Magazyn Spraw Zagranicznych nr 2/12

Page 1


Studenckie Koło Naukowe Spraw Zagranicznych przy Katedrze Integracji Europejskiej im Jeana Monneta w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie

www.sgh.waw.pl/sknsz

Okładka: Mateusz Sabat Korekta: Paulina Pacak

2


Od redakcji Oddajemy w Wasze ręce drugi numer Magazynu Spraw Zagranicznych. Chcemy stać się regularnym miejscem wymiany poglądów wszystkich tych, którzy mają coś do powiedzenia na temat stosunków międzynarodowych. Raz jeszcze proponujemy Wam podróż dookoła świata z przystankami na niemalże każdym kontynencie. W tym numerze dużo miejsca poświęcamy wyborom. Zaczynamy od tematu numeru jakim są wybory prezydenckie w USA. Dalej znajdziecie ciekawe opinie na temat wyborów w Hiszpanii i Rosji. Ponadto, wraz z tym numerem rozbudowujemy naszą formułę i wśród opinii i komentarzy pisanych przez studentów dajemy również możliwość zapoznania się z poglądami znanych ekspertów. Dlatego zachęcamy Was do przeczytania trzech interesujących wywiadów - z prof. Longinem Pastusiakiem, dr Katarzyną Górak-Sosnowską oraz Marcinem Wojciechowskim. Wreszcie, chcielibyśmy polecić Waszej uwadze esej napisany przez Justynę Janowską. Wygrał on konkurs na najciekawszą pracę na temat przyszłości europejskiej służby dyplomatycznej, zorganizowany przez Koło wraz z Europejską Akademią Dyplomacji, w ramach naszego cyklicznego projektu jakim jest Wiosenna Szkoła Młodych Dyplomatów. Wszelkich informacji na temat kolejnego numeru oraz możliwości publikowania artykułów szukajcie na www.sgh.waw.pl/sknsz

Redakcja Magazynu Spraw Zagranicznych

1


Redakcja: Redaktor naczelny

Maksymilian Liszewski

Zastępcy redaktora naczelnego

Klaudia Stano, Mateusz Sabat

Działy Polska / Europa Ameryka Północna Ameryka Południowa Afryka i bliski Wschód Rosja i WNP Kultura

Filip Deleżyński Barbara Adamczak Krzysztof Kowalski Katarzyna Kowalczyk Adrianna Bondyra Edyta Gorzoń, Klaudia Stano

Kontakty zewnętrzne

Adam Rzeżacz

Kontakt: mail: strona:

2

redakcja.magazynsz@gmail.com www.sgh.waw.pl/sknsz (zakładka Magazyn SZ)


Spis treści Temat numeru Porwać serca i trafić do tłumów ................................................. 4 Barbara Adamczak

Europa Rozłam na linii Warszawa-Bruksela ............................................. 10 Filip Deleżyński

Hiszpania: czas na wiosenne porządki! ........................................ 13 Łukasz Dąbroś

Europa: tylko czy aż na 3+? ...................................................... 17 Katarzyna Bitka

Gra o Julię Tymoszenko .......................................................... 20 Paulina Pacak

Ameryka Północna Wojny geologów. .................................................................. 25 Wojciech Giemza

Ameryka Południowa Od amerykańskiego pupila do regionalnego prymusa ........................ 28 Tomasz Kosik

Fiesta czy sjesta? .................................................................. 31 Piotr Janus

Relacja z seminarium „Doing business with…“................................ 34 Krzysztof Kowalski

Afryka i Bliski Wschód Arabska Wiosna – rok po .......................................................... 37 Katarzyna Kowalczyk

Powiew Arabskiej Wiosny w Zimbabwe ........................................ 41 Monika Cichocka

Rosja i WNP Dzielenie skóry na niedźwiedziu ................................................ 44 Danisz Okulicz

Polityka zagraniczna Rosji po wyborach prezydenckich ..................... 47 Stanisław Dąbrowski

Zmiany na Kremlu zgodne z planem? ........................................... 51 Adrianna Bondyra

Wiosenna Szkoła Mlodych Dyplomatów Przyszłość europejskiej służby dyplomatycznej? ............................. 55 Justyna Janowska

Z życia SKN Spraw Zagranicznych SGH .......................................... 58

3


Temat numeru: Wybory prezydenckie w USA

Porwać serca i trafić do tłumów Barbara Adamczak

©SKN SZ

Wywiad z prof. Longinem Pastusiakiem „Nie ma szans uzyskania nominacji polityk amerykański, który jest bardzo mądry i bardzo bogaty, bo amerykański system polityczny polega między innymi na tym, żeby uzależnić przyszłego prezydenta od swoich własnych interesów" - mówi w rozmowie z Magazynem Spraw Zagranicznych prof. Longin Pastusiak. Barbara Adamczak, studentka SGH: Najważniejszym chyba pytaniem jest to, dlaczego właśnie Romney zmierzy się w listopadzie z Obamą. Prof. Longin Pastusiak, marszałek Senatu V kadencji: Romney miał poparcie czołowych polityków partii republikańskiej. Nawet senator John McCain, rywal Obamy do prezydentury z 2008, bardzo jednoznacznie poparł Mitta Romneya. I to pomimo tego, że w 2008 bardzo mocno się spierali o nominację. Siłą Mitta Romneya była też świetna organizacja struktur jego komitetów wyborczych oraz jego pieniądze: zebrał ich więcej niż wszyscy kontrkandydaci razem wzięci. Romneya faworyzowała też decyzja Sądu Najwyższego z 2010 roku, która zniosła ograniczenia finansowania kampanii wyborczych dla firm amerykańskich. Wielki biznes amerykański poparł swojego człowieka, czyli Romneya, który zbił fortunę na kapitałach wysokiego ryzyka. W takim razie Gingrich i Santorum musieli przegrać. Teoretycznie rzecz biorąc Romney i Santorum mieli szansę na początku, ale rywalizowali o to samo spektrum filozoficzno-polityczne partii republikańskiej: konserwatywnych wyborców, domagających się, aby partia republikańska stała na straży tzw. historycznych wartości amerykańskich. Niektórzy mają za złe Gingrichowi, że po katastrofalnym dla siebie „Super Wtorku” nie poparł Santoruma. Jednak wtedy już

4


Temat numeru: Wybory prezydenckie w USA by to niczego nie zmieniło. Romney miał ponad jedną trzecią głosów potrzebną do uzyskania nominacji w Tampa i umocnił swoją pozycję lidera. Rozprawienie się z kontrkandydatami trwało jednak dłużej niż się spodziewano. Dlaczego szło mu tak słabo? Największą wadą Romneya są jego wystąpienia publiczne. Jest kiepskim i sztywnym mówcą. Popełnia dużo gaf. Nie jest w stanie wyjść do środowiska robotniczego. Również kobiety niechętnie na niego głosują. To nie jest człowiek, który swoimi słowami byłby w stanie porwać serca i trafić do tłumów. Czy nie dziwnym jest to, że Romney uzyska nominację wygrywając w stanach tradycyjnie popierających demokratów? Czy w ogóle można być kandydatem republikanów bez poparcia tzw. Głębokiego Południa? W ostatecznym rachunku liczy się to, kto ma większe szanse pokonania Obamy w listopadowych wyborach. Liczy się tzw. electability, czyli zdolność wygrania wyborów. Mitt Romney reprezentuje umiarkowane spektrum partii republikańskiej, stąd też jego zwycięstwo w liberalnych stanach takich jak Michigan czy Massachusetts, które zazwyczaj głosują na demokratów. A klucz do zwycięstwa prowadzi właśnie poprzez pozyskanie wyborców umiarkowanych, nieidentyfikujących się z żadną partią. Zarówno Santorum, jak i Gingrich czy Ron Paul, nie mieliby szans na przekonanie do siebie wyborców niezależnych. W tej konstelacji politycznej największe szanse na to ma Mitt Romney, a więc ma też największe szanse rzucenia skutecznego wyzwania Barackowi Obamie w listopadowych wyborach. Trzeba też pamiętać, że Romney jest człowiekiem majętnym i chwali się, że skoro odnosił sukcesy jako biznesmen, to będzie też dobrze zarządzał gospodarką. A stara zasada mówi, że Amerykanin głosuje według stanu swojego portfela. Jeśli stan gospodarki jest dobry, to popiera partię, która sprawuje władzę; jeśli sytuacja gospodarcza kraju jest marna, to głosuje na opozycję. Gospodarka amerykańska zaczęła jednak w ostatnich miesiącach się odradzać. Ta nagła poprawa musi być rozczarowaniem dla republikanów. Czym teraz będą próbowali atakować Obamę? Na pewno będą wykorzystywali fakt, że deficyt budżetowy i zadłużenie Stanów Zjednoczonych są dalej wysokie. Będą go atakować za reformę służby zdrowia, która zobowiązuje wszystkich obywateli do ubezpieczenia się. I jak zawsze, będą krytykować go za uległość i zbyt miękką politykę zagraniczną. Republikanie domagają się nie tylko zbrojnej interwencji w Iranie, lecz także zbombardowania Syrii oraz bardziej stanowczej postawy wobec Chin w kontekście rywalizacji gospodarczej. Tymi argumentami mogą poważnie osłabić prezydenta. Z drugiej strony do niedawna republikanie doskonale osłabiali się wzajemnie, a Obama mógł zacierać ręce i zbierać wszystkie haki i potknięcia, które kandydaci ujawnili w toku prawyborów. A najwięcej takich potknięć mogliśmy zobaczyć u zwycięskiego Mitta Romneya właśnie. Tak jak gdy powiedział, że nie dba o biednych? Właśnie.

5


Temat numeru: Wybory prezydenckie w USA Skoro nie przejmuje się sytuacją najuboższych, to właściwie jaki pomysł na gospodarkę mają republikanie w tym roku? Republikanie poświęcili bardzo mało czasu zagadnieniom gospodarczym w prawyborach. Gdyby Pani zapytała mnie jaki program gospodarczy prezentował Rick Santorum, to miałbym trudności z odpowiedzią. Ale nieobecność tematu gospodarki w prawyborach nie znaczy, że można go zlekceważyć w ogólnej kampanii. Jeden z ważniejszych sporów pomiędzy Republikanami a Obamą w Kongresie to spór wokół polityki fiskalnej. Obama uważa, że wszyscy zarabiający powyżej miliona dolarów powinni płacić 35%. A Romney przyznał, że płaci tylko 12,8%. Mniej niż jego sekretarka. Dokładnie. Republikanie są stanowczo przeciwni tej podwyżce podatków. Domagają się utrzymania wszystkich ulg podatkowych dla bogatych, ponieważ bezrobocie zmniejszy się tylko poprzez zwiększenie możliwości działania przedsiębiorców amerykańskich. Te spory wokół gospodarczych spraw są istotne. Dziwię się temu, że tyle czasu poświęcono w prawyborach na sprawy obyczajowe. Czym w takim razie różniły się te prawybory od innych. Brutalnością? Przede wszystkim brutalnością właśnie, swoim brakiem pewnych norm etycznych. Wzajemne ataki republikanów są zawsze bardzo ostre, to taka amerykańska tradycja. Kandydaci uważają, że więcej zyskają jeśli wzajemnie się osłabią aniżeli zaproponują konstruktywne rozwiązania. To właśnie obniża jakość tej kampanii wyborczej i nadaje ten negatywny charakter. Jednak istnieje też druga tradycja republikańska, że w momencie uzyskania nominacji wszyscy pozostali kandydaci jednoczą się i popierają tego oficjalnego kandydata. Teraz wszyscy republikanie, niezależnie od poglądów, skupią się na wspieraniu Romneya w walce z Obamą. Ale brutalność to nie jedyna cecha tej kampanii. Owszem. Od poprzednich różniła się również tym, że jest bardziej kosztowna. Ale najbardziej niepokojącą różnicą jest zatrważająco niski poziom polemiki w tych kilkunastu debatach, które republikańscy kandydaci między sobą przeprowadzili. Widać wyraźne obniżenie kalibru kandydatów do prezydentury amerykańskiej. Czyli Republikanie zapomnieli jaką porażką może być uważany za niezbyt mądrego lokator Białego Domu? Nie jestem zaskoczony. W mojej biografii prezydentów amerykańskich stwierdziłem, że nie ma szans uzyskania nominacji taki polityk amerykański, który jest bardzo mądry i ten, który jest bardzo bogaty. Ktoś taki byłby zbyt niezależny. Amerykański system polityczny polega między innymi na tym, żeby uzależnić przyszłego prezydenta od swoich własnych interesów. Czyli ci, którzy finansują kampanię wyborczą, pociągają potem za sznurki. A Kennedy nie zaprzecza tej teorii? Kennedy był oczywiście majętny, ale jego mądrość biografowie już kwestionują. Zresztą nawet Kennedy nie był miliarderem. Ilekroć miliarderzy tacy jak Rockefeller czy Harrimann ubiegali się o nominację, zawsze przegrywali. Wbrew doniesieniom

6


Temat numeru: Wybory prezydenckie w USA prasowym Romney nie należy do miliarderów. Do majętych, owszem. Ale umiarkowana majętność nie dyskwalifikuje polityka. Majątek w Stanach jest symbolem sukcesu. Dążenie do szczęścia, pursuit of happiness z Deklaracji Niepodległości, mierzone jest właśnie zabezpieczeniem materialnego bytu człowieka. W Kongresie amerykańskim jest mnóstwo milionerów – ale niewielu miliarderów. Porozmawiajmy jeszcze o Stanach ogólnie. Gdzie widzi Pan Stany za 10 lat, jakie są najważniejsze wyzwania dla Ameryki. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że obserwujemy zmieniającą się rolę i postać Stanów Zjednoczonych międzynarodowo. Od swojego początku aż do II wojny światowej Stany Zjednoczone przestrzegały wskazówki wziętej z testamentu politycznego pierwszego prezydenta Jerzego Waszyngtona - doktryny izolacjonizmu. Jednak po II wojnie światowej nie mogły już do tego wrócić. Z tego konfliktu jako jedyny kraj Stany wyszły zwycięsko, wzmocnione nie tylko absolutnie, ale i relatywnie, nawet w stosunku do pozostałych zwycięzców. I ta pozycja Stanów Zjednoczonych osiagnęła apogeum gdzieś w pierwszym ćwierćwieczu po II wojnie światowej. Mimo rywalizacji z ZSRR Amerykanie zajmowali wtedy dominującą pozycję pod każdym względem: potencjału ekonomicznego, militarnego i wpływów politycznych na świecie. Gdzieś od połowy lat 60-tych obserwujemy relatywne osłabianie się pozycji Stanów Zjednoczonych. Inni rozwijali się szybciej, więc zmniejszył się dystans między Stanami a resztą świata. Dziś Stany są bogatsze i silniejsze niż kiedykolwiek przedtem, a równocześnie ich pozycja w międzynarodowym układzie sił jest słabsza aniżeli w pierwszym ćwierćwieczu po II wojnie światowej. Czy to zjawisko będzie trwało dalej? Tak. Stany Zjednoczone zachowają swoją bardzo silną pozycję w świecie, ale będą musiały w coraz większym stopniu liczyć się z Chinami, ze zjednoczoną Europą, z Indiami, z Brazylią. Te nowe ośrodki władzy i ekonomicznej i politycznej będą musiały znaleźć również odbicie w strukturach międzynarodowych, np. w ONZ. ONZ jest przestarzałą organizacją. Rada Bezpieczeństwa powinna odzwierciedlać układ sił z 2012, a nie z 1945 roku. Jak w takim razie radzi sobie z tym Obama? On jako pierwszy zrozumiał, że nie można tylko kłaść akcentu na siłę militarną, ale trzeba także stosować soft power, czyli dyplomację, negocjacje i kulturę. Proces godzenia się z tą nową pozycją nie przebiega jednak bezboleśnie. Nie jest łatwo przyznać, że jesteśmy silni, ale już nie wszechmocni. Ale to w tym kierunku będzie utrzymywała się pozycja Stanów: silnego, ale nie wszechmocnego mocarstwa. Są jednak w Stanach Zjednoczonych siły, które marzą o powrocie do tej dominacji amerykańskiej. Takie jak partia republikańska? Przede wszystkim partia republikańska. Newt Gingrich, rywal Romneya z prawyborów, uważa, że pozycję Stanów Zjednoczonych wzmocniłoby założenie bazy na księżycu. Ośmieszył to John McCain, kiedy powiedział „Tak, wyślijmy Gingricha na księżyc, a Mitta Romneya do Białego Domu.”

7


Temat numeru: Wybory prezydenckie w USA A czego Pan by sobie życzył? Moim pobożnym życzeniem byłoby, żeby Zjednoczone, korzystając ze swojej wciąż silnej pozycji na świecie, podjęły inicjatywę stworzenia nowego ładu światowego. Łady światowe zawsze powstawały po wojnach: ład westfalski, wiedeński, wersalski, jałtańsko-poczdamski... Ale ład jałtańsko-poczdamski już się zdezintegrował. Mamy nową Europę, mamy nowy świat, ale wciąż jeszcze nie mamy nowego ładu. Wprawdzie nie było prawdziwej wojny, ale można powiedzieć, że zimna wojna była swojego rodzaju odmianą wojny totalnej, tzn. toczyła się we wszystkich zakątkach globu i obejmowała wszystkie aspekty stosunków międzynarodowych: nawet sport! Przypomnijmy sobie bojkot igrzysk olimpijskich w 1980 w Moskwie i Los Angeles w 1984 r. Otóż logicznie należałoby w takim razie powiedzieć, że skoro zakończyła się zimna wojna, to powinien powstać nowy ład światowy. Czy rzeczywiście potrzebujemy nowej wielkiej idei i jeszcze większej konferencji? Nie stać nas na to, by świat dryfował w niekontrolowany sposób. To nieprawda, że nie ma wojen. Wojny, konflikty wciąż trwają. Są też potencjalne zagrożenia. Dlatego Stany Zjednoczone i inne wielkie mocarstwa powinny wyjść z inicjatywą stworzenia nowego ładu – ale nie narzuconego przez te mocarstwa. Powinien on być demokratycznym wytworem wszystkich uczestników życia międzynarodowego. Mam nadzieję, że w najbliższym dziesięcioleciu ktoś wreszcie wystąpi z inicjatywą nie tylko stworzenia takiego ładu, ale i poważnej reformy instytucji międzynarodowych. Skoro jest to tak potrzebne, czemu jeszcze nikt się za to nie zabrał? George Bush senior mówił o potrzebie stworzenie nowego ładu światowego – podczas 4 lat swojej prezydentury nawiązywał do tego w aż 40 przemówieniach. Ale z konkretną propozycją nie wystąpił. Zadałem kiedyś w Waszyngtonie pytanie jego doradcy ds. bezpieczeństwa, gen. Scowcrofta, kiedy prezydent Bush zajmie się realizacją tego planu. Odpowiedziano mi, że nie trzeba się martwić, administracja zajmie się tym w drugiej kadencji. Do drugiej kadencji jednak już nie doszło, bo Bush przegrał z Clintonem. A Clinton wygrał wybory nie w oparciu o politykę zagraniczną, tylko z hasłem „Economy, stupid!”. Zajął się uzdrowieniem gospodarki. Zresztą bardzo skutecznie. Skutecznie, rzeczywiście. Zostawił swojemu następcy ogromną nadwyżkę budżetową, którą ten zmarnował na wojny w Iraku i Afganistanie. Na szczęście już przechodzące do historii. Wiele osób jednak spodziewa się nowej wojny w Iranie, mimo że Obama zdaje sobie sprawę z tego, że Ameryki po prostu na to nie stać. Czy nadchodzące wybory jakoś wpłyną na tą sytuację? Atmosfera kampanii wyborczej zawsze sprzyja zaostrzeniu poglądów i retoryki politycznej. Niektórzy politycy partii republikańskiej zarzucają Obamie, że zbyt miękko postępuje wobec Iranu. Natomiast Obama, jak pani słusznie zauważyła, jest świadomy tego, że na otwarcie kolejnego frontu Amerykanów nie stać. 5 stycznia Obama ujawnił założenia nowej doktryny militarnej Stanów Zjednoczonych. Zakłada ona koncentrację w mniejszym stopniu na Europie i poświęcanie uwagi Azji i Bliskiemu

8


Temat numeru: Wybory prezydenckie w USA Wschodowi, ale poprzez unikanie bezpośredniego zaangażowania militarnego. Już w Libii Amerykanie pozwolili Anglikom i Francuzom przejąć prowadzenie. Obama, zgodnie ze swoją filozofią soft power, chciałby wykorzystać dyplomację w celu zniechęcenia Iranu do produkcji broni nuklearnej. Choć oczywiście publicznie mówi, że nie wyklucza żadnej opcji. To jak się sprawa dalej potoczy zależy całkowicie od stanowiska Iranu. Trzeba przy tym wszystkim pamiętać, że Iran ma zarówno prawo, jak i potrzebę rozwoju energii atomowej. Nie mają aż takich zapasów ropy naftowej, by mieć zapewnione bezpieczeństwo energetyczne w przyszłości. W takim razie moje ostatnie pytanie, bez którego nie wypada zakończyć wywiadu z panem: stosunki polsko-amerykańskie. Ogólnie stosunki polsko-amerykańskie kształtowane są przez dwa czynniki. Pierwszy to sentyment, drugi to interesy. Do tych sentymentalnych czynników należą: udział Polaków w wojnie o niepodległość Stanów czy wkład dyplomacji amerykańskiej w odzyskanie niepodległości przez Polskę po I wojnie światowej. Również fakt, że między Stanami a Polską nigdy nie było wojny. Poparcie Stanów Zjednoczonych dla transformacji ustrojowej w Polsce też było bardzo ważne. Ale sentymentalne czynniki mają drugorzędną rolę w stosunku do interesów. Zależy nam na rozwoju naszej gospodarki, a Stany Zjednoczone są centrum nowoczesnych technologii. Musimy też współpracować w kwestii bezpieczeństwa poprzez sojusz północno-atlantycki. Wreszcie trzeba pamiętać o dużej, choć asymetrycznej, wymianie kulturalnej. W tej chwili mamy dobre stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. Niezależnie od tego, kto wygra listopadowe wybory i obejmie władzę w styczniu 2013, niewiele się zmieni. Czyli Polacy też nie mają zbyt wiele do zrobienia w naszych wzajemnych stosunkach? Jest jeden problem, który powinniśmy podnieść na majowym szczycie NATO w Chicago. Polska powinna domagać się wraz z innymi krajami europejskimi odpowiedzi na to, jak Stany wyobrażają sobie obronę Europy, skoro w swojej nowej strategii militarnej planują skupić się na Azji. Musimy się spytać, czy wciąż dotrzymują zobowiązań natowskich. W tej chwili w Europie stacjonuje niecałe 80 tysięcy żołnierzy amerykańskich. Jednak już wkrótce zostaną wycofane 2 z 4 brygad. To musi się odbić na naszym poczuciu bezpieczeństwa. Wprawdzie Amerykanie mówią, że zastąpią to rotacyjną obecnością i częstszymi ćwiczeniami, ale to wymaga oficjalnego potwierdzenia i chciałbym, żeby na majowym szczycie NATO w Chicago te sprawy zostały wyjaśnione. Rozmowa miała miejsce w połowie marca, a więc przed ostatecznym wyklarowaniem się sytuacji w obozie republikanów.

