Epoka diamentu

Page 1


N E A L

S T E P H E N S O N

E P O K A

P r z e ł o ż ył

D I A M E N T U

Wo j c i e c h

S zypuła

W y d aw n i c t wo M AG Wa r s z awa 2 0 1 8


Tytuł oryginału: Diamond Age Copyright © 2003 by Neal Stephenson Copyright for the Polish translation © 2014 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Sylwia Sandowska-Dobija Korekta: Elwira Wyszyńska Ilustracja na okładce: Dark Crayon Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-921-4 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: Opolgraf S.A.


Theta odwiedza modsalon; godne uwagi cechy nowoczesnego uzbrojenia Na zboczu wzniesienia dzwony świętego Marka wygrywały kurant, kiedy Bud podjechał do modsalonu, żeby zmodernizować swój czaszkolet. Miał śliczne, nowiuteńkie rolki, osiągające prędkość maksymalną od stu do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – w zależności od tego, ile ważył użytkownik i czy nosił aero, czy nie. Bud lubił obcisłe skóry, które podkreślały jego muskulaturę. Podczas poprzedniej wizyty w modsalonie, dwa lata temu, zapłacił za wszczepienie gromady żytów, stworków tak małych, że nie można ich zobaczyć ani dotknąć, które impulsami elektrycznymi pobudzały mięśnie zgodnie z programem maksymalizacji masy. W połączeniu z wbudowaną w przedramię pompą testosteronu dawały efekt porównywalny z ćwiczeniem na siłowni przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu – z tą różnicą, że Bud nie musiał nic robić i w ogóle się nie pocił. Jedyna niedogodność polegała na tym, że na skutek tarmoszących go stale impulsów robił się nieco spięty. Wprawdzie zdążył się do tego przyzwyczaić, ale na rolkach wciąż czuł się trochę niepewnie, zwłaszcza kiedy leciał setką przez tłum na ulicy. Mało kto próbował go jednak zaczepiać, nawet kiedy Bud go przewrócił, a po dzisiejszym dniu już nikt nigdy nie ośmieli się wejść mu w drogę. Z ostatniej akcji w roli pozoranta cudem wyszedł bez szwanku, za to mniej więcej z tysiącem ujm w kieszeni. Jedną trzecią tej sumy wydał już na nowe ciuchy (głównie czarne skóry), jedną trzecią na rolki, a teraz resztę zamierzał przepuścić w modsalonie. Oczywiście mógł kupić czaszkolet znacznie taniej, w tym celu musiałby jednak przedostać się Groblą do Szanghaju i tam spiknąć z jakimś działającym na czarno Przybrzeżnym, który nie tylko załatwiłby mu gratisową infekcję kości, ale przy okazji jeszcze go obrobił w znieczuleniu. Poza tym do Szanghaju wpuszczali tylko dziewice i gdyby Bud – z wbudowanym czaszkoletem – chciał pokonać Groblę, musiałby słono zapłacić całej gromadzie 9


