Zgliszcza

Page 1


John Gwynne

Księga trzecia Wiernych i Upadłych

Przełożył Marcin Mortka

Wydawnictwo MAG Warszawa 2019


Tytuł oryginału: Ruin. The Faithful and the Fallen – Book Three Copyright © 2015 by John Gwynne Copyright for the Polish translation © 2019 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Anna Włodarkiewicz Korekta: Elwira Wyszyńska Ilustracja na okładce: Paul Young Opracowanie gra�czne okładki: Piotr Chyliński Projekt typogra�czny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Wydanie I ISBN 978-83-7480-566-7 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228134743 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227213000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: CPI Moravia Books s.r.o.


Rozdział pierwszy

ULFILAS

Rok 1143 Ery Wygnańców, Księżyc Orła Ul�las trącił piętami końskie boki, a wierzchowiec ruszył pod górę wśród szarych głazów i dawno zeschłych drzew. Obok niego podążał król Jael o zaciętej twarzy, a kilka kroków przed nimi jechał królewski łowczy, Dag. Jaela nie powinno tu być, myślał Ul�las, a żołądek ściskał mu niepokój. To nie do pomyślenia, by król Isiltiru wędrował bez celu po północnych pustkowiach. Ul�las bynajmniej nie odczuwał wobec Jaela wielkiej lojalności, gdyż w gruncie rzeczy nawet niespecjalnie go lubił. Odnosił jednakże wrażenie, że po wszystkim, przez co wspólnie przeszli, śmierć podczas wyprawy, która jego zdaniem była tylko stratą czasu, zakrawałaby na głupotę. Miał świadomość, że czasy się zmieniają, na horyzoncie czai się wojna, a w Isiltirze należy umocnić władzę. Służył Jaelowi jako przyboczny od jego Długiej Nocy i choć nie przepadał za charakterem swego władcy i nie podobały mu się jego postępki, był człowiekiem pragmatycznym. Jestem wojownikiem, myślał. Muszę dla kogoś walczyć. Ostatnie wydarzenia pokazały, że dokonał sensownego wyboru. Król Romar nie żył. Nie żyli też Kastell, kuzyn Jaela, oraz Gerda, była żona Romara. Jej nieletni syn Haelan, który z technicznego punktu widzenia nadal był dziedzicem tronu Isiltiru, 11


zaginął bez śladu. Ul�las wiedział, że Jael nie bywał lojalny wobec ludzi, którzy za nim podążali. Zdawał sobie sprawę z tego, że samozwańczy król Isiltiru to próżny, żądny władzy intrygant, gotów zrobić wszystko, by zachować koronę. Jednakże młodzieniec odnosił coraz to nowe sukcesy, więc Ul�las trwał u jego boku, choć głos w jego głowie mówił mu, by odszedł i znalazł sobie innego, zacniejszego władcę. Czym jest ten głos?, zastanawiał się. Sumieniem? Cóż, sumienie nie nałoży mi jedzenia do misy. Nie uchroni mnie też przed nadzianiem mej głowy na pal. – Daleko jeszcze?! – zawołał Jael. – Jeszcze kawałek, mój panie! – odkrzyknął Dag. – Dołączymy do nich przed zachodem słońca. Niedaleko szczytu Ul�las ściągnął wodze i spojrzał za siebie. Po zboczu wiła się kolumna wojowników, którzy eskortowali dwa wozy ciągnięte przez potężne woły. Za nimi roztaczały się szare pustkowia, a dalej na południu widać było zielony skraj lasu Forn. W promieniach zachodzącego słońca migotały wody odległej rzeki, która wyznaczała granicę między pustkowiami na północy i leżącym w dali królestwem. Isiltir, pomyślał Ul�las. Dom. Znów spojrzał na swego króla i popędził konia w ślad za nim. Słońce było coraz niżej, a drużyna kontynuowała podróż pośród wydłużających się cieni. Szlak prowadził ich przez puste równiny i wąwozy o stromych zboczach, aż dotarli do kamiennego mostu, który rozciągał się nad głęboką przepaścią. Ul�las zerknął w ciemność. Serce przestało mu na moment bić, gdy jego wierzchowiec poślizgnął się na luźnym kamieniu. Na samą myśl o upadku w taką czeluść odruchowo szarpnął za wodze. Odetchnął głęboko, gdy znalazł się po drugiej stronie przepaści, a lęk opuścił go równie szybko, jak się pojawił. Następnie wjechali w labirynt nagich, jałowych pagórków w drodze na kolejne wzniesienie, na którym czekał milczący Dag. Ul�las i jego król zrównali się z łowcą i ściągnęli wodze, by spojrzeć przed siebie. 12


