Ostrze

Page 1


Pierwsze Prawo Księga pierwsza

Przełożył Wojciech Szypuła

Wydawnictwo MAG Warszawa 2019


Tytuł oryginału: The Blade Itself Copyright © 2006 Joe Abercrombie Copyright for the Polish translation © 2015 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Magdalena Górnicka Projekt typogra�czny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Ilustracja na okładce: Dark Crayon Opracowanie okładki: Piotr Chyliński ISBN 978-83-66065-33-8 Wydanie III Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: Opolgraf S.A.


Część I

„Ostrze samo przez się podburza do czynów gwałtownych”. Homer


Ci, którzy ocaleli

Chlupotanie wody w uszach. To było pierwsze. Chlupotanie wody, szelest drzew, od czasu do czasu kląskanie i świergot ptaka. Logen rozchylił powieki. Światło – jasne, rozmazane, prze�ltrowane przez liście. To ma być śmierć? To dlaczego tak boli? Cały lewy bok pulsował mu bólem. Spróbował nabrać tchu, zadławił się, wykrztusił wodę, splunął mułem. Z jękiem obrócił się na czworaki i sapiąc z zaciśniętymi zębami, wyczołgał się z rzeki. Przetoczył się na wznak i legł w szlamie i mchu, wśród rozmiękłych badyli na skraju wody. Leżał tak przez chwilę, wpatrzony w szare niebo ponad czarnymi konarami. Oddech świszczał mu w obolałym gardle. – Wciąż żyję – wychrypiał. Wciąż żył – mimo najszczerszych wysiłków sił natury, szanków, ludzi i zwierząt. Przemoczony do suchej nitki, leżąc bezwładnie na wznak, parsknął piskliwym, chrapliwym śmiechem. Jedno na pewno można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym: wiedział, jak przeżyć. Zimny wiatr dmący nad usłanym zgniłym śmieciem brzegiem rzeki zdusił w końcu śmiech Logena. Może i przeżył, ale jego dalsze przetrwanie wciąż pozostawało kwestią otwartą. Usiadł, krzywiąc się z bólu. Wstał, zachwiał się i oparł o najbliższe drzewo. Wytarł ziemię z nosa, oczu i uszu i podwinął mokrą koszulę, żeby obejrzeć rany. 13


Bok miał cały w krwiakach od upadku: sine i �oletowe plamy pokrywały żebra, obolałe pod dotykiem, owszem, ale raczej niepołamane. Gorzej wyglądała noga – rozszarpana i zakrwawiona po ugryzieniu szanki bolała wściekle, ale stopą mógł poruszać bez przeszkód, a to było najważniejsze. Stopa będzie mu potrzebna, jeśli ma się z tego wykaraskać. Nadal miał nóż w pochwie przy pasie – ogromnie ucieszył się na jego widok; z doświadczenia wiedział, że noży nigdy dość. Mimo wszystko przyszłość nie rysowała się różowo. Został sam w lesie, w którym roiło się od płaskogłowych. Nie miał pojęcia gdzie jest, mógł jednak podążyć wzdłuż rzeki. Wszystkie rzeki płynęły na północ, z gór do zimnego morza. Pójdzie wzdłuż rzeki na południe, pod prąd, i wespnie się na Wyżyny, gdzie szankowie go nie znajdą. To jego jedyna szansa. O tej porze roku będzie tam zimno. Zabójczo zimno. Spuścił wzrok na bose stopy. Że też szanka musiał go dopaść akurat wtedy, gdy zdjął buty, żeby opatrzyć bąble... Takie już jego szczęście. Płaszcza też nie miał na sobie, bo siedział przy ognisku. Tak wyekwipowany nie przetrwa w górach nawet jednego dnia. Dłonie i stopy sczernieją mu w jedną noc i umrze po kawałku zanim dotrze do przełęczy. Chyba że wcześniej padnie z głodu. – Psiakrew... – wymamrotał. Musi wrócić do obozowiska. I mieć nadzieję, że płaskogłowi sobie poszli, a zarazem coś zostało po ich przejściu. Coś, co pomoże mu przeżyć. Strasznie dużo tych nadziei, ale nie miał wyboru. Nigdy nie miał wyboru. *** Zanim znalazł to miejsce, rozpadało się: rozbryzgujące się krople deszczu kleiły mu włosy do głowy i nie pozwalały wyschnąć ciuchom. Przycisnął się do omszałego pnia i popatrywał w stronę 14