9


Europa

Rozłam na linii Warszawa-Bruksela Filip Deleżyński

Zielona Europa, jeden z priorytetów obecnej prezydencji Rady Unii Europejskiej, właśnie legł w gruzach – Duńczycy, którzy przejęli stery od Polaków, podczas posiedzenia w gronie ministrów środowiska państw członkowskich nie zdołali wypracować kompromisu dotyczącego redukcji emisji dwutlenku węgla. Tzw. mapa drogowa redukcji CO2, o którą toczył się bój, zakładała progi stopniowego zmniejszania emisji dwutlenku węgla na przestrzeni przyszłych 40 lat – o 40 pp. do 2030 r., o 60 do 2040 r. oraz o 80 do 2050 r.

P

o trwających niemalże 9 godzin negocjacjach polski minister środowiska Marcin Korolec ostatecznie zablokował ustalenia, na które oficjalnie godziły się pozostałe państwa UE. Nieoficjalnie jednak sytuacja w kuluarach Consilium prezentowała się inaczej – delegaci krajów Europy Środkowej i Wschodniej przyglądali się propozycjom forsowanym przez Starą Unię z niechęcią. Niemniej jednak, mimo ewidentnego braku entuzjazmu, nie zgłosili swojego sprzeciwu na głos, co okazało się być rozwiązaniem bardzo rozsądnym, ponieważ pozycja Polski, kraju o energetyce opartej w przeszło 90% na węglu, była w tej kwestii łatwa do przewidzenia. Dzięki takiemu rozegraniu klimatycznych szachów państwa naszego regionu osiągnęły swoje cele bez antagonizowania UE. Również zdaniem dziennikarzy „Wall Street Journal” „tylko Polska nadstawiła karku” – w artykule „Jasne światła z Warszawy” dziennik pochwalił polskie weto ws. CO2,

10


Europa przypominając, że na chwilę obecną jedyną konsekwencją przestawienia gospodarki na odnawialne źródła energii jest wzrost cen prądu. W przykładzie przytoczonym w artykule wzrostowi uległy ceny prądu w Wielkie Brytanii po tym, jak rząd przeznaczył przeszło 1,4 mld funtów na rozwój energii słonecznej i wiatrowej. „W Niemczech ceny także szybko rosną. Państwowa Agencja Energetyczna DENA oceniła w grudniu, że rachunki gospodarstw domowych za elektryczność mogą wzrosnąć o 20% do 2020 roku, jeżeli Niemcy będą realizować swe obecne plany odchodzenia od węgla i energii atomowej”. Inną sprawą pozostaje zasadność unijnych zapewnień w trosce o środowisko – wg większości szacunków ludzka działalność odpowiada za zaledwie 1-3% dwutlenku węgla, który trafia do atmosfery. Cytując za ekspertami zrzeszonymi w Komitecie Badań Geologicznych Polskiej Akademii Nauk: "W ciągu ostatnich 400 tysięcy lat – jeszcze bez udziału człowieka – zawartość CO2 w powietrzu, jak tego dowodzą rdzenie lodowe z Antarktydy, już 4-krotnie była podobna, a nawet wyższa od wartości obecnej. Przy końcu ostatniego zlodowacenia, w ciągu kilkuset lat, średnia roczna temperatura globu zmieniała się parokrotnie, w sumie wzrosła prawie o 10ºC na półkuli północnej – a więc były to zmiany nieporównanie bardziej drastyczne niż dziś obserwowane." Konwencjonalna i ogólnie dostępna wiedza mówi, że dwutlenek węgla emitują wszystkie żyjące organizmy, natomiast największą jego część do tej pory wygenerowały oceany. Należy pamiętać, że woda pokrywa przeszło trzy czwarte powierzchni Ziemi. Zdaniem polskiej delegacji, a konkretnie Macieja Sadowskiego, który przewodził polskiej grupie roboczej ds. pakietu klimatyczno-energetycznego, motywacji forsowania unijnych postanowień należy szukać w próbie obrony interesów potężnego lobby w postaci koncernów zajmujących się pewnym obszarem technologicznym, np. producentów turbin wiatrowych. Faktycznie firmy te, np. Siemens, mają swoje główne siedziby w krajach Europy Zachodniej. Mimo że krajowe media często krytykują styl, w jakim Polska uprawia swoją politykę zagraniczną na europejskim podwórku, a partie opozycji często zarzucają rządowi albo trwanie w roli niewdzięcznego biorcy, albo „prowadzenie negocjacji na kolanach”, tym razem odbiór polskiego weta spotkał się w kraju z jednogłośną aprobatą. Chociaż w ostatnich dniach w Brukseli częściej powtarza się niepisaną zasadę, która mówi, że blokowanie postanowień Rady UE w pojedynkę nie leży w dobrym tonie, polska decyzja ws. redukcji CO2 nie jest odizolowanym przypadkiem. Zwłaszcza państwa Wielkiej Trójki (Niemcy, Francja i Wielka Brytania) zarówno podczas posiedzeń grup roboczych, jak i stałych przedstawicieli, często bez wahania przedstawiają żądania swoich stolic, nieraz reprezentujące wyłącznie krajowe interesy, bez cienia poszanowania dla wspólnych wartości UE.

11


Europa Mimo szerokiego grona międzynarodowych komentatorów przychylnych polskiemu stanowisku, zdaniem pracowników Komisji Europejskiej między Warszawą a Brukselą zaczyna otwierać się przepaść. Duńska komisarz ds. działań w dziedzinie klimatu Connie Hedegaard zapowiedziała, że polskie weto nie powstrzyma dążeń UE do przekształcenia w gospodarkę niskowęglową, a wkrótce po fiasku unijnego posiedzenia ministrów środowiska Parlament Europejski, wbrew Polsce, przyjął rezolucję popierającą kroki milowe na drodze do redukcji CO2. Nie ma ona mocy prawnie wiążącej, niemniej jednak stanowi ważny symbol ukazujący coraz wyraźniejszą różnicę zdań.

12


Europa

Hiszpania: czas na wiosenne porządki! Łukasz Dąbroś

©PPCYL

„Nudziarz”, „przewidywalny”, „człowiek, który nie ma nic do powiedzenia” – to chyba najczęściej pojawiające się epitety określające Mariano Rajoya , który od 21 grudnia 2011 r. sprawuje urząd premiera Hiszpanii z ramienia prawicowej Partido Popular (Partii Ludowej). Faktycznie, nowy szef rządu kraju w niczym nie przypomina charyzmatycznego hiszpańskiego macho - o wiele bliżej mu do spokojnego, ale i niezbyt interesującego księgowego czy urzędnika. Jednakże nawet jego najzacieklejsi krytycy nie mogą odmówić mu wytrwałości i konsekwencji, które stanowią klucz do jego politycznej kariery

J

ego biografia przypomina powolne, ale metodyczne wspinanie się po kolejnych szczeblach drabiny. W swoim życiu sprawował kolejno funkcję urzędnika odpowiedzialnego za księgi wieczyste, wicepremiera regionalnego rządu Galicji, ministra administracji, edukacji, spraw wewnętrznych, ministra-sekretarza rady ministrów oraz wicepremiera Hiszpanii. Dwa razy (w 2003 i 2008 r.) bezskutecznie ubiegał się o stanowisko premiera. Jednakże dopiero przyspieszone wybory z 20 listopada 2011 r. dały mu upragniony fotel szefa rządu państwa. Państwa pogrążonego w najgłębszym chyba kryzysie od śmierci generała Francisco Franco i wprowadzenia demokracji w 1975 r., dodajmy. Jaka piękna katastrofa Złośliwi twierdzą, że swoje stanowisko Rajoy zawdzięcza tylko temu, że nikt inny nie chciał podjąć się niewykonalnego z pozoru zadania wyprowadzenia kraju z chaosu, w jakim pozostawił go poprzedni premier – socjalista José Luis Rodríguez Zapatero. Bilans ośmioletnich rządów lewicy naprawdę ciężko uznać za pomyślny. Na koniec 2011 roku w Hiszpanii bezrobocie przekroczyło 20% i jest najwyższe w całej Unii Europejskiej. Jeszcze gorzej wygląda odsetek młodych Hiszpanów bez zatrudnienia –

13


Europa jest on bliski 50%. Także budżet państwa jest daleki od ideału – w 2011 r. deficyt wyniósł 8,5% PKB (wynik znacznie gorszy niż w również borykających się z kryzysem Portugalii i Włoszech). Dług publiczny wynosi aż 68,5% PKB - o 8,5% więcej niż dopuszczają to regulacje unijne. Najlepszym chyba gospodarczym symbolem schyłku ery Zapatero jest wybudowane za cenę 150 milionów euro lotnisko Castellón-Costa Azahar. Od jego oddania do użytku w marcu 2011 nie wylądował tam jeszcze ani jeden samolot… Nic więc dziwnego, że wybory z 20 listopada 2011 r. zakończyły się nokautem Partido Socialista Obrero Español (Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej). Socjaliści ponieśli największą klęskę w swojej historii zdobywając jedynie niecałe 29% głosów. Triumfowała za to prawicowa Partido Popular, która uzyskała poparcie blisko 45% uprawnionych do głosowania i bezwzględną większość w obu izbach Kortezów. W rezultacie 21 grudnia lider PP Mariano Rajoy został zaprzysiężony przez króla Juana Carlosa na stanowisko premiera (szóstego od końca dyktatury Franco). Czas sprzątania W swoim pierwszym wystąpieniu po publikacji wyników wyborczych Mariano Rajoy zapowiedział, że jego kadencja będzie okresem walki z największymi wrogami Hiszpanii: z bezrobociem, deficytem oraz stagnacją. Ostrzegł też, że nie posiada żadnego ekonomicznego wunderwaffe – bronią przeciwko kryzysowi ma być jedynie ciężka praca oraz wytrwałość. Tylko wzmożonym wysiłkiem oraz zaciśnięciem pasa można bowiem przezwyciężyć chorobę, która obecnie paraliżuję Hiszpanię. Już w pierwszych miesiącach kadencji rząd Rajoya przystąpił do działań mających na celu ograniczenie bezrobocia poprzez liberalizację prawa pracy. Przez ostatnie lata rządzący socjaliści przyznawali bowiem pracownikom daleko idące przywileje – w sytuacji tzw. „zwolnienia niesłusznego” (za takie hiszpańskie sądy pracy uznawały 90% zwolnień) pracodawca był zobowiązany wypłacać odprawę w wysokości 45 stawek dziennych za każdy przepracowany rok. Maksymalna wysokość odprawy wynosiła 42 wynagrodzeń miesięcznych. W Hiszpanii występował też sektorowy system negocjowania porozumień zbiorowych utrudniający dostosowanie płac do sytuacji ekonomicznej w firmach. Skutkiem ekstremalnego sztywnego prawa pracy stało się rekordowe bezrobocie oraz duża liczba tzw. „umów śmieciowych” – pracodawcy bali się na stałe zatrudniać pracowników (zwłaszcza młodych i niedoświadczonych), gdyż ich ewentualne zwolnienie wiązałoby się z naprawdę dużymi wydatkami. 10 lutego 2012 r. rząd Hiszpanii uchwalił drastyczną reformę prawa pracy. Ograniczono wysokość odprawy za „zwolnienie niesłuszne” (33 dniówek/rok, maks. wysokość – 24 pensje miesięczne). Upowszechniono też możliwość zwolnień z powodu trudnej sytuacji w firmie – wtedy odprawa to jedynie 20 dniówek/przepracowany rok. Nowe przepisy ograniczają też rolę porozumień zbiorowych – odtąd pierwszeństwo mają ugody zawierane na szczeblu przedsiębiorstwa. Stworzono też system zachęt dla firm do zatrudniania młodych pracowników oraz prowadzenia szkoleń. Zdaniem ekonomisty Miguela Á. Malo z Uniwersytetu w Salamance reforma ta umoż-

14


Europa liwi szybsze dopasowanie się przedsiębiorstw do zmiennej sytuacji na rynku oraz zachęci pracodawców do przyjmowania nowych pracowników. Kolejnym krokiem w walce z kryzysem jest przedstawiony 31 marca budżet państwa na rok 2012 – zdaniem ministra finansów Cristóbala Montoro najoszczędniejszy od śmierci Franco. W tym roku Hiszpania ma wydać blisko 27 milionów euro mniej, tak by zmieścić się w uzgodnionych z Brukselą granicach deficytu wynoszących 5,3% PKB. Rząd planuje to osiągnąć poprzez utrzymanie zamrożenia płac w administracji oraz ograniczenie o prawie 17% środków do dyspozycji ministerstw (najbardziej ucierpiało MSZ, które utraciło 54,4% funduszy). Zmuszono też do oszczędności władze lokalne – na poszczególne regiony narzucono górną granicę deficytu równą 1,5% produktu lokalnego brutto (w 2011 r. deficyt najszybciej zadłużającej się Katalonii wyniósł 3,7%). Zapowiedziano także ograniczenie możliwości odliczeń od podatku CIT – stanowiły one bowiem pretekst do różnego rodzaju oszustw podatkowych. Zbyt gorzka pigułka? Terapia zaproponowana przez Mariano Rajoya zdaniem znacznej części Hiszpanów jest zbyt radykalna. Szczególnie mocno zmianom w prawie pracy przeciwstawiają się broniące swojej pozycji związki zawodowe – Komisje Robotnicze (CC.OO) oraz powiązany z PSOE Powszechny Związek Robotników (UGT). 29 marca 2012 r. związkowcy zorganizowali strajk generalny. Wg danych dostarczonych przez związki w strajku oraz związanych z nim 111 manifestacjach udział wzięło ponad 10 mln Hiszpanów (dane rządowe podają dużo skromniejszy wynik równy 800 tys.). Co ciekawe, (i absurdalne) w demonstracjach wziął też udział tzw. ruch oburzonych (los indignados) składający się z młodych, bezrobotnych Hiszpanów, którzy nie mogą znaleźć pracy właśnie ze względu na sztywne regulacje, które poluzować ma reforma. Wg szacunków CEOE (organizacji zrzeszającej hiszpańskich pracodawców) strajk wywołał straty, które mogły sięgnąć aż 3 miliardy euro (nie licząc zwyczajowo zdemolowanych sklepowych witryn, spalonych koszy na śmieci itp.), co z pewnością nie ułatwi wyjścia z kryzysu. Rząd jednak wciąż twardo obstaje przy reformach. Minister gospodarki Luis de Guindos zapowiedział, że strajk generalny nie doprowadzi do zmiany nawet jednej litery w nowych przepisach regulujących zatrudnienie. W odpowiedzi na to związkowcy grożą kolejnym strajkiem generalnym, który miałby odbyć się 1 maja oraz sięgają po coraz ostrzejszą retorykę. Przewodniczący UGT Cándido Méndez już zapowiedział, że „rząd który oderwał się od rzeczywistości może sprawić, że obywatele oderwą się od rządu”. Słabnące poparcie Hiszpan dla działań Mariano Rajoya widać nie tylko na ulicach, lecz także przy urnach wyborczych. W przeprowadzonych 25 marca wyborach regionalnych w Andaluzji oraz Asturii partia tworząca obecny rząd osiągnęła gorszy rezultat niż w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych. W Andaluzji zdobyła 41% głosów (46% w wyborach parlamentarnych w 2011 r.), zaś w Asturii jedynie 22% (35% w 2011 r.). Choć straty te nie są znaczne (zwłaszcza, że oba regiony uchodzą za tradycyjnie lewicowe), to jednak są dość jasnym sygnałem dla premiera Rajoya, że niezbędne, lecz bolesne reformy mogą skutecznie zniechęcić wyborców.

15


Europa

Jak widać, przed Mariano Rajoyem i jego rządem stoi naprawdę trudne zadanie. Z jednej strony musi on przeprowadzić drastyczne zmiany, bez których Hiszpania może pójść w ślady Grecji. Z drugiej natomiast musi skutecznie wytłumaczyć ich konieczność Hiszpanom, którzy stają się coraz bardziej niechętni ograniczeniu rozbuchanych przywilejów oraz wydatków państwa. Połączenie tych dwóch czynników może okazać się zabójcze. Na szczęście wygląda jednak na to, że wytrwałość i konsekwencja tego „nudnego urzędnika” to najlepszy zestaw cech na te trudne dla Hiszpanii czasy.

16


Europa

Europa: tylko czy aż na 3+? Katarzyna Bitka

©Fozzman

W marcu ukazała się tegoroczna edycja publikacji „European Foreign Policy Scorecard” , przygotowanej przez paneuropejski think tank European Council for Foreign Relations (ECFR). Dokument ten jest pionierską próbą oceny stopnia realizacji wspólnej polityki międzynarodowej w Unii Europejskiej. Czy jednak nie jest za wcześnie aby mówić o wspólnej polityce zagranicznej Unii? Potrzeba koordynacji działań w ramach UE wciąż kojarzy się wielu raczej z „kulą u nogi” - niż z szansą na osiągnięcie wyższych lotów. Czy możemy też bezpośrednio wystawić „oceny”, w skali wręcz szkolnej, złożonym zagadnieniom polityki międzynarodowej? Lektura i analiza tego dokumentu stanowi bardzo ciekawy punkt wyjścia do rozważań o formujących się trendach polityki zagranicznej UE

T

egoroczna edycja Scorecard opiera się o podobną metodologię, co ubiegłoroczna. Badacze z ECFR wyznaczyli sześć głównych działów polityki zagranicznej UE, podzielonych terytorialnie. Są to: Stosunki z USA, Bliskim Wschodem i Afryką Północną, Rosją, „szerszą” Europą oraz Chinami, a także dodatkowo dział gromadzący sprawy wielostronne i zarządzanie kryzysowe. Do każdego działu przypada między 12 a 16 szczegółowych zagadnień, składających się razem na 80 komponentów. Przy każdym zagadnieniu skuteczność działania polityki zagranicznej UE oceniana jest przez pryzmat trzech kategorii: jedności (unity), zasobów (resources) i wyniku (outcome). Każdy z elementów oceniany jest w skali 0-10, co w sumie daje ocenę w skali 0-30 dla danego zagadnienia. Ocena została przeprowadzona poprzez

17


Europa badania we wszystkich państwach członkowskich, gdzie odpowiednie osoby z administracji publicznej odpowiadały na pytania w kwestionariuszach. Co ciekawe, skala ocen w publikacji ECFR bazuje na faktycznej skali szkolnej, jednak otrzymanie oceny niższej niż D- jest praktycznie niemożliwe. Ocena E nie figuruje wcale na skali, zaś F (od „Failure”) można dostać jedynie za 0/20 punktów. 1-5 punktów to „D”, 6-10 punktów to „C”, 11-15 to „B”, zaś 15-20 to „A”. Porównując te wymagania choćby do wymagań uczelnianych, widzimy, że ani D ani nawet C nie byłyby dla nas ocenami pozwalającymi na chociażby zaliczenie przedmiotu. ECFR przyjmuje więc bardzo pobłażliwe nastawienie do oceny efektywności europejskiej dyplomacji. Pomimo tego, oceny wcale nie są wysokie. W wyniku kryzysu europejskiego, mówi się, że Europa zamiast być w dalszym ciągu inspiracją dla krajów rozwijających się i źródłem rozwiązań dla współczesnych problemów geopolitycznych, sama stała się problemem. Rządy Państw Europejskich, w obliczu rosnących kłopotów finansowych, skupiły się raczej na cięciach wydatków i zaciskaniu pasa, dużo mniejszą wagę pokładając na drugą, niezbędną część działalności antykryzysowej – rozwój konkurencyjności, pogłębianie integracji i wspólną walkę o obronę europejskich interesów. Premierzy państw Europejskich zamiast stanąć murem w obronie wspólnego projektu europejskiego, ubiegają się po cichu o kolejnych potencjalnych inwestorów, dodatkowo umacniając obraz Europy niespójnej, pełnej podziałów i rządzonej sprzecznymi interesami. Te tendencje zarysowują się najwidoczniej w relacjach UE z Chinami. W tej właśnie kategorii dyplomacja unijna otrzymała najniższą ocenę spośród wszystkich sześciu działów: C- z 8,5 punktami na 20. Dodać należy, że twórcy Scorecard nie nadali różnym zagadnieniom konkretnych wag, co dodatkowo może prowadzić do zawyżenia ogólej oceny. Sprawy większej wagi, jak na przykład współpraca przy kryzysie strefy euro, współpraca gospodarcza czy dbałość o prawa człowieka w Chinach zostały ocenione dość nisko, co jednak zostało zrównoważone wyższą oceną w takich zagadnieniach jak kontakty z Afryką czy polityka klimatyczna. Trudno jednak zaprzeczyć, iż ubiegły rok minął pod znakiem kryzysu euro, licznych mniej lub bardziej udanych rozmów z Chinami, dotyczących wsparcia zadłużonych państw i nieskoordynowanej polityki UE wobec tychże Chin. Niewiele wyższa ocena dla kontaktów z Rosją: C+ wynika najprawdopodobniej z tego, że polityka UE wywarła bardzo niewielki wpływ na działania rosyjskie. Rosja przede wszystkim dba o swoje interesy i trudno przypisywać jakiekolwiek bardziej zdecydowane działania Rosji wpływowi dyplomacji Europejskiej. Do sukcesów można zaliczyć wstąpienie Rosji do WTO, co pozostaje jednak w interesie zarówno UE jak i Rosji. W kwestii obrony wolności słowa i praw człowieka, większość państw członkowskich UE nie odważyła się na zdecydowane działania. W stosunkach z USA, ocenionych na B- cały czas możemy zaobserwować, że staliśmy się dla USA niespodziewanym kłopotem, podczas gdy mieliśmy być równorzędnym partnerem, który będzie w stanie kontrolować sytuację w basenie morza śródziem-

18


Europa nego. Tymczasem jednak zarówno w przypadku kryzysu w strefie euro, jak i współpracy militarnej przy misji w Libii, Europa zwróciła się w stronę USA wyczekując wsparcia. W kontekście bliższego sąsiedztwa UE, kontaktów z Turcją i partnerstwem wschodnim, pozycja UE również osłabiła się. Europa, uważana za wzór rozwoju, demokracji i przestrzegania praw człowieka, poprzez swoją nieporadność w obliczu kryzysu, sama podważyła swoją pozycję. A jak w tym wszystkim wypada Polska? W tej edycji Scorecard dla oceny zaangażowania państw członkowskich w realizację wspólnych polityk na arenie międzynarodowej wprowadzone zostały określenia „lider” (leader) i „maruder” (slacker). Co ciekawe, Polska zajmuje piątą pozycję wśród liderów… i szóstą wśród maruderów. Nasz kraj został zakwalifikowany jako lider, między innymi, w kwestii zmian klimatycznych! Przypisywane to jest zobowiązaniom wynikającym ze sprawowania prezydencji, gdyż Polska znana jest z postawy raczej sceptycznej wobec taks klimatycznych i innych tego rodzaju zarządzeń.. W wielu miejscach podkreślane jest zaangażowanie Polski w osiąganie celów dyplomacji europejskiej, poprzez prezydencję w Radzie UE jak również poprzez działalność ministra Radosława Sikorskiego. Scorecard jest bardzo ciekawym przedsięwzięciem, które stawia konkretne diagnozy dla Europejskiej polityki zagranicznej. Pytanie jednak które należy sobie zadać również w obliczu wyników uzyskanych przez think tank to: czy naprawdę mamy co oceniać? Komentarze do tego wydania mówią o „renacjonalizacji” polityki zagranicznej państw członkowskich. Czy kiedykolwiek odbyła się autentyczna, intensywna „europeizacja” tych działań? ECFR, jako think tank promujący wspólne działania europejskie na arenie międzynarodowej, wystawia wyższe oceny również na podstawie jedności samej w sobie, niezależnie od kierunku realizowanej polityki. A tymczasem ten właśnie nacisk kładziony na jedność w polityce zagranicznej często nadal traktowany jest przez państwa członkowskie jako przeszkoda w dążeniu do realizacji własnych interesów. Minie wiele lat, zanim państwa członkowskie UE nasiąkną na tyle mocno tożsamością europejską, aby szczerze walczyć o dobro wspólne. A wówczas być może Unia Europejska zasłuży na świadectwo z paskiem.