Patrzyli na płaską, ciągnącą się daleko równinę. Na horyzoncie sterczały poszarpane szczyty gór. U swych stóp natomiast ujrzeli cel podróży – wielki krater, który wyglądał, jakby sam Elyon Stwórca wybił dziurę w tkaninie ziemi. Wokół nie było śladów życia i panowała absolutna, niewzruszona cisza. – Krater gwiezdnego kamienia – szepnął Jael. Ul�las słyszał wielokrotnie opowieści o miejscu, w którym gwiezdny kamień uderzył w ziemię, ale jak do tej pory był skłonny włożyć je między bajki. Ile tysięcy lat temu miał się tu rozbić?, zastanawiał się. Mówiono, że z owego kamienia wykuto Siedem Skarbów, o które później toczono zaciekłe wojny. Wszystko zakończył Elyon, który, jeśli wierzyć opowieściom, zesłał na świat Plagę i spopielił wiele krain. Ul�las spojrzał na szare niebo zasnute obrzmiałymi chmurami. Przez chwilę wyobrażał sobie, że unoszą się na nim białoskrzydłe zastępy Ben-Elim i demoniczna horda Asrotha. Mógł niemalże usłyszeć rozbrzmiewające echem okrzyki bojowe, szczęk oręża, wrzaski umierających. Elyon i Asroth, Stwórca i Niszczyciel, ich anioły i demony walczące o władzę nad Ziemiami Wygnanych, myślał. Wszystko to wydawało mi się zaledwie bajką, a teraz mówią mi, że historia ma się powtórzyć. Podczas podróży przez pustkowia Ul�las zaczął wierzyć w to, co kiedyś, zaledwie rok temu, uważał za opowiastkę dla dzieci. Przypominał sobie chwile spędzone w Haldis, leżącym w samym sercu lasu Forn, gdzie olbrzymy Hunen chowały swych zmarłych. Na własne oczy widział króla, który został zdradzony i zabity z powodu czarnego topora, rzekomo należącego do Siedmiu Skarbów wykutych z gwiezdnego kamienia. Widział białożmije oraz magię, która zamieniała twardą ziemię w błoto wysysające życie z jego towarzyszy broni. Był człowiekiem praktycznym i wolnym od przesądów. Niełatwo więc przyszło mu uwierzyć w potwory, które nagle stały się żywym przeciwnikiem. Na samo wspomnienie tamtych wydarzeń czuł, że ściska go lęk. 13