szanghajskich gliniarzy. Zresztą nie było sensu na tym oszczędzać. Czekały go nieograniczone perspektywy: właśnie rozpoczynał wspinaczkę po szczeblach długiej i skrajnie niebezpiecznej kariery powiązanej z handlem narkotykami, a ostatnia robótka miała być czymś w rodzaju płatnego przesłuchania. Topowy system uzbrojenia był rozsądną inwestycją na początek. Przeklęte dzwony wygrywały we mgle swoją melodię. Półgłosem wydał polecenie aktywujące system muzyczny. Synchroniczna matryca akustyczna, rozpięta na powierzchni bębenków usznych jak pestki rozrzucone na truskawce, posłusznie podbiła głośność, nie zdołała jednak zagłuszyć głębokich basów karylionu, od których wibrowały wszystkie kości długie w ciele Buda. Przyszło mu do głowy, że korzystając z wizyty w modsalonie, mógłby kazać rozwiercić prawy wyrostek sutkowaty i wymienić baterie; miały ponoć wystarczać na dziesięć lat, ale miał je już od sześciu i słuchał muzyki bez przerwy. I to głośno. W kolejce czekało troje ludzi. Usiadł i wziął do ręki leżący na stoliku mediatron, do złudzenia przypominający brudny i wymięty arkusz niezapisanego papieru. – Roczniki samoobrony – powiedział dostatecznie głośno, żeby wszyscy w salonie go usłyszeli. Na pustej stronicy zmaterializowało się logo jego ulubionego mediawlewu. Mediaglify (w większości te najfajniejsze, animowane) ułożyły się w schludne wiersze i kolumny. Wyszukał wśród nich symbol porównania i pstryknął w niego paznokciem. Na arkusz wypłynęła nowa ławica mediaglifów, otaczająca większe okna, w których pracownicy Roczników wypróbowywali różne modele czaszkoletów na żywych i martwych obiektach. Odrzucił mediatron z powrotem na stolik: nad tym porównaniem ślęczał od wczoraj, a skoro nie nastąpiła żadna aktualizacja, nie zamierzał zmieniać podjętej decyzji. Pierwszy z klientów przyszedł zrobić sobie tatuaż, co zajęło jakieś dziesięć sekund. Drugi chciał tylko załadować czaszkolet świeżą amunicją, co trwało niewiele dłużej. Dziewczyna zażyczyła sobie wymiany części żytów w podkładzie interaktorskim, głównie wokół oczu, gdzie pojawiły się pierwsze zmarszczki. Taki zabieg wymagał nieco więcej czasu, więc Bud znowu sięgnął po mediatron i włączył swój ulubiony interakt Stul dziób, bo zginiesz! Właściciel salonu chciał zobaczyć ujmy, zanim przystąpi do instalacji czaszkoletu. W innych okolicznościach mogłoby mu to zostać poczytane za obelgę, ale tutaj, na Terytoriach Dzierżawionych, była to 10


standardowa praktyka biznesowa. Upewniwszy się, że nie zostanie wykiwany, spryskał Budowi czoło środkiem znieczulającym, naciął i odciągnął płat skóry, po czym przesunął mu nad głowę maszynę zamontowaną na delikatnym zrobotyzowanym wysięgniku niczym narzędzie dentystyczne. Maszyna – poruszająca się z niepokojącą prędkością i determinacją – samoczynnie nakierowała się na stary czaszkolet. Bud, nieustająco pobudzony na skutek działania stymulatorów mięśniowych, odruchowo się wzdrygnął, ale automat na wysięgniku był od niego sto razy szybszy i bezbłędnie wyłuskał mu broń z głowy. Modartysta śledził przebieg zabiegu na monitorze; nie miał nic do roboty poza snuciem komentarza: – Otwór w czaszce ma nierówne krawędzie. Maszyna wyrówna go i powiększy jego średnicę... Już. A teraz wstawimy nowy czaszkolet. Nieprzyjemny zgrzyt rozszedł się po czaszce Buda, gdy robot zamontował mu nową broń. Przypomniały mu się lata młodości, gdy zdarzało się czasem, że któryś z kumpli postrzelił go w łepetynę z wiatrówki. Natychmiast rozbolała go głowa. – Na razie jest w niej sto ziaren kukurydzy – powiedział modartysta – żeby mógł pan przetestować irmo. Jak się pan z nim oswoi, załadujemy prawdziwą amunicję. Naciągnął płat skóry na miejsce i umocował klamerkami, żeby nie zostały blizny. Za dodatkową opłatą mógł celowo zostawić w tym miejscu charakterystyczną bliznę, żeby wszyscy wiedzieli, że właściciel jest uzbrojony, ale Bud słyszał, że niektóre laski tego nie lubią. Rządzący jego związkami z płcią przeciwną melanż pierwotnych impulsów, mętnych domniemań, wypaczonych teorii, zasłyszanych skrawków rozmów, na wpół zapomnianych kiepskich rad oraz fragmentów przerysowanych (bez wątpienia) anegdot, który w praktyce niczym nie różnił się od zbioru przesądów, w tej akurat chwili podpowiadał mu, że lepiej będzie nie dopominać się o bliznę. Zwłaszcza że miał całkiem ładną kolekcję celowników – nieprzesadnie gustownych okularów przeciwsłonecznych z krzyżem celowniczym wstawionym w szkło przed dominującym okiem. Rewelacyjnie wpływały na precyzję strzału, a przy tym miały charakterystyczny wygląd i trudno było ich nie zauważyć. Wszyscy wiedzieli, że z klientem w celownikach nie ma żartów. – Proszę spróbować – powiedział modartysta. Obrócił Buda wraz z ogromnym, wiekowym fotelem fryzjerskim obitym pomarszczoną folią i Bud zobaczył ustawionego w kącie manekina, 11


