Biuletyn podProgowy wrzesień 2011

Page 1

Biuletyn podProgowy

wrzesień 2011

360 płyt dookoła świata

Wywiady

Leonardo Pavkovic, Kruk, Introitus, Disperse, Andareda, Time To Express

Felieton

Śmierć hobby

Fotorelacje

Ino-Rock 2011

Ankiety

Krzysztof „KristOv” Owsiak

Recenzje

Karmakanic, Monkey 3, Three Seasons, Comedy Of Errors, Pymlico, Strange Attractor, ELO, Time To Express, Opeth...

Polacy nie gęsi...

czyli ROCK nad Wisłą


wrzesień  2011

Nota redakcyjna Mimozami jesień się zaczyna, Złotawa, krucha i miła...

Kontakt progrock@progrock.org.pl www.progrock.org.pl 501 655 103

To Ty, to Ty drogi czytelniku znowu zaglądasz do nas. Nastał wrzesień, po wakacjach zostały tylko wspomnienia. Dla jednych przyszedł czas czterdziestopięciominutowych męczarni między dzwonkami, dla innych walki na froncie poprawkowym, jeszcze innym pisany jest duszny kierat from seven to eleven. My też nie próżnujemy i niniejszym oddajemy w Wasze ręce wrześniowy numer Biuletynu podProgowego. Tak jak obiecywaliśmy wracamy po wakacjach pełni sił i pomysłów, lepsi, niewątpliwie piękniejsi... tylko nie młodsi. Co ciekawego tym razem znajdziecie na łamach Biuletynu? Przede wszystkim moc wywiadów i recenzji, zarówno płyt nowych, jak i odrobinę starszych (wraz z Kanonem przeniesiemy się tym razem do roku 1971). Co jeszcze? Muzyczna ankieta, wypełniona fantastycznymi zdjęciami fotorelacja z festiwalu Ino-Rock, felieton. Mało? W ramach rozrywki przygotowaliśmy mały quiz, będący zapowiedzią cyklicznej zabawy, która mamy nadzieję, że wystartuje już za miesiąc. Wraz z Olkiem Królem rozpoczniecie pierwszy etap muzycznej podróży dookoła świata – w tym numerze podróż sponsoruje literka B. A jako przysłowiowa wisienka na torcie – pierwsza część przeglądu najciekawszych polskich płyt z przełomu lat 60. i 70. Tym razem dwanaście albumów, tuzin naszych nie do końca szablonowych typów. Mamy świadomość, że te pół setki stron Biuletynu to nie złota i wonna wiązanka otrzymana od pięknej dziewczyny, niemniej liczymy, że miło spędzicie z nami czas. Przyjemności płynącej z lektury życzy Redakcja. Wszelkie pytania, sugestie i propozycje kierujcie na adres progrock@progrock.org.pl. Na ten adres można również przesyłać teksty do kolejnych numerów Biuletynu podProgowego Jacek Chudzik

2

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011

Spis treści Temat z okładki 18

wrzesień 2011 (5)

Polacy nie gęsi... czyli rock nad Wisłą

Wywiady

Leonardo Pavkovic Kruk Introitus Time To Express Andareda Disperse

05 07 14 16 35 38

Recenzje 24 Karmakanic Monkey 3 Three Seasons Comedy Of Errors Pymlico Strange Attractor ELO Time To Express Lunatic Soul Dream Theater Communic Opeth Millenium White Willow

Felieton

Śmierć hobby

Artykuł

360 płyt dookoła świata

Relacja

biuletyn podProgowy

04 10

Ino-Rock Festiwal 2011

46

Kanon Ankieta Quizz

40 44 09

3


wrzesień  2011

felieton Śmierć hobby

M

p3, mp3, mp3... Jedni krzykną „vivat!”, inni – „na pohybel!”. Wydawać by się mogło, że dyskusja zahaczająca o elektroniczne nośniki muzyki jest tak stara jak świat, a mimo to wciąż rozpala gawiedź, co rusz wybucha na nowo i ugasić jej nie jest w stanie morze wylanych słów. Nadaremno próbują sztukmistrze i wróżbici specjalizujący się w branży muzycznej przewidzieć przyszłość. Ich magiczne kule spowija mgła, ich wiedza tajemna na naszych oczach przepoczwarza się w gdybologię stosowaną. Niby czary, niby nauka, garść plotek zasłyszanych na forach (o nie, nie tych antycznych) i wyobraźnia pracująca pełną parą. Tylko... po co? Czy jest jakaś nagroda ustanowiona dla tego kto pierwszy odgadnie finał tej historii? Z nośnikami cd pożegnać się mieliśmy już w ubiegłym wieku. Czy wieszcz, który te słowa głosił nie chowa się teraz ze wstydu w kapuście? Wstydzę się i ja, gdy czytam banialuki o rywalizacji płyt z plikami, podsumowane wiarą w to, że dobra muzyka się obroni. Co to jest, pytam się, argument, wniosek, postulat? Czy może znowu czarowanie rzeczywistości przez zaklinane jej słowem? Z pobożnymi życzeniami ustawiać się należy w kolejce do kolektury lotto, a nie ludzi mamić. Można skoczyć, ryzykując złamanie karku, na płycizny rozważań o piractwie internetowym i zacząć się zastanawiać, na czym biedni artyści zarabiają krocie – płytach, czy koncertach. Można opisać dobrze znany oraz dający wspaniałe możliwości mechanizm promocji młodych wykonawców dzięki internetowi i mp3, a także sprawdzić ile płyt wprzódy spiraconych z czasem zostało nabytych. Można wreszcie dołączyć się do całego chóru Kasandr i podumać nad przyszłością, cenami, naszymi polskimi warunkami... Można też – to by było dobre –przewrotnie (lub nieświadomie) zaatakować przemysł muzyczny argumentami dziadka Marksa, stwierdzając, że dość już alienacji człowieka, dość uwielbienia towaru, mnie interesuje nie wytwór rąk artysty ze zdjęciami, bonusami i końcowką ceny wynoszącą 99 groszy, ale człowiek, jego świat, jego wizja – jego muzyka. Tylko... po co? Mnie w całym tym kontekście uwiera jedna, zapewne nieistotna, rzecz. Śmierć hobby. Kiedyś człowiek się starał, męczył, trudził, góry przenosił i rzeki zawracał żeby posłuchać jakąś płytę. Nastawiał w środku nocy

4

radio, przeczesywał dokładnie płytoteki znajomych, starannie dobierał okazy do swojej, pożyczał, wymieniał, kombinował. Jakkolwiek śmieszne nie wydają się te czynności, wykonywane przez wielu z nas jeszcze dekadę, dwie temu, to wszystko sprowadza się do jednego: wysiłku wkładanego we własne zamiłowanie. Trudu podejmowanego na rzecz rozwijania siebie i swojej pasji (przyjemność płynącą z tej przygody otrzymywało się gratis). Dziś każdy „słucha muzyki”. Płyty zalegają w sklepach, a dyski twarde uginają się pod ciężarem ściągniętych w kilka chwil całych dyskografii najbardziej orientalnych zespołów. Publika z sal koncertowych przeniosła się na youtube. A ludzie zamiast dzielić się zainteresowaniem i wiedzą przesyłają sobie linki. Podobnie jest zresztą z filmami. W rosnącym pokoleniu co drugi to kinoman, tyle że taki, który salę kinową widział ostatni raz na wycieczce w podstawówce. Hobby: muzyka? Pytanie o to, jak wysoko ceni się to, co dostaje się bez żadnego wysiłku i jak bardzo się to szanuje pozostawiam otwarte. Jest też druga strona medalu. Śmierć hobby wiąże się bowiem z dylematem kolekcjonera. Wyobraźmy sobie pasjonata, który latami gromadził swoją kolekcję. Jest wyjątkowa, unikalna, jest oczkiem w głowie. Siłą rzeczy nie jest jednak kompletna. Zawsze czegoś będzie w niej brakować. Taki jej urok. Kolekcjoner godził się z tym, że nie jest w stanie zgromadzić wszystkiego, że nie może mieć każdej płyty. Teraz się jednak okazuje, że każdy może w dwie noce pobrać (a co tam, że nielegalnie!) kolekcję trzy razy większą, że bootleg, który leci do niego z Japonii, syn sąsiada słucha już od tygodnia. Co robić? Kupować większy dysk i stawać w szranki? Skazywać się na pewną niewiedzę, ale okazy do swojej kolekcji ciułać latami? A teraz zamiast kolekcjonera z szafą płyt podstawmy sobie młodego szczyla, który zwariował i pragnie uszanować copyrighty... Zachłanne konsumowanie, pospieszne trawienie i wydalanie z siebie kolejnych tworów kultury jest dziś na porządku dziennym. Bez prochów, bez rockn’n’rolla, ale z iluzją szybkiego życia. Widzieć wszystko i usłyszeć wszystko – jeszcze przed trzydziestką. Ale co dalej? Chyba tylko jedno z dwojga: powróz u szyi lub... zostanie kolekcjonerem. Jacek Chudzik