Lęk czyni czujniejszym, pomyślał. W dole zbocza, na skraju krateru, wznosiły się szczątki starożytnej fortecy. Jej mury i wieże dawno skruszył ząb czasu, ale wśród ruin poruszały się postacie, ledwie widoczne z tej odległości. – Jotun – oznajmił Jael. Olbrzymy z północy. Rzekomo najsilniejsze i najbardziej zaciekłe z ocalałych klanów, pomyślał Ul�las i nie po raz pierwszy zastanowił się, czy ich wyprawa ma sens. – Żadnych gwałtownych ruchów – rzekł Dag. – Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte. Niektóre olbrzymy wyłoniły się spomiędzy ruin i zebrały na drodze, która przecinała zniszczoną twierdzę. Zachodzące słońce odbijało się od ich kolczug oraz ostrzy włóczni. Kilka spośród nich dosiadało wielkich, kudłatych bestii. – Oni siedzą na niedźwiedziach? – spytał Ul�las. – Wszyscy słyszeliśmy opowieści o Jotun z północy – rzekł Jael. – Wygląda na to, że niektóre z nich są prawdziwe. Zatrzymali się na skraju pierwszych ruin, a kolumna jeźdźców wyhamowała za nimi. Wojownicy – dwie setki najlepszych przybocznych Jaela – otoczyli władcę ochronnym kordonem. Ul�las wyczuwał wśród nich napięcie i widział, jak zaciskają dłonie na drzewcach włóczni i rękojeściach mieczy. Olbrzymy wyłoniły się spomiędzy zgliszczy. Pomimo swych rozmiarów poruszały się z zaskakującą zwinnością. Niektóre w istocie dosiadały niedźwiedzi o ciemnym futrze i żółtych szponach. Ul�las wiedział, że Jael ma wszelkie powody, by zachować czujność. Podczas bitwy o Haldis obaj widzieli na własne oczy, jak straszliwa jest szarża oddziału olbrzymów. Gdyby wojownicy z Tenebralu nie zatrzymali Hunen murem tarcz, z hufców Isiltiru i Helvethu nie przetrwałby nikt. Na razie nie ma czasu, by się uczyć walki w murze tarcz, ale jeśli wrócę do domu..., pomyślał Ul�las. Jeden z niedźwiedzich jeźdźców wysunął się przed pozostałych. Ziemia drżała lekko pod krokami jego wierzchowca. Wojownik zatrzymał się przed Jaelem, ogromny i majestatyczny. Po chwili zsunął się z siodła o wysokim łęku i podszedł jeszcze bliżej. 14


Jasne włosy i wąsiska miał splecione w grube warkocze. Z jego ramion spływał płaszcz z ciemnego futra, pod którym połyskiwała kolczuga. Dzierżył włócznię o grubym drzewcu, a przy jego siodle wisiał młot wojenny. Niedźwiedź przyglądał się przybyszom małymi, inteligentnymi oczkami, aż uniósł wargę, odsłaniając rząd ostrych zębów. – Witaj na Pustkowiu, Jaelu, królu Isiltiru – oznajmił olbrzym. Jego głos brzmiał jak kamień trący o żwir. – Witaj, Ildaerze, przywódco Jotun – odparł Jael i skinął na swoich wojowników, którzy rozstąpili się, by przepuścić wóz. Jeden z kudłatych wołów parsknął i uderzył o ziemię kopytem. Czyli nie tylko mnie przeszkadza smród tego niedźwiedzia, pomyślał Ul�las. Jael ściągnął sukno, które narzucono na towar. – Oto trybut, zapowiedziany przez moich wysłanników. Broń twoich przodków, trzymana w skarbcu Dun Kellen – oznajmił, po czym pochylił się i z niemałym trudem podniósł jeden z wielkich toporów. – To mój dar dla was. Ildaer skinął na jednego ze swych towarzyszy, olbrzyma z szerokim mieczem przytroczonym do pleców, wzrostem dorównującego siedzącemu na koniu Jaelowi. Olbrzym wziął od króla topór, obrócił go w dłoniach, a potem zerknął do wnętrza wozu. Nie był w stanie ukryć radości, która pojawiła się na jego twarzy. – To broń naszego ludu! – Skinął Ildaerowi. – Zwracam wam ją jako dowód dobrej woli i część zapłaty za zadanie, do wykonania którego potrzebuję waszej pomocy. Ildaer zajrzał do mijającego go wozu. Inne olbrzymy przepychały się, by również zerknąć do środka. – A co ma mnie powstrzymać od pozabijania was wszystkich i rzucenia waszych ścierw moim niedźwiedziom? – Żywy jestem dla ciebie cenniejszy – odparł Jael. – Opowiadano mi o twoim wielkim intelekcie. Mam cię za rozsądnego olbrzyma, a nie byle dzikusa. Ildaer spoglądał na Jaela, mrużąc oczy pod masywnym czołem. Raz jeszcze zerknął na wóz pełen broni. 15