19


Europa

Gra o Julię Tymoszenko Paulina Pacak

©EPP

W świecie polityki nie milkną głosy na temat skazania Julii Tymoszenko. Społeczność międzynarodowa najpierw stała się aktywnym uczestnikiem procesu byłej premier Ukrainy, by następnie śledzić jej losy w areszcie i kolonii karnej. Wiele podmiotów międzynarodowych negatywnie odniosło się do działań ukraińskich władz. W ostatnim czasie córka Tymoszenko zaczęła podejmować działania na światową skalę, zarzucając władzom Ukrainy łamanie podstawowych praw człowieka wobec matki

W

październiku 2011 r. Julia Tymoszenko została skazana na siedem lat więzienia za przestępstwa, jakie – według obozu władzy – miała popełnić, podpisując umowę gazową z Rosją w 2009 r. (wtedy to Rosja odcięła Ukrainie dostęp do gazu, w efekcie czego rząd ukraiński musiał zawrzeć nową umowę na dostawy tego surowca po cenie znacznie wyższej niż obowiązująca wcześniej – przyp. aut.). Dodatkowo, była premier została pozbawiona możliwości sprawowania funkcji publicznych przez najbliższe trzy lata. Co więcej, nakazano jej wypłacić ogromne odszkodowanie dla Naftohazu za rzekomo wyrządzone szkody. Proces toczył się od połowy czerwca 2011 r. i był jawny, często z udziałem mediów, by nadać mu wymiar publiczny. Od początku przebiegał burzliwie, gdyż oskarżona nie przyznawała się do winy. Tymoszenko miała silne wsparcie ze strony swoich zwolenników, którzy wspomagali ją w walce o dobre imię. W sierpniu, w trakcie kolejnej rozprawy, doszło do słownej kłótni, w której efekcie polityk została aresztowana. Pierwszy wniosek o aresztowanie Tymoszenko pojawił się już w lipcu, ale dopiero zarzuty o zakłócanie przebiegu procesu sprawiły, że zatrzymano ją w celi. Od sierpnia aż do grudnia przebywała w areszcie w Kijowie. Jednocześnie jej obrońcy powiadamiali o pogarszającym się stanie zdrowia „żelaznej Julii”.

20


Europa Od chwili aresztu na kolejnych rozprawach Tymoszenko pojawiała się w coraz gorszej kondycji fizycznej. Sama oskarżona oraz jej rodzina mówili o braku dostępu do fachowej pomocy medycznej. W listopadzie 2011 r. postawiono byłej premier nowe zarzuty, a właściwie wznowiono śledztwo sprzed kilku lat. Tym razem oskarżono ją o przestępstwa gospodarcze, których miała dopuścić się, pracując w swojej firmie Zjednoczone Systemy Energetyczne Ukrainy. Postawiono jej także zarzuty związane z okresem, kiedy była premierem w latach 2007–2010. Oficjalnie na początku grudnia prokuratura poinformowała, że przeciwko Tymoszenko rozpoczęto prowadzenie dziesięciu dochodzeń. W tym samym miesiącu jej obrońcy wnieśli apelację w sprawie październikowego wyroku, jednak sąd odrzucił ich wnioski. Pod koniec grudnia Tymoszenko została przewieziona do kolonii karnej dla kobiet w Charkowie. Był to krok, który nadał sprawie nowe oblicze. W Charkowie skazana została umieszczona w celi z bardzo dokładnym nadzorem. Oficjalne zdjęcia, które pojawiły się w Internecie, pokazywały celę urządzoną na wzór niemalże luksusowego pokoju. Z drugiej strony do opinii publicznej docierały informacje o złych warunkach, w jakich Tymoszenko miała być przetrzymywana. Obrońcy twierdzili, że nieustanny dozór strażników miał na celu psychiczną kontrolę. Od czasu umieszczenia jej w Charkowie stan zdrowia Tymoszenko pogorszył się jeszcze bardziej. Córka, Jewhenia Tymoszenko, informowała, że matka nie mogła chodzić, a jedynie z ledwością siadała na łóżku. Lekarze państwowi stwierdzili natomiast, że jej stan nie wymagał specjalistycznego leczenia. Dlatego Jewhenia rozpoczęła międzynarodową ofensywę, aby zwrócić uwagę świata na stosowanie niedemokratycznych standardów w stosunku do jej matki. Wewnętrzne rozgrywki polityczne a proces integracji z UE Proces Julii Tymoszenko przez jej zwolenników traktowany był jako akt wymierzony przeciwko niej przez obecnego prezydenta Wiktora Janukowycza. Jej obrońcy zarzucali mu, że wytoczenie procesu akurat w tym czasie nie było przypadkowe. Otóż, na jesień 2012 r. przewidziane zostały wybory parlamentarne na Ukrainie. Blok Julii Tymoszenko to partia, która cieszyła się dużym poparciem społeczeństwa, więc miała szansę odnieść sukces w wyborach. Tym bardziej, że Tymoszenko to doświadczona polityk, która miała wielu zwolenników. Tymczasem zgodnie z wyrokiem została pozbawiona możliwości sprawowania funkcji w państwie przez trzy kolejne lata, a przez to jednoznacznie wyeliminowana z ukraińskiej polityki. Przeciwnicy Janukowycza zarzucali mu, że działania wobec Tymoszenko oraz innych opozycjonistów to polityczna rozgrywka wykluczająca wrogie mu jednostki i mająca zapewnić pełne zwycięstwo w wyborach. Wielomiesięczny proces trwał w tym samym czasie, kiedy odbywały się negocjacje Ukrainy z Unią Europejską w sprawie umowy stowarzyszeniowej. Jej parafowanie, po wcześniejszym wypełnieniu wszystkich wymagań, zostało przewidziane na okres polskiej prezydencji, tj. do końca 2011 r. Obu stronom bardzo zależało na tym, aby umowa została ostatecznie zawarta. Jednak przebieg procesu, zwłaszcza od momentu aresztowania Tymoszenko, znaczenie pogorszył nastrój negocjacji. Negocjowanie warunków umowy miało zakończyć się podczas szczytu Partnerstwa Wschodniego 30

21


Europa września (PW to inicjatywa skierowana do wschodnich sąsiadów UE, mająca na celu ścisłą integrację z Unią). Wrzesień 2011 r. był bardzo gorącym okresem na linii Ukraina – Unia. Stronie polskiej zależało na tym, by podczas jej prezydencji dokonał się akt zacieśnienia współpracy. Dlatego podejmowano wiele kroków, skierowanych głównie do obozu Janukowycza i rządzących, aby proces Tymoszenko nie stawał na drodze do integracji. Specjalnym wysłannikiem został Aleksander Kwaśniewski. Jednak pomimo starań podczas szczytu Partnerstwa nie zawarto porozumienia. Z jednej strony wiele krajów europejskich, m.in. Francja i Niemcy, jednoznacznie potępiło sposób postępowania wobec byłej premier. Z drugiej strony prezydent Janukowycz nie robił nic, by poprawić nastrój we wzajemnych relacjach. Co więcej, twierdził nawet, że Ukraina sama poradzi sobie bez Unii Europejskiej, jeśli ta nie popiera tego, co dzieje się w jego kraju. Jednakże tuż przed szczytem z Kijowa zaczęły dochodzić głosy, które mówiły o wprowadzeniu do kodeksu karnego zapisów o dekryminalizacji przestępstw gospodarczych, co dawało szansę na uwolnienie Tymoszenko. Nadzieje okazały się złudne. Szczególnie krytyczny był Parlament Europejski, który zawsze w takich kwestiach na pierwszy plan wysuwa ochronę praw człowieka i podstawowych wolności. Wielu przywódców krajów członkowskich publicznie wyrażało głos sprzeciwu wobec postępowania w stosunku do Julii Tymoszenko. Szczególne oburzenie budził sposób traktowania jej w areszcie, czyli odmawianie dostępu do podstawowej opieki medycznej. Jednocześnie ze strony obrońców przebywającej w więzieniu polityk i jej rodziny dochodziły głosy o kolejnych objawach choroby oraz pogarszającej się kondycji fizycznej skazanej. Jednak strona ukraińska pozostała nieugięta. Rozbieżność zachowań politycznych na Ukrainie powodowała coraz większe napięcie oraz konflikt. Październikowy wyrok skazujący Tymoszenko zaprzepaścił szansę na finalizację umowy stowarzyszeniowej w 2011 r. W październiku nie doszło do zaplanowanego szczytu UE – Ukraina. Natomiast grudniowy szczyt w Kijowie nie doprowadził do parafowania umowy. Co więcej, proces ten został zawieszony i pozostaje w impasie. Rok 2012, jak dotąd, nie przyniósł konkretnych rozwiązań. Nawet jeśli parafowanie umowy miałoby się odbyć w najbliższym czasie, pod znakiem zapytania stanęłyby podpisanie jej i ratyfikacja. UE uzależniła bowiem ten proces od uwolnienia Tymoszenko oraz stanu demokracji na Ukrainie, szczególnie w obliczu październikowych wyborów parlamentarnych. Międzynarodowe działania na rzecz Julii Tymoszenko Proces Julii Tymoszenko od początku budził wiele kontrowersji w Europie. Przebieg negocjowania stowarzyszenia z Unią powodował, że decydenci unijni nie mogli pozostać obojętni wobec sytuacji wewnętrznej na Ukrainie. W końcu poszanowanie praw człowieka oraz wolności demokratycznych to jedne z najważniejszych kryteriów koniecznych do spełnienia na drodze do członkostwa w UE. Kolejne doniesienia rodziny

22


Europa Tymoszenko o łamaniu w stosunku do niej demokratycznych standardów spowodowały, że sytuacja nabrała międzynarodowego znaczenia. W czasie kiedy odbywały się kolejne rozprawy w sprawie Tymoszenko, na Ukrainie toczyły się także procesy przeciwko innym opozycjonistom. Poza tym, aresztowanie jej spowodowało, że rodzina oskarżonej zaczęła bać się o swoje bezpieczeństwo. W styczniu br. mąż Tymoszenko, Ołeksandr Tymoszenko, dostał azyl polityczny w Czechach. Obawiał się bowiem, że w końcu i on zostanie ofiarą rozgrywek politycznych Janukowycza. Wniosek o azyl spowodował napięcie pomiędzy Pragą a Kijowem, ale ostatecznie dostał on schronienie w Czechach. Zresztą już w 2011 r. azyl w tym kraju uzyskał Bohdan Danyłyszyn, minister gospodarki w rządzie Tymoszenko. Kroki wymierzone przeciwko konkurentom Janukowycza powodowały, że ich wolność została zagrożona i musieli oni szukać jej poza granicami własnego kraju. Od początku 2012 r. Jewhenia Tymoszenko podejmowała działania mające na celu uzyskanie międzynarodowego wsparcia w walce o ochronę praw jej matki. Złożyła wizyty w wielu europejskich miastach: Berlinie, Kopenhadze, Paryżu, Strasburgu. W lutym udała się do Stanów Zjednoczonych, gdzie przemawiała w Kongresie przed komisją zajmującą się sprawami europejskimi. Swoimi wizytami przedstawiała międzynarodowym podmiotom brak poszanowania podstawowych praw matki. Oskarżała władze ukraińskie o maltretowanie Tymoszenko, niegodne warunki przetrzymywania oraz wywieranie psychicznej presji. Wydaje się, że jej działania przyniosły efekt. W marcu do Tymoszenko przebywającej w kolonii karnej przybyła międzynarodowa grupa lekarzy, złożona z przedstawicieli Niemiec i Kanady oraz obserwatorów z Ukrainy. Po początkowych utrudnieniach udało im się przebadać byłą premier. Ich opinia była jednoznaczna – potwierdziła to, co już wcześniej mówiła rodzina Tymoszenko – stan zdrowia skazanej oceniono jako zły, wymagający leczenia. Informacje, które przekazała rodzina po wizycie lekarzy, mówiły o konieczności operacji kręgosłupa. Jednak ukraińskie władze przedstawiły odmienny pogląd, jakoby stan Tymoszenko był dobry i nie wymagał leczenia. Ostatecznie, Europejski Trybunał Praw Człowieka wydał 15 marca orzeczenie, w którym mówił o umożliwieniu Tymoszenko dostępu do specjalistycznego leczenia w odpowiednich do tego warunkach. W styczniu wsparcie okazała sekretarz stanu USA – Hillary Clinton – która w liście do Tymoszenko wyraziła szczególne zaniepokojenie związane ze stanem jej zdrowia. Stany Zjednoczone od początku procesu włączyły się w obronę poszanowania praw byłej premier. Razem z innymi krajami apelowały o sprawiedliwy proces i wyrok, a także o uwolnienie innych opozycjonistów. Na początku marca swoje zaniepokojenie wyrazili szefowie dyplomacji kilku europejskich krajów – 5 marca w „International Herald Tribune” pojawił się list ministrów Niemiec, Polski, Czech, Szwecji i Wielkiej Brytanii. Wyrazili oni w nim ubolewanie nad pogorszeniem stanu przestrzegania praw człowieka na Ukrainie. Przede wszystkim odnieśli się zaś do kwestii umowy stowarzyszeniowej, która do tej pory nie została zawarta, choć była szansa, aby tak się stało. Potwierdzili, że obecnie proces stowarzyszenia znalazł się w impasie. Jednocześnie wezwali ukraińskich przywódców do działań na rzecz wprowadzenia Ukrainy do struktur UE. Zaangażowanie międzynarodowych podmiotów rodziło nadzieję,

23


Europa że Janukowycz w końcu zmieni podejście, ale jak dotąd pozostał obojętny na zewnętrzną presję i skupił się na polityce wewnętrznej. Polityczna kariera Tymoszenko Julia Tymoszenko stała się jedną z najważniejszych postaci ukraińskiej sceny politycznej po 1990 r. Jej kariera zaczęła się w 1996 r., kiedy po raz pierwszy zasiadła w Radzie Najwyższej Ukrainy jako posłanka (wcześniej pracowała w rodzinnej firmie Zjednoczone Systemy Energetyczne Ukrainy). Po raz kolejny została posłanką w 1998 r. W 1999 r. utworzyła partię Batkiwszczyzna. Również w tym roku została wicepremierem Ukrainy. W styczniu 2001 r. przestała pełnić tę funkcję w wyniku wszczętego przeciwko niej śledztwa, a w lutym została tymczasowo aresztowana. Zarzucano jej korupcję, jednak już w marcu oddalono zarzuty. W listopadzie 2001 r. powołała nową partię Blok Julii Tymoszenko, która stała się głównym, skupionym wokół niej obozem politycznym. Kariera Tymoszenko nabrała rozpędu w 2004 r. Podczas „pomarańczowej rewolucji” jako przywódczyni swojej partii poparła Wiktora Juszczenkę i wspólnie stworzyli nieformalny obóz „pomarańczowej kolacji”. Nazywana „pomarańczową księżniczką” zabiegała o wolne i demokratyczne wybory. Po zwycięstwie Juszczenki została premierem. Funkcję tę pełniła od stycznia do września 2005 r. W 2007 r. odbyły się wcześniejsze wybory parlamentarne. W wyniku powołania demokratycznej koalicji została ponownie premierem. Jej rządy trwały do marca 2010 r. Jednak już w 2008 r. zaostrzyły się relacje pomiędzy nią a prezydentem Juszczenką. Wcześniejsi sprzymierzeńcy nagle stali się wrogami. Tymoszenko oskarżała Juszczenkę o zdradę wspólnych ideałów, a to oznaczało rozejście ich politycznych dróg. Jesienią 2010 r. była kandydatką w wyborach prezydenckich, ale przegrała w drugiej turze z Wiktorem Janukowyczem. Los Julii Tymoszenko dowiódł, jak bardzo Ukraina zaczęła odbiegać od demokratycznych, europejskich standardów. Skazanie byłej premier oraz umieszczenie jej w kolonii karnej zaprzepaściło obecnie szansę na pogłębioną integrację z Unią Europejską. Tym samym władze Ukrainy same skazały swój kraj na polityczne potępienie. W obronie demokracji i poszanowania praw człowieka wystąpiło wiele międzynarodowych podmiotów. W istocie sytuacja Julii Tymoszenko stała się swoistą kartą przetargową w relacjach Ukrainy z Unią Europejską, a szerzej – demokratycznym Zachodem. Przyszłość tych relacji została uzależniona od dalszego postępowania wobec Tymoszenko oraz od przebiegu jesiennych wyborów parlamentarnych.

24


Ameryka Północna

Wojny geologów. Gorączka nowej „zimnej wojny” roztapia biegun północny Wojciech Giemza

©euno

Globalne ocieplenie oraz wyczerpywanie się kopalnych źródeł energii wywołały kilka lat temu cichy konflikt między znaczącymi państwami – konflikt, w którym głównymi siłami były zdeterminowane i uzbrojone oddziały... geologów. Naukowcy nie zaczęli oczywiście toczyć bitew morskich na swoich statkach badawczych ani walić się po głowach przyrządami mierniczymi. Ich badania miały na celu dać w ręce dyplomatom argumenty do sporu o poszerzenie terytorium swojego państwa w głąb Arktyki

N

iezależnie od sporów czy globalne ocieplenie rzeczywiście nam zagraża trzeba pogodzić się z faktem, że średnia temperatura powietrza i wody na biegunie północnym stale się podnosi. Jednak kurczące się lodowce to nie tylko zagrożenie dla delikatnego arktycznego ekosystemu, ale i wielka szansa do zarobienia pieniędzy. Cofający się lód odsłania nowe szlaki morskie między Atlantykiem a strefą Pacyfiku - szlaki, o których marynarze i kupcy marzyli od stuleci. Co jednak wydaje się być najważniejsze, zmiany w Arktyce to także dostęp do surowców naturalnych z dna morskiego. Najbardziej optymistyczne prognozy szacują, że w rejonie bieguna północnego może znajdować się do 25% światowych zapasów ropy i gazu. Takie liczby o wiele bardziej interesują polityków niż los misiów polarnych oraz reszty sympatycznej biegunowej fauny i flory na granicy wymarcia.

25


Ameryka Północna Jak przy większości podobnych badań nie należy popadać w przesadny entuzjazm – tak jak i w przypadku złóż gazu łupkowego w Polsce - liczby te mogą być zdecydowanie na wyrost. Jednak takie prognozy pozwalają zrozumieć, dlaczego topniejący lądolód oprócz ekologów tak bardzo porusza elity polityczne i gospodarcze – Przejście Północne będzie dużo wygodniejszą (i bardziej opłacalną) drogą z Europy nad Pacyfik niż zatłoczony Kanał Panamski. Możliwość eksploatacji nowych złóż to dodatkowa wisienka na torcie. W XXI wieku terytorium państwa ma na celu przede wszystkim dostarczanie zasobów paliwa dla zapewnienia suwerenności energetycznej. Przy powtarzanych wciąż pesymistycznych prognozach naukowców o szybko wyczerpujących się zasobach ropy nawet news o odkryciu średniej wielkości zbiorników gazu na Morzu Północnym, na które 30 lat temu mało kto by spojrzał, elektryzuje świat – trudno więc zignorować tylko ze względów ekologicznych ogromne złoża leżące na wyciągnięcie ręki. Chrapkę na nie mają więc wszystkie państwa okołobiegunowe, których wody specjalnej strefy ekonomicznej (200 mil od wybrzeża) dającej wyłączność na eksploatację (Exclusive Economic Zone) obejmują część Arktyki – Dania, Norwegia, Kanada, Rosja i Stany Zjednoczone. Sam biegun i inne obszary niewchodzące w skład terytorium żadnego z wyżej wymienionych, nie należą do żadnego państwa. Wszystkie zainteresowane państwa podpisały międzynarodową konwencję Organizacji Narodów Zjednoczonych o prawie morza (UNCLOS) z 1982 r. Zgodnie z jej postanowieniami, państwostrona ma 10 lat na złożenie wniosku o rozszerzenie strefy wyłącznej eksploatacji na dno morza poza linię 200 mil, jeśli dno jest przedłużeniem szelfu kontynentalnego ze strefy państwa. W 1996 r. Norwegia ratyfikowała konwencję, a po niej Rosja (1997 r.), Kanada (2003 r.) i Dania (2004 r.). Stany Zjednoczone do dziś jej nie ratyfikowały, jednak chętnie się na nią powołują jako skodyfikowaną wersję zwyczajowego prawa morza. Oznacza to, że w chwili obecnej już tylko Kanada i Dania (oraz Stany w przypadku hipotetycznej ratyfikacji) mogą wysuwać takie wnioski. Jako że podstawą takich żądań musi być wykazana łączność dna morskiego w ramach szelfu, niezbędni do tej dyplomatycznej gry musieli być geologowie oraz inni badacze dna morskiego. Rosja swoje postulaty wysuwała od 2001 roku, jednak najgłośniejszą inicjatywą tej „wojny” była głośna wyprawa Arktika 2007, ostatnim rzutem na taśmę szukająca dowodów do wysuwania pretensji terytorialnych. Na pokładzie okrętu Akademik Fiedorow wyruszyła ekipa badaczy i dwa batyskafy, których celem było znalezienie łączności szelfowej między Syberią a arktycznymi grzbietami podmorskimi: Alfa, Łomonosowa i Mendelejewa. Media całego świata pokazywały materiał filmowy pokazujący wbicie tytanowego pojemnika z rosyjską flagą w dno bieguna północnego (razem z kapsułą czasu i... flagą rządzącej partii Jedna Rosja). Wielkie wydarzenie propagandowe wywołało też napięcie między Kanadą i Rosją, czemu wyraz dał ówczesny minister spraw zagranicznych, Peter MacKay: „... oni okłamują samych siebie, myśląc, że wbicie flagi w dno oceanu coś zmieni. Nie ma kwestii suwerenności Kanady w Arktyce. Postawiliśmy sprawę jasno, ustaliliśmy – wiele już lat temu – że to kanadyjskie wody i kanadyjska własność. Dzisiaj już nie można objeżdżać świata i wbijać gdzieś flagi. Nie żyjemy w XIV czy XV wieku”. Wnioski Rosji po

26


Ameryka Północna wyprawie i przedstawieniu wyników zostały odrzucone przez pozostałe państwa, ta jednak kupiła sobie czas. Kolejny wniosek szykowany jest na przyszły rok. Polityka wewnętrzna, jak i zagraniczna Rosji pokazują, że nie powiedziała jeszcze w kwestii Arktyki ostatniego słowa. Kompromis terytorialny z Norwegią, ustalenie długofalowego planu politycznego wobec Arktyki do 2020 r., programy budowy lodołamaczy o napędzie atomowym – widać, że ten region, o którym Alicja Curanović napisała, że to jeden z nielicznych, gdzie USA ma słabszą pozycję wyjściową niż Rosja, jest istotny w planach rządu rosyjskiego. Zdecydowane działania Kanady odpowiedziały Rosji, że nie może czuć się swobodnie mimo porozumień ze Skandynawami – deklaracje o własnych wyprawach badawczych, wzmocnieniu floty arktycznej i pełne pewności siebie wystąpienia członków rządu (MacKay jest obecnie ministrem obrony narodowej) świadczą o gotowości Kanadyjczyków do obrony swoich żywotnych interesów w regionie, o dominację w którym walczą od ponad 80 lat. W maju 2011 r., w Nuuk, stolicy Grenlandii, odbyło się kolejne spotkanie Rady Arktycznej, do której obok „arktycznej piątki” wchodzą Finlandia, Islandia i Szwecja. Przedstawiciele państw podpisali wspólnie porozumienie dotyczące akcji ratunkowych na wypadek wycieków ropy. Obecność na zjeździe sekretarz stanu USA, Hilary Clinton, sugeruje, że rośnie zainteresowanie Stanów Zjednoczonych kwestią Arktyki. W najbliższych latach trudno więc wykluczyć ich wejście do gry i podpisanie konwencji o prawie morza, gdy wyczerpią się możliwości wysuwania żądań przez Kanadę i Rosję. W cieniu ukrywa się jeszcze czerwony smok: Chiny ubiegają się o status obserwatora Rady, wypuszczają kolejne wyprawy badawcze, inwestują w lodołamacze i utrzymują bazę w Norwegii, z którą obecnie mają dość chłodne (nomen omen) stosunki. Cenny szlak morski i jeszcze cenniejsze surowce nie pozwalają Pekinowi stać z boku, gdy stare potęgi czyhają na nowy zastrzyk pieniędzy. Widząc postępujące topnienie Arktyki i podobne zmiany po drugiej stronie globu, na Antarktydzie (która również może posiadać pod powierzchnią kuszące ilości zasobów energetycznych), oraz dotychczasowe działania państw, możemy być pewni, że spory terytorialne na świecie nie są przeżytkiem. Jeszcze nieraz w konfliktach tych główną rolę obok dyplomatów odegrają też ci nudni naukowcy, geolodzy. Dopóki nie pojawi się realna alternatywa dla ropy i gazu, wielkie mocarstwa nie mogą sobie pozwolić na zignorowanie tak ogromnych rezerw paliw kopalnych.