obozu. Serce waliło mu jak młotem, palce prawej dłoni boleśnie ciasno oplatały śliską rękojeść noża. Dostrzegł czarny krąg po ognisku, rozrzucone wokół niego niedopalone patyki, rozniesiony na podeszwach popiół. Rozpoznał grubą kłodę, na której siedzieli Trójdrzewiec z Dowem, kiedy zjawili się płaskogłowi. Wypatrzył rozrzucone po całej polanie resztki zniszczonego ekwipunku. Naliczył trzech martwych szanków leżących na ziemi jak szmaciane lalki; jednemu strzała sterczała z piersi. Trzy trupy – i ani jednego żywego. Miał szczęście. Szczęście, którego w sam raz wystarczyło, żeby przeżyć. Jak zwykle. Ale mogli wrócić w każdej chwili. Musiał się śpieszyć. Wybiegł spomiędzy drzew, rozglądając się dookoła. Buty leżały tam, gdzie je zostawił: chwycił je i naciągnął na przemarznięte stopy, podskakując, ślizgając się i omal nie przewracając w tym pośpiechu. Płaszcz również był na swoim miejscu, wciśnięty pod kłodę, mocno sfatygowany po dziesięciu latach wojen i zawieruch, porozdzierany, połatany, z urwanym do połowy jednym rękawem. Obok w krzakach walał się jego porzucony, bezkształtny plecak; zawartość została rozwłóczona po zboczu. Logen przykucnął przy nim bez tchu i powrzucał wszystko z powrotem do środka: kawał sznura, starą glinianą fajkę, parę pasków suszonego mięsa, igłę z przędzą, wgniecioną manierkę, w której wciąż chlupotała resztka trunku. Bardzo dobrze. Wszystko się przyda. Obszarpany koc zaczepił o gałąź, przemoczony i oblepiony ziemią. Logen ściągnął go i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pod kocem znalazł swój stary, poobijany kociołek; leżał przewrócony na bok, pewnie w zamieszaniu ktoś zrzucił go znad ogniska. Chwycił go w obie dłonie. W dotyku wydał mu się bezpieczny, znajomy, cały poobijany i poczerniały po latach regularnego użytkowania. Miał go od dawna. Kociołek towarzyszył mu we wszystkich wojnach, w drodze przez całą północ i z powrotem. Razem kucharzyli w nim na szlaku, razem z niego jedli. Forley, Ponurak, Wilczarz... Wszyscy. 15


Jeszcze raz omiótł wzrokiem obozowisko. Padło trzech szanków, nie widział natomiast ciał swoich ludzi. Może przeżyli, może ukrywają się w lesie? Może gdyby zaryzykował, spróbował poszukać...? – Nie – powiedział cicho, półgłosem. To by było nierozważne. Płaskogłowych było mnóstwo. Mrowie. Nie miał pojęcia, jak długo leżał nad rzeką. Nawet jeśli chłopakom udało się uciec, szankowie na pewno ruszyli ich śladem, wytropili ich i dopadli w lesie. Zostały tylko trupy, rozrzucone gdzieś po wysoko położonych dolinach. A jemu nie pozostało nic innego, jak skierować się ku górom i próbować ocalić własne żałosne życie. Trzeba być realistą. Po prostu trzeba i już, choćby nie wiadomo jak bolało. – Zostało tylko nas dwóch – powiedział, upychając kociołek do plecaka. Zarzucił sobie plecak na ramię i, utykając, zaczął się oddalać najszybciej jak potra�ł. W górę, pod prąd rzeki, w stronę gór. Zostało tylko ich dwóch. On i kociołek. Tylko oni ocaleli.