– A poza tym, któż może wiedzieć, czy wraz z moimi ludźmi nie wycięlibyśmy was do nogi – dodał Jael. Olbrzymy za plecami Ildaera spojrzały na przybysza z wrogością, a jeden z niedźwiedzi zawarczał. Ul�las poczuł znajome ukłucie lęku, które zawsze poprzedzało wybuch agresji. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza. – Ha, ha! – zaśmiał się Ildaer. – Chyba cię lubię, południowcu. Ul�las poczuł, jak napięcie słabnie. Południowcu?, zdziwił się. Przecież Isiltir nie leży na południu. Ale zaraz, te olbrzymy mieszkają na północy. Dla nich każdy człowiek z południa to południowiec. Ildaer znów wbił wzrok w wóz. – Twój dar jest dla mego ludu niezwykle cenny – przyznał. – Ale to nic w porównaniu z tym, co jestem gotów ci wręczyć, jeśli mi pomożesz – rzekł Jael. – A czego żądasz? – Chcę, żebyście znaleźli dla mnie pewnego zaginionego chłopca.


Rozdział drugi

CORBAN

Corban przebudził się z mocno bijącym sercem, a resztki snu natychmiast się rozpierzchły, pozostawiając na moment jedynie wspomnienie czarnych ślepi i uczucie bezdennej nienawiści. Potem znikło również i to. Otaczała go zimna ciemność. Usłyszał warknięcie Burzy i podniósł się, kładąc jedną dłoń na rękojeści miecza. Coś jest nie tak, pomyślał. Wyciągnął rękę i przekonał się, że sierść na grzbiecie wilkunicy się podniosła. – Co się dzieje, mała? – szepnął. W obozowisku panowała cisza. Z lewej strony migotał żar ogniska, ale Corban nie spojrzał w tamtym kierunku, wiedząc, że blask oślepi go na moment. Dostrzegł ciemną sylwetkę wartownika stojącego na wzniesieniu, u stóp którego obozowali. Pojawił się księżyc, a jego blask wydobył z mroku inną postać, wysoką i ciemnowłosą. Meical. Stał całkowicie nieruchomo i wpatrywał się w skraj doliny. Za plecami Corbana zarżał koń. W górze rozległ się trzepot skrzydeł. – Pobudka, pobudka! Wróg, wróg! Pobudka! Wróg! Craf albo Fech, pomyślał Corban. 17


Zerwał się na równe nogi, podobnie jak wszyscy dookoła niego. Zewsząd dobiegał zgrzyt wyciąganych mieczy. Na skraju doliny pojawiły się postacie. Na moment opromienił je blask księżyca, potem runęły w dół. Z wrzaskiem i szczękiem oręża uderzyły w obrońców. – Kadoshim! – krzyknął Meical. Eksplodował chaos. Ciała wirowały, cienie zlewały się z blaskiem gwiazd, aż strzeliły iskry i buchnęły płomienie, zamieniając noc w dzień. Corban dostrzegł Brinę, która wykrzykiwała inkantacje przy ogniu. Ten, posłuszny jej woli, płonął coraz wyżej i zwracał się ku napastnikom. W nowym blasku młodzieniec ujrzał wśród atakujących tuzin wojowników ubranych jak Jehar, ale w ich ruchach nie było ani śladu płynnej gracji cechującej plemię Tukula. Poruszali się tak, jakby ich śmiertelne ciała z trudem mieściły moc, która na nie spłynęła. Przebijali się przez obozowisko i bez wysiłku odrzucali każdego, kto stanął im na drodze. Corban dobrze pamiętał, jak Kadoshim walczyli w Murias tuż po wyjściu z kotła. Wciąż miał przed oczami dziką, nieludzką furię, z którą rozrywali ludzi na strzępy. Jego serce niespodziewanie skuł strach, który nie pozwolił mu wykonać ani jednego kroku więcej. Wtedy usłyszał harde słowa wykrzyczane w obcej mowie. Odwrócił się i ujrzał Balura Jednookiego oraz jego pobratymców, którzy rzucili Kadoshim wyzwanie. Ci zamarli na moment i ruszyli ku Balurowi. Przybyli po topór!, domyślił się Corban. Przyglądając się ich szarży, naraz wspomniał swą matkę, która również padła o�arą Kadoshim. Przypomniał sobie, jak próbował zatamować jej krew, jak tulił jej stygnące ciało, jak z jej oczu powoli znikało światło. Jego serce zalała nienawiść do istot z innego świata, a lęk, który paraliżował go jeszcze przed chwilą, wyparował. Niespodziewanie uświadomił sobie, że pędzi prosto na wroga, przyśpieszając z każdym krokiem. Wilkunica podążała tuż obok niego. Dostrzegli go, nim do nich dotarł. A może zwrócili na niego uwagę za sprawą Burzy? Corban wiedział tylko tyle, że Kadoshim 18