27


Ameryka Południowa

Od amerykańskiego pupila do regionalnego prymusa Tomasz Tosik

©szeke

Żyjemy w niezwykle ciekawych czasach. Na naszych oczach dokonuje się przesunięcie punktu ciężkości w stosunkach międzynarodowych z basenu Oceanu Atlantyckiego nad Pacyfik. Tego procesu jesteśmy mniej lub bardziej świadomi, natomiast umyka naszej uwadze szereg mniej spektakularnych przetasowań geopolityczny, nie mniej istotnych

W

yobraźmy sobie 45 milionowy kraj ze średniorocznym wzrostem PKB rzędu 5% utrzymującym się przez ponad dekadę. Jeśli dodamy do tego niskie zadłużenie publiczne, dodatnie saldo handlowe i dostęp do surowców naturalnych, w tym tak cennej ropy naftowej, nie uwierzymy, że chodzi o Kolumbię. Ostatni gasi światło Jeszcze kilkanaście lat temu, Kolumbia była prawie upadłym krajem, określanym jak większość państw tego regionu, jako bananowa republika. Stagnacja wzrostu PKB nierekompensującego w żadnym stopniu wysokiej inflacji, pogarszała sytuację najuboższych Kolumbijczyków, głównie z wiejskich regionów. Rząd federalny, zawsze mający problemy z kontrolą niedostępnego terytorium kraju, tracił coraz więcej pola na rzecz partyzantów z FARC i karteli narkotykowych. Kraj osiągnął dno w 1999 roku. Wtedy po raz pierwszy od 70 lat spadła wartość realnego PKB, 80% wszystkich porwań i 55% aktów terroru mających miejsce na świecie, zdarzyło się w Kolumbii. Trudno

28


Ameryka Południowa się dziwić, że w tym roku 400 tysięcy Kolumbijczyków zdecydowało się na emigrację – kraj pogrążał się w coraz większym kryzysie ekonomicznych i politycznym. Popularne wówczas graffiti w stolicy kraju, Bogocie, głosiło: “El último en salir, por favor apague las luces” – „ostatni do wyjścia, niech wyłączy światło”. Gospodarczy tygrys regionu Trudno jednoznacznie stwierdzić, co się stało, że Kolumbia jednak nie upadła, a wręcz przeciwnie, tylko 13 lat po tych wydarzeniach przeżywa największy w swoich dziejach rozkwit gospodarczy. Na pewno kluczowym wydarzeniem było podpisanie przez prezydentów Kolumbii i USA w 1999 r. Planu Kolumbia. W Waszyngtonie zrozumiano wreszcie potrzebę walki z przemytem narkotykowym nie tylko w samych stanach, lecz także w państwach - producentach używek. Do kraju napłynęły szerokim strumieniem miliardy dolarów, z czego tylko 32% środków przeznaczono na walkę z kartelami, a resztę na wzmocnienie instytucji i programy socjalne. Jednocześnie z pomocą amerykańską, Kolumbijczycy zaczęli rozwijać na własną rękę społeczeństwo obywatelskie. Powstałe organizacje pozarządowe, z których jedną z najbardziej znanych jest Yo creo en Colombia (Wierzę w Kolumbię), wykorzystały frustrację społeczną i przekształciły ją w olbrzymią energię i optymizm kolumbijskiego społeczeństwa. Za cenę ścisłego sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi doprowadzono do zakończenia wojny domowej i rozbrojenia FARC. Były już prezydent Kolumbii Alvaro Uribe zdobył ogromną popularność za konsekwencję i zdecydowanie w walce o przywrócenie porządku w kraju, lecz jednocześnie był krytykowany za całkowite podporządkowanie swojej polityki zagranicznej USA. Rzeczywiście trudno jest znaleźć, choć jedną inicjatywę kolumbijską na arenie międzynarodowej, która nie byłaby w interesie „wielkiego brata”. Dziś Kolumbia to jeden z ostatnich „waszyngtońskich bastionów” na terenie kontynentu latynoamerykańskiego. Jednak rząd w Bogocie dostaje coraz to silniejsze narzędzia do wypracowywania samodzielnej pozycji w regionie. Aktualnie Kolumbia jest czwartą gospodarką kontynentu na południe od Rio Grande. Młode, liczące już 46 milionów, kolumbijskie społeczeństwo ma wciąż poważne perspektywy do rozwoju. Liczne złoża paliw kopalnych, choć kontrolowane przez amerykańskie koncerny, zapewniają bezpieczeństwo energetyczne. Również utrzymuje się stabilna pozycja polityczna Partido de la U, i to mimo niedawnego przełamania hegemonii dwóch tradycyjnych partii: liberalnej i konserwatywnej. Dużą zaletą jest rozwijający się kapitał ludzki. W Bogocie znajdują się coraz lepsze uczelnie wyższe, a dzieci bogatej elity kraju kształcą się zagranicą, a co ważne potem wracają i wykorzystują zdobytą wiedzę w ojczyźnie. Rysy na wizerunku Kolumbia niestety wciąż zmaga się z wieloma problemami, z których najpoważniejszym jest niezrównoważony rozwój gospodarczy. Różnica w PKB per capita między najbogatszym departamentem a najbiedniejszym jest niemal ośmiokrotna! Dysproporcje w dochodzie są zauważalne na co dzień, czego dowodem jest ogromna ilość bezdomnych i żebraków na ulicach Bogoty. Poważnym kłopotem jest również domi-

29


Ameryka Południowa nacja w polityce i gospodarce najstarszych i najbogatszych rodzin sprawiająca, że społeczeństwo kolumbijskie ma strukturę niemal kastową. Mimo problemów, Kolumbia odnotowuję stabilny wzrost gospodarczy, co sprawia, że jej pozycja międzynarodowa rośnie. Choć kolumbijski eksport w 50% zależy od USA, co jest swoistym gorsetem dla działań Palacio de San Carlos, w perspektywie kilkunastu lat rząd w Bogocie ma poważne szanse stać się istotnym graczem na regionalnej arenie międzynarodowej.

30


Ameryka Południowa

Fiesta czy sjesta? Piotr Janus

©Presidencia de la Nación

Idea jedności latynoamerykańskiej ma już prawie 200 lat. Za jej prekursora powszechnie uważa się pułkownika Simona Bolivara. Bohater walk o wyzwolenie Ameryki Południowej już w latach 20. XIX wieku dążył do utworzenia federacji państw latynoamerykańskich. Mogłoby się wydawać, że jego marzenie się ziściło. W 1991 r. na mocy traktatu z Asunción utworzono ugrupowanie Mercosur (Wspólny Rynek Południa). Czy jednak to dobry pomysł, aby z okazji nadchodzących 21. urodzin ugrupowania przygotowywać huczną fiestę? Chyba nie, skoro jubilat właśnie urządza sobie sjestę

D

o państw założycielskich ugrupowania należą Argentyna, Brazylia, Paragwaj oraz Urugwaj, do tej pory jedyni jego pełnoprawni członkowie. Powstaniu Mercosur towarzyszył powszechny hurraoptymizm, a niektórzy politycy wróżyli organizacji świetlaną przyszłość na miarę sukcesu Unii Europejskiej. Planowano utworzenie wspólnego rynku, obejmującego swobodny przepływ dóbr, usług oraz czynników produkcji na obszarze ugrupowania, ustanowienie wspólnej taryfy zewnętrznej oraz wspólnej polityki handlowej wobec krajów trzecich. Pojawiały się również wzmianki o utworzeniu unii walutowej. Do dziś udało się zrealizować jedynie niewielką część z tych celów, chociaż ich całkowite osiągnięcie miało nastąpić w ciągu zaledwie kilku lat. No cóż, powszechnie wiadomo, że punktualność nie należy do mocnych stron Latynosów.

Bo do tanga trzeba czworga

31


Ameryka Południowa Problemem ugrupowania są dysproporcje pomiędzy państwami członkowskim. Kraje Wspólnego Rynku Południa różnią się od siebie pod względem geograficznym, demograficznym i ekonomicznym. Ugrupowanie składa się z dwóch krajów dużych i dwóch małych. Tak znaczące różnice między krajami Mercosur muszą oznaczać rozbieżności interesów prowadzące do sporów wśród jego członków. Każdy z krajów ma inne ambicje i cele polityczne, które próbuje osiągnąć poprzez swoje uczestnictwo w Mercosur. Wśród głośnych współczesnych sporów wewnątrz Mercosur wymienić należy spór pomiędzy Argentyną a Urugwajem o zakłady celulozowe, znajdujące się nad rzeką Urugwaj po stronie urugwajskiej. Argentyńczycy żądają zamknięcia fabryki obawiając się skażenia środowiska przyrodniczego. Konflikt pomiędzy Brazylią a Paragwajem dotyczy praw do dysponowania energią elektryczną wytwarzaną przez znajdującą się na granicy państw elektrownię wodną w Itaipu. Kwestią sporną jest także decyzja w sprawie członkostwa Wenezueli w Mercosur. Sprzeciwia się temu parlament paragwajski. Spory wewnętrzne w Mercosur, niechęć do kompromisów, brak wspólnego stanowiska w niektórych kwestiach, brak poszanowania dla wspólnych norm i zasad, przyczyniają się do spowolnienia procesu integracji wewnątrz bloku. Tańczmy w rytmie samby! Brazylia bywa oskarżana o próbę zdominowania Mercosur przez narzucenie innym krajom członkowskim swojej woli. Pojawiają się opinie, że przy pomocy ugrupowania pragnie rozszerzyć swoje wpływy na kontynencie południowoamerykańskim. Takie zarzuty najczęściej padają z ust Argentyny, która od wielu lat konkuruje z Brazylią o pozycję lidera w regionie. Największy z krajów Mercosur jest bez wątpienia mocarstwem o ambicjach wykraczających daleko poza region. Świadczą o tym starania Brazylii, aby stać się stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ. Pragnie w niej występować jako reprezentant całej Ameryki Łacińskiej, a nawet całego świata rozwijającego się. Nie uzyskała jednak poparcia ze strony państw Ameryki Łacińskiej, nawet ze strony partnerów z Mercosur. Pokazuje to obawy sąsiadów Brazylii przed jej mocarstwowymi zapędami. Jako lider wśród państw Ameryki Południowej, Brazylia powinna czuć się zobligowana do podtrzymywania stabilizacji w regionie. Dlatego też pożądane byłoby, aby dawała przykład innym państwom Mercosur, sprawnie rozwiązywała konflikty będące jej udziałem oraz pomagała innym w ich rozwiązaniu. Niestety nie sprawdza się w tej roli. Nie dziwi więc fakt, że Argentyna, Paragwaj i Urugwaj nie chcą tańczyć w rytmie samby. Niewolnica Isaura czy zbuntowany anioł? W ostatnich latach nastąpił wyraźny zwrot w polityce zagranicznej krajów Mercosur. Począwszy od wczesnych lat 90. XX w. Wspólny Rynek Południa był silnie zaangażowany w negocjowanie umów o utworzeniu strefy wolnego handlu z Unią Europejską oraz Strefy Wolnego Handlu Ameryk (FTAA) z USA. Rozmowy zawieszono z powodu braku porozumienia. Kością niezgody okazały się utrudnienia w dostępie do rynków amerykańskiego i europejskiego dla towarów rolnych z krajów Ameryki Łacińskiej. Kraje Mercosur przekonały się, że nie powinny wiązać swoich planów gospodarczych

32


Ameryka Południowa jedynie z krajami, od których były silnie uzależnione gospodarczo i politycznie przez ostatnie dwa stulecia. Państwa Wspólnego Rynku Południa przeorientowały swoją politykę zagraniczną i handlową. Począwszy od 2003 r. priorytetem dla prezydenta Brazylii Luli da Silvy stały się stosunki z krajami rozwijającymi się. Nakłaniał inne państwa nowo uprzemysłowione, takie jak Chiny i Indie, do zacieśniania współpracy z mniej rozwiniętymi krajami Południa. Efektem współpracy miałoby być pogłębienie wzajemnych więzi gospodarczych oraz umocnienie pozycji najbiedniejszych w stosunkach politycznych i gospodarczych z Północą. Fiesta czy sjesta? Do niewątpliwych sukcesów Mercosur należy zwiększenie wymiany handlowej pomiędzy krajami członkowskimi oraz stworzenie struktur instytucjonalnych na wzór tych z Unii Europejskiej. Są to jednak niewielkie osiągnięcia w porównaniu z celami zawartymi w traktacie z Asunción. Członkowie jednego z ważniejszych ugrupowań integracyjnych na świecie od kilku lat wykazują mało chęci, aby pogłębiać współpracę w ramach bloku. Trwająca od lat stagnacja musi zostać przezwyciężona jeżeli Wspólny Rynek Południa ma ambicje znaczyć coś w międzynarodowych stosunkach gospodarczych. Perspektywa hucznej fiesty jest więc bardzo odległa dla Mercosur. Przede wszystkim koniecznie jest przebudzenie z przeciągającej się w czasie sjesty.

33


Ameryka Południowa

Relacja z seminarium „Doing business with…“ Brazylia, Chile i inne rynki Ameryki Południowej organizowanego przez THINTANK i Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP Krzysztof Kowalski Jak rozpocząć działalność gospodarczą w Ameryce Południowej? Jakie są główne bariery wejścia na te rynki oraz jakie są możliwości z tym związane? Na te i wiele innych tematów dyskutowali uczestnicy seminarium „Doing business with… Brayzli, Chile i inne rynki Ameryki Południowej” 15 marca w siedzibie Giełdy Papierów Wartościowych odbyło się seminarium pt. „Doing business with… Brazylia, Chile i inne rynki Ameryki Południowej” współorganizowane przez THINTANK i Ministerstwo Spraw Zagranicznych. W spotkaniu wzięli udział ambasadorzy Brazylii i Chile, przedstawiciele Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz Ministerstwa Gospodarki, przedsiębiorcy już działający na rynkach Ameryki Południowej lub pragnący rozpocząć swoją działalność na tym, dość egzotycznym jak na europejskie warunki, rynku oraz przedstawiciele firm zajmujących się współpracą gospodarczą z tym rejonem. Prowadzący spotkanie przedstawili i udowodnili dwie zasadnicze tezy: eksport towarów i usług staje się polską specjalnością oraz, że horyzont polskich firm się rozszerza i chcą one zdobywać coraz to nowe rynki, niekoniecznie na obszarze Unii Europejskiej. Na poparcie pierwszej z nich można podać fakt, że polski eksport w ciągu dekady zwiększył się 3,5 razy, a jego wartość w relacji do PKB wynosi 44,5%, czyli porównywalną z Niemcami, którego od lat są eksportową potęgą. Warta podkreślenia jest również znacząca zmiana jakościowa, czyli przejście od tanich do wysokich jakościowo produktów i usług. Drugą tezę potwierdzają próby wchodzenia polskich eksporterów na rynki pozaeuropejskie, które są spowodowane głównie nasyceniem polskiego rynku wewnętrznego oraz kłopoty rynku europejskiego. Do udowodnienia podczas wystąpień i paneli dyskusyjnych pozostawiono jedną, zasadniczą tezę: Ameryka Południowa może być strategicznym kierunkiem rozwoju polskiego eksportu. Według danych Ministerstwa Gospodarki 80% polskiego eksportu jest przeznaczone do krajów wytwarzających 20% światowego PKB. Rodzi się więc pytanie, co z pozostałymi 80% i co zrobić, żeby zapełnić tę lukę? Według oceny ministerstwa potencjał wzrostu w UE się wyczerpuje, a Polska jest słabo obecna w regionach, które przeżywają obecnie bardzo duży wzrost gospodarczy, takich jak kraje arabskie, Turcja, kraje ameryki łacińskiej oraz w Azji. Na przykład Brazylia zajmuje 37 miejsce w rankingu krajów do których przeznaczany jest polski eksport, pomimo że import w tym kraju w latach 2005-2010 wzrósł o 246% (najwięcej na świecie). Dlaczego taka szansa nie jest wykorzystywana przez polskich przedsiębiorców?

34


Ameryka Południowa Nie ma jednej prostej odpowiedzi na to pytanie. Po części wiąże się to z pewnymi mitami czy stereotypami zakorzenionymi w polskiej świadomości. Jako przykład można przytoczyć przeświadczenie, że Ameryka Południowa jest przecież bardzo daleko, co generowałoby wysokie koszty transportu. To prawda, ale czy dalej niż np. Chiny? Innym mitem jest bariera kulturowa, która jednak po głębszym przyjrzeniu się nie jest tak duża, w szczególności w porównaniu z państwami azjatyckimi. Wiele krajów Ameryki Południowej ma bardzo silne powiązania z Europą i Stanami Zjednoczonymi, nie mówiąc już o tym, że duża część tamtejszej populacji jest pochodzenia europejskiego. Jako przykład można podać ok. 2,5 mln Polonii lub osób polskiego pochodzenia zamieszkujące Brazylię. Główną barierą przed inwestowaniem w Ameryce Południowej może być zatem bariera psychologiczna i niechęć do inwestowania na nowych, nieznanych i mało popularnych u nas rynkach. Jest też to kwestia pewnej „mody” na rozwijanie kontaktów handlowych z krajami azjatyckimi. Warto jednak zwrócić uwagę również na liczne ograniczenia importowe w niektórych krajach (przede wszystkim Brazylii) oraz duże problemy z zakładaniem i prowadzeniem biznesu właśnie w tych krajach. Np. założenie firmy w Brazylii trwa około pół roku, a znane są przypadki przeciągania tego procesu do półtora roku lub nawet dłużej. W Ameryce Łacińskiej mamy do czynienia z zupełnie inną kulturą prowadzenie działalności gospodarczej oraz prowadzenia negocjacji biznesowych. Latynosi nastawieni są raczej na budowanie relacji, a nie krótkie i konkretne załatwianie transakcji. Wymaga to przyzwyczajenia i zmiany sposobu prowadzenia rozmów. Jednym z fundamentalnych aspektów jest umiejętność poruszanie się w sieci kontaktów i powiązań, która znacząco ułatwia i przyspiesza robienie biznesu. Dlatego też warto wchodząc na taki rynek znaleźć odpowiedniego partnera biznesowego znającego lokalne realia. Oprócz wymienionych przeszkód warto wspomnieć jeszcze (w przypadku Brazylii) bardzo wysokie koszty pozyskania kapitału oraz skomplikowany i rozbudowany do granic możliwości system podatkowy, który często przyczynia się do problemów z płynnością finansową przedsiębiorstw oraz uważany jest za głównego hamulcowego rozwoju gospodarczego. Czy więc przy takiej ilości przeszkód i barier opłaca się w ogóle inwestować w Ameryce Południowej i zakładać tam biznes? Zdaniem uczestników seminarium, jak najbardziej tak. Wystarczy spojrzeć na dane makroekonomiczne krajów Ameryki Południowej, jak chociażby Brazylii, Argentyny lub Chile. Wszystkie te kraje rozwijają się w bardzo szybkim tempie (tworzą obecnie PKB o wielkości odpowiadającej ok ⅓PKB Stanów Zjednoczonych), a ich rynki wewnętrzne stale się powiększają. Motorem napędowym tych krajów (w szczególności Brazylii) jest demografia. Dysponują one młodymi, dynamicznymi i coraz lepiej wykształconymi społeczeństwami, w których ciągle powiększa się klasa średnia. Szacuje się, że w samej Brazylii jest to ponad 100 mln osób. Corocznie w całej Ameryce Łacińskiej przybywa łącznie 10 milionów ludzi, którzy stają się konsumentami i nakręcają koniunkturę na rynku wewnętrznym. Nieustannie rośnie także poziom życia. Poziom PKB na mieszkańca w Chile dorównał już temu w Polsce, a odsetek ludności żyjącej w biedzie bardzo szybko spada. Bardzo istotnym obecnie czynnikiem, który może zachęcić wielu inwestorów do wchodzenia na południowoamerykańskie rynki są z pewnością surowce naturalne obficie występujące w tym rejonie świata. Np. największe złoża miedzi na

35


Ameryka Południowa świecie znajdują się w Chile (co już wykorzystuje polski KGHM), a Brazylia stale odkrywa nowe złoża ropy pod dnem Atlantyku. Oprócz złóż naturalnych warto zainwestować również w przemysł spożywczy, infrastrukturę czy energię pochodzącą z odnawialnych źródeł. W przypadku Chile bardzo ważnym czynnikiem korzystnie wpływającym na atrakcyjność dla inwestorów są podpisane umowy o wolnym handlu z większością państw świata, w tym z Unią Europejską, USA, krajami BRICS oraz niemalże wszystkimi sąsiadami z Ameryki Południowej. Stwarza to więc bardzo dobre możliwości ekspansji z tego kraju na cały kontynent. Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki rynki Ameryki Południowej są bez wątpienia rejonem coraz bardziej znaczącym z punktu widzenia światowej gospodarki. Ekspansja na ten rejon świata może zapewnić firmie która się na to zdecyduje przewagę nad konkurentami zarówno z Polski jak i innych krajów Unii. Potrzebne są do tego jednak zachęty, ułatwienia i wsparcie ze strony polskiego rządu i… odwaga przedsiębiorców, by uczynić ten pierwszy krok w stronę podboju tego egzotycznego, ale jakże obiecującego kawałka naszego globu.