Pytania

Dlaczego to robię? Kuśtykając korytarzem, inkwizytor Glokta po raz tysięczny zadawał sobie to pytanie. Ściany były otynkowane i pobielone, chociaż nie jakoś ostatnio. Zalatywało stęchlizną, wnętrze sprawiało wrażenie zapuszczonego. Nie było w nim okien, ponieważ korytarz biegł głęboko pod powierzchnią ziemi. W świetle latarń powolne cienie rozpływały się po kątach. Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć to robić? Kroki Glokty rozbrzmiewały miarowo na brudnych płytkach posadzki: najpierw pewny stukot obcasa prawego buta, potem puknięcie laski, wreszcie wlokące się bez końca szuranie lewej stopy, któremu towarzyszył znajomy ból, przeszywający nogę od kostki przez kolano i pośladek aż po plecy. Klik, stuk, ból. W takim rytmie się poruszał. Od czasu do czasu brudną monotonię korytarza przełamywały masywne drzwi nabijane pasami rdzewiejącego żelaza. Przy jednych Glokta odniósł wrażenie, że słyszy dobiegający zza nich stłumiony okrzyk bólu. Ciekawe, co za nieszczęśnik jest teraz za nimi przesłuchiwany? Jakiej zbrodni jest winien? Jakiej nie? Jakie sekrety próbuje się tam wyszarpnąć, jakie kłamstwa zgłębić, jakie zdrady obnażyć? 17


Glokcie nie było dane zbyt długo nad tym rozmyślać. Przerwały mu schody. Gdyby dostał zgodę, by potorturować dowolnego człowieka, zupełnie dowolnego, bez zastanowienia wybrałby tego, który wymyślił schody. Kiedy był młody i powszechnie podziwiany, zanim przytra�ło mu się to nieszczęście, w ogóle ich nie zauważał: przeskakiwał po dwa stopnie i beztrosko szedł swoją drogą. Niestety, to się skończyło. Są wszędzie. Nie można przejść z piętra na piętro, żeby na nie nie tra�ć. W dodatku mało kto zdaje sobie sprawę, że schodzenie po nich jest gorsze od wchodzenia. Bo kiedy się wchodzi, z reguły krócej się spada. Ten odcinek schodów znał doskonale: szesnaście stopni wyciosanych z gładkiego kamienia, lekko wytartych pośrodku, nieco wilgotnych, jak wszystko tutaj, na dole. Nie miały poręczy, nie było czego się przytrzymać. Szesnastu wrogów. Wyzwanie jak się patrzy. Opracowanie najmniej bolesnej metody schodzenia po schodach zabrało Glokcie sporo czasu. Szedł bokiem, jak krab. Najpierw laska, następnie lewa stopa, potem prawa; bólowi – silniejszemu niż zwykle, gdy lewa noga przyjmowała na siebie ciężar ciała – towarzyszyło uporczywe kłucie w karku. Dlaczego boli mnie szyja, kiedy schodzę po schodach? Przecież jej nie obciążam. Prawda? A jednak nie mógł zaprzeczyć istnieniu bólu. Zatrzymał się na czwartym stopniu od dołu. Prawie je pokonał. Zaciśnięta na uchwycie laski dłoń drżała, lewa noga rwała go wściekle. Powiódł językiem po dziąsłach w miejscu, gdzie dawniej miał przednie zęby, wziął głęboki wdech i ruszył naprzód. Kostka nie wytrzymała, wykręciła się makabrycznie pod jego ciężarem i runął w przepaść, szarpiąc się i kolebiąc na boki. Jak pijak, zatoczył się na kolejny stopień, drapiąc paznokciami gładką ścianę. Jęknął ze zgrozy. 18