odgadli jego tożsamość. Wiedzieli, że jest Seren Disglairem, Jasną Gwiazdą i ucieleśnionym awatarem Elyona. Kilku spośród nich oderwało się od pozostałych, zwartych w walce z Balurem i jego pobratymcami. Tukul i jego Jehar przypadali do nich z boków, tnąc i chlastając. Burza przyśpieszyła. Corban dostrzegł, jak spina mięśnie do skoku, a sekundę później była już w powietrzu. Wpadła na jednego z Kadoshim, przewróciła go na ziemię, przetoczyła się wraz z nim i zacisnęła kły na jego gardle. Władzę nad ciałem Corbana przejął instynkt. Ujął miecz w obie dłonie, uniósł go wysoko i ciął po przekątnej, jednocześnie przenosząc ciężar ciała tak, by bez trudu wylądować za plecami przeciwnika. Poczuł, jak miecz przecina wyprawioną skórę i ogniwa kolczugi, jak miażdży kości i tnie mięśnie. Nie było człowieka, który przeżyłby taki cios. Kadoshim zachwiał się, ale jedną ręką pochwycił za ostrze Corbana. Przez sekundę wpatrywał się w młodzieńca czarnymi oczami, a potem się uśmiechnął. Z jego ust ściekała krew czarna niczym atrament. Ciała Jehar, które przejęli Kadoshim, wyłoniwszy się się z kotła, stały się o wiele silniejsze. Corban wyszarpnął miecz, odcinając demonowi kilka palców, gdy ten nadal próbował zaciskać dłoń na ostrzu. Druga ręka napastnika wystrzeliła naprzód, chwyciła młodzieńca za gardło i poderwała go z ziemi. Uścisk był nieprawdopodobnie potężny. Corban kopał, próbował zamachnąć się mieczem, ale nie potra�ł już odnaleźć w sobie siły. Na skraju jego pola widzenia zamigotały gwiazdki, potem wszystko zaczęło ciemnieć. Bicie serca stawało się coraz głośniejsze, aż zagłuszyło wszystko inne. Panika wyzwoliła jednakże nowe siły – młody wojownik wzniósł rękojeść miecza i rąbnął nią Kadoshim w głowę. Usłyszał trzask pękającej czaszki, ale demon nie puszczał. Przyglądał się Corbanowi spokojnie, z głową przechyloną na bok. – A więc to ty jesteś marionetką Meicala? – wywarczał. Jego głos był równie przerażający jak reszta: chrapliwy, pierwotny, niemalże zbyt niski jak na ludzkie gardło. 19