który nie miał twarzy ani włosów i był – podobnie jak ściana za jego plecami – calusieńki upstrzony maleńkimi śladami przypaleń. – Status – powiedział Bud. Czaszkolet zabrzęczał cicho w odpowiedzi. – Przygotuj – polecił i usłyszał kolejne buczenie. Spojrzał prosto na manekina. – Wal. Wymówił to słowo szeptem, nie poruszając wargami, ale czaszkolet i tak je wyłapał. Lekki odrzut szarpnął głową Buda. Z kąta, w którym stał manekin, dobiegło zaskakujące POP!, któremu towarzyszył błysk światła na ścianie nad jego głową. Ból pod czaszką Buda się wzmógł, ale on nie zwracał na to uwagi. – Strzela szybszą amunicją, dlatego trzeba celować nieco niżej – wyjaśnił modartysta. Bud spróbował jeszcze raz i tym razem trafił manekina prosto w szyję. – Piękny strzał! Gdyby miał pan załadowany hellfire, urwałoby mu łeb. Widzę, że zna się pan na rzeczy. Proszę tylko pamiętać o dodatkowych opcjach. Ma pan trzy magazynki, może pan na bieżąco zmieniać rodzaj amunicji. – Wiem, czytałem o tym modelu – odparł Bud i wydał polecenie czaszkoletowi: – Seria, dziesięć, średnie skupienie. Następne bezgłośne „wal” znacznie mocnej targnęło mu głową wstecz. Dziesięć POP! rozległo się jednocześnie, pociski posiekały manekina i ścianę z tyłu. W powietrzu zgęstniał dym, zapachniało palonym plastikiem. – W serii można wystrzelić do stu pocisków – dodał właściciel salonu. – Chociaż wtedy odrzut mógłby panu przetrącić kark. – Chyba wiem już wszystko. Ładuj: pierwszy magazynek setka paraliżujących elektryków, drugi obezwładniacze, trzeci hellfire’y. I załatw mi jakąś aspirynę, do cholery. Źródło Wiktorii; opis jego otoczenia Wloty powietrza Źródła Wiktorii strzelały ze szczytu Królewskiej Oranżerii Ekologicznej niczym bukiet wysokich na sto metrów kalii. Analogii dopełniało znajdujące się pod nimi odwrócone do góry nogami drzewo przewodów instalacyjnych, które jak fraktalna plątanina korzeni rozchodziły się w diamentoidowej skale Nowego Zhoushanu i kończyły w ciepłych wodach Morza Południowochińskiego: nieprzeliczone 12


