WIĘŹ 11-12/2011

Page 1

listopad–grudzień 2011 11–12 [637–638]

Środki społecznego zamętu Rachunek sumienia polskich mediów: Baczyński, Janke, Jethon, Kolenda-Zaleska, Kurski, Lis, Maziarski, Michalski, Milewicz, Mucharski, Wildstein, Żakowski i inni Luter: Bździennikarstwo Draguła: Bluźnierstwo okładkowe Knotz: Między „erotomanem” a „eunuchem” Bodyguard stanu wojennego Krasnojarsk zero Prorokini Pina

Indeks 381489 Cena 17 zł [w tym 5% vat]


Miesięcznik  Warszawa  rok LIV  nr 11–12 [637–638]

Drodzy Czytelnicy! Jeszcze ćwierć wieku temu wolne polskie media wydawały się nieosiągalnym marzeniem. Przed dwudziestu laty, dzięki odzyskanej wolności, rodziła się nowa jakość komunikacji społecznej. Dziś coraz częściej doświadczamy raczej bylejakości mediów. Ze środków społecznego przekazu przekształcają się w środki społecznego zamętu. Służą już nie wspólnemu dobru, niezależnemu porządkowaniu świata i budowaniu wspólnoty, lecz własnym interesom, wzajemnemu zwalczaniu się, różnym ideologiom, na czele z ideologią zysku i sukcesu za wszelką cenę. Dziennikarstwo przestało być misją, stało się zawodem jak wiele innych. Sami dziennikarze są coraz mniej ciekawi świata – zarówno w sensie dosłownym, bo rzadko podejmują problematykę zagraniczną, jak i w przenośni, bo nie wnikają w złożoność naszego świata, zadowalając się powierzchownym oglądem zjawisk; nie analizują kontekstu opisywanych wydarzeń, poprzestając na bieżącej informacji; podają newsy bez analizowania ich rzeczywistej treści. Szerzej o czynnikach, które wpływały na niekorzystną ewolucję „czwartej władzy” w ciągu ostatniej dekady, piszą ks. Andrzej Luter i Stanisław Mocek. Opisując te problemy, zaprosiliśmy czołowych przedstawicieli polskich mediów do swoistego rachunku sumienia. Trudno się dziwić, że dużo trudniejsze okazało się pisanie o błędach własnych niż cudzych… Najgorzej, że sami dziennikarze wydają się albo pogodzeni z degrengoladą swojej profesji, albo bezradni wobec niej. Michał Komar stwierdził kiedyś trafnie, że dziennikarze są dziś jak kucharze pozbawieni kubków smakowych… Czy jest szansa na powrót mistrzów wysmakowanej medialnej kuchni? Zbigniew Nosowski


Spis rzeczy

4

Do Przyjaciół WIĘZI

5

Schyłek dziennikarstwa?

Środki społecznego zamętu Ks. Andrzej Luter

18

Rachunek sumienia polskich mediów ankieta

Jerzy Baczyński Magdalena Bajer Paweł Fąfara Ks. Marek Gancarczyk Igor Janke Grzegorz Jankowski Magdalena Jethon Katarzyna Kolenda-Zaleska Jarosław Kurski Tomasz Lis Emil Marat Wojciech Maziarski Cezary Michalski Ewa Milewicz Piotr Mucharski Ks. Kazimierz Sowa Ewa Wanat Bronisław Wildstein Jacek Żakowski

20 21 24 25 26 27 29 30 32 33 35 36 37 39 40 41 42 44 45

Lud jako wyrocznia i gawiedź Antydydaktyka Gorsze media, gorsze państwo Hamlet w toalecie Myślenie stadne Bulwar i jego karykatury Miałkość Dobrze zdany egzamin Słowo stało się maczugą Miałeś, chamie, złoty róg Biały królik na scenie Nowa dyktatura Psucie państwa Wrzask na papierze Niepraktykujący wyznawcy debaty Czwarta władza nieomylna Pycha Jak przed Rywinem Kulturowy szowinizm

Stanisław Mocek

47

Tabloidyzacja czy kultura wizualności? Mass media w społecznej rzeczywistości

Ks. Andrzej Draguła

56

Bluźnierstwo okładkowe. Lżenie Boga czy gra religijnym tabu?

Ksawery Knotz OFMCap

70

Między „wielkim erotomanem” a „wielkim eunuchem”. Moje doświadczenia z mediami

82

W Galerii WIĘZI Stanisław Zbigniew Kamieński


Forum

Anna Piwkowska

83

Raz, dwa, trzy…

Bohdan Królikowski

87

Spotkanie

Jędrzej Morawiecki

96

Krasnojarsk zero

Maria Łoś

106

Monika Waluś

108

Złoty środek Ma?

Hanna Suchocka

110

Wobec dwóch fundamentalizmów. Rozumienie wolności religijnej we współczesnym świecie

Zbigniew Nosowski

118

I Bóg stworzył Knotza

Tomasz Chlebowski

121

Bodyguard stanu wojennego

Katarzyna Jabłońska

133

Prorokini Pina

Danuta Wróblewska

138

Katyń jak nieśmiertelnik

Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter

141

Ksiądz z kobietą w kinie Wyjść z wewnętrznego piekła

Jan Olaszek

148

Anatomia KOR-u

Lech Giemza

155

Piękno Wenecji, piękno życia

Barbara Majewska

158

Strategia rozpoznawania sztuki

Jerzy Sosnowski

162

Eks post Lojalni, niezadowoleni

*** [Marto Marto], *** [mowa o komputerowym kopiowaniu mózgu]

Wiara

Historia

Kultura

Książki


Do Przyjaciół WIĘZI

Zbliża się koniec roku 2011. Gorąco zachęcamy wszystkich naszych Czytelników do opłacenia prenumeraty WIĘZI na następny rok oraz propagowania prenumeraty naszego pisma wśród swoich bliskich i znajomych. Prenumerata jest bardzo ważnym sposobem okazania wsparcia dla pisma, a także najkorzystniejszą formą jego regularnego otrzymywania. Informacje o warunkach prenumeraty można znaleźć na końcu tego numeru WIĘZI, na specjalnym blankiecie oraz na naszej stronie internetowej www.wiez.pl. Niestety, sytuacja panująca na rynku wydawniczym zmusza nas do podwyższenia jednostkowej ceny pisma. Dzięki opłaceniu rocznej prenumeraty można jednak zaoszczędzić ponad 25 zł. Dodatkowe dobrowolne wpłaty na rzecz statutowej działalności Towarzystwa „WIĘŹ” mogą być odliczane od dochodu jako darowizny. Przelewy, także dewizowe, można przekazywać na konto: Towarzystwo „WIĘŹ” ul. Trębacka 3, 00-074 Warszawa PKO BP S.A. XV O/Warszawa nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866 Serdecznie dziękujemy wszystkim Przyjaciołom, którzy w ostatnim okresie okazali WIĘZI swoją życzliwość. W okresie od 16 września do 24 października 2011 r. wsparcia udzieliły nam następujące osoby: Andrzej Biernacki (Warszawa), po raz dwudziesty trzeci, Marek Wesołowski (Gdańsk), po raz czwarty, Jan Wyrowiński (Toruń), po raz dwudziesty ósmy.


Środki społecznego zamętu

Ks. Andrzej Luter

Schyłek dziennikarstwa? Pierwsza dekada XXI wieku przyniosła ze sobą rewolucyjne zmiany w polskich mediach. W pierwszych latach po 1989 roku istniejące słabości można było nazywać błędami młodości. Obecnie wolne polskie media są już „pełnoletnie”. W tym czasie obalone zostały stare hierarchie, ale nie zdołały się wyłonić nowe. Pojawiły się kolejne problemy i zagrożenia. Wielu dziennikarzy ma poczucie poruszania się w chaosie. Przygotowując ten artykuł, rozmawiałem z ponad dwudziestoma dziennikarzami z różnych mediów. Pierwsze wrażenie to właśnie zagubienie i pesymizm co do przyszłości, także tej własnej. Miałem wrażenie, że rozmawiam z ludźmi pracującymi w instytucjach schyłkowych, które niedługo upadną. Ten zawód jest ich życiem, chcą mówić i pisać o sprawach ważnych, tymczasem rzeczywistość zmusza ich do kompromisów, których wewnętrznie nie akceptują. Jestem im wdzięczny za szczerość, bez nich nie mógłbym napisać tego tekstu. Otworzyli mi oczy na sprawy dramatyczne. Na media jesteśmy jednak skazani. Są one ważną częścią naszego życia, na swój sposób fascynującą, dlatego trzeba podtrzymywać tych, którzy wciąż marzą i wierzą, że misyjność zawodu dziennikarza jeszcze nie umarła.

5


Ks. Andrzej Luter

Prawda najmojsza

Z perspektywy ostatniej dekady widać wyraźnie momenty graniczne. Najpierw internetowa gorączka, która ogarnęła największych wydawców u progu dziesięciolatki, niezdających sobie jeszcze sprawy z tego, że internet może być dla nich ­zagrożeniem. Potem, w 2001 roku, start pierwszej 24-godzinnej telewizji informacyjnej. Wtedy też dominował optymizm. Sądzono, że pojawiło się nowe ekscytujące medium, dzięki któremu debata publiczna zejdzie pod strzechy. Stało się odwrotnie – potem to strzecha wyznaczała trendy debacie. Następnie oczywiście afera Rywina, która, pomimo całego dramatyzmu, mogła przynieść mediom coś ożywczego, a przede Każda stacja telewizyjna udaje, że wszystkim osłabić ich więzy ze światem poinne nie istnieją. Nawet o sprawie lityki, uwrażliwić na kwestię przejrzystoNergala stacje komercyjne ści. Ale i te nadzieje upadły w czasie dwupraktycznie nie informowały, bo lecia tzw. IV RP. Od tego czasu media są mogłaby to być… reklama TVP. dużo bardziej upolitycznione. Telewizja publiczna i gazety określiły się wówczas politycznie, jak nigdy dotąd. Podział między dziennikarzami przybrał formy walki nieprzebierającej w środkach. „Rzeczpospolita”, „Gazeta Wyborcza” i „Dziennik” (jeszcze ten wydawany przez koncern Axel Springer) okładały się wzajemnie bez przerwy. Ludzie, którzy dotąd – mimo różnic ideowych – stali po jednej stronie (w końcu należą do tej samej korporacji), zaczęli się zwalczać, wzajemnie oskarżać i brutalnie atakować. Zupełnie jak w Dniu świra Marka Koterskiego – moja jest prawda i ona jest najmojsza. Zero rozmowy, zrozumienia. Ostatnie lata, już po 2007 roku, zamiast doprowadzić do zakopania podziałów, a przynajmniej ucywilizowania dysputy, doprowadziły do jeszcze głębszych podziałów. Po katastrofie smoleńskiej podział ten przybrał formę, nomen omen, katastrofalną. Na amerykańskim rynku telewizyjnym fantastyczną rzeczą jest obecność gwiazd jednego kanału u konkurencji. Mimo że są oni dla siebie rywalami na rynku, pod względem dziennikarskim liczy się dyskusja, wymiana poglądów. W Polsce każda stacja telewizyjna udaje, że inne nie istnieją. Zabawne, że nawet o sprawie Nergala stacje komercyjne praktycznie nie informowały, bo mogłaby to być… reklama TVP. W gazetach – przyznajmy – występuje większa wymienność, ale też nie w takim stopniu, jakby się marzyło. Dziennikarze bowiem zaczęli zwalczać dziennikarzy – i to personalnie. Niestety, niektórzy stali się zbrojnym ramieniem partii. ­Przykład najbardziej jaskrawy to „Wiadomości” w telewizji publicznej. W czasie ostatniej kampanii prezydenckiej poszły na całość. W środowisku dziennikarskim dominowało przekonanie, że „chłopcy idą po bandzie” – wóz albo przewóz. Wygrywa Komorowski – to nas nie ma, wygrywa Kaczyński – bierzemy wszystko.

6

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Schyłek dziennikarstwa?

Wtedy też zrozumiałem, że podziały przybrały monstrualne kształty. Tak źle, jak jest teraz, jeszcze w wolnej Polsce nie było. Nie było nigdy takiego jadu sączącego się w środowisku dziennikarskim wobec siebie wzajemnie. Polemiki przybierają czasami formy kuriozalne. Merytorycznie są bezwartościowe i sądzę, że ­zupełnie nieinteresujące dla przeciętnego czytelnika. Okres IV RP straszliwie przeorał środowisko dziennikarskie. Powstały tak szerokie rowy między redakcjami, że do dziś są one nie do pokonania. Media bezwzględnie walczące ze sobą są bardziej podatne na stawanie się – mimowolnie bądź nie – graczem politycznym. Ważnym momentem było wejście na rynek „Faktu” i ukształtowanie się segmentu tabloidów. Ostatnim punktem granicznym był kryzys ekonomiczny 2008 roku, który rykoszetem uderzył w i tak słabnące media. Drakońskie oszczędności, zwolnienia i cięcia w redakcjach pozbawiły dziennikarzy dotychczasowego komfortu, a co gorsza odbiły się negatywnie na przekazie. Reasumując – media po ostatniej dekadzie są znacznie słabsze niż wcześniej. Słabsze ekonomicznie, ale też mają niższą wiarygodność i malejący wpływ na sferę publiczną. Skoro czołowe w tej dekadzie medium, jakim było TVN, ot tak sobie zostaje wystawione na sprzedaż, to – nawet jeśli znamy przyczyny – musimy poczuć się zaniepokojeni. Nie ma żadnych trwałych punktów oparcia.

Minione dziesięciolecie – jak już napisałem – to okres powstania i rozwoju cało­ dobowych telewizyjnych kanałów informacyjnych, najpierw TVN24, potem TVPInfo, a na końcu Polsat News. O tym, co najważniejsze, przestaliśmy się dowiadywać z pierwszych stron gazet. Nastał czas scrolla, czyli paska na dole ekranu. Czerwonego albo żółtego. To oczywiście również czas internetu, który wdziera się do życia publicznego z każdym dniem coraz bardziej. Widać to bardzo wyraźnie zwłaszcza w czasie kampanii wyborczych. Nie chodzi oczywiście tylko o strony, na których zamieszczane są wiadomości. Portale społecznościowe czy nowoczesne formy komunikacji jak Twitter przenoszą nas do innej strefy czasowej. Pamiętam dyskusję w dniu ostatnich wyborów prezydenckich. Twitterowcy przekazywali sobie informacje o wstępnych ­wynikach według różnych sondażowni, ale – ze względu na ciszę wyborczą – nie używali nazwisk kandydatów. Właściwie nie było w ogóle mowy o wyborach, ponieważ relacjonowane były… zawody żużlowe. Hampel na prowadzeniu dwoma punktami, Gollob bez zmian. W czasie ostatniej kampanii do parlamentu w ten sam ­sposób pisano o hodowcach warzyw. Podawano wyniki cząstkowe hodowców kartofli, czyli PO, oraz paprykarzy, czyli PiS. Już nie pamiętam, do jakiego warzywa porównywano Palikota. Zresztą nie śledziłem tych zabawnych przecieków w internecie, nie było takiej konieczności, znajomi przesyłali mi te wszystkie informacje… esemesem. Wszystko dzieje się błyskawicznie!

7

Środki społecznego zamętu

Czas scrolla


Ks. Andrzej Luter

Przewrócił się stary porządek. Gazety nie odgrywają już dominującej roli. I oczywiste jest, że w nowych czasach media muszą się wiele nauczyć. Jak im idzie? Różnie, tak jak różne są media. Poranna lektura gazet nie zmienia już optyki, nie ­wyznacza wydarzeń, którymi będzie żył dzień. Ton publicystyki jest przewidywalny. Dziś właściwie jestem w stanie się domyślić, co powiedzą lub napiszą w swoich komentarzach nie tylko niektórzy dziennikarze, ale i politolodzy. Już nawet Jadwiga Staniszkis jest przewidywalna, a przecież jej styl polegał właśnie na nieprzewidywalności. Większość komentatorów jest politycznie zdeklarowana. Obowiązuje dwubiegunowość. Do dyskusji zaprasza się ludzi o skrajnych poglądach, którzy zapewniają audycji temperaRedakcja tekstu najczęściej turę wrzenia, bo to podobno – jak wykaoznacza nieuzgodnione zują jakieś mityczne badania – świetnie się z autorem ingerowanie w treść sprzedaje. Do programu o in vitro najlepiej oraz rzeźnickie cięcia pod zaprosić Joannę Senyszyn i Tomasza Terlizadany z góry rozmiar. kowskiego. Wiadomo – ona nad wyraz ekspresyjna, on do granic emocjonalny, i program jest gotowy. Szaleństwo medialne – wszystko musi być na teraz albo na wczoraj – powoduje, że niezależnego eksperta (jednak tacy istnieją!) dziennikarz nie zaprosi, bo nie ma czasu na przygotowanie, nie wiedziałby, o co go zapytać (dotyczy to przede wszystkim mediów elektronicznych). Zaprasza się więc dwóch gości i napuszcza ich na siebie, dzięki czemu prowadzący już w ogóle nie musi się do audycji przygotowywać, wystarczy mu powierzchowna orientacja w problemie. Zamienia się wtedy w oddawacza głosu (słynne: „X powiedział, że jest pan idiotą, jak pan to skomentuje?”). Albo też zaprasza się jednego polityka, z którym w ciągu kilku minut sprawny dziennikarz sobie poradzi. W rezultacie widz niczego się nie dowiaduje. Zdarzają się oczywiście wyjątki, bo są jeszcze tacy dziennikarze jak Jarosław Kuźniar, który zawsze potrafi z rozmówcy wyciągnąć coś ciekawego. Ale to rzadkość. Wszystkie główne media tworzą manichejski obraz świata. A politycy potrafią to doskonale rozgrywać. Irytuje także mielenie w kółko tematów politycznych, bo na polityce „zna się” każdy dziennikarz. W czasie kampanii wyborczej przez bite dwa dni komentowano sprawę tajemniczego mejla do Beaty Kempy, czyli wydarzenie, które należało odnotować najwyżej w kąciku humorystycznym. Po wyborach programy telewizyjne i radiowe, nie mówiąc już o artykułach prasowych we wszystkich dziennikach i tygodnikach, zdominowały tematy: Palikot, krzyż i marihuana. Nie twierdzę, że sukces Palikota nie zasługuje na rzetelne omówienie, ale przecież istnieje jeszcze świat poza Palikotem. Nie porusza się ważnych tematów społecznych, a jeśli już, to też się je tabloidyzuje. Kiedyś zaproponowałem znanemu dziennikarzowi, żeby zaprosił do studia m.in. Barbarę Kudrycką i porozmawiał o reformie szkolnictwa wyższego. „A kto się zgodzi – odpowiedział – żeby przez dwadzieścia minut rozmawiać na taki temat? Przecież od razu słupki spadną”.

8

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Schyłek dziennikarstwa?

Trudno mieć o to pretensje do samych dziennikarzy. Takie otrzymują wytyczne od wydawców i właścicieli. Liczy się bowiem tylko poczytność, oglądalność, słuchalność i klikalność, czyli pieniądz. Już tylko audycje na tematy międzynarodowe przynoszą chwile intelektualnego wytchnienia, np. znakomite programy Grzegorza ­Dobieckiego w Polsat News czy „Horyzont” Macieja Wierzyńskiego w TVN24 (ostatnio pasjonująca rozmowa z prof. Zbigniewem Brzezińskim). Programy o problemach zagranicznych są rodzynkami w krajowym cieście. Za dużo jednak w nim zakalców.

Ale może lepiej będzie, gdy oddam głos samym dziennikarzom. A. mówi: „Tak, polscy dziennikarze nie potrafią zachwycić się światem. Świat nas nie interesuje – no chyba, że stanie się coś złego. Dobry news się nie liczy. Nie ma go. Liczą się krew, seks i polityczne przepychanki. Trudno się wyrwać z tego zaklętego kręgu. Dziesięć lat temu media mimo wszystko były inne. Nie pozwalały sobie na pokazywanie czegoś takiego, co dziś jest dostępne niemal w każdej gazecie i gazetce. Nie ma ostrzeżeń «uwaga brutalne zdjęcia». Kto by się tym przejmował. Media szukają «wrażeń». Prawie wszystko już było, więc ostatnio w tabloidach furorę robią zdjęcia «trumienne». Po co to komu? Kto chce patrzeć na śmierć traktowaną jak towar? Oczywiście, że oburzamy się, gdy inni prezentują coś takiego, ale jakże często robimy to samo. Wszyscy gonią za kolejną formą. Za czymś, co przyciągnie widza, słuchacza, czytelnika. Aż się dziwię, że jeszcze nie wypłynęły zdjęcia zmasakrowanych ciał ofiar katastrofy smoleńskiej. Nie łudzę się jednak – to tylko kwestia czasu”. W opinii wielu dziennikarzy do historii odchodzi tzw. etos. Coraz więcej jest emocji i rozrywki, a coraz mniej rzetelnej dziennikarskiej roboty. Bycie dziennikarzem przestaje być misją. Więcej mamy pracowników medialnych. A poza tym zarobki dziennikarskie z roku na rok są coraz gorsze. Młodym oferuje się głodowe stawki, nie dając szans na polepszenie warunków. A i tak znalezienie pracy dziennikarskiej w ważnym piśmie nie jest łatwe. Dzisiaj zwolniony dziennikarz, nawet wybitny, ale bez powszechnie znanego nazwiska, nie znajdzie od razu pracy w innej redakcji, jak to bywało wcześniej. B. dodaje: „Wewnątrz redakcji nie są potrzebne żadne naciski na dziennikarzy. Z jednej strony tzw. ważne teksty ideologiczne piszą zaufani, a z drugiej strony, jeśli tekst się redakcji nie podoba, to go nie opublikuje. Ten mechanizm powoduje, że linię gazety reprezentuje kilka osób, w niektórych redakcjach dwie, w innych siedem. Śmiejemy się, że w jednej z redakcji istnieje «zakon ideologiczny». U mnie w redakcji wygląda to tak, że komentarze polityczne piszą trzy osoby. Kiedyś kolega napisał komentarz do internetu, który został uznany za niezgodny z linią gazety. Wprowadzono potem system wczesnego ostrzegania: komentarz trafia do

9

Środki społecznego zamętu

Krew się sprzedaje


Ks. Andrzej Luter

redaktora prowadzącego w internecie, potem do szefa redakcji internetowej, a na koniec do szefa działu politycznego. Ten system pozwala czuwać nad linią gazety, ale jest na tyle niewydolny, że teksty zamiast ukazać się natychmiast, leżakują nawet kilkanaście godzin”. C. jest pesymistą: „Dziennikarze są grupą coraz słabszą i coraz mniej poważaną (częściowo zresztą z własnej winy). Niepewność jutra i coraz powszechniejsze ingerencje w niezależność redakcji ze strony pionów finansowych i zajmujących się akwizycją reklam powodują postępujące obniżenie standardów dziennikarskich”. Przejawem łamania standardów jest stadność dziennikarstwa: „Wielu pisze, nadaje informacje tej samej treści, zrzynając z serwisu PAP lub od tego, kto pierwszy o czymś napisze lub powie. Do tego dochodzi zwracanie się ciągle do tych samych osób po komentarze, w efekcie czego nie ma autentycznej debaty. Wielu dziennikarzy to dziennikarze «ze słyszenia» – sami nic nie wiedzą, nic nie rozumieją i nic ich nie ­interesuje, polegają na tym, co ktoś im powie. Takimi dziennikarzami łatwo manipulować, robić przez nich «wrzutki» – bo nie są w stanie samodzielnie ocenić czy zrozumieć przekazanej im informacji, a więc tym bardziej dziennikarsko jej obrobić (odpytać drugą stronę, fachowców albo wykryć, że zostali wpuszczeni w kanał). Dziennikarz «ze słyszenia» powtarza po prostu za politykami (czy służbami specjalnymi)”. „Stadność”, o której mówił C., ja nazywam dziennikarstwem „ławicowym”. Trzeba przyznać, że jest to przypadłość ogólnoświatowa. Ryszard Kapuściński pisał kiedyś o tym syndromie na przykładzie Rwandy i wojny domowej z 1994 roku. Gdy lała się krew – byli dziennikarze, i to z całego świata. Kiedy walki ucichły, żurnaliści rozpierzchli się do nowych jatek. Skoro świat wciąż ich dostarcza – jadą. ­Dlaczego? Bo tego chcą ich szefowie. Bo krew się sprzedaje. Sprzedają się: kontrowersje, emocje, niezwykłość, perwersje itp. A przecież zarówno właściciele mediów, jak i dziennikarze wiedzą, że nie taki jest ten świat. Przecież życie 90 proc. mieszkańców globu toczy się innym rytmem – pełnym codziennych nadziei, radości, poszukiwań i dramatów setek milionów zwykłych ludzi. Na pewno rytmu wydarzeń na świecie nie wyznaczają wybuchy bomb, wulkanów, katastrofy lotnicze czy kolejowe. Maszynka do robienia pieniędzy

Na skutek potęgi szybkich mediów stara zasada dziennikarstwa agencyjnego: good news is bad news (dobra wiadomość to zła wiadomość) święci na naszych oczach swoje niespotykane wcześniej triumfy. Trzeba tu zastrzec, że nie znaczy to, iż z mediów nie można wyczytać prawdziwego opisu świata, że media nie są jego zwierciadłem. Są, ale chyba coraz mniej wyraźnym; często przedstawiają karykaturę, obraz jak z krzywego zwierciadła. Z tym że w wesołym miasteczku jesteśmy na to przygotowani, natomiast odbierając media,

10

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Schyłek dziennikarstwa?

liczymy na przekaz w skali 1:1. Niestety, jest to oczekiwanie coraz bardziej na wyrost, bo media stały się maszynkami do robienia pieniędzy. Dziennikarstwo ważące racje, opisujące wątpliwości ostało się już tylko w niektórych gazetach i nielicznych audycjach telewizyjnych czy radiowych. Tego rodzaju teksty i programy nie mają jednak takiego przebicia jak telewizyjny news. Gazeta ma – powiedzmy – 40 stron, co daje 150–200 artykułów i notek. Czy opłacalne jest inwestowanie np. w specjalistę od spraw afrykańskich, który dwa razy w tygodniu zapełni pół strony (oby…), skoro za te same pieniądze można mieć kilku gorzej wykwalifikowanych ludzi, którzy coś tam skompilują z internetu, okraszą dowcipnym tytułem i zapełnią codziennie trzy strony? To samo prawo obowiązuje w telewizji. Pogłębienie informacji kosztuje dużo pieniędzy i czasu, a wcale nie przekłada się na czytelnictwo i oglądalność – nie jest więc premiowane. Nie dziwi mnie zatem gonitwa sporej rzeszy dziennikarzy za kolejnymi niewiele wartymi pseudonewsami. W końcu muszą z czegoś żyć, mają rodziny, kredyty. Zresztą dziennikarze potrafią z siebie żartować. Jeden z reporterów, których rano wysyłają w różne dziwne miejsca, bo mają nadawać na żywo, powiedział mi, że gdy kiedyś będzie odchodził z telewizji, to na końcu zrobi skandal i powie tak: „Nie wiem, po co tu stoję, nie wiem, co tu robię, nie wiem, co mam mówić, wiem, że mam kredyt”.

Moi rozmówcy są sfrustrowani i radykalni w swoich sądach. Wyprowadzają ich z równowagi przede wszystkim portale internetowe. Z jednej strony świetnie, że są, bo dają mnóstwo materiałów, nawet jeśli ich część budzi opór. Ale z drugiej strony – jak mówi jeden z moich rozmówców – dominuje tam „bździennikarstwo”. Rządzi klikalność, a więc trzeba użyć każdej metody, aby wyłudzić kliknięcie. Brak rzetelności, dużo więcej sztuczek magicznych. Tematy mają żywotność kilku godzin, a więc nie warto poświęcać na ich stworzenie więcej niż kilkanaście minut. Dlatego zresztą portale żerują na prasie papierowej, podkradając jej newsy, tematy, a czasem wręcz przepisując teksty, jednocześnie w żaden sposób nie finansując kosztów ich powstawania. Zirytowany C. mówi: „Chcąc mieć reportaż, chociażby z płonącego Londynu, redakcja ponosi znaczne koszty, by mieć materiał z pierwszej ręki. Internet to wszystko ma za darmo, kompilując teksty z wielu źródeł, nie ponosząc kosztów wyjazdu dziennikarzy. Ale gdy znikną papierowe gazety, internetowi zabraknie źródła pierwotnej wiedzy. I co wtedy?”. Praca dziennikarza internetowego jest skrzyżowaniem maniaka telewizyjnego i maszynistki. Trudno to w ogóle nazwać dziennikarstwem, jest to bardzo często jeden człowiek, który czyta depesze, słucha radia i ogląda telewizję. Potem wszystko spisuje, łączy, cytuje. Nawet nie ma szansy zetknąć się z opisywaną rzeczywistością.

11

Środki społecznego zamętu

Bździennikarstwo


Ks. Andrzej Luter

Kompilacja newsów czy ich produkowanie z byle czego, zwykle z porannej wypowiedzi polityka w radiu czy z weekendowego wpisu na blogu, to jeszcze nie dziennikarstwo. Zawrotne tempo mediów powoduje, że z braku czasu powtarza się newsy bez informacji o źródle. Przodują w tym media elektroniczne, ale mechanizm ten wyraźnie widać w portalach internetowych – ktoś powołuje się np. na gazetę Y, która w swoim wydaniu internetowym zamieszcza omówienie tekstu z innej gazety, malutkimi literkami zaznaczając źródło. I wychodzi na to, że to Y jest źródłem. Nie należy zapominać, że internet daje jednak szansę budowania pluralistycznego rynku idei i oferuje bardzo dużo możliwości. Niestety, niesie ze sobą także niebezpieczeństwa, z których najmniejszym są fora pełne brutalnych opinii. Platform blogowych nie nazywałbym dziennikarstwem, to raczej zabawa polegająca przeważnie na komentowaniu tego, co raz już skomentował medialny mainstream. Jednak rozwój świata blogów, wielkie przyspieszenie technologicznie i rozwój portali powodują natychmiastowy dostęp zarówno do informacji, jak i komentarzy. Te z kolei stają się tematami kolejnych komentarzy, które (jeśli są wyraziste, mocne, ­obrazoburcze, a najlepiej skandalizujące) stają sie kolejnymi informacjami wywołującymi kolejne komentarze. I tak w kółko. Niestety – ilość nie przechodzi w jakość; liczba medialnych stymulatorów nie przekłada się na jakość obrazu świata (świata w sensie ścisłym, ale też świata polityki, kultury, gospodarki). Nie pomaga w zbudowaniu jego całościowej wizji. Odbiorca bombardowany setkami owych bodźców nie jest w stanie stworzyć sobie takiego obrazu. Świat staje się coraz bardziej wrogi, zrozumiały dla coraz mniejszej liczby ludzi. Misja jedyną szansą

Główna przyczyna strukturalna takiego stanu rzeczy tkwi zapewne w załamywaniu się dotychczasowego sposobu finansowania gazet (ale też innych tradycyjnych mediów) za sprawą konkurencji internetu. To doprowadziło w większości firm ­medialnych do rezygnacji z ambitniejszych, a przez to bardziej kosztownych form dziennikarskich. Dzieje się to w myśl logiki, że wyssana z palca przez nisko opłacanego stażystę plotka o znanej osobie „generuje większy ruch na stronie ­internetowej” niż sążnista analiza polityczna, gospodarcza czy społeczna, którą solidnie opłacany fachowy autor pisał przez dwa tygodnie. Skoro tak jest w internecie, to samo prawo obowiązuje na papierze i w eterze. Im bardziej wydawcy ulegali presji upraszczania przekazu, tym bardziej odbiorcy utwierdzali się w przekonaniu, że ciekawe media to płytkie media. Ten mechanizm sprzężenia zwrotnego doprowadził nas do miejsca, w którym jesteśmy dziś. Niektórzy analitycy mediów twierdzą, że skoro skończyły się wielkie cywilizacyjne projekty, które wymagały budzenia aspiracji intelektualnych w szerokich masach, to zarazem skończyła się motywacja posiadaczy kapitału do subsydiowania

12

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


mediów rozumianych jako „misyjne”. Dziś jedyną misją gazety, telewizji, radia czy portalu internetowego jest zarabianie pieniędzy. Nic więc dziwnego, że kultura właściwie została wyrugowana z mediów elektronicznych, na portalach „kulturą” stały się ciekawostki z życia celebrytów. Czy pomijając cały wymiar kulturalny naszej egzystencji, można mówić o prawdziwym obrazie świata? Prasa – owszem – jeszcze dostrzega ten aspekt naszej rzeczywistości. Najlepiej realizuje tę misję „Gazeta Wyborcza”, ale już w „Dzienniku” w ogóle zlikwidowano dział kultury, a nawet sportu, zmieniając profil na gazetę „dla księgowych”. Misja jest jedyną szansą, zwłaszcza telewizji publicznej. Powiem więcej, to jedyna droga, jaką powinna podążać TVP, żeby przetrwać. Powrót Teatru Telewizji, filmu (zamiast sformatowanych telenowel), rozrywki z prawdziwego zdarzenia, publicystyki niepoddającej się schematom, rzetelnej informacji – oto droga dla TVP, nie zaś indoktrynacja czy powielanie komercyjnych formatów z jurorami w roli głównej, podpisującymi gwiazdorskie kontrakty za wypowiedzenie kilku banalnych zdań. Do tego potrzebna jest jednak rewolucyjna reforma (także finansowa) tej zmurszałej instytucji. Dopiero wtedy będzie można wymagać od obywateli podatku na ­telewizję, i to pod warunkiem, że każda złotówka będzie dokładnie rozliczona. Telewizja publiczna w obecnym kształcie przegra, mimo że nowe kierownictwo wyraźnie poprawia profil stacji. Tylko czy politycy na taką reformę wreszcie się zgodzą? Nad tabloidyzacją mediów nie da się łatwo zapanować. Można to zrobić jedynie tworząc wzór dobrego smaku – programy, które byłyby inne, a nie takie, których człowiek kulturalny musi się wstydzić. Media publiczne powinny być wzorcem, a inne media iść ich śladem. TVP nie powinna przejmować się słupkami ani gonić za poklaskiem, reklamą, pieniędzmi. Ma szansę stać się odtrutką na stabloidyzowane przekazy. Obowiązkiem państwa jest stworzenie takich mediów publicznych. Przyznam, że do samych tabloidów nie mam pretensji, bo one są na swój sposób uczciwe. Wiemy, o co im chodzi i jaki przekaz fundują społeczeństwu. Nie podoba się, to nie kupujcie – mówią wydawcy tych mediów. O wiele gorsze są media o zakamuflowanej opcji tabloidalnej. A opcja ta rozszerza się jak rak, coraz ­szybciej, i właściwie nie jest już zakamuflowana, dotyka prawie wszystkich. Niepohamowany pęd ku tabloidyzacji, traktowanej jako jedyny sposób wyjścia z ekonomicznej opresji, to ślepa uliczka. Upraszczając przekaz i nasycając go głupstwami, być może utrzymujemy część odbiorców, ale osłabiamy więź z nimi. Większość tego, co oferują dziś media, staje się umowne i mało rzeczywiste. Porcja medialnego mięcha

Co sądzi o tym D., doświadczony dziennikarz? „Owszem, utrzymujemy przy sobie ludzi, widzów i czytelników, ale zarazem coraz bardziej nimi gardzimy. Traktujemy ich jak niewymagających idiotów, którzy niczego nie rozumieją, więc można im sprzedać byle chłam. Przy okazji gardzimy też sami sobą – bo przecież zawsze

13

Środki społecznego zamętu

Schyłek dziennikarstwa?


Ks. Andrzej Luter

widzieliśmy w tej profesji coś więcej niż dostarczanie ludziom kolejnych porcji medialnego mięcha. Przynajmniej ja odczuwam na tym tle głęboką frustrację. Coraz częściej wstydzę się swoich tekstów. Młodsi, którzy zaczęli kilka lat temu i nie pamiętają, jak poważnie traktowano ten zawód dawniej, być może nie mają problemu”. Przyznam, że zamurowało mnie po tym wyznaniu, tym bardziej że wypowiedział je wybitny dziennikarz, szanowany w środowisku. Ale na tym nie skończył: „Bylejakość. Coraz szybciej i coraz taniej. Rezygnacja z ambitnych form dziennikarskich. Odgrzewane kotlety podawane na nieznacznie zmienionych talerzach. Te same tematy wszędzie, na każdych łamach. Odkrywanie czegoś nowego czy zagłębianie się w obszary mało znane to niedopuszczalne ryzyko. Bo ludzie tego nie kupią, bo są jak inżynier Mamoń – lubią to, co już znają. No więc mieszamy w tym samym kotle, zjadając własny ogon. Liczy się efekciarstwo, które niewiele przecież kosztuje. Podstawowa funkcja sejmu – czyli tworzenie prawa – w mediach praktycznie nie istnieje. Nawet jeśli ktoś poczuje ambicję pogrzebania w ustawach, redaktorzy i wydawcy od razu gaszą: «Co ty? Takie nudy?». Redaktor w moim piśmie jest od tego, aby pilnować czystości politycznej bądź formalnej artykułu. Bo słuszna ­linia i format tytułu są ważniejsze od precyzji, języka i odpowiedzialności za słowo. Redakcja tekstu najczęściej oznacza nieuzgodnione z autorem ingerowanie w treść celem dopasowania do założonej z góry tezy oraz rzeźnickie cięcia pod wynikający z formatu, zadany z góry, rozmiar. Problem, który w artykule się porusza, jest tak naprawdę na samym końcu. Tak redaguje się teksty w większości pism, zdarzają się nieliczne chlubne wyjątki. Jeśli polityka wydaje nam się o wiele bardziej trywialna niż dekadę temu, to ogromny, a być może główny ciężar odpowiedzialności ciąży na mediach. Sami zrezygnowaliśmy ze swojej roli ustrojowej. Przypominamy sobie o niej dopiero wtedy, gdy władza chce odebrać nam jakieś prawo bądź przywilej”. Wyjść poza schematy

Na koniec jeszcze parę słów o mediach kościelnych i o stosunku mediów świeckich do Kościoła. Media konfesyjne, czyli ściśle powiązane z instytucją Kościoła, podlegające diecezji bądź zakonom, są zbyt jednostronne politycznie i zideologizowane. Namiętne zaangażowanie polityczne tych mediów obciąża Kościół i ma charakter wykluczający, katolicy bowiem należą do różnych partii, a nie tylko do jednej. Warto posłuchać M., młodego dziennikarza z dużej stacji telewizyjnej, żarliwego katolika: „Łatwo się w Kościele ludzi odpycha i stwierdza: ty jesteś z niewłaściwej redakcji, to z tobą nie rozmawiam. Znaleziono sobie tylko jedno medium, które ma prawo głosić jedną prawdę. Odpychani, bez kontaktów z ludźmi Kościoła, z jego hierarchami, dziennikarze w mediach świeckich przegrywają bój o programy, o prezentację Kościoła. Bo jak mają to robić, gdy sam Kościół nie ma życzenia być przez nich pokazywany, gdy wciąż jest podejrzliwy, obrażony, uprzedzony? Prasa

14

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


konfesyjna nie podejmuje w sposób odważny tematów kontrowersyjnych. Oczekiwałbym np. ciekawych tekstów o etyce seksualnej, bez krążenia wokół tematu za pomocą nowomowy kościelnej; o in vitro i naprotechnologii – prawda, mity, niedomówienia, ale bez ideologizowania, bo to sprawa trudna i bolesna dla wielu katolików; o związkach homoseksualnych, ale bez tonu nieznoszącego sprzeciwu, bo w ten sposób nikogo się nie przekona do swoich racji. Tym bardziej że problemy te będą w najbliższym czasie podejmowane. Palikot o to zadba”. A druga strona? Media świeckie, pisząc o Kościele, nie potrafią wyjść poza schematy. Czasami Kościół jawi im się jak Na czym polega w istocie kryzys skrzyżowanie Ludluma z Mniszkówną. współczesnego dziennikarstwa? M. zapytany, jak ocenia postawę mediów Carl Bernstein definiuje problem świeckich wobec Kościoła (a pracuje w staprecyzyjnie: winna jest „idiot culture”. cji powszechnie oglądanej), twierdzi, że ­dostrzega, także w poważnych mediach syndrom selekcjonowania informacji pod kątem ideologicznym. Dominuje tendencja do pokazywania Kościoła wyłącznie w jego ludzkim wymiarze i brak wrażliwości na sferę sacrum. Ów ludzki wymiar zaś opisywany jest często z wyraźną niechęcią, z punktowaniem przykładów negatywnych. „Okazuje się, że większość księży marzy o żonach, a w przerwach molestuje dzieci lub oddaje się innym uciechom cielesnym, przemieszczając się z miejsca na miejsce luksusowymi samochodami… Biskupów zajmuje przede wszystkim odzyskiwanie (wyrywanie) majątków i ustawianie parlamentarzystów pod kątem głosowania tak, jak Kościół chce. Ginie codzienny wymiar działalności Kościoła. Kilku dyżurnych, ekscentrycznych księży, a to od intronizacji Chrystusa Króla, a to od odwiertów robi za całość polskiego kleru; kilku innych, często już byłych księży (przez to rzekomo bardziej wiarygodnych, bo przecież znają Kościół od podszewki) komentuje poczynania tamtych i tak oto malowany jest obraz Kościoła w Polsce. Oczywiście wyostrzam, ale tylko trochę”. Przesada mojego rozmówcy oddaje jednak zauważalną coraz wyraźniej tendencję. Publicyści opisują Kościół z łatwością, ale żenująco jednostronnie. Uwaga ta dotyczy autorów reprezentujących różne, odmienne wrażliwości. Ich teksty mówią niekiedy więcej o nich samych niż o Kościele, który rzekomo tak trafnie ­diagnozują. Siłą ich wywodów są mocne akcenty i (niby to) obrazoburcze tezy. Rycerze owi galopują i pikują, ale sedna sprawy nie trafiają. Szkoda, że i oni ulegają syndromowi tabloidyzacji. Wiedzą, że muszą odpalić petardę, bo inaczej ich głos się nie przebije. Zamiast długopisem czy cienkim piórkiem opisują świat grubym mazakiem albo i pędzlem malarza pokojowego. Byle ostro, mocno, na odlew. Następuje wyraźne przesunięcie akcentów w debacie publicznej. Już wolno pisać źle o Kościele, wolno też wyśmiewać biskupów, nie tylko polemizować (co jest potrzebne, ozdrowieńcze i oczywiste w demokracji), ale także bez pardonu atakować. Myślę, że coś pękło w przestrzeni medialnej, Kościół jest postrzegany coraz

15

Środki społecznego zamętu

Schyłek dziennikarstwa?


Ks. Andrzej Luter

krytyczniej i brutalniej. Należy się zastanowić, ile w tym winy samego Kościoła, a ile stale laicyzującego się otoczenia, z którym utraciliśmy kontakt. Kluczowe wydaje się pytanie: dlaczego utraciliśmy? Wstręt do przewodnich tematów

Jak jest zatem z tymi mediami w Polsce? Romantyczny czas dziennikarstwa w Polsce się skończył. Kto jest temu winien: jajo czy kura? Czy poziom dziennikarstwa jest tak niski, bo chcą tego odbiorcy (czytelnicy, widzowie), czy może jednak tandetę tę wymuszają media? W branżowym piśmie „Press” ukazują się wypowiedzi dziennikarzy na temat ich ulubionych gazet, stacji radiowych i telewizyjnych. Przygnębia mnie, że bardzo często mówią lekceważąco o pismach zamieszczających dłuższy esej filozoficzny, polityczny czy – nie daj Boże! – literacki. „Nuda, anachronizm, to nie na te czasy” – czytając takie sformułowania, można wpaść w pesymizm. Zasady wolnego rynku mówią: popyt zawsze wywołuje podaż. Ale wiemy doskonale, że nawet tam, gdzie obowiązują te mechanizmy, często prowokuje się owo zapotrzebowanie wśród konsumentów. A co dopiero w tak delikatnej materii, jaką jest słowo, myśl, informacja. Ogromnie negatywną rolę odegrało tu państwo, a dokładniej kolejne rządy, kompletnie zarzucając ideę mediów publicznych, czyli misyjnych. To one miały szansę przełamać fatalny trend. Niestety, politycy nie pojęli tej szansy. Czy zatem sprawa jest przegrana? Przy pesymistycznym scenariuszu można zaryzykować tezę, że dziennikarstwo przetrwa w niszowych gazetach, ale tylko wtedy, gdy czasopisma nie będą upodabniać się do portali internetowych. Teksty w gazecie muszą być pogłębione, mądrzejsze i udokumentowane, by swą solidnością różnić się od banału portali internetowych. W mediach drukowanych przetrwa więc pogłębione dziennikarstwo, reportaże, raporty, eseje, których nigdzie indziej opublikować nie można. Wszystkiego nie da się pokazać w 30-sekundowym materiale telewizyjnym i wytłumaczyć przez stojącego na miejscu wydarzenia dziennikarza (słynny stand-upper). Jeden z moich rozmówców właśnie w tym widzi szansę na ocalenie i dotrwanie do emerytury. „Obawiam się – mówi – że poza nielicznymi enklawami dziennikarstwo jako zawód wkrótce przestanie istnieć. Będzie potrzebnych trochę dziennikarzy ekonomicznych i armia przeżuwaczy internetowej papki. Sam przygotowuję warsztat stolarski i rozwijam uprawę ziemi. Za kilka, góra kilkanaście lat będzie jak znalazł”. D., który poruszył mnie swoim poprzednim wyznaniem, wpada w skrajny pesymizm: „Nie widzę głębszego sensu siedzenia w tym zawodzie poza utrzymywaniem rodziny, tyle że nic innego nie potrafię robić. Nie rozwijam się, nie mam z tego żadnej satysfakcji, coraz trudniej mi się pisze. Zwątpiłem we własne umiejętności, brak mi pewności siebie. Czuję wstręt do przewodnich tematów, chodzących po gazetach i serwisach, bo mam wrażenie, że wszystko już wiem, wszystko słyszałem. A zarazem nie potrafię przezwyciężyć własnego lenistwa i zrobić czegoś

16

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Schyłek dziennikarstwa?

na przekór trendom – bo redaktor i tak nie zechce, bo nie ma czasu, bo trzeba zarabiać, bo tak trudno wgłębić się w trudny tekst źródłowy. Najgorsze, że trudno mi znaleźć nadzieję na niewielką chociażby poprawę. Narzekamy sobie, jak jest źle, a tak naprawdę chodzi tylko o utrzymanie stanu posiadania mediów. W tym także pieniędzy i względnego prestiżu wynikającego z dostępu do możnych tego świata. Nie na zawsze, ale na rok, dwa. Potem się zobaczy, co dalej. I tak to leci, z każdym rokiem coraz gorzej”. Staję wobec takiego wyznania jako ksiądz. I co mam powiedzieć? Wierzę więc, że wśród konsumentów dziennikarskiego „produktu” pojawi się apetyt na rzetelność, dociekliwość, pogłębienie tematu, na prawdziwe dziennikarstwo. Wydaje się jednak, że sygnał nadejdzie od widzów, czytelników, słuchaczy. Powstanie zapotrzebowanie na towar lepszej jakości, a spółki medialne podchwycą to i odpowiadając na popyt, podniosą jakość swoich produkcji. Na czym zatem polega w istocie kryzys współczesnego dziennikarstwa? Carl Bernstein definiuje problem precyzyjnie: winna jest idiot culture. Nazwał tak kulturę dziennikarską, która hołubi dziwactwa, kontrowersje i skandale „utkane” z udziałem gwiazd bardziej niż prawdziwe newsy. Te prawdziwe powinny być osadzone w pewnym kontekście. „W końcu najważniejszą rzeczą, którą robimy jako dziennikarze – mówi demaskator afery Watergate – jest selekcjonowanie tego, co rzeczywiście jest newsem”. I dodaje: „Porażką instytucji dziennikarstwa jest właśnie nieutrzymanie standardu tego, co jest newsem”. Oczywiście, on mówi o Ameryce, w Polsce sytuacja jest – jak zawsze – bardziej skomplikowana. Mam nadzieję zatem, że podobnie jak tanie ciuchy z Azji czy junk food stopniowo również zły towar medialny zacznie być wypierany. Ale czy naprawdę w to wierzę? No, z pewnymi wątpliwościami. Ale przecież wątpliwości napędzają wiarę.

Ks. Andrzej Luter – duszpasterz, publicysta, ekumenista. Asystent kościelny Towarzystwa „WIĘŹ”, członek redakcji WIĘZI i Zespołu Laboratorium WIĘZI, współautor (z Katarzyną Jabłońską) cyklu rozmów Ksiądz z kobietą w kinie. Współpracownik „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Kino”, współtwórca programów telewizyjnych. Aktywny duszpastersko w środowiskach dziennikarskich. Mieszka w Warszawie.

17

Środki społecznego zamętu

Ks. Andrzej Luter


Rachunek sumienia polskich mediów Ankieta

Poprosiliśmy czołowe postaci polskiego świata mediów o krótką odpowiedź na dwa pytania:

Jakie były najcięższe błędy i zaniedbania mediów w Polsce w pierwszej dekadzie XXI wieku?  Jakie błędy i zaniedbania widzę we własnych postawach i działaniach mojego najbliższego środowiska? Pytania, które zadaliśmy, są wzorowane na pytaniach z ankiety „Rachunek sumienia Kościoła w Polsce” (WIĘŹ 1996 nr 3). Rzecz jasna, byli tacy dziennikarze, którzy obiecali odpowiedź, lecz jej nie nadesłali. Inni zaś w ogóle milczeli. Otrzymaliśmy jednak kilkanaście różnorodnych głosów, które prezentujemy Państwu poniżej. [Red.]

18

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Galeria WIĘZI: Stanisław Zbigniew Kamieński (8.03.2010 r.)

19


A nk i e t a

Jerzy Baczyński

Lud jako wyrocznia i gawiedź Uwaga ogólna: świat dzisiejszych mediów ma płynne granice. Oprócz tzw. tradycyjnych mediów obejmuje też różne serwisy internetowe, w których mieszają się funkcje nadawcy i odbiorcy, także rozmaite formy multimedialne; zmienia się sposób użytkowania mediów, traktowania źródeł i cała kultura komunikacji. Wiele zjawisk, które mnie niepokoją, jest skutkiem niemożliwych do zatrzymania procesów cywilizacyjnych, gospodarczych, społecznych. Niekoniecznie są one czyjąś winą. Za najcięższą medialną chorobę, przywleczoną do Polski w minionej dekadzie, uważam tzw. tabloidyzację. Ta pandemia objęła wszystkie organizmy medialne, choć każdy organizm choruje nieco inaczej. Klasyczne objawy – w największym natężeniu występujące w samych tabloidach – to skrócenie i spłycenie ­przekazu, podporządkowanie go logice emocji, a nie racji, traktowanie bohaterów publikacji jak przedmioty, rezygnacja z dochodzenia do prawdy na rzecz efektu, selekcja tematów nie według kryterium wagi, a prostej atrakcyjności. U podstaw tabloidalnej filozofii tkwi populistyczne przeciwstawienie dobrego ludu i złych elit, z tym że lud (klient) traktowany jest jako wyrocznia, a jednocześnie pogardliwie – jako gawiedź. Media stają się produktem rynkowym – jak każdy inny, mającym spełnić potrzeby masowego odbiorcy. Coraz wyraźniej są dostarczycielem rozrywki, a nie środkiem społecznej komunikacji. Pojęcia misji i odpowiedzialności publicznej traktowane są jako naiwność i anachronizm. Stąd skandalizowanie, kreowanie sensacji, podsycanie wszelkich konfliktów, manipulacja, jawne kłamstwo, bezźródłowość, agresja językowa. Drugą chorobą – też o charakterze pandemii – tym razem zawleczoną ze światka polityki, jest „pisizacja mediów”, przy czym nie dotyczy to tylko mediów wspierających tę partię, jej wizję polityki i społeczeństwa. PiS wniósł do polskiej polityki retorykę i temperaturę wojny domowej, budowanej wokół pojęć wroga, zdrajcy, agenta, układu, spisku – piętnując moralnie przeciwników politycznych jako „złych ludzi”, odmawiając im godności, dobrej woli, patriotyzmu. PiS zdołał zgromadzić wokół siebie grupę wojowników medialnych, oddając im, w czasie sprawowania władzy, kluczowe pozycje w kontrolowanych przez państwo ­mediach. Współpraca między niektórymi mediami a władzą czy wręcz służbami specjalnymi (przecieki) oznaczała dobrowolne (a nawet entuzjastyczne) wyrzeczenie się niezależności, dając jednocześnie przewagę konkurencyjną. Wojna ­polityczna przeniosła się więc do mediów i środowiska dziennikarskiego, nabierając także cech osobistych porachunków. Podział mediów według linii frontu politycznego ma często podobne skutki jak tabloidyzacja. Uproszczenie przekazu,

20

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

stronniczość, nastawienie na efekt, łatwość rozgrzeszania własnego cynizmu i manipulacji „służbą większej sprawie”, obojętne, czy chodzi o promocję IV RP, czy jej zwalczanie. Ze względu na charakter mojej gazety z dwóch wymienionych chorób bardziej niebezpieczna jest druga niż pierwsza. Zajmując dość wyraźną pozycję w głównym sporze politycznym ostatnich lat, być może, zwłaszcza w oczach oponentów, wykazujemy objawy „pisowskiego ukąszenia”. Niewykluczone, że jednym z symptomów tej choroby jest to, że nie zauważa się jej u siebie, a widzi u innych. Świadomie staramy się jakoś sami pilnować, hamować, nie odpowiadać wet za wet, nie używać agresywnego języka. Diabli wiedzą (przepraszam szanowną redakcję katolicką), czy to się nam udaje? Jerzy Baczyński – redaktor naczelny tygodnika „Polityka”.

Magdalena Bajer

Komu służą media? Jeśli nie chcemy obarczać mediów obowiązkiem służby (komu­ kolwiek), można pytać: komu proponują obraz świata, jaki wytwarzają z użyciem mikrofonu, kamery, komputera? Słowo „wytwarzają” nie jest przypadkowe, bo działanie mediów coraz mniej jest przekazywaniem obrazu świata, a coraz bardziej jego malowaniem jaskrawymi barwami. Nie wiem, czy początek trzeciego tysiąclecia jest cezurą w historii mediów. Można chyba powiedzieć (trochę arbitralnie), że w Polsce od tej daty mamy do czynienia z nową fazą traktowania roli mediów w społeczeństwie – przez nie same. Zaciążyły na tym zaszłości: odreagowywanie cenzury, manifestowanie niezależności dziennikarzy pojmowanej jako „wolność od poglądów”, a że ta nie jest możliwa, staranne ukrywanie poglądów z jednej strony, z drugiej zaś – mylenie wolności sumienia i pluralizmu, wyniesionego wysoko w hierarchii wartości, z lojalnością wobec medium, w którym się pracuje. Zaowocowało to szybko zamętem informacyjnym spowodowanym uwolnieniem od rygorów selekcji, coraz trudniejszej w dobie nieskrępowanego obiegu ­informacji, niepoddawanej kryterium dobra odbiorców, choćby najszerzej traktowanego (nota bene, dobro odbiorcy wpisano jako obowiązującą zasadę w Karcie Etycznej Mediów). Pojawił się straszak „przemilczenia” – uznanego za cięższy grzech niż wywołanie u odbiorców lęku, odrazy, podejrzeń czy zniechęcenia. Dla powołanej w roku 1996 Rady Etyki Mediów był to czas upominania

21

Środki społecznego zamętu

Antydydaktyka


A nk i e t a

telewizji i gazet (radia najmniej) za drastyczne fotografie i opisy oraz wskazywania, że nagromadzenie informacji o katastrofach, zbrodniach czy patologiach fałszuje obraz rzeczywistości, także wtedy, gdy każda z informacji jest prawdziwa. To, co jest w życiu marginesem – ubolewamy, że nazbyt szerokim – zaczyna jawić się słuchaczom, widzom i czytelnikom jako główny nurt. Wybiegając na koniec ­dekady, wypada przywołać przykład szczególnie jaskrawy i wyjątkowo – moim zdaniem – szkodliwy, tj. ciągnące się całe lato 2010 r. i powtarzane w telewizjach kilka razy dziennie relacje z bluźnierczych ekscesów pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Reakcje środowiska dziennikarskiego na ówczesne monity REM pokazały głębokie nieporozumienie co do samego sedna sprawy, czyli pojmowania zadań ­mediów. Zadania te dają się wyrazić bardzo prosto, oczywiście w sporym uogólnieniu: środki społecznego komunikowania służą temu, żeby ludzie lepiej się orientowali w szybko zmieniającym się i komplikującym świecie, zatem żeby im się w tym świecie łatwiej żyło. Pełnią rolę służebną, niezależnie od tego, czy dostarczają informacji, głębszych analiz rzeczywistości aktualnej bądź minionej, czy też rozrywki lub kontaktu z kulturą wysoką. Pośród ofert medialnych jest jedna, którą osobiście wyróżniam, przypisując jej duże znaczenie, mianowicie publicystyka, czyli komentowanie świata w imieniu własnym przez tych, którzy publicystykę uprawiają. To bardzo zobowiązujące, ale też bardzo satysfakcjonujące zajęcie. Zobowiązuje do objaśniania otaczających zdarzeń, zjawisk i procesów, wskazywania, co w nich istotne, najważniejsze, co drugorzędne, lecz przede wszystkim – co godne uznania i zaangażowania, co zaś odrzucenia i zaangażowania „przeciwko”. Posługując się kategoriami aksjologicznymi, trzeba powiedzieć, że publicystyka przekazuje i uczy zarazem rozróżnień między dobrem a złem. Publicystyka musi być autorska, zwłaszcza w społeczeństwie pluralistycznym, gdzie także publicyści są zróżnicowani światopoglądowo, politycznie i pod wieloma innymi względami. Publicysta obdarzony autorytetem albo powołujący się na jakiś powszechnie uznawany autorytet mówi we własnym imieniu. Mówi to, co uważa za prawdziwe, i o tym, co dotyczy, a w każdym razie obchodzi szersze kręgi odbiorców. W mediach elektronicznych, docierających najszerzej i oddziałujących silnie na świadomość, publicystyki właściwie nie ma. Od początku XXI wieku obserwuję degradację tego głównego pośród dziennikarskich gatunków. Audycje i programy telewizyjne, emitowane pod szyldem publicystyki, to prawie bez wyjątku potyczki słowne, ale nie intelektualne, partyjnych konkurentów, nierzadko po prostu plotki z obrzeży życia publicznego. Nie dostarczają wiedzy o dziejących się w świecie (w tym, naturalnie, w Polsce) sprawach dotyczących ogółu społeczeństwa, zaszczepiając nieufność do polityków podejmujących decyzje w tych sprawach i zniechęcając do aktywności publicznej. Nawet debaty o zdrowiu i jego ochronie sprowadzają się zwykle do wymiany zarzutów podszytych partyjnymi animozjami.

