta: Karolina Korbut Skład i łamanie: Karolina Korbut ISBN 978-83-953511-0-5 Wydanie I, Wieliczka 2019 Druk i oprawa: Elpil Wydawnictwo Quello ul. Zbożowa 20T / 2 32-020 Wieliczka www.quello.com.pl


Historia przyjaźni między dwudziestopięciogramowym jeżem a weterynarzem wzruszyła mnie już od pierwszych stron. Jego wyczerpująca walka o życie jeża przywraca wiarę w moc małych aktów wielkiej dobroci. Marcin Dorociński



WSTĘP

Za chwilę przeczytacie prawdziwą historię Massima Va­ cchetty i jego jeży. Spotkałam go przez przypadek – ale kto wie, może tak naprawdę nic nie dzieje się przypadkiem – i od razu zapragnęłam o nim napisać. O jego jeżowym świecie i ośrodku „La Ninna”. Najpierw powstał artykuł dla tygodnika, z którym współpracuję: „Confidenze tra amiche” (Zwierzenia Przyjaciół). Opisałam historię Massima na dwóch stronach i została ona bardzo pozytywnie przyjęta. Później nadeszła propozycja od wydawnic­twa Sperling&Kupfer: „Zrobimy z tego książkę?”. I oto ona. Massimo opowiedział mi całą historię; miesiącami prowadziliśmy długie rozmowy przez telefon. Opowiadał, zajmując się jednocześnie swoimi jeżami. Nie miał zbyt dużo czasu do dyspozycji. Ja jedynie słuchałam uważnie. Nie chciałam niczego pominąć – przede wszystkim tego, czego nie da się wyrazić słowami: wszystkich odcieni emocji, którymi chciałam się podzielić z czytelnikami. Starałam się nie narzucać – nawet nieświadomie – własnego punktu widzenia, nawet jeśli nie jest to 7


możliwe w stu procentach. Serce czasami pisze samo, po kryjomu, a człowiek nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Ja również, podobnie jak mój mąż i syn, od dziecka kocham zwierzęta. Mamy cztery psy: Lunę, Mare, Blu i Mostrillę. Codziennie odwiedza nas też rudy kot – Pimky – którego zawsze przyjmujemy z radością. Mamy ponadto około piętnastu złotych rybek, które pływają w specjalnie dla nich stworzonym jeziorku. Zamieszkały tam także żaby, które każdego lata wypełniają powietrze swoim rechotem. Ale nigdy nie widzieliśmy w naszym ogrodzie jeży, choć wiemy, że nocą po nim spacerują. Wróćmy do Massima. Każdy człowiek na świecie jest wyjątkowy, ale on wyróżnia się szczególnie. Pomiędzy jednym jego opowiadaniem a drugim przyszło mi na myśl, że on nigdy się nie zestarzeje, bo ma duszę poety, który zachował spojrzenie dziecka. Właśnie dlatego potrafi dostrzec piękno tam, gdzie inni go nie widzą. Massimo jest taki, jak go opisałam: to wrażliwy marzyciel z nieskrywanymi wadami i słabościami, udrękami, cierpieniem, radością, wątpliwościami, przekonaniami oraz niepowstrzymaną chęcią działania i dawania. Przynajmniej dopóki potrzebuje go jakiś opuszczony jeżyk. Dopóki istnieje życie. Antonella Tomaselli


1

Maj 2013. Wiosna była w pełni, ale jakby mnie nie dotyczyła. Nieco wyblakła i bezwonna, zdawała się podążać inną drogą. Nie potrafiłem jej dostrzec, zajęty własnymi troskami. Dręczyła mnie wewnętrzna potrzeba zmiany, nie gas­ ło pragnienie pogoni za marzeniami. Mimo wszystko. Mimo zadanych mi ran i przegranych bitew. Odsunąłem włosy z czoła, jakbym chciał odrzucić straszne myśli, i wszedłem do garderoby. Wybrałem, dopasowując starannie kolory, spodnie, lekki sweter z golfem, marynarkę bez podszewki, buty oraz skarpety. Założyłem duży, raczej rzucający się w oczy zegarek. Wszystko w porządku, w najdrobniejszych szczegółach. Wszedłem do salonu. Była tam Greta, zwinięta w kłębek na wersalce. Podniosła oczy znad tableta. – Dobrze wyglądasz – powiedziała z uśmiechem. Patrzyła na mnie, a jej uśmiech gasł. 9


