Szlakiem rdzennych Mazurow - ocalic od zapomnienia

Page 1

– ocalić od zapomnienia

1


Zespół redakcyjny składa serdeczne podziękowania za wsparcie w realizacji przedsięwzięcia: Hubertowi Jasionowskiemu Muzeum Mazurskiemu w Szczytnie Sławomirowi Ambroziakowi Zbigniewowi Kudrzyckiemu Janowi Lisiewskiemu Witoldowi Olbrysiowi Arkadiuszowi Lesce Stowarzyszeniu Kulturalnemu Niemców „Heimat“ w Szczytnie. Szczególne podziękowania dla Wszystkich, którzy zechcieli podzielić się z nami swoimi wspomnieniami. Zespół redakcyjny: Justyna Mahler-Piątkowska - tekst i korekta Joanna Zembrzuska - tekst Arkadiusz Dziczek - zdjęcia Rafał Wilczek - koordynator wydania konsultacja językowa - Anna Tobolewska w publikacji wykorzystano zdjęcia archiwalne udostępnione przez: MUZEUM MAZURSKIE W SZCZYTNIE Oddział Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie Instytucja Województwa Warmińsko-Mazurskiego Jana Lisiewskiego, Sławomira Ambroziaka, Witolda Olbrysia, Kreisgemeinschaft Ortelsburg za pośrednictwem Stowarzyszenia Kulturalnego Niemców „Heimat“ w Szczytnie Wydawca: Lokalna Organizacja Turystyczna Powiatu Szczycieńskiego ul. Sienkiewicza 1 12-100 Szczytno e-mail: turystyka@powiat.szczytno.pl www.turystyka.szczytno.pl tel./fax: +48 896760999 Nakład 7.000 egz. ©2014 Lokalna Organizacja Turystyczna Powiatu Szczycieńskiego Wszystkie prawa zastrzeżone

2

Zdjęcie na okładce – Greta Jasionowska z Jeleniowa, fot. Arkadiusz Dziczek

Tomasz Danylczuk - projekt graficzny i skład


Zdjęcie na okładce Greta Jasionowska z Jeleniowa, fot. Arkadiusz Dziczek

Wstęp

Augusta Osigus. Jeleniowo

Drodzy Czytelnicy Cieszymy się, że w Wasze ręce możemy oddać ten szczególny dla nas przewodnik. Nie jest to publikacja historyczna, chociaż pojawiają się w niej takowe wątki. Powiat szczycieński to miejsce szczególnie mazurskie. A nasza praca nad publikacją to wiele wyjątkowych spotkań. Spotkań z ludźmi o niesamowitych losach, ludzi życzliwych, niezwykle ciepłych i otwartych. To właśnie w ich stronę kierujemy szczególne podziękowania, że przyjęli nas w swoich domach, pozwolili usiąść przy ciepłym piecu z kubkiem czarnej kawy i podzielili się z nami swoimi wspomnieniami. Radością i smutkiem. Mamy nadzieję, że zaglądając na kolejne strony, przeniesiecie się, drodzy Czytelnicy, do nieco innego świata, że zamykając oczy znajdziecie się w mazurskiej wiosce, że przestraszycie się kłobuka lub poczujecie zapach świeżo pieczonego chleba… Życzymy Wam przyjemnej lektury

3


Zatrzymane w kadrze Dzisiaj po mieszkańcach przedwojennych Mazur zostały praktycznie tylko zdjęcia. Przeglądając je możemy zobaczyć, jak wyglądali, jak się ubierali, co ich otaczało.

To właśnie dzięki tym momentom zatrzymanym w kadrze możemy spróbować poznać dawnych mieszkańców tych terenów. Zobaczyć, czy byli radośni, otoczeni znajomymi,

a może na ich twarzach gościł smutek. Na tej stronie zaledwie kilka fotografii, które mogą być doskonałym wprowadzeniem w dalsze strony tej publikacji.

Świętajno. Letni festyn w przedszkolu, 1930. Z przedszkolanką Lewandowski.

Świętajno. Dzieci z rodziny Jeworutzki, 1941.

Świętajno.Targ Koński. Pierwszy budynek po lewej to Gościniec Bahlo.

Borki Rozowskie. Klasa szkolna. Z tyłu nauczyciel Emil Maschareck, 1939.

Olszyny. Bitwa na śnieżki na ulicy Wiejskiej. Na drugim planie jest szkoła (po prawej).

Jerutki. Konfirmacja z pastorem Ehmer, 1939.

4


Świętajno. Grupa gimnastyczek, 1939. Na zdjęciu: Gretel Sembowski, Gertrud Skupsch, Traudel Sembowski, nauczycielka Krüger, Olga Mrotzek, Ursel Lorenz, Sokolowski, Fierich, Emma i Martha Pokraka, Hedwig Bialluch i Florie.

Świętajno. Wesele Martha Friedrich – Fritz Eggert, November 1935.

Świętajno. Dr. Josef Perk, przedsiębiorca Rudolf Paprotta, przedsiębiorca Gerleit, przedsiębiorca Bloch i fryzjer Glaser, 1928.

Świętajno. Załoga tartaku Rudolfa Kompa, 1930.

Świętajno. Przerwa obiadowa podczas wykopków na polu Olschewskiego, Wrzesień 1937

Borki Rozowskie. Żniwa. Rolnik Popka z rodziną

5


Lipowiec – Emma Płocharczyk

W szkole wszyscy byli zgodni Lipowiec przed wojną to była duża miejscowość. Niech policzę, ile tu było sklepów. Raz, dwa tekstylne i cztery spożywcze z różnymi cudami. Można tam było kupić i garnki, i słodycze. Była jedna szkoła i dwa kościoły: katolicki i ewangelicki. I chociaż wszyscy żyli w zgodzie, to katolicy do kościoła ewangelickiego nie chodzili i na odwrót.Trochę się przeganiali. Za to w szkole wszyscy byli zgodni. Nikt na nikogo krzywo nie patrzył. Wszyscy byliśmy równi. Mieszkańcy Lipowca byli pobożni i chodzili do Kościoła. Większość z nas żyła z gospodarstw. Każdy miał kawałek ziemi. Takie małe gospodarstwa po parę hektarów albo tylko ogród. W sumie to było tu sześciu dużych gospodarzy. Knyzia, Pawelczyk, Tański, Czerwiński i dwóch pozostałych nazwisk nie pamiętam. We wsi był wiatrak i młyn. Na miejscu mielili zboże. Ten młyn jeszcze tu stoi. Były też dwa tartaki. Mieliśmy sołtysa i krawcową. Jak się nazywała, to nie pamiętam. Przed wojną nie było mowy, żeby dziewczyna w spodniach chodziła. Wszystkie nosiłyśmy sukienki, obowiązkowo za kolano, ale za to wzór to człowiek wybierał sobie, jaki chciał. Materiały w kwiatki, niebie-

6

skie, kolorowe. Można też było w koszuli i długiej spódnicy chodzić. I kobiety o siebie dbały. Krem nivea był do kupienia i puder, a jak ktoś chciał mieć róż na policzkach, to buraki były i usta się nimi też malowało. Tu w Lipowcu lekarza nie było, tylko felczer. On nie bardzo się znał na leczeniu i trzeba było do Szczytna po pomoc jeździć. Ale w sumie ludzie leczyli się sami, mieli różne książki o ziołach, a te to zbierali na łąkach albo w lesie. Jak dziecko było przeziębione, to sok z cebuli albo miód się dawało. Karczma w Lipowcu też była. Tam i jedzenie sprzedawali i piwo mieli. Kobiety nie chodziły do karczmy, raczej panowie. Ale na zabawy wszyscy chodzili. Przyjeżdżali grajkowie i grali albo na harmośce albo na akordeonie. I kino przyjeżdżało, ale to nieme. A jak do Szczytna trzeba było jechać, to furmanką, był już autobus, ale trzeba było płacić, a po co? Miałam czworo rodzeństwa. Jedną siostrę i trzech braci. Całe życie mieszkam w Lipowcu, tylko w czasie wojny byłam w Niemczech. Ale nie mogłam tam zostać, tęskniłam za domem. Tu mnie ciągnęło, to znałam.

Moi rodzice mieli małe gospodarstwo, półtora hektara. Hodowaliśmy dwa konie i krowę. Trzodę też mieliśmy, ale tylko na własny użytek. I tak sobie dudłaliśmy. Najlepiej to ja wspominam swoje dzieciństwo. Człowiek tylko gonił, bawił się i wymyślał różne głupoty. W sumie nam się nie przelewało, ale radziliśmy sobie. Mama gotowała fasolę, groch lub barszcz. Kapusta była najpierw gotowana, a potem smażona. Z ziemniaków to nic szczególnego nie robiliśmy. Bardziej do kapusty były gotowane, ale placki ziemniaczane to często się robiło. Kartoflaka dopiero po wojnie zaczęliśmy piec. Dużo się z dyni gotowało. Taką zupę z mlekiem i z kluskami z ziemniaków kładzionymi łyżką, albo kulanymi kluskami. A chleba to się w sklepie nie kupowało - sami piekliśmy żytni. Czasami z mąki razówki, czasami z pytlowej. Gofrownice to chyba wszyscy w domu mieli. Mama często robiła gofry i polewała je miodem. Najbardziej to lubiłam jak cukierki robiliśmy. Na patelni rozpuszczaliśmy tłuszcz i cukier. Taki placek się robił, a twardy, że nie wiem i go się połamało, połamało i tak jadło. A jakie to dobre było.


A my dzieciaki to się spotykaliśmy i swoje rozprawialiśmy.To rysowaliśmy takie kratki na ziemi i rzucaliśmy na nie cegłę. Potem skacząc na jednej nodze trzeba było tę cegłę za kreskę przesunąć. To sznurek kręciliśmy i skakaliśmy, po drzewach chodziliśmy. Latem to boso biegaliśmy i ja kiedyś sobie nogę jakimś szkłem rozcięłam, a krew mi się lała. Mamie to się nie przyznałam, tylko piaskiem zalepiłam i dalej się bawiłam. Noga się zagoiła i człowiek zapomniał.

liśmy o biedzie, kawałek chleba suchego się zjadło, czarną kawą popiło i dalej do zabawy. Teraz jest inaczej. Wtedy ludzie byli towarzyscy, schodzili się i rozmawiali, bajki opo-

wiadali. W święta koło choinki piosenki śpiewaliśmy. Ale dzisiaj z tych starych mieszkańców to już prawie nikogo nie ma. Część powyjeżdżała, a część poumierała.