mrowie kapilar tworzyło pas wokół rafy intelkoralowej, kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią wody. Jedna duża rura zasysająca wodę działałaby z grubsza tak samo, podobnie jak i pęk kalii można by zastąpić pojedynczą wielką, wyjącą paszczą, w której jakiś zakrwawiony filtr wyłapywałby śmieci i ptaki, zanim te zdołałyby zatkać instalację. Byłoby to jednak nieekologiczne. Geotekci z Imperial Tectonics nie rozpoznaliby ekosystemu, nawet gdyby zamieszkali w samym jego środku, wiedzieli jednak, że ekosystemy stają się wybitnie męczące, gdy tylko coś się w nich spieprzy. Dlatego chronili środowisko z tym samym niewzruszonym, tępym, zielonym uporem, z jakim podchodzili do projektowania przekopów i kładek dla zwierząt. I dlatego właśnie woda do Źródła Wiktorii sączyła się przez mikrorurki (nieco podobnie, jak gdzie indziej wsiąkała w piasek na plaży), a powietrze spływało w głąb artystycznie uformowanych wykładniczych krzywizn niebotycznych kalii. Każdy z tych precyzyjnie wyrysowanych kształtów w przestrzeni parametrycznej znajdował się bardzo blisko jakiegoś centralnie położonego ideału. Były dostatecznie mocne, żeby oprzeć się tajfunom, a zarazem wystarczająco elastyczne, by giąć się i szeleścić na wietrze. Ptaki, które zabłądziły do ich wnętrza, wyczuwały wciągający je w czeluść gradient ciśnienia i zwyczajnie wylatywały na zewnątrz, zanim jeszcze zdążyły spanikować na tyle, żeby się zesrać. Kalie wykwitały z wielkiego jak stadion lekkoatletyczny wazonu z rżniętego kryształu, zwanego Diamentowym Pałacem i otwartego dla zwiedzających. Turyści, zażywający ruchu emeryci i zdyscyplinowani uczniowie w szkolnych mundurkach włóczyli się po nim non stop, popatrując przez ściany ze szkła (ściślej rzecz biorąc – z litego diamentu, który był od szkła tańszy) na kolejne segmenty molekularnej linii demontażowej, jaką było Źródło Wiktorii. Zanieczyszczone powietrze i woda trafiały do zbiorników. Obok każdego zbiornika znajdował się drugi, podobny, zawierający nieco czystsze powietrze lub nieco czystszą wodę. Po powtórzeniu tej procedury kilkadziesiąt razy zbiorniki znajdujące się na samym końcu były wypełnione idealnie czystym azotem i idealnie czystą wodą. Ciąg zbiorników nazywano „kaskadą”, lecz turyści, którzy nie dostrzegali w nim niczego godnego sfotografowania, nie doceniali też abstrakcyjnego inżynierskiego poczucia humoru jego twórców. To, co najciekawsze, działo się w obrębie rozdzielających zbiorniki ścian, które nie były zwykłymi ścianami, lecz niemal nieskończonymi matrycami submikroskopijnych kółeczek, opatrzonych wieloma łopatkami i pozostających w ciągłym ruchu. Każda łopatka wyłapywała cząsteczkę azotu 13


lub wody z brudniejszego zbiornika, po czym – dokonawszy obrotu wokół własnej osi – wyrzucała ją na drugą, czystą stronę. Wszystko, co nie było azotem lub wodą, nie było przez kółeczka wyłapywane, toteż nie mogło się przedostać przez „ścianę”. Inne kółeczka odpowiadały za wychwytywanie użytecznych pierwiastków śladowych, takich jak węgiel, siarka i fosfor, które doprowadzano następnie do postaci czystej w równolegle zestawionych mniejszych kaskadach. Oczyszczone pierwiastki trafiały do zbiorników, skąd można było je następnie pobrać do konstrukcji prostych, lecz przydatnych gadżetów molekularnych. Wszystko to ostatecznie lądowało na taśmociągach molekularnych znanych pod wspólną nazwą „podajnika”, którego wylotami były Źródło Wiktorii i pół tuzina innych źródeł w Atlantydzie/Szanghaju. Komplikacje finansowe w życiu Buda; wizyta u bankiera Bud był zaskoczony, że tak długo nie musiał używać czaszkoletu. Sama świadomość, że go ma, skutkowała z jego strony takim sposobem bycia, że nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiał mu się postawić, zwłaszcza kiedy dodatkowo zobaczył celowniki i czarne skóry. Wystarczyło, że Bud krzywo na kogoś spojrzał, żeby postawić na swoim. Nadszedł czas, aby wspiąć się wyżej po drabinie. Szukał pracy jako czujka, ale nie było z tym łatwo. Branża farmaceutyków alternatywnych opierała się na topowym systemie błyskawicznych dostaw na żądanie; nikt nie przechowywał znaczniejszych zapasów magazynowych, żeby w razie wpadki policja nie znalazła za dużo dowodów. Towar wytwarzano w nielegalnych kompilatorach materii poukrywanych w pustostanach w tanich blokach, skąd gońcy dostarczali go do dilerów na ulicach. Przez cały czas okolicę patrolowała probabilistycznie rozproszona armia czujek i pozorantów: nigdzie nie zatrzymywali się na dość długo, żeby ktoś mógł im zarzucić włóczęgostwo, i na bieżąco monitorowali ruchy policji i policyjnych kapsuł obserwacyjnych na wbudowanych w okulary przeciwsłoneczne wyświetlaczach przeziernych. Kiedy swojemu poprzedniemu szefowi powiedział, żeby się walił, był praktycznie pewien, że bez trudu zaczepi się gdzieś indziej w roli gońca. Niestety, nic z tego nie wyszło, a od tamtej pory z Ameryki Północnej przybyły kolejne dwa latające olbrzymy i wypluły na rynek pracy tysiące sztuk białego i czarnego ścierwa. A teraz Budowi kończyły się pieniądze i miał serdecznie dość darmowego żarcia z ogólnodostępnych kompilatorów materii. 14