22

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Odpowiadając na pytanie, co jest dzisiaj szczególnie szkodliwe w sferze mediów, wymienię jeszcze fundamentalne zaniechanie o powszechnym zasięgu. Chodzi o pojęcie państwa, które od XIX wieku zatracało w Polsce (na skutek naszej sytuacji historycznej) wyrazistość w społecznej świadomości i oddzielało się od ­pojęcia ojczyzny. Po roku 1989 nie od razu mogliśmy poczuć, że państwo – ze swoimi agendami – jest całkowicie nasze. Rozpoczęta druga dekada stulecia, w którą weszliśmy jako członkowie wspólnoty europejskiej, na pewno pozwala i na pewno wymaga, byśmy czuli tak właśnie. Pomoc mediów w budowaniu obrazu państwa jako wspólnego dobra, a zarazem integralnej części, także wspólnego, europejskiego obszaru tradycji kulturowej i duchowej, jest podstawowym i pilnym zadaniem. Media tego zadania nie wypełniają albo robią to w minimalnym stopniu i niezbyt dobrze, zaniedbując rozmaite symboliczne i historyczne okazje, nie wysilając się, by pomnożyć takie inicjatywy jak choćby telewizyjny turniej-egzamin historyczny, urządzony dwukrotnie, który przyniósł ciekawe i po części optymistyczne efekty. Wpływanie na rozwój postaw „propaństwowych” jest zadaniem o wiele wdzięczniejszym, niż mogłoby się wydawać tym, którzy ufają wyłącznie płytkim sensacjom jako czynnikowi skupiającemu uwagę odbiorców. Stosunek do odbiorców to drugie wielkie przewinienie mediów. Opiera się na założeniu, że my, dziennikarze, redaktorzy, wydawcy, nadawcy itp. wiemy, czego odbiorcy potrzebują (nawet nie czego pragną, ale właśnie potrzebują). Jest w tym swego rodzaju antydydaktyka – dajemy to, co odbiorców, wedle naszych wyobrażeń, interesuje, bawi, zadowala, podnieca, odżegnując się zarazem gromko od ­zamiaru zaszczepienia czegoś trwale, a jeśli nauczenia czegokolwiek, to w konwencji poradnictwa, w opakowaniu rozrywki, łatwego konkursu-zgadywanki, mimochodem. Obecność przekazów edukacyjnych na obrzeżach ramówek i – z wyjątkami – na marginesach gazet o tym właśnie świadczy. Otóż to wyjściowe założenie opiera się w bardzo poważnym, może decydującym stopniu na wmówieniu. Konkurujące na rynku media oferują to, co ­wedle ich mniemań lub według ich wynikającej z badań wiedzy udaje im się przedstawić po raz pierwszy, wyprzedzając konkurencję, albo co stanowi nowy, dalszy krok w przekraczaniu nawet nie kulturowych tabu, ale przyjętych i aktualnie obowiązujących obyczajów. Podążanie za tym wmówieniem, które stanowi alibi dla wielu dowolnych poczynań w budowaniu obrazu świata, powoduje postępujące wykrzywianie tego obrazu, a zarazem gruntuje autonomię mediów w szeroko rozumianej sferze kultury. Można się zastanawiać nad dalszymi perspektywami tego procesu, nad kresem owej wszechwładzy, a na pytanie, komu ­media służą albo dla kogo są, coraz trafniejsza wydaje się odpowiedź: dla samych siebie. Magdalena Bajer – wieloletnia współpracowniczka Polskiego Radia, w latach 1995–2011 przewodnicząca Rady Etyki Mediów.

23

Środki społecznego zamętu

Rachunek sumienia polskich mediów


A nk i e t a

Paweł Fąfara

Gorsze media, gorsze państwo Zgodziłem się na ten swoisty rachunek sumienia, także mojego, bo dziennikarstwo, którym param się od ponad dwudziestu lat, wbrew pozorom zbyt często głębokiej refleksji nie sprzyja. A nawet jeśli, to niekoniecznie nad sobą i swoim środowiskiem. Nam dziennikarzom nierzadko brakuje również pokory, tak więc jest to dobra okazja, aby w końcu krytycznie spojrzeć na dokonania swoje i swojego środowiska. Zanim przejdę do krytyki, chciałbym jednak podkreślić coś, o czym jestem przekonany i bez czego mój wywód byłby nieuczciwy – mimo wszystkich słabości, w mojej ocenie polskie media wcale tak mocno nie odstają od tych, które miały okazje dojrzewać w demokracjach nieprzerywanych okupacją niemiecką czy sowiecką. Bo gdy we Francji pewne fakty z życia osób publicznych są przez media solidarnie przemilczane, gdy w Anglii brukowce włamują się do prywatnych telefonów i podsłuchują prywatne rozmowy, to jednak mam odczucie, że obu tych zjawisk w polskich mediach nie było i – mam nadzieję – nigdy nie będzie. Nie zmienia to oczywiście faktu, że inne obszary kuleją bardziej, a wielu standardów czy umiejętności możemy np. poważnym brytyjskim gazetom czy BBC zazdrościć. Ale bardziej tu chodzi o warsztat, kapitał wiedzy, również ten przekazywany z dziennikarskiego pokolenia na pokolenie, niż o kwestie etyczne. A oto moim zdaniem bodaj trzy najistotniejsze zaniedbania mediów w Polsce w pierwszej dekadzie XXI wieku: • Dziennikarze dali się wplątać w podziały polityczne i występują jako rzecznicy partii, nawet nie próbując ukrywać swoich sympatii politycznych i silić się na niezależność. • Dziennikarze poszli na lep chwytliwej, taniej sensacji, skandalicznych wypowiedzi, które robią dużo hałasu, ale żyją jeden dzień i nie mają żadnego trwalszego sensu. • Dziennikarze pouczają, jak ma wyglądać dobra polityka czy prawo, a nie przeforsowali tak ważnych dla demokracji spraw, jak nowe prawo prasowe czy artykuł 212 Kodeksu karnego. Jeśli zaś chodzi o moje najbliższe środowisko, o mnie samego, to najbardziej winię nas za trzy sprawy: • Zbyt łatwo poddajemy się przekonaniu, że nie ma już miejsca na dziennikarstwo nieupolitycznione, odważne, szukające prawdy po każdej ze stron; obywatelskie i uczciwe. Jest coraz mniej miejsca dla takiego dziennikarstwa, ale co z tego – przecież o słuszne sprawy trzeba walczyć zawsze do końca, nawet gdyby się miało być ostatnim na pokładzie.

24

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

• Zbyt łatwo pogodziliśmy się ze śmiercią dziennikarstwa śledczego, które jest jednym z filarów demokracji; za mało energii wkładamy w to, aby po opuszczeniu zawodu przez dawne gwiazdy wyszkolić i wychować ich godnych następców. • I ostatnie, ale nie najmniej ważne – za mało uświadamiamy politykom, czytelnikom, że śmierć prasy to również zagrożenie demokracji, że jakościowa prasa pełni również funkcję edukacyjną, że społeczeństwo bez dobrych jakościowo mediów musi oznaczać gorsze państwo, może nawet dużo gorsze państwo. I piszę te ostatnie słowa z pełną odpowiedzialnością. Paweł Fąfara – redaktor naczelny projektu „Polska” zrzeszającego największe polskie gazety regionalne, członek zarządu grupy medialnej Polskapresse.

Ks. Marek Gancarczyk

Generalnie media w Polsce przez ostatnie dziesięć lat znajdują się na równi pochyłej, poza oczywiście wyjątkami. Interesujące jest właściwie tylko jedno pytanie: jak nisko znajduje się dno, od którego media mogłyby się odbić? Chyba że przebiją dno i będą spadać jeszcze niżej, a jeden Pan Bóg raczy wiedzieć, co jest pod dnem. A oto grzechy najcięższe: • Przekonanie, że każdy pogląd w dowolnej sprawie jest tyle samo wart. Stąd wielka popularność sond i pytania wszystkich o wszystko, np. czy gaz łupkowy zapewni Polsce bezpieczeństwo energetyczne. A skąd ludzie mają to niby wiedzieć? • Zamiast informować i objaśniać świat, media coraz częściej zajmują się zabawianiem odbiorców. Jeszcze trochę i wszystko stanie się zabawą, aż do czasu, gdy pękną wszystkie bańki. • Oszczędne posługiwanie się prawdą, by użyć daleko posuniętego eufemizmu. Nawet w mediach uchodzących za poważne można napisać czy powiedzieć prawie każdą bzdurę bez żadnych konsekwencji. • Media do znudzenia uwielbiają przekraczać granice i, co gorsza, robią z tego cnotę. Zabrzmi to jak dziennikarska herezja, ale przecież nie o wszystkim można i powinno się mówić na dachach. Zdaje się, że to Gustaw Holoubek powiedział, iż Hamlet od czasu do czasu chodził do toalety, ale nie warto o tym robić sztuki.

25

Środki społecznego zamętu

Hamlet w toalecie


A nk i e t a

• Kompletny brak równowagi w przedstawianiu sceny politycznej. Jednym wolno prawie wszystko, drugim niewiele. Jedni z definicji są mądrzy, piękni i wspaniali, drudzy głupi, brzydcy i straszni. W konsekwencji przeciętny odbiorca mediów – zamiast coraz więcej wiedzieć o świecie – ma tylko przekonanie, że coraz więcej wie o świecie. A jeżeli nawet więcej wie, to coraz mniej rozumie. Po cudzym rachunku sumienia, który zawsze jest prostszy i dlatego obszerniejszy, czas na przedstawienie własnych przewin. „Gość Niedzielny” dopuszcza się przede wszystkim dwóch grzechów. Niewystarczająco pytamy, jak jest. A przecież zdobywanie informacji jest fundamentalnym obowiązkiem ludzi mediów. Dziennikarz najpierw musi wiedzieć, jak jest, a dopiero potem zastanawiać się nad formą przekazu. Drugi grzech też wynika z zaniedbania. Kościół ma najlepszy „towar”, ale kiepskich sprzedawców. W „Gościu” niewystarczająco pokazujemy piękną twarz Kościoła. O pokazywanie tej brzydszej dbają inni. Ks. Marek Gancarczyk – redaktor naczelny tygodnika „Gość Niedzielny”.

Igor Janke

Myślenie stadne Polskie media w latach 90. powoli pięły się w górę i budowały standardy. Ciągle daleko było im do poziomu mediów zachodnich, zwłaszcza anglosaskich, ale krok po kroku poprawiały się. Po roku 2000 – nim media zdążyły osiągnąć poziom, do którego dążyły – zaczęły szybko zjeżdżać w dół, pod wpływem nacisku biznesu i zaangażowania w politykę. Dziennikarstwo śledcze zaczęło zmieniać się w dziennikarstwo oparte na przepisywaniu podrzucanych kwitów. Coraz mniej zwracano uwagę na wrażliwość odbiorcy. Coraz mniej przejmowano się tym, czy oskarżenie rzucone w mediach może komuś zrobić krzywdę. Rzetelność i bezstronność stała się towarem coraz mniej pożądanym. Pogłębione analizy coraz częściej ustępowały miejsca nieweryfikowanym przeciekom, często zmanipulowanym. Publicystyka telewizyjna kieruje się dziś niemal wyłącznie nakręcaniem wskaźników oglądalności, relacjonowaniem walk politycznych kogutów, wyrażaniem emocji i atakowaniem przeciwników politycznych. Niemal kompletnie zniknęły ­programy, w których próbuje się opisać i wytłumaczyć jakiś ważny i skomplikowany problem. Liczą się tylko emocje nakręcone konfliktem. To prostsze, tańsze i łatwiejsze. I bardziej skuteczne.

26

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

Dziennikarze telewizyjni – zarówno reporterzy, jak i prowadzący oraz ich wydawcy – coraz częściej wchodzą w rolę polityków. Manipulują informacjami i obrazem. Nierówno traktują bohaterów zdarzeń. Ostatnia kampania wyborcza dała na to sporo przykładów. Coraz bardziej powszechne są bezrefleksyjność i stadne myślenie. Kiedyś uważano, że media są od tego, by patrzeć władzy na ręce. Teraz bardzo często zajmują się stawaniem w obronie władzy, która ma większość, która ma dostęp do zleceń i budżetów reklamowych spółek skarbu państwa. Media coraz częściej skupiają się na brutalnym atakowaniu opozycji. Duża część mediów weszła do polityki, stwarzając kordon ochronny wokół władzy. Dzieje się tak po części dlatego, że dziennikarze mają takie, a nie inne poglądy, a ich szefowie, wydawcy i właściciele mediów nie oczekują od nich ukrywania swoich sympatii. Po części zaś dlatego, że media, ich właściciele i szefowie czują swój własny interes we wspieraniu jednego obozu. Oczywiście media bliższe opozycji także przekraczają nierzadko granicę bezstronności i angażują się w wojny polityczne. Czując, że są w coraz bardziej oblężonej twierdzy, przyjmują czasem logikę konkurentów. I tak jak oni wchodzą w buty polityków. W moim głębokim i smutnym przekonaniu media coraz mniej wypełniają misję, która kiedyś przyciągnęła mnie do tego zawodu. Dziennikarstwo dziś to zawód coraz bardziej służący rozrywce, a nie tłumaczeniu odbiorcom świata. Zawód wymagający sporej dozy cynizmu, bezwzględności, coraz rzadziej pamiętający o zasadach etycznych i misji, jaką powinny pełnić media w demokratycznym państwie. W moim przekonaniu tradycyjne dziennikarstwo chyli się ku upadkowi. Igor Janke – redaktor „Rzeczpospolitej”, szef serwisu blogowego Salon24.pl.

Grzegorz Jankowski

Polscy dziennikarze od ponad 20 lat nie potrafią stworzyć żadnej organizacji, która mogłaby zadbać o ich interesy. I to uważam za jeden z największych błędów i grzechów zaniechania tego środowiska. Godziny pracy, ciągła groźba zwolnień, radykalne cięcia wynagrodzeń, śmieciowe umowy – oto problemy, którymi na co dzień żyją dziennikarze. Ale nikt o tym głośno nie mówi, nikt o nic nie walczy, wszyscy udają, że problemu nie ma, żyjąc nadzieją, że jakoś to będzie.

27

Środki społecznego zamętu

Bulwar i jego karykatury


A nk i e t a

Z drugiej strony środowisko dorobiło się Rady Etyki Mediów, czyli kuriozum, które mogło powstać tylko w naszej części Europy – rady mędrców ferującej bezsensowne wyroki w sprawach bez znaczenia i często bez znajomości istoty osadzanego przypadku. Za brak powagi lekceważą ją sami dziennikarze, ale za to z ­nabożną świętością traktują ją środowiska zewnętrzne – politycy, sędziowie oraz czytelnicy, słuchacze i widzowie. To jest w ogóle paradoks większości tzw. inteligenckich zawodów w Polsce, że nie uświadamiają sobie one swoich interesów. Gorzej: często myślą i działają wbrew nim. Oto większość adwokatów biega od sprawy do sprawy, starając się wiązać koniec z końcem, ale równocześnie żyją ułudą, że tylko zamknięcie dostępu do zawodu poprawi ich byt. Oto większość nauczycieli dostaje marne grosze, ale zamiast wywalczyć godne pensje, wolą bronić spraw drugorzędnych: małego pensum godzin lekcyjnych i długich wakacji. I wreszcie lekarze: rano w przychodni, po ­południu w szpitalu, wieczorem w karetce lub na wizytach domowych. Nie byli w stanie wymusić zmiany tego systemu, a nawet nie bardzo chcieli. Jakże inaczej wyglądają na ich tle inne zawody: rolnicy (dopłaty z Unii), policjanci (skuteczna obrona przywilejów emerytalnych) czy pracownicy handlu (zakaz pracy w święta, dwa dni wolne w tygodniu). I tu dochodzimy do drugiego błędu dziennikarzy: stadnego myślenia. W Polsce duża część dziennikarzy niezbyt chce się różnić od kolegów w większości spraw: poglądów politycznych, opinii o gospodarce, oceny trendów i zjawisk społecznych itp. Pokazują to np. słynne taśmy Beger, kiedy polityk PiS próbował podkupić kilku ­posłów Samoobrony. W kraju media zawrzały, krzycząc o korupcji politycznej, a pewien prezenter radiowy powtarzał w porannej audycji, że ten kraj nigdy już nie będzie taki jak do tej pory. Później Kutz poszedł do Palikota, Kluzik-Rostkowska z Dariuszem Rosatim do Platformy, a Arłukowicz uciekł Napieralskiemu do Tuska. I dziennikarze już byli w kropce, bo nikt nie dał sygnału, jak to skomentować. Sygnału nie było, więc komentarzy też zabrakło. Czy to oznacza, że korupcji politycznej nie było? Może i była, ale po co się wychylać, jak inni się nie wychylają? A kim był Lech Wałęsa dla mediów przed 2005 rokiem? Warchołem, dyktatorem, generalnie człowiekiem, który powinien zniknąć z polityki. Tak widziała go duża część dziennikarzy. A dziś jak go widzi? Wielki autorytet i demokrata. Panie Lechu, pamięta Pan…? A jak media wychwalały kredyty we frankach? A dziś, co piszą i mówią? Że przecież wszyscy wiedzieli, jakie umowy podpisują. A jak Lepper i Giertych zmienili się z potencjalnych dyktatorów w obrońców demokracji, jak tylko zaczęli krytykować Kaczyńskiego? Przykłady można mnożyć. I większość z nich dotyczy polityki. Czy więc sposób opisywania polityki przez dziennikarzy jest błędny? Tu odpowiedź jest bardziej skomplikowana. To, że dziennikarze mają poglądy polityczne, nie razi mnie w ogóle. Również to, że je manifestują. Byłoby właśnie źle, gdyby ich nie ujawniali czy wręcz sztucznie je skrywali. Dlatego nie denerwują mnie programy Pospieszalskiego czy Lisa, które są podobne co do zasady, choć różne w kwestii głoszonych poglądów. Nawet Jarosław Gugała, naśladujący Lisa w wywiadzie z Kaczyńskim,

28

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

nie zrobił na mnie wrażenia. Razi mnie nachalność i brak wyczucia oraz często elementarnej refleksji w sprawach politycznych. Kiedy Michnik walczy z PiS-em, to czuję w nim autentyczne serce, pasję i widzę, że on tak robi, bo tak myśli, bo ma takie przekonania, a jego pogląd wynika z przemyśleń, doświadczenia, drogi życiowej. Zgadzam się z nim lub nie, ale jest w tym autentyczny. Większość zaś to naśladowcy. Załóżmy, że „Wyborcza” sprzyja PiS-owi, podobnie jak kilku innych ważnych tuzów dziennikarstwa – niech zgadną więc Państwo, komu sprzyjałaby większość? Zresztą na naszych oczach rozgrywa się kolejny ciekawy test – jestem ciekawy, komu będzie sprzyjać większość dziennikarzy w sprawie lewicowych protestów przeciw dominacji i rządom wielkich banków i korporacji. Dla porządku przypomnę tylko, że większość z nas, dziennikarzy, była do tej pory zwolennikami wolnego rynku i wolnej gry szeroko rozumianych sił kapitalizmu. Pierwsze sygnały, jak patrzeć na protest, już płyną, czekam więc w napięciu, co dalej. I ostatni problem, czyli bulwaryzacja prawie wszystkich mediów. Czy to błąd? Ogromny. Mógłbym w tym punkcie napisać krotko: zostawcie bulwar „Faktowi” czy „Super Expressowi”. Bo to, co robią inni, i to już nie na papierze, to albo karykatura bulwaru, albo nowy gatunek dziennikarskiej profesji. Oto bowiem po wejściu „Faktu” na rynek, 8 lat temu, inni uznali, że trzeba robić bulwar – nie nazywając tego oczywiście bulwarem – a nakłady, słuchalność, oglądalność wzrosną. Czy wzrosły? Nie wiem. Ale inną konwencję stosuje „Fakt”, a inną powinny stosować media niebulwarowe – dla dobra całego rynku. Ale to już temat na odrębną dyskusję. Grzegorz Jankowski – wydawca dziennika „Fakt”, wcześniej jego redaktor naczelny.

Magdalena Jethon

Za największy błąd mediów w Polsce uważam ich skupienie na bezrefleksyjnej pogoni za szeroko pojętą rozrywką – często wątpliwej jakości, np.wszelkiego rodzaju telewizyjne show. Zachłyśnięcie się nieograniczonymi możliwościami i źle pojętą wolnością ostatecznie zaskutkowało zalewem tandety i taniej sensacji. Tematy, które królują, porażają miałkością. Mają przykuwać uwagę, wydobywając z nas tę ciemną, a nie jasną stronę… Kolejna sprawa to epatowanie ludzkim nieszczęściem, które całkowicie zdominowało warstwę newsową w mediach. Przelatujemy nad tym wszystkim w tempie torpedy, bez pogłębienia tematu, bez wyciągania wniosków.

29

Środki społecznego zamętu

Miałkość


A nk i e t a

Zdaję sobie sprawę, że pewne procesy w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku były w mediach nieuniknione, ale jednak jest we mnie pewien rodzaj alergii na mizdrzenie się do widza/słuchacza czy zaspokajanie jego najniższych potrzeb. Pozostaje jeszcze oczywiście kwestia karygodnego, niespotykanego dotychczas upolitycznienia mediów publicznych, ale to temat na oddzielne opracowanie… A jeśli chodzi o własne środowisko, to w polskiej radiofonii szczególnie nie lubię kiepsko pojętej konkurencji, która odbija się często na warstwie merytorycznej tego, co prezentuje słuchaczom dana stacja. Przejawia się to np. w braku informowania o wydarzeniach, często ważnych i znaczących w życiu społecznym czy kulturalnym, którym patronuje inna rozgłośnia, niezauważaniu artystów promowanych przez konkurencję. Uważam, że pożytki dla budowania marki są z tego znikome, a szkoda dla słuchaczy ogromna. Dlatego Trójka postanowiła się tym trendom przeciwstawiać – już podczas naszych ostatnich urodzin zintegrowaliśmy niemal wszystkie ogólnopolskie stacje pod hasłem „Radia razem”. Potem razem wydaliśmy płytę Solidarni z Japonią, z której dochód przekazaliśmy ofiarom trzęsienia ziemi. Nikomu nie „ubyło” z tego powodu, że na konferencji prasowej siedzieli obok siebie szefowie Zetki, RMF, ­Tok-u, PiN-u czy Trójki. Zamierzamy kontynuować realizację tej idei. Magdalena Jethon – dyrektor programu III Polskiego Radia.

Katarzyna Kolenda-Zaleska

Dobrze zdany egzamin Zastanawiam się, czy pytanie redakcji WIĘZI zostało dobrze postawione, czy faktycznie mamy do czynienia z „najcięższymi błędami” i „zaniedbaniami mediów”. Nie mam takiego wrażenia. Wręcz przeciwnie. Jestem zdania, że media dobrze zdały egzamin z patrzenia władzy na ręce, z informowania społeczeństwa o najważniejszych wydarzeniach i decyzjach. Żadna z partii politycznych, żaden rząd nie cieszył się uprzywilejowaną pozycją i nie mógł liczyć na taryfę ulgową. Oczywiście, są redakcje, które promują konkretne ugrupowania i konkretnych ludzi, ale robią to z otwartą przyłbica, wszystko jest jasne i klarowne. W końcu amerykańskie dzienniki przed wyborami też zamieszczają deklarację, kogo redakcja popiera. To, co mnie trochę razi, to postępująca tabloidyzacja mediów. Brakuje miejsca na poważne rozmowy, bo one – z założenia – są niemedialne, nie wywołują emocji, choć skłaniają do refleksji. Jeśli już się zdarzają, to puszczane są, choćby

30

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Galeria WIĘZI: Stanisław Zbigniew Kamieński (23.10.2010 r.)

31


A nk i e t a

w ­telewizjach, późnym wieczorem. Choć oczywiście są wyjątki od tej reguły. Cykl Lekcje z Bartoszewskim emitowane są w najlepszym czasie antenowym. Denerwuje mnie postępująca infantylizacja mediów. Oto przykład. Na kilka dni przed wyborami jedna z rozgłośni radiowych zrobiła sondaż, z jakim zwierzęciem kojarzy się badanym premier Donald Tusk, a z jakim Jarosław Kaczyński. Myślałam, że śnię. Rozumiem potrzebę rozbawiania widzów, słuchaczy i ogólnie odbiorców mediów, ale przecież są jakieś granice. W tych wyborach wybieraliśmy pewien sposób i filozofię rządzenia, a nie lisa czy hipopotama. Błędy i zaniedbania, jakie widzę we własnych postawach i działaniach mojego najbliższego środowiska? Zbyt łatwo ulegamy przeświadczeniu, że ludzie to idioci, którzy chcą dostawać wyłącznie rozrywkową papkę. A potrzebna jest i rozrywka, i poważna rozmowa, i wybitni rozmówcy. Marzyłyby mi się rozmowy z ks. Michałem Hellerem o świecie i wszechświecie oraz więcej Daniela Rotfelda, który ­objaśniałby to, co na ziemi. Nigdy za mało profesorów Zbigniewa Brzezińskiego i Władysława Bartoszewskiego. Z pewnością zepsuliśmy debatę publiczną, napuszczając jednych polityków na drugich z sakramentalnym pytaniem: „Pan X powiedział to i to. I co pan na to?”. To nie jest żadna rozmowa, a to my także powinniśmy uczyć dialogu, umiejętności wzajemnego porozumiewania się, kultury. Zbyt ochoczo nagłaśnialiśmy idiotyczne wypowiedzi polityków. Zbyt często ulegaliśmy i ulegamy plotkom, które nam sączą w uszy politycy, a które nie mają nic wspólnego z prawdą. Uwielbiamy informować o wzajemnych rozgrywkach wewnątrzpartyjnych i o personaliach, mniej chętnie o konkretnych decyz jach, bo wydają nam się one nudne. Szybkość przekazywania informacji zmusza nas do zapominania o tym, co się zdarzyło kilkanaście godzin wcześniej, bo wydarzenie goni wydarzenie i nie sposób się zatrzymać, tylko trzeba pędzić dalej. Może czas zatrzymać się na chwilę. Katarzyna Kolenda-Zaleska – dziennikarka „Faktów” TVN i TVN24.

Jarosław Kurski

Słowo stało się maczugą „Media” – to ogólnikowa i myląca kategoria. Niewiele opisuje. Najcięższym błędem „mediów” jest tabloidyzacja, ale przecież nie mogę czynić z tego zarzutu ani „Faktowi” ani „Super Expressowi”, których istotą jest to, że są tabloidami. Czy owe tabloidy to „media”, czy tylko patent biznesowy?

32

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

Patent biznesowy zabija dziennikarstwo. Dziś nie rządzą redaktorzy naczelni, tylko badania telemetryczne. Kryterium sukcesu jest ilość, a nie jakość; przychody ogłoszeniowe, a nie profesjonalizm. Przekaz szyty pod przeciętnego odbiorcę spłaszcza się. Do tego dokładają się amoralne zgłupienie mediów i prowincjonalne schlebianie populistycznym gustom. Przykład: arabska wiosna ludów była tematem pokazywanym głównie poprzez „dramat” polskich turystów, którzy – o Boże, to straszne – zostali zaskoczeni na plażach Tunezji i Egiptu i musieli opalać się trochę dłużej. W naszym zawodzie króluje ignorancja. Nieuctwo pokrywane jest nadmiarem pewności siebie. Młodzi dziennikarze – zwłaszcza telewizyjni – gdakają na każdy temat, ale nie są w stanie zadać jednego inteligentnego pytania. Jak pisał Jerzy Lec, charakteryzuje ich „szlachetne ubóstwo myśli”. Kolejny grzech to brutalność języka, ideologiczna zapiekłość, mantra stygmatyzujących, defamujących epitetów, głównie – choć nie tylko – prawicowej publicystyki. Słowo przestało służyć dialogowi lub polemice – stało się maczugą. Nie o dyskusję chodzi, ale o to żeby przywalić. Pytanie o błędy i zaniedbania we własnych postawach i działaniach mojego najbliższego środowiska wymusza załgane odpowiedzi. Dostrzegam błędy, ale nie będę się publicznie z nich spowiadał, bo musiałbym się spowiadać także nie ze swoich grzechów, a tego się nie robi. A co do mnie samego – mógłbym mieć więcej pokory, być bardziej pracowitym i lepiej zorganizowanym. Zawsze da się zrobić lepszą i ciekawszą gazetę. Jarosław Kurski – I zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”.

Tomasz Lis

Rachunek sumienia polskich mediów rozszerzyłbym na cały okres po roku 1989, kiedy jako dziennikarze i media zachłysnęliśmy się wolnością i, słusznie, możliwością zrzucenia władzy z koturnów. Zachłysnęliśmy się też nieprawdopodobnym skokiem technologicznym, bo z epoki kalek i maszyn do pisania wylądowaliśmy w epoce komputerów i wyglądających jak NASA newsroomów. Jednak przez ten czas kompletnie zapomnieliśmy, że możemy być nie tylko beneficjentami wolności i postępu technologicznego, ale też ich ofiarami. Postęp technologiczny jest bowiem jak tsunami, które rozwala wszystko, jeżeli odpowiednio szybko nie zostaną wybudowane wały ochronne w postaci nienaruszalnych standardów dziennikarskich.

33

Środki społecznego zamętu

Miałeś, chamie, złoty róg


A nk i e t a

Bez nich dziennikarstwo jest biznesem, a nie misją i jest działalnością nastawioną na zysk, a nie na dobro odbiorców. Amerykanie, Anglicy i Francuzi mieli na stworzenie tych standardów parędziesiąt lub paręset lat, a i u nich następuje tabloidyzacja mediów. Mogą się jednak przed nią jakoś chronić. U nas, ponieważ nie było wałów ochronnych, woda wpadła do miasta i rozwaliła wszystko. Do tego popełniliśmy kolejny katastrofalny błąd. Działając w trudnym otoczeniu rynkowym, dostaliśmy kompletnego bzika na punkcie sprzedanych egzemplarzy, słupków oglądalności i kliknięć. Obserwowaliśmy krzywe oglądalności tak wnikliwie, że kiedy np. oglądalność materiałów ze świata spadała, nie wyciągaliśmy wniosku, że trzeba zrobić lepszy materiał, ale rezygnowaliśmy z tematów dotyczących zagranicy lub sprowadzaliśmy je do głupstwa. Sami wpadliśmy w korkociąg robienia produktu o coraz niższej jakości, żeby zagarnąć coraz większą liczbę odbiorców. W efekcie obniżaliśmy poziom dziennikarstwa i wychowywaliśmy publikę, która nie potrzebuje ambitnych programów czy tekstów. Jednocześnie konstatujemy, że stajemy się ofiarą niskich oczekiwań publiczności, które sami spetryfikowaliśmy i uznaliśmy, że z tego korzystamy. Żeby było weselej, doszły do tego animozje środowiskowe. Batalia między poszczególnymi frakcjami, płynącymi na tej samej łajbie, stała się istotniejsza niż dziury w łajbie, powodujące, że łajba zaczęła tonąć. Efekt jest taki, że po tych 22–23 latach zamiast cieszyć się eldoradem wolności słowa i rzetelnym dziennikarstwem, mamy media literalnie kurczące się i ludzi przerzucających się na informacje z internetu – poziom gazet na tyle spadł, że różnica między nimi a zwykle tandetnym internetem nie jest zbyt duża. Możemy zatem sobie powiedzieć: „Miałeś, chamie, złoty róg…”. Czuję się częścią opisanego wyżej środowiska. Byłem wielokrotnie za mało asertywny w reagowaniu na wykwity środowiskowej zawiści. Kiedy robiłem trzy albo cztery programy na bardziej ambitne tematy i miałem, rzecz jasna, od razu niższą oglądalność, natychmiast czytałem o sobie: „Stracił widzów. Kończy się”, co oczywiście powodowało reakcję: „Tak? To zobaczymy”. A ponieważ doskonale wiem, na jakich klawiszach zagrać, żeby zaczęło rosnąć, to grałem. Czy odbywało się to z korzyścią dla produktu? Najdelikatniej mówiąc – nie zawsze. Balansowanie na linie, by z jednej strony mieć jak największą publiczność, a z drugiej nie ośmieszać istoty naszego zawodu, jest szalenie trudne. Prawdę mówiąc, nie wiem, gdzie szukać wyjścia. Liczby pokazujące sprzedaż gazet w Polsce budzą absolutną trwogę, jeśli porównamy je ze sprzedażą dzienników w Wielkiej Brytanii czy Francji. Jeśli ktoś nie cierpi na absolutną ślepotę, to musi widzieć, że w mediach nie jesteśmy na właściwym kursie. Ale za diabła nie widać pomysłu, jak zmienić ten kurs naszej łajby, płynącej na spotkanie z górą lodową. Tomasz Lis – redaktor naczelny „Wprost”, prowadzi program „Tomasz Lis na żywo” w TVP2.

34

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

Emil Marat

Przy „branżowym” rachunku sumienia pewnie trudno o oryginalność. Grzechy to postępująca tabloidyzacja, bezowocność prób odpolitycznienia mediów publicznych, prymat biznesu nad misją, alienowanie się świata mass mediów z rzeczywistości przy jednoczesnym wpływie na tę rzeczywistość, generującym karykaturalne i pokraczne odbicia migotliwego medialnego spektrum w szarej codzienności widzów i słuchaczy. Dlatego unikając wielkich słów i karkołomnej próby dokonania wyczerpujących podsumowań, chciałbym wskazać na zaledwie dwie sprawy, które z pewnością nie są najważniejsze, ale dotyczą również przestrzeni mojej zawodowej aktywności. Przykładowy wstęp do kwestii pierwszej: na punktowo oświetlonej scenie pojawia się biały królik z rozczulająco długimi uszami. W łapkach trzyma kartkę z tekstem piosenki. Zaczyna nieudolnie śpiewać. Po chwili pewnie dołączy do niego miś, niezgrabny, jowialnie korpulentny i opatulony futrem. Sympatyczny. Oklaski roześmianej publiczności. Królik i miś to dwaj politycy skrajnie odległych opcji, biorący udział w charytatywnym spektaklu. Wszystkie telewizje pokażą ich występ w bieżących wydaniach wiadomości. Inkorporacja polityków w tabloidową poetykę świata celebrytów jest w moim przekonaniu jednym z medialnych grzechów ostatnich lat. Politycy nie są gwiazdami. Są wynajętymi przez obywateli pracownikami, mającymi dniem i nocą spłacać kredyt zaufania. Politycy nie są aktorami. Nakręcanie przez media spirali konkursu na najlepsze bon moty, pozy i najbardziej sympatyczne/wyraziste wizerunki psuje jakość politycznej pracy. Bo to praca, a nie show. O tej oczywistej oczywistości zdają się zapominać politycy i coraz częściej, niestety, również dziennikarze, dziwiący się potem, że ktoś przynosi do telewizyjnego studia łeb prosięcia. Celebryckie drobiazgi, takie jak zdjęcia z plaży, śpiewana w kuluarach piosenka, udział w pokazach mody czy innych show (również szlachetnych, bo charytatywnych) źle wpływają na – użyję słów pasujących do naszkicowanego obrazka – behawior i dobór naturalny klasy politycznej. To media każą politykom błyszczeć. Często – tylko błyszczeć. Drugą sprawą, mocniej uwierającą moje sumienie, jest brak efektywnego systemu dawania szans młodym. W prowadzonym przeze mnie niewielkim radiu nie udało się stworzyć dobrze funkcjonującego mechanizmu szkoleń i prób dla dużej grupy zgłaszających się ludzi, urodzonych najczęściej w latach osiemdziesiątych. Bywa, że przesyłane CV od razu trafiają do folderu z archiwaliami. Wiem, że w dużych redakcjach przyjmuje się praktykantów, organizuje staże, że nawet czasem daje się pracę młodym, „bo mniej kosztują”. Ale mimo to, jak się wydaje, droga do serio traktowanego

35

Środki społecznego zamętu

Biały królik na scenie


A nk i e t a

zawodu jest wielokroć trudniejsza niż kiedyś: atrakcyjne, ciekawe miejsca pracy okupujemy my – pasażerowie pociągu, który odjeżdżał w latach dziewięćdziesiątych. Boję się, że młodsi, którzy przecież kiedyś jednak i tak przyjdą, nie mając za sobą rzetelnej nauki, za normalne uznają te wspomniane wygłupy białych królików. I wówczas już na pewno rozszerzy się krąg społeczno-polityczno-medialnej rzeczywistości, w którym głównymi atrybutami sukcesu będą jedynie błyszczyk, bon mot i marchewka. Emil Marat – dyrektor Radia PIN.

Wojciech Maziarski

Nowa dyktatura Środowisko dziennikarskie to nie desant z Marsa. Jest częścią polskiego społeczeństwa, funkcjonuje w polskich realiach ekonomiczno-politycznych i nie różni się w sposób szczególny od innych grup zawodowych. Ludzie mediów zmagają się z tymi samymi problemami i popełniają te same grzechy, co np. politycy, artyści, lekarze, uczeni (pewnie także kapłani, choć o tej grupie wiem stosunkowo niewiele, więc wolę wystrzegać się kategorycznych sądów). Problemem Polski na początku XXI wieku są mentalność plemienna i negatywne emocje – złość, wrogość, czasem wręcz nienawiść – żywione do przedstawicieli plemion konkurencyjnych. Te emocje odciskają piętno na polskim życiu politycznym i na tonacji polskiej publicystyki. Nasze obozy polityczne to nie grupy ­obywateli toczących racjonalną dyskusję, lecz raczej wrogie plemiona zaciekle walczące o wyeliminowanie rywali, czyli „obcych”, ze wspólnej przestrzeni. Nader ­często media włączają się w tę walkę, czasem przyjmując rolę kiboli-szalikowców, a czasem wręcz stając w pierwszej linii. Czy my sami – czyli „Newsweek” – też popełniamy ten grzech? Nasi krytycy i oponenci twierdzą, że tak. Ja nie podzielam tej opinii, ale mam świadomość, że w ferworze polemiki czasami opanowuje mnie irytacja, złość, niechęć do oponentów. To daje się wyczuć w tonacji publikowanych tekstów. Na ile poważny to grzech? Trudno być sędzią we własnej sprawie. Warto by było wysłuchać obiektywnej opinii jakiejś neutralnej instancji o powszechnie uznawanym autorytecie. Tyle że nie ma już takich. Polska polityka wchłonęła i przemieliła wszystko i wszystkich, włącznie z Kościołem. Drugi problem polskich mediów ma charakter ustrojowy. Myślę, że jest znacznie poważniejszy, choć mniej o nim mówimy. W czasach PRL dziennikarze i media byli poddani dyktaturze politycznej, sprawowanej przez aparat partyjny. Dzisiaj

36

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

jesteśmy poddani rynkowej dyktaturze pieniądza. Instytucjonalna partyjna cenzura dążyła do eliminowania treści niewygodnych dla rządzących. Nieformalna rynkowa cenzura dąży do eliminowania treści niewygodnych dla ogłoszeniodawców. W PRL redaktorzy musieli zadowolić dysponentów politycznych z PZPR, dzisiaj znajdują się pod presją oczekiwań ogłoszeniodawców zarówno prywatnych, jak i państwowych: chcecie, żebyśmy u was zamieszczali reklamy? To opublikujcie materiał, który będzie dla nas korzystny. I nie krytykujcie nas. Borykający się z trudnościami finansowymi wydawcy i nadawcy coraz częściej stają w obliczu takiego szantażu i muszą lawirować, iść na zgniłe kompromisy. Coraz częściej padają propozycje, by w programach telewizyjnych czy publikacjach prasowych przemycać treści reklamowe. By zakamuflować reklamy, określając je eufemizmami w rodzaju: „advertorial”, „materiał promocyjny”, „patronat prasowy”. W ostatnim czasie problem został dostrzeżony i doceniony przez ustawodawców, którzy uregulowali prawnie tzw. lokowanie produktu w programach telewizyjnych. Jedyna pociecha, że w czasach PRL władza polityczna miała charakter monopolistyczny. Dzisiejsza rynkowa władza pieniądza jest pluralistyczna i ewentualne narażenie się temu czy innemu ogłoszeniodawcy nie musi być równoznaczne z wyrokiem śmierci dla tytułu czy programu. Jednak wymogi rynkowe zmuszają też redaktorów do absurdalnej walki o słuchalność, klikalność, oglądalność, o czytelnictwo. Oczywiście zasięg zawsze był ważny, ale w ostatnich latach stał się swoistym bożkiem, do którego modlą się właściciele mediów. Bo liczba odbiorców przekłada się na skłonność firm i instytucji do reklamowania się w danym medium. A skoro walczymy o liczbę odbiorców, to musimy obniżyć poprzeczkę intelektualną i etyczną. Musimy zaapelować do masowych zainteresowań, musimy poruszyć dość prymitywne emocje, musimy zastosować wszelkie możliwe tricki. Oto główny motor i praprzyczyna tabloidyzacji i prymitywizacji przekazu medialnego. Czy można to jednak nazwać „błędem” polskich mediów? Przecież takie są po prostu reguły gry w naszym kapitalistycznym świecie. Czy można zbuntować się przeciw porządkowi świata?

Cezary Michalski

Psucie państwa Najważniejszym grzechem dziennikarzy i mediów po roku 1989 było to, że albo robiliśmy krzywdę własnemu państwu z przyczyn ideowych (także religijnych), albo

37

Środki społecznego zamętu

Wojciech Maziarski – redaktor naczelny tygodnika „Newsweek Polska”.


A nk i e t a

z przyczyn rynkowych. Robiliśmy państwu krzywdę z przyczyn ideowych (i religijnych), będąc np. przekonanymi, że nasze państwo jest rządzone przez „ciemnogród”, „postkomunistów”, „relatywistycznych wrogów Koscioła”, „prawie Putina”, „komoruską Targowicę”. Zatem dziennikarze mają wręcz obowiązek obywatelskiego nieposłuszeństwa wyrażającego się albo poprzez absolutną stronniczość, albo poprzez niszczenie wizerunku instytucji państwowych (nie Lecha Kaczyńskiego, a prezydenta RP; nie Radosława Sikorskiego, a ministra spraw zagranicznych RP, itp). W końcu najbardziej ideowi dziennikarze znienawidzili się wzajemnie, co skutecznie uniemożliwia mediom realizowanie misji kontrolnej wobec tak samo głęboko podzielonej klasy politycznej. W drugiej dekadzie odzyskanej niepodległości pojawiła się jednak u dziennikarzy i w mediach nowa silna motywacja do psucia państwa – logika rynkowa, konkurencyjna. Dotarła do Polski wraz z zagranicznymi podmiotami medialnymi, ale wszyscy szybko się do niej dostosowali, choć z różną intensywnością. Jednym z wyjątków jest „posmoleńska” „Gazeta Wyborcza”, która stosunkowo ostrożnie „podkręcała” nastrój żałoby, mimo iż osłabiło to jej pozycję na rynku wobec konkurencji. Innym wyjątkiem jest nowy tygodnik opinii „Uważam Rze”, który nadal preferuje psucie państwa z przyczyn ideowych (i religijnych). O ile hasłem wywoławczym psucia państwa przez dziennikarzy prawicowych, lewicowych i centrowych z powodów ideowych (i religijnych) było: „Nam nie jest wszystko jedno!”, to hasło wywoławcze psucia państwa z przyczyn rynkowych brzmi: „Nam jest wszystko jedno!”. Skoro tylko na emocjach da się zarobić, będziemy podkręcać emocje złości, nienawiści, strachu, pogardy bez żadnych ograniczeń. Liczy się skandal na pierwszą stronę. Liczy się tytuł: „Rosjanie sfałszowali materiały sekcji Wassermanna” (użyty przez liczne telewizje, gazety i portale), nawet jeśli nie ­sfałszowali, bo podczas powtórzonej sekcji nie odkryto, że zamiast śp. ministra ­Wasser­­manna Rosjanie przysłali nam ciało kobiety, które w dodatku zamiast klasycznych urazów powypadkowych nosiłoby ślady po kulach. Te same media, które jeszcze rano przed katastrofą smoleńską wybijały na czołówkach oskarżenia polityków o „rozrzutność” przy okazji każdej inwestycji w państwo (także kiedy rozpoczynano starania o zakup nowych samolotów dla VIP-ów), wieczorem po katastrofie wybijały na czołówkach oskarżenie polityków, że „latali gruchotami”. ­Zradykalizowana logika rynkowa niszczy pamięć dziennikarzy i społeczeństwa, niszczy jakąkolwiek ­logiczność medialnego przekazu. Takie media (i dziennikarze) tworzą obraz świata niespójny i pozbawiony sensu. Skoro ma to być jednak rachunek sumienia, a nie wyłącznie krytyka rynku medialnego, czuję się zmuszony dodać, że w ciągu 22 lat pisania publicystyki politycznej w niepodległej RP uczestniczyłem w obu typach psucia państwa, motywowanym ideowo (także religijnie) i motywowanym rynkowo. Cezary Michalski – komentator „Krytyki Politycznej”, „Newsweeka” i „Tygodnika Powszechnego”.

38

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

Ewa Milewicz

W XXI wieku, tak jak i wcześniej, telewizja publiczna pozostała partyjna. Jeśli dziś człowiekowi jakiś anonimowy głos przeczytałby ścieżkę dźwiękową „Wiadomości” TVP z ostatniego 20-lecia, to słuchacz ów wiedziałby, kto, jaka partia, trzymała telewizję. Wadą mediów i tych pisanych, i tych elektronicznych jest promowanie i podsycanie ostrych wypowiedzi polityków, napuszczanie ich na siebie. Nazywa się to wtedy w redakcjach „żywą rozmową”, choć jest ogłuszającym wrzaskiem na papierze i w eterze. Temu wrzaskowi, trzeba przyznać, winni są też widzowie i czytelnicy, bo – jak wykazują badania – to lubią. Wtedy nie wyłączają telewizorów. Wtedy media mają wyższą oglądalność, „wyczytanie”, a co za tym idzie – reklamy. I pieniądze. Wielkim błędem mediów, zwłaszcza pisanych, było niedocenienie internetu i niewymyślenie, jak się przed nim obronić. Jeszcze chwila i gazet w ogóle nie będzie. Internet ich nie zastąpi. Bo to dziennikarze i redaktorzy dokonują za ­widzów i czytelników selekcji informacji. Z kilkudziesięciu tysięcy książek ukazujących się co roku w Polsce wybierają te kilkaset, które recenzują. Z tysięcy informacji politycznych, imprez, wydarzeń wybierają te, o których człowiek powinien wiedzieć. Tak samo jest z nauką, gospodarką, światem. To wszystko kosztuje. Internet tego nie da. Błędem mediów w Polsce było gremialne przyjęcie liberalnego spojrzenia na gospodarkę. I uznanie, że tylko liberalne recepty pozwolą na wyprowadzenie kraju z PRL-owskiego socjalizmu. Mam wyrzuty sumienia, że nie dostrzegłam problemu ludzi latami bezrobotnych, tego, że to niszczy ich dzieci. Po 1989 r. pojawiło się tyle możliwości dawania sobie rady, tyle wolności. Wydawało mi się, że da się żyć. A tymczasem tak wielu ludziom się to nie udało. Byłam dziennikarką i o tym powinnam pisać, zamiast o politykach. Jeślibym więc mogła jakiegoś początkującego dziennikarza do czegoś przekonać, tobym mu powiedziała: zajmij się gospodarką i wykluczonymi. O politykach każdy może pisać. To łatwe. Ewa Milewicz – publicystka „Gazety Wyborczej”.

39

Środki społecznego zamętu

Wrzask na papierze


A nk i e t a

Piotr Mucharski

Niepraktykujący wyznawcy debaty 1. Żeby się czegokolwiek o Polsce dowiedzieć, nie sposób czytać jednej gazety, jednego tygodnika, ograniczyć się do jednej stacji. Jeśli Polska podzielona jest na plemiona, to nie jest to winą karczemnej polityki, tylko jej tub – medialnych oczywiście. Czwarta władza przestała już dawno być władzą osobną i niezależną. Ma do powiedzenia tyle, ile postponowani przez nią i ukochani – dzięki niej – politycy powiedzą. XXI wiek zepchnął nas w tej kwestii w najgłębsze prowincje sądów i opinii. Po wyborach parlamentarnych widać to jeszcze wyraźniej niż w najczarniejszych (i rozkosznych dla mediów) latach IV RP. Oto naczelny najbardziej opiniotwórczej gazety odsyła wyborców wrogiej mu partii do lekarza, powołując się na autorytet Kuby Wojewódzkiego, zaś konkurencyjny guru prawicy odsyła społeczeństwo do piekieł, bośmy nie dojrzeli do jego oczekiwań. Niczego się jednak z tych wizji regulujących medialną optykę nie dowiem o Polsce. I to jest mój podstawowy zarzut: Polska jest gdzie indziej, niż perswadują medialne projekcje – te najważniejsze, czyli ideowe. Jeśli więc media mi o tym nie mówią, to po co mi one? Ano po to, żeby mieć o czym rozmawiać z ludźmi, którzy się medialnymi doniesieniami podniecają (czyli z grzeczności) i po to, żeby łowić kwestie przeciekające mediom przez palce. Media żyją sobą nawzajem, ociekają świętym oburzeniem na salon albo i antysalon, choć w sumie jest jak w Chłopach, czyli spór o miedzę. Oprócz tej piany, która okazuje się najbardziej podniecająca, zawsze się jednak znajdzie coś partyjnie bezinteresownego i pożytecznego poznawczo. Te kwestie jednak pomijam, bo miało być o grzechach. Jako fanatyk debaty muszę więc wrócić do kwestii beznadziejnej: jej braku. Kiedyś zanudzano nas słowem „dialog” (jakkolwiek głębokie miało ono uzasadnienia – patrz Tischner – pozostawała w praktyce jego nędzna parodia), tak teraz mamy wokół samych zwolenników „poważnej debaty” i w praktyce samych jej wrogów. Wierzących (?), ale niepraktykujących (!) – czyli hipokrytów. Media nie mediują. Nie mają powodu, żeby to robić. Źródłosłów przecież do niczego nie zobowiązuje. A rynek – tak. 2. Nie mam pojęcia, co to jest środowisko, bo nie chciałbym być niczyim niewolnikiem. Są ludzie podobnie myślący – i ich szukam. Piszących i czytających. Niesformatowanych freaków. Reszta jest nudą. I co z tego, że powszechną? Piotr Mucharski – redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”.

40

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

Ks. Kazimierz Sowa

Nie jest łatwo określić główny „grzech” polskiego dziennikarstwa ostatniej dekady. Nie chcę też zbytnio moralizować i udawać kogoś, kto o mediach – mimo dość długiego już stażu – wie tyle, żeby robić im rachunek sumienia. Niemniej na jedno zjawisko chcę zwrócić uwagę. Jest nim to, co określam jako grzech nieomylności. Szczególnie w pierwszej dekadzie nowego stulecia ta postawa stała się zmorą polskich mediów. Często zaczyna się od przekonania, że każdy, kto przychodzi do zawodu, wie o nim wszystko i wszystko może. Niski poziom wykształcenia i słabe, na ogół, szlify praktyki zawodu, są – mam takie wrażenie – odwrotnie proporcjonalne do przekonania, że dziennikarz jest ponad wszystkimi i jako przedstawicielowi czwartej władzy przysługuje mu prawo do ferowania sądów ostatecznych oraz niepodlegających zakwestionowaniu wyroków. Mit czwartej władzy, mającej w powszechnym mniemaniu dziennikarskiej braci moc skutecznego zmieniania rzeczywistości, został wprawdzie utrwalony w tym czasie kilka razy konkretnymi sytuacjami, kiedy media (a nawet poszczególni dziennikarze) odegrały ważną rolę, np. w przypadku afery Rywina, sporu politycznego lat 2005–2007 czy po katastrofie smoleńskiej, ale zaczął niebezpiecznie funkcjonować w naszych głowach. Stał się źródłem przekonania, że dziennikarz wszystko może. W codziennej pracy widzę, z jaką pewnością dziennikarze, zwłaszcza młodzi, podejmują każdy temat bynajmniej nie jako wyzwanie (to byłoby pół biedy, bo zakłada zmierzenie się z nim), ale jako „coś do załatwienia” – szybkiego przepytania paru ekspertów, zajrzenia do internetu i powklejania kilku danych, wreszcie sklejenia tego w zgrabny, kompaktowy materiał. Na koniec trzeba okrasić to stanowczym stand-up’em i skwitować wszystko nieznoszącą sprzeciwu miną. Tak mówi się o polityce i gospodarce, religii i sprawach społecznych, edukacji i problemach między­narodowych. Paradoksalnie prowadzi to nie tylko do powierzchowności i spłycenia problemu, ale również obraca się przeciwko dziennikarzowi i samym mediom, bo zwalnia z konieczności nieustannego dokształcania się. Kiedy zastanawiam się, skąd się bierze ta postawa, nie mogę wszystkiego wytłumaczyć jedynie pośpiechem, w jakim się żyje i pracuje w medialnym świecie. To także stawianie przez szefów mediów oczekiwań na wyrost, a często i z cichą akceptacją dla takiego półproduktu. Bo i my, starzy wyjadacze, przecież bardzo lubimy mieć ostatnie słowo, powiedzieć tak, żeby komuś poszło w pięty, a przynajmniej było zgrabnym bon motem nadającym się do późniejszego cytowania. Ks. Kazimierz Sowa – dyrektor stacji Religia.tv.

41

Środki społecznego zamętu

Czwarta władza nieomylna


A nk i e t a

Ewa Wanat

Pycha Zaczęłam pracować jako dziennikarka w 1990 roku. Prawdziwie wolne media dopiero powstały po kilkudziesięcioletniej przerwie. Zaczynaliśmy właściwie w ­pustce – bez krajowych mistrzów i mentorów. Większość mediów w PRL to były przecież atrapy, a ówcześni dziennikarze przeważnie tylko udawali, że nimi są. A ci nieliczni starsi koledzy i koleżanki, którzy funkcjonowali przed 1989 rokiem w paru niszach z jakąś namiastką wolności, lub też publikowali w drugim obiegu, w nowej Polsce – tak jak i my – dopiero uczyli się funkcjonować. Nie było wielu czynnych dziennikarzy, od których można było się uczyć, pewnie nawet nie potrzeba dwóch dłoni, aby ich policzyć. Dlatego media w latach 90. popełniały mnóstwo błędów i wiele z nich weszło nam w nawyk. Zbyt często walczymy o sprawy, zamiast o nich informować i je analizować, traktujemy naszych odbiorców protekcjonalnie, unikając zbyt trudnych tematów, np. zakładamy z góry, że polskiego odbiorcę nie interesuje nic poza własnym interesem i dlatego nie zajmujemy się sprawami międzynarodowymi. Można by wymieniać winy i zaniechania naszego środowiska jeszcze długo, jednak wobec czego mielibyśmy się porównywać? Popełniamy więcej błędów niż np. media francuskie czy brytyjskie – być może, ale to przede wszystkim wynika z kontekstu, o którym napisałam. Czy jesteśmy gorsi niż nasi odpowiednicy w Czechach, na Słowacji, Węgrzech? W dodatku ledwo polskie media skończyły uczyć się funkcjonować na pluralistycznym, różnorodnym rynku, od razu znalazły się w samym środku rewolucji technologicznej. Myślę, że niestety nie przejdziemy w normalnym rytmie wszystkich faz aż do dorosłości, bo już musimy gonić nowe. I myślę, że tylko jeden błąd można uznać za niewybaczalny i niewynikający z historii i braku wzorców – grzech pychy. Uwierzyliśmy, że jesteśmy czwartą władzą i dlatego nie powinniśmy podlegać żadnej społecznej kontroli, więcej nam wolno, z niczego nie musimy się tłumaczyć, za nic przepraszać. Rzadko przyznajemy się do błędów, nie lubimy zamieszczać sprostowań. Ewa Wanat – redaktor naczelna Radia TOK FM.

42

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Galeria WIĘZI: Stanisław Zbigniew Kamieński (15.10.2011 r.)

43


A nk i e t a

Bronisław Wildstein

Jak przed Rywinem Ostatnie lata to zupełna kompromitacja większości polskich mediów i dziennikarzy. To nie tylko sprzeniewierzenie się swojej fundamentalnej misji, ale naruszenie wszystkich możliwych standardów. A zaczynało się tak obiecująco… Wydawało się, że afera Rywina obudzi polskie media. Wojna w elicie władzy odsłoniła to, co i tak było jasne dla każdego, kto nieco uważniej chciał się przyjrzeć polskiemu państwu. Demokracja w III RP stanowiła fasadę. Ważne decyzje podejmowane były nieoficjalnie przez wpływowe grupy, a oficjalne procedury czy debaty stanowiły jedynie spektakl dla maluczkich. Afera Rywina i komisja śledcza powołana w jej konsekwencji utrudniły zamykanie oczu na rzeczywistość. Co bardziej konsekwentni przedstawiciele dziennikarskiego establishmentu, jak Janina Paradowska czy Jacek Żakowski z „Polityki”, protestowali zresztą przeciw powołaniu komisji śledczej, zdając sobie sprawę, jakie konsekwencje przynieść może ona porządkowi III RP, a więc i ich pozycji. Od momentu dojścia do władzy PiS mamy do czynienia z kontrofensywą zjednoczonego establishmentu III RP, w którym istotną rolę odgrywały media. Przejęcie rządów przez PO niczego nie zmieniło. Ostatnie cztery lata to niezwykły spektakl medialnej nagonki na opozycję, której celem jest jej likwidacja, ewentualnie redukcja do nieznaczącego skansenu. Ma być tak jak przed Rywinem: władza i opozycja (PO i SLD) mają się różnić wyłącznie nazwiskami swoich liderów. Ten stan rzeczy przypominać mógł działania mediów okresu PRL. Różnica polega na tym, że nadające ton „wiodące” media, takie jak TVN, „Gazeta Wyborcza” czy „Polityka” nie tyle – jak w czasach komunistycznych – służyły rządowi, ale partnersko współdziałały z nim, czy też raczej pełniły rolę jego wspólników. Wielokrotnie to one inicjowały akcje wymierzone w opozycję, organizowały nagonki na krytycznych dziennikarzy czy gazety. Wynikało to z ich roli, gdyż wspomniane, najsilniejsze z nich były po prostu elementem władzy. Zmiana status quo oznaczałaby dla nich redukcję ich pozycji, wpływów i zysków. Działania ich służyły więc obronie swojego stanu posiadania, w tym także personalnej pozycji dziennikarskich celebrytów. Temu podporządkowany był obraz kreowanej przez nich rzeczywistości. Nie twierdzę, że jego autorzy nie wierzyli w jego „głęboką” prawdziwość. Chętnie racjonalizujemy nasz interes i akceptujemy jego legitymacje. W każdym razie medialny obraz kreowany przez główne polskie media miał niewiele wspólnego ze światem realnym. Z debaty publicznej znikały najważniejsze sprawy, które powinny zostać poddane powszechnemu osądowi, dziennikarze nie zajmowali się działaniem władz, które bezpośrednio wpływają na naszą rzeczywistość, a zajęci byli głównie rozbieraniem na drobne retoryki liderów opozycji

44

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Rachunek sumienia polskich mediów

i ich niecnych intencji. Prorządowa propaganda w trakcie wyborów potwierdziła tylko ten stan rzeczy. Bronisław Wildstein – publicysta „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”.