Moja rodzina jest katolickiego wyznania. I my chodziliśmy do kościoła katolickiego. Ale księdza to tu nie było, przyjeżdżał do nas z Lesin. Jak my do komunii się szykowaliśmy, to w szkole religii nie było, bo to szkoła była i dla katolików i dla ewangelików. I my te wszystkie dzieci z katolickich rodzin, a tylko nas siedem było w Lipowcu, przez dwa lata, dwa razy w tygodniu do Lesin na religię chodziliśmy. Pieszo. Boże Narodzenie obchodziliśmy normalnie. Piekliśmy drożdżaka. Pamiętam, jak rósł w wielkich blachach. Choinka była, a ozdoby tylko z papieru robiliśmy. Prezentów to tak sobie nie dawaliśmy. A jak już, to było parę jabłek, trochę ciastek i cukierków. To były bardzo dobre czasy, dzieciństwo. My nie myśle-

7


Popowa Wola – Kazimiera Klobuszeńska

Rutkowo to był ich ukochany dom – Pani Kaziu jak to się stało, że została Pani żoną Mazura? – Po wojnie osiedlali się tu głównie ludzie biedni. Moi rodzice pochodzili z Lubelszczyzny. Mój ojciec był stangretem i to mu się bardzo nie podobało. Woził szlachcica i księdza w różne miejsca, jak oni całe noce w karty grali, to on musiał stać i koni pilnować. Po wojnie, jak usłyszał, że tutaj dają ziemię, to od razu zdecydował się na przeprowadzkę. Bo chciał być na swoim. Tak trafiliśmy do Popowej Woli. W Rutkowie mieszkała rodzina mojego męża. Poznaliśmy się.

– A co gotowali? – Czernina była rarytasem. Zaskoczyło mnie to, że nie znali makaronów, klusków ani pierogów. Inaczej smażyli naleśniki. Były takie żeliwne gofrownice i robili gofry z miodem. Pamiętam też, że mięso wędzili zimnym dymem. Przez lato wisiało w wędzarni, nie wiem jak oni to robili, że się nic nie psuło, bo to na przykład cała noga wisiała z kością. Potem to kroiło się tak bardzo cieniusieńko. Do dzisiaj

– Jak Pani wspomina rodzinę Klobuszeńskich? – Bardzo dobrze. To byli wspaniali ludzie. Mój teść był niezwykłym człowiekiem, ciepłym, dobrym. Każdemu pomagał. – A mocno różniła się kultura mazurska od naszej? – Gdy zamieszkałam w domu męża, to wprowadziłam polskie zwyczaje. A oni bardzo różnili się od nas. Nie robili Wigilii takiej jak my, chociaż byli katolikami. Dla mnie największym zaskoczeniem było, że właśnie na kolację wigilijną podawano gęś albo kaczkę pieczoną. Mieli inne tradycje.

Paweł i Małgorzata Klobuszeńscy moje koleżanki wspominają, że mój mąż lubił takie półsurowe mięso, a wszyscy czekali, aż tak cieniutko je pokroi, żeby mu spod noża zabrać. To pomieszczenie do wędzenia było na strychu i codziennie po kilka godzin mięso w tym dymie wisiało.

Rodzina Klobuszeńskich zajmowała się bartnictwem

8

– Było coś co teściowa gotowała, a co bardzo pani smakowało? – Tak. Uwielbiałam tę potrawę, ale nie wiem, jak się nazywała. Do dzisiaj sama ją gotuję, moje dzieci też to lubią i nazywają zgniłe kartofle. Po prostu z mięsa z piersi kury, bez skóry, robi się takie pulpety z solą, pieprzem i jajkiem, z dodatkiem bułki tartej, żeby się trzymało. Te pulpety gotuje się w wywarze warzywnym, a potem zupę zabiela się jajkiem i śmietaną i doprawia sokiem z cytryny. Zupa musi być lekko kwaśna. Polewa się nią gotowane ziemniaki. Smakuje przepysznie. – Co jeszcze się gotowało? – Jadało się dużo ziemniaków i fasoli. Pamiętam, gdy tu przyszłam pierwszy raz. Do siostry męża. Jeszcze teściowa nie była teściową. Mówi do mnie, że ma fasolkę szparagową, może zjem. A ja tak nie lubiłam tej fasolki. Wstydziłam się odmówić i zjadłam, a ona zaproponowała mi dokładkę. Od tamtej pory nauczyłam się jeść fasolkę z masełkiem i z bułką tartą. Piekliśmy jeszcze bardzo dużo fafernuchów. Na całą zimę. Teściowa robiła kilka kartonów. Niestety, nie pamiętam przepisu. – Mazurki były dobrymi gospodyniami? – Przed wojną i w jej czasie, w Szczytnie była szkoła gospodyń wiejskich. I dziewczyny uczyły się tam gotować i prowadzić dom. Na koniec nauki opracowywały swoją książkę kucharską i z niej wszystkie przepisy się udawały. – A jeżeli chodzi o relacje między członkami rodziny? – Moja teściowa Małgorzata lubiła wnuki. Dziadek był bardzo dobrym człowiekiem. Oni mieli trzech synów, a jak się urodziła moja pierwsza córka, to ją jak własne dziecko traktowali. Teściowa mi pomagała. Mam szóstkę dzieci, bez jej pomocy to ja chyba bym sobie nie poradziła. Dziadek grał na skrzypcach, w zasadzie jaki instrument wziął do ręki, to na nim grał. Razem z babcią dzieciom śpiewali piosenki. Cała rodzina teściów, wszystkie ciotki, które mieszkały w Niemczech, mówiły gwarą mazurską i ja je rozumiałam, chociaż nie znałam niemieckiego. Bo ta gwara, to był taki nieco zmieniony język polski.


– Teściowie wyjechali do Niemiec? – Tak, w latach 70. Im było tu ciężko. Przed wojną rodzina Klobuszeńskich miała duże gospodarstwo. Byli naprawdę zamożnymi ludźmi. Teść opowiadał mi, że na Łąkach Dymerskich jego ojciec miał hodowlę koni. Podobno były piękne. I jak on z braćmi chciał iść do karczmy, a pieniędzy nie mieli, to szli na te Łąki, wzięli worek zboża na plecy i za to zboże, w Karczmie w Popowej Woli całą noc hulali. A po wojnie wszystko im pozabierali. – Jak wyglądało Rutkowo przed wojną? – Teść opowiadał mi, że w Rutkowie był sklep, karczma, a na Woli Popowej były dwie restauracje, z czego jedna była nocnym klubem, gdzie panienki były kuso ubrane. Dziadek to zawsze mi o takiej Ramonie opowiadał. – A młyn tu był? – Nie, młyn był w Dźwierzutach i Rańsku. W Rutkowie była szkoła ewangelicka, a na Popowej Woli katolicka. Tu zawsze był porządek. Nawet w kościele każdy miał swoją ławkę. Była wykupiona i nikt jej nie zajął. – Czyli część rodzin była wyznania katolickiego, a część ewangelickiego? – Nie wszyscy Mazurzy byli ewangelikami. Wielu mieszkańców było tu katolikami. I chociaż się różnili, to żyli w zgodzie. Nie było nieporozumień. To byli bardzo kulturalni ludzie. Życzliwi. Pomagali sobie. Nawet jak opowiadali o pierwszej wojnie, to teściowa wspomi-

nała, że żołnierzy rosyjskich pochowali z szacunkiem. – Co jeszcze opowiadali z czasów przedwojennych? – Teść mówił, że jak wyjechał w latach 70 do Niemiec, to tam nie było takiej kultury rolnej jak tu, przed wojną. Oni tu mieli naprawdę wiele maszyn do prac polowych. Myślę, że wiele z nich, to jeszcze dzisiaj mogłoby się nadawać do niektórych czynności. O i opowiadali, że w tym domu, w którym dzisiaj mieszkamy, w kuchni była pompa do wody. Nie musieli po wodę do studni chodzić. A tam, gdzie ich kuzynka mieszkała, w dworze, który już dzisiaj nie istnieje, to nawet woda była w drewnianych rurach. – A wojna? – Oj to był trudny czas dla nich. Moi teściowie byli za Polską. Oni nie wyobrażali sobie, żeby tu Niemcy mieli rządzić. Jak wojna wybuchła, to teścia na front wzięli. Ale ze względu na swoje poglądy trafił do okopów jako posłaniec. On tam wielu ludziom pomógł. Jak ktoś chciał uciekać, to miał mu powiedzieć i on krył tego człowieka. Ale bycie posłańcem w okopach to była najgorsza rzecz. Oni tam ginęli. Na szczęście teść wrócił cały. Moja teściowa została sama z dziećmi. Było jej ciężko. Przed wojną sama dzieci nie wychowywała, tylko miała niańkę. A potem została ze wszystkim sama. Jeden z jej synów w czasie wojny zmarł na anemię. Nie mieli co jeść. Mój mąż to zawsze wspominał, jak ich sadzała i kazała jeść gotowaną brukiew. Pod koniec wojny było

im najtrudniej. Kiedyś, jak jej się kurczaki wylęgły, to opowiadała, że się cieszyła, że jajka będą mieli. A za kilka dni jacyś rabusie przyszli, wzięli ją z dziećmi, w piwnicy zamknęli, drzwi deską zastawili i wszystko im pokradli. Ona w tej piwnicy dwa dni siedziała. – Nie chciała uciekać? – Nie. Czekała na męża. Rodzina namawiała ją do ucieczki, ale ona mówiła, że jak Paweł wróci, to nie będzie wiedział, gdzie jej szukać. Oni nie wierzyli, że on wróci, bo trafił do rosyjskiej niewoli, wywieźli go do kołchozu. Ale ona czekała. I on wrócił. Bardzo się kochali. – A było w nich coś wyjątkowego? – Teściowie przywiązywali wagę do wyglądu. To było takie niezwykłe. Jakby ciężko nie było, zawsze byli zadbani. Jak teść gdzieś wyjeżdżał, to spodnie były na kancik wyprasowane, a buty na błysk wypastowane. Konie wyszczotkowane, wszystko do perfekcji było dopracowane, a w domach było zawsze czysto. Często wspominam, jak moja teściowa mówiła do mnie „Kazia, ty dbaj o siebie, maseczkę sobie zrób”. Ja jej zawsze odpowiadałam, że nie mam czasu, bo szóstka dzieci w domu, a ona i tak swoje. Albo żebym się umalowała, albo do fryzjera poszła. – Nie wrócili z Niemiec? – Nie, tam oboje zmarli, ale pochowani są tutaj w Rutkowie. To było życzenie mojej teściowej. Oni zawsze tęsknili za Rutkowem, bo tu był ich ukochany dom.