Peacock Bank był przystojnym mężczyzną ze szpakowatą kozią bródką; pachniał cytrusami i nosił niezwykle elegancki dwurzędowy garnitur, który ładnie podkreślał jego wąską talię. Urzędował w zapuszczonym biurze na pięterku, nad agencją turystyczną, w szemranej okolicy pomiędzy aerodromem i obstawionym burdelami nabrzeżem. Podali sobie ręce na powitanie, po czym bankier oparł się tyłem o skraj biurka i bez słowa, ze skrzyżowanymi na piersi rękami, wysłuchał bajdurzenia Buda. Od czasu do czasu kiwał głową, jakby Bud powiedział coś wyjątkowo ważnego. Było to trochę niepokojące, bo Bud miał świadomość, że cała jego historyjka jest od początku do końca wyssana z palca. Słyszał jednak, że ci kolesie z kropką na czole bardzo lubią się chełpić tym, iż każdemu klientowi poświęcają równie dużo uwagi. W jakimś przypadkowo wybranym momencie przedłużającego się monologu bankier przerwał Budowi, podnosząc na niego wzrok. – Interesuje pana oferta kredytu odnawialnego – stwierdził takim tonem, jakby był tym mile zaskoczony, co jednak wydawało się mało prawdopodobne. – Chyba można tak powiedzieć – przytaknął ostrożnie Bud. Trochę żałował, że brakuje mu biegłości w posługiwaniu się taką elegancką terminologią. Bankier wyjął zza pazuchy złożoną na troje kartkę papieru. – W takim razie zechce pan łaskawie zapoznać się z treścią tej broszury – powiedział do Buda, po czym przemówił do samej broszury: krótko, pośpiesznie, w nieznanym Budowi języku. Kiedy Bud wziął ją od niego, na pustej dotychczas stronicy wyświetliło się ładne animowane, kolorowe logo i zabrzmiała muzyczka. Logo rozkwitło w pawia*, a pod nim rozpoczęła się prezentacja wideo prowadzona przez drugiego podobnego jegomościa, który wyglądał trochę jak Hindus, ale też trochę jak Arab. – Parsowie witają w Peacock Banku – powiedział. – Co to są Parsowie? – zapytał Bud. Bankier przymknął nieco powieki i skinieniem bródki wskazał broszurę, która tymczasem podchwyciła pytanie i wdała się w wyjaśnienia. Bud pożałował, że zapytał, ponieważ w odpowiedzi usłyszał masę bzdetów na temat tych całych Parsów, którym najwyraźniej strasznie zależało na tym, żeby nikt ich nie pomylił z kropkogłowymi, Pakistańcami czy Arabusami – chociaż oczywiście nie mieli absolutnie nic przeciwko tym grupom etnicznym. Starał się wprawdzie, jak mógł, nie słuchać * Peacock (ang). – paw (przyp. tłum.). 15