Jacek Żakowski

1. Można by zbudować cały katalog błędów i zaniedbań popełnionych przez media w pierwszej dekadzie obecnego wieku. Na pierwszym miejscu wymieniłbym bardzo niski poziom kompetencji dziennikarzy. Nie należy do rzadkości powierzanie tematów i problemów dziennikarzom, którzy nie mają o nich pojęcia, co z kolei wiąże się z tym, że media od lat nie inwestują w kompetencje merytoryczne dziennikarzy. O ekonomii piszą więc teatrolodzy, o polityce – etnolodzy. To dobrze się sprzedaje, ale przynosi gigantyczne szkody poprzez dezinformowanie opinii publicznej. Grzechem mediów jest również to, że idą za różnymi powszechnie obowiązującymi stereotypami i uprzedzeniami, choćby wobec wsi i chłopów. Dostrzegam wręcz fizjologiczną wrogość wobec KRUS czy pogardliwy stosunek większości mediów do PSL i w ogóle polityków wiejskich. Inny grzech mediów określiłbym mianem kulturowego szowinizmu. Swój własny interes media przedstawiają jako interes publiczny. Kiedy jest mowa np. o przywilejach, zawsze wymienia się emerytury górnicze, zasiłki dla bezrobotnych, natomiast niezwykle rzadko dziennikarze piszą o przywilejach, jakie przysługują im samym, czyli np. 50-proc. koszt uzyskania przychodów. Mamy tu do czynienia z utratą zdolności myślenia w kategoriach wyższych niż własny klasowy czy grupowy interes. Kolejny ciężki grzech polega na utożsamieniu się mediów z partiami politycznymi. Jest rzeczą normalną, że media mają swoje ideowe tożsamości, ale w Polsce nie chodzi o nie, tylko o pewnego rodzaju polityczne gangi, do których należą zarówno redakcje, jak i pojedynczy dziennikarze. Zdecydowana większość publicystów zajmujących się polityką nie tylko kibicuje poszczególnym partiom i ich politykom, ale właściwie robi im PR. Prowadzi to do zakłamywania rzeczywistości i uniemożliwia rozmowę. To zjawisko ma oczywiście różne podłoża, jednak zasadniczą przyczyną jest tu – moim zdaniem – bezideowość większości mediów. A także koniunkturalizm i duża skłonność do różnego rodzaju korupcji. Mam tu na myśli podążanie większości mediów – często całkiem otwarcie – za siłą polityczną i ekonomiczną. Do wyżej wymienionych win dodałbym jeszcze zaściankowość i lenistwo. Biorąc pod uwagę liczbę informacji dotyczących spraw międzynarodowych, światowej

45

Środki społecznego zamętu

Kulturowy szowinizm


A nk i e t a

polityki, ale też tych dotyczących regionu – polskie media są wyjątkowo zaściankowe, zarówno mierząc powierzchnię tych tekstów, jak też ich optykę. 2. Liberalne środowisko, do którego sam należę – czyli „Gazeta Wyborcza” i „Polityka” – też nie jest wolne od wszystkich wymienionych wyżej wad. A jeśli chodzi o mnie samego, moim największym grzechem jest to, że nie jestem w stanie dostatecznie dobrze merytorycznie kontrolować pola, którym się zajmuję. Cały czas mam wrażenie, że funkcjonuję na cienkiej granicy własnej kompetencji, że powinienem na przykład więcej czytać. Jakieś usprawiedliwienia oczywiście mogę sobie wymyślać, ale z punktu widzenia odbiorcy są one kompletnie nieistotne. Dla odbiorcy ważne jest, co od nas dostaje, a nie dlaczego mieliśmy kłopot, żeby było lepsze. Jacek Żakowski – publicysta tygodnika „Polityka”, kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas.

Nowość  Andrzej Werner Polskie, arcypolskie… Sztuka buntownicza i niezależna czy ukryty flirt z władzą? Czym była działalność kulturalna po Październiku 1956 r., jakie oblicze przyjął w niej demon totalitaryzmu? Stawiając te pytania, Andrzej Werner przygląda się twórczości takich artystów, jak: Tadeusz Borowski, Jerzy Andrzejewski, Andrzej Wajda, Sławomir Mrożek, Tadeusz Różewicz, Zbigniew Herbert. Powstał w ten sposób fascynujący dokument epoki następującej po Październiku, a także wciąż żywy i inspirujący opis ówczesnej kultury i literatury. Książka została wyróżniona Nagrodą Solidarności w 1987 roku.

280 s., indeks osób, cena 39,90 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

46

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Stanisław Mocek

Tabloidyzacja czy kultura wizualności? Mass media w społecznej rzeczywistości

A nasze języki są naszymi mediami. Nasze media są naszymi metaforami. Nasze metafory tworzą treść kultury. Neil Postman, Zabawić się na śmierć

Rezultatem globalizacji rozumianej jako hybrydyzacja jest „kreolizacja” świata, czyli daleko posunięte wymieszanie odmiennych wcześniej kultur lokalnych, które miałoby doprowadzić do nowej jakościowo, globalnej syntezy kulturowej […]. Globalizacja zawiera wprawdzie w sobie tendencje homogenizacyjne, lecz także jest potężnym czynnikiem hybrydyzacji kultur lokalnych. Na dodatek żadna z tych perspektyw nie uwzględnia stopnia żywotności kultur lokalnych i ich odporności na popadanie w kulturową zależność od centrum lub na synkretyzację1.

Na co dzień nieustannie docierają do nas określenia zjawisk towarzyszących globalizacji lub przez nią generowanych: mediatyzacja, mediokracja, marketyzacja, makdonaldyzacja, teledemokracja, sondażokracja, reklamizacja. Nieprzypadkowo

1 E. Wnuk-Lipiński, Świat międzyepoki. Globalizacja, demokracja, państwo narodowe, Kraków 2004, s. 15.

47

Środki społecznego zamętu

Cechą współczesnego świata jest jednoczesne współistnienie dwóch zjawisk i dwóch procesów, pozornie do siebie nieprzystających. Jednym jest podkreślanie różnorodności i wyjątkowości, a drugim uniformizacja oraz standaryzacja postaw i zachowań jednostkowych i zbiorowych. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z eksponowaniem wszystkich tych elementów, które stanowią o wyodrębnianiu się wzorów kulturowych spośród innych, w drugim – z ujednoliceniem i unifikacją tychże wzorów. Jak pisał Edmund Wnuk-Lipiński:


S t an i s ł aw M o c e k

większość z nich zawiera w sobie komponent myślenia w kategoriach zdominowania życia publicznego przez współczesne mass media. Na ten globalny wymiar rzeczywistości w sensie politycznym, społecznym, technologicznym i kulturowym zwracał uwagę Ryszard Kapuściński: Media coraz częściej nie pokazują rzeczywistości, ale ją tworzą. Ma to istotne konsekwencje. Dawniej człowiek miał do czynienia z jedną rzeczywistością, tą, która go otaczała, mógł więc ją zobaczyć, czasem nawet dotknąć. Od dwudziestu czy trzydziestu lat ma do czynienia z drugą rzeczywistością, tą wirtualną, której nie może doświadczyć, ale której jest świadkiem. Nasz obraz świata jest w coraz mniejszym stopniu naszym własnym obrazem świata, przeżywanym i doświadczanym. Staje się coraz częściej obrazem podawanym nam do oglądania2.

Zjawisku temu towarzyszy proces dopasowywania oferty medialnej do gustów masowego, przeciętnego odbiorcy, co z kolei otwiera drogę do spekulacji na temat nowego, nieznanego nigdy wcześniej problemu zagospodarowywania obszaru cyberprzestrzeni3. W sensie ideologicznym – a raczej aideologicznym – coraz znaczniejszego upowszechnienia doczekały się podejmowane w literaturze socjopolitologicznej koncepcje: „końca wieku ideologii”, „końca polityki”, „końca historii” oraz „końca człowieka”. Wpływają one w zasadniczy sposób na postrzeganie współczesnego świata z perspektywy wyczerpywania się dominujących do tej pory projektów organizacji życia społecznego, gospodarczego i politycznego. Wieszczenie „końca” wszystkiego (włącznie z końcem świata w grudniu 2012 r.) nie wpływa bezpośrednio na dokonywanie się zasadniczych przeobrażeń w ofercie medialnej – ta pozostaje constans według reguły show must go on, ale w fundamentalny sposób organizuje przeobrażenia w formach tego przekazu, generowanych przez nowoczesne rozwiązania technologiczne. To one współtworzą system zależności w komunikacji międzyludzkiej, ale jednocześnie wpływają na wytwarzanie innego typu więzi międzyludzkich, rodzinnych i zawodowych, towarzyskich, indywidualnych i zbiorowych, wykraczających poza te, które uważane były jeszcze do niedawna za tradycyjne. W okowach kultury masowej

Odkąd pojawiło się pojęcie kultury masowej, od początku było ono konstrukcją teoretyczną, próbującą opisać społeczeństwo konsumpcyjne, powstające na styku

2 Kapuściński: nie ogarniam świata. Z Ryszardem Kapuścińskim spotykają się Witold Bereś i Krzysztof Burnetko, Warszawa 2007, s. 201. 3 Na szczególną uwagę zasługują tu zbiory esejów Edwina Bendyka: Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności, Poznań 2002; Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci, Poznań 2004; Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu, Warszawa 2009.

48

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Tabloidyzacja czy kultura wizualności?

dominacji wartości materialnych z jego oprawą medialno-reklamową. Odtąd mass media stały się w równym stopniu częścią świata gospodarki i biznesu jak towary powszechnego użytku. Zaczęły podlegać tym samym prawidłom i zasadom jak wytwory przemysłu spożywczego czy chemicznego, służące codziennym potrzebom zwykłych ludzi. Zaczęto także spoglądać na nie jak na produkty podlegające grze rynkowej, rywalizacji i konkurencji o charakterze ekonomicznym. Zdaniem Edmunda Wnuk-Lipińskiego: Globalna dyfuzja identycznych produktów i usług oraz stymulujących je wzorów zachowań prowadzi do zjawiska narastania w różnych społeczeństwach narodowych elementów wspólnych oraz względnego zmniejszania się elementów różnicujących. Jest to, krótko mówiąc, proces wypierania odmienności przez podobieństwa. Na proces ten patrzy się zazwyczaj z dwóch perspektyw. Można go bowiem rozumieć jako stopniową homogenizację, czyli ujednolicanie się społeczeństw narodowych według jakiegoś wspólnego wzorca, ale można też odczytywać go jako hybrydyzację, czyli asymilację do kultur lokalnych jedynie pewnych elementów wspólnych4.

„Tabloid” można traktować, jak sądzę, jako pierwotnie niewartościującą nazwę produktu medialnego skierowanego do „masowego” odbiorcy. W odróżnieniu od swojej poprzedniczki, „żółtej prasy”, tabloid opiera się na skonceptualizowanej opozycji wobec mediów akcentujących swoją wyższą rangę. Opozycyjność taką czyni swoją wartością, a nie ukrywa jako wadę. Podstawowym założeniem jest tu przyjęcie najbardziej elementarnych podziałów określających światopogląd „masowego” odbiorcy: „my” – „oni”, „obywatel” – „władza”, „biedni” – „bogaci” itd. W takim kręgu [mieści się również] aprioryczna nieufność wobec instytucjonalnych form życia społecznego, przedstawianie wszelkich źródeł nowości jako

4 E. Wnuk-Lipiński, Świat międzyepoki…, dz. cyt., s. 162.

49

Środki społecznego zamętu

Wszystko to powodowało, że w toku tych cywilizacyjnych i rynkowych przeobrażeń zmieniała się rola mediów, z czysto informacyjnej (w demokracji) i propagandowej (w ustrojach autorytarnych) w ludyczno-popularną, będącą efektem umasowienia kultury. Wówczas twierdzenia o kulturze niższej i kulturze wyższej nabrały szczególnego znaczenia, tym bardziej że towarzyszyły temu zjawisku podlegające także istotnym zmianom procesy społeczne, związane z wykształcaniem się klasy professionals i klasy średniej. To struktura społeczna stała się wyzwaniem dla sfery mediów, ale też – w sensie konsumpcyjnym – dogodnym „klientem” oferty medialnej. Oferta ta bowiem skierowana została do określonych warstw i grup społecznych, a także odpowiednio sprofilowana pod względem poziomu przyswajalności przekazu medialnego, uzależnionego w znacznym stopniu od kapitału kulturowego w sensie jednostkowym i zbiorowym. Taką funkcję spełniają w mediach tabloidy, które także stały się „bohaterami” szerszego procesu społeczno-medialnego, zwanego tabloidyzacją mediów. Zbigniew Bauer pisze:


S t an i s ł aw M o c e k

potencjalnego zagrożenia wartości elementarnych, wspólnotowych, stanowiących jedyne pewne oparcie wobec tendencji dezintegracyjnych, a mających swoje źródła „na zewnątrz” wspólnoty lub ukrytych wewnątrz niej i działających podstępnie. Taki wizerunek – każdej, co należy podkreślić – władzy wymaga specjalnego języka i specjalnej argumentacji. Język ten to język „prostego człowieka”, argumentacja zaś to odwołanie się do doświadczenia potocznego, „mądrości zbiorowej”, wiedzy posiadanej już i uformowanej w masach, a nie do naukowych teorii, które są tworzone przez elity po to, by wzmacniać ich dominację5.

Według takiej logiki od kilku dekad dokonuje się w krajach rozwiniętych demokracji proces ekspansji kultury masowej na różne segmenty życia społecznego. Przybiera on różne formy, w zależności od stopnia podatności społecznej na zabiegi medialnej kreacji, włącznie z technikami manipulacyjnymi. Można postawić tezę, że skuteczność tych działań jest wprost proporcjonalna do oczekiwań społecznych wyznaczanych bezpośrednio lub w sposób pośredni przez przynależność do grup lub warstw społecznych, odznaczających się poziomem wykształcenia, miejscem zamieszkania, wiekiem i poziomem zamożności. Są to dane społeczno-­demograficzne, składające się na status społeczny, aczkolwiek przynależność statusowa nie jest ani warunkiem koniecznym, ani wystarczającym do tego, aby uznać kogoś za reprezentanta kultury wyższej lub niższej. Niekiedy te zależności przebiegają w całkowicie przypadkowy sposób, odbiegający od prawidłowości i obowiązujących reguł. Media zmieniają politykę

Faktem jednak bezspornym jest to, że skala podatności na różnorodne formy przekazu medialnego zyskuje rozmiar masowości, i to w zdecydowanej mierze w przypadku telewizji. Przypadek rozmachu ludyczno-populistycznego koncernu telewizyjnego w wydaniu Silvia Berlusconiego jest wyraźnym przykładem zespolenia ­mediów i polityki – takiego oddziaływania na społeczeństwo, by odbiorcy mediów stali się automatycznie zwolennikami określonej siły politycznej. Nigdy w historii – oczywiście z wyjątkiem czasów propagandy totalitarnej – nie nastąpiło tak silne zespolenie tych dwóch światów. Sam Berlusconi w filmie Wideokracja wyraża słynną opinię, że dla niego nie ma specjalnej różnicy w kierowaniu stacją telewizyjną, klubem piłkarskim czy państwem. Wypowiedź taka świadczy o tym, że wszystko, włącznie z polityką i politykami, staje się towarem, a zabieganie o widza, kibica czy wyborcę odbywa się w zasadzie według tych samych metod i technik działania. W miarę jak politycy uzależniają swoje działania od stanu społecznych nastrojów, proces demokratyczny traci sens. A przecież wybory demokratyczne nie są po to, by odwzorowywać

5 Z. Bauer, „Twój głos w Twoim domu”: cztery typy tabloidyzacji, w: Oblicza komunikacji. Język i kultura tabloidów. Materialy konferencyjne, s. 9. (http://oblicza.konferencja.org/ufiles/File/ksiazka_przedkonferencyjna.pdf).

50

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Tabloidyzacja czy kultura wizualności?

Aż trudno uwierzyć, że myśli te formułuje Jürgen Habermas, który kilka dekad temu snuł idealistyczną wizję dialogowej sfery publicznej, konstruującej demokrację pod koniec XX wieku. Potwierdzają to w znacznej mierze wyniki badań. Z ostatnich badań nad odpowiedzialnym dziennikarstwem, przeprowadzonych przez Instytut Spraw Publicznych, wynika, że badani odbiorcy mediów za dziennikarza uważają przede wszystkim osobę, która przeprowadza wywiady i dyskusje w telewizji lub w radiu (55%), reportera telewizyjnego lub radiowego (50%), prezentera telewizyjnego lub radiowego (47%), a dopiero potem autora artykułów w gazecie, piśmie lub portalu internetowym (35%). Jest to dowód na to, jak w ostatnich latach media elektroniczne nadają ton postrzeganiu pracy dziennikarskiej. Co jest równie zadziwiające w tych samych badaniach, do tematów, którymi zajmują się dziennikarze, w pierwszej kolejności zaliczona została polityka (76% wskazań), afery (56%) i skandale obyczajowe (29%)7. Pokrywa się to w znacznej mierze z opinią Habermasa o zrastaniu się świata polityki i mediów oraz przesunięciu wpływów politycznych na rzecz instytucji medialnych. Z kolei badania dotyczące popularności mediów i zaufania do nich wskazują na wysokie oceny uzyskiwane przez te instytucje, zwłaszcza w porównaniu z innymi instytucjami życia publicznego. W okresie 2006–2009 telewizja publiczna i dwie największe komercyjne stacje telewizyjne uzyskują niezmiennie bardzo wysokie oceny od zdecydowanej większości respondentów: TVP – 83%, TVN i Polsat po 81% (badania z września 2009 r.; wahania w porównaniu z poszczególnymi miesiącami w ostatnich latach są rzędu co najwyżej 5%)8. Podobnie jest z oceną stacji radiowych: Polskie Radio (w badaniu nie rozróżniano poszczególnych programów) ma dobrą opinię u blisko trzech czwartych respondentów (74%), niewiele mniej osób wyraża się pozytywnie o RMF FM (72%) i Radiu Zet (71%).

6 J. Habermas, Pakt dla Europy czy przeciw Europie, „Gazeta Wyborcza”, 9.04.2011 r. 7 Kto pilnuje strażników. Odpowiedzialne dziennikarstwo w demokratycznej Polsce, red. J. Kucharczyk, Warszawa 2011. 8 Oceny instytucji publicznych, komunikat z badań CBOS, BS/126/2009, wrzesień 2009.

51

Środki społecznego zamętu

istniejące „z natury” spektrum opinii. Ich sens polega na tym, by odsłonić rezultat procesu formowania opinii dokonującego się w przestrzeni publicznej. Wrzucone do urny wyborczej głosy zyskują instytucjonalną wagę demokratycznego współdecydowania dopiero w połączeniu z artykułowanymi publicznie opiniami, które wykształciły się w konfrontacji stanowisk, informacji i argumentów. […] Również Unia Europejska nie będzie mieć charakteru demokratycznego, jak długo partie polityczne będą bojaźliwie unikać formułowania alternatyw dla decyzji o zasadniczym dla niej znaczeniu. Klasa medialna ­zrasta się z polityczną. Media nie są bez winy w tej godnej pożałowania zmianie oblicza polityki. Czujni moderatorzy rozmaitych talk-show przyrządzają z zawsze tym samym zestawem gości papkę opinii, która ostatniemu widzowi odbiera nadzieję, że w debatach politycznych chodzi o jakieś istotne racje6.


S t an i s ł aw M o c e k

Wyniki tych badań wydają się tym bardziej interesujące, gdy skonfrontujemy je z oceną zawodu dziennikarskiego. Praca dziennikarska należy do tej grupy zawodów, które cieszą się wysokim wskaźnikiem prestiżu i zbierają relatywnie niską liczbę ocen negatywnych. W badaniach nad prestiżem zawodów ze stycznia 2009 r. dziennikarzy dużym poważaniem darzy 54% badanej populacji, średnim 36%, małym tylko 7% 9. Wśród Polaków dominują także osoby sądzące, że dziennikarze bardziej niż politycy dbają o interes społeczny (40%), tylko 5% badanych uważa, że lepiej z tego zadania wywiązują się politycy. Mniej więcej co siódmy ankietowany (15%) jednakowo ocenia obie grupy, natomiast więcej niż co czwarty (28%) zarzuca brak dbałości i jednym, i drugim10. W tym samym badaniu ponad połowa ­ankietowanych (57%) wybrała odpowiedzi wskazujące, że uważają większość dziennikarzy za rzetelnych w pracy. Tyle samo badanych osób darzy dziennikarzy zaufaniem, natomiast co siódmy (14%) deklaruje nieufność. Jeśli chodzi o wspomniane wcześniej relacje mediów ze światem polityki, to zjawiskami zawłaszczającymi sferę publiczną jest szereg zabiegów praktycznych, metod i technik upowszechniających się pod hasłami marketingu politycznego, marketyzacji polityki i mediatyzacji świadomości społecznej. W tym kontekście zupełnie innego znaczenia nabierają tradycyjne sposoby walki politycznej i sprawowania władzy oraz jej legitymizacji. Jak pisze jeden z badaczy tych zjawisk: Ekspansja marketingu sprawiła, że przestaliśmy wierzyć w skuteczność dotychczasowych wzorów: w wartość programu politycznego (wystarczy atrakcyjność haseł), merytoryczność i kompetencje (wystarczy budowanie wyrazistości medialnej), pozytywne przymioty charakteru i wykształcenie (wystarczy atrakcyjność fizyczna, „telegeniczność”), zdolność do negocjacji i budowania kompromisów (wystarczy sprawność erystyczna), praktyczną orientację w sprawach gospodarczych i międzynarodowych (wystarczy swoboda poruszania się w ramach nieformalnych układów), w troskę o wspólne dobro i umiejętność przeprowadzenia koniecznych reform (wystarczy umiejętność przekonującego m ó w i e n i a o wspólnym dobru i reformach)11.

Z tych między innymi względów pod wpływem mediów zmienia się obraz i charakter polityki w tradycyjnym jej rozumieniu. Było to widoczne w Polsce podczas kilku ostatnich kampanii wyborczych. Aczkolwiek coraz bardziej rozpowszechnione jest przekonanie medioznawców i specjalistów z zakresu PR, że zajmowanie się polityką 9 Prestiż zawodów, komunikat z badań CBOS, Warszawa, styczeń 2009. Jest to wyższy wskaźnik od uzyskanego w podobnych badaniach, przeprowadzonych dziesięć lat wcześniej, w których dziennikarzy dużym poważaniem darzyło 47% badanej populacji, średnim 40%, małym tylko 8%. Dla porównania prowadzący w rankingu niezmiennie od dziesięcioleci profesor uniwersytetu uzyskał odpowiednio: dokładnie tak samo w 1999 r. i 2009 r. – 84%, 11% i 1%, a poseł na sejm: w 1999 r. – 42%, 33% i 21%, ale już po dziesięciu latach: 24%, 35% i 36%. 10 Oceny pracy dziennikarzy, komunikat z badań CBOS, BS/179/2006, listopad 2006. 11 J.H. Kołodziej, Nowy paradygmat legitymizacji władzy? Wybrane konsekwencje marketyzacji i mediatyzacji polityki, s. 28; Por. K. Krzysztofek, Koniec ideologii, czas marketingu. Polskie kampanie wyborcze, „Tygodnik Powszechny” 2000 nr 34, s. 3.

52

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Tabloidyzacja czy kultura wizualności?

przybiera formę permanentnej kampanii, gdzie czas zbliżających się wyborów jest jedynie częścią i epizodem spektaklu, toczącego się bezustannie. Popkultura wizualna

Wiele dzieł kultury funkcjonuje w świadomości potocznej mimo upływu lat, choć nie są tak popularne jak część ikonografii reklamowej. […] Kolejność „najpierw obraz – potem słowo” nie musi prowadzić do asynchronizmu; w kulturze współczesnej wyścigi o palmę pierwszeństwa odbywają się według zupełnie odmiennych zasad, niż życzyliby sobie historiografowie13.

12 Znajduje to swój wyraz w coraz większej liczbie publikacji pochodzących z takich dyscyplin naukowych jak socjologia, historia, psychologia. Do zasługujących na szczególną uwagę należą: E.C. Król, Polska i Polacy w propagandzie narodowego socjalizmu w Niemczech 1919–1945, Warszawa 2006; U. Jarecka, Propaganda wizualna słusznej wojny. Media wizualne XX wieku wobec konfliktów zbrojnych, Warszawa 2008; i tej samej autorki: Nikczemny wojownik na słusznej wojnie. Wybrane aspekty obrazu wojny w mediach wizualnych, Warszawa 2009; E. Toniak, Olbrzymki. Kobiety i socrealizm, Kraków 2008. 13 U. Jarecka, Propaganda wizualna słusznej wojny…, dz. cyt., s. 7.

53

Środki społecznego zamętu

Rozrywkowa i obrazkowa kultura popularna zaczyna więc zawłaszczać sferę publiczną, o której tak optymistycznie kilka dekad temu pisał Jürgen Habermas. ­Zamiast poważnych debat publicznych, dyskursu dotyczącego najbardziej nabrzmiałych dylematów współczesności, zaczynają dominować w przeważającej mierze muzyczne stacje radiowe, wypierające słowo mówione, samonapędzający się repertuar serialowo-kabaretowo-teleturniejowy w telewizji czy wachlarze kolorowych gazet, też coraz częściej zastępowanych portalami internetowymi. Dotychczasowa, obowiązująca przez stulecia kultura słowa zaczyna być zastępowana coraz bardziej kulturą wizualną, opartą na obrazie, wizerunku i ich kulcie. Dylemat, który z tym jest związany, dotyczy nie tego, że kultura wizualna towarzyszy codziennemu bytowi ludzi – bo tak było zawsze – ale że wizualność w różnych jej przejawach fetyszyzuje rzeczywistość społeczną i postrzeganie świata. ­Innymi słowy, j e ś l i c o ś n i e j e s t w i z u a l n e, t o n i e i s t n i e j e. I to właśnie mass media w znacznej mierze stają się nie tylko dysponentem tej wizualności, ale także zaczynają mieć na nią całkowitą wyłączność. Przekształcają się ze „środków masowego przekazu” w autorytarną formę komunikacji społecznej, która ­narzuca modele zachowań, wzorce postaw i kierunki myślenia, dalekie od intelektualnej tradycji sporów o idee i kulturowego zróżnicowania w ramach społeczeństw, społeczności i wspólnot. Kultura wizualności do tego stopnia zaczyna wkraczać w nasze życie, że analiza różnych problemów życia społecznego zachodzi z punktu widzenia takiej właśnie perspektywy badawczej. Coraz częściej także pojawiają się nazwy dyscyplin, wyznaczających standardy badań w tym zakresie: socjologia wizualna, psychologia wizualna, design i kultura wizualna, historia wizualna12. Urszula Jarecka pisze:


S t an i s ł aw M o c e k

Medialne generalizacje i stereotypy

W wielu przejawach myślenia o współczesnych mass mediach następuje jednak niebezpieczeństwo nadmiernej generalizacji. Często bowiem zapomina się, że podstawową wartością istnienia mediów w porządku demokratycznym jest ich p l u r a l i z m, to znaczy istnienie na podobnych prawach różnych podmiotów medialnych i odstąpienie przez państwo i jego instytucje od stwarzania sztucznych barier w powstawaniu nowych podmiotów i rozwoju istniejących. To jest zasadniczą miarą p r a w d z i w e j w o l n o ś c i ­m e d i ó w, a nie posiadanie przez nie mniej lub bardziej wyraźnego odcienia politycznego, ideologicznego czy ideowego. Często także myli się obiektywizm i bezstronność z miałką formą przekazu bezideowości. Wśród badaczy zajmujących się problemem wizualności mediów oraz ich tabloidyzacją zaczyna dominować pogląd o zapotrzebowaniu społecznym na formę prostego i obrazkowego przekazu. Zapotrzebowanie to wyraża się nie tylko np. w liczbie sprzedanych egzemplarzy pism i oglądalności programów telewizyjnych, ale także w psychologicznym uzasadnieniu, które zawiera się we wspomnianym wcześniej sformułowaniu „najpierw obraz – potem słowo” lub jego zmodyfikowanej wersji „obraz zamiast słowa”. Jest to także zabieg polegający na wypreparowaniu treści zawartych w mediach i odizolowaniu ich od świata ideologii i polityki. Pisze na ten temat Zbigniew Bauer: Innym sposobem uniknięcia pułapki ideologii i politycznego zaangażowania jest skoncentrowanie się na czystej rozrywce, zaspokajanie zdolności eskapistycznych, które jednak są mocno zróżnicowane i nie muszą odpowiadać wszystkim. Media takie są nastawione na zysk i finansowane zarówno ze sprzedaży swojego produktu, jak też z opłat za przekazywanie za ich pośrednictwem informacji handlowej, czyli reklamy. To również nie musi odpowiadać wszystkim odbiorcom, którzy nie zamierzają kupować zachwalanych produktów czy usług. Paradoksy te pozostają nierozwiązane do dzisiaj, jednak trzeba zauważyć, że powstanie modelu „dziennikarstwa odpowiedzialnego” i chęć kodyfikacji jego ­zasad zbiegają się w czasie z tendencją do narzucenia mediom regulacji rządowych, ograniczających bezwzględną walkę konkurencyjną i samowolę nadawców w zakresie doboru przekazywanych treści14.

Z jednej więc strony wypracowanie wzorca apolitycznego i aideologicznego umiejscowienia na rynku medialnym, z drugiej zaś niekonfrontacyjny związek z ideą dziennikarstwa odpowiedzialnego tworzą ramy istnienia przekazu wizualnego w prasie i telewizji. Często używając sformułowania „mass media”, nie uświadamiamy sobie, że spłaszczamy obraz tego zjawiska. Właśnie w różnorodności mediów – niezależnie 14 Zbigniew Bauer, „Twój głos w Twoim domu”: cztery typy tabloidyzacji, dz. cyt., s. 6–7.

54

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Tabloidyzacja czy kultura wizualności?

od potęgi, która tkwi w ich sile rażenia – zawarta jest dawka niezwykłego potencjału. Dotyczy on możliwości oddziaływania na ludzi nie tylko w mainstreamowej formie, ale także w zagospodarowywaniu rozmaitych nisz, umożliwiających rozwój intelektualny i podnoszący poziom kapitału kulturowego odbiorców. W sferze publicznej jest miejsce na to, aby dalej zachodził w niej trwający już ponad sto lat proces tabloidyzacji, ale również, aby równolegle towarzyszył mu proces tworzenia się nowoczesnej kultury słowa i kultury obrazu. I aby na obydwa było społeczne zapotrzebowanie. Stanisław Mocek

Stanisław Mocek – ur. 1964. Socjolog i politolog, prof. dr hab., profesor w Instytucie Stu-

Środki społecznego zamętu

diów Politycznych PAN i prorektor ds. dydaktycznych Collegium Civitas. Redaktor naczelny kwartalnika „Animacja Życia Publicznego” oraz rocznika naukowego „Zoon Politikon”. Zajmuje się zagadnieniami etyki politycznej i elit życia publicznego, animacji życia publicznego oraz problematyką elity dziennikarskiej i relacji między mediami a różnymi sferami życia publicznego. Redaktor naukowy pracy zbiorowej Dziennikarstwo, media, społeczeństwo (2005) oraz Terroryzm w medialnym obrazie świata (razem z K. Liedelem, 2010). Autor książek Moralne podstawy życia politycznego (1997) i Dziennikarze po komunizmie. Elita mediów w świetle badań społecznych (2006).

55


Ks. Andrzej Draguła

Bluźnierstwo okładkowe Lżenie Boga czy gra religijnym tabu?

Pod względem obrazoburczych okładek mamy w Polsce „uznaną tradycję”. Wydawcy coraz częściej uciekają się do rysunków z religią w tle. Na początku maja 2011 r. „Newsweek” wsławił się ukrzyżowanym tupolewem. Przed wielu laty tygodnik „Wprost” zaszokował Matką Bożą w masce gazowej (1994) oraz Jezusem rozpiętym na paragrafie (1994). Nowa „Machina” po reaktywacji nadała Maryi twarz piosenkarki Madonny (2006). To samo pismo miało też okładkę z Nergalem (Adamem Darskim) z zespołu Behemoth, któremu na głowie i torsie namalowano czerwoną farbą krzyż (2010). Był też – na okładce „Wprost” – Kuba Wojewódzki rozciągnięty niby Jezus z koroną cierniową uplecioną z żarówek (2009), a także orzeł biały z polskiego godła przybity gwoźdźmi do krzyża (2010). Do grona tygodników–skandalistów dołączył pierwszym numerem tygodnik „Wręcz Przeciwnie”, publikując fotomontaż przedstawiający Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego, ubranych w szaty biskupów metropolitów (z paliuszami) i udzielających sobie nawzajem Komunii (2011). Do tego „klubu” wpisał się ostatnio także tygodnik „Przekrój”, publikując okładkę, na której pokazano „ikonę” uwieczniającą dwóch mężczyzn stylizowanych na Maryję i Józefa z czarnym kotem na rękach. Rysunek ilustrował artykuł pt. Kościół uchyla drzwi gejom (2011). Jedną z ostatnich była okładka „Newsweeka” z kolażem przedstawiającym „ukrzyżowanego” Janusza Palikota jako mesjasza polskiej lewicy. Skandalizujące okładki nie są jednak tylko polską specjalnością. W roku 2008 modelka Maria Florencia Onori w roli nagiej Maryi Dziewicy pojawiła się na okładce meksykańskiego wydania „Playboya”. Napis na okładce brzmiał: Te adoramos, ­María (Uwielbiamy Cię, Mario). Okładka ukazała się na krótko przed coroczną pielgrzymką Meksykanów do ołtarza Dziewicy z Guadalupe. W roku 2010 portugalska wersja tego samego magazynu wsławiła się okładką przedstawiającą odwróconą Pietę, gdzie Jezus podtrzymuje w swoich ramionach półnagą modelkę leżącą na łóżku. Świeże wydanie (wrzesień-październik 2011) brytyjskiego pisma

56

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bluźnierstwo okładkowe

„New Humanist” na swojej okładce prezentuje brytyjskiego aktora Ricky’ego Gervaisa, w koronie cierniowej, ze statywem od mikrofonu na ramionach w charakterze belki krzyża oraz napisem atheist na nagim torsie. We wszystkich wymienionych tutaj przypadkach wykorzystano symbolikę religijną, mieszając sferę sacrum ze sferą profanum. Pomysłowość twórców okazuje się jednak dość ograniczona. Zasadniczo bowiem wykorzystuje się dwa motywy: motyw ukrzyżowania – poprzez nawiązanie do pozycji Ukrzyżowanego bądź samego kształtu krzyża oraz motyw Matki Bożej. Odbiór tych pomysłów był bardzo zróżnicowany. Reakcje części opinii publicznej można sprowadzić do dwóch wyrażeń: bluźnierstwo i obraza uczuć religijnych. Bez wiary nie ma bluźnierstwa

Bluźnierstwo to – jak podaje słownik – „słowa uwłaczające temu, co jest przez religię uważane za święte”1. Definicję tę można zapewne rozszerzyć także na czyny i obrazy, które uwłaczają temu, co święte: osobom, przedmiotom, ideom. Katechizm Kościoła Katolickiego stwierdza, że:

Etyczno-prawna ocena jakiegoś zjawiska w kategoriach bluźnierstwa uwarunkowana jest oceną teologiczną. Środowiskiem bowiem, w którym rodzi się bluźnierstwo, w sposób konieczny jest religia. Nie ma bluźnierstwa bez religii, a w ścisłym znaczeniu – nie można mówić o bluźnierstwie bez wiary u osoby dopuszczającej się bluźnierczego zachowania. Polega ono bowiem – mówiąc ogólnie – na wyrażeniu swego nienawistnego nastawienia do Boga i wszystkiego, co święte. Aby takie nastawienie mogło się jednak zrodzić, w bluźniącym musi najpierw zrodzić się przekonanie (wiara), że Bóg istnieje. Bluźniący musi mieć przeciw komu bluźnić. Bluźnierstwo przeciw komuś, kto nie istnieje, pozbawione byłoby przecież sensu. Źródeł bluźnierstwa jest wiele. Jednym z nich może być złość na Boga spowodowana przekonaniem, że zło, które się komuś przytrafia, dzieje się z Bożej woli. Wówczas to człowiek zaczyna ze złości i ze złością wygrażać niebu zaciśniętą pięścią. Tak rozumiane bluźnierstwo jest zapewne doświadczeniem tremendum, a człowiek wierzący nie dopuszcza się go bez drżenia. Można nawet zaryzykować

1 Mały słownik języka polskiego, red. E. Sobol, Warszawa 1997, s. 55.

57

Środki społecznego zamętu

Bluźnierstwo sprzeciwia się bezpośrednio drugiemu przykazaniu. Polega ono na wypowiadaniu przeciw Bogu – wewnętrznie lub zewnętrznie – słów nienawiści, wyrzutów, wyzwań, na mówieniu źle o Bogu, na braku szacunku względem Niego w słowach, na nadużywaniu imienia Bożego. […] Zakaz bluźnierstwa rozciąga się także na słowa przeciw Kościołowi Chrystusa, świętym lub rzeczom świętym. […] Bluźnierstwo sprzeciwia się szacunkowi należnemu Bogu i Jego świętemu imieniu. Ze swej natury jest grzechem ciężkim (KKK 2148).


K s . A n d r z e j D r ag u ł a

przypuszczenie, że jest ono potwierdzeniem głębokiej wiary bluźniącego, a ostrość czy ciężkość bluźnierstwa są proporcjonalne i adekwatne do posiadanej wiary. Jak pisał Zbigniew Mikołejko: Prawdziwe bluźnierstwo wymaga wpierw głębokiego, autentycznego spotkania z sacrum. Głębokiej, autentycznej z nim szarpaniny, rozrachunku z jego grozą i fascynacją. […] dopiero wtedy stanowić może jego rzeczywiste odwrócenie, jego rzeczywistą profanację i rzeczywiste czarne zwierciadło czy świadectwo (albo, jak kto woli, kontrświadectwo). Inaczej artystyczne działanie to tylko igraszka klockami „lego”, którymi bawić się może byle kto, byle kiedy i byle gdzie. I byle na sprzedaż2.

Tak więc niejeden czyn, choć nosić będzie znamiona bluźnierstwa, faktycznie wcale bluźnierstwem nie będzie. Będzie raczej prowokacyjną grą w przekraczanie religijnego i społecznego tabu. Nic nie wiemy o wierze autorów i wydawców rzeczonych okładek. Wątpię jednak, by wyrastały one z wewnętrznej potrzeby wyrażenia swojego sprzeciwu wobec Boga, nienawiści do Niego czy zwyczajnego braku szacunku, spowodowanego jakimiś negatywnymi doświadczeniami w przestrzeni wiary. Nawet jeśli komponentu tego nie da się zupełnie wykluczyć, wizerunki na okładkach nie służą przede wszystkim demonstracji swojej relacji do Boga, lecz raczej swojego stosunku do tych, którzy w Niego wierzą. Tu właśnie dochodzimy do drugiego aspektu okładkowych wizerunków, jakim jest zranienie uczuć religijnych osób wierzących. W Polsce przestępstwo obrazy uczuć religijnych zostało skodyfikowane w artykule 196 Kodeksu karnego z dnia 6 VI 1997 r. i brzmi ono następująco: „Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. Za znieważenie należy uznać taki czyn, gdy pogardę okazuje się w rzeczywistości nie samym przedmiotom (chyba że jest nim bezpośredni przedmiot kultu, np. znieważenie Hostii), lecz osobom lub wartościom, które dane przedmioty symbolizują, do których odsyłają lub które uosabiają3. W przypadku wspomnianych okładek nie chodziłoby więc o znieważenie samego wizerunku Matki Bożej, jej konkretnego wyobrażenia, tego czy innego obrazu, ale o chęć uderzenia w samą osobę Matki Bożej. Podobnie w przypadku odwołań do ukrzyżowania, chodzi nie o naśladownictwo samej kompozycji ewokującej krzyż – gdyż nie zawsze musi być ono naganne – lecz o chęć zakpienia z samej osoby Jezusa czy też zbawczego aktu śmierci. Czy z teologicznego punktu widzenia takie naruszenie jest jednak możliwe? Problem ten wpisuje się w zakres pytania o skutki, jakie odnoszą nasze działania skierowane bezpośrednio wobec Boga. Jedna z prefacji mszalnych wyraźnie stwierdza: 2 Z. Mikołejko, Anatomiczne Ukrzyżowanie, „Tygodnik Powszechny” 2008 nr 33. 3 W. Janyga, Przestępstwo obrazy uczuć religijnych w polskim prawie karnym w świetle współczesnego pojmowania wolności sumienia i wyznania, Warszawa 2010, s. 191.

58

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Galeria WIĘZI: Stanisław Zbigniew Kamieński (15.10.2011 r.)

59


K s . A n d r z e j D r ag u ł a

„Chociaż nie potrzebujesz naszego uwielbienia, pobudzasz nas jednak swoją łaską, abyśmy Tobie składali dziękczynienie. Nasze hymny pochwalne niczego Tobie nie dodają, ale się przyczyniają do naszego zbawienia”4. Jeżeli hymny pochwalne niczego Bogu nie dodają, to – w konsekwencji – także „hymny bluźniercze” niczego Bogu nie mogą odebrać. W doskonałym Bogu nie ma żadnej zmiany i żaden ludzki czyn nie jest władny, by Boga „pomniejszyć” czy „powiększyć”. Bogu można więc wygrażać i wykrzykiwać, ile się chce, ale w dosłownym znaczeniu ujmy Mu to przynieść nie może. Nancy Huston w swojej pracy na temat bluźnierstwa zaznacza, że w epoce Starego Testamentu wystarczyło przeklinać Imieniu Boga, aby w pewnym sensie Nie mogąc wyrządzić krzywdy wyrządzić „szkodę” Bogu. W Księdze Kasamemu Bogu, „bluźnierca” płańskiej czytamy: „Ktokolwiek bluźni imiechce ją wyrządzić tym, niu Pana, będzie ukarany śmiercią. Cała którzy w Niego wierzą. społeczność ukamienuje go. Zarówno tubylec, jak i przybysz będzie ukarany za bluźnierstwo przeciwko Imieniu” (Kpł 24,16). Przyjęcie, że to Imię doznało krzywdy, a nie Bóg sam – pisze N. Huston – gwarantowało wszechmocność Boga: ludzie nie są zdolni, by dosięgnąć słowem samego Wszechmogącego5. Nie mogąc jednak wyrządzić krzywdy samemu Bogu, „bluźnierca” chce ją wyrządzić tym, którzy w Niego wierzą. Proceder, który moglibyśmy nazwać „krzywdą zastępczą”, jest nam przecież dobrze znany. Można podać wiele przykładów ludzi, którzy chcąc wyrządzić komuś krzywdę, a jednocześnie nie mając środków czy możliwości, by zrobić to bezpośrednio, wyrządzają taką krzywdę pośrednio, dotykając swym złym działaniem kogoś z bliskiego kręgu osoby, którą chce się zranić. Jeżeli swoją nienawiścią nie możemy kogoś dotknąć, nie możemy go swoją złością dosięgnąć – ponieważ jest zbyt daleko, dosłownie i w przenośni – kierujemy naszą złość ku temu, kto stoi bliżej nas, a tym samym jest bezpośrednio narażony na nasze działanie. Nie mogąc obrazić Boga, obraża się więc człowieka w Niego wierzącego. „Zastępczy” charakter takiego bluźnierstwa ma dwojaki kierunek. To prawda, że poprzez swoją cielesność człowiek stoi bliżej niż Bóg niedostępny w swej czystej duchowej naturze, inaczej mówiąc – jest bardziej „obrażalny” (dający się ­obrazić). Ba – biorąc pod uwagę to, co zostało wyżej stwierdzone – człowiek jest jedynym „obrażalnym”. W konkretnej jednak sytuacji bezpośrednia, fizyczna obraza człowieka wierzącego zostaje zastąpiona obrazą pośrednią – za pomocą słowa o charakterze uwłaczającym i lżącym, a skierowanego do Boga. Dzieje się tak, bo taka forma obrazy jest po prostu łatwiejsza, a co ważniejsze – potencjalnie bardziej bezkarna. 4 Czwarta prefacja zwykła, Mszał rzymski dla diecezji polskich, Poznań 1986, s. 184. 5 Zob. N. Huston, Dire et interdire. Eléments de jurologie, Paris 2002, s. 31.

60

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bluźnierstwo okładkowe

Fenomenologia bluźnierstwa

Ten sam mechanizm znajdujemy w pierwotnym zwyczaju obrażania ludzi poprzez wulgarne mówienie o matce przeciwnika, która jest z reguły osobą emocjonalnie mu najbliższą. Podobnie jest z podarciem zdjęcia osoby ukochanej. Czyn taki nie dotyka w swych skutkach osoby przedstawionej na zdjęciu, ale godzi wprost w naszą miłość do niej. Wszędzie tutaj chodzi o to samo – o zakpienie sobie z czyichś uczuć poprzez zwulgaryzowanie, sprofanowanie, naruszenie, a nawet zniszczenie przedmiotu tych uczuć. Jak pisze Walter Ong SI:

Obrażanie matki przeciwnika jest tutaj ekwiwalentem fizycznego ataku na samego przeciwnika, który to atak jest często niemożliwy albo z góry skazany na porażkę. Ten, kto jest (prawie) pewny swojej przegranej w bezpośrednim starciu fizycznym, wcale nie musi przegrać w starciu pośrednim za pomocą wyzwisk kierowanych przeciw matce przeciwnika. A nawet jeśli nie gwarantuje to wygranej, to jest po prostu bezpieczniejsze i bardziej bezkarne. Takie działanie operuje bowiem w sferze ludzkich uczuć, a nie w sferze cielesnej integralności. Nie mogąc fizycznie kogoś zranić, chcę go przynajmniej zranić moralnie, najlepiej przez fizyczne zranienie osoby przez nią ukochanej (tu ma swoje uzasadnienie fenomen porwań i zakładników). Gdy jednak niemożliwe jest zranienie fizyczne osoby ukochanej (a więc przedmiotu uczuć naszego przeciwnika), staram się ją zranić moralnie, lżąc ją czy jej bluźniąc. W ten sposób bluźnierstwo (lżenie, uwłaczanie, brak szacunku) okazywane wobec jednej osoby przekształca się w zranienie tych, dla których ta osoba jest bliska. Mówiąc jeszcze inaczej: nie mogąc bezpośrednio zranić mojego przeciwnika fizycznie czy moralnie, staram się go zranić pośrednio – fizycznie bądź moralnie raniąc kogoś mu bliskiego, a przez to raniąc jego uczucia do tej osoby. Ten właśnie mechanizm objawia się w obu powiązanych ze sobą ściśle rzeczywistościach: bluźnieniu przeciw Bogu i ranieniu tych, którzy Go kochają. Daleki jestem od stawiania radykalnych tez, że dziennikarze, graficy czy inni pomysłodawcy bluźnierczych okładek (a także reklam czy innych tzw. działań artystycznych) kierowani są pragnieniem wyrządzenia chrześcijanom krzywdy fizycznej, a bluźnierstwo ikoniczne jedynie jest tego substytucją. W powyższym wywodzie chodziło mi raczej o to, by pokazać, w jaki sposób mechanizm bluźnierstwa może

6 W. Ong, Oralność i piśmienność, Słowo poddane technologii, Lublin 1992, s. 71; zob. http://www. urbandictionary.com/define.php?term=dozens.

61

Środki społecznego zamętu

Czarnoskóra młodzież męska w Stanach Zjednoczonych, na Wyspach Karaibskich i innych miejscach, wychowana w kulturze nadal w dużym stopniu oralnej wdaje się w coś, co bywa nazywane dozens albo joning, albo sounding lub jeszcze inaczej, a co polega na pokonaniu przeciwnika poprzez słowne poniżanie jego matki6.


K s . A n d r z e j D r ag u ł a

służyć obrażaniu uczuć religijnych ludzi wierzących. Jak już powiedziałem, w sensie ścisłym bluźnierstwo wobec Boga jest teologicznie nieskuteczne, gdyż nie może ono Bogu wyrządzić żadnej realnej krzywdy. Skuteczne jest jednak pośrednio – raniąc miłość wierzących w Boga. Jednocześnie (prawie) nikt nie ma odwagi, by bezpośrednio dopuszczać się krzywdy moralnej wobec chrześcijan, lżąc ich expressis verbis (pomijam pisma rynsztokowe typu „Fakty i Mity” czy „Nie”). W zamian za to dokonuje się tego pośrednio – już nie lżąc chrześcijan wprost, lecz„bluźniąc” Temu, w kogo chrześcijanie wierzą i kogo kochają. „Bluźnierczy” (cudzysłów jest konieczny, by podkreślić jego zastępczy, a nie teologiczny aspekt) charakter okładek należy także widzieć we właściwie ujętej perspektywie teologii obrazu. Przypomnijmy, iż według II Soboru Nicejskiego (787 r.) „«Cześć składana obrazowi przechodzi na prototyp» [św. Bazyli], a kto hołd składa obrazowi, ten go składa Istocie, którą ten obraz przedstawia” 7. Pobożność ikoniczna jest pobożnością o charakterze relacyjnym. W Kościele przedmiotem kultu nie jest obraz jako taki (obraz materialny), ani nawet wizerunek znajdujący się na tym obrazie, lecz sama Osoba, która jest na nim wyobrażona. Ten, kto kłania się przed obrazem, na którym znajduje się wizerunek Chrystusa, kłania się samemu Chrystusowi. Świadomość ta jest absolutnie konieczna, by uniknąć bałwochwalstwa. Ta teologiczna zależność ma oczywiście swoje konsekwencje dla bluźnierstwa. Ten, kto okazuje brak szacunku obrazowi, na którym wyobrażono Chrystusa, w konsekwencji okazuje brak szacunku dla Niego samego. Trzeba jednak pamiętać, że obraz i osoba na nim przedstawiona nie utożsamiają się w żaden sposób, ale pozostają do siebie w relacji symbolizowania (ikonizowania). Obraz nie jest emanacją świętości osoby na nim przedstawionej ani też nie partycypuje w jej świętości w sposób bezpośredni, co bardzo mocno podkreśla teologia zachodnia, nie spiesząc się wcale do zaliczania obrazów do kategorii res sacra (rzeczy święte)8. Słusznie zauważa więc François Boespflug OP, iż zbyt silne przywiązanie do znaków (obrazów) potrafi znieść krytyczny dystans, co może prowadzić do utożsamienia obrazu z tym, co on symbolizuje. Dlatego też niektórzy chrześcijanie – pisze ten historyk religii – „byli i są przekonani, że Bóg […] odczuwa realny ból, zranienie czy krzywdę wskutek zniewag, jakimi są rozmaite symboliczne wyobrażenia – do tego stopnia, że powstaje konieczność jakiegoś zadośćuczynienia”9. Chrześcijańskiego wizerunku nie należy mylić z laleczką voodoo, dzięki której przedstawiona osoba ma odczuwać ból w miejscach wbijania igieł. W ten sposób bowiem skłanialibyśmy się do bałwochwalczego (idolatrycznego) rozumienia obrazu, które opiera się na przekonaniu, że bóstwo zamieszkuje materię, a świętość da się w niej za-

7 II Sobór Nicejski, Anatematyzmy w sprawie świętych obrazów, w: Dokumenty soborów powszechnych. Tekst grecki, łaciński, polski, opr. A. Baron, H. Pietras, t. 1, Kraków 2001, s. 341. 8 Zob. A. Draguła, Eucharystia zmediatyzowana. Teologiczno-pastoralna interpretacja Mszy świętej w radiu i telewizji, Zielona Góra 2009, s. 88–95. 9 F. Boespflug, Potęga i niebezpieczeństwo obrazu, Poznań 2008, s. 123.

62

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bluźnierstwo okładkowe

mknąć. Działania o charakterze bluźnierczym wobec chrześcijańskich obrazowań nie są więc ostatecznie walką z Bogiem, ale kpiną z wierzących w Niego.

Naruszenia uczuć religijnych można dokonać nie tylko słowem lub czynem (jak na przykład przez podarcie Biblii czy sprofanowanie świętych postaci), ale także ingerencją w obraz wyrażający przedmiot miłości człowieka wierzącego. W przypadkach wspomnianych okładek stało się tak wobec symbolu krzyża, ikony Matki Bożej Częstochowskiej, obrazu Świętej Rodziny. Krzyż czy Ukrzyżowanego należy zaliczyć do symboli mocnych, które wyrażają samo sedno chrześcijaństwa. W katolicyzmie, a zwłaszcza w tak maryjnych „odmianach” katolicyzmu jak polska, meksykańska czy portugalska, zapewne mocnymi symbolami są także wizerunki Matki Bożej. Ten wybór jest oczywiście nieprzypadkowy. Wydawcy mają świadomość, że dla ludzi wierzących są to symbole mocne, dlatego też ich bluźniercza siła rażenia jest także duża. Nie wykorzystują tych symboli dlatego, że one coś znaczą dla dziennikarzy, ale dlatego, że bardzo wiele znaczą dla jakiejś części odbiorców. Z punktu widzenia retoryki ikonicznej ingerencja w obraz religijny może dokonać się dwojako: poprzez profanację sacrum oraz sakralizację profanum. Różnica polega na innym artystyczno-teologicznym punkcie wyjścia do dalszych przekształceń i deformacji na płaszczyźnie kompozycji. Pierwszy proces (profanacja sacrum) polega na zmieszaniu tego, co pierwotnie sakralne, z elementami obcymi. Drugi zaś na sakralizacji tego, co pierwotnie przynależy do sfery profanum. Z tym drugim procesem mamy do czynienia na przykład w przypadku okładki z „ukrzyżowanym” Januszem Palikotem. Jego zdjęcia (profanum) układają się w krzyż (sacrum). Gazecie nie wystarczyło nazwanie go „mesjaszem”, co jest pierwotnie pojęciem religijnym, choć używanym także w świeckim znaczeniu jako „zbawca, wybawiciel”10. Dokonano także stylizacji ikonicznej samej osoby Palikota poprzez ukazanie postaci bohatera na kształt Jezusa, czyli Mesjasza. W tym samym kierunku poszło „Wręcz Przeciwnie”, ubierając polityków (profanum) w biskupie szaty i wkładając im w ręce Hostie (sacrum). Okładka ta miała być ilustracją tekstu Tomasza Terlikowskiego o kupczeniu religią w polityce. Nie o tekst jednak chodzi, którego zresztą oglądający okładkę wcale jeszcze nie zna, ale o wizerunek, w którym Eucharystia – serce wiary katolickiej – została wrzucona w kontekst stricte polityczny, ostatecznie sakralizując całą kompozycję i czyniąc polityków „kapłanami” polityki. Ta kompozycja wcale nie skłania do myślenia i poszukiwania odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób politycy kupczą religią, a jedynie obraża katolików, skłaniając się jednocześnie do niskich, antyklerykalnych i antyreligijnych gustów, z nadzieją, że przebije się przez medialny hałas. 10 Mały słownik języka polskiego, dz. cyt., s. 430.

63

Środki społecznego zamętu

Siła rażenia symboli


K s . A n d r z e j D r ag u ł a

Także w przypadku okładki „Newsweeka” z tupolewem religijną retorykę zastosowano do wydarzeń natury ściśle politycznej. Do opisu komentowanej sytuacji politycznej w haśle na okładce zastosowano stricte religijne kategorie: „Smoleńska herezja – sekta Kaczyńskiego, groźna dla Kościoła i katolicyzmu w Polsce”. Także w samym tekście Cezarego Michalskiego pojawiły się wyrażenia z obszaru religii, za pomocą których zreinterpretowano rzeczywistość polityczną: „Śmierć prezydenta, który zginął umęczon pod Putinem i Tuskiem”, „dogmat o nieomylności Jarosława Kaczyńskiego”, „religia smoleńska”, „błogosławiony Lech Kaczyński”11. Podobny mechanizm ureligijnienia rzeczywistości politycznej zastosowano na okładce „Wprost” z ukrzyżowanym orłem białym. Zabiegi takie są oczywistą konsekwencją polskiej tradycji silnego łączenia kwestii religijnych z patriotycznymi oraz interpretacji historii Polski w kategoriach mesjańskich. Bez tego szerokiego kontekstu podobne pomysły byłyby mało czytelne. Z usakralnieniem mamy także do czynienia w przypadku okładki „Machiny” z Nergalem. Wokalista został „poświęcony” poprzez namalowanie na jego ciele czerwonego krzyża. Oczywiście, samo to nie jest jeszcze bluźnierstwem. Czerwony krzyż na swoim ciele malują choćby także kibice angielskiej piłkarskiej drużyny narodowej. W tym przypadku jednak krzyż jest wtórnym i bardzo pośrednim odniesieniem do krzyża Jezusa. Chodzi tu bowiem o czerwony krzyż św. Jerzego z flagi Wielkiej Brytanii, na której symbolizuje Anglię. W przypadku Nergala kontekst jest zupełnie inny. Jako wokalista heavymetalowego zespołu Behemoth, znany jest on z działań o charakterze bluźnierczym, jak podarcie Biblii, do jawnie bluźnierczych należy także zaliczyć wideoklipy promujące utwory Behemotha, a także same piosenki tego zespołu. Zderzenie krzyża i czerwieni (krew) z osobą wokalisty kojarzonego z kulturą satanistyczną nadaje temu wizerunkowi charakter bluźnierczy. Trudniejszy do oceny jest zabieg retoryczny, który polega na profanacji sacrum. Okładka z Matką Bożą w masce zapowiadała temat zanieczyszczenia środowiska. Mimo licznych protestów zgłaszanych przez samych paulinów, jak i przez biskupów, prokuratura nie stwierdziła obrazy uczuć religijnych. Oczywiście, pomysłowi temu można zarzucić, że poprzez wykorzystanie wizerunku Matki Bożej do pozasakralnej tematyki dokonano instrumentalizacji treści religijnych. Zarzut instrumentalizacji można jednak postawić w każdym przypadku, gdy symbol religijny zostanie wykorzystany poza swoją rodzimą domeną. Może się tak stać także w Kościele, gdzie nie zawsze treści religijne zostają zastosowane do stricte religijnych celów. Istotne jest tutaj pytanie, czy i na ile dokonano ingerencji w pierwotną płaszczyznę sakralną wizerunku. Moim zdaniem nie. Zapewne pomysłodawcom towarzyszyło także przekonanie, że taką reinterpretacją wizerunku Maryi wywołają skandal, ale sam pomysł się broni. Tekst, do którego odnosiła się okładka mówił o zanieczyszczeniu powietrza w Polsce. Wizerunek Matki Bożej Jasnogórskiej funkcjonuje tutaj jako „ikona” Polski, jej ucieleśnienie i personifikacja. W gruncie rzeczy nie chodzi 11 C. Michalski, Herezja smoleńska, „Newsweek”, 1.05.2011 r.