9


Klon

Pamiątka po Mazurach Klon w gminie Rozogi to jedno z najbardziej mazurskich miejsc w powiecie szczycieńskim, miejscowość, w której zachowały się tradycyjne, drewniane, mazurskie chałupy. Do rejestru zabytków wpisanych jest ich około 40. Przed drugą Wojną Światową Klon zamieszkiwali głównie Mazurzy. O miejscowości opowiada nam Elfride Jarosz, Mazurka urodzona w 1931 roku. Do dzisiaj mieszka w domu, który kupili jeszcze jej dziadkowie. Dawno wszystko przeszło, teraz się już nie wspomina tamtych czasów. Dzisiaj to już chyba 70 lat po wojnie będzie.

W Klonie były dwie szkoły. Do jednej chodziły dzieci ewangelików, a do drugiej katolików. Mieliśmy też dwa kościoły. Ewanelicki i katolicki. Tak po połowie były katolików i ewangelików. Dopiero po wojnie wszystkich połączyli w jedno i razem do szkoły chodziliśmy. Była tu też taka szkoła, w której dziewczyny uczyły się szyć i gotować. Ale za naukę trzeba było w niej zapłacić. W Klonie przed wojną były trzy sklepy. Takie żywnościowe. Można tam było kupić śledzie, ser i marmoladę. Było nas sporo dzieci, zawsze było z kim się bawić. Z mojego rocznika to było pięć czy sześć koleżanek. Mama bajek nam nie opowiadała, więcej to w szkole się uczyliśmy, na przykład o Hansie i Gretel. O tym, jak chciała ich czarownica złapać. To była taka wierszowana piosenka. Albo uczyliśmy się bajki o brzozie, którą ubierał pan Bóg. Tu w Klonie to wielkich gospodarzy nie było. Przed wojną to tu były wkoło pola. Dopiero po wojnie to wszystko pozarastało. Dom, w którym mieszkam, ma dzisiaj 94 lata.


Leleszki – Erna Zientara

Mąż nie pił, ale papierosy palił Pani Erna Zientara urodziła się w 1923 roku w Leleszkach, w których mieszka do dzisiaj. Jej mężem był syn Michała Zientary, który jeszcze przed drugą wojną światową walczył o polskość. Państwo Zientara poznali się po wojnie. Dzieliła ich spora różnica wieku. Zientara od swojej małżonki był starszy o 18 lat. – Kiedyś tutaj nie było kawalerki, chłopaków, żeby sobie podrywać – opowiada pani Erna. – Mąż potrzebował kogoś do pomocy i tak się pożeniliśmy. Doczekaliśmy się piątki dzieci. - Pamiętam, jak po wojnie jeździliśmy do kościoła w Pasymiu, taką bryczką na dwa koła gumowe. Kiedyś to się nazywało bulera. Mąż był bardzo elegancki. Ubierał się w biały kapelusz, białe rękawiczki i białą marynarkę. Spodnie nosił zielone, do tego jeszcze okulary. Kiedyś praliśmy wszystko ręcznie i krochmaliliśmy. Ja też się stroiłam. Kołnierzyki były modne wspomina Mazurka. We wspomnieniach pani Erny rodzina jej męża to niezwykle eleganccy ludzie. Chociaż byli rolnikami, ubierali się bardzo elegancko. Państwo Zientarowie byli zgodnym małżeństwem, doczekali się piątki dzieci. - Kiedyś tutaj kawalerki nie było. Wyboru w chłopakach też nie. Mój mąż był ode mnie dużo starszy, urodził się w 1905 roku, a ja w 1923. Całe życie ciężko pracowaliśmy - dodaje. - Po wojnie niewielu Mazurów tu zostało, sprowadzili się Polacy. Erna Zientara dobrze wspomina męża. Mąż nie pił, ale papierosy palił. Był bardzo pracowity. W zasadzie wszystko stworzyliśmy tu sami - dodaje.

11


Jeleniowo – Greta Jasionowska

Nikt by nie wiedział, gdzie pola, a gdzie las Ja rodzona jestem w Jeleniowie w 1923 roku. Całe życie tu spędziłam, do szkoły tutaj chodziłam. Moja rodzina na kolonii mieszkała.Tam jeszcze dzisiaj taki domek murowany stoi,gdzie tata był rodzony i jego bracia.Ale Jeleniowo dzisiaj, a kiedyś,to niebo,a ziemia.Teraz wszystko pozarastało,już by nikt nie wiedział,gdzie pola, a gdzie las.Tutaj nie było ugorów.Wszystko było uprawiane. Myśmy żyli z tych pól. W domu, w którym dzisiaj mieszkamy, to moi kuzyni mieszkali. Po wojnie oni do Niemiec wyjechali i powiedzieli, że tylko my tu możemy przyjść. A ja chciałam tu zamieszkać. Mąż był Polak, a ja Mazurka. Ale ja mówię, że takiego drugiego człowieka to w całym Jeleniowie nie było. Taki dobry był. Tu kiedyś, przed wojną i po wojnie to wielu mężczyzn polowało. Mój mąż też był myśliwym. Tak jak sobie wspominam, to najlepsze czasy były, jak do szkoły chodziliśmy. To był taki piękny, duży budynek z czerwonej cegły. Było nas ponad stu uczniów, a tylko jeden nauczyciel. Dyscyplina była i my chcieliśmy się uczyć. Do dzisiaj pamiętam część kolegów ze szkoły. W ogóle całe Jeleniowo przed wojną było bardzo ładne. Był taki śliczny staw w centrum wsi. Dzisiaj go już nie ma. Ale najfajniejsze były zabawy. Tak raz w miesiącu to tu zabawa się odbywała. W sumie to dwie sale tu były. Schodziła się cała wieś i jeszcze z sąsiednich ludzie przychodzili. Wszyscy tańczyli, ale nie było tak, żeby się napili. Muzyka zagrała, a my, dziewczyny, tak w ławce jedna przy drugiej siedziałyśmy. I byli też chłopcy ze straży pożarnej. Przychodzili grajkowie we trzech z Popowej Woli. I do czapki każdy im tam nakładł, nakładł i za to grali. Nie do porównania dzisiaj, a wtedy. W tych salach to zabawy były, a wesela to każdy sobie w domu urządzał. U nas wszyscy byli ewangelikami. Moja babcia mówiła po mazursku,

12

Biblia Mazurska. Kazania na wszystkie niedziele i święta roku kościelnego dla Mazurów a potem nam zabroniono i mama już tylko po niemiecku mówiła. Chociaż w domu jeszcze po mazursku z nami rozmawiała. Myśmy się wszyscy przyjaźnili. Nikt innym krzywdy nie robił. Trzeba było sobie pomagać, bo jak inaczej żyć. A żeby się przezywać. Mowy nie było. Dzisiaj to mi niewiele pamiątek zostało. Mam stary kancjonał, co go na konfirmację moja mama dostała. Pisany po polsku, ale gotykiem.

I została mi stara Biblia Mazurska. Prezent ślubny. Tam się członków rodziny wpisywało, takie drzewo genealogiczne tworzyliśmy. W środku były kazania na każdą niedzielę. To się nazywało„Ja i dom mój będziemy służyć Panu“. Dzisiaj w Jeleniowie ze starych Mazurów tylko ja zostałam. Reszta wyjechała albo pomarła. Właściwie to w powiecie jest nas już niewielu.


Jutrznia

Jutrznia na Gody – ku chwale Pana! – Pamiętam, jak byłam mała, to razem z nauczycielem przygotowywaliśmy spektakl na Boże Narodzenie. To nazywało się Jutrznia na Gody. Każdy z nas miał rolę – opowiada Greta Jasionowska. – Jeden był przebrany za diabła, drugi za anioła. Śpiewaliśmy później w kościele, mówiliśmy wierszyki. To było takie świąteczne przedstawienie. Jutrznia na Gody to święto wyjątkowe na Mazurach. W tradycji Gody oznaczały właśnie Boże Narodzenie, natomiast Jutrznia to czas przed wschodem słońca. Podczas wystawiania Jutrzni prezentowano spektakl opowiadający o narodzinach Chrystusa i wydarzeniach z nimi związanych. Tradycja ta sięga jeszcze XV wieku, kiedy to miała ona charakter bardzo religijny. Z czasem zmieniła się ona i nabrała bardziej świeckiego charakteru, zmieniając się około XVIII wieku w teatr ludowy. Spektakle te przygotowywane były zazwyczaj przez nauczycieli i lokalnych pastorów. A zwyczaj kultywowany był z ogromną starannością tam, gdzie zamieszkiwała ludność o polskich korzeniach. - Do dzisiaj pamiętam, jak nasz nauczyciel uczył nas tych wszystkich ról. Moja siostra grała nawet Maryję. My wszyscy byliśmy tak

przejęci i długo ćwiczyliśmy – wspomina Greta Jasionowska. Zgodnie z tym, co podaje literatura, nad spektaklem pracowano przez dłuższy czas. A w jego odegranie była zaangażowana nawet cała wieś, chociaż bardzo często to dzieci przedstawiały Jutrznię. Bardzo dużą staranność przykładano do strojów młodych akto-

rów. Miały one być przede wszystkim jak najbardziej barwne. A podczas spektaklu aktorzy mówili mazurską gwarą. Jutrznia odbywała się w nocy po Wigilii, czyli 25 grudnia. Kościelne dzwony zaczynały bić o godzinie pierwszej, by obudzić Mazurów na spektakl. Punktualnie o drugiej w nocy wszystko się rozpoczynało.

Uczniowie z Szuci podczas przygotowań do Jutrzni fot. Kreisgemeinschaft Neidenburg

13


Jeleniowo

Porządek musiał być Hubert Jasionowski jest synem pani Grety. Nigdy nie ukrywał, że jest Mazurem. Co więcej, jest z tego dumny. Pani Adelgunde Burdynski urodziła się w Jeleniowie jeszcze przed wojną, podobnie jak jej pięciu braci. Z domu Kozik, poznała w Miętkich swojego męża. A w latach 60 wyjechała do Niemiec. Mimo wszystko w Jeleniowie zostało jej serce. Każdego roku wraca tu na kilka miesięcy.