36


Afryka i Bliski Wschód

Arabska wiosna – rok po Katarzyna Kowalczyk

©CharlesFred

Wywiad z Katarzyną Górak-Sosnowską Magazyn Spraw Zagranicznych: Czy właśnie tak wyobrażała sobie Pani wiosnę rok po wydarzeniach, które wstrząsnęły światem arabskim? Katarzyna Górak-Sosnowska: Ja właściwie sobie tej wiosny nie wyobrażałam. Byłoby to zadanie karkołomne z tego względu, że świat arabski nie jest monolitem. Nawet już wiosną – a właściwie zimą – rok temu można było zauważyć różne strategie przyjmowane przez państwa i protestujące społeczeństwa. Z tego powodu nikt nie był w stanie nakreślić scenariusza tego, co wydarzy się w roku przyszłym. Natomiast mogę powiedzieć o zaskoczeniach. Dziwi mnie ciągle to, co dzieje się w Syrii. Dziwi mnie – może teraz w mniejszym stopniu – forma zamieszek i w ogóle sam fakt, że do nich dochodzi. Drugim zaskoczeniem jest sytuacja w Tunezji po wyborach, w których zwyciężyła partia muzułmańska. Tunezja staje teraz przed dylematem, który - wydawało się - był już za nią, czyli wyborem między bardziej religijną lub świecką wersją państwa. Magazyn SZ: Kolejne pytanie chciałabym skierować do Pani jako do socjologa. Co musiało zmienić się w świadomości arabskich społeczeństw, że od wieszania podobizn przywódców w sklepikach z pamiątkami przeszły do obalania ich? KGS: Tu nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Byłoby też chyba nadużyciem stwierdzenie, że ktoś zakładał, że Arabska Wiosna w ogóle nastąpi. Złożyły się na to przyczyny strukturalne, niesprzyjające warunki gospodarcze i polityczne, przedłużona młodość, czyli brak możliwości założenia własnych rodzin, usamodzielnienia się, znalezienia

37


Afryka i Bliski Wschód pracy. Z drugiej jednak strony - rosnąca świadomość tego, co dzieje się poza światem arabskim. Spójrzmy na badania z początku obecnego stulecia. Arabowie najbardziej ze wszystkich mieszkańców świata chcieliby mieć demokrację i byli przekonani, że ten ustrój by się u nich sprawdził. Oczywiście nie mówimy o demokracji, jaka panuje obecnie w Iraku, ale o własnym, wypracowanym systemie. Poza tym, zawsze przy podobnych ruchach społecznych mamy do czynienia z jakimś zjawiskiem inicjującym. Tutaj tę rolę odegrał młody Tunezyjczyk, który dokonał samospalenia. Inna sprawa, że on prawdopodobnie wcale nie planował zmienić biegu historii. Po prostu został spoliczkowany przez kobietę i w ten sposób zdecydował się zmyć hańbę. A ludzie zinterpretowali to, jak zinterpretowali. Kilka dni po nim samospalały się kolejne osoby. Jednak trzeba pamiętać, że przełożenie takich incydentów na rewolucję nie jest automatyczne. Magazyn SZ: W tym kontekście często wspomina się o roli, jaką odegrał Internet i społeczne media. Czy nie uważa Pani, że bywa ona jednak przeceniana? KGS: To zależy. Internet na pewno nie odegrał kluczowej roli na poziomie przeciętnego Egipcjanina, gdyż społeczeństwo egipskie należy do najsłabiej wykształconych w regionie. Ale z drugiej strony, muszą być liderzy. I tutaj rola mediów społecznościowych, grup z profilem na Facebooku, które organizowały się i tworzyły coś razem, była znaczna. Porównajmy chociażby stopień wyrafinowania haseł rewolucyjnych w Egipcie i Jemenie. W Jemenie ludzie protestowali, trzymając kartki A4 z napisanym jednym słowem np. „Odejdź”, a w Egipcie były to całe finezyjne stwierdzenia np. „Mubarak odejdź, bo już mnie boli ręka od trzymania tego transparentu”. Na placu Tahrir pojawiła się też muzyka rockowa, ludzie śpiewali wspólnie rewolucyjne hity, które można było potem znaleźć na Youtube, dzięki czemu docierały do kolejnych odbiorców. Podsumowując, pod względem ilościowym niekoniecznie, ale jakościowo – Internet na pewno rolę odegrał. Magazyn SZ: Pozostańmy jeszcze chwilę w temacie Internetu. Słysząc relacje o ludziach umawiających się na demonstrację na Twitterze, można było odnieść mylne wrażenie, że mamy do czynienia z nowoczesnymi państwami o silnej klasie średniej, która po prostu w pewnym momencie postanowiła zmienić władzę. A jednak statystyki dotyczące rozwoju tych państw, jak chociażby rozwarstwienie w poziomie dochodów i konsumpcji, mówią coś innego. Czy po wielkiej polityce przyjdzie czas na modernizację kraju i społeczeństwa, pracę u podstaw? KGS: Patrząc nadal na przykład Egiptu, rzeczywiście, w demonstracjach uczestniczyło tam niewiele osób z niższych klas społecznych. Protestowali głównie panowie w okularach, koszulach z kołnierzykiem i dżinsach oraz panie w kolorowych chustach albo nawet i bez. To inne osoby protestowały, walcząc o interesy tych, którzy nie wyszli na ulice. Jednak przyszłość stoi pod znakiem zapytania i zależy od państwa, które weźmiemy pod uwagę. W Egipcie chyba nikt nie ma pomysłu, co zrobić z wywalczoną wolnością. A do zrobienia jest wiele - jest to państwo zbiurokratyzowane, o centralnie planowanej gospodarce i wysokim wskaźniku ubóstwa – 40% Egipcjan żyje za mniej niż 2$ dziennie. Poza tym, rewolucja przyniosła także negatywne skutki, jak chociażby obniżenie wpływów z turystyki i zniszczenia. A na horyzoncie wciąż nie widać wizjonera i prawdziwego przywódcy. Rozmawiałam w maju ubiegłego roku

38


Afryka i Bliski Wschód z liderem jednej z partii opozycyjnych, który oznajmił, że swojego kandydata na prezydenta wystawią dopiero w kolejnych wyborach, gdyż ktokolwiek obejmie teraz urząd jest na straconej pozycji, będzie musiał uporać się z porewolucyjnym chaosem. To właśnie pokazuje – może nie fiasko tych przemian – ale fakt, że rok temu właściwie nikt nie zastanawiał się, co będzie dalej, gdy już się uda. A to, co jest dalej, nie do końca spełnia oczekiwania społeczne. Magazyn SZ: Czyli mamy teraz swego rodzaju próżnię? KGS: W Egipcie tak. W Tunezji rozgrywają się właśnie losy między religijną a świecką wizją państwa. Libia jest jednym wielkim znakiem zapytania. Wszystko trzeba tam wymyślić od nowa – ustawę zasadniczą, partie polityczne… Syria tak samo. Jemen niby się ustabilizował, ale… Na razie same znaki zapytania. Magazyn SZ: Wspomniała Pani o kobietach, biorących udział w demonstracjach. Czy to może być początkiem większego znaczenia kobiet w życiu społecznym i politycznym świata arabskiego? KGS: To zależy przede wszystkim od tego, jak zdefiniujemy znaczenie kobiet. Jeżeli spojrzymy np. na liczbę kobiet w parlamentach, to w Tunezji jest więcej pań parlamentarzystek niż u nas, w Emiratach Arabskich podobnie. Kobiety faktycznie dały się poznać jako aktywne uczestniczki demonstracji, ale z drugiej strony, pierwsze padły ofiarą zachowań anomijnych (będących przejawem zakłócenia porządku społecznego – przyp. red.) Na placu Tahrir kobiety były nagabywane, zaczepiane przez mężczyzn, którzy odnosili się do nich wulgarnie. Nie było tak od zawsze. Jest to jeden z pierwszych przejawów erozji systemu aksjonormatywanego, zaniku wartości, wypaczenia. To niestety uderzy przede wszystkim w kobiety. Może niekoniecznie te, które aktywnie angażowały się w przemiany - one i tak dadzą sobie radę. Status kobiet zależy przede wszystkim od tego, jakie rozwiązania przyjmą – jednak głównie panowie – którzy wygrali wybory w Tunezji, Maroku, Egipcie. W grę wchodzą też pewne regulacje odgórne, np. dotyczące stroju kobiety. Magazyn SZ: Spójrzmy teraz na Arabską Wiosnę w bardziej międzynarodowym, szerszym kontekście. Gdyby podjąć się próby oceny postawy Zachodu z perspektywy roku, można odnieść wrażenie, że była to pewnego rodzaju schizofrenia: do niedawna współpracowaliśmy na płaszczyźnie gospodarczej z dyktatorami, jawnie łamiącymi zasady wolności i demokracji. Gdy ludzie wyszli na ulice protestować w imię tych zasad – leżących u podstaw tożsamości Zachodu – poparliśmy ich, przynajmniej w warstwie retorycznej, jednak nie potrafiliśmy wypracować wspólnego stanowiska. Gdy w wielkich bólach udało się to, zaczęliśmy pytać sami siebie czy właściwie z tego wszystkiego wyniknie dla nas coś dobrego. Czy taki Zachód odegrał jakąkolwiek rolę w tych przemianach? KGS: W Libii odegrał i to nie schizofreniczną, lecz bardzo zdeterminowaną, ale może teraz nie zastanawiajmy się dlaczego akurat w Libii, a nie w Bahrajnie czy Syrii… Myślę, że w tej niekonsekwencji Zachodu jest jakiś plus – dzięki niej nie rzuciliśmy się zawłaszczyć sobie tę Wiosnę Ludów. A można było to dość łatwo zrobić, bo skoro lud protestuje zgodnie z naszym systemem wartości… Dzięki tej schizofrenii Zachód pozostał gdzieś na marginesie; poza Libią – tam nie wytrzymał. Idąc dalej, to co wy-

39


Afryka i Bliski Wschód darzyło się rok temu, było wewnętrzną sprawą regionalną, sprawą Arabów z Arabami. Proszę zauważyć, że podczas demonstracji nie pojawiały się żadne hasła antyzachodnie, a mogłyby –„ Nasi satrapowie współpracują z Zachodem”. Nie było nawet haseł antyizraelskich; pojawiają się w Egipcie dopiero teraz, gdy ludzie nie wiedzą już, na co przelewać swoją frustrację. Z drugiej strony, czas pokaże, co interwencja Zachodu przyniosła w Libii. Ostatnio pojawiają się doniesienia o profanowaniu grobów, nie tylko Sufich, ale też np. polskich żołnierzy. Dokonują tego prawdopodobnie rebelianci, których wspieraliśmy, a z których część wywodzi się z ugrupowań radykalnych, związanych z terrorystami. Tylko nikt o tym wcześniej nie mówił, bo byli po właściwej stronie. Być może znowu popełniamy ten sam błąd, co w Afganistanie, popierając opcję radykalną religijnie, co może zwrócić się przeciwko nam. Magazyn SZ: Czyli co tak naprawdę polityczne przetasowania w arabskim świecie znaczą dla Zachodu? KGS: Problemy. Trzeba chociażby od nowa nawiązywać relacje, a właściwie nie wiadomo z kim. Kolejny problem – imigranci. Chwilowo przestaliśmy o tym mówić, wyspa Lampedusa, która swego czasu zdobywała szczyty popularności w mediach, nie okupuje już pierwszych stron gazet. Jednak nie oznacza to, że fala migracji dobiegła końca. Wręcz przeciwnie, migranci będą coraz bardziej zdeterminowani. Trzeba pamiętać, że jedną z przyczyn rewolucji była sytuacja ekonomiczna, a ona pogorszyła się, zamiast polepszyć. Aby zapewnić stabilność w regionie, arabskie gospodarki potrzebują restrukturyzacji, do czego zapewne nie dojdzie bez nakładów finansowych płynących z Zachodu. Oczywiście, o ile pogrążony w kryzysie Zachód dysponuje takimi środkami i chce je przeznaczyć na ten cel. Może te pieniądze, które wyrzuciliśmy wraz z bombami w Libii warto było przeznaczyć na pomoc strukturalną. Magazyn SZ: Może na koniec – jak wyobraża sobie Pani kolejną wiosnę? KGS: Trudno pisać scenariusze, gdy nadal mamy więcej pytań niż odpowiedzi. Zobaczymy, czego dokonają zwycięzcy wyborów w nowej rzeczywistości, czy w którymś z państw w ogóle dojdzie do transformacji w dłuższym okresie i gdzie ona doprowadzi ludzi. Na chwilę obecną nie zanosi się na to, żeby gdziekolwiek, poza Tunezją, przemiany zmierzały w pozytywnym kierunku. Jednak niewątpliwie państwa, w których rok temu coś się wydarzyło, będą podlegały dalszym przeobrażeniom. Natomiast ta część arabskiego świata, która nie zaangażowała się w Arabską Wiosnę, może z wyjątkiem Arabii Saudyjskiej, nie powinna nas niczym zaskoczyć. Rozmawiała Katarzyna Kowalczyk

40


Afryka i Bliski Wschód

Powiew Arabskiej Wiosny w Zimbabwe? Monika Cichocka

©a-birdie

Na ostatnim afrykańskim szczycie biznesowym w Londynie premier Zimbabwe Morgan Tsvangiri wystosował apel do przywódców państw, aby powstrzymali Roberta Mugabe od objęcia urzędu prezydenta na kolejną z rzędu kadencję. Tylko czy powstrzymanie dyktatora z nieograniczonymi zasobami władzy jest możliwe? I co ważniejsze, czy o zmianach w państwie powinni decydować ludzie z zewnątrz?

R

obert Mugabe, lat 88, rządzi krajem nieprzerwanie od 1980 r., najpierw na stanowisku premiera, a od 1987 r. sprawuje funkcję prezydenta. Kolejne wybory miały odbyć się w 2013 r., ale Mugabe nalega na ich wcześniejsze zorganizowanie. Chce zdążyć przed wprowadzeniem w życie nowej konstytucji, której choć pełna treść nie jest jeszcze znana, to mówi się o niej, że będzie zdecydowanie bardziej demokratyczna i mogłaby w znacznym stopniu ukrócić rządy dykatatora. Pozory demokracji Już w poprzednich wyborach w 2008 r. zdawało się, że obalenie Mugabe jest możliwe. W I turze wygrał obecny premier Tsvangiri z Ruchu na rzecz Zmian Demokratycznych (MDC) i niewiele mu zabrakło, aby niepotrzebna była druga tura. Choć taki obrót sprawy na pewno był wielkim szokiem dla Mugabe, dość szybko się z niego otrząsnął i wziął sprawy w swoje ręce. A dokładniej - rozpoczęły się aresztowania członków opozycji - a samemu kontrkandydatowi grożono śmiercią. Tsvangiri musiał uciekać z kraju i zrezygnował z uczestnictwa w wyborach. Kilka dni po tych wydarzeniach przeprowadzono drugą turę, w których oczywiście wygrał Mugabe. „Zdobył” aż 85% głosów. Ciekawe tylko, czemu liczenie głosów po pierwszej turze zajęło 3 miesiące, a po drugiej zaledwie 2 dni... Ponadto, aby zachować pozory demokracji, nazwisko Tsvangiriego nadal widniało na karcie wyborczej. Wracając do pomysłu przedterminowych wyborów, okazuje się, że to nie opozycja może stanąć mu na drodze, lecz brak funduszy. Ostatnio minister finansów stwierdził, że w budżecie nie ma pieniędzy na zorganizowanie wyborów. Starczy ich ledwie na przeprowadzenie referendum w sprawie konstytucji i na spis powszechny. Ten

41


Afryka i Bliski Wschód argument nie trafił jednak do Mugabe, który stwierdził, że pieniądze muszą się znaleźć. A skoro on tak mówi, to pewnie tak będzie. Historia dobitnie pokazuje, że każdy kto dotychczas sprzeciwił się Mugabe, na pewno później tego żałował. Poza tym, dyktator raczej nie zajmuje się tak przyziemnymi sprawami jak regulowanie rachunków - w końcu sam jest winien ogromne sumy za prąd dostarczany do swojej rezydencji. Zdarza się, gdy ktoś traktuje państwo jak swoją własność. Tylko skąd wziąć pieniądze w kraju, w którym jeszcze w 2008 r. wskaźnik inflacji wynosił 13 miliardów procent miesięcznie, co jest rekordem wszechczasów. Mieszkańcy mówili, że „dolarami mogli tapetować ściany”. I mowa tu o amerykańskiej walucie, choć jeszcze 4 lata temu był to miejscowy dolar. Później, aby ratować gospodarkę, postanowiono przyjąć za walutę referencyjną dolara amerykańskiego. Co na to świat i jaki interes mają w tym Chiny W takim razie może warto byłoby wykorzystać naturalne zasoby Zimbawe, czyli diamenty i tytoń. Niestety, sprawa nie jest taka prosta, bo Unia Europejska w 2009 r. wydała zakaz importu z części kopalń w kraju. Inne państwa również nałożyły sankcje ze względu na wewnętrzną sytuację polityczną, m.in. kiedy odkryto Bazę Diamentową, czyli obóz tortur dla przyłapanych na nielegalnym poszukiwaniu tego surowca, a także dla pracowników kopalni, którzy w jakiś sposób narazili się swoim przełożonym. Zyski, które jednak uda się wypracować, prawdopodobnie i tak lądują w kasie partii Mugabe Zanu PF i później wykorzystywane są do przekupywania, ale i zastraszania wyborców. Jedynymi sojusznikami, a zarazem partnerami handlowymi pozostają Chiny i Rosja. To właśnie te państwa zablokowały wprowadzenie sankcji ONZ dla Zimbabwe. Uznały, że byłoby to sprzeczne ze statutem organizacji, który mówi o nieingerowaniu w wewnętrzne sprawy niepodległego państwa. Ale Chiny mają swój prywatny cel w bronieniu Mugabe. Chcą uzyskać dostęp do surowców w zamian za broń, która gwarantuje stabilność reżimu dyktatora. Gospodarka pokutuje też za reformę rolną wprowadzoną w 2002 r., która doprowadziła kiedyś jedno z najbogatszych państw kontynentu (dawniej Rodezja Południowa) do obecnej nędzy. Zadecydowano wtedy o odebraniu ziemi białym i przekazanie jej czarnoskórym osadnikom. Miało to być ostatecznym znakiem wyzwolenia się spod panowania brytyjskiego. Niestety, tubylcy nie posiadając odpowiedniej wiedzy na temat upraw, doprowadzili do tego, że produkcja straciła na efektywności. Ponadto hiperinflacja nie pozwalała na kupowanie nawozów czy sprzętu rolniczego. To właśnie klęska tej reformy i epidemia cholery skłoniły Mugabe do podziału władzy, czego znakiem było objęcie urzędu premiera przez Tsvangiriego. Pierwszą wspólną decyzją połączonych sił rządu i opozycji była prywatyzacja ZISCO, producenta stali, którego znaczną część kupili Hindusi. Tsvangiri w przeciwieństwie do Mugabe, który za samodzielnych rządów wygonił inwestorów z kraju, rozumie rolę zagranicznego kapitału w gospodarce. Jednak choć premier Zimbabwe podkreśla zalety kraju, takie jak brak ryzyka walutowego, czy dobrze wykształcona siła robocza, to te zachęty mogą nie wystarczyć do przyciągnięcia inwestorów. Zwłaszcza, że

42


Afryka i Bliski Wschód Mugabe wprowadził obowiązek sprzedawania pakietów większościowych czarnoskórym mieszkańcom Zimbabawe. Afrykańska wiosna? A jak rządy Muabe postrzegają obywatele? Choć dziennikarze mają utrudniony wstęp do kraju i otoczeni są agentami policyjnymi, którzy weryfikują każde napisane przez nich słowo, to jednak potrafią przemycić wiadomości z zewnątrz, m.in. o Arabskiej Wiośnie. W lutym ubiegłego roku kilkadziesiąt osób zostało zatrzymanych przez policję, ponieważ zebrali się, aby obejrzeć film o wydarzeniach w Tunezji i Egipcie. Część z nich od razu została oskarżona o zdradę, za co grozi kara śmierci. Na szczęście wyroki złagodzono, a „wykroczenie” zakwalifikowano jako wywoływanie niepokojów społecznych, obarczone mniejszą karą. A wszystko za jeden film... Co jednak zaskakujące, Mugabe odnotowuje ostatnio poprawę w wynikach poparcia społecznego. Dla mieszkańców Zimbabwe nadal pozostaje bohaterem walki o wyzwolenie kraju spod panowania białej mniejszości. Wspomniana zasada pakietów większościowych również przysporzyła mu zwolenników. Tylko czy to wystarczy, aby wygrać - oby niesfałszowane - wybory? Tsvangiri już nie raz sugerował, że Mugabe odejdzie od władzy. Jeśli nie ze względu na poparcie obywateli (lub raczej jego brak, co miałyby pokazać wyniki wyborów), to ze względu na zaawansowany wiek i problemy zdrowotne. Jak podał portal WikiLeaks, który ujawnił amerykańską depeszę dyplomatyczną, dyktator cierpi na raka prostaty. Jednak Mugabe zapowiedział, że „raz zdobytej władzy już nie odda”. Jeśli w Zimbabwe ma narodzić się prawdziwa demokracja, to ruch należy teraz do obywateli.