tych wyjaśnień, ale mimo woli przyswoił sobie więcej, niżby chciał, informacji o Parsach, ich porąbanej religii, zamiłowaniu do łazęgostwa, a nawet o ich zakichanej kuchni (jej opisy brzmiały dziwacznie, ale i tak pociekła mu ślinka). W końcu broszura wróciła do spraw bieżących, czyli kredytu odnawialnego. Bud wiedział, jak to działa. Peacock uprawiał taki sam rozbój jak wszyscy inni: jeżeli bank zaakceptował klienta, od razu na miejscu wszczepiał mu swoją kartę. Ci z Peacocka wstrzeliwali ją w grzebień biodrowy, inni woleli kości czaszki; nadawała się do tego celu każda duża kość znajdująca się płytko pod skórą. Musiała być duża, ponieważ karta potrzebowała łączności radiowej, musiała zatem dysponować dostatecznie długą anteną, żeby wychwytywała fale radiowe. Potem zrobienie zakupów wymagało już tylko wejścia do sklepu i poproszenia o towar. Sprzedawca, Peacock Bank i karta w biodrze załatwiali resztę. Banki różniły się między sobą filozofią naliczania odsetek, wysokością minimalnych spłat miesięcznych i tym podobnymi duperelami, które dla Buda nie miały absolutnie żadnego znaczenia. Interesowało go, co bank zrobi, kiedy klient zacznie zalegać ze spłatą, dlatego odczekawszy chwilę, aby udać, że z uwagą słucha całego tego pieprzenia o stopach procentowych, zapytał – od niechcenia, jakby dopiero teraz przyszło mu to do głowy – o politykę windykacyjną. Bankier wyjrzał przez okno, jakby w ogóle nie usłyszał jego pytania. Ścieżka dźwiękowa płynnie przeszła w miły dla ucha jazzowy kawałek, na stronie wyświetlił się zaś obraz wieloetnicznej grupy ludzi obojga płci, którzy zupełnie nie przypominali upokorzonych przestępców kredytowych. Siedzieli przy stole i składali etniczną biżuterię z dużych elementów; świetnie się przy tym bawili, przekomarzając się i popijając herbatę. Zdaniem Buda tej herbaty było stanowczo za dużo; na wiele rzeczy potrafił być całkiem ślepy, był za to skrajnie wyczulony na wszelką manipulację medialną. Musiało im bardzo zależeć na uwypukleniu tego herbacianego wątku. Z zadowoleniem odnotował, że ludzie przy stole noszą normalne ciuchy, nie żadne uniformy, oraz że nikt nie próbuje oddzielać mężczyzn od kobiet. – Peacock Bank prowadzi obejmującą cały świat sieć czystych, bezpiecznych i przestronnych przytułków. Gdyby podczas naszej współpracy nieprzewidziane okoliczności pokrzyżowały wam plany albo gdybyście przez przypadek źle ocenili swoje perspektywy finansowe, możecie mieć pewność, że niedaleko od domu znajdziecie przytulne lokum na czas niezbędny, by wspólnie z bankiem wyjaśnić wszystkie wątpliwości. 16