– Ale ciągle widzę w twoich oczach cień melancholii, nawet kiedy się uśmiechasz… – jej słowa przeszły niemal w szept. Westchnąłem cicho w odpowiedzi. – Niedługo wrócę – powiedziałem, wziąłem kluczyki do samochodu i wyszedłem. Jechałem powoli ruchliwymi ulicami, podczas gdy w głowie znowu plątały mi się różne myśli. Byłem niezadowolony z pracy, z życia. Miałem wrażenie, że błąkam się w pustce, w ciemności, bez żadnego celu. Potrzebowałem czegoś, co obudziłoby mój entuzjazm, co przywróciłoby mi chęć życia, której byłem tak spragniony. Greta nacis­ kała mnie, sądząc, że w ten sposób mi pomaga, ale ja nie chciałem iść w kierunku, który mi sugerowała. To był jej kierunek, nie mój. Po ukończeniu liceum – w czasach gdy jeszcze jej nie znałem – postanowiłem zostać weterynarzem. Wszystkim z mojego otoczenia – i mnie samemu – wydawało się, że to przypadkowy wybór. Ale tak nie było. Dopiero później uświadomiłem sobie, że sięgał on daleko wstecz, aż do mojego dzieciństwa. A może pragnienie niesienia pomocy zwierzętom narodziło się razem ze mną? Kto wie. Po latach wykonywania zawodu znalazłem się jednak w punkcie, w którym coś mnie mierziło, czegoś mi brakowało. Odczuwałem ciężar ogromnej pustki i nie potrafiłem nazwać jej po imieniu. Greta pragmatycznie nalegała: „Spróbuj czegoś innego. Mógłbyś na przykład zająć się małymi zwierzętami, kotami, psami. Wiesz, że mógłbyś dużo więcej zarobić? 10


Powinieneś myśleć o emeryturze albo ubezpieczeniu”. Jakbym słyszał mojego ojca: zrób to, zrób tamto. Ale ja nie byłem i nie jestem takim typem człowieka. Jestem dokładnym przeciwieństwem ludzi, którzy planują swoje życie. To nie w moim stylu. Nie wyobrażałem sobie siebie zamkniętego w klinice, wśród szczepionek i mikro­czipów. Byłem przyzwyczajony do innych sytuacji, z pewnością bardziej ekstremalnych. Mimo to pod naciskiem Grety zacząłem pracować – tylko dwa razy w tygodniu – w dwóch klinikach dla małych zwierząt. Właśnie jechałem do jednej z nich, gdzie przez cały weekend miałem zastępować Andreę, właściciela. Kiedy dotarłem na miejsce, przywitaliśmy się i Andrea zaczął mi przekazywać pacjentów. Żartowaliśmy z siebie i pracy, a on objaśniał mi wszystko, co było do zrobienia. Zanim mnie pożegnał, pokazał mi pudełko, w którym było bardzo małe zwierzątko. – To młody jeż – powiedział. Popatrzyłem zaciekawiony. – To sierota. Znalazła go w ogródku pewna pani. Przyniosła go tutaj, bo nie wiedziała, jak się nim zaopiekować – powiedział Andrea. Jeżyk miał jeszcze zamknięte oczka. Jego pozbawiona sierści skóra była różowa. Za maleńkimi uszkami wyras­ tały białe miękkie kolce, które pokrywały cały grzbiet. – Urodził się dwa–trzy dni temu i waży tylko dwadzieścia pięć gramów – dodał. – Dwadzieścia pięć gramów to prawdziwe chucherko… – skomentowałem. 11


– Tak… Musisz go często karmić. – Jakie mleko najlepiej podawać w zastępstwie matczynego? – Doradzono mi kozie. Mleko krowie nie jest odpowiednie, bo zawiera za dużo laktozy i cukru, którego jeże nie trawią. Musisz go karmić strzykawką do insuliny. Kropelka po kropelce. – Co za historia! Wziąłem jeżyka i ułożyłem go na dłoni, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Oglądałem przez chwilę jego przednie łapki: z tymi drobnymi paluszkami przypominały maleńkie rączki. Uderzyło mnie to podobieństwo. Pokonując wzbierające wzruszenie, zaproponowałem Andrei z uśmiechem: – Zróbmy sobie z nim zdjęcie, wrzucimy je później na Facebooka. Zrobiliśmy smartfonami kilka selfie. Wybraliśmy najlepsze do opublikowania. Pożegnaliśmy się i wróciłem do domu, gdzie czekała na mnie Greta. Następnego ranka ubrałem się jak zwykle starannie. Włożyłem dżinsy i granatową lnianą koszulę. Zrobiłem przegląd marynarek i wybrałem tę sportową, jasnobrązową, o nieskazitelnym kroju. Dobrałem do tego sportowe buty. Przejrzałem się w lustrze. Dbałem o swój wygląd; zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem atrakcyjnym mężczyzną, i starałem się to podkreślać. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami pojechałem do kliniki. Przede wszystkim chciałem się zająć jeżykiem. To ciekawe zwierzątko rozczuliło mnie poprzedniego 12