- Pan jest Mazurem. Jak wspomina Pan Jeleniowo swojego dzieciństwa? Hubert Jasionowski: Jeleniowo kiedyś wyglądało zupełnie inaczej. Dawniej była to piękna wieś w części z zabudową z czerwonej cegły. W zasadzie do lat 60-tych Jeleniowo zamieszkiwali w większości Mazurzy. Tu wszyscy byli ewangelikami. A ich parafia mieściła się w Rańsku. Prawdziwy Mazur mówił o sobie, że nie jest ani Niemcem ani Polakiem. Ich Mazurskość zawsze była przez nich podkreślana. To była taka odrębna nacja. Między sobą rozmawiali gwarą mazurską. - Pan dobrze posługuje się tą gwarą? - Tak. Język mazurski znam bardzo dobrze. Z moją babcią Luisą Kulikowską rozmawiałem tylko po mazursku. Moja mama ciągle jeszcze go używa. Jest to język niepisany, którym posługiwali się biedni, miejscowi Mazurzy.

Babcia Huberta Jasionowskiego Luisa Kulikowska (Szkoła Podstawowa w Jeleniowie 1903 rok) Myślę, że istotne jest również to, że mazurskie nazwiska polsko brzmiały. - A oprócz języka co jeszcze pan chętnie wspomina? - Kuchnia mazurska, choć bardzo prosta, była smaczna. Do typowych mazurskich potraw zaliczyć można placki ziemniaczane. Po

Bracia Kozik. Od lewej: Erwin, Heinz, Erich, Paul, Walter

14

wojnie była bieda, jak nie było tłuszczu, to placki ziemniaczane piekło się na płycie pieca. On był zawsze wyszorowany. Kartofle mieli wszyscy, wtedy nie było ugorów. Wszystkie pola były obrobione. Nie było boczku. Nie można było codziennie sobie pozwolić na kiełbasę. Była tylko od wielkiego święta. Na co dzień jadło się prosto. W jadłospisie był buniak czyli zupa dyniowa. Tak jak pamiętam to gotowało się dynię, potem ją rozgniatało i zalewało mlekiem. Robiliśmy ją na słodko z cukrem. Podobnie gotowaliśmy zupę z gruszek, musiały być duże i soczyste. - Pani Adi, to tu brała Pani ślub. Jaki był to obrzęd? Adelgunde: Pamiętam, jak w 1959 roku mój brat się żenił. Za młodą parą szli młodzi ludzie ustawieni parami. Dzień przed ślubem był zwyczaj tłuczenia butelek na schodach. Zwykle schody były kamienne. Cała młodzież z wioski przychodziła pod dom młodej pary i tłukli te butelki na szczęście. Później był poczęstunek. Młoda wychodziła przed dom z ciastem, młody z butelką. Do ślubu młodzi muszą posprzątać stłuczone szkło.


Wesele Abelgunde Burdenski z domu Kozik. Lata 50. Hubert: Kiedyś ktoś dla żartu przyszedł i rozerwał poduszkę. Młodzi nieźle się namęczyli, żeby następnego dnia wyzbierać wszystkie pierze – wspomina Hubert Jasionowski. Adi: A jak ja byłam młoda, to ktoś butelkę z sokiem z jagód rzucił w czerwony, ceglany dom. To nie był nasz dom, ale mojej mamie było go bardzo szkoda. To było 55 lat temu, a jeszcze dzisiaj widać tę plamę. Na drugi dzień po tłuczeniu do kościoła szli młodzi i goście. Mam taką fotografię, na której widać, jak po ślubie młodzi wychodzą z kościoła w Rańsku, za nimi sznur par kawalerów i panien. Dopiero po nich wychodziła reszta, rodzina i ci, którzy mieli mężów i żony. Dzieci przygotowywały niespodzianki dla młodych, wiersze, występy, żeby rozbawić całe towarzystwo. - A wesele? Adi: Wesele było tylko dla zaproszonych i odbywało się w domu, w największym pokoju. Była to tzw. izba paradna. Wynajmowano grajka. Zawsze był to Wilimczyk lub rodzina Głodków z Olszewki. U nas to Głodki grali. Trzech ich było. Gości częstowano obiadem, a po nim podawano ciasto i kawę, potem kolacja. Torty, głównie z kremem z masła. Hubert: Zawsze przed weselem Mazurzy rozrabiali spirytus. W 20-litrowej bańce. Tym się

zajmował młody lub jego ojciec. Ten spirytus był zmieszany z sokiem wiśniowym lub z miodem. Załatwienie alkoholu było po stronie młodego. Nie znano wtedy bimbru, spirytus kupowano.

Siostry Gertruda i Greta Kulikowskie

- Mazurzy byli towarzyscy. Jak ze sobą rozmawiali? Dokuczali sobie? Hubert: Mazurzy w ogóle nie przeklinali. Pamiętam tylko jedno z przekleństw Done wete! oznaczało Niech to piorun strzeli! Byłem konsultantem od języka mazurskiego w trakcie kręcenia filmu„Róża“.W pewnym momencie pojawił się problem. Musieliśmy sprawdzić, jak jest po mazursku „przepraszam“. Nie pamiętała ani mama, ani Adi. Skontaktowałem się z Erwinem Krukiem, a on mi mówi Hubert, przecież Mazurzy nigdy się nie gniewali, więc po co mieli przepraszać. Dopiero później doszliśmy do tego słowa. Mazurzy mówili wybacz lub przebacz. Słowo to było bardzo rzadko stosowane. Wszyscy znani mi Mazurzy mieli problem, żeby sobie przypomnieć. Kiedyś Mazurzy żyli zgodnie ze sobą. Pomagali sobie. To była taka wspólnota. - A praca? Adi: Biedniejsi nie mieli koni, a miał je taki Lejman, on nam pomagał na naszym polu, a później my to odrobiliśmy na jego. To już było po wojnie. W każdą sobotę wszyscy mieszkańcy czyścili chodniki przy swoich posesjach, wybierali nieczystości przy krawężnikach. Hubert: Ważne było chyba to, że miejscowi Mazurzy mieli poczucie, że te miejscowości to ich dom, więc o niego dbali.

15


Korpele – Waltraud Golon

Tak jak sobie wspominam, to nie było dużej różnicy w kuchni. Kapusta była, ale czerwona, duszona i gęsina. Białą kapustę to się gotowało z kaszą jęczmienną. Moja mama nie piekła kartoflaka. Znaliśmy go, ale dopiero po wojnie. Ciasto drożdżowe, babka, makownik musiały być zawsze na święta. Makownik oczywiście na drożdżowym cieście. I pierniki. Korpele to był nasz dom. Była tu leśniczówka i nadleśnictwo. Mieszkało tu kilku gospodarzy. A te domy, które stoją przy wyjeździe ze Szczytna to była Szosa Olsztyńska. Taki mieli adres.

pracownikami. Prowadził dokumentację. Chociaż do Szczytna było blisko, to do miasta za często nie chodziliśmy. Od czasu do czasu z rodzicami do cyrku szliśmy. Dzieci tu u nas w Korpelach było dużo. Do szkoły chodziliśmy tam, gdzie dzisiaj jest gimnazjum. To była jedyna szkoła podstawowa. Połowa budynku była dla dziewczyn, a druga dla chłopców. Byliśmy oddzieleni i nauczyciele nas pilnowali, żeby chłopaki nie rozrabiali. Z Korpel to nas cały sznur na lekcje szedł. Szkoła średnia dla dziewcząt była za torami jak do szpitala się idzie. A ta dla chłopców była obok poczty. Była też szkoła rolnicza po drugiej stronie od szpitala.

Jak byliśmy mali, to mój tata pracował w lesie. Pracował fizycznie, ale oprócz tego zarządzał

Po gimnazjum każdy z nas musiał odpracować obowiązkowy rok. To coś jak praktyki.

16

Płacili 10 marek miesięcznie. Potem, jak miałam 16 lat, to pracowałam w biurze w Powiatowej Radzie Narodowej. Bo ładnie pisałam. Ich budynek mieścił się na rogu ulicy Warszawskiej, blisko dzisiejszego urzędu skarbowego. Trzeba było pisać na maszynie, ale też i ręcznie. W czasie wojny wszystko było na kartki. Również ubiór i meble. Te kartki pisało się ręcznie przez kalki. Pierwszy papier się dostawało, a drugi zostawał w urzędzie. Ale i tak nas kontrolowali, czy coś jest nam faktycznie potrzebne. Ja zarabiałam 100 marek miesięcznie, a za pierwszą wypłatę kupiłam rower, którym jeździłam do pracy. I byłam taka szczęśliwa jak na nim jechałam. Taka wolna. Na ro-


Na Marcina biło się gęsi wer nie trzeba było mieć kartki, a na ubranie tak. Pamiętam, że w dzień targowy w Szczytnie, przy głównej ulicy sprzedawano dużo ryb, a moja ciotka handlowała tam jajkami i masłem. Był jeszcze taki duży sklep, Kauaus Karg to był blisko kościoła ewangelickiego, gdzie my na nabożeństwo z rodzicami chodziliśmy. Na skrzyżowaniu Warszawskiej i Pierwszego Maja był taki duży sklep. Były tam stoiska z butami, była specjalistka od kapeluszy i całe stoisko z nakryciami głowy. Ja też miałam kapelusik przed wojną, jak miałam 17 lat, ale chodziłam w nim tylko do kościoła. Był bardzo twarzowy, taki srebrny. W zasadzie to wszystkie kobiety chodziły do kościoła w kapeluszach.

Na Marcina biło się gęsi, gotowaliśmy czerninę i jedliśmy pieczoną gęś z modrą kapustą. Boże Narodzenie świętowaliśmy w domu. Nie było Wigilii, tylko choinka. Świeciło się ją w pierwszy dzień świąt, a ubierał ją sam tata. Pod choinką były prezenty. Nic wielkiego, to piłka, to książka. Nie było za bogato. A pamiętam, jak w niedzielę z kościoła się wyszło, to my, dzieci, wsadzaliśmy nosy w sklepowe szyby. Ojciec był bardzo zdolny i pracowity. Potrafił pisać, a szkoły nie miał w tym kierunku. Ojciec robił kosze wiklinowe gospodarcze z wierzbowych witek. Pamiętam, jak moczył je w beczkach w wodzie. I szczotki robił z włosa końskiego, takie jak ze sklepu.