biuletyn podProgowy


Leonardo Pavkovic, producent, kierownik tras koncertowych i promotor, w 2001 roku postanowił założyć własną niezależną wytwórnię. Niezależną nie tylko od wielkich koncernów, ale wolną od stereotypów, otwartą na najbardziej odważne i szalone projekty, będącą dziś, po dziesięciu latach działalności, synonimem muzyki wymagającej i niepokornej, muzyki nie dającej się łatwo sklasyfikować i przełamującej wszelkie stylistyczne bariery. Nazwał ją MoonJune Records. ProgRock.org.pl: Przede wszystkim – gratulacje! Dziesięć lat wydawania i promowania muzyki nie idącej na kompromis – to jest naprawdę coś. Czy mógłbyś nam przybliżyć ideę, która legła u podstaw stworzenia wytwórni MoonJune Records? Leonardo Pavkovic: Dzięki. Cieszę się, że mogę po raz pierwszy udzielić wywiadu komuś z Polski, kraju, który zawsze lubiłem i podziwiałem, w którym miałem i mam nadal wielu przyjaciół, których odwiedziłem niestety tylko raz, prawie trzydzieści lat temu. MoonJune Records powstało w 2001 roku. Jest ono urzeczywistnieniem moich marzeń, a swoją nazwę zawdzięcza słynnemu epickiemu utworowi z 1970 roku, The Moon in June, Roberta Wyatta, perkusisty Soft Machine. MoonJune zdołało już wyrobić sobie markę wśród fanów muzyki progresywnej. Wytwórnia skupia się na odkrywaniu oraz wydawaniu artystów pochodzących z różnych zakątków świata, którzy eksplorują i poszerzają granice prawdziwej, wyzywającej i nieprzepordukowanej muzyki, której, od strony gatunkowej, nie da się łatwo ująć, czy skategoryzować. Nadrzędnym celem MoonJune jest wspieranie muzyki nie dającej się zaszufladkować, ale odwołuje się do genezy muzyki progresywnej, pewnego muzycznego continuum umieszczającego jazz po jednej stronie, a po drugiej – rock. Te dwa gatunki, nieustannie rozciągające się, zawierają w sobie wszystko od rocka progresywnego po etno-jazz, od eksperymentów awangardy po jazz-rock i wszystko, co pomiędzy. Mówiąc w skrócie MoonJune jest wytwórnią skupiającą się na muzyce progresywnej.

Jest wiele wytwórni specjalizujących się w rocku progresywnym – unikam tej kategoryzacji. Jest także kilka wytwórni zajmujących się takim podgatunkiem, jakim jest fusion, ale i tej szufladki staram się unikać. Muzyka, którą reprezentuję jest fuzją wielu różnych rzeczy i czymś o wiele więcej. Mimo to nie powiedziałbym, że jestem facetem od fusion. Ja to po prostu lubię i lubię to w mojej wytwórni, że zajmuje się ona czymś, czymkolwiek, albo nawet wszystkim, co leży pomiędzy rockiem a jazzem, a także poza nimi. Cieszy mnie to, że ludzie nie mogą do końca określić muzyki, którą wydaję, ponieważ bycie sklasyfikowanym jako „konkretna rzecz” jest niezwykle nudne, zwłaszcza w XXI wieku. Jacy artyści pasują do MoonJune Record? Jak ich wybierasz? Za wyjątkiem jednej kapeli, która znalazła mnie, Mahogany Frog (skontaktowali się ze mną przez MySpace kilka lat temu), ja sam wyszukuję zespoły. W zasadzie to nie działam w tradycyjny sposób. Wszyscy artyści pod moimi skrzydłami są moimi przyjaciółmi. Niektórych znam już ponad 25 lat, innych od dziesięciu, jeszcze inni są przyjaciółmi moich przyjaciół, którzy już wydają u mnie. Jest osobista wieź pomiędzy mną a wszystkimi moimi zespołami lub liderami tych formacji. Wszyscy mają podobną historię – w jaki sposób stali się moimi przyjaciółmi, dlaczego zdecydowali się wydawać w MoonJune. Nie szukam nowych kapel w jakiś specjalny sposób, wszystko dzieje się bardzo spontanicznie i jest niezwykłym, i szczęśliwym zbiegiem okoliczności – jak w przypadku fenomenalnego izraelskiego gitarzysty (przebywającego w Chicago) Dani’ego Rabina oraz jego przyjaciela, również Izraelczyka w Chicago, saksofonisty Danny’ego Markovitcha. Jeździłem wtedy z będącym w trasie Allanem Holldsworthem i akurat wypadło tak, że na kilka dni zatrzymałem się w Chicago. Mój tamtejszy znajomy, dziennikarz zajmujący się rockiem i jazzem, powiedział, że zabierze mnie na

Tak mi się właśnie wydaje, że wykonawców MoonJune Records najlepiej charakteryzuje to określenie: „wszystko, co pomiędzy”. Jak postrzegasz muzykę wywodzącą się z Twojej wytwórni? Większość muzyki jest zazwyczaj wszystkim, co pomiędzy. Choć uwielbiam i szanuję tradycję, to z założenia przeciwstawiam się puryzmowi, popieram przełamywanie reguł i nie uleganie tejże tradycji. Nie fascynuje mnie to, co jest zainteresowane utrzymaniem status quo. Jestem wielkim fanem większości rzeczy z klasycznego rocka progresywnego, znam wszystkie zespołu z tych, które znają tylko najwierniejsi fani, a nawet więcej. Ponadto jestem wielkim fanem niektórych odmian jazzu i zawsze uwielbiałem fuzje między rożnymi muzycznymi gatunkami.

koncert w północnej części miasta, na którym zagra lokalny zespół. Duet, tylko gitara i saksofon, tych dwóch młodych Dannich wgniótł mnie w fotel. To była majestatyczna muzyka, zupełnie jakby połączyć Pata Metheny’ego lub Terje Rypdala z Janem Garbarkiem lub Paulem McCandlessem. Po występie, ci dwaj pełni energii dwudziestodwulatkowie, powiedzieli mi,


wrzesień  2011 Czy masz swoich ulubionych artystów spod znaku MoonJune?

że właśnie kończą nagrywanie albumu, na którym gościnnie zagrały dwie gwiazdy z zespołu Pata Metheny’ego: Steve Rodby na basie i Paul Wertico na perkusji, i momentalnie się dogadaliśmy. Dani Rabion oraz indonezyjski muzyk Tohpati [Ethnomission – przyp. J.Ch.], a także czesko-austriacki Alex Machacek to najciekawsi gitarzyści, jakich ostatnio słyszałem, do tego z ciekawą przyszłością przed nimi. Największe trudności przy promocji tego typu muzyki to? Nawet nie pytaj! Sprzedaż płyt jest coraz i coraz mniejsza, a promocja tego typu niszowej muzyki jest w Stanach właściwie niemożliwa, ponieważ kraj jest ogromny, a mediów zajmujących się tą muzyką – brak. W Europie jest o wiele łatwiej. Dlaczego? W samych Państwach Beneluxu wychodzi więcej czasopism muzycznych, niż w całych Stanach i choćby dlatego promocja i sprzedaż niszowej muzyki jest łatwiejsza na Starym Kontynencie. Wszystko bowiem zależy od stworzenia odpowiedniej siatki powiązań, na której można oprzeć solidną i satysfakcjonującą pracę. Wyobraź sobie, że ludzi podobnych do ciebie lubiących progresywny rock, jazz, fusion, jazz-rock, post-rock, psychedelic rock, avant jazz, avant rock i tak dalej, i tak dalej, jest w Europie 50 razy więcej, niż w Stanach, a mówimy o porównywalnym wielkościowo terenie. Gdyby MoonJune miało swą siedzibę w Europie, nawet jeśli w Finlandii czy Portugalii, to jest na obrzeżach kontynentu, to mógłby zdziałać o wiele więcej. Zastanawiam się w tej chwili nad znalezieniem odpowiedniego partnera w Europie, tak by w 2012 rozszerzyć działalność firmy. W tej chwili sprzedaję tu więcej płyt, niż w całych Stanach Zjednoczonych, ale cały czas wierzę, że można to robić jeszcze lepiej i efektywniej. Rozsyłam całe mnóstwo egzemplarzy promocyjnych, od 600 do 1000 sztuk w zależności od wydawanego tytułu, co oczywiście kosztuje masę pieniędzy, ale na dłuższą metę się opłaca. W zasadzie to nie zarabiam na MoonJune Records właśnie ze względu na finanse wkładane w promocję. Być może powinienem więc robić jak jedna wytwórnia z Francji czy Włoch, która przy tysiącu pozycjach w katalogu rozsyła tylko 15-20 egzemplarzy promocyjnych? Nie, nie mogę w ten sposób robić! Chcę, aby moi przyjaciele byli wszędzie znani. Niektóre z moich wydawnictw mają niezliczoną liczbę pochlebnych recenzji, czasem ponad sto, pochodzących z różnych zakątków świata, co uszczęśliwia moich muzycznych przyjaciół, zwłaszcza gdy są oni wyłącznie amatorami. Jakbyś nakreślił mapę współczesnej muzyki? Czy są jakieś, w Twojej opinii, zespoły lub nurty w muzyce, które mogą mieć wpływ na większą liczbę artystów? Innymi jeszcze słowy, co za 30 lat będziemy uważać za ciekawe w muzyce początku XXI wieku?