dnia. Otworzyłem drzwi i zamarłem. Usłyszałem płacz, ciche, słabe kwilenie – jakby pisklęcia albo ptaszka. Delikatne pojękiwanie, przerywane od czasu do czasu, uderzało prosto w serce: kłuło je i raniło. Było słabe i takie przejmujące. Jeżyk prosił o pomoc. Podszedłem do wypełnionego trocinami pudełka, w którym leżał. Wyciągnąłem go i położyłem na stole. Był zimny. Chłód uchodzącego życia, ziąb zbliżającej się śmierci. Poczułem bezmierny żal. Ogarnęły mnie znane, ale długo nieżywione uczucia, jakby przebudzone z odrętwienia, które je tłumiło, więziło przez długi czas. Niestety byłem przyzwyczajony do bólu zwierząt. Stworzyłem barierę bezpieczeństwa, która pozwalała mi na zachowanie odpowiedniego dystansu. Ten mur w jednej chwili legł w gruzach, kiedy poznałem to stworzonko. Zobaczyłem je w nowym świetle. Zobaczyłem jego osierocenie. Wyobraziłem sobie jego mamę potrąconą przez samochód podczas poszukiwania czegoś do jedzenia. Może została zmiażdżona na szosie. W każdym razie nie mogła wrócić do nory. Wyobraziłem sobie to młode oczekujące na próżno, jego strach. Prawdo­podobnie wyszło zrozpaczone z bezpiecznej kryjówki, żeby szukać matki. W jednej chwili, jak porażony piorunem, poczułem bezmiar jego osamotnienia. Rozpoznałem je. Przypomniało mi moją samotność, moje poczucie osamotnienia z dzieciństwa.



2

Dziadkowie ze strony mamy odegrali ważną rolę w moim dzieciństwie. Żyli na wsi, uprawiali ziemię. Dwoje spokojnych ludzi dających poczucie bezpieczeństwa. Skrzydła, pod którymi można było się schronić. Bywałem u nich często, zwłaszcza podczas wakacji, ponieważ moi rodzice pracowali. Babcia Caterina była pros­ tą kobietą o krystalicznym charakterze. Dobroć w czystej postaci. Ograniczona kultura i półanalfabetyzm połączone z zaściankową mentalnością nie przesłaniały jej delikatnego usposobienia i uroku osobistego. Czasami zabierała mnie do obory. Byłem mały, więc wkładała mnie do koszyka. Siadała obok i robiła na drutach, opowiadając mi różne historie, a ja słuchałem. Obserwowałem krowy, cielęta i jaskółki, które miały tam swoje gniazda. Mnóstwo jaskółek. Kiedy podrosłem, chodziłem z nią do pracy w polu i starałem się jej pomóc. Po pracy udawaliśmy się aż na skraj łąki, gdzie stał rząd drzew. Siadaliśmy na trawie, 15


w cieniu. Babcia wyciągała obiad lub podwieczorek z koszyka, który ze sobą przynosiła. Otuleni zapachem siana, jedliśmy w spokoju i ciszy. Czasami zasypialiśmy, kołysani cykaniem świerszczy i cykad, w harmonii z wolnym tempem wsi w letnie dni. Dziadek był wspaniałym człowiekiem. Nigdy nie podnosił głosu, chociaż był stanowczy, czasem nawet twardy. Człowiek wsi, honorowy i myślący. Wszyscy mogli czasem stracić głowę, ale on zawsze miał ją na karku. Potrafił doskonale jej używać. Był pełen wewnętrznego spokoju i dynamiczny w działaniu, aktywny. Miał astmę i świszczący oddech. Robił trzy kroki i musiał się na chwilę zatrzymać, aby zaczerpnąć tchu. Była to ogromna uciążliwość, którą cierpliwie znosił, starając się, by nie miała ona zbyt dużego wpływu na jego życie. Mój ojciec, który miał bzika na punkcie medycyny, kazał mu wciąż robić inhalacje i opiekował się nim. Mawiał: „Ha, przedłużę mu życie!”. I tak było: bardzo mu pomagał. W domu dziadków mieszkał Osvaldo, młodszy brat mojej mamy. Bardziej niż wujkiem był dla mnie starszym bratem. Pod koniec lata wracałem do domu, do mamy i taty. Pożegnanie z dziadkami przypominało pogrzeb. Babcia płakała, a ja razem z nią. A jednak nawet u dziadków dokuczały mi samotność i pustka. Moi rodzice często pod wieczór wpadali z krótką wizytą. Czekałem na nich. Kiedy zapadał zmrok, siadałem przy oknie kuchennym, prawie się nie ruszałem. Moje oczy śledziły światła przejeżdżających samochodów. Oczekiwałem w ciszy. Bardzo tęskniłem za mamą. 16


