Plaga mieczy

Page 1


PLAGA MIECZY

Miles Cameron

Przełożyła Maria Gębicka-Frąc Wydawnictwo MAG Warszawa 2018


Tytuł oryginału: The Plague of Swords Copyright © 2016 by Miles Cameron Copyright for the Polish translation © 2016 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja, Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Kerem Beyit Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-66065-00-0 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: CPI Moravia Books s.r.o.


PROLOG

Wiosna – południowa Galia


– To niedorzeczne – oznajmił król Galii. Spojrzał na swoich doradców wojskowych, którzy siedzieli wokół niego na koniach. Królewska armia Galii pełzła na południe. Kolumna złożona z jeźdźców, piechurów i wozów taboru, jucznych mułów, osłów i wózków z namiotami, garnkami, kurczącymi się zapasami żywności i wina, rozciągała się na wiele mil. Korzystała ze starożytnej drogi, która już w zamierzchłych czasach służyła zmierzającym w góry karawanom kupieckim i pątnikom odwiedzającym miejsca kultu wciąż będące w rękach ludzi. Otaczało ich pustkowie. Rozsyłani po okolicy furażerowie zastawali wyludnione wioski; owcze zagrody stały puste, nigdzie nie ryczało bydło. Nie zostało prawie nic, co żołnierze mogliby ukraść, wskutek czego byli głodni i opryskliwi. – Niemniej – powiedział Abblemont. Umilkł, czekając, aż królowi przeminie atak złości i poświęci mu całą uwagę. – Niemniej, Wasza Królewska Mość, będziemy musieli się wycofać. Za trzy dni nie będzie co jeść. Król wzruszył ramionami. – W takim razie rozpoczniemy odwrót za dwa dni. To karygodne. – Zerknął na ser Tancreda Guisarme’a, królewskiego konstabla. – Mówiłem ci, gdzie muszę dotrzeć. Czy zaprowiantowanie armii naprawdę cię przerasta? Najwyższy konstabl poczerwieniał, rumieniec przyciemnił jego opaloną w wiosennym słońcu twarz, ale zachował spokój. 9


– Wasza Królewska Mość... Abblemont uniósł brew. – Powiadomiliśmy Jego Królewską Mość o... hm... trudnościach. O wyludnionych ziemiach. – Potarł palcami brodę. W fortecy swojego umysłu nie marnował słów na króla. Rozmyślał, jak bardzo chce opuścić tę pozbawioną życia krainę i zacząć od nowa, ze szpiegami i starannie wyszkolonymi zwiadowcami. I nawiązać kontakt z bratem w Arles. O ile jeszcze ktokolwiek żył w tym mieście. Praktycznie nic nie wiedział o wrogu, co było najbardziej przerażającym aspektem ich obecnej sytuacji. – Przysiągłem przyjść z odsieczą Arles – powiedział król z chełpliwą nutką w głosie, i nie bez powodu. Hrabia Arles, który rościł sobie prawa do niezawisłości, swoim błaganiem o pomoc ostatecznie uznał zasadność roszczeń króla. Odsiecz miała załagodzić konflikt sprzed kilku lat, kiedy król podjął mało subtelną próbę zajęcia Arles, udaremnioną przez nieznanego cudzoziemskiego najemnika. Arles, ongiś niezależne królestwo, niedawno zostało przyłączone do królestwa Galii. Ledwie ubiegłej jesieni zaczęły krążyć pogłoski, że stworzenia Dziczy hulają w tamtejszych górach. Lord Abblemont urodził się w tych górach. Co więcej, jego brat był hrabią Arles i władał resztką królestwa, które ich dziadek zrujnował, a ojciec prawie utracił. Patrzył na otaczające ich podnóża gór, głębokie doliny, gęste ciemne lasy. Przed nimi na południu wznosiły się prawdziwe góry i śnieg wciąż zalegał w lasach i na szczytach. Abblemont zadrżał, mimo że miał kaptur podbity gronostajami i gruby biały wams. Miasto Arles było jednym z najstarszych ludzkich osiedli w Antica Terra, z fortecą piętrzącą się nawet nad górami, z fortecą, która, jak powiadano, została zbudowana nie przez ludzi, ale przez samego Boga. Albo bogów. W zależności od punktu widzenia i bliskości kapłana Rhumu. Jego brat, który nienawidził króla, bo ten w drapieżnym romansowym nastroju napadł na jego córkę Klarysę, i który niczego nie pragnął tak, jak odzyskania suwerenności odmówionej mu przez historię – jego brat błagał króla Galii o ratunek przed atakami Dziczy. Obecnie, choć ledwie dwa czy trzy dni marszu dzieliły armię od wielkiego miasta fortecznego, nie otrzymali stamtąd ani słowa, nie przybył ani jeden posłaniec. 10