Corban próbował wznieść miecz, ale ostrze naraz stało się ciężkie. Nazbyt ciężkie. Wyślizgnęło mu się z palców. Siły opuszczały jego ciało, a w ich miejsce wnikała wielka apatia. To by chyba było na tyle, przemknęło mu przez głowę. Jak widać, niepotrzebnie się wszyscy upierali, że jestem Jasną Gwiazdą. To tak wygląda umieranie? Przynajmniej niebawem ujrzę mamę... Niespodziewanie poczuł wstrząs i ujrzał ostre zęby wbijające się w kark i ramię Kadoshim. Burza, uświadomił sobie, półprzytomny. Demon odwrócił się, odciągany przez wilkunicę, ale nie puszczał gardła Corbana. Młodzieniec poczuł kolejny wstrząs, któremu tym razem towarzyszył odgłos przywodzący na myśl rozszczepiane mokre drewno. Ostrze topora odrąbało nadgarstek Kadoshim. Corban osunął na ziemię. Kolana ugięły się pod nim. Uniósł głowę i ujrzał Tukula walczącego z demonem i Burzę szarpiącą go za nogę. Potem pojawił się ktoś jeszcze. Śmignął miecz i głowa Kadoshim zakreśliła łuk w powietrzu. Bezgłowe ciało padło na ziemię, a stopy uderzyły kilkakrotnie o zdeptaną darń, gdy znad trupa uniosła się czarna mgła w kształcie wielkiej skrzydlatej istoty. Jaśniejące oczy wpatrywały się w młodzieńca z nienasyconą nienawiścią, aż zostały rozwiane podmuchem wiatru. W powietrzu zawisł jęk cierpienia. Nad Corbanem stanął Gar. Wyciągnął rękę, by pomóc chłopakowi wstać. – Trzeba odrąbywać im głowy! – rzekł. – Już sobie przypomniałem – wychrypiał Corban. – Następnym razem przypomnij sobie szybciej. Młodzieniec pokiwał głową i pomasował obolałą szyję. Dotknął torkwesu wojownika i wyczuł wygięcie metalu. Gdyby nie Gar, demon zmiażdżyłby mi gardło, pomyślał. Bitwa trwała nadal. Na niebie rozlewała się szarość świtu, gdy Corban ujrzał, jak kilku olbrzymów przyciska do ziemi ostatniego Kadoshim, a Balur wznosi nad nim swój topór. Broń opadła i nad trupem pojawiła się mglista postać, która wrzasnęła z furią i opuściła świat żywych. 20


Nastała niosąca ulgę cisza, zwiastująca koniec bitwy. Corban stał nieruchomo, ciesząc się z tego, że zdołał ujść z życiem. Lęk i napięcie opuszczały jego ciało. Nie on jeden to czuł – inni wojownicy również się odprężali, ich twarze łagodniały, w oczach pojawiła się wdzięczność. Potem wzięli się do pracy. *** Gdy zrobiło się jaśniej, zebrali poległych i ułożyli ich na brzegu strumienia obok kopca, który wznieśli wczoraj. Corban stał i wpatrywał się w wysoką stertę głazów wyciągniętych z dna strumienia. Moja matka spoczywa pod tymi kamieniami, pomyślał. Po jego policzku spłynęła łza, a rozpacz przemieszana z wyczerpaniem odebrała mu na moment oddech. Skądś dobiegło skomlenie. Burza wcisnęła w dłoń młodzieńca pysk pokryty zakrzepłą krwią. Corban stał i wpatrywał się w kopiec, a zimny wiatr przeszywał go dreszczem. Jak to możliwe, że już jej nie ma?, zastanawiał się. Odczuwał nieobecność matki w sposób niemalże �zyczny, jakby odcięto mu kończynę. Wydarzenia z poprzedniego dnia wydawały się snem. A raczej koszmarem, poprawił się w myślach. Widział śmierć matki oraz tylu innych ludzi, olbrzymów i żmijów. Widział kocioł, jeden z Siedmiu Skarbów, pozostałość z czasów baśni. Widział wreszcie falę niematerialnych demonów, którzy przechodzą z Zaświatu i wypełniają ciała zaczarowanych Jehar. Wiedział, że ich przeciwnicy w nocnej bitwie stanowili zaledwie drobną cząstkę armii demonicznych wojowników Nathaira, stacjonujących kilkanaście mil na północ w Murias. I co teraz? Patrzył, jak tego towarzysze zaczynają zwijać obóz. Rozglądał się w poszukiwaniu Meicala, ale nigdzie go nie widział. Brina stała przy ogniu, a Craf i Fech uwijały się wokół niej. Dostrzegł Coralen, która szła skrajem obozowiska, by sprawdzić, czy nic 21