Mama na drutach robiła i szyć potrafiła. Siostra pracowaławsklepiezgospodarstwemdomowym. Myśmy lubili czytać i dużo czytaliśmy, po tacie, aż mama się denerowała. Świetowaliśmy również Zielone Świątki. To było ładne święto, wszystko przystrojone brzozowymi witkami. Przy oknach i drzwiach. Pamiętam, że w Janowie na półwyspie była karczma.W Zielone Świątki ludzie chodzili i bawili się tam. A my jako dzieci staliśmy i gapiliśmy się. Byliśmy za młodzi, żeby tam chodzić. Kiedyś moja ciotka opowiadała, że z siostrą poszła i jak przyszły wieczorem do domu, jedna poszła spać, a druga chciała zjeść kolację. Jak ją dziadek dopadł, to za to, że bez pozwolenia poszła na zabawę, lanie dostała. Potem wszysy się z tego śmieli.

17


Małszewo – Paweł Pokrzywnicki

Dzisiaj pozostaje nam jedynie oczami wyobraźni przenosić się do wsi mazurskich. Niestety, znacząca większość z nich nie zachowała się w oryginalnym stanie. Ważnym i w zasadzie nieodzownym elementem miejscowości mazurskich były młyny. Znajdowały się prawie we wszystkich większych miejscowościach. Jedynym, który zachował się w pobliżu samego Szczytna, jest młyn wodny należący do rodziny Pokrzywnickich z Małszewa w gminie Jedwabno. - Ten młyn należał jeszcze do mojego dziadka. Z opowieści wiem, że jeszcze przed wojną obsługiwał go mój tata - mówi Paweł Pokrzywnicki. - To jest młyn wodny, kiedyś dwa kilometry stąd było jezioro Ubytek i to właśnie woda z tego jeziora zasilała urządzenie. Zjeżdżali tu ludzie z okolicy, żeby mielić zboże. Co się działo z młynem podczas wojny, do końca nie wiadomo. Jedno jest pewne: w 1945 roku przebywali tu żołnierze rosyjscy. - Kiedy mój tata wrócił z frontu, okazało się, że młyn jest zepsuty. Chciał naprawić żarna. Niestety, ze wzlędu na poważne uszkodzenie mechanizmu do mielenia zboża, było to niemożliwe. Dlatego posta-

18

nowił tu założyć wylęgarnię ryb- opowiada pan Paweł. - Z tego co pamiętam, rybacy w listopadzie łowili sielawę w siatki, wyciskali z niej ikrę i mieszali z mleczem – i tak powstawał zarodek. I to w takich słojach 10 litrowych stało, tam w tym młynie woda krążyła, a potem takie małe rybki jak pół

paznokcia, z dwoma oczami się wylęgały. Te słoje były taką rurką połączone ze specjalnymi skrzyniami i potem tymi rurkami do tych skrzynek te rybki przepływały. Potem rybacy je zabierali.

MAZURSKI CHLEB Mazurzy chleb darzyli ogromnym szacunkiem. Wypiekano go przeważnie raz w tygodniu. Wtedy w piecach chlebowych rumieńców nabierało kilka bohenków, o solidnej wadze. Chleb pieczono na liściach chrzanu lub kapusty. Ciasto wyrabiano ręcznie na zakwasie, który przygotowywano dzień wcześniej z kawałka starego chleba zalanego ciepłą wodą i mlekiem. Chleb wyrabiany był przeważnie z mąki razowej i formowany w owalny lub okrągły kształt. Po upieczeniu układano go w spiżarni. Ponieważ Mazurzy byli ludem dość przesądnym, jak pisał Toeppen, nie wolno było podarować ani pożyczyć całego chleba. Zakaz obowiązywał z obawy przed odwróceniem się błogosławieństwa od domu. Trzeba było zawsze kawałek chleba odkroić i pozostawić sobie w domu.


Przepisy

Smaki

spod mazurskich dachów

Zupa z gruszek

Mazurska kuchnia była bardzo prosta. Jedzono to, co samemu wyhodowano. Mięso nie było powszechne w kuchni. Jedzono je w niedziele i święta. Zdarzało się, że biedniejsze rodziny mięsa nie jadły tygodniami. A kiedy już w kuchni występowało, był to przeważnie drób. Ze względu na występujące wokół jeziora, ryby słodkowodne były podstawą diety mazurów.

rzyrządzana była podobnie do zupy dyniowej. Do jej przygotowania potrzebne były soczyste duże gruszki. Obierano je i gotowano do czasu kiedy się rozpadały. Następnie dolewano do nich mleko i doprawiano do smaku.

Kuchnia, chociaż biedna, we wspomnieniach naszych rozmówców jest niezwykle smaczna.

Ser smażony

Zupa dyniowa a terenie powiatu szczycieńskiego, znakiem rozpoznawczym kuchni mazurskiej jest zupa z dyni. Bardzo prosta w przygotowaniu i przede wszystkim niedroga. W ogrodach Mazurów nie mogło bowiem zabraknąć dyni. Na początek dynię gotowano w wodzie. Gdy robiła się miękka, a woda odparowała, gnieciono ją i zalewano mlekiem. To jeszcze przez chwilę gotowano na wolnym ogniu. Jedzono na słodko, doprawioną do smaku cukrem i cynamonem, przeważnie z zacierkami.

N

P

en przepis od pokoleń jest w rodzinie Elżbiety Łapińskiej zWielbarka. Aby go przygotować, potrzebny nam jest kilogram tłustego twarogu, pół kostki margaryny, 2 żółtka, 2 łyżeczki oczyszczonej sody, 100 gram szynki. Twaróg kruszymy i przesypujemy sodą, przykryty ściereczką wstawiamy na dwa lub trzy dni do lodówki. Kiedy twaróg już odstoi, w garnku rozpuszczamy margarynę, dodajemy twaróg i sól. Gdy zrobi się szklisty i gładki, dodajemy do niego szynkę. Dokładnie mieszamy. Ciepły ser wylewamy do miski i czekamy, aż wystygnie. Jeszcze ciepły ser można dowolnie formować.

T

Stynki marynowane awniej na Mazurach popularne były ryby stynki. Przygotowywano je podobnie do śledzi. Najpierw posolone solą kamienną leżakowały w beczkach. W każdej chwili można było je wyjąć i zalać zalewą octową. Jedzone były niczym dzisiejsze śledzie.

D

Golonka w kapuście z kaszą jęczmienną taki sposób golonkę przyrządzali Mazurzy. Obowiązkowo musiała być z kapustą kiszoną i kaszą jęczmienną. Jedną golonkę należy posolić i macerować przez pięć dni. Po tym czasie myjemy ją i wkładamy do garnka. Do tego wrzucamy kilogram kapusty kiszonej, pół szklanki kaszy jęczmiennej, jedną pokrojoną w piórka cebulę, dodajemy cztery ziarna ziela angielskiego i dwa ziarenka jałowca, a także pieprz. Nie solimy. Całość zalewamy wodą, tak aby produkty były przykryte. Gotujemy do miękkości.

W

Czarnina o przysmak na Mazurach. Dania tego nie gotowano zbyt często, bo wymagało zabicia kaczki lub gęsi. Najpierw przygotowywano rosół. Dodawano do niego kacze podroby. Kiedy był już gotowy zaprawiano go świeżą, kaczą krwią i ponownie gotowano jeszcze przez pewien czas. Dobra czarnina powinna mieć lekko kwaśny smak. Stąd też często dolewano do niej odrobinę octu.

T

19


Koczek – Franz Stopka

Budzik nie był potrzebny

Po wojnie w Koczku zostało 10 rodzin Mazurskich. Najlepiej pamiętam czasy szkoły. Do szkoły w Spychowie poszedłem w wieku 6 lat. Ubieraliśmy się w takie krótkie spodnie na szelkach, coś jak ogrodniczki i jak mróz był, to grube rajstopy do tego się zakładało. Byliśmy bardzo zdyscyplinowani.Jak kiedyś minus trzydzieści było, to my tu z Koczka i tak do szkoły poszliśmy, a w Spychowie nam powiedzieli, że lekcji nie ma, bo mróz za duży. Proszę sobie wyobrazić, że wtedy zegara w domu nie mieliśmy. Sami do szkoły się budziliśmy. Mama pracowała, więc nikt mi i bratu nie pomagał się szykować. Sami sobie radziliśmy i człowiek się nie spóźniał. Ja przez całe swoje życe ani razu budzika nie nastawiałem,a do pracy tylko dwa razy przez ponad 40 lat pracy się spóźniłem.

20

Przed wojną Koczek to była mała miejscowość. Domy drewniane tu stały. Dwadzieścia parę. Część z nich została spalona, a część rozebrana po wojnie. Ale chociaż wieś była mała, to z mamy opowiadań wiem, że były tu szkoła i sklep. Ale w sklepie to niewiele można było kupić: mąkę, cukier, kawę czy herbatę. Po wojnie to pamiętam, że marmoladę w skrzynkach mieli i tak kroili, ile kto chciał kupić. Jajka, mleko i chleb to człowiek miał swoje. Czasami ze Spychowa przyjeżdżał piekarz na rowerze z łubianką i sprzedawał świeże bułki. W szkole był jeden nauczyciel. Prowadził też urząd stanu cywilnego. Mama opowiadała, że jak on szedł drogą, to z nikim nie rozmawiał. Najwyżej dzień dobry odpowiedział. Jak pan przechodził. W Koczku to wielkich gospodarzy nie było. Tu mieli tak po dwa, trzy hektary ziemi i ją uprawiali. W sumie to w Spychowie wielu było zatrudnionych. Tam przed wojną były trzy tartaki. Wszystkie prywatne. Nie było w nich wielkiej produkcji. Mieli trochę drewna i je

od razu przerabiali na przykład na meble. Stąd ludzie w lesie też pracowali. Ci gospodarze, co pola mieli nad jeziorem czy rzeką, to ryb sporo łowili. W ogóle wielu z nas na ryby chodziło. Zwłaszcza po wojnie, jak tu bieda była. W domu jadaliśmy podobnie jak teraz. Każdy musiał sobie coś uchować. Kurczaka, gęś, świniaka. Do sklepu chodziliśmy tylko po chleb. A zimową porą i chleba nie kupowaliśmy, bo kupiło się zboże, zmieliło i mama sama piekła. Ja czarniny nie lubiłem. Mama gotowała rosół, a później z tego przygotowywała czarninę dla siebie i mojego brata. Mama piekła dobre ciasta, często ludziom na wesela. Tylko tortów nie piekła. Wiele młodych kobiet, które przyjeżdżały tutaj np. z Kurpi uczyło się od matki gotować. Ona w restauracjach pracowała, to się znała na rzeczy. Mama od dziecka była sierotą. Jej mama zmarła zaraz po porodzie. Dzisiaj z Mazurów w Koczku tylko ja zostałem. Z wieloma swoimi kolegami mam kontakt. Dzisiaj mieszkają w Niemczech, ale często tu przyjeżdżają.