64

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


o Matkę Bożą w masce przeciwgazowej, ale o samą Polskę w masce przeciwgazowej, którą Polska musi zakładać z powodu zanieczyszczenia powietrza. Z jawną profanacją sacrum mamy za to do czynienia w przypadku okładki „Przekroju”. Punktem wyjścia jest tutaj ikona Świętej Rodziny, na której zamiast Maryi i Józefa pojawia się dwóch mężczyzn, a zamiast Jezusa – czarny kot. Ta homoseksualna reinterpretacja Świętej Rodziny nie dotyka już symbolu drugorzędnego, jakim jest konkretny wizerunek malarski, ale dotyka samej prawdy zbawczej – faktu, że Jezus narodził się w rodzinie składającej Zamiast bluźnierców mamy się z mężczyzny i kobiety. Co więcej, wprokulturowych i medialnych graczy wadzenie w tę kompozycję czarnego kota w bluźnierstwo, którzy wygrażają przywołuje jakieś konotacje zabobonne, pięścią Bogu, w którego nie wierzą. które wydają się i zupełnie niezrozumiałe, i niestosowne. Zresztą teksty zamieszczone w tym wydaniu „Przekroju” są o wiele mniej skandalizujące niż sama okładka. Powiedzmy szczerze, że podobne zabiegi przeniesienia symboliki religijnej w sferę celów z obszaru profanum stosowane są także w przestrzeni sakralnej, np. w kreacjach Bożych Grobów czy szopek bożonarodzeniowych, które nieraz zyskują wymiar publicystyczny. W czasach stanu wojennego popularne były odniesienia narodowe, przez krzyż w Grobie Pańskim często przewieszana była biało-­czerwona flaga. W rok po tzw. tragedii smoleńskiej z 10 kwietnia 2010 r. wiele „instalacji wielko­piątkowych” miało elementy bezpośrednio nawiązujące do tej tragedii: skrzydło samolotowe, brzozę, lotniczą szachownicę. Czasami pojawiały się też bardziej doraźne odniesienia: butelki po alkoholu, strzykawki, a także flaga Unii Europejskiej czy orzeł z godła narodowego. Nie ulega wątpliwości, że to też generuje pytanie o instrumentalne wykorzystanie znaków świętych do doraźnych, pozareligijnych celów. Owszem, różnica polega na tym, że są one w ten sposób wykorzystywane przez ich dysponentów, tzn. przez ludzi wierzących, przez Kościół. Czy można jednak wykorzystywać je w sposób tak dalece zmieniający ich znaczenie, że treści pozareligijne skutecznie spychają na plan dalszy istotę ewangelicznego orędzia? Prawda zbawienia staje się tutaj płaszczyzną dla wypowiedzi o charakterze publicystycznym, czasami staje się wręcz dla nich jedynie dobrym pretekstem. Właśnie tutaj widziałbym okładkę warszawsko-praskiego tygodnika „Idziemy”, gdzie wykorzystano zdjęcie kard. Kazimierza Nycza udzielającego Komunii premierowi Donaldowi Tuskowi. Owszem, w tym przypadku nie mamy żadnej ingerencji w pierwotną warstwę obrazu: nie ma retuszu, manipulacji, kolażu. Okładka nie promuje jednak ani nie ilustruje żadnego eucharystycznego tematu, lecz jest bezpośrednim nawiązaniem do tematu sygnalizowanego na okładce „Polityka w Kościele?”. Interesujący jest też fakt, iż na okładce pisma wydawanego przez diecezję warszawsko-praską nie ukazano jednak własnego biskupa (abp. Henryka Hosera), a metropolitę z lewej strony Wisły, co jest wyraźną sugestią co do politycznego

65

Środki społecznego zamętu

Bluźnierstwo okładkowe


K s . A n d r z e j D r ag u ł a

zaangażowania kard. Nycza i jego rzekomych sympatii dla Platformy Obywatelskiej. Czy trzeba tu było aż okładkowego zdjęcia ukazującego obrzęd udzielania Komunii? Nie bez związku będzie tutaj przypomnienie, iż w teologii – bo nie w praktyce – istniała i istnieje wyraźna tendencja do ochrony sakralności obrzędów Komunii w mediach. Pokazywanie samego aktu przyjęcia Komunii do ust uważa się za niedyskrecję i należy go bezwzględnie unikać. Dotyczy to także osób publicznie znanych. Kamera (także aparat fotograficzny, a potem okładka prasowa) rzuca na forum publiczne najbardziej intymną relację człowieka z Bogiem, której wyrazem jest przyjęcie Ciała Pańskiego. Moment ten powinien więc podlegać szczególnej ochronie, zwłaszcza w mediach katolickich12. Katolik obrażony

Dyskusja o uczuciach jest zawsze trudna, gdyż należą one – w tym także uczucia religijne – do sfery doznań subiektywnych. Wrażliwość wrażliwości nierówna: to, co dla jednego jest już obrazoburcze, dla drugiego będzie jeszcze zupełnie dozwolone, a może nawet uzna to za dobre i inspirujące. Trudno jest ustalić obiektywne i niedyskutowalne kryteria, które pozwoliłyby ocenić, czy dokonano, czy nie dokonano obrazy uczuć religijnych. Bardzo subiektywne pozostaje także to, jakie znaczenie zostanie przypisane materialnym i obrazowym elementom w procesie wyznawania wiary i w religijnej identyfikacji. W przypadku osób, dla których przedmioty kultu, w tym obrazy, stanowią istotny „nośnik” sakralności, ich reakcje – w oczywisty sposób – będą silniejsze, ponieważ głębsze będzie to, co możemy nazwać wrażeniem zranienia. Dla osób, które przeżywają wiarę w bardziej abstrakcyjny sposób, ingerencje w ikoniczną sferę wiary będą miały o wiele mniejsze znaczenie, gdyż czyny o charakterze bluźnierczym będą dotykały „tylko obrazów”, a nie osób na nich przedstawionych. Widać to dobrze w stanowisku Kościołów tradycji reformowanej, które do bluźnierstw ikonicznych podchodzą z większym dystansem, zgodnie ze swoją ikonoklastyczną teologią, która obrazowi przypisuje wyłącznie ilustracyjną i pedagogiczną rolę, z wyłączeniem funkcji objawiania (epifanii). Trudno więc o ­postulowane w prawie „uśrednienie” wrażliwości religijnej, gdyż niełatwo znaleźć właściwy punkt odniesienia dla owej średniej: czy ma być nim tzw. przeciętny katolik (kto to jest?), osoba duchowna, ktoś z teologicznym wykształceniem, czy może biskup jako nauczyciel wiary? Uczucia, jakiekolwiek by jednak były, także uczucia religijne, domagają się ochrony, ponieważ są dobrem osobistym13. Otwartym pozostaje pytanie, jak tych 12 Zob. A. Draguła, Eucharystia zmediatyzowana…, dz. cyt., s. 416–420. 13 Zob. wyrok Sądu Najwyższego w sprawie z powództwa Zdzisława Peszkowskiego przeciwko „Trybunie”. Orzecznictwo Sądu Najwyższego Izba Cywilna 2005/4/69, sygnatura I CK 484/03, 06.04.2004.

66

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bluźnierstwo okładkowe

uczuć bronić? Czy za każdym razem wytaczać proces sądowy i wzniecać publiczne protesty? Wydaje się, że mniej spektakularny, ale czasami skuteczniejszy byłby bojkot tych, którzy nas obrażają: nie kupować, nie czytać i nie pisywać do skandalizujących gazet. Przykładem może być XXI Liceum Ogólnokształcące im. św. Stanisława Kostki w Lublinie, w którym podjęto decyzję o zawieszeniu prenumeraty „Newsweeka” i „Przekroju”14. Godna zauważenia jest także decyzja red. Tomasza Terlikowskiego o zerwaniu współpracy z tygodnikiem „Wręcz Przeciwnie” (który zresztą przestał wychodzić po trzecim numerze). W oświadczeniu opublikowanym na portalu Fronda.pl Terlikowski pisze:

Pisząc jednak dalej: „Mam nadzieję, że to była tylko marketingowa wpadka, że twórcy tygodnika nie chcieli nikogo obrażać”, red. Terlikowski dał niestety dowód swojej naiwności. Oni nigdy „nie chcą” obrażać. Problem jednak w tym, iż mimo tego obrażają. Obawiam się, że jest to wpisane w marketingową kalkulację. Jak zauważa Szymon Hołownia (felietonista „Newsweeka”), „Kiedyś, by zainteresować ludzi gazetą, redaktorzy śrubowali jakość tekstów. Dziś – okazuje się – muszą jeszcze wkurzyć katolika. Oto nowa złota reguła polskiego marketingu”16. I nie chodzi tutaj od razu o skandal, który gwarantowałby dodatkowe zainteresowanie mediów, a w konsekwencji także większe zainteresowanie ze strony czytelników. Czasami chodzi tylko o to, by okładka wyróżniała się spośród tła wielu dziesiątek kolorowych magazynów, które zalegają na półkach. Dlatego też okładka musi „krzyczeć”, by była zauważona przez potencjalnego nabywcę. O wiele uczciwiej podeszła do tej kwestii redakcja magazynu „New Humanist”, która na wspomnianej wyżej okładce obok „ukrzyżowanego ateisty” umieściła w „dymku” hasło: You have the right to be offended, and I have the right to offend you – „Masz prawo być obrażonym, a ja mam prawo, by cię obrażać”. W ten sposób wyrażono konflikt, jaki istnieje pomiędzy prawem do wolności wypowiedzi a prawem do ochrony uczuć religijnych, które to prawo wynika z zasady wolności religijnej. Kolejne oddalanie pozwów kierowanych do sądów o zranienie uczuć religijnych, formułowanych na podstawie paragrafu 196 Kodeksu postępowania karnego, a także decyzje prokuratur, które w kolejnych przypadkach nie stwierdzają znamion przestępstwa, rodzą przekonanie o bezkarności działań o charakterze bluźnierczym. 14 T. Nieśpiał, W LO nie chcą tygodników, „Rzeczpospolita”, 20.10.2011 r. 15 T. Terlikowski, Odchodzę z „Wręcz Przeciwnie”, http://fronda.pl/news/czytaj/tytul/terlikowski: _nie_ma_zgody_na_przekraczanie_granic_15667. 16 Sz. Hołownia, Wkurzyć katolika, „Newsweek”, 25.09.2011 r.

67

Środki społecznego zamętu

Nie wolno kupczyć religią i rzeczami świętymi. I nie mogą tego robić nie tylko politycy, ale także dziennikarze, którzy kupczenie polityków chcą napiętnować. A takim właśnie marketingowym wykorzystaniem świętych dla katolików rzeczy jest okładka nowego tygodnika „Wręcz Przeciwnie”. Na znak protestu przeciw takiemu zachowaniu odchodzę zatem z jego składu15.


K s . A n d r z e j D r ag u ł a

Takie decyzje organów sprawiedliwości sprzyjają oczywiście atmosferze bluźnierczego skandalu i poszerzają margines społecznego przyzwolenia. Bezkarność tego typu działań jest dla innych oczywistą zachętą do realizacji podobnych pomysłów i przekraczania kolejnych granic. W tej sytuacji należy się więc zgodzić z o. Dariuszem Kowalczykiem SI, który w jednym ze swoich felietonów napisał: „Wszak katolików nie można obrazić, ergo można ich obrażać”17. Czy strategia skandalu oparta na mechanizmie bluźnierstwa się opłaca? W wypowiedzi cytowanej przez „Rzeczpospolitą” Iwona Hofman, prasoznawca z Uniwersytetu im. M. Curie-Skłodowskiej w Lublinie, powiedziała: „To może być atrakcyjne dla czytelnika tabloidów, może zaś zrazić czytelnika, który postrzega te ­tytuły jako opiniotwórcze”18. Być może świadomość, że skandal niekoniecznie jest dobrym wehikułem dla powagi marki dociera już do zachodnich wydawców, na co może wskazywać historia z okładką portugalskiego „Playboya”. Nawiązywała ona do książki portugalskiego noblisty José Saramago Ewangelia według Jezusa Chrystusa, w kręgach katolickich uznanej za prowokacyjną, skandalizującą czy też bluźnierczą. Wewnątrz magazynu znalazło się wiele zdjęć ukazujących „Jezusa” oglądającego półnagie modelki. Po publikacji tej okładki portugalska edycja została zamknięta przez macierzystego wydawcę – Playboy Enterprises USA. Theresa Hennessy, zajmująca się w Playboyu relacjami z prasą, powiedziała, iż rzeczona okładka nie została poddana ­typowemu procesowi akceptacji i stanowi poważne naruszenie istniejących w firmie standardów. Każde narodowe wydanie opiera się na szczegółowej licencji, w której zapisano także obowiązek respektowania norm funkcjonujących w danej kulturze. Według Playboy Enterprises w wydaniu portugalskim normy te zostały wyraźnie naruszone19. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy „bluźnierstwo okładkowe” się opłaca. Nie wiem, czy przynosi realną zwyżkę sprzedaży. Na pewno powoduje przynajmniej chwilowe zainteresowanie mediów. To zainteresowanie nie dotyczy jednak tematu sygnalizowanego przez okładkę, lecz samej okładki, prowokując po raz kolejny pytanie o to, co wolno wydawcy w przestrzeni tabu religijnego. Trudno też powiedzieć jednoznacznie, jakie są prawdziwe intencje pomysłodawców. Osobiście odnoszę wrażenie, że jest to wyraz jakichś antyreligijnych i antykościelnych fobii. Rzadko bowiem za pomocą bluźnierczej transgresji ilustrowane są poważne tezy do przedyskutowania. Odosobnionym przykładem może być okładka pisma „Pressje” (2011) wydanego pod zbiorczym hasłem Zabiliśmy proroka, gdzie dokonano ingerencji w herb bł. Jana Pawła II: zamiast litery „M” symbolizującej Maryję, umieszczono logotyp sieci McDonalds. Przesłanie jest czytelne: dokonaliśmy 17 D. Kowalczyk, Sąd III RP łaskawy dla Nergala. „Biblia jest czytana i czczona od tysiącleci, i tak będzie przez następne tysiąclecia”, felieton w portalu wPolityce.pl 18.08.2011 r. 18 Zob. K. Baranowska, Przekraczanie okładkowego tabu, „Rzeczpospolita”, 20.09.2011 r. 19 Zob. http://freethinker.co.uk/2010/07/09/playboy-in-portugal-shut-down-for-its-blasphemousjesus-photoshoot/.

68

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bluźnierstwo okładkowe

popkulturyzacji postaci papieża, który przestał być prorokiem, a stał się produktem konsumpcyjnym. W kulturze wizualnej bluźnierstwo przesunęło się ze sfery słowa do przestrzeni obrazu, z piosenki do wideoklipu, z artykułu prasowego na okładkę czasopisma. Co więcej – przesunęło się ze sfery religii do sfery mediów, a właściwie zostało przez tę sferę zawłaszczone. Paradoksem jest bowiem to, że bluźnią wcale nie ci, którzy wierzą. Być może brak „prawdziwych bluźnierców” wewnątrz religii jest jakimś symptomem zbyt banalnego jej przeżywania, letniości, która nie prowokuje ani do gorliwości, ani do buntu. Zamiast bluźnierców mamy więc kulturowych i medialnych graczy w bluźnierstwo, którzy wygrażają pięścią Bogu, w którego nie wierzą. Ks. Andrzej Draguła

Andrzej Draguła – ur. 1966. Ksiądz diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, teolog, publicy-

sta. Dr hab. teologii, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego, kierownik Katedry Teologii Pastoralnej, Liturgiki i Homiletyki na Wydziale Teologicznym USz. Wicedyrektor Instytutu ­Filozoficzno-Teologicznego im. Edyty Stein w Zielonej Górze. Członek Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. Autor książek Eucharystia zmediatyzowana. Teologiczno-pastoralna ­interpretacja transmisji Mszy Świętej w radiu i telewizji i Ocalić Boga. Szkice z teologii sekularyzacji. Mieszka w Zielonej Górze.

Polecamy

Czy procesy sekularyzacyjne są dla chrześcijaństwa jedynie zagrożeniem? Może to tylko koniec pewnej historycznej – a więc zmiennej i niekoniecznej – formy zachodniego katolicyzmu? Czy pozostała nam tylko nostalgia za idealną christianitas? Czy nie może się już zrodzić inna, nowa kultura chrześcijańska? Nad tymi problemami zastanawia się znany teolog i publicysta. Troszczy się o Kościół i kulturę, ale najbardziej chodzi mu o Boga. „Trzeba ocalić Boga, bo tylko On zdolny jest nas ocalić”.

252 s., indeks osób, cena 32 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

69

Środki społecznego zamętu

Ks. Andrzej Draguła Ocalić Boga. Szkice z teologii sekularyzacji


Ksawery Knotz OFMCap

Między „wielkim erotomanem” a „wielkim eunuchem” Moje doświadczenia z mediami

Zajmując się tematyką duchowego wymiaru erotyki, teologii ciała i prowadzeniem rekolekcji dla małżeństw, po pewnym czasie trafiłem także do mediów. Moich doświadczeń nie można przedstawiać w czarno-białym schemacie, gdzie po stronie czarnej są media świeckie, a po stronie białej media katolickie. Prawdziwy obraz jest znacznie bardziej złożony i uzależniony od wielu uwarunkowań. Ksiądz mówiący otwarcie o seksie to smakowity kąsek dla mediów świeckich i pewien kłopot dla mediów katolickich. Chcę tu opowiedzieć o tych doświadczeniach i podzielić się wnioskami. Za dużo tu będzie mojego „ja”, ale doświadczeń nie da się opowiedzieć inaczej niż osobiście. Media świeckie: ryzyko i szansa

Mam olbrzymie pudło gazet, w których coś o mnie pisano lub którym udzielałem wywiadów. Udało mi się pojawić z całkiem ciekawymi wywiadami w pismach kobiecych i innych ukazujących się w masowych nakładach: w „Twoim Stylu”, w „Przyjaciółce”, w „Vivie”, w „Przekroju”, w psychologicznych „Charakterach”. Pisały o mnie chyba wszystkie gazety, w tym bardzo rzetelnie „Rzeczpospolita”. Pojawiałem się w różnych portalach internetowych, łącznie z największymi jak Onet, ­Interia, Wirtualna Polska. Wiele mediów świeckich nie miało problemu z reklamowaniem moich książek, a nawet zamieszczało ich fragmenty w swoich serwisach informacyjnych. Dorota Wellman w TVN Style poświęciła jeden z odcinków bardzo dobrego programu „Czytam, bo lubię” na życzliwe omówienie moich publikacji. W telewizji częściej pojawiam się w programach adresowanych do kobiet, które nie są zdominowane przez bieżącą politykę, np. „Mała czarna”. Ciekawym doświadczeniem jest zwłaszcza obecność duchownego w programach „telewizji śniadaniowej”. Nie są one nastawione na konfrontację, na atak. Są z definicji miłe i lekkie

70

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


w treści. Akurat te audycje co jakiś czas poruszają tematy związane z Kościołem i są gotowe zapraszać duchownych. Problem jest tylko ze znalezieniem osób, które chciałyby pojawić się przez kilka minut na antenie. Wszystkie media mają oczywiście swój profil. Zgodnie z nim pozwalają mówić tylko to, co je interesuje. Kilka redakcji działa na zasadzie „im gorzej o Kościele, tym lepiej”. Znam przypadki, że artykuł dotyczący mojej działalności nie ukazał się, bo dziennikarz napisał coś zbyt pozytywnego o Kościele. Najwięcej jest publikacji nasączonych akcentami krytycznymi wobec Kościoła czy pisanych w lekko prześmiewczym stylu. Dlatego nastawiony życzliwie do mnie dziennikarz musi napisać coś „antykościelnego”, aby mógł też napisać coś „prokościelnego”. Bywało tak, że dziennikarz konsultował ze mną artykuł, ale potem redakcja zmieniała jego treść, nawet dopisując coś według własnego uznania. Pozytywny, kompetentny, rzeczowy artykuł jest w naszych warunkach dużym sukcesem niezależnego dziennikarstwa. Na treść artykułów nie mam wpływu. Mam wpływ tylko na wywiad, ponieważ mam wówczas szansę mówić własnym głosem i mogę spokojnie tekst autoryzować. Wywiad ma jednak tę specyfikę, że jego jakość zależy nie tylko ode mnie, ale i od dziennikarza – od pytań, jakie zadaje, ale też jego osobowości. Trzeba też wziąć pod uwagę, że w mediach panuje silna presja na tematy komercyjne: techniczne spojrzenie na seks, antykoncepcja, rozwody. Wspólnym mianownikiem łączącym większość prasy jest to, że trudno w niej powiedzieć coś o pięknie miłości małżeńskiej, o obecności w niej Boga, o szacunku dla ciała ludzkiego, o rzeczywistych problemach ludzi, które najczęściej są inne niż te poruszane w mediach. Trudno więc powiedzieć to, co by się chciało i co stanowi o oryginalności spojrzenia katolickiego. Najczęściej dziennikarze słabo się przygotowują do wywiadów. Rozmawiają ze mną po przeczytaniu kilku informacji wyguglowanych w internecie. Wiedzą tylko, że mówię pozytywnie o ludzkiej miłości. Nie przeczytali żadnej mojej książki, dobrze jeśli zajrzeli na moją stronę internetową. Jest to bardziej stwierdzenie faktu niż zarzut, bo rozumiem, że dziennikarze nie mają tyle czasu, aby wszystko solidnie poznać. W konsekwencji jednak tak to wygląda, że wszyscy po kolei zadają te same powierzchowne pytania, co inni, ani trochę nie wgłębiając się w tematykę. W mediach istnieje olbrzymia presja na sukces. Liczy się poczytność lub oglądalność, bo za tym idą reklamy i pieniądze. Dziennikarze się licytują, kto jest lepszy, czyje artykuły ludzie czytają. Wiadomo, że szukają tematów nośnych, między innymi seksu. Gdy widzą księdza, który coś na ten temat mówi, daje im to szansę zainteresowania większej grupy odbiorców. Są też redakcje, które dostrzegają, że jakiś procent czytelników to katolicy – też chcą mieć dla nich jakąś ofertę i z tego powodu zależy im na współpracy. Presja na poczytność sprawia jednak, że etyka przegrywa z sensacją. Pierwsza fala wywiadów i artykułów o mnie, często ironizujących, mogła się pojawić tylko jako sensacja. Dopiero kolejne były bardziej rzeczowe. Na sensację był nastawiony np. telewizyjny program Michała Figurskiego „Jazda figurowa”. Zgodziłem się w nim

71

Środki społecznego zamętu

Między „wielkim erotomanem” a „wielkim eunuchem”


K s aw e r y K n o t z O F M C ap

wystąpić, bo prowadzący zawsze pozwalał gościom mówić i prezentować swoje poglądy. Tak też było w moim przypadku. Wiedziałem, że przede mną będzie występować Maja Jeżowska, ale nie wiedziałem, że po rozmowie ze mną dołączy do nas męska prostytutka. Taka konfrontacja księdza z prostytutką to dopiero sensacja! Oczekiwano, abym zabrał głos, być może potępił. Postanowiłem głosić Dobrą ­Nowinę – powiedziałem, że i ten chłopak jest kochany przez Boga. Poza anteną jeszcze z nim chwilę porozmawiałem. Po programie podszedł do mnie ­dyrektor telewizji i przywitał się, gratulując udanego występu. Okazało się, że wszyscy z ukrycia śledzili bardzo uważnie, co się wydarzy i jak się zachowam. Zgadzając się na współpracę z mediami, trzeba więc mieć świadomość, że zastawiane są różne pułapki – nie ze złej woli czy złośliwości, ale w celach marketingowych. Media są przemysłem, w którym wszystko ma swoją wartość rynkową, także i człowiek. W mediach można zaistnieć, ale w jednej chwili można też zniknąć. Dzisiaj można być pochwalonym, jutro przeżyć nagonkę. Można powiedzieć to, co się chce, albo być wmanipulowanym w jakieś dziwne konteksty. To nie ja jestem dysponentem informacji i kontekstu, w jakim się ona ukaże. Udzielając krótkich nagrywanych wypowiedzi, czasami z góry obmyślam sobie bon mot i niekiedy udaje mi się trafić – właśnie on ukazuje się w programie. Zawsze trzeba uważać, bo jakieś słowo może zostać wyrwane z kontekstu i wykorzystane przeciwko mnie. Trudno przewidzieć, co się wydarzy po wywiadzie. Ciekawą historię miałem z „Gazetą Wyborczą”. Owocem rozmowy z Piotrem Pacewiczem i Katarzyną Wiśniewską były nie tylko kolejne wywiady. Przeczytał ją również Hiszpan, tłumacz, ­katolik, dzięki czemu wyszła jedna z moich książek po hiszpańsku. Wywiadem z „Dużego Formatu” zainteresował się także znany dziennikarz niemiecki, ze „Sterna”. Umówiliśmy się w Warszawie. Takiego warsztatu dziennikarskiego w Polsce nie spotkałem. „Stern” miał kiedyś wpadkę, bo podał jakieś spreparowane informacje i teraz mają wewnętrzny system dokumentowania i sprawdzania źródeł. Na każde zdanie musi być dowód. Dziennikarz zapoznał się z przetłumaczonymi fragmentami mojej książki, pojechał ze mną na kilka godzin na rekolekcje, by porozmawiać z małżeństwami, a po drodze był czas rozmowy i obiad. Dopiero na drugi dzień odbył się, już formalny, wywiad, potem rozmowy z małżonkami. Za tydzień ponownie mnie odwiedził z fotoreporterem. Napisał bardzo miły reportaż, który trafił do miliona czytelników „Sterna”. Ponieważ liczy się poczytność, redakcje wymyślają nośne tytuły, które zainteresują ludzi. Wiadomo, że dobry tytuł to połowa sukcesu. Z zasady dziennikarz piszący czy redagujący tekst nie ma wpływu na tytuł publikacji ani na grafikę. Kilka razy miałem taką sytuację, że tytuł był całkowicie niezgodny z autoryzowaną treścią albo grafika była zrobiona bez wyczucia i smaku. Kiedyś jedna z ogólnopolskich gazet zmanipulowała moją wypowiedź. W tekście powiedziałem, że wypowiedź papieża na temat prezerwatywy nic nie zmienia w nauczaniu Kościoła, że to nie jest przełom. Natomiast tytuł (który udawał cytat!) brzmiał: To jeszcze nie przełom. Dodane małe „jeszcze” całkiem zmieniło sens wypowiedzi. Czasami zdarza się, że lead,

72

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Między „wielkim erotomanem” a „wielkim eunuchem”

rzadko zdarza. Wolna i niezależna dziennikarka, która sama odpowiada za swoją pracę. Potem ten news dotarł do BBC, a stamtąd rozszedł się – w różnych okrojonych wersjach – po całym świecie, nawet do Singapuru. Chyba ona po raz pierwszy nazwała mnie „mistrzem katolickiej kamasutry”. Ponieważ jest to dobry medialny tytuł, wielu dziennikarzy tak zaczęło przez jakiś czas tytułować swoje artykuły, a nagłówek ten pojawiał się w różnych częściach świata. Rozumiem media i nie mam do nich żalu, że tworzą takie porównania. Ważne jest, że sam się tak nie określam. Nie protestuję też, rozumiejąc, że w tych pomysłach jest dobra wola pokazania mnie jako kogoś, kto dba o szczęśliwe pożycie seksualne ludzi. A tak dziennikarzom kojarzy się kamasutra. Przysparza mi to jednak kłopotów. W „Naszym Dzienniku” i w Radiu Maryja pojawiły się zarzuty, że uważam się za mistrza kamasutry, że nie mam tożsamości kapłana katolickiego, a nawet sugestie, że propaguję wierzenia Wschodu. Część publikowanych tekstów zawiera błędy nie ze złej woli, ale z racji ludzkiej słabości. Miałem takie doświadczenie przed kilku laty z „Newsweekiem”, gdy jeszcze w nim pracował Tomasz Terlikowski. Zmieniłem słowa cytatu, nie zgadzając się na jakieś sformułowanie (często dziennikarze po swojemu parafrazują moje słowa, zamieszczając je jako cytaty, które potem poprawiam tak, aby lepiej odzwierciedlały moje poglądy), a jednak tekst poszedł do druku w wersji nieautoryzowanej. Natomiast małżeństwo, które opowiedziało swoją historię pod autentycznym nazwiskiem, w ogóle siebie w niej nie rozpoznało. Błędy robią wszyscy dziennikarze, jak to ludzie słabi i ułomni. Ja też robię błędy i nie zawsze potrafię dobrze wyrazić swoje myśli, co potem jest na różne sposoby wykorzystywane przeciwko mnie. Spotykam się z ludźmi, którzy słyszą po swojemu, według swojej wrażliwości i zrozumienia. Nigdy więc nie wiadomo, na ile artykuł będzie opisywał w możliwie wierny sposób rzeczywistość, a na ile informacja przejdzie przez zaskakujące filtry umysłu dziennikarza. Nie zawsze jest to manipulacja, bardzo często zwykły człowiek ze swoim sposobem myślenia, stereotypami, uprzedzeniami.

73

Środki społecznego zamętu

czyli pierwszy akapit wprowadzający w tematykę wywiadu, jest niezgodny z moją późniejszą wypowiedzią i wprowadza zamęt moralny. Zdarzało się też, że gazeta w wersji drukowanej prezentowała wyważone informacje, ale już jej wersja internetowa tak sprawę przedstawiała, że całkowicie fałszowała moje poglądy. Na takie sytuacje nie ma wpływu i nie sposób się przed nimi obronić. Dopiero po czasie widzę, gdzie taka praktyka jest wypadkiem przy pracy, a gdzie stałą polityką gazety, która nie troszczy się o rzetelność informacji. W mediach świeckich konfrontuję się Kiedyś dziennikarka, korespondentka nieustannie z „wielkim erotomanem” francuskiej agencji prasowej, napisała news wciągającym mnie w orbitę swoich na temat mojej działalności. Wyjątkowo wpływów, a w mediach katolickich rzetelny, solidny dziennikarsko. Napisała mierzę się z „wielkim eunuchem”. nawet o teologii ciała Jana Pawła II, co się


K s aw e r y K n o t z O F M C ap

Wiele artykułów było pisanych na zasadzie przeciwstawienia „jeden dobry ksiądz – wszyscy inni źli”. Wiele razy dziennikarze pytali mnie, co na to biskupi itd. Wiem, jaka odpowiedź może zaowocować tygodniową sławą. Konflikt przecież znakomicie sprzedaje się w mediach. Tego typu działania mają też sprowokować polaryzację w Kościele i jego skłócenie. Chodzi o doprowadzenie do sytuacji, że komuś puszczą nerwy, a następnie przeciwstawianie „dwóch Kościołów” – dobrego i złego. Jest to logika mediów, które mają swoje interesy i żywią się konfliktem. Nie dotyczy to wyłącznie spraw Kościoła. Gdy kiedyś dziennikarze spytali prof. Lwa-Starowicza, co myśli na temat moich „porad”, a on – znając je jedynie z opisu dziennikarza – wypowiedział się krytycznie, to potem przez rok dziennikarze formułowali pytania przeciwstawiające moje apostolstwo opinii seksuologów. Rzeczywistość medialna nie miała nic wspólnego z realną. Z tej logiki konfliktu trzeba zdawać sobie sprawę i zawsze badać u źródła faktyczny stan rzeczy, by bezpośrednio dowiadywać się o tym, co się dzieje naprawdę. Czasami zdarza się, że głębokie teologicznie wywiady pojawiają się na portalach niekojarzonych z katolicyzmem, np. niedawno na portalu prawy.pl pojawił się wywiad o budowaniu miłości przed ślubem pod tytułem Odkryć pokłady miłości bardziej subtelnej. Takich zaskakujących sytuacji mam coraz więcej. Temat, którym się zajmuję, jest chętniej poruszany przez katolików działających w mediach świeckich niż kościelnych. Coraz bardziej żyje nim zatem Kościół, w którym większość to małżonkowie; o wiele bardziej niż media oficjalnie go reprezentujące. Media katolickie: ignorancja i waleczność

Jeżeli w mediach świeckich konfrontuję się nieustannie z „wielkim erotomanem”, który usiłuje wciągać mnie w orbitę swoich wpływów, to w mediach katolickich mierzę się z „wielkim eunuchem”, który jest stale gotowy narzekać na coraz gorszą kondycję małżeństwa i rodziny, pomstować na narastanie fali rozpadu związków i powszechnego nieprzestrzegania zasad etyki seksualnej, demaskować fałszywe poglądy niechrześcijańskiego świata. Takie podejście nie jest jednak w stanie pokazać piękna chrześcijańskiego spojrzenia na miłość ani mądrości katolickiej etyki seksualnej. Ba! Twierdzi się nawet, że temat ten nie powinien być publicznie ­poruszany. Wewnątrzkościelna ignorancja wobec powagi problemów w sferze seksualnej i nieznajomość realiów jest olbrzymia. Ten fakt wyjaśnia, dlaczego także w mediach kościelnych nurt inspirujący się teologią ciała i teologią miłości nie może się przebić ze swoim przekazem. Mimo to sprawy idą powoli do przodu. Coś pozytywnego udało mi się powiedzieć w „Gościu Niedzielnym”, „Przewodniku Katolickim”, wyjątkowo ciekawym, a mało znanym dwumiesięczniku „La Salette”, w debiutujących „Zbliżeniach”, w miesięczniku „W Drodze” lubiącym poruszać ważne tematy i oczywiście w WIĘZI, zawsze gotowej na analizowanie zmian zachodzących w świecie.

74

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Galeria WIĘZI: Stanisław Zbigniew Kamieński (15.10.2011 r.)

75


K s aw e r y K n o t z O F M C ap

Wielkim sukcesem była współpraca z nieistniejącym już „Magazynem Familia”, gdzie prowadziłem rubrykę „Pytania i odpowiedzi”, która była pierwszą w Polsce, a myślę, że nie tylko, próbą otwartego omawiania problemów seksualnych katolików, pragnących kształtować swoje życie seksualne w zgodzie z wyznawanymi zasadami moralnymi. Udało się pokazać, że o problemach seksualnych nie trzeba mówić tylko pobożnymi ogólnikami i ładnymi sformułowaniami teologicznymi, których racji nie sposób zakwestionować, ale które nikomu nie pomagają w zrozumieniu swego ciała, seksualności i zaakceptowaniu płodności. Olbrzymia szansa w tej tematyce stoi przed radiem katolickim. Kilkanaście razy próbowałem zainteresować dziennikarzy radioGdy dziennikarze proszą mnie, wych zrobieniem reportaży przekazujących abym w wywiadzie użył słowa mądrość i doświadczenia małżeństw kato„orgazm”, odpowiadam, że jak lickich, ale prawie nigdy nie spotkałem się pozwolą mi powiedzieć też coś z pozytywnym odzewem. Wyjątkami są Rao Bogu, to mogę spełnić ich prośbę. dio Em z Katowic i Radio Wawa. W Radiu Plus udało się zrobić kilka audycji na żywo ze słuchaczami i nagrać krótkie (2–3 min) wypowiedzi o miłości, małżeństwie, seksualności. Bardzo miła inicjatywa, ale ograniczona formułą radia komercyjnego. Radio Maryja dwa razy mnie zaprosiło, raz z moim „dyżurnym” tematem. W sumie niewiele. Teologia miłości i teologia ciała mają olbrzymi potencjał kształtowania myślenia i postaw katolików, budzą ewangeliczny ferment, ale nie wpisują się w schematy myślowe ukształtowane przez wieki. Ciekawy jest przypadek portalu Fronda.pl, który nie posiada oficjalnego „stempla” katolickości. Tu mam takie doświadczenie, że Fronda.pl nie zauważa absolutnej większości moich działań, ale niech tylko coś o mnie napisze (na swoim poziomie) „Super Express”, to pełni żarliwości „frondowi” katolicy czują się w obowiązku bardzo szczegółowo relacjonować swoim czytelnikom moje rzekome poglądy. Walcząca o tożsamość Kościoła Fronda.pl staje się tym samym przybudówką tabloidu, bo przecież to nie ja, lecz redaktorzy „Super Expressu” są autorami tekstów. Redaktorzy portalu powinni znać moje stanowisko, bo przecież przed ponad trzema laty pismo „Fronda” drukowało obszerny wywiad ze mną. W sumie zwraca uwagę paradoks możliwy tylko w mediach katolickich: aby czytelnicy Frondy.pl mogli zapoznać się z moimi poglądami, muszę nawiązać współpracę z „Super Expressem” albo „Gazetą Wyborczą”, bo inaczej portal informacyjny, walczący 24 godziny o zachowanie rozpływającej się tożsamości Kościoła, mnie nie zauważa. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że Fronda.pl potrafi też pytać, prosić o komentarz i jest jedynym portalem redagowanym przez katolików, który szybko reaguje na wydarzenia. Często wyczuwa się jednak w podejściu jej przedstawicieli coś, czego nie ma u innych dziennikarzy – brak emocjonalnego dystansu do wydarzeń. Gdy już pojawiłem się w „Wyborczej”, od razu „Nasz Dziennik” uznał, że ma prawo mnie zaatakować. Najwyższe tony czystej moralności! Do tej pory nie

76

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


spotkałem się z tak zaciętym i systematycznym szukaniem na mnie haków przez kogoś, kto uważa się za gorliwego katolika. Z artykułu Marka Czachorowskiego wynika, że nasz biedny papież cierpi prześladowanie na całym świecie za sprzeciw wobec prezerwatywy, a ja prezerwatywy propaguję. Na dowód podano zdanie z mojej książki, gdzie tylko stwierdzam (po całej liście argumentów przeciw prezerwatywie, o których ten „uczciwy” publicysta nic nie napisał), że człowiek ostatecznie wybiera to, co chce. Do tej pory przede wszystkim dziennikarze pism antykościelnych śledzili moją działalność tylko w jednym celu – aby każdą informację zinterpretować w sposób negatywny… Wypowiedzi Czachorowskiego poszły potem w eter przez Radio Maryja – w nieco zakamuflowanej formie, ale jednak wymierzonej wyraźnie przeciw mnie. W pewnym stopniu były skuteczne, bo pojawiły się zwroty moich książek w księgarniach przez osoby starsze, które kupiły je w prezencie dla swoich dorosłych dzieci. Bardzo to bolesne, bo wykorzystano Radio Maryja do szerzenia nieufności wobec mnie wśród osób starszych, które nie są kulturowo przygotowane na otwarte poruszanie tematyki życia seksualnego, nie rozumiejąc, że przyszłość Kościoła to młode pokolenie, które ma poważne problemy na linii seksualność–wiara. Muszę jednocześnie przyznać, że w Radiu Maryja miałem zawsze wsparcie ze strony małżonków prowadzących audycje wtorkowe poświęcone tematyce małżeństwa i rodziny, którzy mnie dwa razy zaprosili do tej audycji i zawsze bronili. Obraz współpracy z tym środowiskiem nie jest więc czarno-biały. Jak widać, największy problem mają media walczące w obronie Kościoła, które są nastawione na krytykę i zwalczanie wroga. Chcąc być ortodoksyjnie katolickie, stają się najlepszym źródłem pasjonujących informacji o złu (prawdziwym lub domniemanym), jakie się dzieje w świecie, o wszystkich sukcesach diabła w ostatnich dniach. Na pozytywne informacje o tym, co dobrego Bóg robi w świecie i w Kościele, nie ma miejsca, czasu i zainteresowania. Ten pozornie ewangeliczny radykalizm jest coraz bardziej niebezpieczny dla Kościoła. Kto bardziej radykalny w demaskowaniu zła, ten umacnia swoją pozycję w Kościele jako „prawdziwy” katolik. Ludzie tego typu są szczególnie niebezpieczni, gdy zaczynają się wypowiadać w obszarze „religia i seks”. Połączenie tych tematów stanowi podwójną „bombę” emocjonalną, bo w tych dwóch sferach ludzie mają najwięcej problemów i dylematów. Łącząc religię i seksualność, chodzi się po polu minowym, nie wiedząc, kiedy i gdzie mina wybuchnie. W Kościele katolickim w Polsce bardzo brakuje ośrodka jednoczącego i rozeznającego różnorodność charyzmatów. Opierając się na przekazie medialnym jako podstawowym źródle informacji, bardzo łatwo możemy doprowadzić do rozbicia Kościoła. Kiedyś w ten sposób wobec mnie zadziałał redaktor „Tygodnika Powszechnego” Artur Sporniak. Nie wiem, czy było to działanie świadome. W artykule chwalącym mnie (oczywiście jako „wyjątkowego kapłana”…) pojawiła się uwaga, że moje nauczanie jest niezgodne z Katechizmem Kościoła Katolickiego. Plus komentarz, że coś z tym trzeba zrobić – najlepiej zmienić Katechizm, bo wiadomo, że Kościół

77

Środki społecznego zamętu

Między „wielkim erotomanem” a „wielkim eunuchem”


K s aw e r y K n o t z O F M C ap

jest zacofany. Tyle że w polskich warunkach był to donos na mnie do biskupów. Gdyby rewelację Sporniaka wzięli oni na serio, to powinni stanowczo zareagować sankcjami wobec mnie. Pikanterii dodaje fakt, że jako ten ponoć „wyjątkowy kapłan” nie mogłem opublikować swojego artykułu w tymże „Tygodniku Powszechnym” w jednej z debat na temat seksualności, bo nie wpisywał się w linię pisma. W tym samym czasie, gdy „TP” „chwalił” moje poglądy, uznając je za niezupełnie katolickie, piękną laurkę katolickości wystawił mi w „Gazecie Wyborczej” seksuolog Andrzej Depko, który uznał, że w niczym niestety nie odbiegam od nauki Kościoła i zarzucił mi, że z racji swojego światopoglądu nie wypełniam kilku punktów Powszechnej Deklaracji Praw Seksualnych rekomendowanej przez Światową Organizację Zdrowia, m.in. prawa do seksualnej przyjemności, łącznie z zachowaniami autoerotycznymi, oraz prawa do swobodnych kontaktów seksualnych, które naruszam, mówiąc tylko o życiu seksualnym małżonków. Pan Depko ostrzegał, aby moje książki czytać do końca i nie ulegać pochopnemu zachwytowi. Uważa mnie bowiem za osobę zaburzoną seksualnie z racji życia w celibacie. Kiedyś we wspólnej debacie u red. Rymanowskiego w TVN24 odmówił mi jako kapłanowi prawa udziału w debacie na temat ludzkiej seksualności. Być czy nie być?

Obecność w mediach świeckich ma zatem olbrzymią wartość – nie tylko z racji ich zasięgu, ale też z powodu słabości mediów katolickich, które wagi poruszanych przeze mnie problemów nie dostrzegają i/lub nie odważają się prowadzić interakcji z katolikami w tej dziedzinie. Gdy coś się dzieje w tematyce seksualnej, zaraz mam telefon z jakiejś gazety świeckiej albo z TVN z prośbą o wypowiedź do przygotowywanego newsa albo z zaproszeniem do studia telewizyjnego. Na pewno nie będzie to jednak telefon z pisma czy radia katolickiego. Do ewangelizacji przez media są potrzebni ludzie niezależni, twórczy, odważni, poszukujący, umiejący zainteresować czytelnika, przyciągnąć jego uwagę, mający kontakt z realnym życiem. ­Widzę tymczasem w mediach katolickich brak profesjonalizmu, zaangażowania, walki o czytelnika czy słuchacza. Przygoda z mediami świeckimi daje okazję spotykania się z ludźmi o orientacji skrajnie materialistycznej. Charakteryzują się oni wprost niewyobrażalną ignorancją wobec Kościoła i jego nauki. Mają bardzo wąski, wręcz biologiczny pogląd na życie, który uznają za naukowy i „jedynie słuszny”. Nie dopuszczają jakiegokolwiek głębszego spojrzenia na człowieczeństwo. Z tego też powodu są intelektualnie niezdolni do dialogu z katolikami. Charakteryzują się wręcz maniakalną ­potrzebą ­nieustannego oskarżania Kościoła, której racjonalnie nie można wytłumaczyć. Ludzie ci bez żadnego skrępowania głoszą swoje poglądy publicznie. W tej sytuacji – gdy wszyscy tak gorliwie głoszą nawet patologiczne poglądy na temat seksualności ­­– Kościół także powinien odważnie głosić swoją naukę i tłumaczyć ją wiernym. Nie po

78

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


to, aby odzyskać utracone pole, lecz z miłości do ludzi, którzy potrzebują zrozumieć, czym jest miłość, zrozumieć swoje ciało i swoją seksualność. Obecność w mediach świeckich rodzi duże ryzyko przekłamań, a wręcz utraty własnej podmiotowości. Bardzo często ktoś przekręca moje słowa i dla sensacji puszcza je w obieg. To dotyczy np. kwestii pieszczot oralnych w czasie gry wstępnej, które w mediach natychmiast stają się po prostu seksem oralnym ­– i tak już to dalej idzie w świat… Z moich wypowiedzi „obcinane” są pewne tematy: cała sfera duchowości i teologii, kontekst sakramentu małżeństwa, budowanie więzi, wartość wstrzemięźliwości seksualnej i wiele pytań natury moralnej, w którym to ­kontekście padają moje rady dotyczącego erosa. Media prezentują mnie jako „seksuologa w habicie” (którym nie jestem), pomijając cały aspekt teologiczny, który stanowi ok. 70% moich katechez. Jedni uważają, że wątek duchowości nie jest interesujący; inni, że argumentacja religijna nie może być prezentowana w mediach publicznych i niekonfesyjnych; inni szukają bardziej sensacji niż informacji; jeszcze inni nie chcą być utożsamieni z katolicyzmem. Taka jest cena obecności w mediach świeckich. Są one współczesnymi areopagami ­– można tam podyskutować i tym samym zaistnieć w przestrzeni publicznej, ale nie można wyrazić w pełni swojej tożsamości. Tylko we wspólnocie Kościoła możliwe jest swobodne pełne głoszenie Ewangelii. Niezafałszowany przekaz na temat miłości kobiety i mężczyzny powinien być głoszony zwłaszcza w ramach katechezy dla dorosłych, której jednak zasadniczo nie ma w parafiach. W tej sytuacji już kilka lat temu uświadomiłem sobie, że gdybym nie miał własnych, nawet skromnych środków przekazu, nie mógłbym prawie nigdzie zachować w pełni swojej tożsamości, także w Kościele. Te moje skromne media to: wortal internetowy www.szansaspotkania.pl, notujący 22 mln wejść rocznie, 5 książek, które się rozeszły łącznie w około 100-tysięcznym nakładzie, poradnia on-line, świadectwa małżeństw, które były na rekolekcjach. Mam nadzieję, że uda mi się „wyprodukować” filmiki i stworzyć na YouTubie własny profil, dzięki któremu będę mógł przemówić własnym głosem w formie wizualnej. To taka moja walka Dawida z Goliatem o własną tożsamość, a tym samym o możliwość obecności katolika i kapłana w świecie, w którym dominującą rolę odkrywają media. Mimo wszystko wydaje mi się, że więcej zyskuję, niż tracę na kontaktach z mediami świeckimi. Ewangelizacja poprzez media świeckie to doświadczenie trudne, ale cenne. Jest okazją do spotkań i konfrontacji z materialistami, ateistami, którzy myślą całkiem inaczej niż chrześcijanie, mają inną perspektywę życia. Nie są to jednak ludzie z zasady wrodzy chrześcijaństwu. Są raczej antyklerykalni niż antykościelni. Nie są antychrześcijańscy, tylko zlaicyzowani, a często pogubieni życiowo. Zasadniczo media to świat liberalny, odchylony lewicowo, ale nie można powiedzieć, że jest to świat z założenia antychrześcijański. Mam sojuszników wśród osób wychowanych w domach tradycyjnie katolickich, którzy potem odeszli od chrześcijaństwa, ale są ludźmi dobrej woli, poszukującymi Boga i otwartymi na wartości. Takich dziennikarzy jest dużo.

79

Środki społecznego zamętu

Między „wielkim erotomanem” a „wielkim eunuchem”


K s aw e r y K n o t z O F M C ap

Nie jest też prawdą, że w mediach świeckich nie pracują katolicy i nie pełnią tam swojej misji. Bardzo często moją obecność w mediach niezwiązanych z Kościołem zawdzięczam katolikom, którzy starali się mnie „wylansować”. Niekiedy same redakcje, godząc się na wywiad ze mną, typowały do niego jedynego katolika, który w tej redakcji pracował. Istnieje oczywiście dylemat, czy funkcjonować w tym świecie – takim, jakim on jest, czyli coraz mniej chrześcijańskim – czy też, w imię obrony własnej tożsamości, zamknąć się w świecie ludzi wierzących, rezygnując z kontaktu z mediami? A jeżeli rezygnować, to z jakich mediów? Czy ryzykować i narażać się na wyśmianie, manipulację, wykorzystywanie, ale jednak być w mediach świeckich, coś ­mówić, przynajmniej zaznaczając swoją obecność, troskę o człowieka; próbować pokazać, że jest Bóg, że są ludzie, którzy w Niego wierzą (w mediach zawsze jestem w habicie)? Czy też robić swoje po cichu, bez budzenia jakiegokolwiek publicznego zainteresowania? Czy mam biernie, cierpliwie czekać na dziennikarzy katolickich, którzy zechcą zrobić profesjonalny materiał o miłości mężczyzny i kobiety i będą chcieli ­odważnie dotknąć najbardziej ludzkich problemów? Ponieważ wszystkie większe media ukazują, w ten czy inny sposób, stronniczą i okrojoną interpretację mojej działalności, mogę występować we wszystkich albo nie występować w żadnym. Jak na razie uznałem, że temat wart jest nagłośnienia. Raz przeszkadzają mi media uznane za katolickie, innym razem media ­świeckie. Raz rośnie nieufność katolików do mnie, innym razem ludzi spoza Kościoła. Właściwie każde środowisko prowadzi swoją własną grę, próbując mnie wmontować w jakąś swoją politykę, wizję świata, swoje krótkoterminowe lub dalekosiężne cele. Inni znowu udają, że nie istnieję, co jest według bp. Adama Lepy najbardziej przebiegłą formą manipulacji. Taka sytuacja także dramatycznie uświadamia, jak bardzo są potrzebne Kościołowi własne, niezależne finansowo środki przekazu, otwarte na bogactwo duchowe całego Kościoła. Sukcesem w mediach świeckich jest nie tyle pokazanie piękna duchowości chrześcijańskiej czy małżeńskiej, ile to, że się w ogóle uda coś powiedzieć o Bogu, o głębszej miłości, zaistnieć w dyskursie publicznym. Sukcesem jest być zaakceptowanym przez dziennikarzy, którzy nie wstydzą się zrobić wywiadu z zakonnikiem. Sukcesem jest ludzka życzliwość dziennikarzy. Największym zaś sukcesem jest przełamywanie – a może jedynie osłabianie, poprzez pozytywną i alternatywną propozycję – stereotypu, że Kościół tylko potępia, straszy grzechem, zabrania przyjemności seksualnej i każe rodzić dużo dzieci, to właśnie czyniąc sensem każdego moralnego aktu seksualnego. Smutne i zarazem ciekawe, że wiele ludzi w Polsce – zarówno ci, co nie chodzą do kościoła, jak i ci, którzy chodzą bardzo często – taki właśnie obraz nauki Kościoła ma zakodowany. Media świeckie mogą być zaledwie przyczółkiem ewangelizacji. Mogą być użyteczne, aby móc publicznie zakwestionować okołokościelne stereotypy, ale nie ma sensu wymagać od nich czegoś więcej. To i tak może wielu ludziom pomóc i pozwolić im na szukanie głębszych uzasadnień. Gdy ktoś zacznie szukać,

80

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Między „wielkim erotomanem” a „wielkim eunuchem”

ma możliwość odnalezienia strony internetowej, kupienia książek, pojechania na rekolekcje… Ewangelizacja w mediach zakłada umiejętność posługiwania się dwoma językami – dość hermetycznym językiem swojej wspólnoty kościelnej i językiem kultury, w jakiej żyjemy. Jeżeli chrześcijanin tego nie potrafi, nie ma mowy o przekładaniu Ewangelii na język zrozumiały dla współczesnego świata. Łatwo wtedy o negatywne nastawienie do świata, o poczucie odrzucenia, odcinanie się od złych ­ludzi, zrywanie współpracy – czyli de facto wycofywanie się z przepajania świata ewangelicznymi wartościami, wybór życia w getcie, w wąskiej grupie wyznawców Ewangelii. Kościół w takiej sytuacji stałby się skupiskiem ludzi wyobcowanych, którzy swoją niezdolność do nawiązania relacji z inaczej myślącymi podnoszą do rangi cnoty, a własne przyzwolenie na zepchnięcie na margines uznają za legitymizację autentyczności wiary. Im silniejsze jest przekonanie o własnej czystości moralnej; im bardziej katolik jest zamknięty w swoim hermetycznym świecie; im bardziej posługuje się jedynie językiem niezrozumiałym dla ogółu – tym bardziej potępia świat i dochodzi do wniosku, że w tak złym świecie tylko ludzie niewierni Bogu mogą zaistnieć w przestrzeni publicznej. Tematy seksualne stwarzają okazję do budowania pozytywnego obrazu Kościoła jako wychodzącego ku ludziom w sprawach dla nich ważnych; Kościoła, który w tak trudnych sprawach życzliwie pomaga, ale nie potępia. W tym celu działam czasem w symbiozie z dziennikarzami. Gdy proszą mnie, abym w wywiadzie użył słowa „orgazm”, odpowiadam, że jak pozwolą mi powiedzieć też coś o Bogu, to mogę spełnić ich prośbę. Nie uczestniczę w sporze politycznym, nie jestem przedstawicielem żadnego stronnictwa. Reprezentuję kulturę stworzoną przez wiarę chrześcijańską obecną w świecie kultury laickiej, erotomańskiej, manichejskiej czy innej. Na tym poziomie mogę rozmawiać zarówno z cudzołożnikami, faryzeuszami i celnikami, jak i z ludźmi świętymi; z wierzącymi i niewierzącymi. Dopóki jest możliwa współpraca, trzeba współpracować.

Ksawery Knotz OFMCap – ur. 1965. Kapucyn, doktor teologii pastoralnej, duszpasterz

małżeństw i rodzin. Autor książek Akt małżeński. Szansa spotkania z Bogiem i współmałżonkiem; Seks, jakiego nie znacie; Puzzle małżeńskie (z Moniką Waluś); Nie bójcie się seksu, czyli kochaj i rób co chcesz; Seks jest boski, czyli erotyka katolika. Redaktor naczelny wortalu internetowego www.szansaspotkania.pl poświęconego seksualności małżeńskiej. Prowadzi liczne rekolekcje dla małżeństw. Członek Zespołu Laboratorium WIĘZI.

81

Środki społecznego zamętu

Ksawery Knotz OFMCap


W Galerii W ­ IĘZI:  Stanisław Zbigniew Kamieński Stanisław Zbigniew Kamieński, ur. 1951:  w latach 1970–75 studiował na Akademii Sztuk Pięknych w ­Krakowie i Warszawie;  w 1975 r. zdobył dyplom z wyróżnieniem w Pracowni Litografii na Wydziale Grafiki ASP w Warszawie;  zajmuje się rysunkiem, malarstwem, fotografią, uprawiał litografię (do 1985 r.), projektował plakaty i grafikę wydawniczą;  od 1996 r. tworzy fotograficzną dokumentację spotkań z artystami w ich pracowniach;  swoje fotografie publikował w katalogach oraz w książkowych wydawnictwach artystycznych, m.in.: Widuję ich w snach. Nowe opowiadania Bernarda Gotfryda; Labirynty Mariana Kołodzieja. Przejście 2; Hieronim Skurpski, Szkicownik z lat 1980; Andrzej Wajda, Rysunki z całego życia;  współpracuje z pismem kulturalno-społecznym „Miesięcznik Prowincjonalny”, wydawanym przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Ra­ domiu. Cechą wyróżniającą prace Stanisława Zbigniewa Kamieńskiego jest wrażliwość i empatia, z jaką patrzy okiem swojego aparatu na fotografowane przez siebie światy. „Fotografując ludzi, psy, rzeczy i ­pejzaże – zauważa Agata Morgan – Kamieński wybiera filtr współczucia i rozproszone światło, by odsłonić i jednocześnie osłonić ich delikatność i bezbronność”. Pod wrażeniem książki Notatki z pustelni Michała Płoskiego – malarza ikon i pisarza z Kielc – artysta zaczął w 2007 r. fotografować tytułową pustelnię w Górach Świętokrzyskich. Wybór zdjęć z tego cyklu, robionych w różnych porach roku, znajdzie się w nowej książce Płoskiego Mała cisza, przygotowywanej właśnie do druku. Prace prezentowane w Galerii WIĘZI (na stronach 19, 31, 43, 59, 75) pochodzą z tego właśnie cyklu.

82

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Anna Piwkowska

Raz, dwa, trzy…

Gdzie jesteś mój braciszku? W szafie całkiem ciemno. Wyjdź – słońce świeci jasno – nie kryj się przede mną. Miałam sen. Biegłam. W lesie wykroty i cienie, potykałam się, marzłam, padałam na ziemię i wstawałam, krwawiłam, szukałam cię, sosny głęboko korzeniami w mój sen-ziemię wrosły. Braciszku, mój braciszku, widzę ślad trzewików, umykasz jak wąż, zając, skradasz się po cichu od tyłu, wołasz szybko: raz, dwa, trzy i znikasz, twoja czerwona piłka wpada do strumyka, podbiegam, sięgam ręką, lecz to tylko majak i znów się jakieś straszne przybliża, zaczaja. Raz, dwa, trzy mój braciszku, teraz ja się chowam, coś nadciąga, nadchodzi czarnucha-królowa, oczy ma jak dwa węgle, a ten płaszcz na plecach futrzany, z żywych zwierząt zdzierany. Do pieca wrzuca wszystko co śpiewa, oddycha i żyje. Braciszku, zbite szklanki, wyjdź, ja już nie kryję! Braciszku, jak się z tobą bawić, gdy cię nie ma? Biegnę, czerwona piłka skacze po korzeniach, dokąd mnie zaprowadzi, co jest za tym laskiem? Czarnucha mnie dogania, sypię jej w twarz piaskiem, i uciekam, uciekam, biegnę co sił, krzykiem przeganiam ją, dobiegam, za laskiem polana, a na polanie chata słodka, lukrowana. Piernikowe ma ściany, piernikowy komin i piernikowy dzwonek słodką nutą dzwoni. Czy jesteś tam braciszku? Czy to tu mi znikasz? Wchodzę w bezpieczną ciszę, zmęczona zasypiam.