Lubię wszystkich moich wykonawców, ale kilku zasługuje na szczególne wyróżnienie, zwłaszcza jeśli mam ich promować we wszechświecie mieszających się gatunków. Wydaje mi się, że muzycy tacy, jak Tohpati, Riza Arshad, Dennis Rea i Michel Delville oraz zespoły The Wrong Object, Moraine i D.F.A. to ci, którzy brzmią najciekawiej i należą także do moich faworytów. Z kolei albumy, które zebrały najlepsze recenzje to D.F.A. Wok In Progress Live, TriPod TriPod, The Wrong Object Stories From The Shed, D.F.A. 4th oraz Tohpati Ethnomission Save The Planet. Jestem przekonany, że najnowszy album Moraine, Metamorphic Rock, dołączy do tej grupy. Osobiście bardzo lubię simakDialog i jest to, moim zdaniem, prawdopodobnie najbardziej unikalny zespół jeśli idzie o brzmienie, kompozycje, aranżacje i wykonanie wśród wszystkich spod znaku MoonJune Records. Mówię to zwłaszcza w kontekście ich ostatniej płyty, Demi Masa. Riza Arshad, lider tej formacji, chadza własnymi ścieżkami, jego twórczość jest innowacyjna, ale i wymagająca. Najnowszy album jego grupy ukaże się tej jesieni i będzie to kolejny muzyczny diament. Z drugiej strony włoski zespół D.F.A. zajmuje wyjątkowe miejsce w moim sercu, jego współlider, Alberto Bonomi, miesiąc temu zginął w wypadku samochodowym w Weronie. Zresztą, w ostatnich latach straciłem dwóch przyjaciół, z którymi znaliśmy się od prawie 25 lat, to dwie legendy brytyjskiej sceny rockowej i jazzowej – saksofonista Elton Dean i basista Hugh Hopper. Jaki są plany na przyszłość wydawnictwa MoonJune? Na dniach ukaże się nowy album formacji Slivovitz, zatytułowany Bani Ahead, a jeszcze przed wspominaną już płytą Moraine pojawi się włosko-belgijski projekt gitarzysty Michela Delville’a o nazwie Mass Machine Trio z płytą As Real As Thinking. A zatem trzy różne podejścia do progresywnego jazz-rocka. Na jesieni nowy album simakDialog, a także płyta Ligro Trio – indonezyjskiego jazzrockowego power trio, prowadzonego przez mojego dobrego przyjaciela, wirtuoza gitary Agama Hamzaha. W MoonJune na dobre w najbliższej przyszłości zagości muzyka indonezyjska, którą reprezentować będzie m.in. kolejne power trio – Bertiga, zespół mistrza gitary Tohpati’ego. Pojawi się także, na co czekam już niecierpliwie, debiutant, zespół I Know You Well Miss Clara, mieszający w swojej twórczości Soft Machine, Matching Mole, wczesny europejski jazz-rock i wiele innych rzeczy. Na koniec już chciałby się Ciebie zapytać o interesujących, z Twojego punktu widzenia, polskich artystów. Chodzi mi zarówno o współczesne zespoły, jak i te z przeszłości. Polska scena zawsze była bogata w ciekawych wykonawców. Zawsze kochałem i wciąż kocham artystów takich, jak Czesław Niemen (Enigmatic jest prawdziwym arcydziełem!), SBB (wydaje mi się, że mam wszystkie albumy, jakie nagrali; uwielbiam Sikorki), Klan, Dżamble, Zbigniew Namysłowski, Zbigniew Siefert, Tomasz Stańko, Apostolis Anthimos, Michał Urbaniak, Urszula Dudziak i kilku innych. Nie wątpię jednak, że wciąż wielu artystów z Polski będę musiał jeszcze odkryć. Miałem szansę oglądać na żywo SBB z Paulem Wertico, Indukti i Riverside. Dzięki internetowi odkryłem ostatnio kilka zespołów, które mieszczą się w moim kręgu zainteresowań, m.in. Sing Sing Penelope. Polska jest pełna talentów, a ja zawsze z chęcią będę odkrywał zarówno młode kapele, jak i te, które przeszły już do historii. Nikt w końcu nie może znać wszystkiego, każdego dnia poznajemy coś nowego, a ja z chęcią dowiedziałbym się więcej o polskiej muzyce. Jacek Chudzik

Jest całe mnóstwo interesujących zespołów, nie tylko w większych i bardziej znanych krajach. Świetnych artystów można spotkać w Meksyku, Chile, Indonezji, Polsce, Portugalii, a nie tylko w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech czy Włoszech. Co do nurtów, to trudno mi się wypowiadać, bo większość kapel, z którymi mam do czynienia, to zespoły zupełnie niezależne, odizolowane od wpływów różnych ruchów muzycznych, nie dlatego jednak, że nie mogłyby do nich należeć, ale dlatego, że nie leży to w ich naturze. Wydaje mi się, że większość mediów związanych z rockiem progresywnym za dużo uwagi poświęca metalowi progresywnemu oraz neo progowi. Nie mam nic przeciwko tym podgatunkom, ale nie znajduję w tych nurtach wiele rzeczy ciekawych czy wyzywających, a raczej przeciwnie – całą masę rzeczy nudnych i przewidywalnych. Tymczasem wiele osób pozostaje pod wpływem dawnych mistrzów: Johna Coltrane’a, Franka Zappy, King Crimson, wczesnego Genesis czy Milesa Davisa.

6

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011

Kameralność ponad wszystko

– rozmowa z zespołem Kruk

Jeśli myśli się o polskim hard rocku w klasycznej, zakorzenionej w latach 70tych formule, to pierwszym skojarzeniem musi być Kruk. Ślązacy już od dekady z powodzeniem grają muzykę, której data ważności nie wygaśnie dopóki na świecie będą osoby z chromosomem Y. A że w czasie zbiegły się dwa istotne wydarzenia – premiera drugiej autorskiej płyty Kruka It Will Not Come Back i występ zespołu przed Deep Purple – nie mogliśmy nie wziąć muzyków na spytki. O wielu sprawach związanych z działalnością formacji opowiedzieli nam dwaj jej założyciele – gitarzysta Piotr Brzychcy i klawiszowiec Krzysztof Walczyk. Na drugiej autorskiej płycie trzymacie się kierunku obranego na Before He’ll Kill You. Jak sami opisalibyście różnice między swoimi longplayami? Krzysztof Walczyk: Druga płyta, moim zdaniem, jest zdecydowanie bardziej dojrzała i wydaje się być lepiej nagrana pod względem technicznym, natomiast w Before… czuć w pewnym sensie więcej energii, warto wspomnieć że utwory z pierwszego autorskiego LP Kruka powstały w większości na początku działalności zespołu i wtedy był to jeszcze bardzo młody Kruk (śmiech). Tytułowy utwór z It Will Not Come Back dowodzi, że wzorem starych mistrzów lubicie czasem zrobić wypad w kierunku rocka progresywnego. K.W.: Na początku istnienia mieliśmy trochę więcej wspólnego z ogólnie pojętym rockiem progresywnym, teraz muzycznie odeszliśmy trochę może w inne rejony ale czasem pozwalamy sobie na bardziej rozbudowaną formę. Słychać, że Imagination jest dziełem klawiszowca. Krzysztofie, jak wpadłeś na te kapitalne zagrywki Mooga w refrenie? K.W.: Ostateczna wersja utworu powstała w studiu, wcześniej ogrywając materiał przed nagraniem testowaliśmy różne wersje eksperymentując z brzmieniami, rytmem i różnego rodzaju ozdobnikami. Takie surowe, analogowe brzmienia zawsze były mi bliskie a wzbogacanie materiału o takie wstawki w większym czy mniejszym stopniu jest obecne na wszystkich trzech płytach Kruka. Zaśpiewał z Wami Doogie White – wokalista ze ścisłej czołówki, ale też w miarę osiągalny dla Waszej wytwórni, która wydaje także Tank, gdzie Doogie ostatnio się udziela. Macie jakieś niedosiężne chwilowo marzenia odnośnie artystów z którymi chcielibyście współpracować? biuletyn podProgowy