Wokół panowała cisza. Otaczały ich milczące lasy i wyludnione wioski. Abblemont pomyślał o tym wszystkim w ciągu kilku uderzeń serca. – Jeśli zaczekamy z odwrotem dwa dni, konie padną z głodu, zanim dotrzemy do naszych zapasów – powiedział. Nie dodał: „I nasz odwrót będzie bezładny jak po pogromie, chociaż nie widzieliśmy nawet jednego wroga”. Król ściągnął usta. – Nie pozwolę na to – oznajmił. – Rozbij obóz tutaj i poślij po prowiant. Abblemont już chciał zaprotestować, ale pochwycił spojrzenie konstabla – i podjął decyzję w ciągu jednego uderzenia serca. Trudno było sprzeciwiać się woli króla w najbardziej sprzyjających okolicznościach, a co dopiero wtedy, gdy był w podłym nastroju. Dworska etykieta określała, co można, a czego nie można mówić królowi, nawet gdy jest się jego faworytem. Abblemont osiągnął swoją pozycję dzięki umiejętnemu postępowaniu z królem, a nie przez sprzeciwianie się jego słowom. Poza tym, rozejrzawszy się po okolicy, zadecydował, że miejsce jest dobre na obóz, z płytkim strumieniem osłaniającym ich od frontu i trzema wysokimi wzgórzami. Natychmiast zajął myśli problemem zaopatrzenia. Musi szybko wysłać posłańców, żeby ściągnąć prowiant z Austergne na północy, i każdą tonę żywności trzeba będzie przetransportować po tej pajęczej sieci dróg... – Tu ma stanąć mój namiot – oznajmił król. – Zajmij się tym. Skinął dłonią w rękawiczce i pojechał w kierunku strumienia, a za nim jego rycerze, najwięksi, najlepiej wyszkoleni rycerze w Galii i tym samym na świecie. – Zajmij się tym! – syknął Guisarme. – Ventre Saint Gris! Abblemont nie pozwolił, by jego twarz wyraziła jakiekolwiek uczucia. – Zajmiesz się rozbijaniem obozu, podczas gdy ja poślę ludzi po zapasy? – zapytał. Guisarme wzruszył ramionami. – Brakuje mi Du Corse’a. Brakuje mi jego doświadczenia. On wie wszystko o wojnie. I o obozach. Dlaczego król go wypędził? Abblemont już pisał na woskowej tabliczce. Guisarme wydał rozkazy swoim dwóm rycerzom, którzy pogalopowali ku ciągnącej za nimi kolumnie wozów. Ruchem ręki przywołał królewskiego chorążego, ser Geofroia. Rycerz, który miał może najlepszą reputację ze wszystkich rycerzy w królestwie, dwornie ukłonił się w siodle. 11