83


A nna P i wk o w s ka

Budzę się, tak mi ciepło, tak dobrze, tak jasno, ogień płonie w kominku, iskry w nim nie gasną, lecz co to? Jakiś staruch dorzuca do ognia dziecięce kaftaniki, płoną jak pochodnia ze szmat, podlane naftą, obtoczone pierzem, to nie kominek – ale czarny komin – wierzę, że w tym piecu nie twoje spłonęły ubranka. Braciszku, mój braciszku, widziałeś? Skakanka, moja skakanka w rękach strasznego starucha! Idzie tu! To nie staruch, to wiedźma-czarnucha. Wyrwałam się, wypadłam, znów biegnę na skróty, sukienka cała w strzępach, osmalone buty, może jesteś braciszku za łąką, za wzgórzem? Tak, widzę ślad na piasku twoich małych nóżek, za wzgórzem jasna przestrzeń brzózkami dokoła wysadzana, a w środku szpital albo szkoła. Jasny, czysty budynek z dużymi oknami, przez które patrzą dzieci dużymi oczami. Wchodzę tam, czyste łóżka, w każdym dziecko leży, a w jednym mały chłopczyk, blady, jakby nie żył, krew kapie mu przez rurkę do małej rynienki, ach, tysiąc tych rynienek, do jednej wanienki zlewa je pielęgniarka, chyba oddziałowa, za szkłami okularów ciemne oczy chowa, twarz zasłania maseczką, krew jej kitel plami ach, tysiąc tych wanienek, płynie rynsztokami i wpada w studnie czarne, ziemia nią opita, boję się, o braciszka próbuję zapytać, gdy akurat podchodzi biała oddziałowa. Zrywa maskę! To ona! Czarnucha-królowa! Ach, czemu się jej boję tak strasznie, tak strasznie! Zmierzch powoli zapada, słońce w szybach gaśnie, chce mnie złapać, z łańcuchów spuszcza dwa wilczyska, uciekam cudem, muszę odszukać braciszka. I biegnę, znowu biegnę, lecz czy zdołam znaleźć schronienie, by tej nocy jeszcze raz ocaleć? Znowu piłka czerwona wtacza się pod korzeń, przenocuję tej nocy pod drzewem, na dworze, zaciskam w ręku piłkę, mam posłanie z liści,

84

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


A nna P i wk o w s ka

czy można śnić sen we śnie? Jeśli tak, to przyśnij mi się w nocy braciszku, będziemy się bawić twoją czerwoną piłką na dywanie z trawy. Obudziło mnie słońce, dłoń ściska powietrze, twoja czerwona piłka – balonik na wietrze, płynie niebem jak obłok, ruszam za obłokiem, co czeka za zielonym, ukwieconym stokiem? I staję oniemiała, na warowny zamek spoglądam: szary, bluszczem porośnięty, klamek nie ma, żadnych drzwi, okien, wygląda zdradziecko, czy może ktoś w tym zamku więzić małe dziecko? Czy wpuści ktoś do środka dziewczynkę bez butów, obszarpaną? Otacza zamek siatka z drutów, nad bramą wita napis, lecz brama zamknięta. W szarym pasiaku, młoda, pod szyję zapięta idzie tutaj dziewczyna i bramę odmyka, wchodzę, mijam drewnianą budkę wartownika, dzieci w pasiastych kitlach, w wiązki powiązane leżą na wąskich pryczach ponumerowane, w środku głębokiej studni głodny ogień bucha i widzę jak braciszka za rękę czarnucha wlecze na dół po schodach, mój braciszek krzyczy, a młoda już mnie wiąże, już leżę na pryczy! To koniec mój braciszku, że to sen nie wierzę, jak można śnić tak strasznie? Lecz cóż to, żołnierze wpadają tu przez bramę, rozwiązują dzieci, strzelają do czarnuchy, wszyscy „za”, nikt „przeciw”, żołnierka mnie na ręce bierze, ach dziewczynko, nie bój się, będzie dobrze, nie bój się kruszynko. Tulę się do niej, błagam, by także braciszka ocaliła, wyrwała, Śmierć mu darowała… Gdy po raz pierwszy Śmiercią nazywam Czarnuchę, Czarnucha się rozpływa, staje ognia słupem, a Żołnierka twarz moją do swojej przybliża: Czarnucha to jest majak, jam jest Śmierć spod krzyża. To ja tam warowałam, spałam, krzyżowałam, tam umierałam, potem także zmartwychwstałam,

85


A nna P i wk o w s ka

gdy kamień w wielkiej grocie odsunęła jasność. Beze mnie byś nie mogła już dziewczynko zasnąć, nie ma życia bez śmierci i snu bez czuwania, tak jak ziarno nie wzejdzie bez obumierania. Budzę się. W szafie obok oddycha braciszek. Otulam go kocykiem, wsłuchuję się w ciszę domu, jesteśmy razem, nic nam nie zagraża, straszne jest tylko we śnie, a śmierć na witrażach. Nie ma tutaj Czarnuchy, starucha, dzieciaków bladych, w wiązki wiązanych, pieców i pasiaków. Schodzimy do ogrodu, braciszka za rękę trzymam, on wyliczankę nuci jak piosenkę: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy… Nieborów, Wielkanoc 2011

Poemat pochodzi z tomu, który ukaże się niebawem nakładem „Zeszytów Literackich”.

Anna Piwkowska – poetka i pisarka. Autorka książki eseistycznej Achmatowa, czyli kobieta

i prozy poetyckiej o Georgu Traklu Ślad łyżwy. Wydała siedem tomików poetyckich, ostatnio ukazał się tom zatytułowany Farbiarka (2009). Jej wiersze tłumaczone były na język rosyjski, niemiecki, słoweński i angielski. Mieszka w Warszawie.

86

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bohdan Królikowski

Pułkownikowi śniła się bitwa. Koszmar! Powracający od lat. Natrętny. Ani się wyrwać, ani obudzić. Męczarnia. Widział ogień. Dym. Rozpryski wybuchów. Uszy pękały od huku. Czuł się przygnieciony, wciśnięty w ziemię. Lada chwila rozgniotą go czołgowe gąsienice, rozerwą szrapnele czy bomby. Znał ten sen na pamięć. Ale dziś był jeszcze dalszy ciąg, zupełnie nowa scena. Prosto na niego biegł tłum uciekających żołnierzy. Hełmy, karabiny, połysk bagnetów. Czerwone twarze, usta otwarte do krzyku, oczy opętane strachem: „Niemcy! Ratuj się, kto może! O, Jezu! Zabiją! Na śmierć zabiją…”. Wyciągnął pistolet. Chciał strzelić w górę, by opanować panikę. Nie mógł nacisnąć spustu. Próbował krzyczeć, prosić, grozić. Nie zdołał dobyć głosu ze ściśniętego gardła. Tłum wpadł na niego. Przewrócił. Rozdeptał. Zgniótł na miazgę. I cisza. Budził się mokry od potu. Tego ranka świeciło słońce. Pułkownik długo zmywał gorącym prysznicem pamięć nocnych koszmarów. Golił się starannie. Jak co dnia. Nawet przez lata niewoli, w oflagu, nie zaniedbał tego obrzędu. Oficer musi być ogolony! Zawsze o tym pamiętał. Wpajał podkomendnym. Uczył młodych, że nieogolony oficer to dla strzelców zły przykład, znak, że coś się psuje, rozpręża. „Nie wolno wam okazywać strachu. Tchórz nie może być dowódcą. Również wyglądem musicie okazywać, że wszystko w porządku, że dyscyplina obowiązuje…”. Beształ za niedoczyszczone buty. Za brak szyku, elegancji. Na manewrach. Także i na wojnie. Taki już był. I taki pozostał teraz, jako emerytowany buchalter. Siadając do śniadania, zerknął na kalendarz: dwudziesty trzeci dzień sierpnia roku 1979.  – Rocznica czwartego rozbioru… – mruknął. Łapał się na tym, że od śmierci żony coraz częściej mówi do siebie. Starzeję się… – pomyślał ze smutkiem. Po śniadaniu – chleb z margaryną i żółtym serem, szklanka herbaty „Ulung” – jak zwykle wyszedł z pieskiem na spacer. Nie mógł jednak opędzić się od wspomnień podsuwanych przez tę datę.

87

Forum

Spotkanie


B o h d an K r ó l i k o w s k i

Tego przecież dnia, przed czterdziestoma laty, rozpoczęła się mobilizacja kartkowa. Pamiętał to, jakby zdarzyło się wczoraj. Mobilizacja! Trzydzieści sześć godzin bez wypoczynku, bez snu. Oficerowie zwijali się jak mrówki. Na odprawie przed godziną zerową, od której liczył się czas postawienia pułku w stan gotowości, wszyscy otrzymali kartonowe teczki ze szczegółowym harmonogramem działań. Znali to zresztą na pamięć z wielokrotnych ćwiczeń szkieletowych. Mobilizacja! Pobrać z magazynów przygotowane zapasy. Wszystko nowe, a w dodatku własne, polskie. Mundury. Oporządzenie. Broń. Znakomita. Z jedną tylko wadą: mogłoby być więcej tego i owego. Nie brakowało za to ludzi: oficerów i strzelców z rezerwy, którzy mieli uzupełnić stany pokojowe. Rezerwiści od pierwszych godzin wypełniali koszary. Nawet w nadmiarze. Było z czego formować pododdziały marszowe, na zapas. Rezerwiści! Oficerowie w stu procentach Polacy. Za to więcej niż połowa szeregowych to Białorusini, do tego sporo Żydów. Czy nie zawiodą? Komunistyczna propaganda we wsiach i miasteczkach nie zasypiała gruszek w popiele. Na wszelki wypadek – takie były zalecenia – broń zespołową, zwłaszcza przeciwpancerną, a także sprzęt łączności powierzano Polakom. Nastrój był dobry, nawet bardzo dobry. Mechanizm mobilizacyjny działał bez zarzutu. Kolejne pododdziały gotowe do transportu opuszczały koszary, by nie stać się łupem nieprzyjacielskich samolotów. Wreszcie koniec. Przegląd. Przysięga. Msza polowa. I wymarsz na stację kolejową. Długie zestawy wagonów towarowych i platform wypełniały się po brzegi. Ludzie, konie, wozy, biedki, armaty, sprzęt, zapasy. Pociąg za pociągiem. Z wagonów śpiew. W żołnierskich gromadach żarty, kpinki z Hitlera. On nie podzielał entuzjazmu. Lata służby sztabowej w inspektoracie armii dały mu pojęcie o potencjale militarnym i gospodarczym nieprzyjaciela. Znał też na pamięć własne, polskie zasoby. Będzie ciężko. Zdawał sobie z tego sprawę. Obawiał się zwłaszcza ataków lotnictwa. Jak się bronić? Cekaemy w pozycji przeciwlotniczej nie zapewniały skutecznej osłony. Działa? Uśmiechał się smętnie. Aptekarska dawka. Cztery lufy na dywizję? Tyle co nic. Cała nadzieja w sojusznikach, że uderzą od zachodu. Wolał nie myśleć, co będzie, jeśli umowy zawiodą. No, a do tego bolszewicy… Chyba będą siedzieć cicho? Kto ich tam zresztą wie. Tak wtedy myślał. Wczesnym popołudniem, właśnie wrócił z obiadu w mlecznym barze, gdzie spożył bez emocji zupę pomidorową i ruskie pierogi, w przedpokoju zaterkotał telefon. Może dzwoni córka? Tylko czemu tak wcześnie? Na ogół robi to wieczorem. Podniósł słuchawkę:  – Halo. Kto mówi? Odezwał się młody, męski głos. Bardzo uprzejmy. Jakby trochę nieśmiały. Rozmówca przedstawił się:  – Mówi Wojciech Podborski… Dodał, że dzwoni z muzeum, że reprezentuje stowarzyszenie o długiej nazwie, z której pułkownik zapamiętał dwa mile brzmiące słowa: broń i barwa.

88

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


– Jest nas niewielu, panie pułkowniku. Ale interesujemy się wszystkim, co dotyczy naszego wojska. Słowo „naszego” podkreślił z lekkim naciskiem.  – Tak. Słucham. – Pułkownik przerwał króciutką pauzę, którą tamten zrobił, jakby nie mógł się zdecydować, co powiedzieć.  – Chcielibyśmy prosić pana o wypowiedź z okazji rocznicy wybuchu wojny. Powiedzmy trzeciego września. Damy ogłoszenie do gazet. Liczymy na spore audytorium… – znowu Podborski zawiesił głos.  – A cóż ja wam mogę powiedzieć? Czy pan wie, ile ja mam lat?  – Panie pułkowniku, wszystko, co pan powie, będzie dla nas cenne i ciekawe. Tylko… – znowu zawahał się – tylko chodzi o to, że my nie możemy panu zapewnić honorarium… Rozmowa trwała jeszcze kilka minut. Podborski podał godzinę spotkania, zapewnił, że przyjedzie po niego samochodem. Odłożywszy słuchawkę, pułkownik włączył czajnik na herbatę. Perspektywa publicznego spotkania rozbudziła wspomnienia. Wracały nawet podczas spacerów z pudelkiem, w czasie posiłków, a nawet gdy próbował obejrzeć film w telewizji. Miał co wspominać. Uświadomił sobie, z odrobiną żalu, że miałby o czym pisać, gdyby przed laty zdecydował się utrwalić przeżycia na papierze. Teraz już na to za późno. Dzieciństwo i lata szkolne w kresowym miasteczku nie zaznaczyły się niczym szczególnym. W roku 1916 ukończył rosyjską szkołę oficerów rezerwy piechoty i w stopniu praporszczyka poszedł na front. Po roku był porucznikiem z kilkoma orderami za waleczność. A potem rewolucja bolszewicka. Rozprężenie w armii. Odpiął szlify i ordery. Zauroczył się wtedy bolszewicką gadaniną o równości i dobrobycie. Uwierzył w deklarację Lenina o uznaniu niepodległości Polski. Chciał uczestniczyć w likwidacji caratu… Wstąpił więc do Czerwonej Gwardii. Na miejsce rozety, czyli „carskiego oczka”, przypiął do czapki gwiazdę. Ruszył do walki z „białymi” jako „tawariszcz kamandir roty”. Bratał się z żołnierzami. Pił z nimi samogon. Palił machorkę. Łuski z oczu spadły mu już po kilku tygodniach. Zobaczył, jak „rewolucioniery” zachowują się we wsiach rosyjskich, białoruskich, jak bestialsko traktują branych „w plen” carskich oficerów. Rychło też przekonał się, że w rocie więcej od niego, od dowódcy, znaczy polityczny komisarz w czarnej skórzanej kurtce, analfabeta w sprawach wojskowych, z naganem u pasa, mówiący łamaną ruszczyzną z żydowskim akcentem, tak dobrze zapamiętanym przez pułkownika z dzieciństwa w miasteczku. Żołnierze bali się komisarza i kiedy podchodził, milkli. Potem, już w polskim wojsku, w roku dwudziestym, pułkownik słyszał nieraz, że strzelcy, na ogół raczej łagodni wobec jeńców, częstujący ich papierosami, wodą czy chlebem, na widok czarnej kurtki zapominali o miłosierdziu. Szły w ruch

89

Forum

Spotkanie


B o h d an K r ó l i k o w s k i

bagnety, kolby. Nim któryś z oficerów zdążył interweniować, komisarz leżał martwy. Ale wtedy, w zaraniu roku osiemnastego, pułkownik był jeszcze bolszewickim „kamandirem”. Miarka przebrała się, kiedy czerwony pułk, w którym służył, rozbił oddział polskich ułanów. Poległym i ciężko rannym pijani bolszewicy zdzierali buty i mundury przy akceptacji komisarza, potem, z właściwym sobie poczuciem humoru, rechocząc ze śmiechu, wycinali ułanom bagnetami na skórze lampasy, zarówno poległym, jak i rannym. „Kakaja raznica?” Cóż mógł poradzić? W nocy ­zastrzelił śpiącego w tej samej izbie komisarza, zerwał z czapki czerwoną gwiazdę. Po długiej włóczędze, cudem unikając niebezpieczeństw, dotarł do polskich oddziałów, które potem nazwano Drugim Korpusem. Był w bitwie pod Kaniowem, co po latach zaowocowało Krzyżem Niepodległości. Po klęsce Korpusu trafił do niewoli niemieckiej. W listopadzie tego roku, osiemnastego, włożył polski mundur. W roku następnym ukończył wojenny kurs Szkoły Sztabu Generalnego, uzupełniony po wojnie. Podczas walk z bolszewikami służył w sztabie dywizji. Krótko dowodził batalionem. Dość jednak długo, by zasłużyć na Krzyż Walecznych i Virtuti. Lata pokoju? Jakże krótkie… W roku 1923, jako kapitan, został szefem sztabu dywizji. Doczekał się majorowskich belek. Po dziewięciu latach – już mąż i ojciec – w stopniu podpułkownika dyplomowanego, dostał przydział do Inspektoratu Armii w Toruniu. Wreszcie, na rok przed wojną, powrót na Kresy, dowództwo pułku. Zaraz potem trzecia gwiazdka. Reszta to smutny epilog. Walki na Pomorzu. Nad Bzurą. Obrona Warszawy. Oflag. Słuchał tam wykładów z ekonomii. Nauczył się angielskiego. Przydało się to w cywilnym życiu, w powojennej szarzyźnie, kiedy pensyjkę księgowego uzupełniał, dając lekcje języka. Ale pierwej ciężko pracował fizycznie w Anglii, by zarobić na chleb, na paczki dla rodziny. Bał się powrotu. Lata udowodniły, że nie bez powodu. Wrócił do Polski pod koniec roku 1956, mając nadzieję, okazało się, że płonną. A teraz ktoś sobie o nim przypomniał, powiedział „panie pułkowniku”, zaprosił na odczyt… Cóż ja im powiem? – codziennie zadawał sobie to pytanie. * Spotkanie w muzeum, w gotyckim, ceglanym budynku, w sali z belkowanym sufitem, było dla pułkownika bardzo miłe, chwilami nawet wzruszające. Ubrał się tego dnia starannie. Z namysłem dobrał krawat. Przypiął do klapy marynarki miniaturkę Virtuti Militari.

90

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Pan Podborski okazał się młodym brodaczem, sympatycznym i wyraźnie onieśmielonym. Zabrał pułkownika do małego samochodu z terkotliwym silnikiem. Na miejscu poprosił do niewielkiego pokoju. Było tam już kilka osób.  – Chciałbym panu pułkownikowi przed zebraniem przedstawić kilku członków naszego stowarzyszenia. Wszyscy sprężyli się na baczność. Pułkownik uśmiechnął się. Niewiele brakowało, by powiedział „spocznij”. Ściskał wyciągnięte ręce. Słuchał prezentacji, które brzmiały raczej jak meldunki. Pierwszy podszedł do niego atletycznie zbudowany mężczyzna średniego wzrostu, z przystrzyżonym wąsem i resztkami siwych włosów na skroniach. W klapie dobrze skrojonej szarej marynarki błyszczał krzyżyk Virtuti.  – Panie pułkowniku, melduje się major Łagowski z siódmego ułanów, we Wrześniu w Brygadzie Roweckiego… – mocny uścisk dłoni. Uważne spojrzenie w oczy. Drugi, szpakowaty jegomość w binoklach, trochę nazbyt elegancki i – o dziwo! – upudrowany, okazał się podporucznikiem rezerwy artylerii…  – …z siódmego daku – dodał z uśmiechem. – Po Kampanii siedziałem w Woldenbergu. Grałem w obozowym teatrze. Teraz też jestem aktorem… Mam cię, bratku – pomyślał pułkownik, ściskając miękką dłoń artylerzysty – to stąd elegancja i puder! Następny podszedł do niego smukły, wysportowany mężczyzna z bujnym siwiejącym wąsem i czupryną. Ze wstążeczką Virtuti w dziurce klapy granatowej marynarki. Pułkownika nie zaskoczył jego rodzaj broni:  – …Makarewicz, pseudo „Zadora”, trzynasty ułanów w AK, na Wileńszczyźnie, dwanaście lat łagru w Workucie. Rotmistrz z londyńskiej nominacji. Smutne to były meldunki, ale miłe. Jestem wśród swoich… – myślał pułkownik. Jeszcze parę prezentacji: lotnik z polskich dywizjonów w Anglii, z siedmioletnim stażem więziennym, piechur spod Tobruku, inwalida. Na końcu Podborski przedstawił mu artystę malarza, z ciemną jeszcze czupryną, świetnego – co podkreślił – znawcę szabel, podchorążego z Powstania Warszawskiego…  – …z Batalionu „Chrobry”, panie pułkowniku – uzupełnił przedstawiany.  – Ach! To was zmasakrowały sztukasy w pasażu Simondsa?  – Nas – przytaknął plastyk. – Trzystu chłopa poszło wtedy do piachu. Mnie wynieśli na noszach. Dali mi za to w Londynie Krzyż Walecznych – dodał z lekką ironią. – Ale skąd pan… Pułkownika ścisnęło coś za gardło. Nie dał tamtemu skończyć.  – Chłopcze! – wydusił z trudem. – Miałem syna w Batalionie „Wigry”. Byłby dziś pewnie w pańskim wieku. Odwiedzam go co roku na Powązkach. Czytam o Powstaniu, co tylko mogę dostać… W sali odczytowej czekało kilkudziesięciu słuchaczy. Wśród nich sporo młodych. Podborski przywitał gościa. Dokładnie przedstawił stan jego służby. Gdy oddał mu głos, pułkownik podziękował za prezentację, wyraził podziw dla wiedzy

91

Forum

Spotkanie


B o h d an K r ó l i k o w s k i

przedmówcy. Włożył okulary. Spojrzał na kartkę z notatkami. Zaczął opowiadać o walkach swego pułku. O klęsce na Pomorzu. O bitwie nad Bzurą i obronie Warszawy. Przyniósł też na spotkanie pamiętniki generała Heinza Guderiana, we Wrześniu dowódcy korpusu pancernego atakującego Pomorze od zachodu. Odczytał – bez okularów, znał to prawie na pamięć – fragment, w którym Niemiec wyraża uznanie dla polskich żołnierzy walczących z jego oddziałami w pierwszych dniach wojny.  – Guderian pisze tu o moim pułku, proszę panów. Takich mieliśmy żołnierzy! – podkreślił z dumą. Skończył. Oklaski brzmiały długo. Teraz pora na pytania. Chciano znać szczegóły walk, broń, mundury. Jego osobiste losy po wojnie. Były i takie głosy, na które niełatwo odpowiedzieć: „Czemuście się pchali w ten tam korytarz?” – rezonował grubas z czerwoną twarzą, w kraciastej marynarce. „Czy tej wojny nie dałoby się uniknąć?” – wycedziła przesadnie elegancka paniusia z wyfiokowaną ondulacją. Wreszcie wstał jakiś sztubak.  – Panie pułkowniku… – zaczął nieśmiało. – Czy pan wtedy używał broni, to znaczy pistoletu? Czy pan strzelał?  – No, wiesz, chłopcze… – odpowiedź nie była prosta. – Na współczesnym polu bitwy rola dowódcy pułku czy dywizji jest inna niż dawniej. Nie staje się z szablą czy pistoletem na czele z okrzykiem: „Hura! Naprzód na bagnety!”. Dowodzi się przez telefon lub przez radio, nie dlatego, by się kryć, ale inaczej trudno ogarnąć kilka czy kilkanaście tysięcy ludzi… Chłopiec już siadał zaczerwieniony ze wstydu, pewien kpin ze strony kolegów. Ale pułkownik przypomniał sobie koszmar senny sprzed niewielu dni i wydarzenie, które było jego źródłem.  – A jednak! – prawie krzyknął. – Raz użyłem broni. I to nie przeciw Niemcom. Tego dnia któryś dowódca batalionu zaalarmował mnie telefonicznie, że na jego odcinku wybuchła panika. Nie może sobie poradzić. Wskoczyłem na konia. Zawsze podczas walk miałem w pogotowiu osiodłaną kobyłę. Przy siodle, oczywiście, szabla. I jeszcze drobiazg. Nigdy nie wkładałem hełmu. Nosiłem polową rogatywkę, żeby pokazać żołnierzom, że się nie boję.  – Po kilku minutach – ciągnął, odchrząknąwszy – byłem na miejscu. Za mną konno adiutant i luzak. Mijały nas gromady biegnących piechurów. Kilku oficerów daremnie usiłowało ich zatrzymać. Dobyłem pistoletu. Strzeliłem parę razy w górę. Niewiele pomogło. Wyrwałem szablę z pochwy. Zacząłem płazować uciekających. Po chwili robił to dowódca batalionu i paru jego oficerów. Pomogło.  – Niestety – dodał, zaczerpnąwszy powietrza – nasza dywizja i tak została rozbita. Spotkanie dobiegło końca. Znowu brawa. Dostał wielki bukiet kwiatów od pracowników muzeum. I wtedy zauważył wśród wstających słuchaczy dziwną postać. Krępy, zgarbiony mężczyzna, z resztkami siwych włosów, z twarzą pobrużdżoną

92

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


zmarszczkami. Spracowane, zgrubiałe ręce. Miał na sobie lichy garnitur koloru niegdyś popielatego, z widocznymi śladami napraw. Pewnie przez wiele lat chadzał w nim do kościoła w niedziele i święta. Do tego niezdarnie zawiązany krawat. To biedne ubranie miało w sobie jednak coś szlachetnego. Przecież nie szata zdobi człowieka. Kto to może być? – myślał pułkownik, kierując się w towarzystwie Podborskiego do wyjścia z sali. Wtedy nieznajomy dźwignął się z krzesła. Stanął w przejściu na baczność.  – Panie pułkowniku, melduje się kapral Staroń.  – Staroń, Staroń… – powtarzał w myśli pułkownik. – Skąd ja… Mam! – omal nie plasnął się w czoło.  – Pamiętam! – wyciągnął rękę do kaprala. – Wacław… Nie! Władysław Staroń. Byliście celowniczym w pepencach. Dowódca kompanii przedstawił was do Krzyża Walecznych. Dał wniosek o awans na plutonowego. Zniszczyliście Szwabom dwie pancerki. Chyba nawet trzy. Prawda? – Mocno ścisnął spracowaną, lekko drżącą dłoń.  – Taaak… Tak jest, panie pułkowniku, rozwaliliśmy psiajuchom trzy samochody pancerne. Chłopcy potem wykłuli bagnetami ich załogi. Tak było… Obaj milczeli. Krępującą ciszę przerwał pułkownik:  – A co teraz robicie? Co pan robi? – poprawił się natychmiast. Regulaminowe „wy” przestało obowiązywać. On nie był już dowódcą pułku, a Staroń kapralem czy plutonowym.  – Pracuję jako elektryk, panie pułkowniku. Jeszcze przed wojskiem pracowałem u montera. Ale w pułku, kiedym został kapralem nadterminowym, zachciało mi się iść na zawodowego. Wojna to wszystko odmieniła. Podszkoliłem się w monterce u Niemca, kiedy nas ze stalagu wysyłano do pracy. Mamy teraz ze szwagrem taki tam zakład. Usługowy, jak to się przepisowo nazywa. Gdyby pan pułkownik kiedyś czegoś potrzebował: bezpieczniki, instalacja… – urwał. Schylił się nad krzesłem, na którym przed chwilą siedział. Podniósł sznurkową siatkę z pakunkiem owiniętym w szary papier.  – To cielęcina, panie pułkowniku. Ja przepraszam, ale kiedym tu szedł, na to spotkanie, moja stara i córka mówią mi: „Zanieś coś temu twojemu panu pułkownikowi”. Tylko co? Kwiatki? Flaszkę? No, a właśnie szwagier przywiózł ze wsi cielęcinę. Tośmy kawałek odkroili. Będzie na pieczeń albo na sznycle… W samochodzie przez chwilę obaj z Podborskim milczeli. Wreszcie pułkownik odchrząknął:  – Hm, hm. To było naprawdę udane spotkanie. Przynajmniej dla mnie.  – Dla nas wszystkich – sprostował Podborski. – To był piękny wieczór. No, a to spotkanie z kapralem wzruszające.  – Tak, a w dodatku cielęcina. Trudno dziś o nią, a ja bardzo lubię pieczeń z marchewką i groszkiem. Zatelefonuję do córki, żeby któryś z wnuków przyszedł po mięso. Będzie pyszny obiad w niedzielę…

93

Forum

Spotkanie


B o h d an K r ó l i k o w s k i

* Minęły dwa lata, trzy miesiące i kilkanaście dni. Któregoś grudniowego wieczora pułkownik wyszedł jak zwykle na spacer z pudelkiem. Czy zapomniał o godzinie milicyjnej? Raczej ją zlekceważył. Brał tęgi mróz. Na ulicach resztki brudnego śniegu. Ludzi ani poświeć. Miał wracać, kiedy zza rogu wyszedł patrol. Trzech milicjantów uzbrojonych po zęby. Dowódca, z kilkoma „belkami” na ramionach, podniósł rękę. Stanęli. Pułkownik chciał ich wyminąć. Zatrzymał go ostry głos podoficera:  – Wy dokąd, obywatelu?  – My? To znaczy ja z pieskiem?  – A niby kto? Co tu robicie?  – Wyprowadziłem psa.  – To nie wiecie, że obowiązuje godzina milicyjna?  – Coś tam słyszałem, ale przecież pies musi siusiać. Milicjant machnął ręką.  – Dobra, dobra… Dosyć gadania. Idź pan do domu. Poszedł. Za rogiem ulicy zobaczył samochód pancerny, a przy nim grupę – jak sądził, żołnierzy – w plamiastych ubiorach, w hełmach, z bronią automatyczną. Zatrzymał się.  – Dobry wieczór, panowie. Cóż to? Nocne ćwiczenia? Spojrzeli po sobie: urwał się gość z choinki? Ich dowódca wzruszył ramionami.  – Nnie słłyszałł ppan… – wybełkotał – że mmamy sstann wojenny? Pułkownik nie do razu zrozumiał, że to zomowcy, w dodatku podpici albo nafaszerowani narkotykami. Podjął dialog:  – A po co na ulicy samochód pancerny? Przeciw komu?  – Pprzeciw Wa-wa… przeciw Wałęsie, czy jak mu tam… – jąkał się mundurowy.  – Ale Wałęsa siedzi w więzieniu. Inni też. Kto wam jeszcze zagraża?  – Nnnam? – wydukał zomowiec – Nnnie tyylko nam. Partii i rządowi. Budowie soso… socjalizmu.  – Słaby ten socjalizm – uśmiechnął się pułkownik – skoro go musicie bronić czołgami. Zareagowali ostro. Sypnęły się przekleństwa, ordynarne wyzwiska. Któryś go popchnął. Inny uderzył kolbą automatu. Kopnięcie w głowę uciszyło skowyt pudelka. Próbującego wstać pułkownika kopali, tłukli czym popadło.  – Ma dosyć… – wysapał dowódca. – Idziemy! Nie było nas tu. Ruszył samochód pancerny. W stercie brudnego śniegu został pułkownik i jego pies.

94

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Spotkanie

* Po trzech dniach zawiadomiono córkę, że ojciec uległ wypadkowi. Wpadł pod samochód. Nie żyje. Wydano zwłoki. Nie pozwolono na sekcję. Na klepsydrze była tylko data śmierci. Bohdan Królikowski Takie spotkanie odbyło się w sali Muzeum Narodowego we Wrocławiu, we wrześniu roku 1979. Zaproszono mieszkającego w tym mieście pułkownika, dowódcę pułku piechoty w roku 1939. Przyszedł także kapral, jego podkomendny. Przyniósł zawiniątko z cielęciną. W pierwszych dniach stanu wojennego pułkownik został pobity „ze skutkiem śmiertelnym”. Krótki opis spotkania w Muzeum przysłał mi przed paru laty mój przyjaciel, Jerzy Zarawski, inicjator zaproszenia pułkownika. Zaraz potem zacząłem pisać. Utknąłem po kilku zdaniach. Przerwałem na kilkanaście miesięcy. W międzyczasie otrzymałem list z informacją o okolicznościach śmierci pułkownika. Wtedy dokończyłem. Oczywiście, znam stan służby (przedstawiony w opowiadaniu niemal bez zmian) i nazwisko, nie podaję go jednak, gdyż część opisanych tu szczegółów to fikcja literacka, być może niezgodna z rzeczywistością. Ale prawdopodobna.

Forum

Bohdan Królikowski – ur. 1934 w Wilnie. Prozaik, absolwent Katolickiego Uniwerystetu Lubelskiego, doktorat obronił na UW. Debiutował w 1956 r. na łamach prasy jako krytyk literacki. Wydał m.in. Listy znad Tamizy, Na ułańskich drogach, Odyseusze z 10. Brygady, Pamięć wrzosu, Rewolwery z Paryża. Opowieść powstańcza, Rotmistrz z kradzionym herbem.

95


Jędrzej Morawiecki

Krasnojarsk zero

Dziś jest równonoc, świętują Chakasi i Buriaci. W poniedziałek zaczął się Pesach. By dojść do klasztoru klaretynów na Dicksona z dworca rzecznego, trzeba iść w stronę wzgórz, plecami do rzeki. Pokonać kładkę, przejść tunelem pod obsypaną pyłem szosą, zrzucającą w dół trolejbusy. Po lewej zobaczysz kaplicę, tę samą, co na dziesięciorublowym banknocie. Dalej schodami w górę, naprzeciw źródełka widać drewniany monastyr. Tyle że teraz w monastyrze bieganina, ksiądz Tadeusz Szyjka wyjeżdża właśnie dacią po świniaka, którego trzeba oprawić, potem jeszcze zajrzeć do młodzieżowej orkiestry na Słonecznym (tną rosyjskie i polskie szlagiery, aż łzy lecą). Ojciec Antoni Badura dopiero co wrócił z gór, Maks nie dotarł jeszcze z Polski, ojciec Dariusz pomknął do kościoła w dole, za placem z Leninem i lunaparkiem, w prawo od sieciowej stołówki „Zjem Słonia”, serwującej paproć, bryzol rybny, czarny chleb i wodorosty. By dotrzeć do zielonoświątkowców, musisz z kolei przejść przez rzekę, zanurzyć się w przemysłowe dzielnice. Już przez sam most zejdzie kawał drogi, pół ­godziny jak nic. W dole migocą mielizny, woda jak kryształ, za to chodniki czarne, wąziutkie, pod nogami więdną kosmyki śniegu, smoliste włoski wytopione przez promienie słońca. Obok ryczą japońce, wszystkie samochody z kierownicą z prawej strony. W dali majaczą nowe „wysotki”, kolorowe wieżowce, bliżej widać miłosne graffiti „Sonieczka, ty byłaś tą pierwszą i pozostaniesz jedyną”, potem kolejne wyznania miłości sprzed dziesięciu z górą lat. Bliżej wzgórz i nowych stoków narciarskich pojawiają się komunikaty bardziej drapieżne: „Irkutsk Ultras na wyjeździe” oraz ogromny napis: „Nie jesteś mężczyzną, jeśli nie masz sztangi”. Najlepiej jednak – zamiast żmudnej przeprawy na piechotę – wskoczyć w busika. Byle znać adres, ten właściwy, bo do zielonoświątkowców dotrzeć niełatwo. Chrześcijanie szykują się do świąt. Administracja – do wizyty Putina. Z głośników rozmieszczonych na centralnych ulicach uderza jazzband. Przechodnie puszczają z ust kłęby pary, dziewczyny czują już jednak wiosnę, spacerują w wielkich słonecznych okularach, obcisłych spodniach, różowych kurtkach bądź rozpiętych futerkach. Kafejki kuszą zaś żywym piwem w dwunastu smakach, kołaczem i bezmięsną zupą. Trwa post.

96

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Krasnojarsk zero

Ojciec Maksym Popow odprawiał mszę na górze razem z Dariuszem. Teraz kurzy fajki i tupie mokrym śniegiem o deski klasztornego tarasu. Nie palił, nikotyna znów go jednak dopadła, złapała go nagle, powróciła, gdy przyszło cierpienie. Maksym opowiada o życiu: „Ojciec – zawodowy oficer polityczny. Matka – utalentowana reżyserka. Ona Boga nienawidziła. Kiedy poszedłem do zakonu – miotała złe słowa. Miała żal: mój kolega został już szefem pogotowia, a co mi przyjdzie z katolików? Teraz zgodziła się z moim powołaniem. Wcześniej jednak z jej powodu omal nie odszedłem z kapłaństwa. Ojciec ciągle na mnie czeka – wierzy, że przyjadę do Tomska. Obiecuje mieszkanie, obiecuje, że załatwi mi pracę na uczelni… Bylebym tylko zrobił wnuków. Ja jednak odczuwam inne powołanie. Wiara. Pierwszy głębszy moment to kiedy pochłonęła mnie cisza. To jak aria z opery. Cisza rodzi modlitwę. Modlitwa rodzi wiarę. Cisza otaczała mnie w dzieciństwie, kiedy siedziałem obłożony książkami w osiedlowej bibliotece. Cisza odkrywała obecność czegoś, co jest poza mną, co ciągle mi towarzyszy, a zarazem mnie nie przytłacza. Ciekawe uczucie. Wiedziałem, że zawsze do tego czegoś mogę się zwrócić. Jak to się mówi w Rosji: «coś TAM jest». Do tego czegoś STAMTĄD się zwracałem. A kiedy byłem w NRD, jako dziecko funkcjonariusza bratniej armii, to przechodząc obok jednego z kościołów katolickich, poczułem dotknięcie. Muśnięcie łaski sprawiło, że zatrzymałem się i złożyłem ręce, a jedna z sąsiadek ­rzuciła: «Modlisz się, Popow, chociaż jesteś synem oficera politycznego». Bo ja jestem synem prominenta. Dobrobyt socjalistyczny nie był mi obcy. Pamiętam, jak bardzo lubiłem te wszystkie towary, które nam przywozili w dzieciństwie czarną wołgą. To były dobre czasy. Szczególnie póki nie psułeś sobie humoru myśleniem o innych. No a potem ta dziwaczna modlitwa, nagle i z zaskoczenia. Wiedziałem, że to wydarzenie staje w poprzek ojcowskich nauk, że jest wbrew temu, co mi mówił i czego uczył żołnierzy. O co więc poprosiłem w modlitwie? «Panie Boże, jeżeli istniejesz, spraw, by ta kobieta nie powiedziała nic mojemu ojcu». Zadziałało. Tuś mi! A więc do tej dziwnej obecności mogę się zwracać z konkretną sprawą! Ona słyszy! Nie mieszkaliśmy w miasteczku zamkniętym, ojciec był w jednostce reprezentacyjnej, mogłem się więc swobodnie poruszać po Berlinie. Jąłem przyjeżdżać do katedry Świętej Jadwigi, jeździłem coraz częściej. Siedziałem tam, słuchałem muzyki organowej. Miałem wreszcie dom. W mieszkaniu było bowiem ciężko. Po wierzchu – świetlanie, a gdy drzwi się zamknęły – spadaliśmy do piekła. A jak nie ma Boga, to skąd wytrzasnąć siłę do

97

Forum

Opowieść pierwsza


J ę d r z e j M o r aw i e ck i

Krasnojarsk, fot. Bartosz Jastrzębski

przebaczenia? Jeśli nie mamy odbicia, pozwalającego wyjść poza przestrzeń wypełnioną ludzką słabością, to zaczynamy boksować w osadzie wzajemnych oskarżeń. Boksujemy i zarazem jesteśmy w swym terrarium głusi. Kościół zaś stał się dla mnie bezpiecznym miejscem, przestrzenią, w której słyszysz. W katedrze nic mi nie groziło. No więc droga wiary. I ból. Po raz pierwszy obraziłem się na Boga pod koniec lat 80. Miałem ogromne pragnienie modlitwy. Pół godziny szedłem do kościoła na piechotę, a jak byliście już na Syberii, to wiecie, co znaczy trzydzieści minut takiego marszu w zimie. Dotarłem więc do świątyni, ale drzwi były zamknięte. Wtedy powiedziałem przed tymi wrotami: «Boże, Ciebie nie ma. Jakbyś był, to byś mi otworzył, nie chciałem przecież nic więcej, tylko pomodlić się do Ciebie. Chciałem tylko tu wejść. Jakeś nie posłuchał, to Cię nie ma. Mieli rację, że wiara to opium». No i wtedy się stoczyłem. Pomyślałem: Nie ma Boga? Hulaj dusza. Czułem się opuszczony. Zalał mnie alkohol, niby nic strasznego i szczególnego, wielu tak żyje. Ale dla mnie to trudne doświadczenie. Choć w tym wszystkim również był Bóg. Mnie jednak żarła samotność, odcięto mnie od źródła piękna. Od celu. Ja bowiem naprawdę obrałem ów cel: zostać katolikiem. Do tej pory nie wiem dlaczego właściwie. Chodziłem i do cerkwi prawosławnej. Czułem jednak, że to nie moje. Czas separacji. A potem nadeszła pieriestrojka, partia obwieściła, że w Boga można już wierzyć. Na pogotowiu zaś jedna z lekarek powiedziała, że do Tomska

98

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Krasnojarsk zero

wrócili katolicy. Tyle że ja w tym czasie byłem już baptystą. Baptyści dziarsko śpiewali, kazali czynić pokutę. «Co to takiego? » – spytałem. «Wyjdź na środek i powiedz, że wszystko, co dotąd robiłeś w swym życiu, było złe». No to stanąłem na środku i oświadczyłem: «Wszystko, co dotąd czyniłem, było złe». «Dobra, w porządku, bierz Biblię». Nie bardzo czytałem Pismo, ale mówiłem o nim, podłapałem ideologię, a ja jako ideolog jestem niezły. A potem pewien współbrat zorientował się, że wcześniej przeszedłem przez New Age. Demonstrowałem mu zresztą niektóre niuanse, praca rękami i tak dalej. Doniósł o tym wspólnocie, oni uznali, że jestem diabłem, wyrzucili mnie. Pomyślałem: «Palę was. Idę do innych». Przyjęli mnie kolejni baptyści, pozwolili mi śpiewać w chórze, mimo że nie byłem jeszcze ochrzczony. To był mój sposób na życie duchowe. Chodziłem jako ideolog z Pismem i tym oto sposobem trafiłem w końcu do grupy ludzi, którym jąłem tłumaczyć, że zbawienie jest tylko u baptystów. Oni nie mieli księdza (to nie był jeszcze ten czas), spotykali się po prostu i rozmawiali o wierze. Wysłuchali mnie, powiedzieli: OK, zostań u nas, posiedź tu sobie trochę. Siadłem wtedy u nich pod obrazem Matki Najświętszej. I w tym momencie poczułem to samo dotknięcie, które miałem w Niemczech – «Kuźwa, jestem w domu». Był tam wtedy pewien świecki, który miał pozwolenie na udzielanie komunii świętej. Powiedział: «A niech byś był nawet jehowitą. Najważniejsze, żeś Rosjanin, pomożesz mi czytać Pismo Święte». Następnego dnia ja – człowiek nieochrzczony w żadnej z konfesji – wyszedłem na ambonę, on założył na mnie komżę. I wtedy stało się dla mnie jasne, że moje miejsce jest nie tylko w kościele, ale właśnie tutaj, przy ołtarzu. Usłyszałem AMEN. Właściwie to było twardsze, to był hebrajskie Amman. Miałem już pewność. Tak oto zaczęła się moja epopeja. Ochrzciłem się na Boże Narodzenie. Potężnie to przeżywałem. Straciłem przytomność w trakcie ceremonii. Chrzciło się nas trzynaście osób. Zaczynaliśmy nowe życie”. Maksym Popow napisał list do ojca Antoniego Badury, który teraz jest krasnojarskim proboszczem. Dostał się do seminarium. Przyjechał do Polski. „Do dziś pamiętam, jechałem pociągiem, facet w przedziale pyta: «Dokąd jedziesz?». «Do seminarium». «A po co? Kim ty właściwie jesteś?». «Rosjaninem». On na to: «Jak rusek zostanie księdzem, to znaczy, że Boga nie ma». A potem usłyszałem apel jasnogórski. Poszły ciężkie łzy, z samej głębi. Do dziś Maryjo, Królowo Polski rajcuje mnie potężnie, razi prądem”. Później ojciec Maksym obraził się na Boga po raz drugi.

Wołodia Sirotkin nie zna Maksyma. Nie spotyka się z katolikami ani na obiadach, ani w „bani”, w której swego czasu spływali wspólnie potem i krzepli w lodowatej

99

Forum

Opowieść druga


J ę d r z e j M o r aw i e ck i

wodzie katolicy, prawosławni, muzułmanie, protestanci. Z prawosławnymi zresztą w kontaktach najtrudniej. Ojciec Antoni powiada nawet o ekumenizmie: „Współżyjemy tu jak jeże. A wiecie, jak jeże zajmują się miłością? Ostrożnie. No więc my właśnie jesteśmy ostrożni”. Wołodia Sirotkin niewiele jednak wie o tych kontaktach. Nie chce mówić o ekumenizmie. Nie po to tu przyszedł. Umówił się po gorączkowych, urywanych telefonach, po numerach przekazywanych w enigmatycznych esemesach, po sondujących spotkaniach w mieszkaniach na blokowisku. Po rozpoznawaniu intencji. Wołodia jest zielonoświątkowcem. Siedzi w syberyjskim, sieciowym fast­foodzie, patrzy na przepływający, rozogniony miejskim oświetleniem Jenisej, chrupie płaską pizzę i daje świadectwo: „W moim życiu runęła żelazna kurtyna. Droga owa była miniaturą tego, co stało się ze Związkiem Radzieckim. Lunął na nas deszcz bogactwa, z Zachodu ­popłynęło wszystko, co tylko zamarzysz: magnetofony, kasety, zakazane filmy. Uznałem, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego. Przylgnąłem do paczki zuchów, dobre chłopaki w istocie, ale jak to się mówi: dobraliśmy się. Mając lat siedemnaście, stałem się alkoholikiem. Bez wypitki nie dawałem rady ni jednego dnia, o siódmej już mnie nosiło. Jak były pieniądze, szliśmy do gospody „Kłosek”, zaraz koło skupu zboża, tuż przy elewatorze. W istocie była to zakładowa stołówka, przerobiona na początku lat 90. na prostą jadłodajnię, nęcącą wódką w ludzkiej cenie. Tak płynęliśmy razem, halsując od wypitki do tabletek, od draki do drobnych i cięższych przestępstw. A potem się stało. Była nas trójka. Popiliśmy sobie zdrowo i postanowiliśmy ukraść samochód. Puściły nam hamulce. O ile z początku zamierzaliśmy kierowcę jedynie wydobyć z kabiny i postraszyć, o tyle w finale po ciężkiej szarpaninie zgruchotaliśmy go, ubiliśmy. Tak oto zdobyliśmy toyotę corollę, wersja uniwersalna, kolor biały. Sporo w tamtych czasach warta, bardzo dobry wóz. Załadowaliśmy się więc do środka, pojeździliśmy i porzuciliśmy samochód. Właściciel został zaś z tyłu na jezdni, leżał tam, gdzieśmy go z toyoty wytaszczyli. Po ośmiu miesiącach nas aresztowali. W areszcie milicjanci byli ludzcy, traktowali mnie jak dziecko, bo ja mimo mojej siedemnastki wyglądałem na lat czternaście. Nie wierzyłem, że mnie znajdą, że mnie skażą, bo choć działaliśmy głupio, to nie było na nasz czyn żadnych dowodów: ani świadków, ani odcisków palców. O orzeczeniu winy zadecydowały tylko zeznania, które wydobyli z nas operacyjni. Oni są świetnymi psychologami, naprawdę fajnie się z nimi rozmawia. Przyznaliśmy się więc, podpisaliśmy, co trzeba. Posadzili nas, minęły pierwsze trzy doby, zrozumiałem, że wszystko się skończyło. Że trafiłem wcale nie tam, gdzie chciałem dotrzeć. Widzieliście, co robi zwierzę, kiedy wpakować je do klatki? Najpierw będzie się ciskać, a potem nadchodzi ten ważny moment, kiedy zwierz się kładzie. Godzi się z sytuacją. Tak było ze mną, tak dzieje się z każdym. Musisz ugiąć kark.

100

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


1999 rok. To jeszcze przed reformą penitencjarną, w celi na 21 łóżek przypadało 35 osadzonych, trzy lata później była nas już 45. Jeden spał nocą, inny w dzień. Tak sobie radziliśmy. Ale potem zaczęli wdrażać eurostandardy i aż zachciało się żyć. Po trzech miesiącach od wyroku jeden z osadzonych podarował mi malutki psałterz. I nagle dotarło do mnie, że ten, co to pisał, był takim samym człowiekiem jak ja i że odczuwał to samo, co ja odczuwam. Cały aż spływałem potem. Wszystko mi się w czaszce przestawiało, dotarło do mnie, że świat jest potwornie skomplikowany, dotarło, że gdzieś TAM czeka na nas zapłata, a skoro jest TAM, to znaczy, że z kolei TUTAJ zależy również od nas, możemy ten świat zmieniać, siebie zmieniać. I wtedy przyszła skrucha. W celi więziennej. Nie mogłem klęczeć, odwróciłem się po prostu do ściany, płakałem, kajałem się, błagałem, by mnie zmienił, bo ja już nie chciałem tak żyć. To było w 2001 roku, w miesiącu grudniu. Od tego momentu mój więzienny świat runął. Towarzysze pod celą chcieli mnie obrócić w przekłutego słabeusza. Uważali, że wierzący to to samo, co miękki. Nie wiedzieli, w głowie im się nie mieściło, że gdy wybierzesz Boga, to Bóg bierze cię pod swe skrzydła, nie pozwoli cię skrzywdzić. Potem z więzienia przenieśli mnie do kolonii. Tam głosiłem Słowo, spotkałem wierzących współbraci. Zbieraliśmy się w świetlicy, administracja była nam przychylna. Odwiedzali nas i ci z zewnątrz, bracia na wolności. Przesiedziałem tak sześć i pół roku. Zwolnili mnie przedterminowo”. Szuranie widelcami po talerzach. Z głośników w tle podzwania angielska sieczka. Wołodia opowiada o swojej posłudze, o pracy we wspólnocie. Ostatnio wyszli z miast, objeżdżają pasiołki, stukają do drzwi, wręczają Nowy Testament, głoszą konieczność skruchy. Prowadzą także darmowy second hand, wożą czystą odzież. Bo przepaść między życiem na wsi a życiem w Krasnojarsku jest potężna. Jeżdżą również po koloniach karnych. Zrzeszyli się z baptystami i charyzmatykami. Podzielili między siebie łagry. Chwalą administrację rządową, pozyskali jej zaufanie. Naczelnik łagrów krasnojarskich generał major Szajesznikow cieszy się dobrą opinią nie tylko wśród zielonoświątkowców. Chwaliło go także Radio Swoboda. Obrońcy praw człowieka uznali go za wzór dla innych naczelników więziennych. Taka opinia zdaje się kluczowa. Tym bardziej, że jak utrzymuje dyrektor ­Instytutu Socjologii Moskiewskiego Uniwersytetu im. Łomonosowa, w Rosji przez system penitencjarny przeszedł co czwarty mężczyzna. A i sam Krasnojarsk ma spore więzienne tradycje. Wołodia Sirotkin zbiera starannie talerze, wyciera stolik. Potem wychodzi z baru, staje nad rzeką, czerwienieje wbity w dermową kurtkę i mówi przez wiatr: „Są u nas mordercy, są narkomanki, są i byłe ladacznice. Pracujemy, płacimy podatki. Mamy żony i mężów. Mamy wreszcie dzieci, mnóstwo dzieci. Wierzę, że nie stałoby się to ludzkimi siłami. Myśmy już próbowali urządzić sobie sami życie, ale władowaliśmy się w takie bagno, że tylko Bóg był nas w stanie z niego wykaraskać”.

101

Forum

Krasnojarsk zero


J ę d r z e j M o r aw i e ck i

Opowieść trzecia

Władimir Putin przyjechał do Krasnojarska. I przerwał wizytę. W Moskwie kolejny zamach, wybuchy w metrze. W telewizji rozpoczyna się debata „Powstrzymajmy terror”. Pascha coraz bliżej. Łagodny mróz pieści skórę, słońce wylewa się na miasto, zielone kałuże tają na brzeżkach. Z głośników sączy się łagodny hip-hop, młodziak śpiewa o poszukiwaniach prawdy ontologicznej. W cerkwiach tłoczą się wierni. Na Dicksona przyjeżdżają zaś wielkanocni goście. Jest ­biskup. Są księża i siostry z północy i zachodu Syberii. Jest wreszcie Władimir Aleksandrowicz. Ten siedzi samotnie. Mówi mocno i szczerze: „Jak jechałem pierwszy raz na front, nie bałem się. Jak się miałem bać? Miałem dopiero 24 lata, wtedy nikt się nie boi. Młodziaki nic nie wiedzą, niczego nie rozumieją. Mówili mi, że to taka delegacja: «Podskoczysz tam, zabierzesz naszego współpracownika, dopilnujesz spraw». Wysłali mnie do punktu ewakuacyjnego, tak się to nazywało, wszędzie cynkowe trumny, każda miała mieć 70 kilogramów ładunku. Jak brakowało zawartości, dosypywało się piasku. Zanim wszedłem, spytali: «Spiryt pijesz?». «Nie piję». «Trzeba wypić. Inaczej nie dasz rady». «Wejdę bez tego». Wlazłem, ale było strasznie, widok nie do zniesienia. Zidentyfikowałem współpracownika, wyszedłem. No a wtedy oni do mnie: «Słuchaj, zabili go i jest wakat. Przyszedł rozkaz, że masz zostać. Na miesiąc». Kłamali, oczywiście. Przetrzymali mnie pół roku. Blokowaliśmy przerzut broni z Pakistanu. Jak to się mówiło: szliśmy w karawanę, robiliśmy pułapki, dopadaliśmy duszmanów. I tyle. A potem na Kaukaz. Tam wszystko było już nie tak. Jak walczysz, ale czujesz za plecami cały kraj – to jedno. Ale jak jesteś z komitetu bezpieki, to zupełnie inna bajka. Sami wiecie, co to takiego. Mówię, bo to już nie sekret, może zresztą chcę, żeby ludzie wiedzieli, czort wie, o co mi chodzi. Życie to takie cholerstwo, że go już nie cofniesz. Teraz na chwilę przyhamowało, zaczepiło jakąś drzazgą i uwiera, ale w tył go już nie puszczę, innym torem już nie pójdzie. Co było, to było. A była i Polska, i „Solidarność”. Rolę naszego rezydenta pełnił wtedy Witalij Pawłow. Silny facet. W 1983 albo 1984 roku w maju byliśmy w Gdańsku. Mieliście takiego przedstawiciela „Solidarności” Bogdana Lisa. No więc wtedy była akcja, kazano nam takich chłopców jak on po cichutku, powolutku wszystkich uprzątnąć. Zapakować do samolotu, potem miasto Moskwa, Łubianka i szus. Do każdego pasażera przydzielono cztery osoby, ja byłem w jednej z takich czwórek. Wasi nas wspierali, dawali namiary, adresy, my mieliśmy jechać, skuć i wywozić mąciwodów. Ale Jaruzelski powiedział: «Sami wszystko załatwimy». Odwołali nas. Chociaż wielu oficerów się buntowało. Ja sam mam teściów Polaków, wstyd mi było przed nimi cholernie za całą tę hecę. Świństwo i plugastwo. Kto jawnie odmawiał, szedł do pierdla. Trybunał oznaczał osiem do dziesięciu lat.

102

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Krasnojarsk zero

Nie cofnę tego. Potem Czeczenia, walka z korupcją. Wylew. Podałem na komisję, zwolniłem się. Zaczęły się lata 90. Pojechałem na Cypr, mieliśmy tam swoje przedstawicielstwo, chłopaki mnie ściągnęli. Angielska baza szukała specjalistów. Wyspiarze brali nas wtedy z otwartymi rękami: znaliśmy języki, byliśmy przeszkoleni. Kumple z Mieżtorgu, dawni czekiści, namawiali: «Podpisuj, będziesz srać pieniędzmi». Ale ja się jakoś nie mogłem przekonać. Wróciłem do kraju. Rozejrzałem się po tej nowej Rosji, cholera, wszystko nie tak. Ani ojczyzny już nie mam, ani pieniędzy. Co tu robić? Prawdę mówiąc, od zawsze chciałem iść do seminarium. W wieku 47 lat zdałem na Fakultet Teologiczny w Moskwie. Uczyłem się sześć lat. Potem zaproponowali, bym został. Ledwie dwa semestry u nich wykładałem, a tu nagle powiedzieli: «Bieda, przyjacielu. Masz za bardzo prozachodnie poglądy. Nie po drodze ci z nami». Święty Franciszek i Serafim Sorowski płyną w jednej łódce, nie mam co do tego wątpliwości. Ale oni mieli inne zdanie. A jakże ja mogę potępić katolików? Ja mam przecież stamtąd żonę, dzieci. Jak mi się ich wyprzeć? Tym bardziej że małżonkę zawsze kochałem. Duchownym też nie mogę zostać, bo żona musiałaby przejść na prawosławie. Spytałem ją nawet: «Przejdziesz?» Ona: «Mogę to dla ciebie zrobić, formalnie». «Ale w duszy zostaniesz katoliczką». «Oczywiście». No to po co nam takie cyrki? Toż to zwykłe sztuczki, na co one komu? Z dupy wzięta taka konwersja, wybaczcie wyrażenie. Jak Bogu wygodnie, tak się wszystko ułożyło. Ja już tyle się w życiu naciskałem, wyleżałem w lazaretach, że już mi starczy. Duszmani, czorty jedne, okrutnie mnie pobili. Brali żelazne klamry zdarte z trupów naszych żołnierzy i tymi klamrami napierdzielali mnie po głowie. Całą mi czaszkę obtłukli, jak skorupkę. Potem dostałem jeszcze ranę odłamkową. Cztery miesiące przeleżałem. Potem dwa ataki serca, trzy wylewy. Dlatego teraz łażę powolutku, żeby tylko syna jeszcze trochę podchować i w drogę. Rosja taka dziwna: służymy dla niej i służymy, a jaki sens tej służby? Burdel jaki był, taki jest. Bo i cóż to takiego ten oficer? Całe życie idziesz, od garnizonu do garnizonu. Niby jest potem co wspominać, ale czasem zdaje mi się, że ja w ogóle nie miałem życia, że w zadek wsadzić wszystkie te wspomnienia. Życie przeżyłem, a jakbym nie żył. Niby dom zbudowałem, ten cottage mamy naprawdę piękny i kaplica fest. Ale po co właściwie żyłem, w imię czego wszystkie te starania?

Zielonoświątkowcy świętują skromnie wśród bloków. Wielcy faceci zasiadają na krzesełkach, siostry wnoszą ciasto, potem prorokują, wierzą w mówienie językami, dary Ducha Świętego, dary uzdrowienia. To nie tak, że sami wybierają proroka przed mesą. Bóg rozdaje karty. Oni tylko weryfikują prawdziwość przekazu

103

Forum

Pascha


J ę d r z e j M o r aw i e ck i

„Dobrze, twierdzisz, że Bóg ci to powiedział. No to sprawdźmy, czy słowa pokrywają się z Pismem. Nie pokrywają się? Bracie, zbłądziłeś. Pokrywają się? Dobra, w takim razie musimy się razem zastanowić, co Bóg chciał przez to powiedzieć”. Władimir Aleksandrowicz pójdzie na mszę do katolików, teraz jednak zanurzył się w cerkwi, postawił świeczki za swoich. „Widziałem u nas katolickie siostry zakonne, dobrze, że się u nas modlą, że nas szanują. Dostrzegam to wszystko”. Pascha rozbłysła w kadzidle, spłynęła wielogłosem pieśni i krzykiem pojedynczych wiernych, wbiła w trans, rozbujała w czasie wielogodzinnego stania. Prawosławny Andriej, długowłosy historyk, który kiedyś przyszedł na spotkania ekumeniczne, by rozbić dyskusję i nawrócić rozmówców, potem jednak został na kursie, otworzył się na inne konfesje, będzie tłumaczyć po wielkanocnej mszy, że dusza prawosławna spotyka się z Bogiem na dnie studni i nikt się nie przebije przez zwierciadło wody, tym bardziej nikt nie dotrze na jej dno: ani patriarcha, ani Putin, ani Stalin. To, co na powierzchni – nie ma znaczenia. Andriej nie przyznaje się jednak prawosławnym ojcom do przyjaźni z grupą ekumeniczną. Gdyby się dowiedzieli, gdyby go upomnieli – pewnie by kontakty zerwał. Z wielkim bólem, ugiąłby jednak kark. U katolików pełen kościół. Kulminacja Paschy. Męka i zmartwychwstanie. Władimir Aleksandrowicz, stary wiarus, komandos, oficer bezpieki, powie po Mszy, siedząc w opustoszałej klasztornej jadalni: „Pierwszy raz mam taką Paschę. Zwykle świętuję w domu, na piętrze zbudowaliśmy kaplicę. Z jednej strony Irina ma część katolicką, z drugiej ja się modlę. Żona wróciła wczoraj do domu autobusem, a ja postanowiłem zostać. Chrzanię. Posiedzę tu sobie troszkę, co mi szkodzi? Zamotałem się nieco w tym wszystkim, Pascha mnie tu ukoi”. Wołodia Sirotkin, zabójca kierowcy toyoty corolli, rzuci: „Wszedłem dziś do mieszkania, zrozumiałem nagle, że to mój dom. Własny. Za co Bóg mnie tak pobłogosławił? Nie dałem mu niczego, niosłem samą rozpacz i smutek. W pierwsze dni po ślubie zdawało mi się, że jestem kimś innym, że to musi być czyjeś inne życie. Żona pytała: «Przywykłeś już?». Ja: «Daj mi jeszcze ­trochę czasu». Budziłem się w nocy, nie mogłem się zorientować, gdzie jestem, nie rozumiałem, czemu jest ciemno, czemu nie świeci więzienna żarówa”. Z rodziną zamordowanego Wołodia nie spotkał się, choć miał taką możliwość. Mówi, że zabrakło odwagi. I że prosić o wybaczenie jest trudno. Zrobił to co prawda w sądzie. Ale co te słowa znaczą? Mama zabitego podczas dwuletniej rozprawy kompletnie osiwiała. Żona jest wykładowcą. Mieszka w miasteczku, z którego Wołodia pochodzi. Dlatego wyprowadził się do Krasnojarska. Żeby na nią nie trafić. „Modlę się, żeby Bóg pomógł jej wybaczyć. Bo żyć bez wybaczenia to potworny ciężar. Proszę więc dla niej o więcej niż zapomnienie. Bóg robi swoje. Spotkam się z nią na drugim świecie. Tam się wszystko rozstrzygnie. Tam pogadamy”.