K.W.: Na pewno byłby to Blackmore ale jest to raczej nie możliwe skoro Ritchie odcina się obecnie nawet od swoich najwierniejszych fanów, od ludzi dzięki którym w dalszym ciągu jest na scenie. Nie wyobrażam sobie żeby zagrał np. jedno solo na płycie zespołu który garściami czerpie z jego twórczości. Piotr Brzychcy: Jednym z takich marzeń, które były realne, a na które już nie ma szans był głos Dio, w którymś z utworów Kruka… Ponadto chcielibyśmy zagrać u boku jakiegoś dużego zespołu na światowej trasie koncertowej. Może nie jest to aż tak bardzo niedosiężne, ale póki co dosyć odległe. Skąd pomysł na ten lekko orientalny wstęp do Embrace Your Silence? Przypomina trochę dokonania Petera Gabriela. P.B.: Takiego porównania to szczerze mówiąc się nie spodziewałem. Viśnia wpadł na taki pomysł i założyliśmy dwie możliwości. Jeśli będzie OK, to zostawiamy wersję orientalną, jeśli nie to poszukujemy w kierunku bluesa. Zarejestrowaliśmy dwie wersje z sitarem i kongami, i wiedzieliśmy, że nic więcej już nie trzeba W refrenie Here On Earth słychać echa Uriah Heep – swoją drogą wyszedł bardzo przebojowo… K.W.: Wiemy, że słychać w autorskim materiale Kruka wyraźnie wpływy muzyczne klasyków hard-rocka ale nic na to nie poradzimy (śmiech). Wasza wersja Simply The Best Tiny Turner z gościnnym udziałem Piotra Kupichy dodała piosence ciężaru, ale od zasadniczego programu It Will Not Come Back jednak odstaje stylistycznie. To dlatego umieściliście ją jako bonus? K.W.: Tak, utwory autorskie IWNCB tworzą w pewnym sensie jedną całość, może nie jest to „koncept album” ale jest w tych 9 kompozycjach jakiś wspólny mianownik a Simply… to tylko dodatek. P.B.: Początkowo miał nawet nie trafić na płytę, ale to jak finalnie wypadł napawa nas dumą i pokazuje wszystkim, że możemy z siebie wykrzesać coś innego. Dla nas to niesamowita frajda… Dopieściliście stronę edytorską It Will Not Come Back – teksty na pergaminowych stronicach, dodatkowe koncertowe DVD – a cena krążka nie poszła drastycznie w górę. Jak Wam się to udało? P.B.: To kwestia dużego kompromisu. Oddaliśmy DVD za darmo, wszystkie koszta produkcji wzięliśmy na siebie, a wytwórnia ze swojej strony zaproponowała właśnie taką, atrakcyjną cenę wyjściową. Zanim zabraliśmy się do realizacji tego przedsięwzięcia wszystko dokładnie przedyskutowaliśmy z wytwórnią. Cieszę się, że o to pytasz, bo to istotny wątek całości, a jeszcze nikt o to nie pytał.

7


wrzesień  2011 na przełomie lat 60-tych i 70-tych są zespoły typu Dream Theater i Red Hot Chilli Peppers. Takich wykonawców jest oczywiście cała masa, ale to co jest w mojej opinii najważniejsze, to umiejętność stworzenia czegoś nowego na bazie swoich inspiracji, a nie powielanie schematów metodą „kopiuj -wklej”. Dlatego będę się wykłócał z każdym kto nazwie nas kalką Deep Purple, czy Uriah Heep, ponieważ tworząc mamy to stale na uwadze. Największą dumą napawa mnie fakt, że w wielu recenzjach i artykułach dziennikarze stwierdzają, że pomimo takiej zbieżności instrumentalnej i oddaniu tradycji mamy już swój własny styl. Wiem, że nie jest to właściwa odpowiedź na pytanie, ale w moim odczuciu to problem bardziej filozoficzny.

A’propos DVD – nie kusiło Was wydanie go jako osobnego wydawnictwa, zwłaszcza że przygotowane jest bardzo profesjonalnie. P.B.: Pomysł DVD wyszedł od naszego przyjaciela, który wmówił nam wręcz, że to jest właściwa droga aby coś takiego zrobić. Nam chyba brakowało wiary w ten pomysł, dlatego przymiarki do zrealizowania materiału koncertowego trwały ponad pół roku. Kiedy pojawił się kontrakt i propozycja wydania płyty z dodatkowym materiałem koncertowym, od razu byliśmy na tak. Jednak prawdziwe zaskoczenie spotkało nas po raz pierwszy 6 marca w katowickim Mega Clubie, kiedy okazało się, że wszystko na tym koncercie jest dopięte na właściwy i ostatni guzik. Drugie zaskoczenie, to był moment, w którym zaprezentowano nam wstępny obrazek jaki został nakręcony. Byliśmy w szoku, bo nie spodziewaliśmy się, że tak dobrze to wyjdzie. Później usłyszeliśmy ścieżkę audio, którą znakomicie zmiksował Lechu Pukos, realizator naszego studyjnego albumu i wpadliśmy w samozachwyt (śmiech). To wtedy po raz pierwszy pożałowałem, że nie wydaliśmy tego materiału suwerennie. Dziś nie mam jednak wątpliwości, że to była właściwa decyzja, a mając świadomość, że być może już w przyszłym roku nagramy duże DVD napawa mnie i radością, i spokojem. Porównując koncert dodany do It Will Not Come Back i niedawny występ w Dolinie Charlotty muszę stwierdzić że większa scena zdecydowanie Wam służy. Macie stadionowe ambicje? P.B.: A dlaczego nie… Muzyka rockowa w wydaniu stadionowym jest przecież świadectwem wielkości zespołu i tego co wydaje. Nie ma jednak wątpliwości, że ‘kameralność’ jest ponad wszystko. Graliśmy ostatnio plenerowy, ale dość kameralny koncert w Zwierzyńcu, na festiwalu Letniej Akademii Filmowej. Koncert miał zacząć się o północy, padał deszcz, a my mieliśmy za sobą potworne problemy, jakie zafundowała nam droga dojazdu. Kiedy wyszliśmy na scenę i zobaczyliśmy całe morze głów, których z każdą chwilą przybywało to poczuliśmy niepowtarzalny, właśnie kameralny klimat tego koncertu, pomimo, że był to występ plenerowy. Jestem zatem przekonany, że i na stadionie można uzyskać kameralną atmosferę. Mam nadzieje, że nie wręczyliście Deep Purple egzemplarza It Will Not Come Back? Ian Gillan mógłby nie wytrzymać nerwowo oglądając Wasze wykonanie Chilid In Time. Sam nie śpiewa go od kilkunastu lat. P.B.: Oczywiście, że wręczyliśmy, a później wspólnie przy drinku daliśmy im po autografie (śmiech). Zawsze walczymy o to aby dotarły do nich nasze płyty i tym razem nie było inaczej. Niesamowitą sprawą było jak po naszym koncercie podeszli Steve Morse i Roger Glover ze słowami gratulacji. K.W.: Pamiętam jak Viśnia zaśpiewał Child In Time pierwszy raz na próbie, to było niesamowite i niepowtarzalne wrażenie a do tego był i jest w stanie zaśpiewać ten numer zawsze, nawet kilka razy pod rząd. Zakładam, że tak samo było z Gillanem w latach 70, to bardzo trudny utwór wokalnie i nie ma się co dziwić , że obecnie Ian twierdzi, że „w stronę pomników się nie spogląda”. Ostatnio supportowaliście całą masę zespołów które położyły podwaliny pod hard rocka – Thin Lizzy, Uriah Heep, Purple. Kogo dziś (poza Krukiem rzecz jasna) uważacie za ich godnych spadkobierców? P.B.: Dla mnie godnymi spadkobiercami wspaniałych zespołów, które stworzyły muzykę rockową

8

Piotrze, swego czasu na łamach Hard Rockera dość krytycznie odniosłeś się do obecnych poczynań Deep Purple. Abstrahując od niewątpliwego zaszczytu jakim jest granie przed legendą tego formatu – podtrzymujesz nadal tę tezę?