Ty durniu! Ty skończony durniu! Laska wypadła mu z ręki i zaklekotała na podłodze, niezdarne stopy zmagały się jeszcze chwilę z kamieniem, zanim w końcu znalazł się na dole. Jakimś cudem wciąż stał. Teraz. To jest ta potworna, piękna, rozciągnięta do niemożliwości chwila pomiędzy uderzeniem się w paluch i odczuciem tego faktu. Ile mam czasu, nim przyjdzie ból? Jak straszny będzie? Z rozdziawionymi ustami, dysząc ciężko, wsłuchał się w zwiastujące ból mrowienie. A oto i on... Męka była niewysłowiona, ognisty skurcz przeszył całą lewą połowę ciała, od stopy po szczękę. Glokta kurczowo zacisnął powieki łzawiących oczu, przytknął prawą dłoń do ust z taką siłą, że zatrzeszczały knykcie. Resztki zębów zgrzytnęły o siebie, ale piskliwy, rzężący jęk i tak dobył się z jego ust. Krzyczę czy się śmieję? Jak mam to rozróżnić? Łapał gwałtownie powietrze, bulgocząca wydzielina z nosa kleiła mu się do dłoni, zdeformowane ciało dygotało z wysiłku, jakiego wymagało utrzymanie równowagi. Spazm minął. Glokta ostrożnie poruszył kończynami, każdą z osobna, po kolei, starając się oszacować szkody. Noga paliła go żywym ogniem (pomijając samą stopę, która całkiem mu zdrętwiała); przy każdym ruchu trzeszczało mu w karku, paskudne żądełka bólu sięgały od nasady szyi w dół kręgosłupa. Nie najgorzej, zważywszy na okoliczności. Schylił się z wysiłkiem i pochwycił laskę w dwa palce. Wyprostował się znów, wierzchem dłoni otarł smarki i łzy. To się nazywa dreszcz emocji. Czy mi się podobało? Dla przeciętnego człowieka schody to zwykła rzecz. Dla mnie – prawdziwa przygoda! Utykając, zagłębił się w korytarz. Parsknął cichym śmiechem i wciąż uśmiechał się leciutko, gdy stanął przed swoimi drzwiami i wszedł za nie. 19


Brudne białe pudełko z dwojgiem drzwi umieszczonych naprzeciw siebie. Nieprzyjemnie niski su�t, pałające nazbyt jasnym światłem lampy. Z jednego kąta podpełzła wilgoć, tynk obłaził purchlami upstrzonymi czarnymi plamkami pleśni. Ktoś próbował zmyć podłużną plamę krwi z jednej ze ścian, ale niezbyt się do tego przyłożył. W głębi pomieszczenia stał praktyk Szron z ramionami skrzyżowanymi na szerokiej piersi. Z kamienną twarzą skinął Glokcie głową. Inkwizytor odpowiedział mu w ten sam sposób. Pomiędzy nimi znajdował się przyśrubowany do podłogi, porysowany i poplamiony drewniany stół. Po bokach stały dwa krzesła. Na jednym z nich siedział nagi, gruby mężczyzna z rękami związanymi za plecami, w brązowym płóciennym worku na głowie. Jego stłumiony, przyśpieszony oddech był jedynym dźwiękiem rozlegającym się w pokoju. Było zimno, lecz grubas pocił się ob�cie. Ma powody. Glokta podkuśtykał do drugiego krzesła, starannie oparł laskę o skraj stołu i powoli, ostrożnie, z mozołem usiadł. Wykręcił szyję w lewo, w prawo, aż w końcu pozwolił ciału osunąć się bezwładnie do względnie komfortowej pozycji. Gdyby pozwolono mu uścisnąć dłoń dowolnego człowieka, zupełnie dowolnego, bez zastanowienia wybrałby tego, który wymyślił krzesło. Dzięki niemu moje życie prawie da się znieść. Szron bezszelestnie wynurzył się z kąta, dwoma palcami – bladym mięsistym wskazującym i grubym białym kciukiem – złapał za górną krawędź worka i na dany przez Gloktę znak zerwał go z głowy o�ary. Ostre światło oślepiło Salema Rewsa. Wredna, świńska, paskudna gęba. Rews, ty wredna, paskudna świnio. Ty odrażający wieprzu. Założę się, że jesteś już gotowy się przyznać, gotowy gadać i gadać, bez przerwy, aż wszystkich nas zacznie od tego mdlić. Na policzku Rewsa widniał jeden potężnych rozmiarów siniak, drugi zdobił żuchwę nad podwójnym podbródkiem. Kiedy 20