– Tutaj, zacny rycerzu – powiedział konstabl. Ser Geofroi znów się ukłonił, podjechał i jednym pchnięciem wbił głęboko w ziemię żelazne okucie drzewca wielkiego sztandaru. Wiatr rozprostował błękitno-złotą tkaninę. Ludzie krzyknęli na wiwat. Ser Geofroi zsiadł z konia, rzucił wodze paziowi i w pełnej zbroi stanął przy sztandarze. Wyciągnął wielki miecz, pieczołowicie umieścił sztych pomiędzy stopami i znieruchomiał niczym stalowy posąg. Abblemont, którego umysł pracował nad kilkoma problemami naraz, dokończył wydawanie trzeciego zestawu rozkazów i w końcu miał czas się rozejrzeć. Zobaczył, że wozy królewskiego taboru stoją w równym rzędzie za plecami ser Geofroia, a pięćdziesięciu królewskich służących zaczyna rozkładać kuchnie, rozbijać namioty i rozpinać linki do wiązania koni. Guisarme właśnie podziękował Vasiliemu, naczelnemu inżynierowi. Steilker, mistrz kusznik z Północnej Etrurii, był mniej entuzjastyczny, ale w końcu się zgodził, zsiadł z konia, przekazał go paziowi i zaczął wydawać rozkazy swoim najemnym piechurom. Etruskowie traktowali wojnę jak naukę, nie sztukę, i mieli metodyczne podejście do każdego problemu. Przybyli do Galii, kiedy córka księcia Mitli, Królowa Kwiatów, poślubiła galijskiego władcę. De Ribeaumont i większość galijskich wielmożów nimi gardziła, ale Guisarme uznał, że są bardzo pożyteczni. Du Corse poręczył za nich przed „wygnaniem”. – Zawiódł króla – powiedział Abblemont. – Co? – zapytał Guisarme. – Pół godziny temu pytałeś, dlaczego król wypędził sieur Du Corse’a. Odpowiedziałem, zawiódł króla. I wcale nie jest na wygnaniu. Wypełnia ważną misję dla Jego Wysokości. Guisarme uśmiechnął się porozumiewawczo. – Aha, albańska przygoda – powiedział. Był dość stary, żeby wiedzieć, co wie, a czego nie wie; stary wojownik, który nie umiał czytać ani pisać, ale był dość sprytny, żeby przeżyć trzech królów Galii i wiele wojen. – Chodzi ci o to, że nie zdołał zrealizować jednego z niedorzecznych przedsięwzięć króla. Dlatego poruczono mu inne zadanie. Nie urodziłem się wczoraj, Abblemoncie. Wiem, że król próbował zająć Arles i poniósł porażkę. Próbował zająć także Dar as Salaam, jeśli dobrze pamiętam, sprzymierzone z Nekromantą. 12


Abblemont ściągnął brwi. – To nieprawda. Ser Hartmut... Ser Tancred parsknął śmiechem, okazując w ten sposób swój punkt widzenia. Abblemont skinął głową, już myśląc o czymś innym. Ktoś inny mógłby się skrzywić, gdyby mu przypomniano, że bezpośrednio pomógł królowi doprowadzić do upadku swojego brata, jednak jego umysł nie funkcjonował w ten sposób. Cieszyło go sprawowanie władzy i widział środki i cele z jasnością, która przerażała ludzi mniejszego formatu. Arles nie potrzebowało niezależności. Król Galii znajdował się w idealnym położeniu, żeby zjednoczyć całą Antica Terra; panował na północy, a książę Mitli trzymał w szachu całą Etrurię, więc ich następca – a Mitla nie miał synów – zostanie królem wszystkiego. Cesarzem, najpierw z władzy, a w końcu z tytułu. Abblemont głęboko odetchnął. Przez głowę przemykały mu liczne myśli dotyczące harmonogramów, tras zaopatrzenia, zapasów żywności. Gdy rozmyślał, wojska królewskie się zatrzymały i zaczęły rozbijać obóz, i nawet złożony z samych kółek i trybików umysł Abblemonta doznał małego szoku z radości. Potęgę króla Galii najlepiej wyrażała prędkość, z jaką jego armia maszerowała i rozkładała się obozem. Oczywiście rycerze, pancerna pięść królestwa, nie kopali, ale wszyscy inni, łucznicy, włócznicy, wieśniacy z zaciągu i słudzy sypali szańce. Dwunastu inżynierów podległych mistrzom łucznikom – wszyscy Etruskowie – zsiadło z koni z młotkami i palikami, po czym białym lnianym sznurkiem zaczęło odmierzać odległości. Za nimi ludzie z łopatami, kilofami i szuflami przemieniali wytyczone sznurkiem linie w rowy i palisady. Inni z toporami i piłami poszli na wzgórza ścinać drzewa. Konie zostały przywiązane do palików i nakarmione. Gdy panowie zastępów, czyli oficerowie feudalni dowodzący oddziałami królewskimi, otrzymali pierwsze wiadomości od Abblemonta, każdy z nich rozkazał wydać połowę racji swoim ludziom i koniom. Ludzie narzekali, ale szeptem. Pod koniec dnia, gdy Steilker przekazał swoje sugestie dotyczące rozmieszczenia posterunków i obserwatorów, na skraju kręgu ludzi otaczających Abblemonta zjawił się jeden z jego etruskich oficerów. Przywiódł ze sobą starszego człowieka w prostej kolczudze i butach z cholewami do uda, uzbrojonego w miecz z zakrzywionym ostrzem. 13