Kiedy wyszliśmy na scenę i zobaczyliśmy całe morze głów, których z każdą chwilą przybywało to poczuliśmy niepowtarzalny, właśnie kameralny klimat tego koncertu

P.B.: Kocham Deep Purple, bo to zespół, który stworzył nieprawdopodobny kawał muzyki. Niestety od kilku lat nie potrafią nagrać nowej płyty oszukując swoich najwierniejszych fanów obietnicami, których nie dotrzymują. Do tego wszystkiego ich ostatnia płyta studyjna, wydana sześć lat temu jest najsłabszą płytą w całej dyskografii. Set koncertowy, często niezmienny, włączając w to identyczne teksty Gillana pomiędzy utworami też jest zatrważający. Mimo to wciąż im kibicuję, a ostatni koncert w Dolinie Charlotty naszpikowany był emocjami i przyznam szczerze, że od 10 lat nie widziałem ich w tak dobrej formie. Wiem, że to takie typowe malkontenctwo, ale szyld Deep Purple powinien być traktowany z najwyższym szacunkiem. Jeszcze w tym roku chcesz wydać płytę solową. Zapowiadasz klimaty bluesowe, funkowe, krótko mówiąc tradycyjne. Nie kusi Cię zabawa w Satrianiego? P.B.: W pewnym sensie jest to właśnie zabawa w Satrianiego. Nie chciałbym jednak popisywać się na gitarze, albo tym bardziej ścigać się z innymi. Chciałbym zaprezentować całą gamę emocji jakie towarzyszą mi kiedy ten instrument trafia w moje ręce. Chciałbym stworzyć kilka dobrych i ciekawych dźwięków, które będą zarówno dla mnie jak i dla słuchacza interesujące. Nie ma w muzyce nic piękniejszego niż budowanie nastroju i poszerzanie horyzontów wyobraźni, zarówno twórcy w trakcie powstawania utworów, jak i słuchacza w trakcie zagłębiania się w poszczególne dźwięki. Niektóre płyty gitarowych mistrzów tej planety bardziej kojarzą mi się z konkurencjami sportowymi i tego właśnie chciałbym uniknąć przy tworzeniu własnego materiału. Krążą plotki, ze chcielibyście ponownie nagrać Before He’ll Kill You. Czy to prawda? A jeśli tak – to czemu? Nie jesteście zadowoleni z brzmienia czy chodzi o jakiś prawny bałagan po ś.p. Insanity Records? K.W.: Brzmienie płyty faktycznie różni się od tego które chcieliśmy uzyskać ale myślę, że głównym problemem jest tutaj Insanity Records. Jeśli takie nagranie dojdzie do skutku to nagra to już pewnie mój następca, w tym roku mija 25 lat od pierwszego koncertu jaki zagrałem i najwyższy czas pomyśleć o zasłużonej muzycznej emeryturze (śmiech). Veto ze strony mojej i całej masy fanów! Dziękuję za rozmowę! rozmawiał: Paweł Tryba

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011

Quiz rockowy Mogłoby się wydawać, że proponujemy Wam zabawę. I istotnie tak jest, wszak i autorzy pytań, i Czytelnicy, którzy podejmą wyzwanie stając w szranki z pytaniami quizowymi, mają przede wszystkim dostarczyć sobie odrobinę rozrywki. Jednak obie strony będą musiały wykazać się wiedzą, która znacznie przewyższy większość pytań konkursowych zadawanych zwykle na portalach muzycznych. To czy pytania uznacie za łatwe czy trudne, już w jakimś stopniu ustali poziom Waszej wiedzy, zachęcamy jednak do pełnej konfrontacji. Już w następnym numerze Biuletynu przedstawimy pierwszy z cyklu punktowanych pytań quizowych. Dla tych, którzy wykażą się nieprzeciętnym poziomem wiedzy muzycznej, przygotujemy imienne certyfikaty stwierdzające ten fakt. Szczegóły przedstawimy w kolejnym numerze Biuletynu. Tymczasem proponujemy Wam dziesięć przykładowych pytań, do których odpowiedzi zamieściliśmy na stronie 34. Miłej zabawy! Pytanie 1

Pytanie 6

Jest synem pastora, który zanim został muzykiem, zajmował się ujeżdżaniem koni. Występował m.in. z The Rockin’ Vicars i był pracownikiem technicznym Jimiego Hendrixa. Po aresztowaniu za posiadanie narkotyków został wyrzucony z bardzo znanej space rockowej grupy. Założył własną formację, która początkowo nosiła nazwę Bastards. O kim mowa?

Na podstawie skojarzeń podaj nazwiska czterech muzyków.

Pytanie 2 Podczas promocji tego albumu, jego twórcy towarzyszyła orkiestra symfoniczna wraz z pięćdziesięcioosobowym chórem oraz rewia na lodzie, tańcząca na zamrożonej w tym celu płycie londyńskiego Wembley. Jaki nosi tytuł promowany album? Pytanie 3

A) Zanzibar, Bulsara B) Harmony Korine, Altamont C) Robert Jones, ...Spiders From Mars D) Summerfold & Winterfold, Earthworks Pytanie 7 Litery w nazwiskach dziewięciu muzyków o imieniu Steve się poprzestawiały. Proszę je odnaleźć. Steve

Opowieść o transwestycie kradnącym suszące się damskie ubrania jest kanwą jednego z utworów Pink Floyd. Którego? A) See Emily Play, B) Arnold Lane, C) Lucifer Sam, D) See-Saw.

IVA

SHLAW

LAGHILE

EOWH

ODINWOW

ATHERKUL

SORME

KTETACH

ARGHOTH

Pytanie 4

Pytanie 8

Poniżej przedstawiamy cztery okładki płyt pochodzących z Ameryki Południowej. Proszę dopasować te albumu do krajów, z których pochodzą.

Z podanych wyrazów ułóż cztery tytuły albumów, na których zagrał Richard Sinclair.

A)

B)

1. Brazylia 2. Argentyna

C)

The, Evening, Wild, Club, Waterloo, An, Magic, Flowers, of, Lily, Rotters’, The Pytanie 9

3. Chile

Dopasuj do podanych wokalistów najbardziej charakterystyczny dla niego rodzaj głosu: alt, baryton, falset, sopran.

4. Wenezuela

A) Jon Anderson B) Ian Anderson C) Annie Haslam D) Sonja Kristina

D)

Pytanie 10 Instrument przedstawiony na poniższym rysunku to: A) mellotron B) organy Hammonda C) minimoog

Pytanie 5

D) Fender Rhodes

Uporządkuj nazwy czterech albumów progresywnych z 1969 roku. Salty Meat Valentyne Rare Dog Uncle Breathe Awhile Bird Suite biuletyn podProgowy

9


360 płyt dookoła świata


Z

awsze byłem wędrowcem. Ciągnęło mnie do obcych krajów, nieznanych lądów, zapomnianych zakątków. Początki moich wędrówek miały miejsce w minionym stuleciu. Piszę o tym nie bez powodu – medycyna stała wówczas na katastrofalnie niskim poziomie i z jednej z takich wędrówek poza zdjęciami i wspomnieniami przywlokłem coś jeszcze – a na to nie było wówczas szczepionki – pasję zbieractwa czyli kolekcjonowania płyt. Nie wiem gdzie się zaraziłem, objawy przyszły powoli, ale mój stan pogarszał się z tygodnia na tydzień. Wreszcie po dwóch czy trzech latach przestałem z tym walczyć – jeśli czegoś nie da się pokonać, trzeba to polubić. Nie było takim złym wyjściem. Moje małżeństwo z różnych powodów przestało być małżeństwem (żonę trzeba trzymać krótko – rok, może dwa…), więc zniknęły ostatnie bariery hamujące rozwój mojej choroby. Zbiorek szybko się rozrastał, po paru latach obejmował większość tego, co się w muzyce rockowej (europejskiej) ukazało i było wartościowe. Wtedy przyszła pora na „resztę świata”. Nagle okazało się, że rock progresywny to nie tylko Anglia, Niemcy i Włochy. Rzuciłem się jak głodny sęp na rynki zwłaszcza azjatyckie i iberoamerykańskie. Potem przyszła pora na Australię i Afrykę. Pokochałem rock brazylijski, argentyński i ten z RPA. Dlatego, gdy tydzień temu Szef Szefów, czyli sam Miłościwie Nam Panujący szef ProgRocka zaproponował mi nową podróż dookoła świata, skwapliwie i szybciutko się zgodziłem, żeby czasem się nie rozmyślił… Tą podróżą ma być :

360 Płyt Dookoła Świata Oczywiście będzie to mistyczna podróż z pominięciem miejsc i krajów już dokładnie poznanych. Będziemy zaglądać w różne zakątki świata, będziemy myszkować po zapomnianych bazarach, gdzie na rozklekotanych stolikach sprzedawcy wystawiają swoje cuda, zagłębimy się w maleńkie sklepiki-antykwariaty, gdzie od dziesięcioleci w jakimś kącie leży i czeka na nas płyta, o której zapomniał sam właściciel, zespół już nie istnieje, a o tej muzyce już nikt nie pamięta… Otworzymy dawno zamknięte wrota pamięci i przypomnimy zapomniane progresywne skarby z krajów tak egzotycznych, że nikt nigdy nie podejrzewałby o istnienie tam choćby jednego progresywnego dźwięku. Będzie to oczywiście podróż bardzo osobista, i spotkania z muzyką również bardzo osobiste – nie sposób wszystko poznać i wszystkiego mieć na półkach, dlatego czasami zabraknie jakiejś, być może świetnej kapeli z małego kraju, ale to nie jest encyklopedia… Podróż nie będzie spójna czasowo, wszak trwała kilkanaście lat, będziemy ruchem skoczka szachowego przemieszczać się po wszystkich kontynentach, błądząc w meandrach czasu i przestrzeni. Zaczniemy oczywiście od Europy, ale nie tej znanej wszystkim. Wciśniemy się do krajów znanych powszechnie i wydobędziemy z nich zapomniane i nieznane perełki rocka. Aleksander Król