załzawione oczy oswoiły się ze światłem, Rews rozpoznał siedzącego naprzeciw Gloktę i na jego twarzy nagle odmalowała się nadzieja. Jakże płonna nadzieja. Jakże płonna. – Glokta, musisz mi pomóc! – jęknął Rews, wychylając się w przód, na ile pozwalały na to więzy. Słowa płynęły z jego ust rozpaczliwie bełkotliwym strumieniem. – Zostałem fałszywie oskarżony, przecież wiesz! Jestem niewinny! Przyszedłeś mi pomóc, prawda? Jesteś moim przyjacielem! Masz znajomości. Jesteśmy przyjaciółmi. Przyjaciółmi! Mógłbyś się za mną wstawić! Jestem niewinnym człowiekiem, zostałem fałszywie oskarżony! Jestem... Glokta uciszył go, podnosząc dłoń. Przez chwilę wpatrywał się w znajomą twarz Rewsa takim wzrokiem, jakby widział go pierwszy raz w życiu. Odwrócił się do Szrona. – Powinienem znać tego człowieka? – zapytał. Albinos nie odpowiedział. Maska praktyka zasłaniała dolną połowę jego twarzy, górna część zaś niczego nie zdradzała. Patrzył na siedzącego na krześle więźnia różowymi oczami, martwymi jak oczy trupa. Nie mrugał. Nie zamrugał odkąd Glokta znalazł się w pokoju. Jak on to robi? – To ja, Rews! – wysyczał spanikowany grubas. Jego głos przybierał coraz bardziej piskliwą nutę. – Salem Rews! Przecież mnie znasz, Glokta! Razem walczyliśmy na wojnie, zanim... no wiesz... Byliśmy przyjaciółmi! Byliśmy... Glokta znów dał mu znać, żeby zamilkł, i rozsiadł się wygodniej. Postukał paznokciem po niedobitkach zębów, jak człowiek pogrążony w głębokiej zadumie. – Rews... Brzmi znajomo. Kupiec, członek Gildii Bławatników. Ponoć człowiek zamożny, tak mówią. Teraz sobie przypominam... – Glokta pochylił się nad stołem i dla większego efektu zawiesił na chwilę głos. – Był zdrajcą! Został aresztowany przez 21


inkwizycję, a jego majątek skon�skowano! Widzisz, Rews uknuł spisek mający na celu wymiganie się od królewskich podatków. Rews rozdziawił szeroko usta. – Królewskich podatków! – powtórzył Glokta i uderzył otwartą dłonią w stół. Grubas wybałuszył oczy. Musnął językiem jeden z zębów. Górny, po prawej. Drugi od tyłu. – Ale, ale... Gdzie się podziały moje maniery? – zagadnął retorycznie Glokta. – My mogliśmy być w przeszłości znajomymi, nie sądzę jednak, byś miał okazję poznać mojego asystenta. Praktyku Szron, proszę się przywitać z tym tłuściochem. Cios – mimo że wymierzony otwartą dłonią – był wystarczająco silny, żeby wysadzić Rewsa z krzesła. Samo krzesło zaklekotało tylko, ale się nie przewróciło. Jak on to robi? Żeby zwalić więźnia na ziemię, nie przewracając krzesła... Rews rozciągnął się jak długi na posadzce. Gulgotał coś z twarzą przyciśniętą na płask do kafelków. – Przypomina mi wieloryba wyrzuconego przez fale na plażę – zauważył beznamiętnie Glokta. Albinos złapał Rewsa za jedną rękę, dźwignął go i pchnął z powrotem na krzesło. Rozcięty policzek kupca krwawił, ale w świńskich oczkach malował się teraz upór. Niektórzy od bicia miękną, inni twardnieją. Nigdy bym nie pomyślał, że ten akurat okaże się twardzielem, ale cóż, życie jest pełne niespodzianek. Rews splunął krwią na stół. – Posuwasz się za daleko, Glokta, powiadam ci. Bławatnicy to szanowana gildia. I wpływowa! Nie będzie tego tolerować! Jestem znanym człowiekiem! Moja żona na pewno już zwróciła się do króla z wnioskiem o zapoznanie się z moją sprawą! – Ach tak, twoja żona... – Glokta uśmiechnął się smutno. – Piękna kobieta. Piękna i młoda. Chyba nieco zbyt młoda dla ciebie. 22