się nie stało koniom w zagrodzie. Pazury wilkuna przewiesiła sobie przez ramię. Corban przypomniał sobie ich rozmowę przed bitwą o Murias, gdy dowiedzieli się o upadku Domhainu i śmierci ojca dziewczyny, króla Eremona. Coralen uciekła wówczas między drzewa, a on podążył za nią, by ją pokrzepić, choć nie wiedział jak. Zamienili kilka słów i przez moment Corbanowi wydawało się, że potra� przeniknąć wzrokiem zimne, twarde ściany, które dziewczyna wzniosła wokół siebie. Dałby wiele, by powrócić do tamtej chwili i powiedzieć jej coś więcej. Ujrzał, jak odwraca ku niemu głowę i omiata go spojrzeniem, ale szybko ucieka wzrokiem w innym kierunku. Daleko za nią widział ogromne postacie olbrzymów, którzy zbiegli z Murias. Ich sylwetki przypominały skalne ostańce. Przy strumieniu stali Jehar, którzy przygotowywali się do tańca miecza. Corban instynktownie zapragnął do nich dołączyć. Bez namysłu podszedł bliżej, chcąc zająć się czymś, co znał, i choć na chwilę zapomnieć o strachu, śmierci i rozpaczy. Jehar gromadzili się przy swoim przywódcy, Tukulu. Gar stanął obok niego, a kilkudziesięciu towarzyszy zebrało się za plecami starego wojownika – Corban rozpoznał w nich tych, którzy ocalili go z fortecy Rhin. Pozostali, a było ich ponad dwa razy tyle, stanęli przed Tukulem. Gdy Corban podszedł bliżej, przywódca Jehar powiedział coś głośno w nieznanym mu języku, na co wojownicy opadli na kolana i pochylili głowy. Wyłamał się tylko jeden z nich – ten, który towarzyszył Nathairowi, nim uzmysłowił sobie, że zostali zdradzeni. Wyglądał na rozgniewanego. Gar podszedł do niego, a Corban, który znał stajennego od lat, uświadomił sobie, że jego przyjaciel z trudem nad sobą panuje. Zarówno w postawie, jak i w mięśniach Gara krył się tłumiony gniew. Przez chwilę obaj Jehar stali naprzeciwko siebie, mierząc się wściekłymi spojrzeniami, jakby lada moment mieli pochwycić za broń, aż Tukul warknął rozkaz i mężczyźni wycofali się. Obcy wojownik odszedł na bok. Gar dostrzegł Corbana i zbliżył się do niego. Jego oczy były zapuchnięte i przekrwione. Młodzieniec przypomniał sobie, jak 22


jego nauczyciel szlochał nad kurhanem jego matki. Nigdy dotąd nie widział, by mężczyzna okazał tak wiele emocji. Zawsze wydawał się taki silny, taki opanowany... Mimo to widok płaczącego Gara sprawił, że stajenny wydał się chłopakowi bardziej ludzki. Poczuł w sercu nagły przypływ sympatii dla tego człowieka, jego nauczyciela i obrońcy. Jego przyjaciela. – Co się dzieje? – zapytał. – Jehar, którzy służyli Sumurowi i Nathairowi – Gar wskazał skinieniem głowy wojowników, którzy podnieśli się z kolan i uformowali szeregi, by wykonać taniec miecza – uznali mego ojca za swego przywódcę. – To dobrze. A on? – Corban spojrzał na mężczyznę, który rozmawiał z Tukulem. – To Akar. Był kapitanem Sumura. Jest mu wstyd, że służyli Czarnemu Słońcu i zostali oszukani przez Nathaira. Do tego powoduje nim duma, przez co czasami wygaduje głupoty. – Gar wzruszył ramionami. Emocje, które okazywał jeszcze chwilę temu, znikły bez śladu bądź zostały dobrze ukryte. – Miałem wrażenie, że chce z tobą walczyć – rzekł Corban. – Niewykluczone, że jeszcze do tego dojdzie. – Mężczyzna powiódł wzrokiem za Akarem, który dołączył do ćwiczących. – Nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy. Corban milczał wyczekująco, ale Gar nie powiedział już ani słowa. – Gdzie Meical? – spytał chłopak. – Niedługo po ataku wziął jednego olbrzyma oraz kilku moich braci w mieczu i wyruszył na zwiady. – Może powinniśmy go odnaleźć? – Myślę, że Meical jest w stanie zatroszczyć się o siebie. Niebawem wróci. Nie marnujmy czasu. Z tymi słowami Gar popchnął Corbana ku szeregom Jehar. Młodzieniec dobył miecza i przybrał pierwszą pozycję w tańcu. Jego umysł wniknął w rytm ćwiczeń, a pamięć mięśniowa automatycznie przejęła funkcję świadomego rozumowania. Upływ czasu przestał się liczyć. Ważne były tylko rozciągające się 23