– Postawiłeś na warcie prawie trzecią część armii – zauważył Abblemont. Steilker pokiwał głową. – Muszę założyć, że stoimy w obliczu wroga. – Rozejrzał się. – Chociaż jak dotąd nikogo nie widziałem. Abblemont spojrzał na sekretarza. – Wszyscy kurierzy ruszyli w drogę? – Wyjechali godzinę albo i więcej temu, panie – odparł sekretarz. Abblemont spostrzegł na skraju kręgu etruskiego oficera, zwrócił uwagę na jego bladość i postawę i przywołał go ruchem ręki. Mężczyzna się ukłonił. – Panie, znaleźliśmy... – Urwał. Był wyraźnie wstrząśnięty. – Mów! – ponaglił go Abblemont niecierpliwie. Etrusk pokręcił głową. – Powinieneś sam to zobaczyć, panie. – Daleko? – warknął Abblemont. – Pół ligi stąd, panie – odparł kusznik. Abblemont zgrzytnął zębami. – Najpierw mi powiedz, co. – Trupy – powiedział Etrusk. Zaczerpnął tchu. – Mnóstwo. Abblemont sapnął. – Wieśniacy? – zapytał. Niemal odczuwał ulgę. – Panie, powinieneś sam zobaczyć – powtórzył oficer. Spojrzał na swojego towarzysza, starszego mężczyznę. Starszy zajazgotał coś po etrusku. – Gdzie jest De Ribeaumont? – zapytał Abblemont. Marszałek był po królu najważniejszym człowiekiem w armii. – Z królem – odparł jakiś giermek. – Gra w karty – mruknął ktoś inny. Abblemont parsknął z oburzeniem. – Dobrze. Dajcie mi konia. Wierzchowca – zaznaczył. Marzył o kąpieli i kubku grzanego wina i chciał, żeby wszyscy, do nędzy, zabrali się do roboty, poczynając od króla. I De Ribeaumonta. Zwykle on i podstarzały Guisarme byli adwersarzami na naradach wojennych. Po dwudziestu dniach w polu Tancred z dnia na dzień wydawał się coraz lepszym sprzymierzeńcem. – Ser Tancredzie? Guisarme wzruszył ramionami. 14


– Niech będzie. Obejrzyjmy kilka trupów. Na pewno lepiej będzie mi się spało. W ostatnim świetle dnia pojechali z etruskim oficerem przez już ogołocone z drzew wzgórze, pełne namiotów i rozbrzmiewające chrapaniem tysiąca ludzi. Nie było powodu, żeby trzymać żołnierzy na nogach; strawa, jaka była, została zjedzona, i większość ognisk już zgasła. Z chwili na chwilę robiło się coraz zimniej. Abblemont jechał za Etruskiem ze swoimi giermkami, młodzieńcami z dobrych rodzin z Arles, a za nim ciągnął Guisarme, też ze swoimi giermkami. Wjeżdżali na dość wysokie wzniesienie z okrągłym wierzchołkiem otoczonym przez starożytny mur z ułożonych jedne na drugich kamieni. – Pan Vasili kazał wieśniakom oczyścić szczyt i zbudować tu fort – powiedział Etrusk, gdy się zatrzymali i przywiązali konie do palików. Abblemont wiedział dlaczego. Wzgórze wznosiło się pośrodku ich obozu i roztaczał się z niego rozległy widok. Przez długi czas patrzył na południe i wyobrażał sobie... co sobie wyobrażał? To, że widzi światła Arles. O ile Arles wciąż się trzymało. Przetarł ręką oczy i próbował rozstrzygnąć, co, u licha, się święci. Coś się poruszyło na skraju jego pola widzenia – ciemność na tle ciemności, daleko na wschodzie. Potknął się zaskoczony. Cokolwiek widział, uciekało, ale musiało być ogromne. – Co to? – zapytał, wskazując ręką. Kusznik przystanął. – Chmura, panie? Nic nie widzę. Za ciemno. – Jak was zwą, panie? – zapytał Abblemont. – Sopra Di Bracchio, panie – odparł oficer. – Tędy. Abblemont znał etruski na tyle, żeby rozpoznać przydomek. Jakiś wygnaniec z któregoś z dużych miast, prawdopodobnie z samej Mitli, bez grosza przy duszy. Abblemont z reguły miał dobre zdanie o ubogich banitach. Byli lojalni i działali z prostych pobudek, chyba że próbowali odzyskać dawną pozycję. – Bastardi – syknął Di Bracchio. – Zostawiłem ludzi na straży, a nikogo tu nie ma. Zimna księżycowa poświata omywała okrągły szczyt wzgórza, a stary kamienny mur przypominał zepsute zęby tkwiące w zielonoszarych dziąsłach. 15