104

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Krasnojarsk zero

A potem przychodzi noc. Zakon śpi, na klasztornych schodach krzepnie woda. Ojciec Maksym – charyzmatyczny ksiądz i psychoterapeuta, stoi samotny w kuchni monastyru. Opiera się o blat. Opowiada, jak w 1998 roku obraził się na Boga po raz drugi: „Obraziłem się potężnie. Zachorowałem bowiem na stwardnienie rozsiane. Obraziłem się na Boga tym bardziej, że jako medyk wiedziałem, co to oznacza, i ta świadomość była straszna. Powiedziałem: «Boże, nie rozmawiam z Tobą». Chciałem być misjonarzem. Chciałem zrobić minimum dwa doktoraty. Chciałem być wielką gwiazdą ewangelizacji (oczywiście nie największą, bo tą jest Najświętsza Maria Panna). Teraz każdy dzień mnie bardzo dużo kosztuje. Trudno jest mi się poruszać, każdy poranek otwiera się bólem, każdego dnia albo się zsikam, albo inaczej dopada mnie fizjologia. Ta choroba cholernie upokarza. Sterydy też robią swoje. Wcześniej byłem przystojny. Już nie jestem. Pozostaję niedołężny. O wiele słabszy niż inni kapłani. Każdy dzień dziękuję, że mogę odprawiać Mszę świętą, mogę spowiadać. Gdyby nie choroba, nie wiedziałbym, że jest tyle otwartych serc. Pomagają mi w rehabilitacji, organizowaniu leczenia w Rosji, za granicą. Nie potrafię za to odpłacić. Doktoratów nie mam, zyskałem za to cztery wykształcenia wyższe, znajomość dziewięciu języków i pracę psychoterapeuty. Dostałem nadzieję. Dostałem więcej, niż marzyłem. W Krasnojarsku zaczął się mój silny wzrost duchowy. Krasnojarsk to miejsce zaciętej walki. Walki o życie. Walki o powołanie. Walki o wiarę. Można mieć z Bogiem bardzo dziwne relacje. Ale On jest nam wierny, odkrywam to każdego dnia. Kłóciłem się z Nim, targowałem. Sporo było łez, sporo było gniewu i korzenia się. Bezkonfliktowe relacje są relacjami martwymi”. Lód. Ciemność. Szosą w dole suną taksówki, kolczaste opony łkają na lodzie. Jenisej zrzuca kłęby mgły, tłoczy miejskie światła, rozpuszcza je w nocnym korycie. Minęła północ. Jest Wielkanoc. Jędrzej Morawiecki

Reportaż jest fragmentem książki Krasnojarsk zero, napisanej wspólnie z Bartoszem Jastrzębskim.

pracował z „Tygodnikiem Powszechnym”, „Gazetą Wyborczą”, „Polityką”, „National Geographic”, a także z BBC, agencją Reuters i Polskim Radiem. Współautor (wraz z Maciejem Migasem) filmu dokumentalnego Syberyjski przewodnik. Opublikował ostatnio Głubinka. Reportaże z Polski.

105

Forum

Jędrzej Morawiecki – dziennikarz. Wykładowca na Uniwersytecie Wrocławskim. Współ-


Maria Łoś

***

Marto Marto siądź słuchaj bądź od Słów ucz się ciszy pozwól światu płakać ale nakarm głodnych Ottawa, lipiec 2010

106

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Maria Łoś

***

mowa o komputerowym kopiowaniu mózgu przyprawia mnie o zawrót głowy wymienny mózg nie szary już cyfrowy gąszcz w długim szeregu części ciała czemu nie mózg byle tylko zabezpieczyć się dobrze przeciwko piractwu myśli i grabieży pamięci i nie zapomnieć o odcedzeniu poezji zanim zaczniemy cutting and pasting Ottawa, maj 2011

Maria Łoś – absolwentka socjologii UW. Od 1979 r. mieszka i pracuje w Kanadzie. Jest

profesorem uniwersytetu w Ottawie na wydziale kryminologii. Obok książek naukowych pisze również wiersze po polsku i po angielsku. W kraju wydała tomik: Bo mamy tylko czas (2006). Mieszka w Ottawie.

107


Monika Waluś  Złoty środek

Ma? Stoimy, kazanie niekrótkie, oj nie. Dorośli radzą sobie jak mogą, w ciszy; mniejsi – różnie. Maluch niedaleko nas wyraźnie nie ma cierpliwości – kręci się, ratuje jakąś zabawką, która całkiem nie tak głośno szeleści. Drugi maluch szeptem coś bardzo ważnego z zapałem opowiada sąsiadce. Najbardziej bezradna jest mała dziewczynka w wózku. Nie ma z kim pogadać – miś na podłodze, widok ciągle ten sam, zza obudowanego wózka nie widać mamy. Nagle słychać jej donośne pytanie: „Ma?”. Matka reaguje natychmiast, automatycznie, pochyla się i wyciąga rękę, głaszcze kapelusik. Dziewuszka wyraźnie zadowolona siada wygodnie. Uśmiecham się odruchowo, rozbawiona. Moja córka ileś lat temu też tak mnie wzywała. Właściwie rzadko lub wcale nie mówiła „mama”. Wołała „ma…” – i wystarczało. Owszem, czasem było „mamama”, ale to już był jakiś poważny problem do ogarnięcia. Samo „ma?” było wezwaniem, często tylko symbolicznym. Jak potwierdzenie obecności, jak sprawdzenie, czy świat jest na swoim

108

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Ma?

miejscu. Taki sms, a może bardziej potwierdzenie dostępności albo akt strzelisty czy prośba o deklarację z mojej strony. To trochę jak nieautomatyczna odpowiedź potwierdzająca przeczytanie maila. Komunikacja nie była wtedy może obfita, ale absolutnie wystarczająca, nawet może bardziej niż później. Dotyk, uśmiech, niekoniecznie słowa. Z czasem nauczyłam się – jeśli nie byłam bardzo blisko – odpowiadać: „tak, kochanie” albo „jestem”. Później były dwa rodzaje wezwania – jedne z intonacją pytającą, drugie bez niej, jak stwierdzenie, jak akt strzelisty bez prośby. Kiedyś, po latach, nagle przypomniałam sobie ten sposób komunikacji, czytając modlitwę (może z Qumran?): „Panie, wiem, że jesteś, i wiem, że Ty wiesz, że ja jestem, i dlatego mogę mimo wszystko żyć w pokoju”. Było to dla mnie genialne rozwinięcie tego wezwania „ma!”, ale bez znaku zapytania. Kazanie powoli chyba się ma kończyć, ale dziewczynka siedzi ciągle spokojnie. W końcu – cisza, chwila ciszy. „Ma?” – pyta mała i znowu to samo potwierdzenie. Potem raz jeszcze melduje się w czasie podniesienia. Brzmi to bardzo na miejscu, tak naturalnie. No właśnie – żeby tak jednym słowem umieć się do Ciebie odezwać, żeby było w nim wszystko. Teraz. Monika Waluś

Monika Waluś – żona, matka i gospodyni domowa, doktor teologii. Wykłada dogmatykę

Złoty środek

na UKSW oraz w kilku seminariach duchownych. Prezeska stowarzyszenia „Amicta Sole”, członkini Zespołu Laboratorium WIĘZI.

109


Wiara

Hanna Suchocka

Wobec dwóch fundamentalizmów Rozumienie wolności religijnej we współczesnym świecie

„W cywilizowanym społeczeństwie religia nie może być spychana na margines, lecz musi być obecna w życiu społecznym i uczestniczyć w publicznej debacie” – mówił Benedykt XVI w przemówieniu w siedzibie brytyjskiego parlamentu w Westminster Hall we wrześniu 2010 r. „Wiara nie może być przeżywana tylko we wnętrzu ludzkiego ducha. Ona musi znaleźć swój zewnętrzny wyraz w życiu społecznym” – mówił Jan Paweł II w Legnicy w 1997 r. Znamienne jest zestawienie słów dwóch papieży. Dzieli je ponad dwadzieścia lat, ale zasadnicze wyzwanie stale pozostaje takie samo – kształt wolności religijnej, obecność religii w życiu publicznym. 1. Doceniając niezwykłą aktualność i złożoność prawną problematyki wolności religijnej, temat ten podjęła także podczas swojej ostatniej sesji Papieska Akademia Nauk Społecznych. Benedykt XVI w liście skierowanym z tej okazji do ­Akademii stwierdził, że problem wolności religijnej był podejmowany tak często, że może to sprawiać wrażenie, iż nic już nie pozostało do powiedzenia. Zarazem jednak papież, jakby polemizując z samym sobą, dodał, że zmieniające się okoliczności prowadzą do zachwiania (zburzenia) dotychczasowego myślenia. Nowe zdarzenia, rozwój, jaki się dokonuje, może stwarzać nowe, nieprzewidywane dotąd zagrożenia, ale też może otwierać drzwi, które jeszcze niedawno wydawały się mocno zamknięte. 2. Na przełomie wieków XX i XXI w świecie obwarowanym międzynarodowymi traktatami dotyczącymi wolności i praw człowieka, w tym wolności wyznania i religii, powrócił nieoczekiwanie z wielką siłą problem wolności religijnej,

110

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Wobec dwóch fundamentalizmów

a zwłaszcza zagrożeń dla jej realizacji. Mimo licznych deklaracji międzynarodowych wolność religijna nadal jest nieosiągalna dla wielu milionów ludzi na świecie. Paradoksalnie po latach zabiegów, także w organizacjach międzynarodowych, można odnieść wrażenie, że świat współczesny znalazł się w sytuacji, w której fundamentalne zasady wolności religijnej są znacznie częściej naruszane niż przestrzegane. Jak mówiła Mary Ann Glendon podczas konferencji prasowej z okazji zamknięcia sesji Papieskiej Akademii Nauk Społecznych o wolności religijnej, 4 maja 2011 r., można wskazać trzy najbardziej charakterystyczne formy zagrożeń wolności religijnej: a) przymus państwowy i prześladowania wierzących, co może być ­nazwane swoistym standardem zagrożeń wolności religijnej; b) prześladowanie mniejszości religijnych ze strony państw, na których terytorium mieszkają; c) wzrost fundamentalizmu laickiego w państwach zachodnich, który uznaje wierzących za zagrożenie dla państwa laickiego i liberalno-demokratycznego. Dostrzec można bardzo rozległe obszary, na których występują poważne naruszenia wolności religijnej. Są to: Chiny, Korea Północna, Egipt, Indonezja, Indie, Irak, Iran, Pakistan, Wietnam. Listę tę niestety można poszerzać. Przytaczamy zawsze te najbardziej „klasyczne” przykłady naruszania wolności religijnej. One bowiem łączą się często z krwawymi prześladowaniami. Jest jednak oczywiste, że ­sytuacji naruszeń wolności religijnej nie można sprowadzać tylko do państw Azji czy Afryki. Zjawisko to występuje – na inną skalę i w innym wymiarze – także w Europie, gdzie wolność religijna się narodziła.

4. Na tle zróżnicowanej kategoryzacji wolności wolność religijna miała swoją własną dynamikę. Można chyba nawet zaryzykować tezę, że jako idea prawo do wolności religijnej przebijało się stosunkowo długo. Zaciążyła nad tym niewątpliwie ­dominująca przez wieki koncepcja cuius regio, eius religio, która wykluczała dokonywanie swobodnego wyboru wiary. W kwestii zaś relacji do innych wyznań misyjny i profetyczny wymiar religii katolickiej, opartej na prawdzie objawionej, przez stulecia postrzegany był jako z istoty swej nie do pogodzenia z koncepcją wolności religijnej. Potrzeba zapewnienia jednak jakiejś koegzystencji pomiędzy rożnymi wyznaniami stawała się coraz bardziej oczywista w miarę różnicowania się wyznaniowego i religijnego w Europie, mimo utrzymania podstawowej zasady, jaką była w większości państw europejskich obowiązująca przez stulecia zasada panującej religii katolickiej. Znalezienie w ramach tej zasady fundamentalnej sposobu rozwiązania problemu różności religii miało decydujący wpływ na relacje wzajemne pomiędzy przedstawicielami różnych wyznań.

111

Wiara

3. Kategorią kluczową w warunkach współczesnych staje się samo rozumienie wolności religijnej i jej odniesienia kulturowe i społeczne, w tym także takie kwestie jak rozumienie pojęć tolerancji, pluralizmu i relatywizmu. Swoistym wyrazem tego zjawiska jest niezwykłe zaangażowanie ostatnich dwóch papieży, bł. Jana Pawła II i Benedykta XVI, w walkę o realizację tej podstawowej wolności.


Hanna S u c h o cka

5. Kwestia ta dojrzała szczególnie w końcu XVIII w. wraz z narodzeniem się idei uchwalania konstytucji regulujących ustrój państwa i status jednostki w państwie. Odwoływanie się do przyrodzonych wolności człowieka, do wolności myśli, sumienia i wyznania, uczyniło także z problemu wolności religijnej jedną z kategorii konstytucyjnych. 6. Warto tu odwołać się do polskich doświadczeń. Niezwykle bowiem ciekawym przykładem poszukiwania rozwiązań, które zapewniają współistnienie różnych wyznań na terenie państwa, były rozwiązania pierwszej konstytucji europejskiej, jaką była nasza Konstytucja z 3 maja 1791 r. W jej rozdziale I utrzymana jest oczywiście zasada religii katolickiej jako religii panującej. Dlatego też cały rozdział zatytułowany jest Religia panująca. Stwierdza się natomiast dalej: taż sama wiara święta przykazuje nam kochać bliźnich naszych, przeto wszystkim ludziom, jakiegokolwiek bądź wyznania, pokój w wierze i opiekę rządową winniśmy i dlatego wszelkich obrządków i religii wolność w krajach polskich, podług ustaw krajowych, warujemy.

Rozwiązanie to jest oryginalną próbą powiązania dwóch zasad, wydawałoby się sprzecznych, a mianowicie: zasady religii panującej z zasadą zapewnienia wolności innych obrządków i religii, a więc zasadą tolerancji. Rozwiązanie polskiej konstytucji otwierało drogę dla nowoczesnego modelu kształtowania relacji pomiędzy religiami. 7. Długa była jednak jeszcze droga do przyjęcia koncepcji wolności religijnej jako fundamentu społecznego i jako jednej z kluczowych kategorii określających pozycję jednostki w państwie. Zasadniczy przewrót w myśleniu o wolności religijnej nastąpił dopiero w XX w., a ściślej w II poł. XX w. Miało to ścisły związek z narodzinami nowoczesnej koncepcji praw człowieka, ich internacjonalizacją oraz powstawaniem międzynarodowych konwencji dotyczących praw człowieka. Prawo do wolności religijnej znalazło się w art. 18 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka przyjętej przez ONZ w 1948 r. Ta właśnie deklaracja stała się najważniejszym odniesieniem naturalnych wolności człowieka. W literaturze postrzegana była jako swoisty wyraz prawa naturalnego. Art. 18 Deklaracji brzmi: prawo to obejmuje swobodę zmiany religii lub wiary, swobodę głoszenia swego wyznania lub wiary bądź indywidualnie, bądź wespół z innymi ludźmi, publicznie i prywatnie poprzez nauczanie, praktykowanie, uprawianie kultu i przestrzeganie obyczajów.

Cechą immanentną wolności religijnej w świetle Deklaracji jest więc jej wymiar publiczny, czyli uprawianie kultu, prezentowanie na zewnątrz swoich symboli religijnych i kultywowanie obrzędów. Nawet więcej: próba sprowadzenia kwestii religii tylko do sfery osobistej – bez możliwości artykulacji zewnętrznej, zarówno indywidualnej, jak i wspólnotowej – sprzeczna jest nie tylko z duchem, ale i literą Deklaracji.

112

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Wobec dwóch fundamentalizmów

8. Problem wolności religijnej uzyskał szczególny wymiar podczas pontyfikatu Jana Pawła II. Z jednej strony miał na to wpływ fakt, że pochodził on z kraju pozbawionego wolności, w którym wolność religijna poddana była licznym ograniczeniom. Po drugie, rozumiał znaczenie wolności religijnej dla przebudowy moralnej świata. W celu transformacji świata, która leżała w jego profetycznym zamyśle, wolność religijna była kluczowa. To właśnie Jan Paweł II dobitnie po raz pierwszy na forum międzynarodowym, a nie tylko w dokumencie Kościoła, uświadomił społeczności międzynarodowej pokojową funkcję wolności religijnej. Uczynił to podczas swojego wystąpienia na forum ONZ 2 października 1979 r., proklamując prawo do wolności religijnej jako najważniejsze prawo w katalogu praw człowieka. Wolność religii – zakotwiczona w podstawowej relacji, jaką jest relacja człowieka do Boga – nadaje sens innym wolnościom, czyni człowieka rzeczywiście i autentycznie wolnym. Dostrzeżenie tej relacji człowieka i Boga było kluczowe dla nadania tej wolności tak wysokiej rangi. 9. Dziesięć lat później podczas spotkania z korpusem dyplomatycznym, 9 stycznia 1989 r., Jan Paweł II mówił, że prawo do wolności religijnej jest tak ściśle związane z prawami podstawowymi, że słuszne poszanowanie wolności religijnej można uznać niejako za probierz poszanowania innych podstawowych praw. ­Poszanowanie przez państwo prawa do wolności religijnej jest oznaką szacunku dla pozostałych fundamentalnych praw człowieka, dlatego że jest domyślnym uznaniem istnienia porządku, który przekracza polityczny wymiar istnienia.

Jak podkreśla George Weigel, takie ujęcie wolności religijnej jest funkcją papieskiego nauczania, że wszelkie myślenie o społeczeństwie, nawet międzynarodowym, musi się rozpoczynać od adekwatnej antropologii filozoficznej, która upatruje definiującej cechy kondycji ludzkiej w poszukiwaniu transcendentnej prawdy i miłości. Jan Paweł II powrócił do tego problemu również w swym ostatnim wystąpieniu przed korpusem dyplomatycznym 10 stycznia 2005 r., zaledwie trzy miesiące przed swoją śmiercią. W pewien sposób podsumował wówczas swoje dotychczasowe nauczanie w kwestii wolności religijnej: W najgłębszym jądrze ludzkiej wolności znajduje się prawo do wolności religii, ponieważ ma ona związek z najbardziej podstawową relacją człowieka: relacją z Bogiem. […] Wolność religii pozostaje w licznych krajach prawem nie dosyć czy niewystarczająco uznanym. Jednakże dążenie do wolności religii jest nie do zdławienia: pozostanie ono zawsze żywe i naglące, jak długo żyć będzie człowiek.

10. Wydaje się warte podkreślenia, że ten papież tak często i mocno mówił o wolności religii i o konieczności jej zagwarantowania właśnie podczas spotkań

113

Wiara

Te słowa można uznać za testament bł. Jana Pawła II w zakresie wolności religijnej.


Hanna S u c h o cka

z przedstawicielami korpusu dyplomatycznego. Zdawał sobie doskonale sprawę, że to od polityków zależy zakres tej wolności. To oni interpretują szerokość marginesu, z jakiego korzystają w tej dziedzinie państwa i narody. Dlatego poprzez swoje wystąpienia wygłaszane w obecności ambasadorów właśnie do polityków Jan Paweł II kierował to wezwanie. 11. Zabiegał on również o właściwe rozumienie pojęcia wolności religijnej i w definicji upatrywał klucz do jej realizacji. Podkreślał przede wszystkim, charakterystyczne dla tej wolności, odniesienie transcendentne. Ono bowiem stwarza gwarancję, że wolność religii nie przekształci się w ideologię. Wolność zideologizowana staje się zaprzeczeniem istoty wolności i przekształca się w religię polityczną. Celem religii politycznej, czyli zideologizowanej, jest dbanie o realizację swych celów politycznych, dla których używa się haseł z dziedziny sacrum. Zarazem nie widzi się przeszkód w przekraczaniu granic zakreślonych w dokumentach międzynarodowych. W takiej sytuacji gwarancje te nie mają najmniejszego znaczenia, ­albowiem nie chodzi wówczas o realizację stanu faktycznego, jakim jest współistnienie różnych religii oraz wzajemne uznawanie swoich odmienności i tradycji, lecz o dążenie do osiągnięcia sytuacji dominującej. Przykładami takich XX-wiecznych religii politycznych mogą być nazizm i komunizm. Były one swego rodzaju surogatami, które znalazły swoją niszę wówczas, gdy próbowano z Europy usunąć autentyczną religię. W miejsce wolności religijnej wprowadzały koncepcję jedynie słusznej ideologii, zamykając tym samym pole dla pluralizmu. 12. Koncepcja wolności religijnej w ujęciu Jana Pawła II znajduje silną kontynuację w działalności Benedykta XVI. Przyszło mu działać w świecie niebezpiecznych dla wolności religijnej napięć i przeciwieństw: z jednej strony, świata, który konsekwentnie eliminuje Boga z życia publicznego, z drugiej – narastającego fundamentalizmu religijnego. Świat współczesny staje się coraz częściej miejscem zderzenia dwóch postaw: otwartości w postaci wolności religijnej i zamknięcia w postaci fundamentalizmu religijnego, graniczącego niejednokrotnie z fanatyzmem. Postawy te prowadzą do zupełnie odmiennych konsekwencji politycznych. Pokój i myślenie w kategoriach pokoju wpisane są tylko w jedną z nich, tj. wolność religijną. W fundamentalizm z istoty swej wpisane są walka i niepokoje polityczne. W tym zderzeniu wolność religijna jest spychana na margines, rozmywa się w wyniku sprzecznych interpretacji, pochodzących z fundamentalizmu religijnego lub fundamentalnego laicyzmu. Z tego zderzenia wolność religijna jako koncepcja zawierająca wyraźne odniesienia transcendentne wychodzi niezwykle osłabiona. 13. Benedykt XVI jako intelektualista i teolog zwraca się do świata zafascynowanego wiedzą i właśnie poprzez odniesienia rozumu i religii definiuje potrzebę wolności religijnej we współczesnym świecie. To jego główne przesłanie w Westminster

114

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Wobec dwóch fundamentalizmów

Hall we wrześniu 2010 r. Wystąpienie to jest swoistym manifestem na temat miejsca wolności religijnej u progu XXI wieku. Papież podkreślał tam współzależność rozumu i religii, światów świeckiego racjonalizmu i religijnej wiary, które wzajemnie się potrzebują i muszą być ze sobą w ciągłym dialogu. W jego ujęciu do wypaczeń religii dochodzi wówczas, „gdy zbyt małą wagę przywiązuje się do oczyszczającej i kształtującej roli rozumu w obrębie religii”. Z kolei bez „korekcyjnej” roli religii rozum podatny jest na wypaczenia, daje się manipulować ideologii lub nie traktuje godności osoby ludzkiej jako najwyższego dobra. Dlatego dla dobra cywilizacji wiara i rozum nie powinny wzbraniać się przed głębokim i ciągłym dialogiem. W podobnym duchu wypowiada się Jean Delumeau w książce Strach w kulturze Zachodu. Stwierdza tam: Wyzwolone spod kontroli rozumu sacrum wtrąca człowieka między skrajności: budzi skrajną nienawiść do wrogów i skrajną miłość do zwolenników. […] każda zbrodnia dokonana w imię sacrum jawi się jako cnota, a każda cnota przeciwna temu sacrum uchodzi za bluźnierstwo.

14. We współczesnych dyskusjach o miejscu religii w społeczeństwie narzędziami, którymi najczęściej się posługujemy, są pojęcia: tolerancja, polityczna poprawność, pluralizm, relatywizm. Można jednak odnieść wrażenie, że wokół tych pojęć narosło wiele nieporozumień i że w zasadzie każda ze stron dyskursu nadaje im swój własny sens, swoją własną treść, starając się wykorzystać nadane pojęciu znaczenie do obrony własnej tezy. Czasami powstaje wrażenie, że wpadamy w pułapkę stworzonych przez samych siebie pojęć, które przestają pełnić rolę regulatora w życiu społecznym, a stają się narzędziem do oskarżania drugiej strony.

tolerancja musi być jednak zawsze rozumiana jako stosunek zwrotny, w tym znaczeniu, że dotyczy ona nie tylko poglądów, a w szczególności światopoglądu osób należących do mniejszości w danym społeczeństwie. Wolność sumienia i wyznania, jako prawo podstawowe,

115

Wiara

15. W poszukiwaniu pewnej systematyzacji, wbrew pozorom, jednym z najtrudniejszych jest pojęcie „tolerancja”. Stało się ono swoistym kluczem, wytrychem używanym coraz częściej w debacie publicystycznej i politycznej przeciwko wolności religijnej. Zmieniło tym samym swój sens. Pojęcie tolerancji nigdy nie było ostre, a wraz z rozpowszechnianiem się jego użycia stawało się jeszcze bardziej wieloznaczne. W najogólniejszym i najbardziej pierwotnym sensie odnosiła się ta zasada do pokojowego współżycia między wspólnotami religijnymi, a w szczególności między wspólnotą dominującą a grupami mniejszościowymi. W toku rozwoju historycznego zaobserwować można szczególny związek, jaki powstał pomiędzy zasadą wolności religijnej (zwłaszcza jej publicznym wyrażaniem) a zasadą tolerancji, rozumianą jako jedna z zasad organizacji społeczeństwa wielokulturowego i wieloreligijnego. Andrzej Zoll pisze, że


Hanna S u c h o cka

nie powinna być nigdy poddawana woli większości. To prawo musi być wyjęte z dyskursu politycznego. Tolerancja jednak musi oznaczać także rozumienie i uznawanie prawa do odmiennych poglądów większości i akceptowanie tego, że żyje się w środowisku stanowiącym, ze względu na reprezentowane wyznanie lub jego brak, mniejszość w danym społeczeństwie. Mniejszość niewierząca, lub wyznająca inną religię niż większość społeczeństwa, powinna tolerować np. umieszczanie w przestrzeni publicznej symboli związanych z religią wyznawaną przez większość.

16. Nie ulega też wątpliwości, że trudności z jednoznacznym określeniem zasady tolerancji doprowadzają do sytuacji, którą możemy zdefiniować jako zdeformowaną zasadę tolerancji. W swej skrajnej postaci – reprezentowanej przez zwolenników nieograniczonego liberalizmu moralnego – zakłada ona rezygnację z wszelkich form publicznego wyrażania swoich przekonań religijnych, poza uprawianiem kultu w wydzielonych miejscach. Można nawet zastanawiać się, w jaki sposób pewne interpretacje zasady tolerancji legły u podstaw, tak krytykowanego przez Benedykta XVI, relatywizmu współczesnego świata. Najczęściej wiąże się to z polityczną poprawnością. Z kolei zaś granice politycznej poprawności zostają w taki sposób interpretowane, że niejednokrotnie uniemożliwiają zrealizowanie uprawnień wynikających z prawa do wolności religijnej – np. casus Buttiglionego czy zakaz eksponowania symboli religijnych. 17. Ocenę takich sytuacji znajdujemy także w cytowanym już wystąpieniu Benedykta XVI, który stwierdza wprost: nie mogę nie wyrazić mojego zaniepokojenia rosnącą marginalizacją religii, zwłaszcza chrześcijaństwa, które ma miejsce w pewnych kręgach, nawet w państwach, w których duży nacisk kładzie się na tolerancję. Istnieją ludzie, którzy opowiadają się za wyciszeniem głosu religii lub przynajmniej jej usunięciem do sfery czysto prywatnej. Są tacy, którzy twierdzą, że należy odwodzić od publicznych obchodów takich świąt jak Boże Narodzenie, w wątpliwym przekonaniu, że może to jakoś obrażać wyznawców innych religii czy niewierzących. Są też i tacy, którzy twierdzą – paradoksalnie dążąc do wyeliminowania dyskryminacji – że od chrześcijan zajmujących funkcje publiczne powinno się wymagać niekiedy, aby działali wbrew własnemu sumieniu. Są to niepokojące oznaki niezdolności docenienia prawa wierzących do wolności sumienia i swobody wyznania, ale także uprawnionej roli religii w sferze publicznej. Chciałbym więc w związku z tym wszystkich was zachęcić, abyście w swoich środowiskach poszukiwali sposobów krzewienia i rozbudzania dialogu między wiarą a rozumem na każdym poziomie życia narodowego.

18. Jednym z pojęć, które także mieści się w tym dyskursie, jest koncepcja „państwa neutralnego”. Można zaobserwować wyraźną tendencję, że pod pojęciem państwa neutralnego chce się rozumieć państwo, które – wbrew samej definicji neutralności czy bezstronności – jest aktywne, ale aktywne w jednym kierunku. Państwo neutralne, według niektórych dość rozpowszechnionych dziś poglądów, to takie, którego obowiązkiem jest negowanie i usuwanie obecności religii ze sfery

116

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Wobec dwóch fundamentalizmów

publicznej. Uznać trzeba, że taka interpretacja jest sprzeczna z istotą przepisów regulujących wolność religii zarówno na szczeblu państwowym, jak i międzynarodowym. 19. Myślę, że zjawiska, które obserwujemy obecnie w świecie, nie są uzasadnieniem dla tezy przeciwko wolności religijnej. Mamy raczej do czynienia ze swoistą sytuacją zdeformowanego pojmowania wolności religijnej. W warunkach współczesnego świata istnieje zjawisko, które można by określić jako swoiste nieuporządkowanie pojęciowe albo „zawłaszczanie” pojęć przez rodzajowo odmienne sytuacje, co prowadzi w konsekwencji do wysuwania mylących wniosków. W tym samym duchu mówił Benedykt XVI w kazaniu wygłoszonym podczas Mszy w Monachium. Zasadnicze przesłanie tego kazania przesycone jest troską o kondycję świata zachodniego ogarniętego radykalnym sekularyzmem. Przesłanie to umknęło opinii publicznej ze względu na spór o wypowiedź papieża w Ratyzbonie. Jak najbardziej słuszny wydaje się jednak komentarz z włoskiej, wcale nie katolickiej gazety „Il Foglio”, w którym stwierdzono, że zachodnia klasa polityczna nie jest w stanie zrozumieć, o co toczy się gra. Jak można było przeczytać w „Il Foglio” 10 września 2006 r., brak poparcia dla papieża ze strony europejskich rządów i jego polityczna izolacja jest ze strony polityków Zachodu rodzajem wyparcia się świętych zasad wolności myślenia, tolerancji oraz świeckości polityki i kultury. 20. Na zakończenie warto przywołać soborową Deklarację o wolności religijnej z grudnia 1965 r. Dokument ten, przyjęty już prawie na zakończenie obrad II Soboru Watykańskiego, przyniósł nowatorskie ujęcie stosunków państwo–­Kościół. Z praktycznych wniosków, jakie przynosi ta Deklaracja, wspomnieć trzeba najważniejsze: Kościół rezygnuje z zajmowania uprzywilejowanej pozycji w państwie, a jeśli cieszy się jakimiś przywilejami, to tylko pod warunkiem, że nie uszczupla to wolności innych wspólnot i obywateli. Samo zaś państwo – jako że odpowiada za przestrzeganie praw – zobligowane jest do otoczenia opieką wolności religijnej każdego z obywateli i stwarzania dobrych warunków do rozwoju życia religijnego. Wolność religijna wpisana jest w każdego jako w człowieka. Właśnie na tej humanistycznej podstawie można uregulować prawnie relację między Kościołem a nawet najbardziej liberalnym państwem – właśnie w imię poszerzania wolności. Hanna Suchocka Hanna Suchocka – polityk, prawnik i nauczyciel akademicki. W latach 1992–1993 pre-

Tekst wykładu Hanny Suchockiej wygłoszonego po otrzymaniu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, 27 maja 2011 r.

117

Wiara

mier rządu RP, minister sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka. Od 2001 r. ambasador Rzeczypospolitej Polskiej przy Stolicy Apostolskiej oraz Zakonie Maltańskim. Członek Papieskiej Akademii Nauk Społecznych.


Zbigniew Nosowski

I Bóg stworzył Knotza

W tym numerze WIĘZI kapucyn Ksawery Knotz – głoszący wszem wobec duchowe piękno erotyki małżeńskiej – opisuje swoje doświadczenia z mediami. Ostatnio przytrafiła mu się kolejna przygoda – i to już nie z prasą czy telewizją, lecz z filmem. Działalnością o. Knotza zainteresował się reżyser Konrad Szołajski. Przekonał stację HBO Central Europe do tego, by sfinansowała długotrwałą produkcję filmu dokumentalnego o życiu seksualnym katolików. Kamera towarzyszyła o. Knotzowi podczas rekolekcji dla małżeństw i w bardziej osobistych sytuacjach. Przede wszystkim jednak Szołajski zachęcił trzy pary małżeńskie współpracujące z kapucynem do opowiedzenia przed kamerą o swoim przeżywaniu erotycznego wymiaru miłości. Powstał z tego 51-minutowy film I Bóg stworzył seks. Rzecz wywołała kontrowersje, gdyż premierze w HBO towarzyszył wywiad z reżyserem na łamach „Dużego Formatu” (reporterski dodatek „Gazety Wyborczej”), w którym ogłoszono, że Szołajski „zrobił z katolików zoo, kosmitów”. Podobnie – choć ze skrajnie odmiennych pozycji – ocenił ten film Tomasz Terlikowski. Na portalu Fronda.pl napisał: po filmie Konrada Szołajskiego nie mam już większych wątpliwości – kapucyna poniosło parcie na szkło, a jego działania robią z katolików „dzikich”. […] po to powstał ten film, żeby pokazać, jak dziwni są katolicy […] nie mam poczucia, że akurat zakonnik powinien prezentować katolicką kamasutrę […] Mówiąc takie rzeczy, ojciec Knotz staje się oczywiście fajniejszy, ale pytanie, czy rzeczywiście służy rozwojowi duchowemu ludzi? Czy pomaga im zbliżać się do Boga, czy jedynie lepiej przeżywać seks?

Terlikowski popełnia, moim zdaniem, fundamentalny błąd, mieszając swoją ocenę filmu z całościową oceną działań o. Knotza. Film I Bóg stworzył seks przedstawia przecież to, jak Konrad Szołajski postrzega działalność kapucyna. To nie Knotz opowiada o sobie, lecz – ze wszystkimi tego konsekwencjami – Szołajski opowiada o nim. Film skupia się na seksualnych kwestiach „technicznych”, natomiast o. Ksawery – zarówno w swoich publikacjach, jak i w rekolekcjach – głęboko wiąże erotykę z duchowością, zakorzenia cielesne zjednoczenie w komunii dwojga, w świętej więzi małżeńskiej. Tego jednak w filmie właściwie nie zobaczymy.

118

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


I Bóg stworzył Knotza

Konradowi Szołajskiemu tematyka przeżywania erotyki przez Polaków nie jest obca. Przed 10 laty nakręcił Sztukę kochania według Wisłockiej, a w ubiegłym roku Podryw po polsku (film o szkole uwodzenia). Zrozumiałe wydaje się więc jego zainteresowanie zakonnikiem, który na rekolekcjach opowiada małżeństwom o seksie. Jako reżyser, jak sądzę, nie miał zamiaru ośmieszać katolików. Wręcz przeciwnie – chciał ich zrozumieć. Choć Szołajski przyznaje, że jego bohaterowie mają dziwne pytania i dziwne problemy (chodzi o katolicką etykę seksualną), to jako reżyser wyraźnie czyni starania, aby ich zrozumieć. Po wyznaniu jednej z kobiet, że zjednoczenie z mężem jest dla niej jak Komunia święta, kamera pokazuje tę samą kobietę, wzruszoną, podczas Eucharystii. Szołajski stara się przedstawić w filmie dojrzewanie swych bohaterów. Wyraźnie ich polubił, a częściowo nawet zrozumiał – potrafił na przykład trafnie odeprzeć w „Dużym Formacie” zarzut dziennikarza „Wyborczej”, Grzegorza Sroczyńskiego:

Szołajskiego interesują bardziej zachowania niż wartości, z których one wynikają. Dlatego mimo swych starań pozostał jednak na powierzchni. Nie udało mu się językiem filmu pokazać duchowości. Jego film przeładowany jest na przykład modlitwami bohaterów. Sprawia to wrażenie, że dla reżysera duchowość to przede wszystkim odmawianie modlitw. A to tak, jakby sprowadzić sztukę żeglowania do znajomości komend żeglarskich albo piękno literatury do umiejętności czytania… Takie podejście uniemożliwia Szołajskiemu wniknięcie w wewnętrzną motywację postaw i zachowań bohaterów filmu. Ich dylematy sprowadzone są do poziomu „wolno/nie wolno”. Dlatego film jest dość płaski, bo zachowań nie można przecież odrywać od motywacji, od sfery wartości i duchowości. W filmie natomiast motywacją jest jedynie: „bo Kościół tak naucza”. Efektem niezrozumienia bohaterów przez reżysera jest powstające wrażenie, że są oni ludźmi nieporadnymi życiowo i niesamodzielnymi. Są też momenty niesmaczne, np. fragmenty powieści erotycznej pisanej przez jedno z małżeństw. Jest to ten poziom twórczości, który – łącząc infantylność z wulgarnością – powinien pozostać w domowej szufladzie. Wcale nie chodzi mi o to, że człowiek niewierzący ex definitione nie potrafi w kinie przedstawić sfery duchowej, bo potrafi. Dzięki Katarzynie Jabłońskiej i ks. Andrzejowi Lutrowi czytelnicy WIĘZI doskonale wiedzą, że najlepsze filmy ostatnich lat dotykające tematyki duchowej reżyserowane były przez agnostyków (choćby Wielka cisza, Lourdes czy Ludzie Boga). Rzecz jasna, rodzi się pytanie, czy w ogóle film dokumentalny jest w stanie pokazać duchowość? Nie będąc ekspertem w tej

119

Wiara

– Ci ludzie muszą usłyszeć od księdza, że coś jest dozwolone. Po co?  – A co się czepiasz? Są ludzie, którzy potrzebują autorytetów. Połowa naszego środowiska lata do terapeutów i też niektórzy traktują ich jak guru, o wszystko pytają. „Czy mam powiedzieć żonie, że ją zdradziłem?”. Ale to cię jakoś nie śmieszy.


Z b i gn i e w N o s o w s k i

dziedzinie, pozwolę sobie pozostawić to pytanie bez odpowiedzi. Wiem, że w tym przypadku to się nie udało. Wypaczony wydaje mi się też filmowy wizerunek o. Knotza jako duszpasterza. Po obejrzeniu filmu Szołajskiego można odnieść wrażenie, że kapucyn „siedzi w łóżku” par, z którymi się spotyka. Tymczasem Knotz nie jest – jak przedstawiają go często dziennikarze – głosicielem katolickiej kamasutry. Porady „techniczne” nie są wcale sednem jego przesłania. On naprawdę prowadzi rekolekcje, a nie porady seksuologiczne podlane pobożnym sosem. Nie sądzę również, aby kapucyn miał „parcie na szkło”, co zarzuca mu Terlikowski (którego zresztą o wiele częściej można zobaczyć na ekranie telewizyjnym…). Knotz ma powołanie, misję głoszenia Dobrej Nowiny w tej dziedzinie. Realizuje ją po franciszkańsku, chodząc w różne miejsca, często ryzykując trywializacją przesłania, które głosi, ale zarazem mając nadzieję, że z istotą tego przesłania może – dzięki śniadaniowym programom telewizyjnym, dzięki tabloidom, dzięki temu filmowi – dotrzeć do ludzi, którzy inaczej nic by na ten temat nie usłyszeli. Nie zawsze się to w pełni udaje. Tak jest i z filmem Szołajskiego. Sam reżyser mówił o nim, że widzowie reagują nań na zasadzie lustra, odbijając swój świat wyobrażeń i światopogląd. A skoro tak, to znaczy, że film nie zdołał zakwestionować stereotypów postrzegania świata katolickiego przez niewierzących, i odwrotnie. Historia powstawania tego filmu i sporu wokół niego mówi coś jeszcze ważniejszego. Otóż paradoksalnie, również poprzez opisane wyżej nieporozumienia, widać wyraźnie, że misja Ksawerego Knotza jest niezrozumiała bez Boga. Teologia ciała w jego ujęciu nie jest zwykłą zachętą, by katolicy kochali się często, dużo i namiętnie. Chrześcijański seks święty to przecież dużo więcej niż seks szczęśliwy. Wedle Knotza pytanie o duchowość – także duchowość erotyki – odsyła do osobowego Boga. Nie jest to więc „chrześcijańska tantra”. Tantra to uznanie, że seks jest święty, oraz zachęta do przeżywania we dwoje kosmicznego orgazmu i roztopienia w nieskończoności. Seks po chrześcijańsku to zaproszenie do odkrywania, że w pięknie miłości małżeńskiej można zbliżyć się do tajemnicy osobowego Boga, który – w jedności Trojga! – jest Miłością i Źródłem tej ludzkiej miłości. Dzięki temu właśnie seks może być święty. Zbigniew Nosowski

Zbigniew Nosowski – ur. 1961. Studiował socjologię i teologię. Od 1989 r. redaktor mie-

sięcznika WIĘŹ, od 2001 r. –­redaktor naczelny, obecnie także dyrektor programowy Laboratorium WIĘZI. Autor książek Parami do nieba. Małżeńska droga świętości, Szare a piękne. Rekolekcje o codzienności oraz Polski rachunek sumienia z Jana Pawła II. Wiceprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Mieszka w Otwocku.

120

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Historia

Tomasz Chlebowski

Bodyguard stanu wojennego

13 grudnia 1981 r. to była niedziela1. Noc z soboty na niedzielę spędzałem w moim domu na Jelonkach. Jak zwykle miałem całą noc włączone cicho grające radio. Gdy o 6 rano zabrzmiał hymn Polski i zaczął mówić Jaruzelski, pobiegłem do mamy, krzycząc: „Mamo, stan wojenny”. Moja mama ze stoickim spokojem odpowiedziała, przecierając oczy po przebudzeniu: „Kochany, nie pierwsza to wojna w moim życiu, i myślę, że nie ostatnia”. To ostudziło moje wzburzenie. Spróbowałem zadzwonić do Eli, ale telefony już nie działały. W radiu spiker odczytywał komunikaty Wojennej Rady Ocalenia Narodowego. Wśród nich było „przypomnienie”, za jakie przestępstwa grozi jaka kara. Pamiętam, że kara za co drugie przestępstwo kończyła się zwrotem: „do kary śmierci włącznie”. Zrobiło to na mnie ogromne, okropne wrażenie, bo oczywiście uznałem, że to jest ten moment, w którym powinienem pójść śladem moich dziadów i pradziadów, ale wcale nie uśmiechało mi się już umierać. Postanowiłem (trochę w przerażeniu moimi perspektywami), że na razie będę działać najbardziej intensywnie, ale będę robił te rzeczy, za które nie groził wyrok „do kary śmierci włącznie”. Rano pojechałem (nie pamiętam, czy sam) do Eli. Po drodze – czołgi i transportery opancerzone, szczególnie wokół budynku KC oraz u wylotu mostu Poniatowskiego. Żołnierze grzejący się przy koksownikach. Widok mieszkania był taki, jakiego się spodziewałem. Drzwi wyłamane łomem. W środku tylko Witek, siedzi przerażony. Zabrałem Witka do domu na Jelonkach, gdzie mieszkał później przez 1 Tekst jest fragmentem niepublikowanych wspomnień Tomasza Chlebowskiego.

121


T o ma s z C h l e b o w s k i

kilka miesięcy. Poza tym nie wiedziałem, co robić. Byliśmy na to zupełnie nieprzygotowani. Chyba jeszcze tego samego dnia (albo rano następnego – w poniedziałek) pojechałem pod Hutę Warszawa zobaczyć, czy tam coś się dzieje. Niestety, przed hutą było pusto. Próbowałem się kontaktować z innymi osobami z dotychczasowego środowiska. Niedaleko nas mieszkała Alina Cała, która powiedziała nam, że jej narzeczony, Staszek Kusiński też został zatrzymany. Jeździłem po mieszkaniach innych znajomych, były przeważnie zamknięte, choć nigdzie indziej nie widziałem drzwi wyłamanych tak jak u Eli. Sytuacja była przerażająca, tak jakby zamknięto wszystkich znajomych. Dziwiłem się tylko, dlaczego ja pozostałem na wolności. Później zacząłem wierzyć w hipotezę (i do dziś w nią wierzę), że próba aresztowania mnie kilka­naście miesięcy wcześniej, w sierpniu 1980 r., i informacja, że jestem w USA na długoterminowym stażu zagranicznym, spowodowała wykreślenie mnie z list proskrypcyjnych SB. Ale wtedy myślałem, że jeszcze po mnie przyjdą. Szamotanina ta była o tyle nieprzyjemna, że wiele osób – wiedzących o mojej przedsierpniowej działalności – zwracało się do mnie z pytaniem, co teraz. A ja co najwyżej (w pierwszych kilku dniach stanu wojennego) mogłem im dać jakieś ulotki wzywające do strajku. Fałszywy alarm

Następnego dnia pojechałem do pracy w Centrum Astronomicznym im. M. Kopernika Polskiej Akademii Nauk. Mimo że formalnie byłem pracownikiem Obserwatorium Astronomicznego UW, de facto pracowałem/przesiadywałem w CAMK-u, tam miałem bowiem znacznie lepsze warunki pracy. Nie było oczywiście żadnej pracy, wszyscy dyskutowali, co dalej. Łączność była całkowicie przerwana. Jednak ktoś zauważył, że nie wszystkie kanały łączności zostały przerwane. Otóż wtedy w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku stał bardzo duży komputer CDC6000, który był wykorzystywany również przez całe środowisko akademickie Warszawy. Chyba w 7 instytucjach w Warszawie były zainstalowane dalekopisy, bezpośrednio połączone z tym komputerem, umożliwiające również łączność z obsługą tego komputera. Wysłaliśmy więc pytanie: „Strajkujecie?”. Otrzymaliśmy po chwili odpowiedź: „IBJ pracuje normalnie”. To nas bardzo przygnębiło, bo przyjęliśmy tę odpowiedź jako dowód na to, że IBJ został już – tak szybko – spacyfikowany albo że SB jest sprytniejsza, niż myśleliśmy, mieli kontrolę nawet nad dalekopisami obsługującymi komputery (a wtedy jedynie bardzo nieliczna grupa naukowców, a tym bardziej ludzi poza nauką, w ogóle rozumiała, po co są komputery). Nie chcąc być internowanym, przestałem mieszkać w domu. Przeniosłem się do hotelu w CAMK-u. Spałem tam, mając cały czas poczucie, że „tu też zaraz wejdą”. Umówiłem się z portierem nocnym (którym wtedy był Jacek Herman-Iżycki,

122

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bodyguard stanu wojennego

podróżnik, późniejszy współzałożyciel wydawnictwa Prószyński i S-ka), że jeśli SB wejdzie do CAMK-u, on zadzwoni do mnie telefonem wewnętrznym i odłoży słuchawkę po jednym dzwonku (teraz mówi się, że „puści mi sygnał”). Kładłem się spać w ubraniu, układając kożuch i buty na podłodze, tak żebym mógł jednym ruchem w nie wskoczyć i wyskoczyć przez balkon na działki, i pobiec w kierunku wału na Wiśle. Wtedy jakość systemów telefonicznych pozostawiała wiele do życzenia i oczywiście któregoś dnia telefon dryndnął o 6.00 rano, co spowodowało moją natychmiastową reakcję: w ciągu kilkudziesięciu sekund biegłem zdyszany po wale wiślanym, przedzierając się przez zaspy śniegu. Oczywiście nie miałem planu, co potem. Nie mogłem nigdzie zadzwonić z budki, wałęsałem się kilka godzin po Siekierkach, po czym z duszą na ramieniu zbliżyłem się do CAMK-u. A tu cisza, żadnych nieznajomych samochodów na parkingu, więc odważyłem się wejść. Oczywiście Jacek nic o niczym nie wiedział i nieźle się wtedy uśmialiśmy. Docierały do niektórych z nas w CAMK-u informacje o zaangażowaniu naszych kolegów-astronomów w strukturach podziemnej Solidarności. Jakoś bardzo szybko dowiedzieliśmy się, że pod pseudonimem Mieszko w strukturze OKO we Wrocławiu kryje się nasz kolega Eugeniusz Szumiejko. Wiedzieliśmy (albo przypuszczaliśmy), że w podziemnych strukturach działają Robert Głębocki w Gdańsku czy Antoni Stawikowski i Jan Hanasz w Toruniu. To była podstawa do nawiązywania późniejszych kontaktów.

Parę dni później ktoś przyniósł do CAMK-u dużą liczbę ulotek wzywających do strajków. Ja wziąłem około setki tych ulotek i umówiłem się 17 grudnia, na godz. 18.00, z kimś (już nie pamiętam z kim) w kawiarni Szpilki na placu Trzech Krzyży, żeby przekazać mu część wziętych ulotek do dalszego kolportażu. Pojechałem autobusem 108 z CAMK-u na plac Trzech Krzyży. Ulotki miałem w teczce, pod dwiema gazetami („Trybuną Ludu” i „Żołnierzem Wolności” – w tych dniach tylko te dwie gazety były wydawane, kupowało się obie, w nadziei, że w którejś będzie napisane coś istotnego). Wysiadam na placu, wchodzę do kawiarni i widzę, że jest tam tylko tłum ZOMO-wców. W tym momencie zdaję ­sobie sprawę, że termin i przedmiot spotkania były najgłupszym możliwym terminem i przedmiotem, jakie mogłem wymyślić. Otóż kilka dni przed 13 grudnia władze związkowe wezwały do demonstracji przeciw polityce władz. Termin i miejsce planowanej demonstracji: 17 grudnia, godz. 18.00, plac Trzech Krzyży. W kilku ­innych miastach rzeczywiście odbyły się w tym terminie demonstracje, ale w Warszawie nikt nie miał najmniejszego zamiaru robić demonstracji, a władze przedsięwzięły potężne środki zaradcze. Wyszedłem więc z kawiarni i postanowiłem pojechać do Obserwatorium w Alejach Ujazdowskich. Przeszedłem skrzyżowanie z Bracką i Żurawią i zorientowałem

123

Historia

Ulotki i ZOMO-wcy


T o ma s z C h l e b o w s k i

się, że 5 metrów przede mną, na rogu przed księgarnią stoi patrol ZOMO, który co którąś osobę zatrzymuje i sprawdza zawartość toreb, torebek, siatek itd. Nie mogłem zawrócić, bo kapral już na mnie patrzył. Spokojnie więc przeszedłem, niezatrzymany, między zatrzymywanymi osobami. Nogi miałem z waty. Idę dalej wzdłuż budynku Komisji Planowania (obecnie Ministerstwo Gospodarki), trochę ochłonąłem i patrzę, a przede mną, na rogu Hożej i Mokotowskiej, stoi drugi patrol, który już patroszy wszystkim zawartość bagaży. Poczułem, że jestem w potrzasku, że chyba przesadziłem, bo za kolportaż ulotek może grozić wyrok „do kary śmierci włącznie”. Przede mną – patrol ZOMO patroszący wszystkich, po prawej – zamknięta na cztery spusty ściana Komisji Planowania; za mną – patrol, który przed chwilą minąłem i który zapewne mnie zapamiętał (albo patrzy właśnie na moje plecy); a po lewej – wielka, podłużna pryzma śniegu wzdłuż parkingu. Śnieg padał bez przerwy. Po szybkiej ocenie moich szans zacząłem szybkimi ruchami przebijać się przez śnieg. Przebiłem się przez pryzmę, idę na ukos w kierunku Alej Ujazdowskich, ale widzę, że od grupki ZOMO-wców sprawdzających ludzi przy Hożej, odłącza się jeden i idzie w moim kierunku. Myślę sobie: KONIEC! ZOMO-wiec podchodzi do mnie i pyta, dlaczego przechodzę przez śnieg, skoro chodnik jest odśnieżony. Ja na to, że strasznie mi się spieszy i to jest najkrótsza droga na przystanek, a właśnie jedzie autobus (o tej porze tam jeździł autobus za autobusem). On na to: „proszę o dowód i proszę pokazać, co pan niesie w teczce”. Uchyliłem na 3 centymetry teczkę (otworem do siebie), wyciągnąłem „Trybunę” i mu podałem. On na to: „Co jeszcze ma pan w teczce?”. Ja znów to samo i wyciągam „Żołnierza Wolności”. On na to: „Dlaczego nie chce pan otworzyć teczki i pokazać mi, co ma pan w środku?”. Ja już umieram z przerażenia. Ale w tym momencie następuje olśnienie. I mówię mu: „Nie mogę otworzyć teczki, bo w środku mam matryce wydawnictwa, a pada śnieg i gdyby kropla wody albo płatek śniegu upadła na taką matrycę, to by się zniszczyła, a taka matryca jest bardzo droga i byłaby to wielka strata dla naszego kraju”. On zastrzygł uszami i zapytał, do jakiego czasopisma te matryce. Ja na to: „Do «Delty», to taki miesięcznik matematyczno-fizyczno-astronomiczny dla młodzieży”. Rzeczywiście pracowałem wtedy też w „Delcie”, ale historia o matrycach była prawie zupełnie zmyślona, w teczce miałem rzeczywiście tzw. szczotkę, czyli próbny wydruk po złożeniu tekstu przez zecera. Okazało się, że o dziwo ZOMO-wiec wiedział, co to jest „Delta”, bo sam wcześniej ją czytywał. Po paru miłych zdaniach i wymianie pozytywnych opinii o „Delcie” zwrócił mi dowód i powiedział, że jestem wolny. Wtedy dopiero poczułem, że prawie nie mogę iść, miałem nogi zupełnie miękkie. Znów zacząłem palić

W tych dniach (koło 15 grudnia), jadąc autobusem ul. Czerniakowską, spotkałem przypadkiem Helenę Łuczywo, naszą przyjaciółkę, którą znałem wcześniej

124

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bodyguard stanu wojennego

z „Robotnika”. Współpracowaliśmy z Heleną niedawno w czasie I Zjazdu Solidarności, bo ona była właśnie redaktorką naczelną Agencji Prasowej „Solidarność” (AS). Helena też się ukrywała, bo cudem uniknęła internowania. Opowiedziałem jej o Eli. Helenka po latach wspominała to spotkanie tak: „Znałam go z KOR, spotkałam 14 czy 15 grudnia w autobusie. Spojrzał smutno i powiedział: – Eluszek (jego przyszła żona i matka czterech córek) siedzi. To ja mogę ­robić wszystko, co chcesz, byle niezagrożone karą śmierci”. Helena powiedziała mi, że te osoby, które nie zostały internowane, próbują się zorganizować. Podała datę i miejsce spotkania: za parę dni (daty i godziny już nie pamiętam, ale pamiętam, że było jasno, więc musiało to być w godzinach pracy) w mieszkaniu przy ul. 17 Stycznia (chyba w tym domu, w którym obecnie jest sklep SkiTeamu albo tuż obok). Przyjechałem tam, ale postanowiłem nie wejść, tylko z pewnej odległości popatrzeć, co się dzieje. Po chwili zorientowałem się, że jestem jednym z wielu facetów, którzy stoją wokół tego domu i na coś czekają. Do dziś nie wiem, jaka była wśród nich proporcja takich jak ja, a jaka esbeków. Nie wszedłem, po paru kwadransach podeszła do mnie jakaś znajoma osoba, powiedziała, że spotkanie odwołane, i podała mi nowy adres (gdzieś na Stegnach) i datę. Pojechałem tam i po wejściu do tego mieszkania miałem poczucie, że wreszcie trafiłem do jądra podziemia. W mieszkaniu tym było kilkanaście osób, w większości kobiet. Wszyscy palili, w dymie papierosowym można było zawiesić siekierę. Ja byłem jedyną osobą, która na tym zebraniu nie paliła papierosów (wcześniej paliłem, rozpaliłem się na początku studiów; rzuciłem palenie przed wyjazdem do USA). Helena na tym zebraniu zapytała: „Nie palisz? To od dziś zaczniesz”. I tak się stało. Zacząłem znów palić, aż do urodzin Ani. Ostatecznie rzuciłem palenie 30 czerwca 1984 r. Uczestnicy spotkania zgłaszali i ewidencjonowali zadania, jakie są pilnie do wykonania. Podjęto decyzję o utworzeniu podziemnego pisma o nazwie „Informacja Solidarności”. W skład redakcji weszły Ewa Kulik, Anna Kruczkowska (później: Bikont), Zofia Bydlińska-Czernuszczyk, Anna Dodziuk, Joanna Szczęsna, ­Helena Łuczywo, Gwido Zlatkes, Katarzyna Karpińska, Małgorzata Pawlicka (do wyjazdu za granicę w 1983 r.).