wrzesień  2011

Belgia Na początek cofniemy się o jakieś 20 lat, może trochę więcej… Trafił się wyjazd do Belgii. Miałem odwiedzić Brugię – miasto w północno-zachodniej części kraju, czyli we Flandrii, zwanej potocznie Flamandzką Wenecją. Działało tam też kilku świetnych malarzy, takich Jan van Eyck (twórca fenomenalnego Ołtarza Gandawskiego), Hans Memling (genialny Sąd Ostateczny), Gerard David (wspaniałe Ukrzyżowanie) i wielu innych. Uwielbiam flamandzkich mistrzów więc szykowałem się na ucztę duchową. O muzyce belgijskiej nie wiedziałem nic, więc z dużą zarozumiałością sądziłem, że nic cię tam nie działo. Spacerowałem starymi uliczkami Starego Miasta, poprzecinanego kanałami z niezliczonymi, malowniczymi mostkami, wdychałem zapach historii, raczyłem się cudowną kawą, poznawałem miejscowe browary, z których Brugse Zot dosłownie mnie powaliło… I wtedy trochę z zaskoczenia wyrósł przede mną maleńki sklepik płytowy – coś, czego się tu nie spodziewałem. Zaglądnąłem. Za ladą siedział znudzony gość wyglądający jakby właśnie odbył podróż w czasie – klasyczny hipis (gatunek już wymarły w tym okresie…). To mnie zaciekawiło. Wsadziłem nos w półki, ale szybko doszedłem do wniosku że… niczego tu nie znam! Widząc mój barani wzrok chłopisko zlitowało się i spytało, czego szukam. Ano starego dobrego rocka i progresu, koniecznie belgijskiego, bo nie znam niczego, co by pochodziło z tego kraju i umiało grać. Pokiwał ze smutkiem głową i podał mi kilka płyt. Oczywiście niczego nie znałem… Wybrał jedną i włączył. Irish Coffiee. 1971. Rocznik pyszny, cudowny rok dla rocka. Już pierwsze dźwięki sprawiły, że złapałem za portfel. Kawał radosnego hard-rocka z elementami proga, świetnie podlanego późną psychodelią. Słychać dalekie echa Deep Purple, Focus i Uriach Heep. Świetny wokal, świetne kompozycje, świetne solówki zarówno gitarowe jak i klawiszowe (hammondy!!!) i świetna sekcja rytmiczna. Jedna z najlepszych płyt tego typu na świecie. I tak mało znana… Osiem utworów, 36 minut muzyki. Doskonałej. Bardzo melodyjnej, choć osadzonej w twardych ramach wczesnego hard-rocka. Niestety wydali tylko tę jedną, jedyną płytę i zniknęli w mrokach historii. Widząc, że jestem „trafiony i zatopiony” hipis pęczniał z dumy a jak się dowiedział, że płyta pojedzie do dalekiej Polski prawie oszalał z zachwytu! Natychmiast „zapodał” mi następną pigułkę. Tym razem grupa nazywała się Waterloo i również wydała tylko jedną płytę. Po pierwszej minucie

12

dla odmiany ja oszalałem – 1970 rok. Wczesny progres typu Jethro Tull i Colosseum. Czyli mieszanka rocka, jazzu i fusion z naleciałościami psychodelii. Nieprawdopodobna Muzyka jak na te lata! Płyta była nagrana w 1969 roku! Fantastyczne hammondy, świetny flet i gitary. Dziesięć utworów. 39 minut muzyki. Ze słów hipisa wynikało, że to pierwsza progresywna płyta w historii Belgii. Być może – czuć tą dziewiczą świeżość i pewnego rodzaju charakterystyczne dla prapoczątków pomieszanie różnych styli zwiastujące rodzącego się proga. Wspaniała płyta. Widząc mój zachwyt, gość nie zrezygnował, tylko wyjął trzecią płytę… Jengiz Khan. Ooo! Tą nazwę znałem i kojarzyłem z pseudodyskotekowym koszmarkiem więc nastroszyłem się mocno, ale poczciwy hipcio szybko mnie uspokoił, pierwsze dźwięki również… 1971 rok, więc już ją polubiłem… Osiem utworów, 38 minut muzyki. Fragmentami grupa przypomina wczesne Uriah Heep, ale jest zdecydowanie bardziej rockowa. Fajne riffy, fajne hammondy, świetna sekcja, doskonały wokal. Posłuchajcie ostatniego na płycie Trip to Paradise – ponad dziesięciominutowego znakomitego utworu, będącego kwintesencją tej płyty. Jak tego nie pokochać? Z niedowierzaniem oglądałem okładkę. Czemu nic o tych grupach nie słyszałem? (dziś, w dobie Internetu, nadrabiamy straty, te płyty można nawet kupić na Allegro). Gorączkowo zastanawiałem się co mam robić, budżet miałem napięty a na ladzie leżały jeszcze cztery płyty… Jeśli zostanę, a będą równie dobre, wyjdę spłukany, a jeśli zwieję z tymi trzema, będę chory do końca wyjazdu… Ale jeśli tym razem odpuszczę sobie Brukselę (której i tak nie lubię…) to dziura budżetowa znika. Pal licho Brukselę. Zostaję! Natychmiast kolejna płyta zagościła w odtwarzaczu. Grupa Recreation. Pierwsza płyta z 1971 roku. Znów zbaraniałem! Piękna mieszanka Canterbury, jazz-rocka i symfonicznego proga. Do tego jeszcze instrumentalna. Klasyczne trio – perkusja, bas i organy. Okazjonalnie gitara, na której gra basista. Fantastyczne utwory, fantastyczne wykonanie. Bardzo zróżnicowana i bardzo ciekawa muzyka Dużo później przeczytałem mocno ironiczną recenzję tłumaczącą absolutny brak reklamy, mówiącą że Recreation to najlepiej strzeżona tajemnica Belgii. Było 4:0 dla hipisa… A po chwili już 5:0, bo dołożył mi ich drugą płytę. Wiedziałem, że za 2 tygodnie mam następny wyjazd, tym razem do Austrii, a jak podejrzewałem tam muzyki chyba w ogóle nie było, więc mogłem jeszcze poszaleć. Hipis chyba to wyczuł, bo natychmiast włączył kolejny krążek. Uśmiechał się coraz bardziej, co sprawiło że poczułem lód na krzyżu – już wiedziałem, że najlepsze trzyma na koniec, żeby mnie dobić… Długo celebrował najpierw wyjmowanie płyty, potem wkładanie do odtwarzacza. Moja znajomość angielskiego niestety jest lekko pół śmieszna, więc ostatnie zdanie wypowiedziane przez hipa, a które brzmiało: „teraz grupa polsko-belgijska”, potraktowałem jako absurd, tym bardziej, że popłynęły pierwsze dźwięki… Grupa nazywała się Pazop. Album Psychillis of a Lunatis Genius – jedyne ich dzieło z 1972 roku. Cudowny mix Canterbury i Franka Zappy, zaprawione fantastycznymi skrzypcami na których grał… POLAK! Kuba Szczepański! A więc jednak… Szesnaście utworów, biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 61 minut muzycznego szaleństwa, fenomenalnie zagranej, pełnej kapitalnych pomysłów i łamańców rytmicznych muzyki. Ciekawostką jest brak gitary, jej rolę przejął tu Kuba i jego skrzypce. Pyszne! Pierwszych osiem utworów pochodzi z albumu nagranego w 1972 roku, natomiast reszta z niekompletnej sesji nagraniowej z roku 1973. Genialna płyta ! 6:0 dla hipa. Ale ten wynik szaleńczo mnie cieszył, jego chyba też… Nie spodziewałem się TAKIEJ muzyki w Belgii, dziś już wiem, że niesłusznie, bo zdobyłem jeszcze ze 20 świetnych płyt z tego uroczego kraju. A po tygodniu, wracając do Polski miałem czego słuchać…