43


Rosja i WNP

Dzielenie skóry na niedźwiedziu Danisz Okulicz

©World Economic Forum

Kiedy jeszcze za ubiegłej kadencji Sejmu Jarosław Kaczyński powiedział, że Rosja to upadające mocarstwo, sala obrad ryknęła z uciechy. A może wybuchła nerwowym chichotem? Historia magistra…

P

rzenieśmy się na chwilę do roku 1676 r. kiedy Kara Mustafa obejmował urząd Wielkiego Wezyra Imperium Osmańskiego, zastał państwo w fatalnym stanieze zdegenerowanym systemem politycznym, wojskowym i administracyjnym, szerzącą się korupcją. Wysoka Porta, jeszcze sto lat temu główny rozgrywający w Europie, nie kontrolowała własnego terytorium, wymagała reform, do których nie była zdolna, zaspokajając się pozorem postępu. Jakieś skojarzenia? Ogromne państwo, w którym coraz istotniejszą rolę zaczynają odgrywać mniejszości, elita władzy myśli tylko o doraźnych korzyściach materialnych, a wojsko - teoretycznie jedno z najpotężniejszych - przynajmniej od półwiecza wymaga gruntownej modernizacji. Brzmi znajomo, prawda? Historia jednak na tym się kończy. Rzeczony Kara Mustafa niesiony przedśmiertnymi drgawkami osmańskiego imperializmu dotarł aż pod mury Wiednia, wplątując przy okazji naszą „umęczoną ojczyznę” w kilkunastoletnią, zupełnie niepotrzebną wojnę. Kiedy w 1683 r. były Wielki Wezyr radośnie dyndał na jedwabnym stryczku musiał gorzko żałować rozpętania wojny. Nie było też nikogo,

44


Rosja i WNP kto mógłby powiedzieć, że jego państwo przeżyje kraje obu zwycięzców 1 i przez następne 250 lat zdąży jeszcze wprowadzić dużo zamętu do europejskiej polityki, a na podziale Turcji najwięcej zyskają państwa, które zupełnie do jej upadku się nie przyłożyły. Historia wbrew pozorom powtarzać się wcale nie lubi, pod jednym jednak warunkiem, że wyciąga się z niej wnioski. A tu wniosek jest prosty - to, że jeden kraj słabnie, a inny się rozwija nie znaczy jeszcze wcale, że rozwijający się jest silniejszy od słabnącego. Szał pozytywnych emocji Od zeszłych rosyjskich wyborów parlamentarnych w naszym kraju poziom optymizmu w stosunku do przemian w Rosji sięgnął niebezpiecznego poziomu przypominającego użycie gazu rozweselającego. Sam miewam czasem pewien sen: widzę o to przede mną cztery marsowe postaci idące zgodnie dumnym krokiem. Oto Lech Wałęsa trzyma za rękę Aleksandra Kwaśniewskiego, Jarosław Kaczyński - Donalda Tuska, wokół wiwatujący tłum. Rozglądam się zaniepokojony, czyżbym był na kijowskim Majdanie? Nie, dostrzegam Mauzoleum Lenina i mury Kremla. Nagle czterech mężów stanu wita piąty, nie rozpoznaję twarzy, ale wiem doskonale kim jest - to nowo wybrany prezydent Rosji, który dziękuje Polakom za wsparcie antyputinowskiej opozycji. By wyrazić swoją wdzięczność obiecuje Polsce darmowy gaz i ropę. Patrzę na telebim w Warszawie, pod czujnym okiem ministra Sikorskiego, Białoruś i Ukraina podpisują traktat akcesyjny z Unią Europejską … Mój sen ma pewną przewagę nad opiniami części polityków z Wiejskiej. Stosunkowo szybko się kończy. A przy śniadaniu od razu przychodzi mi do głowy pewna zabawna i całkiem podobna historia, o wyjątkowo „ciepłych” relacjach polsko - ukraińskich w rok po wyborze pomarańczowej ekipy i o znienawidzonym jeszcze kilka lat temu niebieskim prezydencie, który w wywiadach przyznaje, że za swojego największego sojusznika uważa… Polskę2. Słabość i słabnięcie Podstawowym problemem tych, którzy przygotowują już stypę po Rosji jest nieumiejętność rozróżnienia dwóch pojęć - słabości i słabnięcia. Nikt nie ukrywa, że sytuacja państwa jest dramatyczna i niereformowalna. Żeby cokolwiek zmienić najpierw trzeba by przyznać się do słabości, a na to Kremla nie stać. Głośne projekty modernizacji Rosji proponowane przez Miedwiediewa zostały, jak zawsze, na papierze. Budżet państwa się nie domyka mimo szalejących na rynkach cen surowców, kolejne eksperymenty rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego kończą się klęską… O tym z jak ogromnymi problemami mierzy się nasz wschodni sąsiad napisano tomy, z którymi trudno się nie zgodzić. Z drugiej strony, Rosja jest państwem dysponującym największym arsenałem nuklearnym na świecie (np. 1,5-2 razy większym niż kolejne w rankingu Stany Zjednoczone), wydającym rocznie prawie 60 mld dol. na utrzymanie armii. Dysponuje ogromnymi zasobami surowców naturalnych, od których, jak kilkakrotnie zdołaliśmy się już przekonać, uzależniona jest między innymi Polska. Kilka lat temu (przy okazji rozpo1 Ostatni sułtan turecki panował do 1923 r., ostatni król polski do 1795 r., a ostatni cesarz Austrii do 1918 r. 2 Wyborcza.pl „Kreml krytykuje Janukowycza za stosunek do Polski i UE”.

45


Rosja i WNP częcia budowy rurociągu Nord Stream) Kreml pokazał również, że nie żałuje funduszy na finansowanie swoich służb dyplomatycznych (i wywiadowczych). To kraj, który nawet będąc na krawędzi upadku, jest w stanie przygnieść Polskę samą swoją wielkością. Nie chce silić się na poprawność polityczną i ukrywać, że słabość imperium carów leży w interesie Polski. Ale Rosja słabsza, nie znaczy wcale Rosja mniej niebezpieczna, czy bardziej przyjazna. Przeciwnie, to kraj o gigantycznych wciąż możliwościach, gotowy w odruchu paniki użyć ich przeciwko słabszym sąsiadom. Niezależnie od tego, czy powrót Putina na Kreml wywołuje w Warszawie uczucia chłodne czy ciepłe, musimy prowadzić wobec Rosji łagodną politykę. Z perspektywy Moskwy Polskę widać słabo, to tylko jeden z wielu sąsiadów. Może trochę bardziej irytujący niż pozostali i o zdecydowanie większych ambicjach, ale od 400 lat niezdolny zagrozić murom Kremla. Natomiast na naszą stolicę jeszcze długi czas będzie padał cień Wielkiego Brata ze Wschodu. Nie możemy wiele zrobić, by poprawić stosunki z Rosją, warunki tej szorstkiej przyjaźni bez wątpienia dyktuje druga strona, ale należy robić wszystko, by trudnych relacji niepotrzebnie nie zaostrzać mrzonkami o drugiej Ukrainie. Pozostaje czekać, bo czas zdaje się grać na naszą korzyść. …vitae est Na zakończenie jeszcze jeden przykład z przeszłości. Kiedy lipiec 1914 r. miał się ku końcowi, Francja była skostniałym imperium, cieniem wspaniałej przeszłości. Pogrążona w chronicznym kryzysie gospodarczym, nieradząca sobie z własną demografią topiła jeszcze ogromne sumy na utrzymanie nierentownych kolonii. Niemcy - przeciwnie, najszybciej rozwijający się kraj w Europie, silnie zmilitaryzowany, stabilny społecznie. Cztery lata później w Wersalu niemieccy marszałkowie mieli odebrać bolesną lekcję tego czym różni się słabnięcie od słabości.

46


Rosja i WNP

Polityka zagraniczna Rosji po wyborach prezydenckich Stanisław Dąbrowski Wygrana Władimira Putina w marcowych wyborach prezydenckich nie zaskoczyła chyba nikogo. Przez kilka tygodni poprzedzających elekcję pojawiały się co prawda sugestie, jakoby istniało prawdopodobieństwo konieczności rozegrania drugiej tury, ale nikt, znający choć powierzchownie rosyjską politykę ostatnich lat, nie miał raczej złudzeń co do takiego scenariusza

S

tawka była zbyt wysoka – pozycja Putina już wcześniej została osłabiona skutkiem masowych protestów, jakie odbyły się po wyborach parlamentarnych oraz dzięki rosnącemu w siłę ruchowi antyputinowskiemu, który zaczął się formować w Internecie wśród przedstawicieli rosyjskiej klasy średniej. Druga tura umocniłaby przeciwników i zniweczyłaby obraz bezkonkurencyjnego lidera narodu. Ostateczny wysoki wynik – ponad 63% - ma na celu ugruntowanie przekonania, że Putin cieszy się nadal silnym poparciem społeczeństwa. Zwycięstwo zostało ogłoszone, łzy wzruszenia się polały, teraz nadszedł czas na refleksję – co na arenie międzynarodowej wydarzy się teraz? Przede wszystkim - czy cokolwiek zmieni się w rosyjskiej polityce wobec Unii Europejskiej? Na początku roku Putin opublikował w rosyjskiej prasie kilka artykułów dotyczących jego programu politycznego - jednym z haseł, które się tam przewijało, a w zasadzie całym jego politycznym credo jest niemalże już mityczna stabilność. W kontekście stosunków międzynarodowych niewątpliwie oznacza to kontynuację dotychczasowej polityki, ale nie stagnację – polityka zagraniczna podlega dużo szybszym przeobrażeniom niż sytuacja wewnętrzna. Można raczej mówić o utrzymaniu stylu przy jednoczesnym przeorganizowaniu kierunków ze względu na nową sytuację. W swym tekście dotyczącym polityki zagranicznej Rosji, opublikowanym przed wyborami, Putin wymienia główne kierunki zainteresowania rosyjskiej dyplomacji: państwa BRICS z Chinami na czele, Unię Europejską oraz USA. Kolejność nie jest tutaj przypadkowa i ukazuje priorytety Putina podczas nowej prezydentury. Wśród pierwszej grupy prym wiodą Chiny, którym Putin bezsprzecznie przyznaje kluczowe miejsce w światowej polityce ze względu na rosnącą pozycję gospodarczą tego państwa. Rosja w kontekście gwałtownego rozwoju sąsiada, jak zapowiada Putin, chce wykorzystać chiński wiatr w swych gospodarczych żaglach i postawić na bliską współpracę – gospodarczą oraz polityczną na forum międzynarodowym. Kolejnym państwem z pierwszej grupy są Indie, szybko rozwijające się, przyjazne Rosji państwo, potem Putin wymienia Afrykę Południową oraz przyznaje wielkie znaczenie państwom wschodnioazjatyckim. Kolejna grupa państw to kraje europejskie, a przede wszystkim Unia Europejska jako instytucja. Putin podkreśla, że Rosja należy kulturowo do Europy i proponuje powo-

47


Rosja i WNP łanie związku państw o nazwie “Unii Europy”, mającej być jednolitą strukturą gospodarczą rozciągającą się po Ocean Spokojny. Nie sprecyzował jednakże, na jakich zasadach takie ugrupowanie miałoby pracować. Europa opisana jest jako kontynent przeżywający problemy gospodarcze, w rozwiązaniu których Rosja aktywnie uczestniczy oraz wyraża gotowość bezpośredniej pomocy finansowej. Pozytywnym aspektem w stosunkach UE-Rosja jest budowa dwóch nitek gazociągów – północnego i South Stream, jednakże cieniem kładącym się na tych sukcesach jest plan trzeciego pakietu energetycznego, zdaniem Władimira Putina obliczonego na wyrzucenie rosyjskich koncernów z Europy. Putin wzywa także do zniesienia reżimu wizowego, co miałoby przyczynić się do powstania nowego impulsu dla współpracy pomiędzy małymi i średnimi przedsiębiorstwami z Rosji i UE. W trzecim punkcie wymieniono USA, opisane jedynie w wymiarze zbrojeń – zarówno redukcji oraz budowy nowych systemów. Stany Zjednoczone postawiono w jednoznacznie negatywnym świetle, jako państwo odpowiedzialne za destabilizację porządku światowego i równowagi sił, przede wszystkim w kontekście budowy tarczy antyrakietowej. Dowiadujemy się jednak dość interesującej ciekawostki – Putin deklaruje, iż regularnie spotyka się z Henrym Kissingerem i obaj zgadzają się co do tego, że przyszłość leży w dobrych stosunkach USA-Rosja. Bez wątpienia istotna jest kolejność i barwy, w jakich przedstawiono poszczególne państwa czy bloki. Od jednoznacznie pozytywnego obrazu Azji Wschodniej Putin przechodzi do opisu Europy jako kontynentu pogrążonego w problemach gospodarczych, który utracił miano stabilnego i bezpiecznego. Kolejne są Stany Zjednoczone – światowy wichrzyciel, żerujący na innych. Dodatkowo w kontekście USA należy rozpatrywać krytykę interwencji dokonanych pod pretekstem ochrony praw człowieka, kwestię rozszerzenia NATO i ubolewanie nad stratą kontraktów w Libii. Wyłania się z tego następujący obraz – USA sprowadzone do roli wroga (nie tylko Rosji, lecz także całej wspólnoty międzynarodowej), co wynika przede wszytkim z rosnącej liczby konfliktów pomiędzy Stanami i Rosją: od wspomnianej tarczy antyrakietowej, przez wydarzenia w Libii, Syrii i Iranie po wspieranie rosyjskiej opozycji przez USA i krytykę Kremla przez amerykańską administrację w kontekście działań wewnętrznych. Dla kontrastu kooperacja z Azją została przedstawiona jako szansa na przyszłość. Zastanawia jednak możliwość rzeczywistej współpracy chińsko-rosyjskiej oraz budowania przez Rosję strefy wpływów w rejonie Azji Wschodniej. Rosyjska gospodarka znacznie różni się od gospodarek azjatyckich – poza eksportem surowców i być może broni ciężko wskazać inne pola dla równej współpracy. Rosja jest z pewnością dużym potencjalnym rynkiem zbytu dla azjatyckiej, taniej i konkurencyjnej produkcji, jednak handel w zamian za surowce to niezbyt kusząca perspektywa, nie niosąca za sobą pożądanego wzrostu znaczenia Rosji. Tutaj można postawić pytanie – czy Rosja ma szansę na ulepszenie swej pozycji? Odpowiedź nasuwa się sama – bez wzmocnienia gospodarki, jej unowocześnienia, poprawienia (czy może stworzenia w ogóle podstaw) konkurencyjności, stawką o którą może grać Rosja jest utrzymanie status quo. Stosunkowo silna pozycja Rosji na arenie międzynarodowej jest pozostałością po rozwiązaniach instytucjonalnych zimnej wojny i zalegającego starego arsenału nu-

48


Rosja i WNP klearnego. W porównaniu do gospodarek Chin, Indii, Brazylii czy Poludniowej Afryki nasz sąsiad wypada jednoznacznie negatywnie. Kryzys demograficzny, problemy z transformacją gospodarczą są przeciwieństwem bezustannie rozwijających się gospodarek pozostałych państw BRICS, opierających się na rozwoju taniej, konkurencyjnej i innowacyjnej produkcji, podpartych korzystnymi prognozami demograficznymi. Oczywiście te państwa też mają problemy, ale ich stały wzrost gospodarczy raczej nie podlega dyskusji, a w kontekście Rosji pytania o możliwość upadku gospodarczego nie są pozbawione podstaw. Nie zmienia tego fakt , iż Putin bardzo lubi się do państw BRIC porównywać i przyłączać. Stabilizacja w kontekście polityki zagranicznej w przypadku Rosji ma raczej pejoratywne znaczenie i utożsamiana jest z reakcjami na działania innych państw, a nie z przewodnictwem. Rosja potrzebuje nowych inwestycji, przede wszystkim z Europy, gdyż niosą one często za sobą innowacyjność i nowe technologie. Wydaje się, że z tego względu Putin przyjął nieagresywną retorykę względem Unii Europejskiej, choć przecież takie państwa jak Francja czy Wielka Brytania były zaangażowane w wydarzenia w Libii oraz ręka w rękę szły ze Stanami Zjednoczonymi domagając się ostrych reakcji względem Baszara Al Assada. Cała Unia Europejska krytykuje jednoznacznie łamanie praw czlowieka w Rosji i program nuklearny Iranu, rozwijany przy pomocy Rosji. Europa w opinii Putina przeżywa głęboki kryzys, ale może być partnerem. Konieczność przyciągnięcia zachodnich inwestycji daje szansę na zawiązanie szerszej współpracy gospodarczej z Europą, ale to od wewnętrznych uwarunkowań rosyjskich zależeć będzie ilość europejskich projektów realizowanych w Rosji. Ogłoszenie gotowości pomocy finansowej dla Europy jest z pewnością chwytem na użytek wewnętrzny – Putin zdaje sie mówić: “Patrzcie, tak u nas jest dobrze, że pomożemy innym”. Polska niestety nie została wymieniona w tekstach Putina, co jednakże nie jest niespodzianką. Nasz kraj można rozpatrywać przez pryzmat dotychczasowych stosunków na linii Moskwa – Warszawa, co oznacza unormowane relacje, bez rozwiązań kluczowych kwestii – Katynia, wynegocjowania nowych stawek za dostawy gazu czy postępów we współpracy dotyczącej śledztwa w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem. Zastanawia także brak zapowiedzi działań w kierunku państw WNP. Może oznaczać to, iż tak naprawdę Rosja nie ma tu nic do zaproponowania – jest to głębszy problem niż mogłoby się z początku wydawać. Atutem Rosji są historyczne wpływy, powszechna obecność języka rosyjskiego w tych krajach, natomiast więzi gospodarcze słabną – państwa Azji Środkowej zaczęły stawiać na współpracę z Chinami, Ukraina jest stosunkowo silnym graczem mogącym prowadzić wypośrodkowaną politykę między Zachodem i Wschodem. Unia Euroazjatycka stworzona przez Rosję, Kazachstan i Białoruś nie jest atrakcyjna z powodu znacznego zdominowania tego ugrupowania przez Rosję, próby wzmocnienia tego związku przez wciągnięcie nowych członków idą bardzo powoli. Retoryka zagrożenia przez wroga zewnętrznego może zdecydowanie źle odbić się na klimacie inwestycyjnym w kraju, co w kontekście systematycznego wycofywania kapitałów przez zagranicznych inwestorów jest dodatkowo groźne. Putin mówi

49


Rosja i WNP w swym artykule o szacunku dla spraw wewnętrznych innych państw, stabilności, równowagi. Jednakże zarazem Rosja żywi szacunek do silnych graczy – zapowiada zacieśnienie współpracy z Chinami i Indiami, sygnalizuje chęć współpracy z Europą, obawia się siły Stanów Zjednoczonych. Taka będzie Rosja przez najbliższe kilka lat – reakcyjna, zależna od środowiska międzynarodowego, niezdolna kreować rzeczywistości według własnej wizji. Klucz do zmiany tej sytuacji leży w możliwościach samej Rosji – to państwo ma wielki potencjał, zmarnowany przez złe zarządzanie. Na zmiany w tej materii przyjdzie poczekać z pewnością jeszcze długo, jak na razie prognozy gospodarcze dla Rosji są jednoznacznie negatywne. O ile Miedwiediew mógł pozwolić sobie na zapowiedzi gruntownych reform, to Putin postawił na bardzo bezpieczne rozwiązanie, czyli publikację niejasnych do końca artykułów prasowych. Z tez w nich postawionych można się dużo łatwiej wycofać niż z oficjalnie ogłoszonego programu. Podsumowując, przyszła polityka zagraniczna Rosji będzie kontynuacją obecnej. Należy spodziewać sie głębszego zaangażowania dyplomacji rosyjskiej w działania instytucjonalne – BRICS, ONZ, Szanghajska Organizacja Współpracy. Jednak bez znacznego gospodarczego przyspieszenia Rosja będzie balansować na krawędzi utraty wpływów w coraz to szerszych obszarach. Rosja nie jest równym partnerem dla Chin, USA czy UE. Przez najbliższe sześć lat ta sytuacja raczej nie ulegnie zmianie. To, co pozostaje w rosyjskiej polityce zagranicznej to ostra retoryka w stronę Ameryki, wobec której ma kompleks niższości oraz próby zacieśniania związków z UE. W Azji Rosja nie stanie sie znaczącym graczem – zainteresowanych i zarazem silniejszych jest juz tam zbyt wielu.