Abblemonta zaszokowało coś, co dostrzegł kątem oka. Było daleko, wielkie i bardzo czarne. Przynajmniej takie odniósł wrażenie w ułamku jednego uderzenia serca. Guisarme był w pełnej zbroi i gdy tylko zsiadł z konia, wyciągnął miecz. Kiedy giermkowie nie poszli w jego ślady, pokręcił głową. – Jestem stary i widziałem wiele trupów – powiedział z uśmiechem. – Wy jesteście młodzi, hołubcie swoje słodkie marzenia trochę dłużej. Zwrócił się do Abblemonta: – To mi się nie podoba. Podejrzana sprawa. Nie podoba mi się, że zniknęły straże. Abblemont chciał wyśmiać obawy starego, ale wcale nie było mu do śmiechu. – Po powrocie do obozu znajdź, proszę, zaginionych strażników i przyślij mi wyjaśnienie. – Abblemont dobył miecza. – Zostańcie pilnować koni – polecił swoim giermkom. De Bracchio skinął głową. – Tędy, panowie. Weszli w krąg murów i nagle jakby zrobiło się zimniej. I był tam zapach – woń starej ziemi, korzeni, drzew i... czegoś zimnego i metalicznego. I świeżego. I martwego. Kamienne mury były wyższe, niż się wydawało z dołu. Di Bracchio chrząknął i powiódł ich w prawo, w kierunku ciemnego zagłębienia, które okazało się wejściem. – Ależ jestem rad, że czekaliśmy do nocy – mruknął cierpko Abblemont. – Pokaż mi tę padlinę. Jeszcze nie skończył mówić, kiedy ich zobaczył – dziesiątki trupów. Wnętrze starego zrujnowanego fortu było pełne zwłok, upakowanych ściśle jak solone ryby w beczce. – Tyle ludzi... Muszą ich być setki. – To nie ludzie – powiedział stary kusznik u jego boku. – Di Bracchio boi się Kościoła, ale ja nie. Spójrz na nich. Abblemont skrzywił się z niesmakiem. – Ciągnęliście mnie taki szmat drogi, żeby mi pokazać kostnicę? – zapytał. Robiło mu się niedobrze. Zapach był okropny i nie taki, jak trzeba. 16