Jesienią wracałem do domu i zaczynał się rok szkolny. Chodziłem do szkoły prowadzonej przez siostry zakonne. Na dźwięk dzwonka wszystkie dzieci szły od razu do domu, głośno się śmiejąc. Tylko ja zostawałem. Spędzałem w szkole długie, niekończące się popołudnia. Czekałem do wpół do piątej lub nawet dłużej, aż wreszcie mama po mnie przychodziła. W szkole też czekałem w oknie, godzinami, całkiem sam. Często rysowałem. Siostra Francesca mówiła mi, że ładnie rysuję. Za każdym razem, kiedy patrzyła na moje rysunki, na jej twarzy pojawiał się wyraz uznania. W pogodne dni mogłem wychodzić na szkolne podwórko. Lubiłem je. Za nim znajdował się ogród. Jeździłem sobie na rowerze tam i z powrotem, w kółko. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, opierałem jedną stopę na ziemi, drugą trzymałem wciąż na pedale i obserwowałem motyle. Albo zsiadałem z roweru i śledziłem jaszczurki. Obserwowałem mrówki i inne owady, których nazw nie znałem. Wszystkie dni były jednakowe. Wypełnione obawą, że mama nigdy po mnie nie przyjdzie. Ale zawsze przychodziła. Wybiegałem jej naprzeciw, ona się uśmiechała, obejmowała mnie, sadzała na siodełku i prowadziła rower. Wracaliśmy do domu, opowiadając sobie, jak minął dzień. W czerwcu kończył się rok szkolny, ale rodzice nie zawozili mnie od razu do dziadków. Chodziłem do szkoły, dopóki całkiem jej nie zamykano. Byłem jedynym dzieckiem, które zostawało. Jeździłem na mojej wyścigówce całymi dniami w tę i we w tę, dooko­ła kasztanowców i między nimi. 17


Ciągle bałem się, że stracę mamę. Zaraził mnie tym tata: był hipochondrykiem i wciąż mówił o chorobach i śmierci. Codziennie wymyślał coś nowego. „Na pewno mam raka. Nie dożyję trzydziestki” – wyrokował. Byłem mały. Dopiero z czasem pojąłem jego chorobę, ale wtedy nie rozumiałem. Wierzyłem, że umrze, zanim skończy trzydzieści lat. Przepełniał mnie smutek, nasiąkałem jego obawami. Nieuchronnie stały się one moimi zmartwieniami, które przenosiłem na mamę. W dodatku między rodzicami nie układało się najlepiej, grozili sobie częs­ to rozwodem. To było dla mnie straszne, bałem się, że ich stracę. A mogłem ich stracić albo przez rozwód, albo przez chorobę. Moje małe serce drżało. Moje dzieciństwo było przepełnione strachem przed porzuceniem, przed pustką, przed samotnością. Tamtego sobotniego ranka w klinice Andrei spojrzałem na małego płaczącego jeża i w jednej chwili pojąłem jego strach i zrozpaczenie. Znałem te uczucia.



„25 gramów szczęścia” to tysiąc ton miłości! Miłości przeniesionej na karty książki męską ręką. Nie pamiętam już, kiedy płakałam, czytając. Tu płakałam ze wzruszenia prawie od pierwszej do ostatniej strony. Dziękuję, panie Massimo, kolego po fachu. Teraz czuję, że nie jestem sama. DOROTA SUMIŃSKA

ą

o z Ni n

n

Osierocony przez matkę kilkudniowy jeż zostaje przyniesiony do kliniki weterynaryjnej. Waży zaledwie 25 gramów. Głodny i mocno wyziębiony, jest bliski śmierci. Kiedy weterynarz Massimo Vacchetta zaczyna zajmować się małym pacjentem, rodzi się między nimi specjalna więź. Lekarz poświęca każdą chwilę, by uratować kolczaste stworzenie przed pewną śmiercią. Ciekawska i figlarna samiczka jeża, którą Massimo nazywa Ninną, w końcu odzyskuje siły i stopniowo wywraca życie weterynarza do góry nogami. Czy przywiązany do zwierzątka lekarz będzie potrafił wypuścić je na wolność? Nie od początku Massimo zdaje sobie sprawę z tego, że to dopiero początek jego przygody z jeżami.

im ss

ISBN 978-83-953511-0-5

Ma PATRONAT

9

788395 351105

cena 29,90 zł

quello.com.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.