Niestety, skorzystała z okazji do pozbycia się ciebie i sama oddała nam twoje księgi. Wszystkie księgi. Rews zbladł. – Przejrzeliśmy je. – Glokta wskazał wyimaginowany plik papierów po lewej stronie blatu. – I porównaliśmy z księgami skarbnika królewskiego. – Skinął na drugi nieistniejący stos, po prawej stronie. – Wyobraź sobie nasze zaskoczenie, kiedy się okazało, że sumy się nie zgadzają. Do tego doszły nocne wizyty twoich pracowników w magazynach w starej dzielnicy, małe łodzie nie�gurujące w rejestrze, łapówki dla urzędników, sfałszowana dokumentacja... Mam wymieniać dalej? – Z najwyższą dezaprobatą pokręcił głową. Grubas przełknął ślinę i oblizał wargi. Podsunięto mu pióro, atrament i szczegółowe zeznanie, gotowe, wypisane przez Szrona pięknym, równym charakterem pisma. Brakowało tylko podpisu. Który dostanę tu i teraz. – Przyznaj się, Rews – wyszeptał Glokta – a całą tę smutną sprawę uda się zakończyć bezboleśnie. Przyznaj się i wskaż swoich wspólników. I tak wiemy, kim są, a w ten sposób wszystkim ułatwisz życie. Nie chcę cię skrzywdzić, naprawdę; to mi nie sprawi przyjemności. Nic mi jej nie sprawi. – Przyznaj się. Przyznaj się, a zostaniesz oszczędzony. Wygnanie w Anglandzie wcale nie jest takie straszne, jak się mówi. Tam też można się przyjemnie urządzić, a każdy dzień uczciwej pracy w służbie króla daje ogromną satysfakcję. Przyznaj się! Rews wbił wzrok w posadzkę, oblizując ząb. Glokta osunął się na oparcie krzesła i westchnął ciężko. – Jeśli tego nie zrobisz – zapowiedział – wrócę ze swoimi narzędziami. Szron zrobił krok naprzód, jego potężny cień padł na twarz grubasa. – Ciało znalezione w porcie – szeptał Glokta – wzdęte od morskiej wody, potwornie okaleczone... nie do rozpoznania, absolutnie 23


nie do rozpoznania. – Dojrzał do tego, żeby mówić. Spasiony, dojrzały, lada chwila pęknie. – Czy rany zadano przed śmiercią, czy już po? – zapytał pogodnym tonem, patrząc w su�t. – Czy tajemniczy zmarły był mężczyzną, czy kobietą? – Wzruszył ramionami. – Kto to może wiedzieć? Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Rews ożywił się, na nowo przepełniony nadzieją. Nie teraz, do licha! Szron podszedł do wejścia i uchylił drzwi. Padły jakieś słowa, drzwi się zamknęły i Szron nachylił się nad Gloktą. – Fo Fewehah – zabrzmiał niewyraźny bełkot Szrona, z którego Glokta wywnioskował, że za drzwiami czeka Severard. Tak szybko? Uśmiechnął się i pokiwał głową, jakby usłyszał dobre wieści. Rews nieco sposępniał. Jak to możliwe, że człowiek, który zawodowo zajmował się ukrywaniem faktów, w tym pokoju nie potra� ukryć nawet własnych emocji? Znał odpowiedź na to pytanie. Trudno zachować spokój, kiedy jesteś przerażony, bezradny, osamotniony i zdany na łaskę ludzi, którzy nie wiedzą, co to łaska. Nikt nie wie o tym lepiej ode mnie. Westchnął i, przywołując swój najbardziej znużony prozą życia ton, zapytał: – Chcesz złożyć zeznanie? – Nie! Świńskie ślepia więźnia na nowo zapałały nieposłuszeństwem. Glokta odpowiedział milczącym, czujnym spojrzeniem. Zacmokał bezzębnymi dziąsłami. Zaskakujące. Naprawdę zaskakujące. Ale przecież dopiero zaczynamy. – Przeszkadza ci ten ząb, Rews? 24