Piasutno

Jedyna polska szkoła Piasutno to wieś o kilkusetletniej historii. Założona została na prawie chełmińskim w roku 1678. Pierwszym przywódcą piasutnowskiej społeczności był Fryderyk Speka, pochodzący z pobliskiego Marksewa. Mieszkańcy utrzymywali się głównie z rolnictwa. Ulokowanie miejscowości w lesistej okolicy na południowym krańcu jeziora w sąsiedztwie gruntów nadających się do uprawy okazało się trafne. Dynamiczny rozwój miejscowości zaowocował tym, że w roku 1782 wieś liczyła 60, a w 1858 roku – ponad sto zagród. Od początku istnienia miejscowości funkcjonowały w niej takie obiekty jak np. karczma i młyn. W latach 1931 - 32 w Piasutnie na Łęgu funkcjonowała jedyna na Mazurach szkoła polska. Kierownikiem jej był nauczyciel pochodzący ze Śląska Cieszyńskiego – Jerzy Lanc. Jego sylwetka jest do dziś doskonale znana okolicznym mieszkańcom, a imię Lanca nadane zostało w roku 1955 miejscowej szkole podstawowej. W kilka lat po jej likwidacji, w roku 2010 Jerzy Lanc został patronem Środowiskowego Domu Samopomocy, który mieści się w budynku byłej szkoły. Tuż po pierwszej wojnie światowej w centrum wsi na rozstaju dróg wystawiony został kamień pamiątkowy uwieczniający poległych w czasie wojny mieszkańców Piasutna. Po drugiej wojnie światowej miało tu miejsce znaczne wymieszanie ludności rdzennej

i napływowej (szczególnie z położonych na południe od Piasutna Kurpi). Wskutek zadrażnień na tle etnicznym i wyznaniowym na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych kamień ów został przez część mieszkańców zwalony z postumentu i zakopany obok miejsca, w którym stał. Kolejne lata przyniosły poprawę stosunków i w atmosferze zgodnego współistnienia w roku 2003 z inicjatywy i siłami miejscowego

społeczeństwa wydobyto kamień z ziemi i ustawiono na starym miejscu. Obecnie skwer z tym właśnie kamieniem stanowi jedną z wizytówek Piasutna. opr. Jan Lisiewski Na podst. m.in. „Przewodnika po historii i zabytkach Ziemi Szczycieńskiej” I. Liżewska, W.Knercer. Wyd. AW Remix s.c. ZGM Jurand, Olsztyn 1998

21


Wielbark – Elżbieta Łapińska

Kobiety miały zajęte ręce Moi dziadkowie całe życie mieszkali w Opaleńcu. Byli Mazurami. Mieli pięćsethektarowe gospodarstwo. Byli zamożnymi ludźmi. Moja mama miała jeszcze trzech braci i siostrę. Proszę sobie wyobrazić, że moi dziadkowie zostali obżenieni przez swoich rodziców. Nie mieli wpływu na to, za kogo będą musieli wyjść. Ale chyba nie było to dla nich problemem. Kochali się. Babcia opowiadała, że dali jej rękawiczkę złota i wysłali do męża. Ojciec mojej mamy i jej bracia byli na wojnie. W tym czasie, do 1945 roku, pracowali u mo-

22

ich dziadków Polacy. Na gospodarstwie została tylko moja babcia z dwiema córkami. Przed końcem wojny uciekły do Olsztyna. Dopiero w 1946 roku mama z babcią wróciły na gospodarstwo. Później wrócił dziadek. Mój tata był w Królewcu na robotach. Jak wrócił po wojnie do Wielbarka, to poznał mamę. W tajemnicy wzięli ślub, po czym każde wróciło do siebie do domu. Po trzech dniach wszystko się wydało i babcia wygoniła moją mamę z domu. Było tu dużo pustostanów i mama z tatą zamieszkali w jednym z nich. Mama była taką podporą domu. Ona trochę

kierowała tatą. Namawiała go do różnych aktywności. W pewnym momencie tata miał 16 funkcji społecznych. Mama ciągle była wśród ludzi. Pamiętam, że my kładliśmy się spać a ona pisała listy z całym światem. Tylu miała znajomych. Wielu ludziom pomagała. Była dobrą kobietą i matką. Chciała, żebyśmy wszystko mieli. Tata był Polakiem. Po wojnie w Wielbarku był tylko ksiądz katolicki. Podczas ślubu mama podpisała zobowiązanie, że wychowa dzieci w wierze katolickiej. Jednak postanowiła, że będziemy mieli wybór. Ja do komunii świętej przystąpiłam, gdy


Kościół ewangelicko-augsburski w Wielbarku został zbudowany w latach 1823-1827 roku. Jego projekt przygotował architekt z Berlina Karol Fryderyk Schinkel. natomiast wybudował go mistrz Schimmelpfennig. W czasie I wojny światowej kościół pełnił funkcję szpitala wojskowego.

miałam 13 lat. Sama poleciałam do księdza. Na plebanii nie mogłam sięgnąć dzwonka, to zebrałam małe kamyki i nimi rzucałam w szybę. Wtedy wyszła gosposia, to była matka chrzestna mojego najstarszego brata. Ona mnie zapytała: Ela, co ty chciałaś? ja jej opowiedziałam, że chcę do komunii, bo mi dzieci dokuczają. Kazała mi poczekać na księdza w kancelarii. U nas w domu nie było żadnych obrazów świętych, więc jak zobaczyłam tam, na jednym Jezusa, który w dodatku na mnie patrzył, bez względu jak bym stanęła. Pomyślałam sobie„no nic tylko chce, żebym ja do tej komunii poszła“. I ksiądz postanowił, że do komunii z dziećmi ze wsi pójdę. Mama mi uszyła niebieską sukienkę w kwiatki i ja zaprosiłam koleżanki, co mi dokuczały. Mama tort upiekła. Nagle w drzwiach staje ksiądz Domagała z wielką torbą cukierków. To był prezent, że ja sama do komunii chciałam przystąpić. Z czasem mama z babcią się dogadały. Bo jak

się dzieci rodziły, rok po roku, to ona nam pomagała bardzo. Proszę sobie wyobrazić, jak ojciec nas celował, nie dość, że rok po roku to jeszcze dzień po dniu.

bezczynnie. Zawsze musiały mieć ręce zajęte robotą. To groch skubały, to wyszywały czy przędły. Każda chwila musiała być wykorzystana.

Każde wakacje, każdą wolną chwile jeździliśmy do dziadków. Stamtąd mam wiele wspomnień. Dziadkowie mieli bardzo dużo bydła. Dzisiaj ich gospodarstwo wygląda tak jak kiedyś, tylko budynki zostały nieco zmienione. Dziadkowie mieli tez kawał ziemi. U nich w domu, przy oknie stał stół i miał taki granatowy, laminowany blat. Przy tym stole stała ława z oparciem, co do spania się rozkładało. Nad tym siedzeniem była makatka, a na niej napis po niemiecku„Boże, błogosław ten dom“. Dziadka to pamiętam, jak tam siedział i z papieru różne rzeczy składał i o duchach nam opowiadał.

Mazurzy byli dokładni. Pamietam, gdy mama albo babcia pranie wieszały, to bielizna obok siebie wisiała, ścierki obok siebie i pościel obok siebie. Nic się na sznurkach nie mieszało. Dawniej w zasadzie w każdej wiosce był urząd stanu cywilnego, można było tam zapisać dziecko, gdy się urodziło.

Kiedyś, jak kobiety się spotykały, to nie było możliwości, żeby tak sobie siedziały i gadały

U nas była taka tradycja, że jak ktoś przychodzi do domu, to nie może wyjść z niego głodny. Każdy mógł z nami usiąść do stołu. I w moim domu ta zasada obowiązuje do dzisiaj. Kiedyś zapytałam się mamy, kiedy poczuła, że jest Polką. Ona powiedziała mi, że w tym czasie, w którym zaczęła myśleć po polsku.

23


Nowy Dwór - Ingrida i Krystyna z domu Neuman

Człowiek cieszył się byle czym... Do Nowego Dworu wróciliśmy w 1946 roku. Ja urodziłam się w 1943 roku - mówi Indrida Trzcińska. Pod koniec wojny, ja, mama i babcia, przebywałyśmy w Słupsku. W sumie to stało się tak, że gdy zakończyła się wojna, to dziadek, którego wzięli do wojska, zaczął nas szukać. On nie był na froncie, ale pomagał przy koniach. Znajomi mu powiedzieli, że uciekliśmy do Słupska i on nas jakoś znalazł. Namówił babcię żebyśmy wrócili do Nowego Dworu. Chociaż byłam bardzo mała, to pamiętam wiele rzeczy. Jak wracaliśmy, to mnie dziadkowie na takim wózku ciągnęli.Trochę barłogu mieliśmy i jak doszliśmy do Nowego Dworu, to zamieszkaliśmy w pokoiku u ludzi. Dom, który należał przed wojną do moich dziadków, był zajęty. Dopiero jak go opuścili lokatorzy mogliśmy do niego wrócić. Babcia była ubrana zawsze na czarno, bo mazurski strój był przeważnie ciemny. Babcia nosiła spódnice, które koniecznie musiały mieć cztery kliny. Żadna nie mogła być marszczona, bo mówiła, że marszczenia to kurpianki noszą. Czarne pończochy, buty i chustka. Zawsze na ciemno. Babcia zawsze o to dbała. Tu w Nowym Dworze był kościół ewangelicki. Po wojnie spłonął w 1978. Dopiero w latach osiemdziesiątych kuria go odkupiła i odbudowała. Chyba w 1982 roku zaczęli msze odprawiać. Jakiś czas po wojnie dziadek zaczął pracować na kolei. Po wypłatę szedł aż do Działdowa. Po trzy dni go nie było. Babcia wtedy w oknie wystawała i martwiła się, że nie wróci. Dzisiaj rak jest rarytasem, a my je często jadaliśmy. Dziadek w jeziorze w Nartach nam je łapał. Nieraz czekałyśmy głodne w domu, aż dziadek raki przyniesie. Gotowało się je bez niczego. Pamiętam pierwszą sałatkę, którą babcia zrobiła po wojnie. Do wsi przyjeżdżali Żydzi i handlowali z miejscowymi. Sprzedawali śledzie z beczki. Na pierwsze Boże Narodzenie