Mieszkańcy przytułków Peacock Banku mają do dyspozycji własne łóżka, a w niektórych przypadkach nawet własne pokoje. Oczywiście dzieci będą wam mogły towarzyszyć podczas całego pobytu. Zapewniane przez nas warunki pracy należą do najlepszych w branży, a dzięki wysokiej wartości dodanej naszej etnicznej biżuterii macie gwarancję, że bez względu na skalę napotkanych komplikacji wasza trudna sytuacja zostanie błyskawicznie uregulowana. – A jaką macie... ehm... strategię pilnowania, żeby ludzie... no, wie pan... przychodzili wtedy, kiedy powinni przyjść? – spytał Bud. Bankier stracił zainteresowanie rozmową. Wyprostował się, obszedł biurko dookoła i usiadł przy nim ze wzrokiem utkwionym w widoczny ponad wodą Pudong i Szanghaj. – Broszura nie obejmuje takich detali – odparł – ponieważ większość naszych potencjalnych klientów nie podziela pańskiego przywiązania do szczegółów odnoszących się do tego akurat aspektu naszej współpracy. – Wydmuchnął powietrze przez nos jak człowiek, który uparcie nie chce poczuć jakiegoś zapachu, i skubnął bródkę. – Procedura egzekucyjna jest trzyetapowa. Każdy etap ma swoją sympatyczną nazwę, naturalnie, ale z praktycznego punktu widzenia rzecz przedstawia się następująco. Faza pierwsza: uprzejme napomnienie. Faza druga: zdecydowane przekroczenie progu bólu. Faza trzecia: widowiskowa śmierć. Bud miał ochotę pokazać temu całemu Parsowi, co znaczy widowiskowa śmierć, ale zdawał sobie sprawę, że gość – jak na bank przystało – dysponuje zapewne niezłą ochroną. Poza tym procedura wyglądała w gruncie rzeczy dosyć standardowo i był poniekąd wdzięczny facetowi, że wyłożył mu ją bez ogródek. – W porządku – powiedział. – Będziemy w kontakcie. Mogę zatrzymać broszurę? Pars machnięciem ręki odprawił go razem z broszurą i Bud wrócił na ulicę w poszukiwaniu łaskawszych warunków kredytowych. Przybycie członka rodu królewskiego; Hackworthowie lecą na wycieczkę; przyjęcie urodzinowe księżniczki Charlotte; Hackworth poznaje arystokratę Było piątkowe popołudnie. Trzy kopulaste kapsuły szybowały ponad dachami i ogrodami Atlantydy/Szanghaju niczym zarodniki wielkiej jak księżyc tykwy. Dwa maszty cumownicze wykiełkowały i wystrzeliły 17


pod niebo z owalnych jak boisko do krykieta lądowisk w Parku Źródła Wiktorii. Najmniejszy z powietrznych statków, niosący banderę rodziny królewskiej, zawisł w górze, gdy dwa pozostałe, większe, obniżyły lot, kierując się na lądowiska. Ich zewnętrzne powłoki były prawie przezroczyste: zamiast tłumić światło, odbijały je, zażółcały i marszczyły, rozsiewając dookoła ogromne abstrakcyjne wzory z jasnych i ciemniejszych plam, które dzieci – poubierane w odświętne krynoliny i szykowne garniturki z krótkimi spodniami – próbowały łapać w ręce. Grała orkiestra dęta. Drobniutka postać w białej sukience stała przy relingu „Atlantisa” i machała do dzieci w dole. Domyślając się, że to dzisiejsza jubilatka, księżniczka Charlotte we własnej osobie, dzieciaki również machały do niej i wiwatowały w odpowiedzi. Fiona Hackworth spacerowała po Królewskiej Oranżerii Ekologicznej w towarzystwie rodziców, którzy, idąc po obu jej stronach, pilnowali, żeby nie ubrudziła sukni ziemią i liśćmi. Strategia ta nie okazała się wprawdzie stuprocentowo skuteczna, ale John i Gwendolyn paroma szybkimi ruchami rąk zdołali przenieść większość brudu z sukienki na swoje białe rękawiczki, skąd ulotnił się w powietrze. Większość współczesnych rękawiczek męskich i damskich produkowano z mikroskopijnych fabrykuł, które samoczynnie odrzucały brud. Można było wrzucić rękawiczkę w błoto, a ona i tak po kilku sekundach stałaby się na powrót śnieżnobiała. Hierarchia prywatnych kabin na „Ætherze” idealnie odpowiadała następstwu statusu jego pasażerów, ponieważ te części statku można było dowolnie dekompilować i odtwarzać pomiędzy kolejnymi rejsami. Dla lorda Finkle-McGrawa, trojga jego dzieci z małżonkami oraz Elizabeth (pierwszej – i na razie jedynej – wnuczki) statek opuścił prywatny eskalator, który zawiózł ich do apartamentu na samym dziobie, skąd roztaczała się panorama obejmująca niemal sto osiemdziesiąt stopni widnokręgu. Kabiny dalej od dziobu zajmował mniej więcej tuzin lordów udziałowców, którzy nosili tytuły skromnych hrabiów i baronów, a na statku podróżowali w mniej wykwintnych kajutach w towarzystwie raczej swoich wnuków niż dzieci. Następna w kolejności była kadra kierownicza – dyrektorowie w ciemnych kamizelkach mających maskować pokaźne brzuchy i przyozdobionych zawieszonymi na złotych dewizkach miniaturowymi skrzynkami poczty elektronicznej, telefonami, latarkami, tabakierkami i innymi fetyszami. Większość ich dzieci osiągnęła wiek, w którym mogły uchodzić za przeurocze wyłącznie w oczach własnych rodziców; gabaryty, przy których rozpierająca je energia stawała się 18