Glokta wiedział o zębach dosłownie wszystko. Nad jego własnymi pracowali najlepsi. Albo najgorsi, zależy jak na to spojrzeć. – Chwilowo muszę cię opuścić, ale przez ten czas będę myślał o twoim zębie. Będę się bardzo poważnie zastanawiał, co z nim zrobić. Chciałbym również, żebyś ty z kolei bardzo poważnie zastanowił się nad podpisaniem swojego zeznania. Nieporadnie wstał od stołu i rozprostował obolałą nogę. – Wydaje mi się jednak, że powinieneś odpowiednio zareagować na zwyczajne bicie, dlatego przez najbliższe pół godziny zostawię cię pod opieką praktyka Szrona. Usta Rewsa stały się bezgłośnym krążkiem zaskoczenia. Albinos podniósł krzesło razem z więźniem i powoli obrócił je w swoją stronę. – W tej dziedzinie Szron nie ma sobie równych – dodał Glokta. Szron sięgnął po parę sfatygowanych skórzanych rękawic i zaczął je starannie zakładać na wielgachne dłonie, powoli, palec po palcu. – A ty przecież zawsze lubiłeś to, co najlepsze. Prawda, Rews? Inkwizytor ruszył do drzwi. – Zaczekaj! Glokta! – zakwilił Rews przez ramię. – Zaczekaj, ja... Obleczona w rękawicę dłoń Szrona zacisnęła się na jego ustach. Wyprostowany palec drugiej dłoni praktyk przyłożył do swojej maski. – Ćfffff – powiedział. Szczęknął zatrzask zamykanych drzwi. Severard stał oparty plecami o ścianę korytarza, zaparłszy się o nią stopą podkulonej nogi. Pogwizdywał fałszywie pod maską i przeczesywał palcami długie proste włosy. Na widok Glokty wyprostował się i ukłonił lekko. Po jego oczach było widać, że się uśmiecha. On się zawsze uśmiecha. 25


– Superior Kalyne chce się z panem widzieć – powiedział Severard z tym swoim silnym, pospolitym akcentem. – Osobiście uważam, że nigdy jeszcze nie widziałem, żeby tak się wściekał. – Severardzie, moje ty biedactwo, musisz być przerażony. Masz walizeczkę? – Mam. – Wziąłeś coś dla Szrona? – Tak. – Dla żony też, mam nadzieję? – O tak. – Oczy Severarda uśmiechnęły się jeszcze szerzej niż przedtem. – Moja żona nie będzie narzekać. Jeśli kiedyś się takowej dosłużę. – Doskonale. Śpieszę zatem odpowiedzieć na wezwanie superiora. Odczekaj pięć minut, a potem wejdź ze skrzynką. – Mam tak po prostu wparować do jego gabinetu? – Dla mojej przyjemności możesz go na dodatek dźgnąć prosto w twarz. – Jak pan sobie życzy, inkwizytorze. Glokta pokiwał głową, odwrócił się... i z powrotem odwrócił się do praktyka. – Ale lepiej go nie dźgaj. Dobrze, Severardzie? Praktyk uśmiechnął się oczami i schował nóż. Glokta przewrócił oczami i stukając laską w płytki podłogi, pokuśtykał w swoją stronę. Noga tętniła mu bólem. Klik, stuk, ból. W takim rytmie się poruszał. ***


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.