24

babcia pokroiła takiego śledzia i ziemniaków ugotowała. Takie mieliśmy pierwsze święta. Nie było opłatków, bo my ewangelicy się nimi nie dzielimy. Za to cały wieczór śpiewało się kolędy. Wszyscy się schodzili - najczęściej do nas- i długo śpiewali. Mieli kancjonały, takie religijne śpiewniki. Czasem miałam dosyć, nie mogłam doczekać się kiedy skończą. Później babcia robiła nam takie kolorowe talerze

w prezencie, było na nich trochę owoców i coś słodkiego. Wielkanoc pamiętam trochę słabiej. Była tradycja, że parę tygodni przed Wielkanocą witki brzozowe wstawiało się do wody, żeby się zazieleniły. Zbierano też bazie. W święta te witki moczyło się w wodzie i każdego trzeba było nimi pokropić. Stare kobiety wie-


rzyły, że jak się je tak pokropi, to nie będą chorować na reumatyzm. I była jedna starsza pani co to jak szliśmy, już w oknie na nas czekała. Tak po głowie, po plecach trzeba było posmagać. I w zamian od tej pani dostałam jajka i trochę słoniny. I babcia płakać zaczęła nad tymi jajkami, bo to były pierwsze jajka po wojnie. I chciała nam jajecznicę zrobić, a żeby było jej więcej, to wody do niej dolała. Jakie to było obrzydliwe. Taka glina się zrobiła. Po tym przez długi czas nie mogłam jeść jajecznicy. Robiliśmy też sałatkę. Brało się śledzia, ziemniaki i szczypiorek siedmioletni. Rósł taki u sąsiadki koło domu, to nawet w zimę babcia kawałek odkopała. Całość polewała wodą z cukrem i solą. Babcia z dziadkiem często wspominali czasy przedwojenne. Proszę sobie wyobrazić, że dziadków stać było na kupienie domu. To musiały być dobre czasy. Babcia odbierała porody. Wszystkie dzieci po niej żyły, a dużo wtedy się ich rodziło. Potrafili po nią w nocy przyjść i w drzwi walić. Za to dziadka wołali jak krowy się cieliły. Oboje mieli poważanie. Żadne wesele i większa stypa bez babci się nie odbyła. Kiedyś takie babki piekła, że można by nimi rzucić i zabić. Takie twarde były, a ludzie jedli ze smakiem.

Sama siała majeranek i cząber, bo mówiła, że kupne jest nie takie. To miętę zbierała, to gałęzie maliny z liśćmi i lipę. Wszystko suszyła, a potem taką smaczną herbatę parzyła. Po wojnie babcia nie chciała wyjechać do Niemiec. Mówiła, że dwa razy wszystko straciła i trzeci raz nie chce ryzykować. W sumie to w domu babcia rządziła. Dziadek nie miał za dużo do powiedzenia. Babcia nigdy nie gotowała kapusty inaczej niż z kaszą jęczmienną. Czy to kiszoną, czy z całej główki. Lebiodę i komosę też gotowało się z kaszą. Najpierw na wodzie, potem dodawano kaszę, zakraszano podsmażanym, wędzonym boczkiem. Jakie to było pyszne na gęsinie. Marchew gotowało się na puree. Gotowano też rybią zupę bez ryby. To było normalne. Dużo swojej pietruszki, tak ze trzy, cztery korzenie i kartofle gotowało się na wodzie, aż wszystko zrobiło się miękkie. Dziadek zrobił taką trzepaczkę, pod koniec gotowania dolewało się mleka i trzepało. Wszystko przyprawialiśmy solą, pieprzem i tak się jadło. Na wierzch posypywaliśmy zieloną pietruszką. Czarnina też była. U nas w domu gotowało się ją na słodko z owocami. Babcia zawsze do niej dodawała suszone jabłka i gruszki. Gruszki to musiały być ulęgałki.

Babcia już na dwa tygodnie przed Wigilią piekła piernik. Najpierw go pogniotła, musiał odleżeć i znowu go zagniatała. Był pieczony na amoniaku, więc nie rósł tak jak na proszku do pieczenia czy drożdżach. Do świąt spulchniał i był bardzo dobry. Na nowy rok piekła fafernuchy z buraka. Tu inni piekli z brukwi i marchwi. Ale to nie było to samo. Ja do dzisiaj je piekę dla wnuka. Buraki gotuję w całości, w łupinach, około 10 sztuk na półtora kilograma mąki. Po ostygnięciu trę je na najdrobniejszych okach tarki, dodaje miód, dosypuję cukru i z mąką zagniatam. Dodaję 10 deko drożdży, dawniej dodawało się też goździki. Potem kroję jak kopytka i piekę w piecu. Można było je z miesiąc trzymać. Przed jedzeniem polewało się syropem z buraków. Dziadek przynosił cukrowe buraki i gotowaliśmy je w małej ilości wody, tak żeby puściły sok. Potem się je wyciskało i ten cały sok gotowało, aż zrobił się gęsty. Babcia zawsze do nas mówiła "dziewcaki, bądźcie potulne". Często mówiła do nas różne przysłowia, np: Idźcie z Panem Bogiem i drejfusem. A straszyli nas penozą z jednym zębem. Dziadek był bardzo zdolny. Zrobił nam pajace z drewna. Plótł kosze z korzeni leśnych drzew, miotły robił. Nasze dzieciństwo to były dobre czasy. Biedne, ale radosne i dobre.

25


Kamionek i Bartna Strona – Helga Jurewicz

Szedł Sett a za nim Stoppa Przed wojną ten nasz browar należał do Dauma. I większość ludzi, która mieszkała na Bartnej Stronie, pracowała u niego przy produkcji piwa. Mój dziadek furmanką zaprzęgniętą w konie rozwoził beczki piwa z tego browaru. Daum był bardzo bogaty. Tam na Kamionku miał ziemię, którą uprawiał i przy tym też zatrudniał wiele osób. Pracowali i Maurzy, i Niemcy, i Polacy, i im naprawdę było dobrze. Wszyscy zgodnie. Na Kamionku mieszkała moja babcia, a moi rodzice mieszkali tu na Bartnej Stronie.

Sukienki zawsze były długie. Taka była moda. Wszystkie dziewczyny chodziły w długich sukienkach. Na Wielkanoc zawsze chowali przed nami pomalowane jajka. Pamiętam, jak z braćmi boso do ogrodu szliśmy i tam ich szukaliśmy. Oblewalismy się też wodą. A starsza młodzież to się mocno polewała. Ważne było to, że śluby były z miłości. Ale kobiety były podporządkowane mężczyznom. Moja mama z domu nazywała się Sttopa, a tata Sett. I wszyscy się śmieli, że idzie Sett a za nim Stoppa.

Ta ulica wtedy to była w zasadzie samowystarczalna. Było tu wszystko, co potrzebne. Były dwie piekarnie, zegarmistrz, szewc. W jednej piekarni, po wojnie, to mój brat pracował. Dzięki temu zawsze mieliśmy swój chleb. Stara Mazurka nie poszła do kościoła, jak nie miała chustki na głowie. Gdzieś w domu mam zdjęcie babci, która stoi przy chacie właśnie w takiej chustce, a włosy ma uczesane z przedziałkiem na gładko. Przedziałek na środku, taki równiutki i czarna chustka. Ubrana w taką sukienkę, na którą mówili buran. Ona była

Tu kiedyś na Bartnej Stronie to sami znajomi mieszkali. Pamiętam, jak byłam mała i do sąsiadki po mleko chodziłam. Ona miała takie gąsiory i one mnie strasznie dziobały. Więc ona, gdy widziała, że idę, to zaraz wychodziła i je odganiała. Pamiętam też taką starą babcię, co zawsze siedziała na schodach i mówiła do mnie „puć puć dostaniesz klemka“. Musiałam koło niej usiąśc i ona grzebała w tym długim szarsztuchu i wyjmowała zaraz cukierka. Jaka ja byłam zadowolona. Naprawdę człowiek cieszył się z małych rzeczy...

zapinana do samej ziemi, na takie małe guziczki. Nie było, żeby ona inaczej do kościoła poszła. Na przewiązany fartuszek mówili szarsztuch.

Browar należał do Dauma. Pracowali w nim mieszkańcy Bartnej Strony i Kamionka

26


Kłobuk

Zły duch pomyślności W opowieściach naszych rozmówców pojawiała się jedna, dość niezwykła postać – kłobuk. Przez naszych rozmówców nazywany też kołbukiem. Za tą dość osobliwą nazwą kryję się nic innego jak zły duch, diabeł. Ten wyjątkowy stwór miał też wyjątkową naturę. Nie chciał porywać ludziom dusz, a być przez nich rozpieszczany. – Takie czarne ptaszysko, ni to kura, ni to wrona. Do domu wchodził i wychodził przez komin – opowiada Emma Płocharczyk z Lipowca. – A złośliwy był. Podobno jak leciał, to dziecko potrafił wszami obsypać. Jako dzieci to myśmy się go bali. A jak ktoś miał kłobuka, to pakt z nim podpisywał własną krwią. Kiedy już ktoś go przygarnął i się nim zaopiekował, kłobuk odwdzięczał się mu,

znosząc do domu rzeczy cenne. Często zabierając je innym. - W Jeleniowie mówiło się, że dwie rodziny miały kłobuka. Na Kolonii mieszkała Dudzina, która miała kontakt z kłobukiem. Podobno kominem wszedł i kominem wyszedł. Chciał jej zabrać zboże – opowiada Greta Jasionowska. Ale ludzie wiedzieli o jego zamiarach i się przed nim zabezpieczyli. Obstawiali strych sierpami ze znakiem krzyża. U Dudziny go to rozzłościło, drapał pazurami po podłodze, ale zboża nie mógł zabrać. Ja tylko słyszałam o tym, ale nie widziałam - mówi Greta Jasionowska. Jeszcze przed wojną w legendę o kłobuku wielu Mazurów wierzyło. – W Szczytnie na Bartnej Stronie mieszkała taka bogata gos-

podyni, duże gospodarstwo miała. I z jej komina podobno co noc iskry leciały, a wielu widziało ją, jak na strych z miską jedzenia wieczorem chodziła – opowiada Helga Jurewicz. Bo kto już z kłobukiem pakt zawarł, musiał go karmić, a lubił on dobrze zjeść. Mieszkać najbardziej lubił w ciemnych pomieszczeniach. Do swojego gospodarza znosił rzeczy ukradzione od innych. A gdy już się komuś znudził, był bardzo mściwy. Całe gospodarstwo potrafił spalić. - A ta gospodyni z Bartnej Strony, jak się później okazało, to na tym strychu czarnego kota miała, a nie żadnego kłobuka – dodaje pani Helga.