– Boże... – mruknął Guisarme. Przykląkł przy zwłokach, dygocząc na całym ciele. – Boże... – powtórzył. – Chryste i wszyscy święci. Błogosławiony Święty Denisie, bądź z nami. – Odsunął się szybko. Abblemont zmusił się do ruchu. – O co ci chodzi? – zapytał. Zasłonił nos rąbkiem peleryny. Smród atakował jak żywe stworzenie. U kilku trupów miejsce oczu zajmowały dziwne, długie, podobne do wstążek robaki – wydawało się, że spływają po policzkach niczym odrażająca parodia łez. Mimo że robaki były równie martwe jak ludzie. – Największym ślepcem jest ten, kto nie chce widzieć – powiedział starszy mężczyzna. – Na Świętego Maurycego, panie. Spójrz na nich. Coś w umyśle Abblemonta zaskoczyło i wtedy zobaczył. To wcale nie byli ludzie. Byli to irkowie. *** Noc ciągnęła się bez końca. Abblemont źle spał i gdy drugi raz zbudził się z koszmaru, postanowił wstać. Wciągnął buty, zarzucił na ramiona grubą pelerynę i wyszedł z namiotu, przepędzając zaspanych służących i zapinając pas z mieczem. Przeszedł wzdłuż całego obozu i stwierdził, że wszyscy wartownicy czuwają. Większość z nich była przerażona, chociaż widział, że próbują pokonać strach na różne sposoby, od głośnego, szybkiego gadania po pełne złości pokazy brawury. Na wschodnim krańcu odszukał Etruska, Di Bracchia. – Znalazłeś brakujących ludzi? – zapytał go. Di Bracchio pokręcił głową. – Nie, panie. – Zdezerterowali? Ledwie widoczny w ciemności Di Bracchio wzruszył ramionami. – Kto chciałby stąd zdezerterować? Jeśli Abblemont przyznał mu rację, to tego nie rozgłaszał. Przemierzył obóz od wschodniej strony do zachodniej, a odległość wynosiła więcej niż ligę, zanim w końcu chwiejnym krokiem wszedł do swojego namiotu. Wciąż nie mógł zasnąć, ale czuł ulgę, że ludzie są bezpieczni. 17


Leżał na obozowej pryczy i patrzył, jak dach jedwabnego namiotu faluje w ciemności na zimnym wietrze. Wciąż czuł ten zapach. W łagodnie poruszających się cieniach ciągle widział twarze martwych potworów. *** Minął dzień, rowy szańców się pogłębiły, a wały i palisady urosły. De Ribeaumont został z królem. Abblemont rozkazał Vasiliemu zmontować machiny oblężnicze – ciężkie katapulty, onagry starożytnego projektu, trebusze w najnowszym stylu i balisty podobne do ogromnych kusz. Etruskowie starannie je ustawili, ale nikt nie podjął próby zajęcia wzgórza górującego nad obozem ani stojącego na nim pradawnego fortu. Abblemont ruszył w tamtą stronę i pomyślał, że zapach śmierci się rozprzestrzenia. Mimo to był cudowny wiosenny dzień, ze słońcem jaśniejącym na błękitnym niebie przybranym kilkoma białymi, puszystymi jak wełna obłokami. Abblemont starał się zapomnieć o wieczornych i nocnych koszmarach. Około południa król wyszedł z namiotu. – I co? – zapytał. De Ribeaumont stanął przy nim w swojej wspaniałej smoczej zbroi. Abblemont nie zdołał zamaskować frustracji. – Słucham, Wasza Królewska Mość? – Kiedy dostaniemy prowiant? – zapytał król. – Żebyśmy mogli podjąć marsz do Arles? De Ribeaumont skinął głową. – Podstawą strategii jest silna obrona – powiedział. – Atak oznacza próbę przejęcia inicjatywy. Bez względu na to, z czym mamy tutaj do czynienia, budzimy lęk. Taktyka spalonej ziemi... – Spalonej ziemi? – powtórzył Abblemont. Król lekceważąco machnął ręką. – De Ribeaumont zna się na tych sprawach. Przeciwnik obawia się potęgi naszego oręża, więc wypędza stąd wszystkich ludzi z całym inwentarzem, żebyśmy nie mogli zdobyć pożywienia. – Musimy przeć naprzód i wymusić bitwę – dodał De Ribeaumont. – Skoro wyraźnie właśnie tego nasz wróg najbardziej się obawia. 18