50


Rosja i WNP

Zmiany na Kremlu zgodne z planem? Adrianna Bondyra

©maiak.info

Rozmowa z Marcinem Wojciechowskim, dziennikarzem "Gazety Wyborczej" o sytuacji w Rosji po wyborach prezydenckich, możliwych manewrach Putina oraz aspiracjach rosyjskiego społeczeństwa Magazyn Spraw Zagranicznych: Zwycięstwo Władimira Putina nie mogło być zaskoczeniem, natomiast jak skomentowałby Pan procentowy wynik wyborów (63%) przy tej skali fałszerstw? Marcin Wojciechowski: Bardzo trudno jest ocenić skalę fałszerstw, bo nie udało się w Rosji stworzyć sieci monitoringu, która obejmowałaby wszystkie komisje wyborcze. W Rosji jest 90 tysięcy komisji, a monitorowano zaledwie 3 tysiące. Możemy tylko zakładać, że to co było reprezentatywne dla tych 3 tysięcy komisji, mniej więcej oddaje też sytuację w całym kraju. Opozycja z jednej strony twierdzi, że udział sfałszowanych głosów mógł przekroczyć 10%, ale z drugiej strony przyznaje, że Putin i tak uzyskał ponad 50% w pierwszej turze. Paradoksalnie znacznie łatwiej było ocenić skalę oszustw przy wyborach do Dumy. Wtedy zawyżono frekwencję, sztucznie wytwarzając mniej więcej 15 milionów głosów, po to, by poszczególne partie, a przede wszystkim Jedna Rosja zdobyły odpowiednie wyniki. W czasie wyborów do Dumy monitorująca je organizacja "Gołos" podała, że tak naprawdę Jedna Rosja zdobyła nieco ponad 40% głosów - według późniejszych oficjalnych danych było to 49,5%. Tutaj nie mamy, przynajmniej na razie, tych precyzyjnych danych, ale np. w Czeczenii doszło do sytuacji, że przy 99% frekwencji Putin zdobył 97% głosów...Taki

51


Rosja i WNP przypadek pokazuje, jakiego rodzaju były to wybory. Myślę, że nie należy sprowadzać samego głosowania tylko do dnia wyborów, do samej procedury oddawania głosów, bo chodzi o kształt całej kampanii wyborczej i sytuacji politycznej w danym kraju. W Rosji już od lat partie polityczne nie mają równego dostępu do udziału w życiu publicznym, do mediów, zwłaszcza tych państwowych, telewizji, które są najbardziej wpływowe, najbardziej oglądane. Niektóre partie w ogóle nie są dopuszczane do zarejestrowania, kandydaci są skreślani z udziału w wyborach. Nie wykluczam natomiast, że i tak prawdopodobnie Putin by wygrał, ale jednak to, w jaki sposób zdobył zwycięstwo, ma znaczenie. Gdyby zwyciężył w normalnej batalii, to można by wtedy oceniać ten system polityczny w Rosji jako nie wzbudzający podejrzeń co do jego demokratyczności, a biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności w jakich odbywały się wybory, nie da się tego stwierdzić. MSZ: Na mapie poparcia dla Putina w poszczególnych guberniach najmocniej odznacza się tradycyjnie Kaukaz Płn. oraz Ural. Dlaczego właśnie Ural? MW: Na Kaukazie Płn. władza kształtuje wynik wyborów zgodnie z oczekiwaniami Moskwy. Na Uralu jest bardzo dużo zakładów przemysłowych, zwłaszcza związanych z przemysłem zbrojeniowym. Myślę, że z jednej strony ludzie, którzy w nich pracują, to jest bardzo wierne zaplecze Putina, który też mocno się do nich zwracał, jeździł tam, zapowiadał, że państwo będzie zwiększało zakupy uzbrojenia w rodzimych zakładach, co mogło przełożyć się na naturalne poparcie. Z drugiej strony zadziałała na pewno presja dyrekcji tych zakładów i lokalnych władz, które przekonywały "wątpiących", by jednak poparli Putina. Ural znacznie mniej mnie dziwi niż północny Kaukaz, gdzie wyniki wyborów mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Wydaje mi się, że Ural był rzeczywiście gotów poprzeć Putina. MSZ: Władimir Putin wygrał bitwę, ale nie wygrał wojny. Co zrobi po trzeciej kadencji, czy będzie się ubiegał o czwartą? MW: Tego nie wiadomo. Myślę, że to nie zależy wyłącznie od niego, ale od elity rosyjskiej - Putin nie rządzi, wbrew stereotypowi, jako ten car, jedynowładca. Istnieje grupa kilkunastu, kilkudziesięciu najbogatszych, najbardziej wpływowych osób z jego otoczenia: z biznesu, ze służb specjalnych, które podejmują decyzję, co dalej. Jeśli ta grupa uzna, że Putin jest najlepszym przywódcą, gwarantującym status quo, stabilność, zabezpieczenie ich interesów, to wtedy wystartuje on na czwartą kadencję. Jeśli sytuacja się zmieni np. protesty społeczne osiągną taką skalę, że po prostu nie będzie sensu wystawiać Putina, to wtedy ta grupa podejmie inną decyzję. Wydaje mi się, że w tej chwili niepoważnie by było prognozować, czy Putin wystartuje za sześć lat. Wszystko zależy od tego, co się wydarzy. MSZ: Wiemy, że Władimir Putin tak dobierał kandydatów, żeby nie stanowili dla niego konkurencji. Czy jest teraz w Rosji ktoś, kto mógłby być dla niego alternatywą? MW: W tej chwili nie, ale nie dlatego, że nie ma osoby o takim potencjale, tylko z tego powodu, że takich ludzi starannie usuwano z polityki. Wydaje mi się, że kimś takim w tej chwili może być Aleksiej Nawalny, znany bloger, który rozpoczął antykorupcyjną batalię w Internecie. Dzięki temu, że hasła walki z korupcją są dość

52


Rosja i WNP popularne, dzięki temu też, że nie ukrywa on swoich dość nacjonalistycznych, nie agresywnych, ale jednak nacjonalistycznych poglądów, może zdobyć dużą popularność w odróżnieniu np. od demokratów, liberałów, obrońców praw człowieka. Ale tak naprawdę, żeby się o tym przekonać, trzeba by uwolnić system polityczny w Rosji tzn. pozwolić mu funkcjonować tak, jak w każdym innym kraju liberalnej demokracji czyli dopuścić pluralizm, wolność mediów. Myślę, że po kilku latach, może nawet szybciej, znaleźliby się liderzy, którzy mogliby stanąć w szranki z Putinem. Tak naprawdę system putinowski kruszy się, kiedy zaczyna się publicznie mówić o jego słabościach. To nawet było widać w czasie ostatniej kampanii wyborczej, gdzie co prawda nie zezwolono na debaty kandydatów na prezydenta, ale odbywały się dyskusje wydelegowanych przez nich osób. Nawet w tych debatach reprezentanci Putina przegrywali z reprezentantami pozostałych kandydatów. Wydaje mi się, że gdyby taką debatę toczyli non stop uczestnicy różnych obozów politycznych, mit Putina, dla którego nie ma alternatywy, szybko by runął. MSZ: Co teraz zrobi Dmitrij Miedwiediew? MW: Być może zostanie premierem, być może prezesem Sądu Konstytucyjnego. Moim zdaniem on ma świadomość tego, że w pewnym sensie ośmieszył się, pokazując, że przez cztery lata był prezydentem malowanym. Mimo wszystko ta zamiana miejsc, którą ogłoszono 24.09.2011 była szokiem, pokazała całą istotę rosyjskiej polityki: doszło do pewnego rodzaju umowy między Putinem a Miedwiediewem, skutkiem czego Rosja miała de facto przez cztery lata niesamodzielnego prezydenta. O tym było wiadomo, ale nikt się nie spodziewał, że zostanie to powiedziane wprost. Myślę, że nawet jeśli Miedwiediew zostanie premierem, to nie zagrzeje długo miejsca na tym stanowisku. Nie będzie on mocnym premierem i zwłaszcza w sytuacji osłabienia poparcia dla Putina czy jakiegoś wzrostu protestów społecznych, najłatwiejszym wyjściem dla prezydenta byłaby zmiana premiera jako winnego tej sytuacji. Jestem przekonany, że Putin bez skrupułów przeprowadziłby taką zmianę. MSZ: Czy rozczarowanie społeczeństwa Miedwiediewem może jakoś przełożyć się na politykę Putina w trzeciej kadencji? MW: To jest wielka niewiadoma, tzn. Putin ma kilka dróg do wyboru. Może iść drogą stopniowej liberalizacji, realizowania reformy politycznej, o której już się mówi od kilku miesięcy w Rosji i którą się próbuje wprowadzić. To oczywiście oznaczałoby spełnienie części przynajmniej postulatów opozycji i przygotowanie systemu politycznego do konkurencji w następnym cyklu wyborczym. Prędzej czy później doprowadziłoby to do osłabienia Putina i Jednej Rosji oraz złamania ich monopolu na władzę. Z drugiej strony Putin ma do wyboru przykręcenie śruby, ale to może tylko nasilić protesty społeczne, co na pewno nie ułatwi i nie poprawi jego stosunków z Zachodem. Nie jest to dla niego najlepszy scenariusz. Pewnie wybierze on drogę lawirowania pomiędzy jednym a drugim. Tak naprawdę bardzo dużo zależy od sytuacji gospodarczej w Rosji. Jeśli ceny ropy utrzymają się na tak wysokim poziomie jak obecnie albo będą rosły, to Putin może realizować swój model takiego państwa paternalistycznego, które nie ma przymusu reformować się. Jeśli ceny ropy jednak spadną, nie będzie miał innego wyjścia niż wybrać kierunek reform, co na pewno przełoży się na spadek jego popularności.

53


Rosja i WNP

MSZ: Jak oceniłby Pan protesty, które miały miejsce po wyborach? Czy faktycznie rosyjskie społeczeństwo się budzi, czy istnieje szansa na "Wiosnę Ludów"? MW: Nie sądzę, żeby taka przemiana była jednorazowym wydarzeniem, to raczej będzie długotrwały i wieloletni proces. Rosjanie pokazali, że jednak nie odpowiada im do końca ten model putinowskiej stabilizacji, który im zaproponowano 12 lat temu i który do tej pory akceptowali. Część społeczeństwa, ta najbardziej świadoma, twórcza, aktywna, powiedziała głośno "nie". Wydaje mi się, że jeśli Rosja będzie się rozwijać gospodarczo, utrzymywać kontakty ze światem (na co jest skazana, dzięki temu nigdy nie stanie się już Koreą Płn.), to liczba takich właśnie świadomych obywateli będzie rosła. Putin będzie musiał się z tym liczyć, pytanie tylko, czy spróbuje osłabić ruch opozycyjny, ściągnąć niektórych opozycjonistów do swego obozu, czy też zignoruje ich albo brutalnie się z nimi rozprawi. Rosja pokazała tymi protestami, że jest znacznie bardziej europejska niż nam się wydaje. My często uważamy, że Rosja to jest inna cywilizacja, inny obszar kulturowy. Mieszkałem przez kilka lat w Rosji, znam wielu Rosjan – to są ludzie o aspiracjach europejskich, identyfikujący się z europejską kulturą. Pokazali oni, że są siłą i że Europa może naprawdę kiedyś rozciągać się od Atlantyku do Pacyfiku, jak mówił de Gaulle. MSZ: Mieszkał Pan w Rosji, jak tacy zwykli, przeciętni Rosjanie oceniają ten stan rzeczy? MW: Różnie: są ludzie, którym to odpowiada, zwłaszcza pracownicy sfery budżetowej, związani z państwem, urzędnicy, beneficjenci tego systemu. Są też osoby nastawione krytycznie, głównie przedsiębiorcy, inteligencja, studenci. Wydaje mi się, że ciągle gotowych zaufać Putinowi jest więcej, ale tych, których Putin już nie zadowala, też jest coraz więcej, chociaż nie stanowią większości. Plusem jest to, że Rosjanie mają paszporty, coraz więcej jeżdżą za granicę, w tym do Europy i coraz częściej zadają sobie pytania: dlaczego ich kraj nie wygląda tak jak kraje Unii Europejskiej, dlaczego demokracja w ich kraju funkcjonuje inaczej niż w pozostałych krajach europejskich, dlaczego gospodarka i kapitalizm rosyjski są trochę inne niż w UE. Te pytania sprawią, że władza rosyjska będzie zmuszona przynajmniej podjąć jakąś refleksję i zmieniać istotę swojej polityki. Miejmy nadzieję, że ta presja społeczna będzie stale narastać. MSZ: Miejmy nadzieję, że tych Rosjan zadających pytania będzie coraz więcej. W imieniu naszego Magazynu bardzo dziękuję za rozmowę. MW: Dziękuję bardzo.

54


Wiosenna Szkoła Młodych Dyplomatów

Przyszłość europejskiej służby dyplomatycznej? Justyna Janowska „To, co Jacques Delors nazywa godziną prawdy, sprowadza się do następującej opcji: albo Unia Europejska zdoła się zorganizować i zjednoczyć, by zaznaczyć swoje znaczenie w nowym świecie (…) albo kraje europejskie nie zdołają wygrać stawki zbiorowego wpływu.” prof. Nicole Gnesotto Europa, głupcze! Tak zdecydowane przedstawienie perspektywy dla Unii Europejskiej nabiera charakteru niemal ultimatum. W tej tezie można doszukać się ukrytego postulatu, który, parafrazując słowa amerykańskiego prezydenta, sprowadza się do hasła - Europa, głupcze! W coraz bardziej dynamicznym świecie, zmierzającym do rozproszenia ośrodków siły i ładu multipolarnego (chociaż ostatecznie nie wiemy, czy to właśnie tam dotrze), Europa musi się zmierzyć z rosnącą rolą wschodzących potęg jutra (tzw. państwa BRIC). Orężem, dzięki któremu Unia Europejska będzie mogła wzmocnić swój potencjał w świecie zdecydowanie nie-europocentrycznym jest jej miękka siła (soft power), której istotną rolę pełni dyplomacja. Wprowadzając zapisy o powstaniu Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, Traktat Lizboński wyposażył Unię w niespotykany dotąd instrument realizowania wspólnej polityki zagranicznej 27 państw. Cicha dyplomacja, czyli praca u podstaw Ambitny cel, jakim jest wzmocnienie interesów UE na zewnątrz i odgrywanie aktywnej roli w wymiarze globalnym, wymagał opracowania nowych rozwiązań. Jednakże traktat, jak to wynika ze specyfiki tego dokumentu międzynarodowego, odnosząc się do europejskiej służby dyplomatycznej, jest w swej treści bardzo lakoniczny. Tym samym pozostawił on kluczowe decyzje dotyczące kształtu, struktury i szczegółowych zadań korpusu w gestii państw członkowskich. Ostatecznie, w wyniku kompromisu, Europejska Służba Działań Zewnętrznych, której zadaniem jest wspieranie Wysokiego Przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa w realizowaniu WPZiB, rozpoczęła swoją działalność pod koniec 2010 r. Zważywszy na krótki okres jej funkcjonowania i fakt, że nie osiągnęła jeszcze w pełni zdolności operacyjnej, niezmiernie trudno ocenić jej dotychczasowe sukcesy i porażki. Europejska Służba Działań Zewnętrznych, pod zwierzchnictwem Lady Ashton, prowadzi tzw. cichą dyplomację, organizując pracę w brukselskiej centrali oraz placówkach w swoisty sposób, w cieniu masowego zainteresowania europejskich mediów i opinii publicznej. Nie zmienia to jednak faktu, iż funkcjonowanie i kształt unijnego korpusu dyplomatycznego wolne są od kontrowersji. Najwięcej emocji towarzyszyło dwóm kwestiom – umiejscowieniu ESDZ w ramach struktur instytucjonalnych oraz przyszłej polityce kadrowej. Można te dwie kwestie sprowadzić do pytań o to jaki charakter przybierze finalnie europejska struktura dyplomatyczna oraz kto będzie w niej uczestniczył.

55


Wiosenna Szkoła Młodych Dyplomatów W poszukiwaniu modus operandi Potencjał europejskiego korpusu jest znaczący, nie tylko ze względu na cel, jakim jest aktywna obecność Europy w skali globalnej, ale również dzięki zasobom możliwym do wykorzystania, w szczególności zaś kompetentnemu personelowi (pochodzącemu z trzech źródeł) oraz dostępnym środkom finansowym. W tych obszarach rozgrywa się jednak główna batalia między państwami członkowskimi, a instytucjami unijnymi o wpływy nad nową formacją. Zasada stanowiąca, iż kadra europejskiej służby składać się będzie w pewnej części z personelu krajowych korpusów dyplomatycznych, niewątpliwie miała na celu ściślejsze włączenie i zaangażowanie się państw we współpracę w ramach Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa. Jednak kilka kompromisowych rozwiązań obarczonych jest ryzykiem konfliktu. Przede wszystkim wspomniana polityka kadrowa, gdyż pierwsze nominacje dowiodły, iż państwa Europy Środkowej zarzucają nowej strukturze niedostateczny poziom ich reprezentacji. Część analityków ma zastrzeżenia także wobec usytuowania ESDZ, jako instytucji pomiędzy Komisją a Radą Ministrów. Miało to zapewnić jej niezależność i autonomię działania, jednak jej hybrydowy charakter może doprowadzić do niepotrzebnego dublowania kompetencji i biurokratyzacji, zaś sama europejska służba dyplomatyczna stanie się płaszczyzną subtelnej rywalizacji między Radą (reprezentującą głosy 27 państw członkowskich) a unijnymi komisarzami. Zatem do sprawnego i spójnego funkcjonowania europejskiego korpusu niezbędne będzie osiągnięcie równowagi oraz kolejnych kompromisów. Co ciekawe, swój wpływ na kształtowanie służby pragnie zachować także Parlament Europejski, który ma do tego odpowiednie narzędzie w postaci współdecydowania o jej budżecie. Perspektywy na przyszłość Europejska służba dyplomatyczna nadal pozostaje organem sui generis, w fazie tworzenia. Jak próbowałam wykazać, wiążą się z tym określone szanse i zagrożenia. Osobiście, wiązałabym z nią duże nadzieje na wzmocnienie jednolitego, europejskiego głosu na zewnątrz. Ten innowacyjny instrument mógłby stać się także motorem integracji, która obecnie w czasie kryzysu została osłabiona przez powrót do narodowych retoryk. Aby UE rzeczywiście stała się challengerem (myśląc w kategoriach teorii zmian siły Organskiego), należy zmobilizować dostępne środki (finansowe, kadrowe, know-how), aby usprawnić działania europejskiej służby – przede wszystkim sfinalizować etap jej powstawania oraz opracować długoterminową strategię działania. Powinno się to odbywać przy pełnym współdziałaniu dyrekcji Komisji odpowiedzialnych za stosunki zewnętrzne, Rady ds. zagranicznych (FAC) oraz Parlamentu. W dłuższej perspektywie to od Wysokiego Przedstawiciela – jego wizji i charyzmy, zależeć będzie kształt i działanie ESDZ. W tej materii państwa członkowskie w przyszłości powinny powierzyć ten mandat osobie doświadczonej, z silną, charyzmatyczną, a nie jedynie technokratyczną osobowością. To jednak wymaga wielkiego kompromisu, w szczególności ze strony państw, które widzą w nowej, wspólnej dyplomacji zagrożenie dla własnych interesów (np. Wielka Brytania).

56


Wiosenna Szkoła Młodych Dyplomatów Skoro już poruszyłam kwestię ochrony narodowych interesów poszczególnych państw, dużą kontrowersję wywołuje kompromisowy zapis dotyczący przestrzegania zasady równowagi geograficznej i płciowej przy rekrutacji do europejskiej służby dyplomatycznej. W dokumentach nie znalazł się jednoznacznie brzmiący nakaz wprowadzający formalnie kwoty narodowe oraz parytety dla kobiet i mężczyzn. Przeforsowanie takiego pomysłu, w mojej opinii, mogłoby osłabiać funkcjonalność kadrową korpusu, gdyż sztuczne ustalanie różnego rodzaju wskaźników nie służyłoby pełnej profesjonalizacji i sile merytorycznej europejskich dyplomatów. Cel równowagi w ramach ESDZ należy osiągnąć, lecz raczej poprzez umiejętne lobbowanie na rzecz własnych kandydatów oraz nieformalne rozmowy w kuluarach, z czym Polska radzi sobie w Unii coraz lepiej. Podsumowując, europejska służba dyplomatyczna jest niewątpliwie obiecującym przedsięwzięciem, będącym obecnie w fazie swego dorastania. Potrzeba czasu, zaangażowania 27 państw członkowskich oraz niewielkich reform, aby w pełni stwierdzić, czy wyrośnie ona na enfant terrible, czy też stanie się cudownym dzieckiem integracji europejskiej.

Justyna Janowska jest studentką IV roku stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim. Powyższy esej wygrał konkurs na najlepszą pracę dotyczącą przyszłości europejskiej służby dyplomatycznej. Konkurs zorganizowany został przez Wiosenną Szkołę Młodych Dyplomatów przy współpracy z Europejską Akademia Dyplomacji.

57


Z życia Studenckiego Koła Naukowego Spraw Zagranicznych

Z życia Koła Studenckie Koło Naukowe Spraw Zagranicznych jest jedną z najaktywniejszych, najszybciej rozwijających się i najwyżej ocenianych organizacji studenckich działających obecnie w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Nasza działalność koncentruje się na regularnej organizacji spotkań, debat i konferencji otwartych dla studentów wszystkich warszawskich uczelni. Każdego tygodnia spotykaliśmy się z politykami, dyplomatami, dziennikarzami, podróżnikami i najlepszymi wykładowcami, by dyskutować o bieżących sprawach w polityce i gospodarce światowej. W minionym sezonie, tylko w ramach sztandarowych projektów, takich jak Światowe Poniedziałki i Wiosenna Szkoła Młodych Dyplomatów zorganizowaliśmy blisko 40 spotkań z udziałem około 60 ekspertów! Gościliśmy m.in.: b. Prezydenta Niemiec, Ambasadora Japonii w Polsce, wielu znanych polskich dyplomatów, wiceprezydenta amerykańskiego think tanku oraz innych znanych zagranicznych i polskich ekspertów. Na rynku spotkań eksperckich pod względem aktywności dystansujemy nie tylko inne organizacje studenckie, lecz także wiele organizacji pozarządowych. Mimo oczywistej przepaści w zasobach i doświadczeniu, liczba, różnorodność i poziom merytoryczny organizowanych przez nas paneli uprawniają nas do porównań z czołowymi polskimi think tankami z dziedziny stosunków międzynarodowych. Dodatkowo w warunkach nieuruchamiania od kilku lat kierunku stosunki międzynarodowe w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie tworzymy na naszej uczelni najpopularniejsze, najbardziej otwarte forum dyskusji na tematy zagraniczne dla zainteresowanych studentów. Naszej działalności nigdy nie przyświecała rywalizacja czy niezdrowa konkurencja z innymi organizacjami, lecz realizacja wspólnych pasji. Pewnie dlatego przy organizacji wielu spotkań udawało się współpracować w dobrej atmosferze z wieloma partnerami. Walt Disney mawiał, że "robienie rzeczy niemożliwych jest całkiem dobrą zabawą". Wierzę głęboko, że całkiem dobrą zabawą dla mojego zespołu było przygotowanie pierwszej w historii Koła tak dużej publikacji. Wierzę, że całkiem dobrą zabawą była możliwość bezpośredniego kontaktu z tak wieloma autorytetami z dziedziny stosunków międzynarodowych. Mam też wiarę i przekonanie, że nadal będziemy się dobrze bawić w SKN Spraw Zagranicznych.