M

Brazylia

inęło kilka tygodni, rock belgijski umiałem już na pamięć, z wyjazdu do Austrii nic nie wyszło, zastanawiałem się, co moje szefostwo wymyśli tym razem… Nagle padło hasło – Brazylia! No dobra, jestem skory do poświęceń, więc niech będzie Brazylia. Zastanawiałem się co tam będę robił przez dwa tygodnie, bo na tyle zaplanowano mój wyjazd, a „pracy” miałem na trzy dni… Wyleciałem trzy tygodnie przed świętami. Same „plusy” – jestem zwierzakiem ciepłolubnym, zima to dla mnie katastrofa, sporty zimowe to nieporozumienie (może poza wędkarstwem…), a mój organizm w ujemnych temperaturach przestaje funkcjonować normalnie i gwałtownie domaga się płynów rozgrzewających. W Polsce –24, a tam (w Campinas ) +36. Bosko! Kraj wielki jak pół kontynentu, 26 stanów, miasta potężne (same Sao Paulo liczy 15.7 miliona ludzi), narodowym bóstwem jest piłka nożna i trochę formuła 1. Błyskawicznie zameldowałem się w hotelu, a po obiedzie udałem się na zwiedzanie miasta. Zwiedzanie było krótkie – po pół godzinie miałem dość, gdyż nowoczesna architektura kompletnie mnie nie interesuje. Zabytków brak. Pocieszeniem było to, że miałem tam spędzić jedynie trzy dni, a potem w planach była przeprowadzka do odległego o nieco ponad 100 km Sao Paulo. Tak też się stało. Firmowa karta płatnicza powodowała luz psychiczny, choć zastanawiałem się nieraz gdzie jest granica, która zaktywizuje księgowego i zabrzmi telefonem od prezesa… Widać, że cena za nocleg w Hiltonie jeszcze tą granicą nie jest, więc uszczęśliwiony super hotelem spytałem w recepcji o jakiś sklep płytowy. Sympatyczna panienka pokazała mi budynek wielkości stadionu piłkarskiego po drugiej stronie ulicy. Byłem pewien że tam, w środku znajduje się jakiś muzyczny sklepik. Polazłem… Okazało się że to jednak cały budynek jest sklepem. Parter – pop, I piętro – rock, II piętro – jazz, III piętro – klasyka. Byłem zdruzgotany… Jak tu się w tym wszystkim połapać?! Przez godzinę łaziłem po pierwszym piętrze i nie znalazłem czegokolwiek znanego! Powoli uświadamiałem sobie straszną prawdę – tu Europa się kompletnie nie liczy. Nasze rockowe bóstwa nikogo tu nie biuletyn podProgowy

interesują, a jeśli już to tylko jako ciekawostka. Po kolejnej godzinie zrezygnowałem. Znalazłem co prawda Metallicę, Iron Maiden i parę innych, typu Pink Floyd lub Tangerine Dream, ale to nie zmieniło faktu, że Europa jest tam traktowana jak zaścianek. Wróciłem do hotelu. I tu spotkała mnie fajna niespodzianka – w recepcji czystą polszczyzną przywitał mnie młody człowiek, informując żebym wszelkie zamówienia składał do niego, bo w ten sposób łatwiej unikniemy błędów. Natychmiast poprosiłem o 5 najlepszych progresywnych płyt brazylijskich, czym wprawiłem gościa w osłupienie graniczące niemal z przerażeniem. Z mojej strony był to oczywiście żart, natomiast on, nie spełniając mojego zamówienia mógł… stracić pracę! O tym dowiedziałem się nieco później, ale na szczęście do tego nie doszło. Trzęsącym się głosem wymamrotał, że on na muzyce kompletnie się nie zna, ale spyta brata. OK. A gdzie pracuje brat? Też w Hiltonie, jest szefem kuchni, dziś ma nocną zmianę. Wróciłem do pokoju, zapominając o sprawie. O 20:03 ktoś delikatnie zapukał. Recepcjonista. Z bratem. Ucieszyłem się, bo bez przewodnika chyba bym tam nic nie zdziałał… Błyskawicznie poznałem „historię rodziny” a potem przeszliśmy do muzyki. Brat słuchał jazzu. Sam był muzykiem i grał, ale żył z kucharzenia, co jak się później przekonałem szło mu zapewne lepiej niż granie… No i obiecał, że jutro będę miał spis tego „co warto” posłuchać z brazylijskiego proga. Wir pracy sprawił, że spotkaliśmy się dopiero po tygodniu. Ale za to zamiast spisu były płyty! Co prawda „tylko” trzy i to jednego zespołu, ale zawsze to już „coś”. Rozsiedliśmy się wygodnie w moim pokoju, zamówiłem whiskacza i pierwszą z płyt odpaliliśmy na hotelowym sprzęcie. Grupa O Terco. Oczywiście nie znałem, bo i skąd? Tymczasem już pierwsza minuta mnie rozwaliła – fantastyczny kawał prog-hard-rocka! Hammondy, gitary, świetny melodyjny wokal, połamane rytmy. Wielki kawał muzy. To prawdopodobnie pierwsza brazylijska grupa grająca taką muzykę. Debiut to rok 1970! Nieprawdopodobne! Świetna, przyprawiona psychodelią, progresywna płyta. Rock progresywny i symfoniczny nie był w Brazylii nigdy popularny, stąd te płyty są bardzo trudne do zdobycia nawet tam, na miejscu. Słuchaliśmy w ciszy. Butelka już się kończyła, Muzyka nas wciągnęła, wytworzyła się jakaś magia nakazująca nawet miłośnikowi jazzu zamknąć się i słuchać… Słuchał... Po chwili sam włączył drugą płytę. Zaczęła się pięknym, melodyjnym utworem, a potem nastąpiło 35 minut wspaniałego psychodelicznego hard rocka z dużymi elementami rodzącego się (również tam) rocka progresywnego. Zamówiłem drugą butelkę… a w odtwarzaczu wylądowała trzecia płyta. Rok 1975. To już płyta powszechnie uważana za jedno z największych dokonań na brazylijskiej scenie progresywnej. O ile pierwsze dwie płyty zawierały jedynie elementy proga – to ta już jest progiem krystalicznie czystym… Osiem utworów, 37 minut muzyki. Muzyki, której w swojej urodzie bliżej do włoskiego rocka symfonicznego niż do europejskiego progresu. Początek jeszcze nie wskazywał na to, co mnie miało czekać za chwilę. Ale tak od trzeciego utworu… Potęga! Zupełnie inne brzmienie, osoby które znają tylko dokonania grup europejskich muszą tę płytę przesłuchać 3-4 razy, żeby docenić i odkryć wszystkie „smaczki” i całe piękno tego albumu. Ale warto. Słuchałem go w samolocie w drodze powrotnej chyba 10 razy i za każdym przesłuchaniem doceniałem coraz bardziej… ▪

13


Introitus Wzór, który stał się przesłaniem rozmowa z Anna Jobs Bender

Introitus to zespół nietypowy, bo w siedmioosobowym składzie znalazła się czteroosobowa rodzina: założyciele grupy małżeństwo Mats i Anna Jobs Bender, a także ich dzieci Mattias i Johanna. Zespół zadebiutował w 2007 roku albumem pt. „Fantasy”, a jego następcą jest wydany w 2011 roku krążek pt. „Elements”. Premiera drugiego studyjnego albumu Introitus była dobrym pretekstem do przeprowadzenia wywiadu, na który zgodziła się wokalistka zespołu Anna Jobs Bender. Niemniej rozmowa nie odnosiła się tylko do kwestii związanych z najnowszym albumem zespołu, ale także do spraw związanych z przeszłością i przyszłością Introitus oraz… znaczenia określeń. Zachęcam do lektury.


Zacznę dosyć nietypowo, bo nie ukrywam, że miałem niemały problem z rozszyfrowaniem nazwy Twojego zespołu… co oznacza określenie Introitus? Anna Jobs Bender: To określenie odnosi się do rozpoczęcia mszy kościelnej, ale musisz też wiedzieć, że po łacinie nawiązuje również do intymnej części kobiecego ciała… nie znaliśmy drugiego znaczenia naszej nazwy kiedy ją wybieraliśmy, ale zdążyliśmy już ją polubić! W najnowszym albumie grupy pt. Elements odnalazłem wpływy z licznych gatunków muzycznych włączając metal, rock, elektronikę i folk. Ten krążek zaiste stanowi definicję muzyki progresywnej! Skąd pomysł na tworzenie tego typu muzyki? Anna Jobs Bender: Muzyka progresywna lat siedemdziesiątych była prawdopodobnie naszą pierwszą dużą inspiracją, ale też od samego początku był nam bardzo bliski nasz tradycyjny folk więc myślę, że kiedy powstawały nasze pierwsze utwory już wtedy wyodrębnił się mix różnych dobrych gatunków. Jednak przy tym chcę powiedzieć, że podjęliśmy wysiłek aby nasze brzmienie nie było zbyt podobne do brzmienia innych świetnych zespołów i artystów. Oczywiście głównym instrumentem, na którym powstaje większość naszej muzyki jest syntezator analogowy. To daje efekt bardzo elektronicznego brzmienia. Jak mogłabyś porównać wasz nowy krążek z debiutem pt. Fantasy z 2007 roku? Anna Jobs Bender: Fantasy to właściwie dokumentacja muzyki, którą nagraliśmy przed laty, a Elements składa się wyłącznie z nowych utworów. Podczas pisania Fantasy wykorzystaliśmy nasze starsze kompozycje i do części z nich napisaliśmy nowe teksty. W ten sposób poskładaliśmy – jeśli można tak powiedzieć – nową suitę. Elements powstał przy wspólnej pracy od momentu zrodzenia się pomysłu. Przed rozpoczęciem nagrań do zespołu dołączyli nowy basista i gitarzysta. Jaki wkład wnieśli w muzykę zawartą na Elements? Anna Jobs Bender: Zarówno Pär Helje, jak i Dennis Lindkvist to młodzi muzycy, którzy mają swoje korzenie w metalu. To sprawiło, że brzmienie Elements było twardsze, a my mogliśmy przekraczać granice i poruszać się na innych pejzażach dźwięku niż było to w przypadku Fantasy. To było bardzo interesujące i zarazem dające dużo radości! Nawiązując do zmian w składzie chciałbym zapytać czemu Peter Wetterberg i Par Danielsson opuścili zespół? Anna Jobs Bender: Obaj znaleźli się w takim miejscu w życiu, które uniemożliwiło im angażowanie się w Introitus w taki sposób w jaki oczekiwaliśmy. To dla zespołu bardzo ważne aby nasi towarzysze zanurzali się w głębię projektu, a czasem też podejmowali szybkie decyzje. Oni nie mieli na to czasu. To rozstanie było bolesne, ale konieczne. Zastanawiam się nad przesłaniem waszego nowego albumu? Nie lekceważmy siły żywiołów? Anna Jobs Bender: Masz rację. Album jest o posza-nowaniu natury. W pewnej części stanowi przestrogę abyśmy nie myśleli w ten sposób, że ona będzie nas karmić wiecznie, szczególnie jeśli będziemy sprawiać jej ból w taki sposób w jaki robimy to we współczesnych czasach. Niemniej na początku nagrań nie skupialiśmy na przesłaniu, bo biuletyn podProgowy