Abblemont czuł się nieswojo, co było u niego rzadkością. Widział, że De Ribeaumont, zwykle będący sprzymierzeńcem, teraz dokłada starań, by zająć jego miejsce królewskiego faworyta. Koszmar ubiegłej nocy w pewien sposób pozbawił smaku tę dworską grę. Nagle przestała go obchodzić. Co więcej, miał to gdzieś. Był przerażony. Wzruszył ramionami. – Wasza Królewska Mość, nie rozumiemy naszego wroga. Ubiegłej nocy jeden ze zwiadowców odkrył stary fort na szczycie tamtego wzgórza. Jest pełen trupów. – Doprawdy? – zapytał De Ribeaumont. – Trupów stworzeń Dziczy – sprecyzował Abblemont. Król wzruszył ramionami. – Tym lepiej – oznajmił. – Twój brat nie był zupełnie nieskuteczny, broniąc naszego królestwa. – A potem wycofał się na południe – powiedział De Ribeaumont. – Tyle że właśnie stamtąd przybył, podobnie jak Dzicz, o ile nam wiadomo – zaznaczył Abblemont. Król pokręcił głową. – Przykro mi, że tak łatwo opuszcza cię odwaga. De Ribeaumont mówi, że powinniśmy cię tu zostawić, żebyś zarządzał obozem, a sami ruszymy na południe zaatakować wroga. Ser Tancred Guisarme miał pełną zbroję, zgodnie z nakazami prawa wojennego, i stał wyprostowany pomimo ciążących mu lat. Dotąd słuchał w milczeniu, ale teraz przemówił. – Wasza Królewska Mość, marsz na południe będzie czystą głupotą, skoro nie mamy żadnych raportów o wrogu, o jego sile i lokalizacji. Król zaszczycił go ledwie przelotnym spojrzeniem. – Starzy ludzie często są tchórzami. Guisarme uniósł brew. – Wasza Królewska Mość, przyjmę od ciebie każdą obelgę, jako że jesteś moim królem. Ale powiem, że dożyłem sędziwego wieku jako człowiek wojny, który brał udział w tuzinie wielkich bitew i setkach potyczek. Wielu wrogów gorzko żałowało mojego tchórzostwa. I powtarzam: dowiedz się czegoś o nieprzyjacielu, zanim na niego uderzysz. De Ribeaumont pokiwał głową. 19


– Ja mówię, żeby jechać teraz i uderzyć, zanim stracimy okazję, póki nasi ludzie i konie mają pełne brzuchy. – Oto mówi prawdziwy rycerz Galii – oznajmił król. – Dziś jest już za późno na wymarsz – zaznaczył Abblemont. – Chociaż może wyjdzie wszystkim na dobre, jeśli staną w bojowym ordynku na równinie przed obozem. Lepiej, żeby znali swoje miejsce w dniu bitwy. Odłóż wymarsz do jutra, Wasza Królewska Mość. Może nadciągną pierwsze wozy żywności z północy. De Ribeaumont spojrzał na niego szyderczo, jakby mówił: „Przejrzałem twoją grę”. Ale król pokiwał głową. – Nareszcie mówisz z sensem. Niech staną w szyku bojowym po południowym posiłku. I rzeczywiście, zgodnie z przewidywaniami Abblemonta sformowanie szyku zajęło armii królewskiej wiele godzin. Zaczęli późno, więc ostatnia chorągiew stanęła w szeregu na lewym skrzydle dopiero wtedy, gdy słońce zaczęło się chować za wzgórzami. – Prawie piętnaście tysięcy ludzi – powiedział Abblemont. – Nadzwyczajna armia. Front głównej bitwy będzie miał więcej niż ligę długości. – Nikogo nie brakuje? – zapytał król. – Kilkudziesięciu giermków, lekkich jeźdźców i myśliwych, którzy przeprowadzają zwiad za wzgórzami – odparł Abblemont. Armia prezentowała się imponująco. Stanęli w szyku, zanim padły na nich cienie wysokich sosen rosnących po drugiej stronie doliny, i czekali we względnej ciszy. W pewnej chwili Abblemont pomyślał, że może... tylko może... coś ich obserwuje. Albo że armia wroga nagle pojawi się na równinie. Nic takiego się nie stało. Oddziały rozeszły się znacznie szybciej, niż sformowały, wracając za wały ziemne na skąpą kolację. Abblemont jadł, słuchając meldunków zwiadowców. Naczelny leśnik zameldował, że widział króliki i, na zachodzie, wiewiórki na drzewach. – Nic większego od kota – dodał, rozciągając usta w szczerbatym uśmiechu. – Nie uświadczysz jelenia ani dzika, panie, a wszak to najbogatsza w zwierzynę kraina na całym południu. – Ludzi też nie widziałeś. – Ani żywej duszy – potwierdził mężczyzna. 20