Mateusz Sabat Prezes SKN Spraw Zagranicznych w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie

58


Z życia Studenckiego Koła Naukowego Spraw Zagranicznych

The Winner Takes (It) All - wybory prezydenckie w USA Adrianna Bondyra Relacja z debaty o wyborach prezydenckich w USA przygotowanej przez SKN Spraw Zagranicznych w SGH

D

o wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych zostało ponad pół roku, ale już teraz nie milkną dyskusje na temat tego, kto zostanie kandydatem republikanów na to stanowisko i kto w listopadzie obejmie najważniejszy urząd w światowym supermocarstwie. Studenckie Koło Naukowe Spraw Zagranicznych przy Katedrze Integracji Europejskiej im. Jeana Monneta debatą o przyszłości USA zainagurowało 20 lutego kolejny sezon Światowych Poniedziałków – cyklu otwartych spotkań z cenionymi ekspertami, politykami, dziennikarzami oraz podróżnikami. Z pytaniami dotyczącymi listopadowych wyborów zmierzyli się profesor Longin Pastusiak – znany amerykanista, poseł na Sejm I, II i III kadencji, a także marszałek Senatu V kadencji oraz Michał Kolanko – dziennikarz prowadzący blog Spin Room. Debatę poprowadził Filip Deleżyński, członek SKN Spraw Zagranicznych. Data spotkania wybrana była nieprzypadkowo - 20 lutego Amerykanie świętowali dzień prezydenta. To święto, obchodzone w trzeci poniedziałek lutego, ma być hołdem złożonym George'owi Washingtonowi i Abrahamowi Lincolnowi. Kandydatem Demokratów jest obecny prezydent USA, Barack Obama. A kto będzie jego przeciwnikiem? Ta kwestia nie jest jeszcze rozstrzygnięta. W republikańskich prawyborach kandydują: Ron Paul – członek Izby Reprezentantów z Teksasu, libertarianin, przeciwnik interwencjonizmu, Mitt Romney – były gubernator stanu Massachusetts, zwolennik silnej pozycji USA na arenie międzynarodowej, Newt Gingrich – były przewodniczący Izby Reprezentanów, członek ruchu Tea Party oraz Rick Santorum – konserwatywny senator z Pensylwanii. Pierwsze pytanie prowadzącego spotkanie dotyczyło prawyborów w Michigan i Arizonie. Zdaniem profesora Longina Pastusiaka nie rozstrzygną one tego, kto zostanie kandydatem Republikanów. Najwcześniej możemy poznać odpowiedź na to pytanie w Super Tuesday, to znaczy 6 marca. Wtedy w największej ilości stanów odbywają się prawybory. W tej chwili największe szanse na nominację na kandydata republikanów mają Mitt Romney oraz Rick Santorum. Według Michała Kolanko wybory w Michigan i Arizonie nie będą decydujące, ponieważ mediom zależy na tym, żeby pytanie o oficjalnego kandydata republikanów jak najdłużej pozostawało bez odpowiedzi. Wynik prawyborów to wielka niewiadoma, ponieważ oficjalnie prowadzący Mitt Romney na razie wygrywa minimalnie z kandydatem, który wcześniej w ogóle nie był brany pod uwagę jako potencjalny zwycięzca. Co jest zatem słabą stroną Romneya i może działać na jego niekorzyść? Nie potrafi on zjednać sobie ludzi ani udowodnić swojej faktycznej instytucjonalnej przewagi: lepszego sztabu wyborczego, lepszych doradców, popełnia gafy. Jeżeli będzie przegrywał w najbliższych prawyborach, elita

59


Z życia Studenckiego Koła Naukowego Spraw Zagranicznych republikańska może w niego zwątpić i wystawić w wyborach kandydata wcześniej nieubiegającego się o nominację, co byłoby wymarzoną sytuacją dla Baracka Obamy. Czy w związku z przewagą Mitta Romneya i Ricka Santorum możemy już teraz przekreślić dwóch pozostałych kandydatów? Profesor Longin Pastusiak uznał, że w tych wyborach nic nie jest pewne. Zadecydują głosy kandydatów niezależnych, niezwiązanych ani z demokratami ani z republikanami. Słabość kandydatów republikańskich jest zdecydowanym atutem Obamy. Redaktor Michał Kolanko odpowiedział natomiast, że szanse dwóch pozostałych republikanów, czyli Rona Paula i Newta Gingricha są raczej niewielkie. Gingrich rozpoczął negatywną kampanię przeciw Romneyowi, ponieważ gdy ten był szefem firmy restrukturyzacyjnej zwalniał swoich pracowników. Atak przeprowadzony z pozycji lewicowej nie zjednał mu sympatii republikanów. Komentatorzy uznali, że zdradza ideały swojej partii, zaprzepaścił tym samym swoje szanse na własne życzenie. Część jego zwolenników przeszła do Ricka Perry'ego, który już wypadł z walki o nominację. Czwarty z kandydatów, Ron Paul, z powodu skrajnych libertariańskich poglądów nie cieszy się zbyt dużym poparciem. Profesor Pastusiak dodał, że spośród wszystkich kandydatów Newt Gingrich ma największy negatywny elekorat. Również Rick Santorum słynie ze skrajnych poglądów. Czy jego ewentualna nominacja na oficjalnego kandydata republikanów nie osłabiłaby tym samym ich szans? Zdaniem Profesora największe szanse ma jednak Mitt Romney. Spośród wszystkich republikańskich kandydatów w tych prawyborach to on jest najbardziej umiarkowany. Zdobył duże doświadczenie jako gubernator Massachusetts, poza tym uratował organizację Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Salt Lake City w 2002 r. Tak jak wspomniano wcześniej, do jego wad należy to, że nie potrafi pozyskać wyborców, jest „drewnianym mówcą”. Nie bez znaczenia pozostaje też jego wyznanie – Romney jest zadeklarowanym mormonem. Profesor przytoczył tutaj sondaż, w którym Amerykanie odpowiadali na pytanie, na kogo nie byliby gotowi zagłosować w wyborach prezydenckich. 53% wyborców wykluczyło oddanie swego głosu na ateistę, 43% na homoseksualistę, a 24% właśnie na mormona. Gdyby jednak to Rick Santorum uzyskał nominację republikanów, to byłoby mu trudno z powodu skrajnych konserwatywnych poglądów wygrać z obecnym prezydentem USA. Zdaniem Michała Kolanko wygrana Santorum w prawyborach spowodowałaby walkę na polu spraw religijnych, światopoglądowych. Przez to byłby on niezwykle wygodnym przeciwnikiem dla Obamy – łatwiej rozmawiać na tematy zastępcze, a nie o gospodarce czy infrastrukturze. Co jest przewagą Santorum nad Romneyem? Santorum bywa określany jako „współczujący konserwatysta”, w przeciwieństwie do Romneya, pejoratywnie nazywanego „rekinem korporacyjnym”. Jest on synem robotnika, włoskiego imigranta, w swoim programie akcentuje problemy tych grup – co ważne, jako senator był autorem poprawki, która miała umożliwić zniesienie wiz dla Polaków. Może być przez to interesującym kandydatem dla wyborców niezależnych, konserwatywnych obyczajowo, ale opowiadających się za interwencjonizmem państwowym i z tego powodu dotychczas głosujących na demokratów. Profesor Longin Pastusiak odpowiedział, że program Santorum charakteryzują trzy F: Faith, Family, Freedom, jednak w oparciu o same

60


Z życia Studenckiego Koła Naukowego Spraw Zagranicznych wartości nie wygrywa się wyborów przy ponad ośmioprocentowym bezrobociu – w Ameryce taka stopa bezrobocia jest uważana za bardzo wysoką. 24 stycznia prezydent USA wygłosił noworoczne orędzie, które było jednocześnie elementem kampanii wyborczej. Redaktor „Forbesa” obwieścił na łamach pisma, że wybory z pewnością wygra Republikanin. Czy Barack Obama może ponownie zwyciężyć? Redaktor Michał Kolanko zwrócił uwagę na to, że zbyt wiele czynników może wpłynąć na ostateczny wynik. Na korzyść obecnego prezydenta z pewnością działa spadek bezrobocia oraz napięte stosunki z Iranem - w przypadku zagrożenia wojną Amerykanie woleliby raczej nie zmieniać prezydenta, który jest z racji sprawowanego urzędu naczelnym dowódcą sił zbrojnych. Profesor Longin Pastusiak określił wspomniane przemówienie Obamy jako bardzo zręczne i skomentował poparcie dla prezydenta USA - obecnie sięga ono 50%, co w tej fazie kampanii jest niezwykle korzystnym wynikiem. Nie można pominąć faktu, że prezydent zapobiegł przekształceniu się recesji w kryzys, a dochód narodowy brutto wzrósł. Kolejne pytanie prowadzącego debatę dotyczyło zmian w polityce zagranicznej USA w przypadku zwycięstwa kandydata Republikanów. Redaktor Michał Kolanko uznał, że byłyby to tylko zmiany stylistyczne, ponieważ możliwości USA są teraz mocno ograniczone. Ważne jest, który z republikańskich kandydatów wygrałby – Mitt Romney nie wprowadziłby z pewnością dużych zmian m.in. nie poszedłby na wojnę handlową z Chinami. Bardziej radykalne poglądy wyznaje Ron Paul. Opowiada się on za zakończeniem amerykańskiego interwencjonizmu, „budowaniem kraju w USA, a nie w Afganistanie”. W tej kampanii sprawy zagraniczne nie mają aż takiego znaczenia, nie są tak szeroko komentowane jak wewnętrzne problemy, z którymi zmagają się Stany Zjednoczone. Największym problemem trapiącym dziś Amerykę jest kryzys gospodarczy. Jak Barack Obama poradził sobie z opanowaniem tej sytuacji? Zdaniem profesora Pastusiaka nie wolno zapominać, że kryzys rozpoczął się za prezydentury George'a Busha. Barack Obama zaangażował ogromne środki w stymulowanie gospodarki. Przykładem może być firma General Motors, która w 2009 r. ogłosiła upadłość, a obecnie osiąga dodatni wynik finansowy i spłaca kredyty jakie uzyskała od rządu. Gorzej wygląda amerykańska służba zdrowia: 50 mln mieszkańców USA nie ma dostępu do opieki zdrowotnej. Kluczowa dla Obamy może okazać się kwestia bezrobocia, które wprawdzie spada, ale i tak dla Amerykanów jest bardzo wysokie (8,3%). Według Michała Kolanko zbudowanie obiektywnej oceny prezydentury Baracka Obamy jest niemożliwe – republikanie przedstawiają ją jako pasmo klęsk, demokraci twierdzą, że obecny prezydent uratował sytuację gospodarczą kraju. W drugiej części debaty eksperci odpowiadali na pytania publiczności. Pierwsze z nich dotyczyło roli Newta Gingricha w tych prawyborach – czy komuś zależy, by ten kandydat co i rusz wracał do walki o nominację? Profesor Longin Pastusiak opowiedział historię Newta Gingricha. Kandydat ten był spikerem Izby Reprezentantów, czyli zajmował trzecie stanowisko w państwie. Został jednak oskarżony o nadużycia, postawiono mu 84 zarzuty i zniknął z polityki. Wrócił teraz, kandydując w republi-

61


Z życia Studenckiego Koła Naukowego Spraw Zagranicznych kańskich prawyborach. Uczestnicy spotkania poznali również zasady finansowania kampanii wyborczej w USA. Dozwolone jest finansowe wspieranie komitetu wyborczego danego kandydata. Korporacje mają niegraniczone możliwości takich dotacji – Gingrich cieszy się poparciem firm z Południowej Karoliny. Komitety muszą jednak składać zeznania, kto łoży na kampanię. Kolejne pytanie dotyczyło przyczyn falowania poparcia w sondażach dla poszczególnych republikańskich kandydatów. Redaktor Michał Kolanko za najważniejszą przyczynę takiego stanu rzeczy uznał skrócony „news cycle”. Proces wyborczy został przyspieszony przez Internet, jeżeli coś się wydarzy, natychmiast tworzy się opinia. Jako inne powody można wymienić większą niż zwykle liczbę debat (19) oraz słabość republikańskich kandydatów. W tej części debaty padło również pytanie o znaczenie wyznania Mitta Romneya w kampanii wyborczej. Zdaniem zaproszonych ekspertów wyznanie Romneya będzie argumentem przeciwko niemu przed wyborami. W przypadku słabych wyników Obamy w sondażach ten argument stanie się z pewnością elementem kampanii negatywnej, ale w przypadku ewentualnej wygranej Romneya kwestia jego religii będzie miała drugorzędne znaczenie. Gdyby goście tego spotkania – profesor Longin Pastusiak i redaktor Michał Kolanko – mieli wytypować zwycięzcę najbliższych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, postawiliby na Baracka Obamę. Jak spuentował debatę Mateusz Sabat, Prezes SKN Spraw Zagranicznych, na SGH pewne zwycięstwo Obamy 2:0. Czy te typy ekspertów się sprawdzą? O tym przekonamy się w listopadzie.

62


Z życia Studenckiego Koła Naukowego Spraw Zagranicznych

„Po wyborach w Rosji – nowy początek czy początek końca Putina?” Adrianna Bondyra Relacja z debaty przygotowanej przez SKN Spraw Zagranicznych

W

ynik marcowych wyborów prezydenckich w Rosji dla nikogo nie był zaskoczeniem. Na najważniejszy urząd powrócił Władimir Putin. Kiedy protesty Rosjan przyniosą oczekiwane skutki? Jak długo będziemy czekać na zmiany w Rosji? Na te oraz inne pytania odpowiedzieli 12 marca 2012r. podczas debaty „Po wyborach w Rosji – nowy początek czy początek końca Putina?” eksperci: Jadwiga Rogoża – analityk Ośrodka Studiów Wschodnich oraz Marcin Wojciechowski – dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Debatę zorganizowało Studenckie Koło Naukowe Spraw Zagranicznych w ramach Światowych Poniedziałków – cyklu otwartych spotkań z cenionymi ekspertami, politykami, dziennikarzami oraz podróżnikami. Dyskusję poprowadziła Aleksandra Węgłowska, członek SKN Spraw Zagranicznych. Debatę rozpoczęło pytanie prowadzącej o skalę fałszerstw przy wyborach – czy słusznie głosowanie zostało uznane przez zagranicznych obserwatorów? Zdaniem Jadwigi Rogoży Putin, pomijając wszystkie fałszerstwa, mógł rzeczywiście zebrać ponad 50% głosów. Przyznała to nawet rosyjska opozycja. Obóz władzy zrobił wszystko co możliwe, żeby tylko uniknąć drugiej tury. Ważny jest jednak nie tylko sam dzień głosowania, ale też warunki przeprowadzania kampanii wyborczej. Władimir Putin od dwunastu lat istnieje w świadomości Rosjan, codziennie pojawia się w mediach. Takich szans nie mają przedstawiciele opozycji, którym skutecznie odbiera się możliwość np. wystąpienia w debacie w państwowej telewizji. Redaktor Marcin Wojciechowski zwrócił uwagę na rażąco zawyżone na korzyść Putina wyniki na Kaukazie Płn., gdzie frekwencja wyniosła rzekomo 99%. Problem w tym, że trudno jest znaleźć konkretne dowody na fałszerstwa w niemonitorowanych komisjach, dlatego wynik został zaakceptowany przez zagranicznych obserwatorów. Z powodu nierówności sił opozycja nie jest w stanie podważyć wyniku Putina. Sytuację polityczną w Rosji redaktor porównał do meczu, w którym drużyna obozu władzy liczyłaby 22 osoby, a opozycji 3. Kolejne pytanie jakie pojawia się przy okazji wyborów w Rosji dotyczy tego, jak długo będzie trwał obecny stan rzeczy, jak długo jeszcze Putin będzie sprawował władzę. Marcin Wojciechowski powołał się przy odpowiedzi na swoje spostrzeżenia z kilkuletniego pobytu w Rosji. Jego zdaniem ten kraj zmieni się głównie za sprawą konsumpcjonizmu. Po latach komunizmu Rosjanie odkrywają nowe możliwości, korzystają z dóbr, do których nie mieli wcześniej dostępu, co przekłada się na poparcie dla obecnej władzy. Do głosu dochodzi jednak grupa, która już się tym nasyciła, przede wszystkim ludzie zamożni, inteligencja. Stanowią oni mniejszość, więc zmiany w Rosji będą procesem długofalowym. Kluczową kwestią dla obozu władzy są ceny

63


Z życia Studenckiego Koła Naukowego Spraw Zagranicznych ropy – jeśli nadal będą wysokie, Putin może realizować paternalistyczny model państwa, jeżeli spadną, gwałtownie wzrośnie niezadowolenie społeczne. Zarówno po wyborach do Dumy jak i po wyborach prezydenckich doszło w Rosji do protestów przeciwko fałszerstwom. Jaką miały one wartość, czy opozycja może poprzez manifestacje coś osiągnąć? Jadwiga Rogoża oceniła protesty powyborcze jako kolejny etap rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Klasie średniej przestaje wystarczać państwo, które zaspokaja ich podstawowe potrzeby w zamian za ciche przyzwolenie na całkowite zagarnięcie władzy. Zaczęły kształtować się aspiracje do posiadania własnej reprezentacji politycznej. Prawie 40% Rosjan codziennie korzysta z Internetu – dzięki niezmanipulowanym stronom, portalom, blogom kształtuje się świadomość, że Putin to w rzeczywistości oligarcha, zupełnie inny przywódca niż ten wykreowany przez propagandę. Przyczyną jego wcześniejszej dużej popularności był na pewno kontrast pomiędzy nim a byłym prezydentem Jelcynem oraz fakt wzrostu cen ropy w momencie wstępowania Putina na urząd. Niezadowolenie wyrażane w Internecie, na blogach, forach itp. spowodowało protesty na ulicach Moskwy i innych większych miast. Kolejnym etapem w budowaniu liczącej się opozycji powinna być praca u podstaw: zakładanie organizacji, partii politycznych, wyjazdy, spotkania, stworzenie konkretnego programu i planu, jak zmodernizować Rosję. Nie wiadomo tylko jak w takiej pracy odnajdą się spontanicznie zebrani ludzie, którzy manifestowali na ulicach w nieco „karnawałowej” atmosferze. Marcin Wojciechowski zwrócił uwagę na problemy wewnętrzne Rosji: znacznie gorsze wyniki w rozwoju niż reszta krajów BRIC oraz, poza republikami kaukaskimi, fatalną demografię (np. z powodu wyludniania się dalekowschodnich guberni). Głośne „nie” obecnej władzy powiedzieli głównie mieszkańcy Moskwy. Wystarczy wyjechać 200 km od stolicy, by znaleźć się w zupełnie innym świecie. Prowincja jest nieporównywalnie biedniejsza i gorzej rozwinięta, trudno wymagać budowania społeczeństwa obywatelskiego od ludzi martwiących się o to, jak związać koniec z końcem. Obecna sytuacja polityczna może po prostu zadowalać wielu Rosjan, co nie dziwi, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że prawdopodobnie dzisiaj mają oni najwięcej wolności w całej swojej historii. Mają prawie takie same możliwości jak mieszkańcy Zachodu – nie wolno im tylko angażować się w politykę oraz niektóre dziedziny biznesu. Zdaniem redaktora zmiany w Rosji są nieuniknione, należy jednak uzbroić się w cierpliwość. Jadwiga Rogoża zwróciła uwagę na to, że państwo rosyjskie ponosi gigantyczne koszty, aby utrzymać bierność społeczeństwa, nie podejmuje prób modernizacji, nie inwestuje w gałęzie, które rzeczywiście mogłyby przynieść korzyści. Urzędnikom nie zależy na zmianie systemu, którego są beneficjentami. Dlaczego wobec tego samo społeczeństwo nie próbuje zmieniać otaczającej rzeczywistości? Mieszkańcy Rosji są w większości nastawieni pesymistycznie co do możliwości poprawy warunków ich życia. Ich zdaniem nie warto się angażować, działać, ponieważ nie ma szans na pozytywne zmiany. Większość oddolnych inicjatyw zostałaby i tak zahamowana przez machinę urzędniczą. Marcin Wojciechowski przypomniał tutaj o gigantycznej korupcji, która jest jednym z czynników blokujących podejmowanie wszelkich przedsięwzięć. Ludzie nie czują się uczestnikami wydarzeń, a raczej bierną widownią. Przeżyli ogromne rozczarowanie, kiedy we wrześniu poinformowano ich o starcie Putina w wyborach prezydenckich, czyli de facto zamianie miejsc pomiędzy premierem a prezydentem.

64


Z życia Studenckiego Koła Naukowego Spraw Zagranicznych Zobaczyli, że wszelkie demokratyczne procedury przy obsadzaniu najważniejszych stanowisk w państwie to w ich ojczyźnie iluzja. W sposób jawny dano im do zrozumienia, że nie mają na to najmniejszego wpływu. Pocieszające może być natomiast, że publiczność tego teatru staje się coraz bardziej wymagająca. Czy ponowne zwycięstwo Władimira Putina może mieć znaczenie dla relacji polskorosyjskich? Zdaniem ekspertów to wydarzenie nie stanowi żadnego przełomu. Putin już wcześniej zadecydował o znormalizowaniu stosunków z Polską, ponieważ było to konieczne do ustabilizowania relacji z Unią Europejską. Zachód jest mu potrzebny: to stamtąd płyną do Rosji nowe technologie, z Zachodu pochodzą inwestorzy. Jeżeli Putin poczuje się bardzo osłabiony, może uciec się do argumentów o rzekomym zagrożeniu ze strony państw zachodnich. Reakcja rosyjskiego społeczeństwa na informację państwowej telewizji o udaremnieniu zamachu na premiera pokazuje jednak, że Rosjanie coraz mniej wierzą w to, co podaje im propaganda. W drugiej części debaty publiczność zadawała pytania ekspertom. Pierwsze z nich dotyczyło przeciwników Putina w wyborach prezydenckich – czy głos oddany na tego kandydata nie był mimo wszystko wyborem najmniejszego zła? Zdaniem Jadwigi Rogoży Putin postarał się właśnie o takich konkurentów, którzy mu nie zagrażali. Ci, którzy faktycznie byliby dla niego alternatywą, zostali już wcześniej odsunięci od polityki, uniemożliwiono im start w wyborach. Tak dobrano przeciwników, żeby Putin wydawał się przy nich rozsądną, zrównoważoną propozycją. Jeden z najpopularniejszych opozycjonistów, Aleksiej Nawalny, został zaaresztowany na czas, kiedy należało zgłaszać kandydatury. Na niekorzyść opozycji działało również jej podzielenie, rozdrobnienie – jako porażkę należy uznać niewystawienie wspólnego kandydata. Kto w takim razie może obalić Putina? Czy znajdzie się alternatywa? Według Marcina Wojciechowskiego jedyny nurt jaki mógłby zdobyć w Rosji powszechną popularność to miękki nacjonalizm. Kandydat głoszący takie hasła rzeczywiście miałby szansę na zwycięstwo, ale zdaniem redaktora, nawet przy braku silnej, zjednoczonej opozycji i kandydata stanowiącego alternatywę dla Putina, obecny system prędzej czy później załamie się tak samo jak stało się to z ZSRR – tym, co doprowadzi do klęski putinizmu, najprawdopodobniej będą spadające ceny ropy. Jaką drogę wybierze Putin? Jaką politykę będzie prowadził? Zdaniem ekspertów jeszcze jest za wcześnie by o tym mówić. Zbyt wiele istnieje niewiadomych. Należy pesymistycznie oceniać możliwości wywarcia przez opozycję wpływu na politykę prezydenta. Jakakolwiek modernizacja może nastąpić tylko z inicjatywy władzy – opozycja nie ma takich możliwości, jest na to za słaba. Jeżeli nawet Władimir Putin zdecyduje się na liberalizację, to najprawdopodobniej tylko w takich granicach, żeby nie zagrażała ona jego pozycji. Ostatnie pytanie dotyczyło relacji Rosji z Białorusią i Ukrainą. Według ekspertów Rosja nie zrezygnuje z prób pozyskania obu krajów. Polska i Rosja różnią się, jeśli chodzi o wizję przyszłości byłych radzieckich republik. Pomimo polskiego doświadczenia udanej transformacji, to na razie Rosja wygrywa w tym starciu. Jesteśmy bezradni wobec białoruskiego reżimu, a Pomarańczowa Rewolucja nie spełniła pokła-

65


Z życia Studenckiego Koła Naukowego Spraw Zagranicznych danych w niej oczekiwań. Jedynym pozytywnym elementem tej sytuacji jest fakt, że Ukraińcy czy Białorusini wiedzą, że Rosja może zaproponować im nie partnerstwo, lecz własną dominację. Ukraina opiera się takiej polityce – Wiktor Janukowycz do tej pory nie nadał językowi rosyjskiemu statusu języka państwowego Zwycięzca wyborów prezydenckich na razie cieszy się, że stosunkowo łatwo wygrał bitwę. Czy wygrał wojnę? Kiedy nastąpią wyczekiwane przez opozycję zmiany? O demokratyzacji Rosji będziemy mogli mówić wtedy, gdy wybory parlamentarne i prezydenckie przestaną być nie odzwierciedleniem rzeczywistości, ale próbą jej zmiany, a społeczeństwo rosyjskie przeistoczy się z biernych obserwatorów w aktywnych uczestników życia politycznego.

66


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.