i kurczące muskuły, skupienie oraz pot, szumiąca krew, dudniące serce i ciężar miecza. Gdy trening dobiegł końca, Tukul wystąpił z szeregu i nakazał Jehar zwijać obóz. Corban stał przez chwilę, rozkoszując się dobrze sobie znanym bólem nadgarstków. Potem dostrzegł stojących nieopodal przyjaciół – Farrella, Coralen i Datha – którzy przyglądali mu się. Cywen podeszła do niego. Przez pierś miała przewieszony pas z nożami ich matki. – Wszystkiego najlepszego, Ban – rzekła. – Co? – To dzień twego imienia. Kończysz siedemnaście lat. Naprawdę?, pomyślał i pokręcił głową. A więc minął już ponad rok, od kiedy opuściliśmy Dun Carreg, od chwili, gdy po raz ostatni widziałem Cywen. Dwanaście miesięcy uciekania, walki, krwi i strachu. Dobrze, że przynajmniej spędziłem ten czas wśród przyjaciół i bliskich. A Cywen? Przez co ona przeszła? Cały rok samotności. Pojęcia nie mam, co musiała znosić. A krótko po tym, jak wreszcie udało nam się spotkać, musieliśmy pochować naszą matkę. Przyglądał się jej uważnie. Była szczuplejsza, a na jej brudnych policzkach znać było ślady łez. Jej kości policzkowe zdawały się teraz wydatniejsze, a w oczach pojawiła się dzikość. Nie rozmawiali dużo zeszłej nocy przed zaśnięciem. Wydarzyło się przecież zbyt wiele, by od razu o tym mówić. Siedzieli długo przy ogniu i milczeli, ciesząc się swoim towarzystwem. Dath naigrywał się z Cywen i próbował ją rozśmieszyć. Farrell przyglądał się im w ciszy, a Coralen miotała się to w jedną, to w drugą stronę, jakby nie mogła się uspokoić. Corban chciał zareagować na życzenia siostry, ale przerwał mu narastający łoskot kopyt. Na skraju doliny pojawiło się kilku jeźdźców, którzy ruszyli w dół. Prowadził ich Meical, a za konnymi biegły olbrzymy. Corban nie mógł wprost uwierzyć w to, że istoty, które jeszcze niedawno były najzacieklejszymi wrogami ludzkości, stały teraz po ich stronie. Meical wjechał do obozu, płynnie zeskoczył z konia i podszedł do Corbana. 24


Towarzyszyli mu Balur oraz jakaś olbrzymka, dołączył też Tukul. – Tylko jeden Kadoshim uniknął śmierci po ataku zeszłej nocy – rzekł Meical. – Porzuciliśmy pościg w połowie drogi do Murias. Wygląda na to, że teren między naszym obozem a twierdzą jest póki co czysty. Przypuszczam, że Kadoshim zostaną tam jeszcze jakiś czas, by przyzwyczaić się do swych nowych ciał. – Fech nie spuszcza ich z oczu – powiedziała olbrzymka. – Już nas nie zaskoczą. – Świetnie. – Corban pokiwał głową, a potem spojrzał na Meicala. – Co teraz? – O to właśnie chcieliśmy spytać ciebie. – Tukul wpatrywał się w młodzieńca. – Mnie? – Oczywiście. Jesteś Seren Disglair, a my ci służymy. Corban wyczuł zmianę wokół siebie. Rozejrzał się. W obozie zapadła cisza. Wszyscy mu się przyglądali. Przełknął ślinę.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.