raczej zagrożeniem niż źródłem zachwytów; oraz poziom inteligencji, przy którym miejsce dziecinnej niewinności zajmowała doprowadzająca do szału bezczelność. Pszczoła fruwająca w poszukiwaniu nektaru jest śliczna mimo ewentualnego zagrożenia użądleniem z jej strony; to samo zachowanie u trzykrotnie większego szerszenia każe nam się od razu rozglądać za podręczną packą na owady. Dlatego na szerokich eskalatorach prowadzących do kabin pierwszej klasy wiele dziecięcych przedramion dostawało się w kleszcze ojcowskich uścisków, gdy rodziciele w przekrzywionych cylindrach syczeli przez zaciśnięte zęby i rozglądali się na wszystkie strony w poszukiwaniu niepożądanych świadków. John Percival Hackworth był inżynierem. Większość inżynierów podróżowała w maciupeńkich kajutach z rozkładanymi łóżkami, ale Hackworth – jako noszący zaszczytny tytuł artifeksa i kierujący zespołem przy realizacji tego akurat projektu – zasłużył sobie na prywatną kabinę drugiej klasy z podwójnym łożem małżeńskim i dostawką dla Fiony. Tragarz przyniósł bagaże do kabiny mniej więcej w tym samym momencie, kiedy „Æther” ruszył w dalszą drogę. Zanim statek obrał kurs na południe, maszt cumowniczy – diamentoidowy słup kratownicowy o wysokości dwudziestu metrów – został wchłonięty przez owalny plac, który znów stał się gładki jak powierzchnia stołu bilardowego. Park znajdujący się w bezpośrednim sąsiedztwie Źródła Wiktorii był podziurawiony jak rzeszoto mnóstwem podziemnych wylotów podajnika, co pozwalało błyskawicznie wyprodukować dowolny pożądany rekwizyt. Kabina Hackworthów znajdowała się przy prawej burcie, dlatego oddalając się od Nowego Zhoushanu, mogli podziwiać zachód słońca nad Szanghajem, spowitym w wiecznie zalegający nad nim całun węglowego dymu. Gwendolyn przez godzinę czytała Fionie bajki na dobranoc. John w tym czasie przejrzał wieczorne wydanie „Timesa”, a następnie rozłożył na niedużym biurku jakieś swoje papiery. Później oboje przebrali się w stroje wieczorowe (po cichutku, żeby nie obudzić Fiony), o dziewiątej wyszli z kabiny, zamknęli drzwi na klucz i kierując się dźwiękami muzyki, trafili do głównej sali balowej na pokładzie „Ætheru”, gdzie właśnie zaczynały się tańce. Podłogę sali stanowiła lita płyta przezroczystego diamentu. W przyćmionym świetle zdawali się unosić nad roziskrzoną księżycowym blaskiem powierzchnią Pacyfiku, kiedy tańczyli kolejno walca, menueta, lindy hopa i electric slide. *** 19


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.