Wśród pilnych zadań do wykonania było parę, które wziąłem na siebie. Pierwszym zadaniem było wywiezienie maszyny drukarskiej z jakiegoś (podpadniętego?) mieszkania przy ul. Wiśniowej. Pamiętam, że walicha, w której była ta maszyna, była tak ogromna, że zdecydowałem się nie jechać autobusem, bo bym sobie nie dał rady, żeby ją wtachać. Zadźwigałem ją więc na postój taksówek przy ul. Rakowieckiej. Stałem w kolejce na postoju (wciąż nie można było używać prywatnych samochodów, więc kolejki na postojach taksówek były długie), pod Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, z maszyną drukarską w walizce. Wtedy też zastanawiałem

125

Historia

Pierwsze zadania w stanie wojennym


T o ma s z C h l e b o w s k i

się, czy to już jest „do kary śmierci włącznie”… Na szczęście nikt się mną nie zainteresował i dowiozłem maszynę we wskazane miejsce. Kolejne zadanie, jakiego się podjąłem, polegało na tym, że miałem zabrać przepisany na cienkiej bibułce opis sytuacji w Polsce oraz jakieś inne informacje, pojechać na Dworzec Gdański i przykleić w uzgodnionym z kimś z Francji miejscu w pociągu do Paryża. Wtedy Dworzec Gdański był jedynym dworcem, z którego wyjeżdżały pociągi na zachód. Gdy dojechałem na miejsce, przeraziłem się ilością milicji, jaka otaczała ten pociąg. Przy każdym wejściu do każdego wagonu stała para milicjantów szczegółowo sprawdzających dokumenty wszystkich wsiadających. Myślałem o wskoczeniu przez okno z drugiej strony, ale druga strona też była obstawiona. No więc po obejściu parę razy całego składu, niestety, tego zadania nie udało mi się wykonać. W ramach prac w zespole Helenki dowiedziałem się, że zorganizowała się grupa ludzi, którzy pomagają osobom uwięzionym i internowanym. 17 grudnia pod patronatem prymasa Glempa i pod opieką ks. Bronisława Dembowskiego został uruchomiony przy klasztorze franciszkanek służebnic Krzyża w warszawskim kościele św. Marcina Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i Ich Rodzinom. Stałem się łącznikiem między „Informacją Solidarności” a ­Komitetem Prymasowskim. Bywałem bardzo często, chyba codziennie, w klasztorze przy ul. Piwnej. Odbierałem stamtąd również żywność dla ukrywających się członków zespołu. Chyba tam dowiedziałem się, że Ela po internowaniu siedzi w areszcie dla kobiet w Olszynce Grochowskiej. […] Współpraca z Ewą Kulik

Wkrótce po 13 grudnia 1981 r. Ewa zajęła się organizacją struktur związkowych, co później doprowadziło do odtworzenia regionalnych władz Regionu Mazowsze Solidarności. Uzgodniłem z Heleną i Ewą, że przejdę do współpracy z Ewą. Część zadań przeszła ze mną. W dalszym ciągu zajmowałem się łącznością z Komitetem Prymasowskim oraz aprowizacją zespołu Ewy. Dostawałem coraz więcej zadań łącznikowych. Mieszkałem wtedy głównie u moich przyjaciół: u Marii i Ryszarda Czermińskich przy ul. Miklaszewskiego na Ursynowie oraz u Michała i Agnieszki ­Szymańskich w willi przy ul. Zawrat. Oni nie bardzo rozumieli, dlaczego ja się ukrywam, skoro mnie nikt nie szuka. Chyba podejrzewali, że mam fioła albo manię prześladowczą, ale cierpliwie udostępniali mi kąt u siebie i żywili mnie, może trochę w zaufaniu, że wiem, co robię, a może po prostu na zasadzie, że przyjacielowi się nie odmawia. Pod koniec grudnia z Ewą uzyskał kontakt Zbyszek Bujak, szef Regionu Mazowsze, najwyżej w hierarchii związku usytuowana osoba (obok Władysława Frasyniuka). Zbyszek po wzięciu udziału w Drugim Walnym Zebraniu Delegatów NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze 5–6 grudnia 1981 r. pojechał do Gdańska, na zebranie Komisji Krajowej, której był członkiem, odbywające się w piątek i sobotę

126

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bodyguard stanu wojennego

11–12 grudnia. Tam zastał go stan wojenny. Udało mu się uniknąć internowania, zaczął się ukrywać i pod koniec grudnia wrócił do Warszawy. Ewa zorganizowała Zbyszkowi ukrycie. Dostał również przewodnika-ochroniarza. Jednym z pierwszych ochroniarzy Zbyszka był ksiądz (prawdziwy, w sutannie, a jakże), Mateusz Matuszewski. Wiedziałem o tym, ponieważ należałem do kilkuosobowego grona najbardziej zaufanych osób w strukturze. Moje szlaki krzyżowały się czasem ze szlakami tej pary (np. nieregularnie obsługiwałem łączność między Ewą a Zbyszkiem). Po kilku tygodniach Ewa podjęła decyzję o zmianie ochroniarza.

Do moich nowych zadań należało „holowanie” Zbyszka na różne zajęcia. Wszystko to, co robił poza mieszkaniem, w którym mieszkał, robił ze mną. Byłem odpowiedzialny za dostarczenie go na miejsce i z powrotem do mieszkania. Oczywiście podstawową zasadą było „bezpieczeństwo ponad wszystko”. Miałem wrażenie, że plan zajęć układała mu Ewa. Od niej dostawałem instrukcje, co i kiedy mam ze Zbyszkiem zrobić. Wyglądało to tak, że codziennie o uzgodnionej godzinie pojawiałem się w lokalu, w którym była Ewa, dostawałem od niej instrukcję, zawierającą następujące informacje: gdzie Zbyszek jest (jeśli się przeniósł do nowego mieszkania), gdzie i na którą godzinę mam go dostarczyć (przed dotarciem na miejsce nie wiedziałem przeważnie, jaki jest cel danego wyjazdu). Reszta należała do mnie. Miałem wrażenie, że Ewa mi bezgranicznie ufa, również pod tym względem, że ja jestem dostatecznie odpowiedzialny i nie doprowadzę do wpadki przez jakiś błąd lub nieostrożność. A zadania, jakie dostawałem, były m.in. takie: • spotkania z innymi ukrywającymi się działaczami podziemia; m.in. towarzyszyłem Zbyszkowi w czasie spotkań z takimi osobami jak Zbigniew Romaszewski, Zofia Romaszewska, Władysław Frasyniuk, Zbigniew Janas, Wiktor Kulerski i wielu innych. Spotkania Zbyszka z tymi ludźmi miały ciekawą oprawę. Przeważnie odbywały się w małych mieszkaniach, w których w salonie zbierali się ci ważni działacze, a ja, ochroniarz drugiego uczestnika spotkania oraz mieszkańcy tego lokalu ścieśnieni siedzieliśmy w kuchni i nie wiadomo było, o czym rozmawiać, bo wszyscy byli trochę podenerwowani (szczególnie mieszkańcy), a też nikt nie wiedział, co można mówić, żeby nie wyjść na kogoś, kto lekceważy zasady konspiracji, • przeprowadzki, • udzielanie wywiadów dziennikarzom (np. Jance Jankowskiej do pierwszego, tzw. drugiego) numeru „Tygodnika Mazowsze”, który ukazał się 11 lutego 1982 r. – o tym spotkaniu napiszę jeszcze niżej, • spotkania techniczne, np. w celu charakteryzacji (farbowanie włosów, okulary, malowanie).

127

Historia

Ochrona Zbyszka Bujaka


T o ma s z C h l e b o w s k i

Te wyjazdy odbywały się dość często, co parę dni. W czasie podróży rozmawialiśmy na wiele neutralnych tematów. Zbyszka bardzo interesowała astronomia, o której mu z zapałem opowiadałem. Po latach powiedział mi, że wszystko, co wie o astronomii, wie ode mnie… Kilka spośród realizowanych z nim zadań utkwiło mi szczególnie w pamięci, np. spotkanie Zbyszka Bujaka z Wiktorem Kulerskim i Zbyszkiem Janasem. To zadanie dostałem już po okresie stałej współpracy z Ewą, pewnie dlatego, że było to zadanie – jak się później okazało i czego Ewa mi nie powiedziała, bo może sama nie wiedziała – o szczególnym ciężarze odpowiedzialności. Zbyszek spotkał się z pozostałymi członkami RKW w domku na działce nad Świdrem. Miałem wtedy już swój samochód i zawiozłem Zbyszka na to spotkanie. Ale po spotkaniu wszyscy trzej panowie zażyczyli sobie, żebym ich razem zawiózł do jakiegoś mieszkania na Piaskach w Warszawie (okolica ul. Conrada). Było to poważne pogwałcenie zasad konspiracji, żeby trzech tak ważnych członków władz podziemnej ­Solidarności wieźć jednym samochodem. Ale okazało się, że oni nie mają jak inaczej wrócić do Warszawy. No więc zapakowałem ich do samochodu i przywiozłem do Warszawy, ale strasznie się o nich bałem, że jeśli zostanę zatrzymany na rogatkach Warszawy przez jakiś partol, to może być bardzo źle. Cały czas świadomie panowałem nad szybkością samochodu. Oczywiście nie można jeździć za szybko, ale jazda zbyt wolna też zwraca uwagę milicji, która może zatrzymać kierowcę ze względu na podejrzenie o zbyt ostrożną jazdę z powodu bycia pijanym. Charakteryzacja

Pamiętam też spotkanie charakteryzacyjne. Ewa postanowiła, że Zbyszek musi zacząć nosić okulary oraz zacząć się charakteryzować, bo to go zmieni. W tym celu zorganizowała akcję, którą ja wykonywałem. Znalazła w jednym bloku lub w sąsiednich (chyba gdzieś na Ursynowie) trzy mieszkania: do jednego miałem zaprowadzić Zbyszka (lokal przesiadkowy), w drugim był charakteryzator, a w trzecim okulista. Po zaprowadzeniu Zbyszka do lokalu przesiadkowego miałem pójść do mieszkania, w którym był charakteryzator, sprawdzić, czy wszystko jest w porządku (np. nie ma kotła), jeśli było OK, wrócić po Zbyszka, przyprowadzić go do mieszkania, w którym czekał charakteryzator, nauczyć się wraz z nim sztuki charakteryzacji, po czym zaprowadzić go z powrotem do lokalu przesiadkowego, pójść do ­lokalu, w którym była okulistka, i powtórzyć operację. Wykonałem wszystko zgodnie z instrukcją. Charakteryzatorką była osoba od reżysera Jerzego Markuszewskiego, przyszła z całą paletą pudrów, szminek, past, wąsów, bród itd. Uczyliśmy się ze Zbyszkiem m.in., jak należy malować sobie policzki, żeby zmienić wygląd kształtu twarzy. Wszystko poszło gładko i było przy tym dużo śmiechu. Potem – do okulisty. Pani okulistka też w pełni wyposażona, z walizką pełną szkiełek. Ale w pewnej chwili oświadczyła tak (do Zbyszka): „Ja się

128

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bodyguard stanu wojennego

domyślam, kim pan jest, a u nas [rozumiem, że w przychodni, w której pracowała] jest ścisła ewidencja wystawionych recept [na okulary] i ja nie odważę się wystawić recepty na fikcyjne nazwisko”. Pomyślałem sobie tak: skoro zgodziłem się na to, że będę bodyguardem Zbyszka, to zrobiłem to na poważnie. Gdyby do niego strzelali, to powinienem nadstawić własną pierś, więc czym jest w porównaniu z tym podanie właściwego, prawdziwego nazwiska. Podałem więc moje prawdziwe nazwisko, pani wystawiła receptę. […] Moja współpraca ze Zbyszkiem zakończyła się po kolejnym miesiącu, jakoś w marcu, więc mogę powiedzieć, że większość prac nad utworzeniem Regionalnej Komisji Wykonawczej i Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej (22 kwietnia 1982 r.) była prowadzona w czasie, gdy opiekowałem się Zbyszkiem. Podziemny bodyguard AD 1982 – teoria

1. Zawsze przychodź czysty do lokalu Zbyszka Przed przyjściem do lokalu musiałem się upewnić, że jestem czysty. Z moją przeszłością i włócząc się po wielu lokalach, mogłem gdzieś złapać ogon (być ­śledzonym). Na szczęście były to czasy sprzed epoki telefonów komórkowych, mikronadajników, geolokalizatorów GPS itd. Ale musiałem się upewnić. Wypracowałem wiele sposobów na upewnienie się, że nie mam ogona. Można je też dzielić na sposoby na samo upewnienie się (nazwijmy je „klasą U”: gdyby okazało się, że mam ogon, należało zastosować inne działanie) oraz pozbycie się, czyli „klasa P”. Klasa P była silniejsza niż U, ale czasem P nie pozwalało na zorientowanie się, czy wcześniej miałem ogon, czy nie. Były też dodatkowe działania (klasa D), upewniające mnie, że nie ma zagrożeń. Wśród nich kilka zapamiętałem, np.: 1. zbiegnięcie (P). Do tej grupy działań należały te, które polegały na tym, żeby stanąć w pobliżu dwóch ulic niekrzyżujących się ze sobą i zbiec na niższą ulicę. Może to być np.: a. Dwupoziomowe skrzyżowanie – idealnym przykładem takiego układu jest plac na Rozdrożu. Można stać na górze i niby czekać na autobus w kierunku placu Trzech Krzyży, ale w momencie, gdy zobaczy się autobus jadący dołem w kierunku Grochowa, rzucić się w ostatniej chwili schodami na dół, wskoczyć do tego autobusu, przejechać jeden lub dwa przystanki i znów zbiec o jeden poziom niżej (na Myśliwiecką albo na Wisłostradę). W latach 80. nie było sposobu, żeby nie „urwać ogona” tym zbiegnięciem. Wiele razy stosowałem ten chwyt i nigdy nikt za mną nie biegł. Należy pamiętać, że miałem wtedy 27 lat i byłem bardzo sprawny fizycznie;

129

Historia

Jak napisałem, Ewa zostawiła mi całkowitą swobodę, jeśli chodzi o standardy bezpieczeństwa, musiałem więc wypracować własne zasady i ich się trzymać, aby nie móc sobie zarzucić, że ewentualna wpadka Zbyszka wynikłaby z mojej nonszalancji.


T o ma s z C h l e b o w s k i

b. Innym przykładem może być zbiegnięcie po skarpie warszawskiej w dół, np. • z ulicy Bartoszewicza na Dynasy (bardzo dobre zbiegnięcie), • z Bartoszewicza na Tamkę (trochę gorsze), • z Foksal na Kruczkowskiego, • z końca ulicy Jazdów na przystanek przy Trasie Łazienkowskiej pod placem na Rozdrożu w kierunku pomnika Lotnika. 2. Przebiegnięcie (P) – między dwoma równoległymi ulicami, po wejściu do klatki jednego z domów. Przykładami mogą być: a. Z Konopczyńskiego 3 na Bartosiewicza 1 A. Ta akcja wraz z akcją zbiegnięcia 1b (zbiegnięcie po skarpie na Dynasy) były przygotowane przeze mnie dla Jacka Kuronia przy okazji planowania jego spotkania ze Zbyszkiem Bujakiem. Pokazałem ten trik Jackowi już po 1989 r. i on użył go w czasie nagrywania przez Mirka Chojeckiego jednego z filmów o polskim podziemiu. b. Z Solec 52 na Dobrą 9 (możliwe, że to inne, sąsiednie numery). Zestawienie takich miejsc, które wypracowałem (niektóre później), liczyło kilkanaście pozycji. Stosowałem je, aby skutecznie pozbyć się ogona. 3. Wyjazd za miasto (U) – wyjazd samochodem późnym wieczorem, gdy już nie ma ruchu, daleko poza miasto i po upewnieniu się, że aż po horyzont z tyłu nie ma żadnego światła, po wyłączeniu świateł i bez kierunkowskazu (kto nie próbował, niech spróbuje zobaczyć, jaka wtedy jest smolista ciemność) – skręt w boczną drogę i powrót inną trasą do Warszawy. Do tras, których używałem, należały: a. wyjazd ul. Górczewską do Babic i powrót przez Klaudyn i ulicę Radiową na Bemowo, b. wyjazd ul. Górczewską do Babic i powrót szosą poznańską do W-wy, c. wyjazd ul. Radiową i powrót przez Estrady, Arkuszową do Wólczyńskiej, d. wyjazd do Konstancina i powrót ulicą Puławską, e. wiele innych. Kto zna Warszawę, może mnożyć pomysły na takie pętle. Ważne jest, żeby na mało uczęszczanej trasie był długi, prosty odcinek, na którym obserwujemy, czy pojawiają się światła za nami. 4. Złamanie prawa drogowego (P) – tu oczywiście ryzykowałem zapłaceniem mandatu („mniejsze zło”), ale jakoś nigdy nie zostałem złapany: a. piechotą: • przebiegnięcie przez czerwone światło, tuż po jego zapaleniu na skrzyżowaniu i potem szybki bieg przez kamienice, spoglądając do tyłu, czy ktoś też rzucił się do biegu przez skrzyżowanie; jeśli nikt nie biegł, dawało mi to 30 sekund przewagi; b. samochodem: • przejechanie przez skrzyżowanie na czerwonym świetle (stosowałem to wielokrotnie w stanie wojennym, mówiąc sobie, że to mniejsze zło) i obserwowanie w lusterku, co się dzieje;

130

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Bodyguard stanu wojennego

• przejechanie ulicą jednokierunkową pod prąd; doskonale do tego nadawały się takie uliczki, jak: 1. Oboźna w dół, 2. Widok w kierunku Brackiej (mimo że przy tej ulicy jest komisariat). 5. Obserwacja i zapamiętywanie numerów rejestracyjnych samochodów (D) – do dziś został mi ten zwyczaj, że podświadomie odczytuję wszystkie numery jadących za mną, przede mną oraz wyprzedzających mnie samochodów i staram się je zapamiętać. 2. Przygotuj się do zleconego zadania (klasa U) Gdy dostawałem zadanie od Ewy, przeważnie przed pojechaniem po Zbyszka, jechałem pod miejsce, gdzie miałem dostarczyć Zbyszka, żeby sprawdzić, gdzie ten lokal jest (żeby potem nie błądzić) i czy coś wokół niego się nie dzieje, co mogłoby nas zaskoczyć. Nie wchodziłem do mieszkania. Teraz już nie pamiętam, dlaczego uznałem to za lepszą taktykę.

4. Nie mieszkaj w domu, nie chodź do pracy, nie odwiedzaj rodziny, nie chodź po trefnych adresach To się pewnie rozumie samo przez się. Gdy robi się coś tak ważnego, jak ochrona Zbyszka Bujaka, nie można dopuścić do tego, aby zgarnąć gdzieś ogon. Przez cały okres tej pracy mieszkałem poza domem. Z tym niechodzeniem do pracy było różnie, bywałem w CAMK-u, bo – szczerze powiedziawszy – trochę łudziłem się, że SB nie połapie się, że ja formalnie pracuję na Uniwersytecie, ale siedzę w CAMK-u.

131

Historia

3. Zawsze ty i twój podopieczny musicie wyglądać nudno i niepozornie Już od czasów przedsolidarnościowych milicja i SB wiedziały, jak wygląda typowy opozycjonista: w obciągniętym, zbyt dużym swetrze, długie włosy i często okulary, z plecakiem. Starałem się być jak najdalej od tego stereotypu, a jednocześnie nie mieć na sobie nic zwracającego uwagę. Należy być nudnym i niewystającym z tłumu zwyczajnym, szarym człowiekiem. Twój podopieczny musi też być taki sam. Niczym się nie wyróżniaj, ani kolorem włosów, ani wzrostem, ani tuszą, ani nawet szczególną urodą (to nie do mnie ani Zbyszka uwaga, tylko ogólna wytyczna przy doborze łączników). Nie zawsze stosowałem tę zasadę, bo czasem wartość łącznika była większa niż cecha zwracająca uwagę. Pamiętam, że rozważałem, czy dać zadanie łącznikowania Romkowi Stefańskiemu, który przeszedł w dzieciństwie chorobę polio i miał niesprawne nogi. ­Poruszał się o kulach. Był niesamowicie sprawny. Mieszkał na 3. albo 4. piętrze i wchodził na to piętro po schodach, tylko na kulach (nie dotykając nogami do podłogi), czasem wnosząc na to piętro ciężką torbę! Dałem mu to zadanie, został nawet moim następcą po moim drugim wyjeździe do USA. Stwierdziłem, że za mało prawdopodobne zostanie uznane, iż taki inwalida mógłby być ważnym łącznikiem podziemia.


T o ma s z C h l e b o w s k i

5. Korzystaj ze środków masowego transportu Wtedy mieliśmy do wyboru tylko środki masowego transportu albo taksówki. Samochodami prywatnymi nie można było jeszcze jeździć. Taksówki były stosunkowo często zatrzymywane, pasażerowie legitymowani, a bagażniki przetrzepywane. Jeździłem więc ze Zbyszkiem autobusami i tramwajami. Zauważyłem, że w czasie jazdy ogromna większość ludzi zwrócona jest twarzami do kierunku jazdy lub co najmniej bokiem. Prawie nikt nie patrzy w tył. To powodowało, że zawsze stawaliśmy ze Zbyszkiem w tylnej części wagonu lub autobusu i Zbyszek zawsze tyłem do wszystkich. 6. Nie noś nigdy dowodu osobistego w pobliżu trefnych materiałów Chodzi o to, że jeśli zostaniesz wylegitymowany (a to się często zdarzało), wyciągnij dowód szybko i z takiego miejsca, żeby nie było szans, że milicjant zauważy cokolwiek podejrzanego. 7. Miej oczy dookoła głowy, ale dyskretnie (klasa U) To oczywista zasada. Po pewnym czasie wykształciłem w sobie taką cechę, że analizuję każdego człowieka wokół mnie, czy to może być tajniak. Należy zapamiętywać numery rejestracyjne samochodów (o czym wyżej) i twarze osób kręcących się wokół ciebie na ulicy, w sklepie itd. Jeśli zaczną się powtarzać – alarm! 8. Jeśli masz nawet najmniejszą wątpliwość – wycofaj się Bezpieczeństwo ponad wszystko. Dostałem zadanie o wielkiej odpowiedzialności. Jeśli Zbyszkowi spadłby włos z głowy, będzie to dla Polski strata ogromnej wartości. Nie mogę do tego dopuścić, za żadną cenę. […]

Zbigniew Bujak nie został zatrzymany przez służby PRL-owskie (poza chwilową wpadką w 1983 r.) aż do roku 1986. Tomasz Chlebowski

Tomasz Chlebowski – ur. 1954. Dr hab. astronomii, menedżer, działacz opozycji w PRL.

W latach 1976–1980 był współpracownikiem KOR, KSS „KOR” i Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Organizował druk i dystrybucję wydawnictw niezależnych. W latach 1980–1981 przebywał na stypendium w Harvard-Smithsonian Center for Astrophysics (Cambridge, USA). Po wprowadzeniu stanu wojennego kontynuował działalność opozycyjną w podziemiu, m.in. w ramach współpracy z RKW Mazowsze. Zajmował się m.in. ochroną pozostającego w ukryciu Zbigniewa Bujaka. Od marca 1982 do 1988 r. współpracował z „Tygodnikiem Mazowsze”. Zorganizował ogólnopolską sieć informacyjną obsługującą redakcję i inne struktury podziemnej Solidarności, był również m.in. odpowiedzialny za bezpieczeństwo redakcji. Po 1989 r. założył własną firmę TCH, która po kilku latach zatrudniała kilkaset osób. Później – będąc menedżerem – zasiadał w zarządach firm, m.in. Optimus SA, NASK.

132

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Kultura

Katarzyna Jabłońska

Prorokini Pina

Powiedzieć o niej, że zrewolucjonizowała współczesny taniec, to śmiesznie mało. Pina Bausch nie tylko sprawiła, że taniec mógł naprawdę „zatańczyć” w ludzkim ciele, ale też swoją sztuką przywracała ciało – ciału. „Interesuje mnie tancerz, a nie taniec” – mówiła. I te słowa – podobnie jak te o wiele częściej cytowane: „Interesuje mnie nie tyle, jak poruszają się ludzie, ale raczej, co nimi porusza” – wydają się kluczem do jej sztuki, czyli teatru tańca, któremu na imię Tanztheater Wuppertal Pina Bausch. Bo o Pinie Bausch nie można mówić bez jej konkretnych kilkudziesięciu tancerzy – kobiet i mężczyzn w różnym wieku, pochodzących z różnych krajów, kontynentów i kultur. I nie tylko tancerzy – także scenografów i autorów kostiumów. Pośród nich szczególne miejsce zajmował Rolf Borzik – prywatnie towarzysz życia Bausch. Wymyślał niezwykłe przestrzenie i kostiumy do współtworzonych z Piną i jej zespołem spektakli. Jego eleganckie, wręcz wytworne kostiumy miały jednocześnie coś z codziennych ubrań i nierzadko stawały się wręcz partnerami do tańca; podobnie było z elementami projektowanej przez niego scenografii. Od czasu śmierci Borzika w roku 1980 scenografię projektował Peter Pabst, który tak jak Borzik pochodzi z Polski, kostiumy zaś – Marion Cito. Życiotańczenie

W teatrze tańca Piny Bausch niemal wszystko dokonuje się nie tyle poprzez spotkanie artysty z artystą, ale człowieka z człowiekiem. Jak intymne były to spotkania,

133


K a t a r z y na Jab ł o ń s ka

świadczą nie tylko same spektakle; potwierdzają to także słowa członków zespołu, którzy opowiadają o swojej mistrzyni i przyjaciółce w filmie Wima Wendersa Pina. Ten film Wenders i Bausch planowali od dawna, od około 20 lat. Wenders bardzo chciał go nakręcić, brakowało mu jednak narzędzia, które byłoby w stanie unieść to, co dzieje się na scenie, kiedy tańczy Tanztheater Wuppertal Pina Bausch. Sytuacja zmieniła się, kiedy odkrył technikę 3D. „Dzięki 3D – mówi niemiecki reżyser – zupełnie zmienia się obecność człowieka przed kamerą”. Przygotowania do wspólnej pracy nad filmem były już mocno zaawansowane, gdy 30 czerwca 2009 r. przyszła wiadomość o śmierci Piny Bausch. Zmarła w wieku 68 lat w szpitalu, 5 dni po zdiagnozowaniu u niej raka. Odeszła, kiedy jej tancerze byli we Wrocławiu – ponoć tamtego wieczoru artyści Piny zatańczyli spektakl Nefés tak dobrze, jak nigdy dotąd. Dedykowany artystce film, który Wenders zrealizował razem z jej współpracownikami, nie jest biografią genialnej choreograf, nie jest nawet próbą uchwycenia jej oryginalnej metody twórczej, którą trudno zamknąć w jakąś formułę – jeśli próbować ją nazwać, to chyba tylko życiotańczeniem. „Nigdy nie stawiałam sobie za cel – mówiła artystka – wynalezienia określonego stylu czy nowego teatru. Forma powstała sama z siebie: z pytań, które były we mnie”. Te pytania, setki pytań, zadawała swoim tancerzom, którzy nie mogli odpowiadać na nie słowami, a jedynie gestem, ruchem, tańcem. Ich odpowiedzi musiały być szczere, wywiedzione z własnej biografii, własnych emocji i przeżyć. Słowa mogą kłamać, ciało – nie skłamie. Raz postawione, przy okazji tworzenia konkretnego spektaklu, pytania Pina ponawiała wiele razy i oczekiwała, że kolejne odpowiedzi będą jeszcze bardziej szczere, jeszcze bliższe prawdzie człowieka, który udziela odpowiedzi. „Praca u Piny Bausch – mówił jeszcze za życia artystki Janusz Subicz, który przez 15 lat należał do jej zespołu – […] to osobista podróż w głąb. To droga do samopoznania, bez ezoteryki, filozofii i psychoanalizy. […] Bausch nigdy nie mówi nam, a zwłaszcza nie pokazuje tego, co mamy robić. Wszystko zależy od nas, z nas wychodzi. Ona zawsze oczekuje cudów i cuda się zdarzają”. A sama artystka wyjaśniała: „Pytania służą bardzo ostrożnemu zbliżaniu się do tematu. To otwarta ­metoda pracy, ale zarazem bardzo precyzyjna. Zawsze dokładnie wiem, czego szukam, ale to wiedza na poziomie uczuć, a nie głowy. […] Pokazujemy coś osobistego, ale nie prywatnego. Pokazujemy coś, co wszyscy dzielimy. Żeby móc to znaleźć, potrzeba ogromnej cierpliwości i gotowości do podjęcia – raz za razem – nowych poszukiwań”. Wim Wenders poszedł śladem Piny – zadał jej tancerzom pytanie o nią. Kiedy się słucha ich oszczędnych wypowiedzi – bo główna rola w jego filmie należy do tańca – staje się jasne, jak wielkiego formatu była artystką i człowiekiem. Jedna z tancerek mówi w filmie: „Spotkanie z Piną było jak znalezienie języka: jakbym wcześniej nie potrafiła mówić”.

134

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Prorokini Pina

Wim Wenders, „Pina”

Swoich tancerzy Pina Bausch spotykała niezwykle uważnie – potrafiła dostrzec w nich to, czego nawet oni sami w sobie nie przeczuwali. Małomówna, musiała patrzeć na nich z czułością i zaskarbić sobie ich bezgraniczne zaufanie, skoro chcieli za tym jej spojrzeniem pójść w miejsca czasem nie tylko trudne, ale i bolesne. Ten trud przybiera nierzadko formę wręcz cielesną, pewne ruchy tancerzy zadają ból im samym – po niektórych spektaklach ich ciała musiały być posiniaczone i poobijane. Dzięki filmowi Wendersa zobaczyć to można jeszcze dokładniej niż wtedy, kiedy z widowni obserwujemy ich na scenie. Podobnie jak piękno ciał tancerzy, nie zawsze już młodych ciał – naznaczonych wysiłkiem życia i wysiłkiem tańca i wciąż gotowych do tańca – czyli do życia. Bo taniec to ruch, a ruch to życie. Tancerze Piny nie musieli obawiać się upływu czasu, jedna z jej tancerek mówi w filmie, że w tym teatrze starzenie się nie jest problemem. Sama Pina tańczyła w Café Müller jeszcze rok przed śmiercią. Razem z grupą mieszkańców

135

Kultura

Zatańczyć duszą


K a t a r z y na Jab ł o ń s ka

Wuppertalu – mężczyznami i kobietami, którzy ukończyli 65 lat – zrealizowała spektakl Keuschheitslegende, który stworzyła wcześniej ze swoimi tancerzami. Fragmenty obu jego wersji znalazły się w filmie Wendersa. Niejako skutkiem ubocznym sztuki Bausch było dowartościowanie prawdziwego ciała i cielesności. W czasie, kiedy ciało traktuje się często jako błyszczące opakowanie, w którym na próżno szukać istotnej „zawartości” – tego rodzaju „skutki uboczne” są arcyważne. A w teatrze tańca Piny Bausch ciało istnieje w jego pełnym wymiarze – tancerze nie wykonują jakichś z góry wymyślonych kroków i figur, oni ruchem opowiadają o swoich intymnych doświadczeniach i emocjach, które w tańcu zostają – jakby powiedział Eugenio Barba, który teatru uczył się u Grotowskiego – ucieleśnione. Ta sztuka nie tyle sprawia, że ciało zyskuje wymiar meta­fizyczny, ona udowadnia, że ten wymiar jest w nie integralnie wpisany. „Dzięki intuicji i swojej ciekawości ludzi – mówił o fenomenie Bausch Janusz Subicz – doszła do metody, którą stosuje również wobec siebie i która innym pozwala się odkryć. Zadaniem Piny jest […] uświadomić ludziom ich wartość, ukryte możliwości, z których sami nie zdają sobie sprawy. Ona odkrywa z nami tajemnicę człowieczeństwa”. Wyprowadzając taniec z jego utartych póz – np. rezygnując z linearnej narracji czy związków przyczynowo-skutkowych między scenami na rzecz sekwencyjności i techniki montażu zaczerpniętej z filmu – Pina sprawiła, że taniec mógł w końcu „zatańczyć” nie tylko ciałem, ale niejako całym człowiekiem, który jest duszą i ciałem. A wraz z tancerzami Piny zatańczyła cała rzeczywistość wokoło. W jej spektaklach tancerze tańczą nawet włosami i tańczą ze skałą, wodą, ziemią, światłem, ­czasem z patykiem. Wyobraźnia Piny Bausch i jej współtwórców wydaje się nie mieć granic. Stanąć zupełnie samemu

Scena zalana wodą (Vallmond), wysypana rdzawą ziemią (Święto wiosny) czy tysiącami różowych goździków (Goździki) – to bardzo inspirujący partnerzy w tańcu. Okazują się nimi również zwykłe krzesła, stoliki czy ściana (Café Müller). Taka ascetyczna scenografia wystarcza, żeby stworzyć porażającą opowieść o samotności człowieka i jego rozpaczliwym i wciąż – pomimo niespełnień – ponawianym poszukiwaniu bliskości, niezaspokojonej tęsknocie za nią. Teatr tańca Piny Bausch potrafi bardzo boleć, ale potrafi też kipieć radością, humorem i udzielającą się widzom energią. Bywa wielką afirmacją życia, pomimo cierpienia, które jest jego nieodłączną częścią. Spotkanie z nim to dla wielu doświadczenie życiodajne. Dziś fenomen Piny Bausch i jej teatru tańca jest powszechnie doceniany, ale nie zawsze tak było. Szczególnie trudno było jej przekonać do swojej sztuki publiczność Wuppertalu, gdzie jej teatr miał swoją siedzibę. „Dobrze pamiętam – wspomina

136

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Prorokini Pina

Janusz Subicz – jak pod koniec któregoś spektaklu podniósł się postawny pan w średnim wieku i odwrócony do siedzącej na balkonie Piny Bausch wygłosił przemówienie: «Każda marka, którą pani dajemy, a bierze pani pieniądze od miasta, to jest marka stracona, pani Bausch. Życzę powodzenia, ale nie u nas!» […] Kiedy graliśmy Keuschheitslegende lub Bandoneon, ludzie wstawali z miejsc, krzyczeli, obrażali nas i wyśmiewali”. Talent i pokora Wima Wendersa, a także technika 3D sprawiły, że nawet ci, którzy nigdy nie mieli okazji zobaczyć na żywo Tanztheater Wuppertal Pina Bausch, mają dzięki filmowi Wendersa szansę doświadczyć siły, jaka emanuje z tej sztuki. I warto dodać, że film Wendersa adresowany jest nie tylko do tych, którzy interesują się tańcem czy w ogóle sztuką. Sam Wenders, który zanim po raz pierwszy zobaczył przedstawienie Piny Bausch, nie interesował się baletem – bo jego zdaniem był sztuką wyczerpującą się w estetyce – wyznaje, że noc, podczas której obejrzał spektakl Bausch, zmieniła jego życie. „Ta skromna kobieta – opowiada w jednym z wywiadów reżyser – powiedziała mi tamtej nocy więcej o mężczyznach i kobietach niż wszystkie genialne filmy z historii kina”. Sama artystka mówiła: „Zawsze poszukiwałam w pracy czegoś, czego jeszcze nie znam. Jest to nieustanne, również dosyć bolesne poszukiwanie, zmaganie się. Nie ma nic, na co można by się w tym poszukiwaniu powołać: ani na tradycję, ani na rutynę. Nie ma nic, czego można by się uczepić. Trzeba stanąć zupełnie samemu wobec życia i swoich doświadczeń i próbować uczynić widocznym albo przynajmniej przeczuwalnym to, o czym od zawsze się już wiedziało. Chodzi o to, by znaleźć to, co nie wymaga pytań”. Ona to znajdowała. Katarzyna Jabłońska

Café Müller, Das Frühlingsopfer, Vollmond – III Dni Sztuki Tańca, Sezon Kultury Nad-

renii Północnej – Westfalii w Polsce. Pina – Wim Wenders; Niemcy, Francja, Wielka Brytania 2011; dystrybucja: Stowarzysze-

nie Nowe Horyzonty.

Kultura

Katarzyna Jabłońska – absolwentka Wydziału Filologii Polskiej UW, krytyk filmowy. Z WIĘZIĄ współpracuje od 1992 r., obecnie sekretarz redakcji pisma. Publikowała również w „Tygodniku Powszechnym”, „W Drodze”, „Charakterach” i „Kwartalniku Filmowym”. Mieszka w Otwocku.

137


Danuta Wróblewska

Katyń jak nieśmiertelnik

Wchodzi się w półmrok. Brak większych świateł, stosunkowo niewielka liczba eksponatów, oszczędność formy. Cisza albo ledwie słyszalne tony Góreckiego czy Panufnika. Jako znak przewodni zarys żołnierskiego nieśmiertelnika. I powietrze ­niczym pulsująca materia. To Sala Hetmańska Muzeum Wojska Polskiego tej jesieni. Temat, któremu tym razem służy jej przestrzeń, jest dla nas jedną z ważniejszych spraw historii minionego wieku. Jej fakty i jej wymiar emocjonalny był od dawna naszą dramatyczną własnością. W ich posiadanie wchodzi już czwarte pokolenie Polaków. W 1940 roku z rozkazu Stalina dokonano mordu na polskich żołnierzach, urzędnikach, przedstawicielach polskiej inteligencji. To Katyń, Charków, Miednoje. Okoliczności tej zbrodni nie trzeba szczególnie odkrywać, to się po prostu wie. Przez lata wbudowywało się je w możliwie najszerszą świadomość społeczną, wyjąwszy tych, co wiedzieć nie chcieli. W mnogości miejsc znaleźć można materialny dowód hołdu złożonego katyńskim ofiarom. Jednym z bardziej poruszających jest pomnik stojący pod Świętym Krzyżem, u wrót Puszczy Jodłowej, na tle pasm świętokrzyskich. Po zmianie ku wolności stało się możliwe nadanie sprawie należnego jej od dawna najznaczniejszego upamiętnienia. Zapadła decyzja o powstaniu muzeum. Wskazano na warszawską Cytadelę – budowaną w latach 30. XIX wieku przez Rosjan jako Aleksandryjską – najlepiej w Polsce zachowany fort nad Warszawą dla utrzymania Polaków w ryzach. Jest ona nie tylko przypomnieniem historii, świadkiem dramatycznej drogi do niepodległości, ale może przede wszystkim jest mauzoleum ludzi o tę wolność walczących, ich symboliczną obecnością. Nie można było wybrać lepszego miejsca. Wystawa w Muzeum Wojska Polskiego, po dłuższej pracy w zamkniętym gronie specjalistów, jest pierwszą wizualizacją założenia przyszłej stałej ekspozycji i pierwszą tej wizualizacji publiczną ekspozycją. Nie można jej z uwagi na szczupłość miejsca i otoczenie nazwać realizacją pełną. Daje wszakże istotny pogląd na przyszłe muzeum w wydzielonej części Cytadeli, nazywanej kaponierą. Finał, który zobaczymy za trzy lata we właściwym już dla niego sąsiedztwie, nabierze szerszych, może nawet nowych znaczeń. Pamiętajmy, że sprawa Katynia nie jest jeszcze zamknięta.

138

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Katyń jak nieśmiertelnik

Wystawa-zapowiedź, jaką zobaczyliśmy – mimo języka zapowiedzi – dokonuje czegoś trudnego i bardzo ważnego: jest próbą syntezy. Zwraca się przede wszystkim do pojedynczego człowieka. W przestrzeniach jej sali tłum widzów, tak jak każdy zbędny dźwięk, są zawadą w takiej lekcji, przeszkadzają. Nie powinno się zaglądać przez czyjeś ramię. To czas mojego czy twojego skupienia. Bohaterami zawartości tej sali są dwie rzeczywistości – konkret materialny zamknięty w gablotach wsparty wymową płócien, które tworzą wewnętrzne podziały przestrzeni, oraz rzeczywistość „czucia i wiary”, jaka pod ich działaniem budzi się w oglądającym. To one wspólnie otwierają oko naszej wyobraźni. Wszystkie większe eksponaty zamknięte są w prostych czarnych skrzyniach, drobne – znalezione w kieszeniach ofiar – znajdują się w „kolumbariach” wynikłych z geometrii małych sekwencji takich skrzynek. Twarde masywy skrzyń i prawda obiektów, zarówno tych rodzinnych, zbieranych w różnych miejscach, jak i wyjętych z zasobów NKWD, mają swoje uzupełniające tło w lekkich płótnach dzielących przestrzeń. Tam, czuły na ruch przechodzących widzów, staje przed nami las. Z jego szarości powoli uwyraźniają się szeregi żołnierskich postaci zmierzających przed siebie – i ku nam. ­Obraz, autentyk wyjęty z radzieckich archiwów, pojawia się i niknie. Tak właśnie pracuje ludzka pamięć. Podobnie jak te odbicia na zasłonach, w innym miejscu małe obiekty wypływają z ciemnego niebytu i w niego na powrót zapadają. Tak

139

Kultura

„Pamięć nie dała się zgładzić”, wystawa przygotowana przez zespół w składzie: Sławomir Frątczak, Andrzej Krzysztof Kunert, Izabella Sariusz-Skąpska, Mateusz Zemla i Jerzy Kalina (koncepcja plastyczna). Wystawa czasowa w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie (fot. Pracownia fotograficzna Muzeum Wojska Polskiego)


Dan u t a W r ó bl e w s ka

pamięć ludzka przybliża i odsuwa najważniejsze nawet składniki życia. Także historii. Zamykająca amfiladę przestrzenną ściana niesie na sobie spis ofiar. Nazwiska nasuwane są od sufitu ku jej dołowi w takim samym jak gdzie indziej, prawie niewyczuwalnych ruchu. Dlatego właśnie mieszczą się wszystkie. W wyniku konkursu autorem przedstawionej w Alejach Jerozolimskich ­wizji przyszłego muzeum jest Jerzy Kalina, jeden z najciekawszych artystów naszego czasu. Jego talent wymyka się ścisłej przynależności. Używając wszystkich możliwych sposobów i środków, tworzy on bez ograniczającej dziedzinę granicy. Jest jednocześnie rzeźbiarzem i malarzem, sięga po nowe, wyznaje przymierza sztuk. Właściwością tej twórczości jest treść. Kalina nie bawi się samą formą rzeczy, choć jest ona frapująca. Jego realizacje zawsze mają cel – dotyczą czegoś ważnego w człowieku, społeczeństwie, narodzie i nas ku temu zwracają. Już to samo jest przeciwwagą obserwowanej potocznie nowoczesnej miałkości. Nie od dzisiaj można go uznać za strażnika pamięci zbiorowej. Muzeum Katyńskie będziemy przyjmowali poprzez jego czucie i wizję – będzie to jego i nasza własność. Danuta Wróblewska

Danuta Wróblewska – historyk sztuki. Przez wiele lat związana z redakcją „Projektu”. Uczestniczka ruchu kultury niezależnej, kurator działu sztuki współczesnej Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Prowadziła warszawskie galerie Kordegarda i Studio, stale współpracuje z galerią krytyków Pokaz. Autorka czterech książek o polskiej sztuce współczesnej. Mieszka w Warszawie.

140

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter Ksiądz z kobietą w kinie

Wyjść z wewnętrznego piekła

Ksiądz Muszę przyznać Ci, Kasiu, rację – irańskie Rozstanie Asghara Farhadiego to film rzeczywiście znakomity. Kobieta A tak się, Andrzeju, przed Rozstaniem wzbraniałeś.

Ksiądz Bo denerwuje mnie nagły i powszechny bzik na punkcie kina irańskiego, tureckiego, a najlepiej palestyńskiego. Pachniało mi to polityczną poprawnością i kilka filmów tę moją tezę potwierdziło. Rozstanie mnie zachwyciło, uważam je – tak, użyję tego słowa – za arcydzieło.

Kobieta Mój bzik na punkcie kina irańskiego trawa już ponad 10 lat. Na którymś z Warszawskich Festiwali Filmowych zobaczyłam Biały balonik Jafara Panahiego, potem był Smak wiśni Abbasa Kiarostamiego (także jego Uniesie nas wiatr), a zwłaszcza wstrząsający Czas ­pijanych koni Bahmana Ghobadiego (i jego piękny Półksiężyc), przepiękne Kolory raju Mjida Majidiego (również Dzieci niebios, wcześniejszy film tego reżysera)…

141


K a t a r z y na Jab ł o ń s ka , k s . A n d r z e j L u t e r

Ksiądz …wiem, że jeśli chodzi o kino irańskie, możesz jeszcze długo się zachwycać.

Kobieta Ktoś ze znajomych ukuł nawet, ironizując sobie z tej mojej fascynacji, termin „film o sandałach” (nawiązanie do treści Dzieci niebios) jako określenie na film, w którym jest niewiele akcji. Sama też tego określenia używam, tyle że na określenie kina, w którym dużo się dzieje w sensie wewnętrznej, a nie zewnętrznej akcji.

Ksiądz Ani Rozstanie, ani polski Wymyk – bo to z kolei mój typ, do którego nie musiałem Cię na szczęście przekonywać – nie są filmami „o sandałach”.

Kobieta Nie musiałeś mnie przekonywać, Andrzeju, ponieważ to film Grega Zglińskiego. Kilka lat temu widziałam jego pierwszy film Cała zima bez ognia – bardzo mocną i dojrzałą opowieść o tym, jak tragedia, w tym przypadku śmierć dziecka, możne zniszczyć bliskość między naprawdę kochającymi się ludźmi. Tamten film zapowiadał reżysera o dużym talencie i dojrzałości, a Wymyk tę zapowiedź potwierdza.

Ksiądz Oba filmy – irański i polski – łączy wrażliwość moralna ich twórców, koncentrujących się na indywidualnym dramacie człowieka. Obaj reżyserzy pokazują, że życie jest zbiorem pozornie przypadkowych zdarzeń – jeden moment, chwila słabości może zaważyć na całym naszym życiu. Ktoś powie, że powstało już wiele filmów na ten temat. Patrząc jednak w ten sposób, moglibyśmy powiedzieć, że Szekspir i Molier już wszystko powiedzieli o ludzkiej duszy, po co więc coś jeszcze dodawać?

Kobieta Być może o ludzkiej duszy powiedziano już wszystko, ale dusze konkretnych ludzi – także bohaterów, o których opowiadają Zgliński i Farhadi – wciąż pozostają tajemnicą.

Ksiądz Wymyk to thriller psychologiczny. Punktem wyjścia, podobnie jak w Chrzcie Marcina Wrony, jest motyw Kaina i Abla. U Zglińskiego konflikt ogniskuje się między „gorszym” i „lepszym” bratem. Ten lepszy, Jerzy, studiował za granicą, ma wiele pomysłów na rozwój firmy, którą obaj bracia odziedziczyli po ojcu. Ten „gorszy”, ­Alfred, nie ma wyższego wykształcenia, umiejętności prowadzenia prywatnej firmy nabył przy ojcu – jest praktykiem i samoukiem. Już w pierwszej scenie zawiera się zalążek pasjonującego dramatu. Bracia pędzą czerwonym mitsubishi, kieruje Alfred. Ścigają się z pociągiem,

142

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Wyjść z wewnętrznego piekła

„Rozstanie”, reż. Asghar Farhadi

Kobieta Ta szarża wyraźnie poprawia Alfredowi samopoczucie i w jego własnych oczach dodaje mu męskości, podobnie jak ordynarne zachowania wobec pracowników. Z wyższością również traktuje lęk, jaki wzbudził w Jerzym jego szczeniacki wyczyn ścigania się z pociągiem. A przecież w chwili prawdziwej próby to właśnie Jerzy wykaże się odwagą, a Alfred jej brakiem.

Ksiądz Pokaz siły czy chamstwa to sposób na zagłuszenie kompleksów, podobnie jak nienaładowany pistolet, który Alfred nosił ze sobą. W momencie próby nie odważył się jednak użyć broni jako straszaka wobec bandytów. Nie tylko nie pomógł w tragicznym momencie bratu, ale potem nie był w stanie przyznać się do swojej słabości. I wiele zrobił, żeby to nie wyszło na jaw. Co z tego – cholerne sumienie nie da mu spokoju i dręczyć będzie pytaniami: jak odkupić swoje winy, słabość, małość? Jak dalej żyć z poczuciem, że nie było się w stanie przeciwstawić złu, które sprowadziło tragedię na najbliższe mu

143

Złoty środek

w oknach pociągu wiwatują kibole, zachęcający Alfreda wrzaskliwymi okrzykami do jeszcze szybszej jazdy. W końcu Alfred niemal samobójczym manewrem przecina tory na otwartym przejeździe, tuż przed czołem lokomotywy.


K a t a r z y na Jab ł o ń s ka , k s . A n d r z e j L u t e r

osoby? Każde ludzkie spojrzenie: w kościele, w pracy, na ulicy wydaje mu się zagrożeniem…

Kobieta …i oskarżeniem. Pewnie nie byłyby tak odczytywane, gdyby Alfred sam siebie nie oskarżał. Twórcom udała się rzecz niełatwa – ich budzący na początku rezerwę, a nawet niechęć bohater, w chwili kiedy doświadcza swojej słabości i małości, zyskuje coraz większą sympatię. Duża w tym zasługa odtwórcy tej postaci, Roberta Więckiewicza, który swoją rolę potraktował jak najczulszy, wymagający niezwykłej precyzji instrument. To również zasługa scenariusza, w którym ta postać, podobnie jak postać Violi – w roli żony Alfreda znakomita Gabriela Muskała – zostały świetnie pomyślane i skonstruowane. O możliwościach Więckiewicza świadczy może najbardziej krótka i niema scena w kościele. Z jego twarzy i postawy wyczytać można bolesną opowieść o moralnej męce, jaką przeżywa – a to przecież zaledwie kilkadziesiąt sekund. Odczytuje ją chyba ksiądz w konfesjonale, skoro wykonuje ledwie zauważalny gest zachęty.

Ksiądz Ta scena pokazuje, że Alfred nie potrafi uwierzyć w możliwość odkupienia swojej winy. Dla mnie ta scena jest ważna również dlatego, że sam, siedząc w konfesjonale, kilka razy w życiu miałem podobne doświadczenie – spotykałem się wzrokiem z kimś, kto wydawał się niezdecydowany, zagubiony i też zachęcałem gestem. Raz ktoś zareagował i przyszedł do spowiedzi, innym razem – nie. Wzruszyłem się, oglądając tę scenę.

Kobieta A ja wzruszyłam się, kiedy Alfred – taki zazwyczaj gruboskórny – w szpitalu delikatnie, wręcz z czułością wciera w ciało nieprzytomnego brata balsam czy maść.

Ksiądz Tak, to piękna scena, tym bardziej że wiele się musiało w Alfredzie zadziać, żeby w ogóle mógł przyjść do Jerzego. W jednej ze scen żona wypomina Alfredowi: „Przestań ciągle myśleć o sobie” i wyrzuca mu, że nie odwiedza brata w szpitalu.

Kobieta Bardzo możliwe, że to właśnie słowa żony wyrywają Alfreda z jego wewnętrznego piekła. Kiedy wreszcie na chwilę uzna, że jest coś ważniejszego i większego niż jego klęska, wstyd i wina – znajdzie drogę, która wprawdzie nie zdejmie z niego odpowiedzialności za popełnione zło i jego skutki, ale obudzi w nim pragnienie dobra, sprawi, że inaczej będzie patrzył na drugiego człowieka, zrozumie, co naprawdę liczy się w życiu.

144

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Wyjść z wewnętrznego piekła

Ksiądz Zaraz, zaraz, nie tak szybko. W Rozstaniu jest tyle drobnych – wynikających zazwyczaj z nieporozumienia – zapętleń, że trzeba choć trochę tę historię zarysować. Simin chce rozwieść się z mężem, bo planuje wyjazd za granicę, czas nagli, uzyskana z trudem wiza lada moment straci ważność. Jej mąż Nader nie chce wyjeżdżać, nie może zostawić chorego na Alzheimera i wymagającego ciągłej opieki ojca. Kobieta motywuje swój wyjazd dobrem córki, chce zapewnić jej lepsze życie. Jednak córka, Termeh, nie chce opuszczać ojca i dziadka. Nader godzi się na rozwód, decyzję o wyjeździe pozostawia córce. A ta nie chce opuszczać dziadka i ojca, ale też nie chce, żeby matka zostawiła ich troje. Farhadi zrealizował moralitet o dramacie dwóch rodzin. O wszystkim decyduje znowu przypadek, ale – tak jak w Wymyku – sprowokowany przez człowieka, bo gdyby Simin się nie wyprowadziła, Nader nie musiałby zatrudnić w charakterze opiekunki dla ojca kobiety w czadorze, do tej pory to synowa opiekowała się teściem. Razieh – skromna ortodoksyjna i pobożna muzułmanka – musi, ze względów religijnych, nie tylko przed własnym mężem ukrywać charakter swojej pracy, ale też w swego rodzaju „pogotowiu teologicznym” upewniać się, czy np. myjąc podopiecznego, nie popełnia grzechu. To nie koniec komplikacji – Razieh jest w ciąży, co skrywane jest przez jej obszerny czador, trudno więc jednoznacznie orzec, czy jej pracodawca ma tego świadomość. Kiedy Razieh zostanie zwolniona przez Nadera, oskarży go w sądzie o pobicie. Naderowi grozi więzienie i konieczność wypłaty odszkodowania. Kto ma rację? Zdenerwowany Nader rzeczywiście dość ostro potraktował kobietę. Czy nie wiedział, że była w ciąży? Czy jej oskarżenia są w pełni prawdziwe?

Kobieta Nader nie jest brutalem, przeciwnie, wydaje się człowiekiem wrażliwym. Czuła troska o ojca i głęboka relacja z córką zaskarbiają mu naszą sympatię. Podobnie Razieh – wydaje się osobą prawą.

Ksiądz Nic tu nie jest oczywiste. Film Farhadiego to – podobnie jak Wymyk – thriller psychologiczny. Suspens i zagęszczony montaż sprawiają, że oglądamy ten obraz z niesłabnącym zainteresowaniem. Farhadi myli tropy, już się nam wydaje, że docieramy do prawdy, a tymczasem

145

Złoty środek

Może gdyby żona bohatera Rozstania w jednym z kluczowych momentów ich życia potrafiła przywołać go w ten sam sposób do porządku, jak zrobiła to żona Alfreda, historia ich i ich córki, a także historia jeszcze jednej rodziny potoczyłyby się inaczej.


K a t a r z y na Jab ł o ń s ka , k s . A n d r z e j L u t e r

„Wymyk”, reż. Greg Zgliński

oddalamy się od niej. Bo wszystko jest zależne od punktu widzenia, od naszej konkretnej sytuacji życiowej. Nasza sympatia do bohaterów zmienia się, na końcu jesteśmy właściwie w stanie zrozumieć każdego z nich. Nie ma zatem znaczenia, czy Nader faktycznie pobił opiekunkę, czy tylko zirytowany wypchnął ją z mieszkania…

146

Kobieta …zaraz, zaraz, Andrzeju. To prawda, że twórcy Rozstania tak potrafili opowiedzieć swoją historię, że możemy z sympatią spojrzeć nawet na porywczego, niemal niezrównoważonego psychicznie męża Razieh. Nie jest jednak bez znaczenia, czy Nader jedynie wypchnął kobietę za drzwi, czy ją pobił! Podobnie jak nie jest bez znaczenia to, czy oskarżenia, które ona mu stawia, są prawdziwe. Rzeczywiście, wszystko tu niebezpiecznie się zapętla, drobne – wydawałoby się – problemy widziane przez pryzmat religijnej ortodoksji i kulturowej tradycji urastają do dramatów. Nie sposób tego zbagatelizować ani ominąć, wydaje się jednak, że w całej tej historii był moment, który mógłby radykalnie zmienić jej bieg – wszystko zależało od Nadera. On jednak nie potrafił, tak jak Alfred z Wymyku, w pełni przestać myśleć o sobie. Musiał dochodzić swojej prawdy, która być może nawet bliższa była prawdy pisanej wielką literą niż prawda Razieh; a może wcale nie, skoro powiększyła dramat. Nie

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Wyjść z wewnętrznego piekła

wiem, co powodowało Naderem – męska duma, jego poczucie sprawied­liwości, a może brak empatii wobec tak bardzo odległych mu wartości Razieh i jej świata?

Ksiądz W Rozstaniu nikt nie jest niewinny, poza Termeh, która rozpoznaje fałsz świata rodziców i fałsz świata religii. Wszystko zostało splamione – i honor, i Koran. Ale pozostaje niewinna miłość nastolatki, która musi wybierać między matką i ojcem. Farhadi pokazuje ­kliniczną sytuację wzajemnych oskarżeń, przypadkowa – a może jednak nieprzypadkowa – sytuacja pokazuje starą prawdę, o której zapominamy: nikt nie jest bez winy. Wydaje mi się, że tytuł filmu powinien mieć liczbę mnogą, bo opowiada o rozstaniach ludzi do tej pory sobie bliskich i o rozstaniu z dotychczasowym rozumieniem świata. I jest jeszcze jedna rzecz, która łączy obu reżyserów – atencja wobec Krzysztofa Kieślowskiego. Greg Zgliński był uczniem Kieślowskiego i nigdy nie wypierał się wypływu, jaki spotkanie autora Przypadku na nim odcisnęło. Kieślowski jest również punktem odniesienia dla Asghara Farhadiego, który mówi: „[..] rzadko się zdarza, żeby reżyser, który pracuje w obcym kraju, był w stanie zrobić naprawdę dobry film. Wyjątkiem jest Krzysztof Kieślowski”.

Kobieta Siłą takich artystów jak twórcy Wymyku, Rozstania czy Kieślowski jest próba zbliżenia się do – często wykluczających się – „prawd” swoich bohaterów. Każdej z nich dają prawo głosu i nie manipulują nimi. A przy okazji nie manipulują też nami – widzami. Dają tym indywidualnym „prawdom” miejsce, jak się zdaje dlatego, że układając z nich – jak z puzzli – swój obraz, mają nadzieję zawrzeć w nim odblask tej prawdy, którą piszemy bez cudzysłowu. Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter

Wymyk – scen.: Janusz Margański, Greg Zgliński, reż.: Greg Zgliński, zdj.: Witold Płócien-

Rozstanie/Jodaeiye Nader az Simin – scen. i reż.: Asghar Farhadi, zdj.: Mahmoud Kalari,

muz:. Sattar Oraki, występują: Peyman Moaadi, Leila Hatami, Sareh Bayat, Shahab Hosseini, Sarina Farhadi, Iran 2011, 123 min, dystrybucja: Gutek Film.

147

Złoty środek

nik, muz.: Jacek Grudzień, Mariusz Ziemba, montaż: Leszek Starzyński, występują: Robert Więckiewicz, Łukasz Simlat, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel, Anna Tomaszewska, Polska 2011, 85 min, dystrybucja: Best Film.


Książki

Anatomia KOR-u Jan Olaszek

A. Friszke, Czas KOR-u. Jacek Kuroń a geneza Solidarności, Wydawnictwo Znak, Instytut Studiów Politycznych PAN, Kraków 2011, 612 s.