27


Przedmioty

Tkactwo to zajęcie mazurskich kobiet. Były one w tym wręcz doskonałe. Spod ich rąk wychodziły dzieła sztuki. Kobiety do perfekcji miały opanowane tworzenie i barwienie tkanin.

Dwojaki i ceramika. Im piękniejsza zastawa tym bogatszy mazurski dom. Pod dachami chałup nie mogło zabraknąć dwojaka, specjalnego dzbanka przypominającego połączone ze sobą dwa kubki. Mniejsze lub większe służyły do przenoszenia pokarmów. Skrzynia posagowa. Bez niej panna nie mogła opuścić domu. W zależności od zamożności rodziny pakowano do niej niezbędne młodej mężatce rzeczy. Na przykład koszule dla męża...

28


Kafle

Piękne Mazurskie Kafle o Szczytno i Pasym słynęły kiedyś z wyrobu pięknych mazurskich kafli, które dzisiaj są znakiem rozpoznawczym kultury mazurskiej. Kafle wykonywali rzemieślnicy, artyści. Tematyką malowideł jest przede wszystkim życie codzienne Mazurów. Inspiracją do tworzenia rysunków były zwyczajne czynności i wydarzenia towarzyszące życiu lokalnych społeczności. Malowidła prezentują ubiór, obrzędy i zajęcia. Kolorystyka zastosowana w malowaniu kafli była równie prosta jak i obrazki. Do barwienia kafli

T

wykorzystywano głównie zielenie, odcienie brązu czy kolor żółty. Z czasem, w połowie XIX wieku, Kafle zdobione były ornamentami w formie płaskorzeźb. Same piece kaflowe zdobiły zaś domy zamożnych chłopców, którzy w ten sposób demonstrowali swoje bogactwo. Materiał przygotowany na podstawie książki „Warmiacy i Mazurzy. Życie codzienne ludności wiejskiej w I połowie XIX wieku“. Praca zbiorowa pod redakcją Bogumiła Kuźniewskiego. Towarzystwo Przyjaciół Olsztynka. Olsztynek 2002

29


Gwara mazurska

Matecka mi zdechli i psies umerł Mazurzy byli społecznością niezwykłą. Charakteryzowali się pracowitością, pobożnością i dobrocią. Podczas naszych spotkań z całą pewnością urzeka jedno – sposób, w jaki mówią. Chociaż od wielu lat, na terenie powiatu, ciężko jest usłyszeć oryginalny, mazurski język, ludzie, których spotkaliśmy na naszej drodze, mówią pięknie. Nie może zabraknąć więc informacji właśnie o mazurskim języku.

POWIEDZONKA MAZURSKIE Kściały mi licecki – paliły mnie policzki Lekca nie myślejmy – nie lekceważmy Móziuł ja – mówiłem Łoncki rok – zeszły rok Nabaziuł sia krzyza – nabawił się kłopotu Troskanie smętne – smutne troski W pół zmierzchu – wieczorem Wsi rok – przyszły rok Zająca zabzić – przewrócić się

Skąd się wzięła gwara mazurska? W XV i XVI wieku na tereny Prus Wschodnich sprowadzili się osadnicy polscy z Mazowsza, którzy posługiwali się językiem staropolskim. W jego utrwaleniu znaczącą rolę odegrali luteranie, którzy wprowadzili zasadę, że nauczać religii należy w języku, którego się używa. Polskojęzyczni mieszkańcy korzystali więc z książek religijnych drukowanych w języku polskim. Literatura ta była bardzo dobrze znana i w dodatku jej treść pozostawała niezmieniona przez trzysta lat. W literaturze dotyczącej kultury mazurskiej pojawia się często sformułowanie mówiące, że język mazurski zatrzymał się na etapie średniowiecza, mając przy tym patetyczny charakter literackiej mowy Reja i Kochanowskiego. W gwarze mazurskiej miesza się mowa kurpiowska, staropolska z elementami języka niemieckiego

PRZEZWISKA MAZURSKIE brzydak – brzydal gramajda – niedołęga kracała – niedołęga krzywoń – niezdara strych – stary dziad urwaniec – urwis, łobuz

MAZURZENIE Najbardziej znaną cechą gwary mazurskiej jest mazurzenie. Polega ono na wymowie poszczególnych głosek.

MAZURZy MóWILI: Matecka mi zdechli i psies umerł. Wbrew pozorom było to całkiem logiczne, ponieważ człowiek oddawał ducha, czyli zdechł, zaś pies stawał się martwy. Sceść Boze – pozdrowienie na Mazurach PRZEKLEńSTWA MAZURóW Mazurzy byli narodem bardzo kulturalnym, stąd w ich języku nie uświadczy się przekleństw na wzór naszych dzisiejszych. Gdy Mazur się zdenerwował, złorzeczył sobie pod nosem.Aepitetyniebyłytakwyszukanejakdzisiaj. Bodajeś zgnił!

GWARy MAZURóW Mazurzy mówili różnymi gwarami i stąd żartobliwie dzielono ich na: „enosów”, „tlosów”, „sianosów” i „losów” „Enosi” używali często słowa „eno”, „tlosi” mówili „tlo” zamiast „tylko”. „Sianosy” to ci, którzy używali zmiękczenia głoski „ch” na „chi” przechodzącą nawet na „ś” (np. kosiany zamiast kochany), natomiast „losy” w miejsce „tylko” mówili „lo”. K. Małłek

Niemieckie wpływy językowe na słownictwo Warmii i Mazurach Dialekt Warmii i Mazur, otoczony zewsząd napierającym językiem niemieckim (szczególnie w XIX i XX w.), siłą rzeczy musiał przejmować niemieckie nazwy i określenia, zwłaszcza w zakresie spraw związanych ze szkołą, administracją państwową i terenową oraz życiem politycznym. Początek wpływu języka niemieckiego na język ogólnopolski jest datowany na XIII i XIV wiek, w związku z kolonizacją na prawie niemieckim. Wpływ ten trwał do połowy XV stulecia. Dopiero potem oddziaływania niemieckie zostały przeniesione na tereny Warmii i Mazur wraz z osadnikami, Dlatego też należy wyodrębnić dwie warstwy naleciałości niemieckich:

Bodaj cie gnijocha napadła! Bodaj cie sto tyszięcy myszów pojadło!

Na terenie Mazur głoski sz, ż, cz, dż wymawiane są: sz jak s, np.: szkoda – skoda, ż jak z, np. róża – róza cz jak c, np. mateczka – matecka dż jak dz, np. jeżdżę – jezdze szcz jak sc, np. deszcz – desc

30

Ty pokrako! Ty krzywoniu! Ty psiorunie! Ty brzydaku! Ty powsinogo!

- pożyczki znane poza tym obszarem również innym gwarom polskim, polskiemu językowi potocznemu i literackiemu

Ty kracało! Ty gramajdo! Ty psiawełno! Z ciebie jest chłop jek z marchwi góźdź. K. Małłek

- pożyczki właściwe tylko temu terenowi ewentualnie gwarom Polski północnej.

Materiał przygotowany na podstawie książki "Warmiacy i Mazurzy. Życie codzienne ludności wiejskiej w I połowie XIX wieku." Praca zbiorowa pod redakcją Bogumiła Kuźniewskiego. Towarzystwo Przyjaciół Olsztynka. Olsztynek 2002


Kartoflak

Przepis na kartoflaka Składniki: 0,5 kg ziemniaków, 2 jaja, 1/8 l. mleka, 1 duża cebula, 50 g boczku, 50 g kiełbasy Przyprawy: majeranek, tymianek, bazylia, sól, pieprz Utrzeć kartofle, pokroić w kostkę kiełbasę, boczek oraz cebulę. Zmiksować jajka i mleko, dodać skrojone w kostkę kawałki kiełbasy, boczku oraz cebulę. Doprawić wedle gustu. Zalać formę do pieczenia. Rozgrzać piekarnik i piec w temp. 180 stopni, przez 2 godziny.

SłOWNIK MAZURSKI brzebrzelić – świergotać co jęksego – co innego eno – tylko gadka - mowa każdziurnisty – każdy kele – koło, przy krokorzeć – gdakać

krom – oprócz, poza kścić – kwitnąć lo – tylko łagiew – naczynie na wodę niespogorsy – niezły, dobry ochłodeczka – cień odwitać – żegnać się

pienie – śpiew póścian – cień przaśnica – chleb nie kwaszony rerać – śpiewać (skowronek) rozbredzić się – rozgadać się samośny – sam scękać – pyskować

sromotecka – wstyd swarzyć – strofować, łajać szczkać – łkać śpik – sen trud – trucizna wądół – dół zakon – prawo

31


Europejski Fundusz Rolny na rzecz Rozwoju ObszarĂłw Wiejskich

Europejski Fundusz Rolny na rzecz Rozwoju Obszarów Wiejskich: Europa inwestująca w obszary wiejskie Publikacja współfinansowana ze środków Unii Europejskiej, w zakresie operacji

Małe Projekty w ramach działania 413 Wdraşanie lokalnych strategii rozwoju objętego Programem Rozwoju Obszarów Wiejskich na lata 2007-2013

Instytucja ZarzÄ…dzajÄ…ca Programem Rozwoju ObszarĂłw Wiejskich na lata 2007-2013 Minister Rolnictwa i Rozwoju Wsi

,6%1

ISBN 978-83-929968-1-1


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.