Było późno, ale Abblemont chciał załatwić wszystkie bieżące sprawy. – Wyświadcz mi przysługę – poprosił. – Znajdź Etruska, Di Bracchia. Niech ci pokaże, gdzie byli jego ludzie, zanim zdezerterowali. Sprawdź, czy zdołasz ich wytropić. – Wczorajsze ślady na suchej ziemi, panie? – Stary leśnik wzruszył ramionami. – Twoja wiara we mnie jest... prawdopodobnie trochę przesadzona. Ale pojadę, póki jeszcze widno. – Zamilkł na chwilę. – Zdezerterowali, panie? To głupota. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach teraz nie odejdzie. Żyję w lasach od dziecka i nawet ja nie chciałbym być tam sam. Następnie przyszedł giermek, miejscowy chłopak, który służył w jego orszaku. Był blady i miał dziwne oczy. Saint Quentin, tak się nazywał. Gaspard Saint Quentin. – Cóż tam, Gaspardzie, mon vieux? Chłopak pokręcił głową. – Mam złe wieści, panie – odparł drewnianym głosem. – Mów – polecił mu Abblemont. – Znalazłem... – Młodzieniec wyprężył ramiona. – Znalazłem coś, co za życia było jednym z twoich kurierów, panie. Oto jego sakiewka. Abblemont wstał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. – Bodaj to... – mruknął znacznie spokojniej, niż się spodziewał. – On i jego koń zostali... Abblemont westchnął. – Nie śpiesz się – powiedział cicho. – Rozszarpani – dokończył młody człowiek. – Słodki Jezu, nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Wszędzie larwy i robaki... – Chłopak nagle zgiął się wpół i zwymiotował. – Boże, Boże... – wykrztusił i znowu się zrzygał. – Dzieje się coś złego – wydukał dziwnie obojętnym głosem. Słudzy zajęli się giermkiem, przynieśli ręczniki, szmaty i wiaderko wody. Okropny smród drapał Abblemonta w gardle. I przywoływał wspomnienia zapachu z fortu na wzgórzu. Robaki. Przepędził swoje lęki. Miał na głowie ważniejszy problem, jeśli jego posłańcy nie dotarli do składu żywności. Dopiero teraz przyszło mu na myśl, że być może są otoczeni. 21


Saint Quentin wyprostował się i odtrącił pomocne dłonie. Wydawało się, że stracił samokontrolę. Abblemont zrozumiał, że coś jest nie w porządku, i sięgnął ręką do miecza. Nagle usłyszał bezbarwny głos giermka. Aha, tu jesteśmy. Giermek dziwnie się wykrzywił, wpierając ciężar ciała głównie na jednej nodze, jakby zapomniał, że powinien stać wyprostowany. – Gaspardzie? – zapytał Abblemont. Ty dowodzisz tymi stworzeniami? – zapytał Saint Quentin. – Messieur de Saint Quentin! Nie. Ty dowodzisz wszystkimi tymi stworzeniami? Abblemont był bystry, ale nie mógł się doszukać sensu w całej tej sytuacji. Chyba że jego giermek został opętany przez jakiegoś demona, który nie do końca panował nad jego ciałem. Młodzieniec zrobił niepewny krok, gwałtownie wysuwając stopę... jak zepsuta marionetka. Albo pijany człowiek. – Kim jesteś? – syknął Abblemont. To było wbrew naturze... i odrażające. Ty dowodzisz tymi stworzeniami? Mów. Natychmiast. Saint Quentin zrobił chwiejny krok w jego stronę. – Straże! – krzyknął królewski faworyt. Kolejny krok. Chłopak podchodził coraz bliżej. Długi, cienki jak ołówek robak wyłaził mu z oka. W wieczności strachu i potrzeby działania Abblemont wyrwał z pochwy miecz bojowy. Ciął z dołu wyciągniętą rękę i robaka. Opadająca głownia głęboko wniknęła w kark chłopca, zadając śmiertelny cios. Giermek był nieumarłym. Druga ręka sięgnęła ku Abblemontowi i usta się poruszyły. Ty dowodzisz... Przepełniony odrazą, przerażeniem i złością Abblemont nigdy nie miał silniejszej prawicy. Głowa Saint Quentina spadła z ramion trupa. – Cofnąć się! – krzyknął do wbiegających do namiotu strażników. – Cofnąć się! – wrzasnął łamiącym się głosem. *** 22


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.