148

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011

Czas KOR-u Andrzeja Friszkego to kolejny tom kontekstowej biografii Jacka Kuronia. Narracja zaczyna się od okresu przejściowego między procesami po Marcu ’68 a ­powstaniem w 1976 r. w Polsce zorganizowanej opozycji politycznej. Działania środowiska polegały wówczas na wspólnych ­lekturach i dyskusjach o nich, oraz prowadzeniu życia towarzyskiego. Wówczas światopogląd tego środowiska ulegał przewartościowaniom. Obok zerwania z rewizjonizmem następowało otwarcie na polskie tradycje narodowe i niepodległościowe oraz dialog z Kościołem katolickim, czego skutkiem było zbliżenie się „komandosów” z działaczami Klubu Inteligencji Katolickiej. Nawiązywano też kontakty z ludźmi z konspiracyjnego „Ruchu”, „Gromady Włóczęgów” i „Czarnej Jedynki”, literatami, adwokatami, dawnymi działaczami PPS oraz liderami ruchu protestu przeciwko zjednoczeniu organizacji młodzieżowych i studenckich. Do nadania działaniom tych ludzi ram organizacyjnych przyczyniły się represje po robotniczych protestach w Czerwcu ’76. Friszke szczegółowo opisuje przebieg rozmów prowadzących do powstania KOR. Sprawa nie była prosta, gdyż część jego przyszłych członków miała opory przed rzucaniem władzy wyzwania w tak jednoznaczny


sposób. Dotyczyło to zwłaszcza działaczy starszego pokolenia, których nazwiska były kluczowe dla wiarygodności całej inicjatywy. Autor przedstawia sylwetki założycieli KOR, pokazując ich pozycję oraz zróżnicowanie życiorysów, ­generacji i poglądów: od ludzi zaangażowanych w tworzenie systemu w czasach stalinowskich, którzy jak Jacek Kuroń przeszli drogę przez rewizjonizm do walki z komunizmem, po ludzi AK i WiN. Łączy ich wspólny cel: chęć przeciwstawienia się brutalności władz. W kolejnych rozdziałach znajdujemy szczegółowy opis działań prowadzonych przez członków Komitetu i jego współpracowników (często równie mocno zaangażowanych): pomoc represjonowanym, wydawanie pierwszych pism w drugim obiegu wydawniczym, organizowanie środowisk ­studenckich, robotniczych i chłopskich, kolejne głodówki protestacyjne, relacje z innymi grupami opozycyjnymi. Cały czas w centrum zainteresowania autora pozostaje ­Kuroń, jednak książka w mniej lub bardziej szczegółowy sposób opisuje najważniejsze inicjatywy opozycyjne drugiej połowy lat 70. Książka opiera się w dużej mierze na materiałach Służby Bezpieczeństwa powstałych w wyniku inwigilacji Komitetu. KOR przyjął jawną formę działania. Dzięki zainstalowanym w mieszkaniach głównych działaczy podsłuchom autorowi udaje się w znacznym stopniu odtworzyć życie wewnętrzne organizacji. Przed analizą dokumentów policji politycznej PRL znaliśmy oświadczenia KOR, w których jego członkowie jako grupa wyrażali swój pogląd w konkretnych sprawach. Materiały z inwigilacji pozwoliły na odtworzenie opinii poszczególnych osób, przebiegu rozmów i sporów. Wiedzę pochodzącą z materiałów archiwalnych autor uzupełnia relacjami bohaterów wydarzeń. Część z nich została zebrana na potrzeby tej książki, inne autor gromadził niemal na gorąco w czasach

149

karnawału „Solidarności”. Tym bardziej ­zwiększa to ich wartość, gdyż powstały one w niewielkim odstępie czasu od wydarzeń, których dotyczą, i nie miały na nie wpływu późniejsze konflikty polityczne. Większość z nich została opublikowana w przygotowanym przez Friszkego i Andrzeja Paczkowskiego tomie Niepokorni. Rozmowy o Komitecie Obrony Robotników (2008). Autor korzysta też z publikacji drugoobiegowych, które z jednej strony przynoszą wiedzę o poglądach ­prezentowanych ­publicznie przez Jacka Kuronia i innych działaczy opozycyjnych, z drugiej – poprzez odnotowywanie represji wobec opozycjonistów, stanowią cenne uzupełnienie dokumentów SB. „Komunikaty” KOR pokazują, z jaką częstotliwością represjonowano członków i współpracowników Komitetu, choćby poprzez częste zatrzymania na czterdzieści osiem godzin (co nie ­wymagało sankcji prokuratorskiej). Opozycjonistów inwigilowano, przeszukiwano, grożono, niektórych pobito. Wielu z nich nie mogło ­normalnie pracować. Dotyczyło to szczególnie Kuronia, którego chciano usunąć chyba z wszystkich możliwych pól aktywności nie tylko politycznej, ale też społecznej i zawodowej. Paradoksalnie w ten sposób władze PRL powodowały, że ludzie w podobnej sytuacji mogli niemal cały swój czas poświęcać na działalność antysystemową. W książce przywoływane są również archiwa domowe Jacka Kuronia, przekazane do Ośrodka Karta. Słynne „dzienniki pokładowe” stanowią zapis pracy centrum informacyjnego opozycji, które ­powstało w mieszkaniu Kuronia przy jego telefonie, znanym wielu współpracownikom KOR na pamięć. Wykorzystano też materiały o bardziej prywatnym charakterze. Autor opisuje dość osobiste przeżycia Jacka Kuronia z kolejnego pobytu w więzieniu, opierając się na przechowywanych l­istach do jego żony. Friszke skupia się na analizie źródeł, w niewielkim stopniu przywołując literaturę

Książki

Anatomia KOR-u


Jan Ola s z e k

przedmiotu. Czytelnik w przypisach znajdzie odwołania do najważniejszych publikacji. Do głównego tekstu książki nie ­dołączono bibliografii, co utrudnia ocenę kompletności wykorzystanych przez autora opracowań. Wśród przywoływanych w przypisach książek zauważyć można pewne braki. Nie ma w nich odwołań do tekstów dotyczących kampanii propagandowych skierowanych przeciwko Komitetowi Obrony Robotników napisanych przez Mariusza Mazura (monografia Propagandowy obraz świata. Polityczne kampanie prasowe w PRL w latach 1956–1980. Model analityczno-koncepcyjny) i Roberta Spałka (artykuł o KSS „KOR” na łamach „Pamięci i Sprawiedliwości”). Publikacje te pokazują, jaki obraz KOR i samego Kuronia docierał do szerokich kręgów społecznych. Mogło to mieć wpływ na postrzeganie jego osoby. Wiele osób miało negatywny stosunek do Kuronia, gdyż nie akceptowało jego zaangażowania politycznego w okresie stalinowskim. Propaganda PRL nawiązywała do tych elementów jego biografii. Tym większym sukcesem Kuronia było przełamywanie negatywnych stereotypów na swój temat i budowanie coraz szerszych kręgów zaufania. Wśród publikacji nieprzywoływanych przez autora, a ważnych dla tego tematu wspomnieć można przykładowo o książkach Krzysztofa Piątkowskiego Myśl polityczna Jacka Kuronia (1943–2004), Roberta Zuzowskiego Komitet Samoobrony Społecznej KOR: studium dysydentyzmu i opozycji politycznej w Polsce czy monografii Piotra Zaremby o Ruchu Młodej Polski (którego relacje z KOR były interesujące). O większości kwestii, w których te i kilka innych nieprzywoływanych publikacji mogłoby być wykorzystanych, Andrzej Friszke pisze w sposób przekonujący i dobrze udokumentowany źródłowo, jednak pominięcie ich można uznać za mankament. Czas KOR-u ma bardzo faktograficzny charakter. Autor w porządku chronologicz-

150

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011

nym szczegółowo – miejscami nawet dzień po dniu – opisuje kolejne wydarzenia składające się na historię aktywności Kuronia w KOR. Szczegółowość opisu robi ogromne wrażenie. Zaglądamy za kulisy wielu wydarzeń, które dotychczas były opisywane w pobieżny sposób. Z książki wyłania się obraz Kuronia jako człowieka ze wszystkich sił zaangażowanego w tworzony przez siebie ruch, poświęcającego swoje życie rodzinne i zdrowie. Rozwój wydarzeń nie pozwalał na odpoczynek. Kuroń na początku lipca 1980 roku wrócił po kolejnej opozycyjnej podróży, wyłączył po raz pierwszy od dawna telefon i zasnął. Odpoczynek nie trwał długo, gdyż wówczas odwiedził go niemogący się dodzwonić Henryk Wujec z wiadomością o wybuchu strajku w Ursusie. Friszke nie zapomina też o Kuroniu jako o autorze kluczowych dla rozwoju opozycji tekstów programowych. Idee głoszone przez Kuronia pokazuje na tle najważniejszych tekstów innych opozycjonistów, zarówno jego bliskich współpracowników, jak i oponentów. Lektura tych fragmentów książki prowadzi do wniosku, że Kuroń nie tylko celnie opisywał zachodzące procesy w ruchu opozycyjnym, ale też tworzył program ruchu społecznego, który był skutecznie realizowany. Autor zwraca uwagę na wpływ, jaki miał styl bycia Kuronia na działalność opozycyjną. Niektórych jego sposób bycia ­odpychał. Wielu jednak przyciągały jego bezpośredniość, gwałtowność, ostry język i styl prowadzenia sporów. Był człowiekiem, który przy całym poświęceniu dla sprawy potrafił korzystać z życia. Miał dobry kontakt z młodymi ludźmi. Dla wielu z nich był postacią charyzmatyczną. Interesujące byłoby wprowadzenie do opisu działań głównego ­bohatera i jego środowiska szerszego spojrzenia uwzględniającego bardziej społeczne i kulturowe aspekty jego funkcjonowania. Przydałoby się też bardziej socjologiczne niż historyczne spojrzenie na mecha-


nizmy rządzące ruchem opozycyjnym drugiej połowy lat 70. Opisując poszczególne inicjatywy i relacje między nimi, można by pokazać, jak gęsta była sieć różnego rodzaju powiązań (rodzinnych, towarzyskich, zawodowych czy opozycyjnych) pomiędzy nimi. Im więcej było więzi łączących ludzi KOR i samego Kuronia z różnymi środowiskami, tym skuteczniejszy stawał się ruch opozycyjny. Friszke zwraca uwagę na te zjawiska, jednak nie zatrzymuje się na nich dłużej. Choć bohaterem Czasu KOR-u jest Jacek Kuroń, to autor pokazuje jego dokonania na tle działalności innych osób – bliskich Kuroniowi, ale też jego oponentów. Jednym z nich był Antoni Macierewicz. Sporną kwestią jest rola poszczególnych działaczy w utworzeniu KOR. Macierewicz odegrał w tym czasie kluczową rolę, organizując pomoc dla represjonowanych. Autor ­opisuje rozmowę, podczas której zapadła decyzja, przywołując dwie częściowo sprzeczne ze sobą relacje. Brali w niej udział Kuroń, Macierewicz, Jan Józef Lipski i Piotr Naimski. Według wersji Macierewicza (z 1981 r.) przedstawili oni Kuroniowi pomysł powołania komitetu przez młodych organizatorów pomocy, ze względu na przedłużające się rozmowy ze starszymi osobami o znanych nazwiskach. W tej wersji Kuroń początkowo sprzeciwiał się powołaniu komitetu, dał się przekonać dopiero przez Jana Józefa Lipskiego i informację o podpisie Edwarda Lipińskiego. Według wspomnień Kuronia, Macierewicz był zwolennikiem powołania zespołu tworzonego przez osoby starsze o znanych nazwiskach, zaś Kuroń zaproponował, by komitet założyli Macierewicz, Naimski, Lipski i Kuroń, do tego składu pozostali mogliby ewentualnie się dołączyć. W innej relacji Kuroń wspominał, że Macierewicz i Naimski zaproponowali nazwę KOR, którą Kuroń uznał za genialny pomysł. Nie mając możliwości jednoznacznego potwierdzenia żadnej z tych

151

wersji, Friszke przywołuje zarówno wersję bohatera książki, jak i jego oponenta, nie przesądzając sprawy co do rzeczywistego przebiegu rozmowy. Opisując kolejne etapy narastającego konfliktu między tymi działaczami i ich współpracownikami, autor pokazuje racje obu stron. Niechęć Macierewicza do Kuronia i Michnika miała swoje racjonalne podstawy, którymi były różnice ideowe czy niechęć do utożsamiania całego Komitetu jedynie z grupą Jacka Kuronia (co często robili zwłaszcza zagraniczni dziennikarze). Zresztą z kart książki wynika, że budziło to sprzeciw również innych działaczy Komitetu. W takiej sytuacji inni członkowie, zwłaszcza ci niechętni Kuroniowi, mogli czuć się marginalizowani. Jednocześnie obraz taki wynikał z ogromnej aktywności Kuronia i jego ciężkiej pracy na rzecz ruchu opozycyjnego. Kuroń i Macierewicz różnili się też na płaszczyźnie programowej. Macierewicz upatrywał sukces opozycji w docieraniu do młodej inteligencji, Kuroń bardziej interesował się niezależnym ruchem robotniczym. W dotychczasowych opisach życia wewnętrznego KOR skupiano się na sporze grupy Kuronia z grupą Macierewicza. Friszke oczywiście również obszernie opisuje rozwój tego sporu. Przedstawia jednak także inne napięcia. Linie podziałów zmieniały się. Takie osoby jak Edward Lipiński, Józef Rybicki, Aniela Steinsbergowa czy Zbigniew Romaszewski w poszczególnych sporach stawali po różnych stronach. Książka pokazuje, jak duże znaczenie dla Komitetu mieli tzw. starsi państwo i jak ­liczono się z ich zdaniem. Ich autorytet mógł mieć wpływ na to, że nigdy jednak nie doszło w KOR do rozłamów. I ta właśnie jedność stanowiła siłę KOR, zaś to konflikty wewnętrzne stały się jedną z przyczyn mniejszego powodzenia ROPCiO. Ostry konflikt wewnątrz KOR dotyczył artykułu Kuronia Myśli o programie

Książki

Anatomia KOR-u


Jan Ola s z e k

działania, w którym przedstawiona została wizja uzyskania przez Polskę statusu państwa o ograniczonej suwerenności zewnętrznej, wewnątrz posiadającego swobodę (co nazywano finlandyzacją). Tekst wywołał nieprzychylne reakcje także wśród członków Komitetu na ogół przychylnych Kuroniowi. Andrzej Friszke, opisując te wydarzenia, przedstawia argumenty ówczesnych krytyków Kuronia (podnoszących np. znaczenie kwestii prawnych, wedle których nie należało rezygnować z przedwojennych granic). Autor podkreśla, że dla Kuronia większe znaczenie niż ­argumenty ­teoretyczno-prawne miała realna sytuacja geopolityczna. Friszke zwraca jednak uwagę, że w latach 1977–1980 tzw. finlandyzacja była jedynie koncepcją teoretyczną, nie zaś realnym postulatem: „Opozycja była bowiem zbyt słaba, by Moskwa miała powody do zastanowienia się, czy należy się układać z Polakami. Sytuację tę zmieniło dopiero powstanie Solidarności”. Słusznie podkreślił, że z tekstu Kuronia wynika, że finlandyzacja miała być etapem na drodze do ­odzyskania niepodległości, nie zaś ostatecznym celem. Kuroń stwierdzał przecież, że „z dzisiejszej perspektywy status Finlandii wydaje się całkowicie nierealny. Z całkowicie realnej perspektywy Trzeciej Polski ruchów społecznych, program finlandyzacji może się okazać umiarkowany”. Najważniejszym przeciwnikiem bohatera książki spośród działaczy opozycji demokratycznej był Leszek Moczulski, najpierw współtworzący konkurencyjny wobec KOR Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, a następnie jeszcze bardziej niechętną (z wzajemnością) Konfederację Polski Niepodległej. Środowisko Kuronia podchodziło do niego nieufnie, podejrzewając go o kontakty z ludźmi władzy, w tym z SB. Pisząc o obawach ludzi KOR, Friszke podchodzi do nich ze zrozumieniem, jednocześnie jednak zwraca uwagę, że działalność opozycyjna Moczulskiego w ROPCiO i KPN

152

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011

była autentyczna. Sprawa ­kontaktów Leszka Moczulskiego z SB i zarejestrowania go jako tajnego współpracownika dotyczy okresu wcześniejszego (lata 1969–1977) kończącego się tuż po powstaniu ­ROPCiO. Autor interpretuje postawę głównego oponenta Kuronia jako swego rodzaju grę z funkcjonariuszami. Wydaje się, że trudno w tej ­sprawie o postawienie tak jednoznacznego wniosku, bez szczegółowej analizy akt jej dotyczących. Sytuację utrudnia brak systematycznego opracowania historycznego na temat relacji Moczulskiego ze Służbą Bezpieczeństwa (jedyną pracą jest wydana niedawno książka Piotra Plebanka, napisana jednak z perspektywy bliskiego Moczulskiemu działacza KPN). Podsumowując przebieg konfliktu Jacka Kuronia i Leszka Moczulskiego, Andrzej Friszke zwraca uwagę na istotne ­różnice w widzeniu organizacji ruchu społecznego. Moczulski odwoływał się do innej tradycji i stawiał sobie inną hierarchię celów. Jak stwierdza autor – w ruchu opozycyjnym „spodziewał się zająć pozycję lidera i miał po temu warunki jako człowiek dynamiczny, zdolny dziennikarz o rozległej wiedzy historycznej i politologicznej, ponadto potrafiący sformułować atrakcyjnie brzmiące wizje polityczne. Wszystko to powodowało, że w spectrum opozycyjnych środowisk lat 1977–1980 będzie głównym konkurentem i przeciwnikiem Kuronia”. Pisząc o najważniejszym tekście programowym Leszka Moczulskiego Rewolucja bez rewolucji, autor zwraca uwagę, co zrozumiałe z punktu widzenia pracy, przede wszystkim na ostrą krytykę środowiska Kuronia, jednak wydaje się, że należałoby przy tym podkreślić zamieszczoną w niej (w 1979 r.!) zapowiedź masowego wystąpienia przeciwko władzy, w postaci powszechnego strajku okupacyjnego w zakładach pracy w całej Polsce i samoorganizowania się protestujących, mającego w dalszej perspektywie doprowadzić do destrukcji


komunizmu w Polsce. W tym kontekście w Leszku Moczulskim należałoby widzieć, podobnie jak w Kuroniu, jednego z kilku najważniejszych autorów myśli politycznej w opozycji politycznej lat 70. W opisywanych konfliktach autor książki bliski jest spojrzeniu Jacka Kuronia na sprawy będące przedmiotem sporów i to głównemu bohaterowi książki skłonny jest przyznawać w nich racje. Jednocześnie prezentuje zdania jego oponentów, pokazując, że również ich sposób myślenia miał swoje podstawy. Bardzo wyraźna na kartach Czasu KOR-u sympatia do Jacka Kuronia nie przysłania zasług innych osób w rozwoju ruchu opozycyjnego, także będących z bohaterem książki w ostrym sporze. Znaczące, że spory te nie zamieniły się w otwartą walkę. Wróg był jeden – władze represyjnego systemu. Na podstawie dokumentów MSW oraz PZPR Friszke szczegółowo opisuje dyskusje dotyczące reakcji władzy na fakt powstania Komitetu oraz strategię i taktykę walki z nim w kolejnych latach. W obozie władzy ścierały się różne koncepcje. Ostatecznie zwyciężyła taktyka polegająca na tolerowaniu samego istnienia Komitetu przy jednoczesnym stałym represjonowaniu jego członków. Fala najostrzejszych represji wobec niego przyszła w ostatnich latach dekady wraz z napadami bojówek na jego wykłady w ramach Towarzystwa Kursów Naukowych. Analiza dokumentów SB prowadzi do wniosku, że policja polityczna poniosła porażkę w walce z Komitetem. Do głównej grupy jego działaczy nie udało się wprowadzić tajnego współpracownika. Ci ostatni znajdowali się jedynie na obrzeżach ruchu. SB odnosiła pewne sukcesy, jednak nie była w stanie zapanować nad tym ruchem opozycyjnym. Wiedza służb na temat tego, co w działalności opozycji przedsierpniowej robiono w konspiracji – czyli spraw druku, poligrafii i kontaktów zagranicznych

153

– pozostawała niepełna. Pewne sukcesy, np. konfiskaty nakładów niezależnych publikacji, nie prowadziły jednak do sparaliżowania całego ruchu korowskiego. Szczególnie imponujące wrażenie robi w książce szczegółowy opis aktywności Jacka Kuronia i środowiska KOR w trakcie strajków latem 1980 r. Członkowie i współpracownicy KSS „KOR” zbierali wówczas informacje na temat protestów w poszczególnych miastach w całej Polsce i rozpowszechniali je poprzez drugoobiegową prasę, zachodnie media oraz nadające z zagranicy polskie rozgłośnie radiowe. Informacje o wybuchających strajkach wpływały na rozpoczynanie kolejnych protestów. W ten sposób relatywnie niewielka grupa opozycjonistów potrafiła wpływać na sytuację w wielu ośrodkach w kraju. Znaczenie miał też osobisty autorytet Jacka Kuronia, którym cieszył się on w dużej części środowisk opozycyjnych. Od kilku lat jego mieszkanie było centrum informacyjnym opozycji. Ta metoda działania zdała egzamin również po jego aresztowaniu. Znaczenie Kuronia i całego KOR dla zakończenia strajków sierpniowych sukcesem było ogromne. Pomimo wielości faktów, nazwisk i koncepcji pojawiających się na kartach książki czytelnik nie gubi się w gąszczu poszczególnych wątków. Barwny sposób narracji autora i unikanie pojawiającego się często w historiografii języka źródeł partyjnych czy policyjnych powoduje, że książkę świetnie się czyta. Drobiazgowe odtwarzanie działań Kuronia, prowadzonych przecież w czasach KOR na wielu polach, pozwala na postawienie jednoznacznych wniosków na temat jego kluczowej roli w rozwoju ruchu opozycyjnego. Nie sposób zanegować tego obrazu wyłaniającego się z tylu przekazów źródłowych. Czas KOR-u to jedna z najważniejszych monografii o historii ruchu

Książki

Anatomia KOR-u


Jan Ola s z e k

opozy­cyjnego w Polsce. Wraz z poprzednią książką Andrzeja Friszkego i przygotowywanym przez niego kolejnym tomem stworzy ona biografię jednego z ważniejszych polskich polityków drugiej połowy XX w. To szczególnie ważne, gdyż takich książek jest niewiele. Anatomia buntu i Czas

­ OR-u Andrzeja Friszkego są kolejnym doK wodem na to, że książki pozornie tylko dotyczące jednego człowieka potrafią niezwykle wiele powiedzieć o otaczającej go rzeczywistości. Jan Olaszek

Jan Olaszek – ur. 1985. Historyk, pracownik Biura Edukacji Publicznej IPN, doktorant w Instytucie

Historii PAN, członek zarządu Stowarzyszenia „Archiwum Solidarności”. Zajmuje się historią opozycji demokratycznej w PRL i „Solidarności”. Autor książki „Nieliczni ekstremiści”. Podziemna Solidarność w propagandzie stanu wojennego. Współautor „Solidarność” Rolników 1980–1989. Mieszka w Grodzisku Mazowieckim.

Nowość  Anka Kowalska Folklor tamtych lat Rozprawy sądowe robotników Radomia i Ursusa, którzy w Czer­ wcu 1976 r. zaprotestowali przeciwko drastycznym podwyżkom cen, rewizje, przesłuchania, aresztowania − historia Komitetu Obrony Robotników kreślona z perspektywy jego działaczki, Anki Kowalskiej to poruszający obraz rzeczywistości drugiej połowy lat siedemdziesiątych w PRL, a zarazem świadectwo cichego osobistego poświęcenia dla ratowania ludzkiej godności.

296 s., indeks osób, wkładka zdjęciowa, cena 39,90 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

154

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Piękno Wenecji, piękno życia Lech Giemza

Jacek Bolewski SJ, Co po Wenecji… Śladem artystów i świętych, Święty Wojciech, Poznań 2010, 320 s.

155

Przyznaję, że mój pierwszy odruch na książkę ks. Jacka Bolewskiego Co po Wenecji… Śladem artystów i świętych to wewnętrzne: basta. Już dość, dość esejów o Włoszech, o Wenecji, bo przecież można z nich zrobić odrębną, wcale pokaźną biblioteczkę! Mamy i Herberta z Barbarzyńcą w ogrodzie, i Iwaszkiewicza, i Zagańczyka, i Bieńkowskiej O czym mówią kamienie Wenecji… A jednak książka Bolewskiego wnosi świeży powiew i warto po nią sięgnąć. Tajemnicę sukcesu Bolewskiego zdaje się częściowo odsłaniać już sam tytuł. Wprawdzie fraza „śladem artystów i świętych” sugeruje treści typowe raczej dla przeciętnego przewodnika turystycznego, jednak lektura szybko to wrażenie zaciera, zastępując je głębszymi doznaniami. To książka o przecinaniu się, łączeniu, czy też raczej myleniu tropów na drogach świętości i drogach sztuki. Wystarczy przyjrzeć się, jak Bolewski wspomina Brodskiego. „Wenecja przestała kojarzyć się Brodskiemu ze śmiercią, stała się dlań obrazem raju. To przejście było przejawem zdrowia, zwłaszcza natury duchowej. […] A szczególną rolę w odsłanianiu piękna weneckiego raju gra zimą światło. Brodski ­poświęca mu strony, w których powraca najwyraźniej echo jego strof o Wenecji. […] W pełni zimowego światła, pewnego popołudnia przed odjazdem, dane zostało Brodskiemu przeżycie dojmującego szczęścia, jakby dopełnienie tego, czego doświadczył pierwszego wieczoru po przyjeździe”.


L e c h G i e mza

Miasto, włączone przez poetycką wyobraźnię w chrześcijańską ikonosferę, staje się przestrzenią religijnego doświadczenia. Brodski-poeta staje się Brodskim-mistykiem, a Wenecja miejscem epifanii. Fascynującą sprawą jest przyglądać się, jak u Bolewskiego kolejne postaci znane z historii rysowane są cienką kreską, odzyskują własny kontur i zaczynają ożywać. Esej Bolewskiego przedstawia szereg osób związanych z Wenecją: Jana XXIII, Brodskiego, Casanovę, Henry’ego Jamesa, Marka Ewangelistę… To jednak samo miasto wydaje się tu bohaterem pierwszoplanowym. Bolewski odsłania przed nami sieć ­sekretnych związków łączących poszczególne postaci z miejscem tak obrosłym w różnorakie sensy. Czytamy: „Wenecja jest jedyna i niepowtarzalna, więc i tutaj posługa błogosławionego patriarchy miała rysy specyficzne, które ją wyróżniały. Jednak i najpiękniejsze miejsce, choćby skłaniało do ­zatrzymania się, może do końca, stanowi jedynie przejście – dalej i głębiej”; „Wenecja nawiedzana zimą darzyła poetę światłem innego jeszcze rodzaju – świętem Bożego Narodzenia”; „jeśli na ziemi niebo stanowiła dla niego Wenecja, przynajmniej u początku, gdy dała mu największe szczęście, to może kobieta reprezentowała to samo, co rodzinne miasto”. Za każdym razem to historyczne miejsce zda się być częścią dynamicznego układu przestrzeni z zamieszkującym ją człowiekiem. Ten skomplikowany układ pomiędzy miejscem a ludźmi zostaje wzbogacony o dyskretną obecność eseisty. Kim jest Bolewski-bohater własnej książki? Nie ukrywa przynależności do stanu duchownego, choć nią nie epatuje. Z pewnością jednak kapłańskie spojrzenie na rzeczywistość jest integralną częścią kreacji podmiotu eseistycznego. Szczególnie wyraźnie widać to w ­kapitalnym jak dla mnie rozdziale zatytułowanym znacząco Zwiedzanie czy nawiedzanie: „Jakby niepostrzeżenie – zwiedzanie

156

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011

przeszło w nawiedzanie… Gdy turysta zauważa w końcu, że więcej aniżeli zaliczanie ciągle nowych miejsc daje powracanie do niewielu, tych istotnie ważnych, wtedy w nim samym otwiera się wymiar nowy, duchowy”. To mnie u Bolewskiego właśnie zachwyca: zdolność fuzji talentów człowieka bywałego i pełnego ogłady z głęboko ewangelicznym oglądem rzeczywistości. Nie mącąc pierwotnej radości obcowania z przestrzenią sztuki, autor dyskretnie dopowiada, że to nie wszystko, że trzeba pójść dalej i patrzeć głębiej. Jest w tej metodzie konstruowania „ja eseistycznego” dużo z samego Herberta. Gdy Bolewski pisze o trudnej sztuce patrzenia („utrwalam obraz – oczyma zamkniętymi jeszcze chwilę”), gdy dystansuje się do stricte naukowego podejścia do sztuki („ich uczone wywody o poezji Brodskiego niewiele dawały – mnie przynajmniej”), gdy wreszcie kreśli własne, samotnicze ścieżki wśród tego, co powszechnie uznane za wartościowe i piękne – dostrzegamy patronat autora Martwej natury z wędzidłem. Nie jest to jednak obecność nachalna, poza tym z takiego zapożyczenia trudno robić zarzut. Jeżeli jednak w esejach Bolewskiego mówi kapłan, to z pewnością kapłan specyficzny. Jakkolwiek esej o Janie XXIII otwierający cały tom zaczyna się wspomnieniem Jubileuszowego Roku 2000 i obchodów, w których autor uczestniczył w Rzymie, to jednak wyraźnie zaznacza on swoją odrębność; usuwa się w cień, staje z boku. Tu podobieństwa z Herbertem się kończą: nie znajdziemy opisu „stad turystów” i „spoconych farmerów”. Bolewski wybiera samotność; absolutnie nie jest to jednak wyniosła samotność, to raczej inny sposób poznawania miasta, nieustanny wysiłek skupienia. Nie darmo pisze: „trochę się przy grobie pomodliłem, ale rozproszyło mnie późniejsze przeglądanie książki, tak że w końcu zapomniałem o tym, aby przynajmniej odpisać sobie tytuły wierszy z płyty”.


Piękno Wenecji, piękno życia

Jest w książce Bolewskiego coś, co przypomina najświetniejsze dokonania „lite­ratury katolickiej” z lat 60. i 70. Literatury, która obecnie znalazła się w stanie uwiądu. U Bolewskiego można znaleźć odwagę otwarcia się na kulturę świecką, gotowość uznania jej autonomii wobec religii, ale też szukania dróg porozumienia i dialogu. Sam pisze przecież o Wenecji jako „miejscu spotkania” i tak ją kreuje. Zdumiewa, jak eseista potrafi poprzez pryzmat wiary spojrzeć na słynnego XVIII-wiecznego libertyna i kochanka: „Casanova słusznie przeczuwa, co dzisiaj odkrywa także teologia chrześcijańska, że ciało – nie tylko dusza – jest darem od Boga i samo ziemskie życie daje szczęście, zapowiadające więcej”. Bolewski wędrujący po Wenecji to nie tylko duchowny, to także specyficzny turysta, szukający piękna w zakamarkach omijanych przez tłumy zwiedzających. To ­również wrażliwy i spolegliwy czytelnik, dla którego lektura jest sztuką stawiania pytań niebanalnych i zawsze – jakoś „życiowo” ważnych. Ale jest to też ktoś, kogo z braku

lepszego wyrażenia nazwałbym „człowiekiem estetycznym”, który nieustannie ponawia wysiłek stawania się „człowiekiem religijnym”. Poprzez kulturę dochodzi do rzeczy ostatecznych, których nawet język sztuki nie jest w stanie opisać. Stąd też pytanie tytułowe „Co po Wenecji…”, jak sam pisze, nie jest w istocie pytaniem. Jest wskazówką i próbą wyjścia poza widzialne, nawet jeśli widzialne urzeka. Dlatego w jednym z fragmentów opisuje swój zachwyt widokiem z gościnnego pokoiku, który okazuje się widokiem cmentarza. Kwituje go słowami: „W tej perspektywie przybliżam się jakby nieśmiało do prawdy, że tak opisuję spojrzenie na – cmentarz… […] A może faktycznie znajdujemy tu wskazówkę, że najpiękniejsze w życiu – nie wyłączając Wenecji – kieruje ku temu, co po nim otwiera się całkowicie jako życie wieczne”. Dyskretnie przy tym ukazuje nam Bolewski sens wszelkiego piękna. Warto ruszyć jego śladami. Bynajmniej nie tylko w poszukiwaniu ulotnych wzruszeń. Lech Giemza

Książki

Lech Giemza – ur. 1976. Doktor filologii polskiej, wykładowca literatury współczesnej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Zajmuje się m.in. poezją i eseistyką Nowej Fali, literaturą współczesną wobec historii i historiografii. Autor książki Nowa Fala wobec historii. Mieszka w Lublinie.

157


Strategia rozpoznawania sztuki Barbara Majewska

Piotr Piotrowski, Agorafilia, sztuka i demokracja w postkomunistycznej Europie, Rebis, Poznań 2010, 304 s.

158

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011

„Członek wielu międzynarodowych towarzystw, instytucji badawczych oraz redakcji czasopism naukowych, autor ok. 300 artykułów publikowanych głównie w Europie i USA oraz kilkunastu książek” – czytamy na okładce o autorze Agorafilii. Piotr Piotrowski to także profesor zwyczajny i dyrektor Instytutu Historii Sztuki uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, w latach 2009–2010 pełnił funkcję dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie. W słowie wstępnym autor wyjaśnia sens tytułu, określając ową agorafilię jako „popęd wejścia w przestrzeń publiczną, wolę uczestnictwa w tej przestrzeni, kształtowania życia publicznego, działanie krytyczne i projektowe na rzecz i w obszarze społecznym”. Książka jest kompendium wiedzy o tzw. „sztuce krytycznej”, kontynuacją tegoż autora nagradzanej Awangardy w cieniu Jałty. Pośród historyków i krytyków sztuki z kręgu „szkoły poznańskiej” wielu jest zwolenników badania sztuki krytycznej, czyli – jeśli dobrze rozumiem – takiej, która wyraża, będącą aktualnie w obiegu, ideologię (feminizm, ekofeminizm); bada fenomen władzy, zjawisko ludzkiego ciała lub po prostu utożsamia sztukę z polityką. Takie rozumienie sztuki proponuje warszawski działacz artystyczny, Artur Żmijewski, który ­powołany na kuratora szykuje najnowsze międzynarodowe VII Biennale Sztuki w Berlinie (2012 r.), a wystawiał już w polskim ­pawilonie w Wenecji w 2005 r. wideo Powtórzenie. Skoro jedną z przyczyn alienacji


sztuki jest posługiwanie się językiem obrazów – jak twierdzi Żmijewski – a sztuka powstaje wtedy, gdy przekroczone zostaje tabu, łatwo sobie wyobrazić, czym będzie berlińskie biennale. Piotrowski musi podobnie widzieć przyczyny „alienacji sztuki współczesnej”, ponieważ obrazy znikają z Agorafilii, a istniały jeszcze w jego Dekadzie, książce nagrodzonej przez Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych na początku lat 90., będącej jedną z pierwszych publikacji o sztuce współczesnej w wolnym kraju i w pierwszym obiegu. W Agorafilii są już wyłącznie działania zarejestrowane na taśmie filmowej, sztuka rozumiana jako postawy i zachowania osób, układy przedmiotów, a wszystko to wplecione w polityczne sytuacje i wydarzenia. Ambicją Piotrowskiego nie jest jednak opis i porządkowanie tego, co za sztukę uważa, lecz wytyczenie ogólnej strategii jej rozpoznawania. Chodzi mu mianowicie o to, by jak mówi: „narodowe konstrukcje historii sztuki nowoczesnej” nie komunikowały się poprzez odnoszenie się do centrum, a poziomo porozumiewały się między sobą. Chodzi o horyzontalną historię sztuki oraz prowincjonalizację Zachodu. „.[…] rok 1989 – czytamy w Agorafilii – upadek komunizmu w Europie, był jednym z elementów wspierających horyzontalny sposób myślenia w historii sztuki”. Ta intencja autora nie znajduje potwierdzenia w praktyce i obyczajach artystycznych. Zachód nie chce się prowincjonalizować, a środowiska twórcze horyzontalnie wiązać i konfrontować między sobą, utrwalając może i horyzontalny, ale przede wszystkim postsowiecki układ na wschodzie Europy w wolnym już od komunizmu świecie. Byłby to dobrowolnie przyjęty postkolonializm, z pogwałceniem nieraz wielo­wiekowych naturalnych dróg kontaktów kultur i migracji artystów. Co bowiem łączyło w XX wieku artystyczne sprawy na Węgrzech i w Polsce, w Niemczech Wschodnich

159

i na Litwie, w Bułgarii, Rumunii i w Czechosłowacji poza tym, że wszystkie te kraje należały od połowy wieku do bloku sowieckiego, który na szczęście już nie istnieje? Słynne wystawy z lat 70. i 80. XX wieku w paryskim Centre Pompidou: ­Paryż–Paryż, Paryż–Nowy Jork, Paryż–Berlin i Paryż–Moskwa były może i wyrazem niestosownej już mocarstwowej dumy Francji – ich organizatora – ale dawały świadectwo istnienia centrów, do dziś uczęszczanych przez artystów z peryferii. Podobnie jak wystawa Europa, Europa zorganizowana w Bonn już w początkach lat 90. przez Ryszarda Stanisławskiego jako kuratora, którą Piotrowski żywo krytykuje. Tytuł wystawy brzmi być może jak wołanie braci odłączonych – twórców z krajów wschodnich, teraz wyzwolonych, którzy przypominają, informują o swych doświadczeniach i dorobku w tej samej wspólnej sprawie sztuki współczesnej – ale też ujawnia prawdę o pionowej historii sztuki wokół centrów, która ­najwyraźniej nie chce się przekształcić z historii wertykalnej w horyzontalną. Peryferia tej wertykalności nie są pomniejszeniem, peryferie nie są też obelgą, a odwiecznym stanem naturalnym pewnych krajów i obszarów, jak opisuje to piękny i spokojny esej Jerzego Jedlickiego Kompleksy i aspiracje prowincji. Poeta Adam Zagajewski zaś pisze w eseju opublikowanym w nr 113 „Zeszytów Literackich”: „W wieku ideologii wszędzie, także czy może szczególnie na uniwersytecie, rozpanoszyły się systemy, niezliczone izmy. Odcienie marksizmu, ale także psychoanaliza, awangarda czy strukturalizm, ten arystotelizm dla ­ubogich, i jego liczne odmiany opatrzone feralnym kryptoprzedrostkiem post, a także modalności tak zwanej p o n o ­w o c z e s n o ś c i, sekty i podsystemy, z których każdy miał czy ma swojego paryskiego proroka (a wszyscy oni mieszkali w jednej dzielnicy, w Quartier Latin i zapewne spotykali się w tej samej kawiarni)”.

Książki

Strategia rozpoznawania sztuki


B a r ba r a M a j e w s ka

Piotrowski swoim mistrzem i patronem swych analiz czyni nieco zapomnianego francuskiego neomarksistę, Louisa Althussera, który wyróżnia Represyjny Aparat Państwa i Ideologiczny Aparat Państwa, czyli politykę. Mimo że książka Piotrowskiego to „problematyzacja wciąż dziejącej się kultury”, to nie historia, a zaledwie „mapa sztuki kilkunastu artystów”. Aparaty, wyróżnione przez Althussera, wystarczają autorowi Agorafilii do ujęcia sztuki Europy Wschodniej od 1945 r. do dziś. Represyjny Aparat Państwa działał w czasie stalinizmu, ideologiczny – działa nadal, żerując na błędnej, zdaniem autora, idei autonomii sztuki, zgodnej z modernistycznym systemem wartości. Drugi biegun interpretacyjny po 1989 r. to krytyka systemu, choć przygoda sztuki w państwach totalitarnych wywołała niechęć do politycznego angażowania i dominację „ideologii czystości sztuki”. „Między buntem a powinnością” – oto, zdaniem Piotrowskiego, sytuacja twórczości artystycznej. Określając swój punkt ­widzenia jako materialistyczny: „­zwłaszcza teraz – jak pisze – w sytuacji prawicowej ­dominacji oraz politycznej i środowiskowej wrogości wobec materializmu dialektycznego”, stwierdza, że „awangardzie ­nigdy nie chodziło o wartości autonomiczne”. Zajmuje się więc awangardą, a właściwie ­interwencją w przestrzeń publiczną, wyczerpującą jego zdaniem znamiona sztuki współczesnej w byłych krajach komunistycznych. Pomalowanie na różowo sowieckiego czołgu-pomnika w centrum Pragi; przykrycie pokrowcem, z dziurami na oczy, wielkiego Stalina w Budapeszcie; projekcja Wodiczki na placu Lenina w byłej NRD przedstawiająca berlińczyka obładowanego zakupami z wreszcie dostępnego Berlina Zachodniego. Do tego radosnego odwetu dodać by tu można zlikwidowanie pomnika Dzierżyńskiego na placu, obecnie, Bankowym w Warszawie z głową rozbitą na bruku lub, czemu nie, opisane przez Piotrowskiego

160

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011

zaparkowanie przed wiedeńską galerią „Secesja” kilkunastu samochodów škoda ze słowacką rejestracją, co miało postaciować zderzenie Ja (Zachodu) z Innym (dawnym Wschodem), czy Bliskim Innym. To terminy psychosocjologii użyte przez Bojanę Pejić lub Marię Hlavajovą. Igor Zabel i Victor Misiano z Rosji to kolejne autorytety badające sprawy, o których wspomina Piotrowski. Misiano jest twórcą, był współkuratorem wystawy Interpol w Sztokholmie z 1996 r. – spotkania Wschodu z Zachodem. Zakończyła się ona skandalem, kiedy Oleg Kulik jako pies uwiązany łańcuchem (symbolizujący Wschód) pogryzł zwiedzającego wystawę (Zachód). No cóż, demokracja liberalna to żaden ideał ­demokracji. Jest krytykowana za praktyki wykluczenia. Alternatywą jest demokracja „radykalna”, która nie opiera się na konsensusie, lecz podtrzymuje spór. Autor Agorafilii zapowiada, że choć nie jest politologiem, jednak będzie ­jeszcze o tym pisał. Przekonanie o niezbędności konfliktu w społeczeństwach demokratycznych prowadzi wprost do sztuki krytycznej i ją uzasadnia (bo przecież nie czyni tego forma artystyczna). W rozdziale piątym Między realnym socjalizmem a nacjonalizmem opisuje Piotrowski wiele różnych działań z udziałem pomników i flag, szczególnie w byłej Jugosławii. Rozpad państwa budził emocje nacjonalistyczne lub przeciwne nacjonalizmowi, o których opowiadano imprezami, wystawami np. serbskiej „Grupy Pomnikowej”. Nie wiem, czy to była reakcja artystyczna. W 2005 r. w Gdańsku Aneta Szyłak i Grzegorz Klaman usiłowali o czymś opowiedzieć… wystawą Strażnicy doków – zaprezentowali figurę Wałęsy klęczącą przed jego byłym warsztatem pracy. ­Rozważaniom Piotra Piotrowskiego patronuje Ewa Domańska, profesor historii na UAM w ­Poznaniu, która powołuje się na Michela Foucaulta oraz Pierre’a Nora – klasyka nauki o pamięci.


Strategia rozpoznawania sztuki

Sama w sprawach sztuki mam zaufanie do poetów, zakończę więc ­fragmentem przywoływanego wyżej eseju Zagajewskiego: „Systemy nie pozwalają na bezinteresowną kontemplację świata; to są ­małostkowe sitka, które segregują, eliminują, ­wygładzają, upraszczają, pomniejszają. Systemy są jak sztuczki mnemotechniczne; idealne dla przyspieszonych kursów wieczorowych. Ktoś, kto opanuje jeden z nich – a wystarczy tu kilka miesięcy intensywnego wkuwania – zwolniony będzie od prawdziwej

wiedzy, mądrości, prawdziwej, wolnej, radosnej erudycji otwartej na rzeczywistość, ale i na dziesiątki różnych tradycji, na stu różnych malarzy, kompozytorów, pisarzy – których nic albo prawie nic nie łączy, którzy za nic w świecie nie dadzą się „uporządkować” w systemie, jako że każdy szukał prawdy na własną rękę, boleśnie, w radości i w rozczarowaniu, w melancholii i w natchnieniu, i każdy płacił inną cenę za to poszukiwanie”. Barbara Majewska

Barbara Majewska – ur. 1933, krytyk sztuki. W stanie wojennym organizowała wystawy niezależne, wydawała podziemne czasopismo „Szkice”. W latach 1990–1993 kierowała Galerią Zachęta. Autorka książki Sztuka inna, sztuka ta sama oraz licznych artykułów w prasie i w katalogach wystaw. Mieszka w Warszawie.

Nowość Raïssa Maritain Chagall, czyli burza zaczarowana Malarstwo Chagalla stąpa po pograniczu snu i poezji − zagadkowe, pełne niezwykłej magii, mieszające w sobie dojmujący smutek i nadzieję. Jego istotę trudno uchwycić słowem, zadania tego podjęła się jednak Raïssa Maritain, żona francuskiego filozofa Jacquesa Maritaina, poetka i mistyczka. Rozumiała ona artystę wyjątkowo dobrze ze względu na łączącą ich przyjaźń oraz wspólne im korzenie żydowsko-rosyjskie. Książka napisana przez nią na życzenie Chagalla zdobiona jest jego ilustracjami.

tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

161

Książki

80 s., ilustracje: Marc Chagall, cena 29,40 zł


Jerzy Sosnowski  Eks post

Lojalni, niezadowoleni „Dlaczego ty właściwie jesteś katolikiem, skoro ciągle narzekasz?” zapytała moja żona po niedzielnej mszy, gdy znowu pozwoliłem sobie na niedługą, ale krytyczną refleksję na temat wysłuchanej właśnie homilii. I wtedy przyszła mi do głowy… opowieść o telewizji kablowej. * W kamienicy, gdzie mieszkamy, sygnał telewizji kablowej dostarcza od zawsze firma… nazwijmy ją: K-net. Zdaje się, że gdybyśmy bardzo chcieli, moglibyśmy wypowiedzieć jej umowę i poszukać innych możliwości: przede wszystkim postawić na balkonie talerz do odbioru satelitarnego, mając niejako na własną rękę bezpośrednie łącze z satelitą na niebie (ba, tylko że trzeba by antenę nastawić na właściwy kierunek; znam paru, którzy twierdzą, że im się udało, ale mogą zmyślać). Czasami widujemy ogłoszenia innych operatorów sieci kablowych, którzy w dodatku w innych dzielnicach miasta cieszą się dużą renomą; ale tu, w naszej kamienicy, trzeba by najpierw

162

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


dodzwonić się do nich, dogadać z technikiem, który by nas przyłączył, wcześniej odciąć się od K-net… Sporo zachodu, niepewny skutek i poczucie zdrady – składniki nieopłacalnej inwestycji. Z drugiej strony muszę wyznać, że w wyniku pewnych zaszłości w K-net dostaliśmy się na czarną listę klientów, w rezultacie czego mamy wprawdzie prawo do odbioru sygnału, ale nie przychodzą do nas technicy nawet w przypadku oczywistych awarii: sami musimy sobie radzić. A z jakością sygnału bywa rozmaicie. Czasem obraz jest świetny i doskonały dźwięk; ale zdarza się, że obraz ­śnieży, a zamiast głosów bohaterów filmu czy dziennikarzy prowadzących audycje słychać jedynie szum. Niestety, przy braku ekipy, która by przyszła i poprawiła połączenie, nie możemy mieć jasności, czy to na pewno wina operatora – urządzeń nadawczych, zainstalowanych łączy lub gniazdek – czy też po prostu nasz telewizor wymaga generalnego remontu, nie mówiąc o tym, że ostatecznie nie da się wykluczyć, iż taki właśnie zaśnieżony obraz i zaszumiony głos stanowi zamysł artystyczny twórcy programu. Nawet dzwoniliśmy na ­infolinię, ale tam tylko nagrany głos zapewnia, że firma K-net jest przodującą tego typu firmą w Polsce i zawsze dostarcza klientom usługi najwyższej jakości. Niektórych kanałów telewizyjnych, które naszym zdaniem powinny znajdować się w ofercie, nie możemy się doczekać, choć jesteśmy prawie pewni, że kiedy podpisywaliśmy umowę, sugerowano nam, iż zostaną lada moment podłączone. Inne z kolei kanały drażnią nas niewymownie i zupełnie nie rozumiemy, dlaczego musimy za nie płacić. Bywa, że częstotliwości poszczególnych programów nachodzą na siebie i wtedy zdarza się, że oglądamy Winnetou z dubbingiem ze Stawki większej niż życie (zgadza się jedynie wtedy, gdy Old Shatterhand woła do złego kowboja Hände hoch!, wprawdzie głosem Brunnera, ale tak jak w oryginale). Co najlepsze, wyczytaliśmy w osiedlowej gazetce, że istnieje pewna grupa pracowników K-net, którzy uważają, że jedynym rozsądnym środkiem, który by zapobiegał podobnym przypadkom, jest zrezygnowanie z nadmiernej ilości kanałów, to znaczy sprowadzenie oferty do Jedynki i Dwójki, nawet bez TVP Info. Tak było ­kiedyś, wywodzą, i tak powinno zostać. Inna grupa, o wiele mniej liczna, chciałaby od razu zastąpić wszystko emisją cyfrową, ale nas nie stać byłoby chyba na dekoder, nie mówiąc o tym, że technicy pewnie znowu nie chcieliby przyjść, a ja już raz majstrowałem sam przy kablu i nie skończyło się to najlepiej (prawdę mówiąc, to wówczas wpisano mnie na listę klientów, którym się nie oferuje pomocy technicznej). Krótko mówiąc, ani miłośnicy przeszłości, którzy

163

Eks post

Lojalni, niezadowoleni


Jerzy Sosnowski

chcieliby ograniczyć ofertę K-net do dwóch kanałów, ani entuzjaści cyfryzacji nie budzą naszego entuzjazmu. Żona traktuje nasze kłopoty z telewizją kablową łagodnie. Jeśli programu nie daje się obejrzeć, zajmuje się czym innym, na przykład szydełkowaniem, albo wpatruje się uporczywie w migające pasy i mówi z uśmiechem, że po zmrużeniu oczu daje się jednak coś zobaczyć. Ja przeciwnie, mam poczucie, że „tak być nie powinno”, jak mawiał mój ulubiony filozof, i nawet raz czy drugi pisałem skargi na adres, który odkryłem na comiesięcznym rachunku (nigdy nie dostałem odpowiedzi; K-net uważa, że klient ma płacić i oglądać, a ­reszta od złego pochodzi). Skaczę po kanałach, szukam najlepszej technicznie emisji; czasem, jeśli wydaje mi się, że rozpoznaję film, który akurat pokazują, a nie słychać dialogu lub zanika obraz, opowiadam na głos żonie i sobie, o czym bohaterowie rozmawiają, albo jaki byłby kolor sukni bohaterki, gdybyśmy rzecz oglądali w idealnych warunkach, a to akurat ważne, bo ten kolor jest symboliczny, na przykład błękitny, choć w naszym telewizorze wydaje się szary. Żona, w zależności od nastroju, albo słucha z zaciekawieniem, albo ironicznie podpowiada, żebym sam telewizję założył. Aha, zapomniałem dodać, że przez jakiś czas próbowałem w ogóle żyć bez mediów. Rozwiązałem umowę i pomyślałem sobie: teraz jestem człowiekiem wolnym. Ale wieczorami nie było co robić, człowiekowi przychodziły do głowy same głupie pomysły i doszedłem w końcu do wniosku, że jednak potrzebne mi jest to łącze. Zwłaszcza że – jak mi się wydawało – po tym doświadczeniu zrozumiałem, jak z niego mądrze korzystać. Ale to prawda, przyznam raz jeszcze: czytam uważnie ogłoszenia konkurencji, zwłaszcza Orto-TV budzi niekiedy moje prawdziwe zaciekawienie, zbieram ich foldery reklamowe i myślę sobie: ha, to jest życie. Tylko że mam znajomego, imieniem Andrzej, który mieszka w okablowanym przez nich, i to bardzo dawno, bloku mieszkalnym, i on klaruje mi, że tak naprawdę rady bym sobie nie dał, bo nie dość, że nadają filmy w obcych językach bez napisów, to jeszcze w ramach programu lojalnościowego dopisują specjalne ­punkty za oglądanie telewizji w grupach sąsiedzkich, co mnie rzeczywiście by nie odpowiadało, zwłaszcza że wówczas wybór programu odbywa się podobno przez głosowanie, a wyłamać się nie można. Więc też w praktyce nie wygląda to najlepiej, choć z drugiej strony na przykład korespondencja urzędowa z K-net jest dla mnie zupełnie nie do zniesienia – zatrudniają chyba samych prawników i kiedy zaczną wyliczać paragrafy umów i aneksów, człowiek czasem zapomina, że tak naprawdę chciał tylko obejrzeć „Wiadomości” albo

164

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


piłkę nożną, czyli mieć skromny wybór, co chyba można by opisać prościej, niż oni to robią. I kiedy mówię o tym Andrzejowi, on kiwa głową i powiada: „No tak, tego u nas nie ma”. No i rozstajemy się niepewni, który z nas ma lepiej. Gdyby doszło do fuzji, dodałyby się zalety czy wady? Ostatecznie jednak: podobnie jak lubię tę naszą kamienicę i nigdy bym się z niej nie wyprowadził (mimo że niektórzy sąsiedzi są bardzo irytujący, a i zarząd spółdzielni budzi niekiedy rozdrażnienie), tak samo przywykłem do operatora sieci kablowej K-net. Znam go na wylot. Choć nie do końca rozumiem, dlaczego, żeby obejrzeć Jedynkę, muszę wcisnąć na pilocie dziewiątkę, Dwójka jest pod dwójką, ale z kolei TVP Polonia pod siedemnastką (i bądź tu mądry), jednak wszystko to już opanowałem pamięciowo i żądane programy włączam z zamkniętymi oczami. Kiedy niedawno, podczas burzy, zaczęły znikać kolejne kanały, przeżyłem rodzaj metafizycznej grozy – pykałem pilotem i ciągle widziałem czarny ekran, jak otchłań (z tym już na pewno nie miał nic wspólnego nasz telewizor ani nasze gniazdko, w którym przed laty trochę majstrowałem, to się działo zdecydowanie po stronie firmy). Wtedy właściwie uświadomiłem sobie, jak się z nią zżyłem: poznałem to po napięciu, z jakim czekałem, żeby obraz wrócił. Lepszy czy gorszy, ale żeby wrócił. Co zaś najważniejsze: to właśnie tutaj można odebrać pewną stację, tę jedną, którą naprawdę lubię. Nosi nazwę OpenSpace, jest daleko na liście, dopiero na kanale 98, i odkryłem ją przypadkiem, niedawno, surfując po kanałach (podobno kiedyś była na kanale pierwszym, szkoda, że ją przesunęli). Dziennikarze z różnych stron świata, prowadzący inspirujące rozmowy, przyjaźni wobec inaczej myślących, z poczuciem humoru. To oni mnie mobilizują, by wytrwać, choć pewnie w ogóle o mnie nie wiedzą. U innych operatorów istnieją podobne programy, OpenMind w KalTiVin, ­Swoboda w Orto-TV, ale jednak tylko podobne, a OpenSpace odpowiada dokładnie temu, czego oczekuję od telewizji. I dopiero gdyby ją z oferty wycofano, byłbym w kłopocie. A poza wszystkim: mam książeczkę programu lojalnościowego, wprawdzie z mnóstwem punktów karnych, ale zdaje się, że i plusy mi dostawiają. Podobno dla najwytrwalszych klientów ma być zorganizowana kiedyś wycieczka do miejsca, gdzie powstają te wszystkie oglądane przeze mnie programy. Co prawda mój znajomy twierdzi, że każdy operator sieci oferuje na koniec taką wycieczkę swoim klientom, a że programy powstają w telewizji – operator zaś jest jedynie pośrednikiem – to wszyscy, ci od Orto-TV i od LuTelFał, i od KalTiVin, spotkamy się ostatecznie w tym samym studiu. Może. Ale

165

Eks post

Lojalni, niezadowoleni


Jerzy Sosnowski

ponieważ nie znam dokładnie tych konkurencyjnych ofert, obawiam się, że mogą być różnice w szczegółach, na przykład u nich trzeba będzie brać kanapki na drogę albo tylko my dostaniemy autografy od redaktorów (Andrzej utrzymuje oczywiście, że to my będziemy się żywili kanapkami, a ci z Orto-TV dostaną autografy). O ile to będzie faktycznie to samo studio, bo nawet tego nie można być pewnym. Trzymam się więc K-net, w chwilach optymizmu liczę nawet na to, że któryś mój list z reklamacją przekona ich do rozszerzenia oferty, bo przecież firmie powinno zależeć na klientach, prawda? A nas, lojalnych, choć niezadowolonych, nie jest wcale mało, o ile wiem. Ale trzymam się, bo ostatecznie tego operatora telewizji kablowej dobrze rozumiem i czułbym się nieswojo, gdybym musiał zacząć uczyć się reakcji na zupełnie nowe, nieprzewidziane błędy, które zapewne popełniają pozostali… * To wszystko oczywiście zmyślone. Najlepszy dowód: moja żona nigdy nie szydełkuje, a do naszej kamienicy przeprowadziliśmy się niespełna dwa lata temu. Z operatora telewizji kablowej, jak i z zarządu spółdzielni jesteśmy bardzo zadowoleni. Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski – pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia, czło-

nek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Ostatnio wydał powieść Instalacja Idziego.

166

WIĘŹ  Listopad–Grudzień 2011


Warunki prenumeraty redakcyjnej Prenumerata krajowa Cena 1 egz. w prenumeracie redakcyjnej w roku 2012 – 15,75 zł. Prenumerata roczna (8 numerów) – 126 zł. Koszty wysyłki ponosi Redakcja. Cena w sprzedaży detalicznej – 18,90 zł (roczna oszczędność w prenumeracie – 25,20 zł). Wpłaty na prenumeratę przyjmujemy na konto: Towarzystwo „WIĘŹ”, 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3 PKO BP S.A. 15 o/Warszawa, nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866 Prosimy o czytelne wpisanie danych: imię, nazwisko, dokładny adres prenumera­ tora oraz liczba zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty.

Prenumerata zagraniczna Cena jednego egzemplarza w prenumeracie wraz z wysyłką pocztą lotniczą wynosi: Europa, Rosja i Izrael – 7,50 EUR, Ameryka Północna, Afryka – 8,50 EUR, Ameryka Południowa i Środkowa, Azja – 9 EUR, Australia, Oceania – 11 EUR. Przyjmujemy zapłatę kartami płatniczymi: Visa, MasterCard/EuroCard (z wyją­ tkiem systemu Maestro), American Express, Polcard (z ­wyjątkiem Polcard Bis), JCB, Diners Club. Zamówienie przesłane przez klienta powinno zawierać następujące informacje: liczbę zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty, imię i nazwisko, dokładny adres, nazwę i numer karty, datę ważności karty, kwotę trans­ akcji oraz podpis klienta.

Prenumerata elektroniczna Prenumerata WIĘZI w formie e-booków: cena za 1 e-book – 13,53 zł. Zamówienia przez naszą księgarnię internetową www.wiez.pl Wszelkich dodatkowych informacji udziela dział prenumeraty WIĘZI: 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel. (+ 48 22) 827-96-08, tel./fax (+ 48 22) 828-19-07, e-mail: prenumerata@wiez.com.pl Prenumeratę WIĘZI prowadzą również RUCH, KOLPORTER, POCZTA POLSKA


Redakcja Zbigniew Nosowski (redaktor naczelny), Katarzyna Jabłońska (sekretarz ­redakcji), Jacek Borkowicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Ewa Karabin, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Ewa Kiedio, ks. Andrzej Luter, ­Józef Majewski, Grzegorz Pac, ­Tomasz Wiścicki Wydawca Towarzystwo „Więź”, prezes: Zbigniew Nosowski, asystent kościelny: ks. Andrzej Luter Rada Redakcyjna Wojciech Arkuszewski, Jacek Borkowicz, Jędrzej Bukowski, Stefan Frankiewicz, ­Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Katarzyna Jabłońska, Krzysztof Jedliński, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Bogumił Luft, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Józef ­Majewski, Tadeusz Mazowiecki, Zbigniew Nosowski, Władysław Seńko, Bohdan Skaradziński, Inka Słodkowska, Paweł Śpiewak, Jan Turnau, Wojciech Wieczorek, ­Andrzej Wielowieyski, Tomasz Wiścicki, Kazimierz Wóycicki, Marek Zieliński Redakcja 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3

tel./fax (22) 827-29-17, (22) 828-19-06, e-mail: wiez@wiez.pl Prenumerata tel./fax (22) 827-96-08, prenumerata@wiez.pl Reklama tel./fax (22) 828-19-07, reklama@wiez.pl Dział handlowy tel. (22) 827-96-06, tel./fax (22) 828-18-08 handlowy@wiez.pl Więcej o Laboratorium WIĘZI:

www.laboratorium.wiez.pl Nasze publikacje w księgarni internetowej:

www.wiez.pl Bieżące informacje z WIĘZI:

www.facebook.com/wiez.info Projekt graficzny Janusz Górski Rysunek Don Kichota Jerzy Jaworowski Fotografie felietonistów i skład Marcin Kiedio Druk i oprawa Drukarnia im. A. Półtawskiego, ul. Krakowska 62, Kielce

Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. ISSN 0511-9405 Nakład: 2100 egz. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.