chcieliśmy po prostu napisać dobre utwory. Dopiero w procesie komponowania zauważyliśmy wzór, który stał się przesłaniem, o którym powiedziałeś. Cztery utwory pod nazwą konkretnych żywiołów podkreślają wartość tego przesłania. Grafiki na obu albumach zespołów Elements i Fantasy wyglądają pomysłowo. Kto jest ich autorem? Jaką historię z sobą niosą? Anna Jobs Bender: Okładki zaprojektował nasz… były basista! Dostał od nas wolne pole interpretacji, a nam bardzo spodobały się jego pomysły. Na Fantasy chcieliśmy uzyskać wnętrze kościoła w fantastycznym otoczeniu z domieszką bólu. Końcowy efekt bardzo nam się spodobał! Na Elements powstała czarno-biała ilustracja czterech żywiołów, które otoczyły człowieka. To wszystko praca Petera, z której byliśmy bardzo zadowoleni! Myślę, że Introitus mógłby równie dobrze nazywać się The Bender Family. To niezwykłe w dzisiejszych czasach, że zespół został założony przez rodzinę. Kto wpadł na pomysł utworzenia Introitus? Anna Jobs Bender: Nasza najstarsza muzyka została napisana wyłącznie przez Mata, ale w 1999 roku zaczęliśmy pracować razem nad utworem Fantasy i spodobało nam się to! Jeszcze wtedy nasze dzieci były zbyt młode aby brać udział w procesie tworzenia, ale kiedy dorośli zauważyliśmy, że mają zdolności muzyczne dlatego zaprosiliśmy ich do zespołu. Tak czy inaczej, Introitus był projektem naszej dwójki. Matthias i Johanna są młodzi i pewnie w przyszłości będą chcieli zrobić coś innego ze swoim życiem, a my jako rodzicie nie chcemy stać na przeszkodzie w realizacji ich marzeń. To oznacza,

Album jest o poszanowaniu natury. W pewnej części stano“ wi przestrogę abyśmy nie myśleli w ten sposób, że ona będzie nas karmić wiecznie, szczególnie jeśli będziemy sprawiać jej ból w taki sposób w jaki robimy to we współczesnych czasach.

że nie zawsze będziemy grać w czwórkę, ale mamy nadzieję, że nasze dzieci zostaną w projekcie jak najdłużej – oboje są bardzo utalentowani! Jak wyglądała kariera Mattsa Bendera i Anny Jobs Bender jeszcze zanim powstał Introitus 2007? Anna Jobs Bender: Oboje przez długi czas pracowaliśmy w otoczeniu muzyki i kultury w różnych formach. Przede wszystkim jako muzycy, zarówno na scenie, jak i w szkole, ponieważ oboje jesteśmy nauczycielami muzyki. Mats jest inżynierem dźwięku, a Ja poza nauką muzyki jestem dodatkowo magistrem kulturoznawstwa. Na koniec chciałbym jeszcze zapytać o plany Introitus? Planujecie jakieś koncerty czy może zastanawiacie się już nad trzecim CD? Anna Jobs Bender: Tak, chcielibyśmy dużo grać! Przynajmniej takie wrażenie sprawiają nasi słuchacze! W tej chwili pracujemy nad szkieletem naszego następnego CD. Mamy nadzieję, że będzie miał premierę w 2012 roku. Dziękuję za Twój czas! To była dla mnie wielka przyjemność! Anna Jobs Bender: Dziękuje Konrad za zainteresowanie się Introitus! Rozmawiał: Konrad Sebastian Morawski

15


wrzesień  2011

„…bo tylko na zdjęciach umieramy młodo” Tomasz Skierczyński z Time To Express

W niedawnym czasie przyszło mi napisać recenzję drugiego studyjnego albumu kołobrzeskiego zespołu Time To Express. Krążka, który wywołał u mnie znakomity zestaw wrażeń. Jednak nie tylko w moich słowach Void In You został uznany za materiał obok którego trudno przejść obojętnie. Jednym z kwartetu twórców tego materiału jest wokalista i gitarzysta grupy Tomasz Skierczyński. Charyzmatycznemu muzykowi miałem okazję zadać kilka pytań odnośnie treści Void In You, a także spraw około-zespołowych. Gorąco zachęcam do lektury.

próbę przedostania się zespołu do środków masowego przekazu. A może zespół planuje w przyszłości nagrać utwory wielowątkowe, choćby w stylu codlplayowego Yes/Chinese Sleep Chant? Tomasz Skierczyński: Pisanie piosenek, ich późniejsza obróbka, mądre aranżacje i trójwymiarowość laryngologiczna musi zostać wchłonięta przez słuchacza naturalnie. Często ten zabieg się nie udaje, faszerowani jesteśmy sztucznymi zamiennikami o krótkotrwałym działaniu i niskogatunkowego pochodzenia. Nasza muzyka ma działać jak lekarstwo, w opakowaniu znajdziecie dziesięć różnych pigułek, każda na inną dolegliwość, każda o innym czasie działania, każda sprawdzona na człowieku chorym na duszy i umyśle. Przystępując do tak krótkiego albumu, a zarazem tak mocno zróżnicowanego pod względem ekspresji i dynamiki nie czujemy się ignorantami w stosunku do płyt z lat minionych, gdzie często wypełniano każdy milimetr CD maksymalną ilością minut muzyki. Uważam, że historia, która oparta jest na dziesięciu piosenkach – bo musimy wiedzieć, że każda płyta to jakaś opowieść, o danym czasie, miejscu i osobach – niczym nie odbiega od historii zagranej na piętnaście czy siedemnaście różnych nut wyłącznie wtedy, kiedy tworzą spójną całość. Wydaje mi się, że nam udało się zamknąć w tej konwencji, nazwałbym to strzałem w dziesiątkę, ale nie jest powiedziane, że w przyszłości nie będziemy strzelać tylko takimi seriami i na taki dystans..

Cofnijmy się w czasie. Przed dwoma laty zespół zadebiutował LP pt. Traffic Life. Jak dzisiaj oceniasz ten album? Czy jesteś zadowolony z jego odbioru na rynku muzycznym? Tomasz Skierczyński: Traffic Life traktuję trochę jak grę w hokeja. Krążek został podany przez nas w dobry sposób, wpadł do siatki i zdobyliśmy punkt dla naszej drużyny. Ludziom się spodobało jak gramy, poprzeczka wzrosła, teraz znowu jesteśmy w ataku i chcemy zdobyć złoto (śmiech). A gdyby przyszło porównać zawartość Void In You z Traffic Life jakie byłyby Twoje główne wnioski? Drugi studyjny album Time To Express to kontynuacja założonych pomysłów, ich rozwinięcie czy może próba poszukiwania nowych rozwiązań? Tomasz Skierczyński: Nigdy nie próbowałam zestawić ze sobą tych dwóch albumów, tym bardziej, że Traffic Life traktujemy trochę bardziej jako demo niżeli płytę. To, co może łączyć te dwa krążki w całość, to na pewno klimat w jakim utrzymane są piosenki, klimat zarezerwowany wyłącznie dla naszego zespołu i to się

16

nie zmieni chyba już nigdy. Co do zawartości obydwu płyt mogę powiedzieć tyle, że każda z nich jest, jak kolejny etap w życiu dojrzewającego człowieka, my jesteśmy na drugim, zaś na jakim się zakończy trudno jest to przewidzieć. Mogę powiedzieć tylko tyle, że między pierwszym a drugim albumem słychać ogromny progres, co znaczy, że rozwijamy się prawidłowo i mało jesteśmy podatni na choroby dotykające polski rynek muzyczny. Dziesięć utworów, które utworzyły Void In You są utrzymane w chwytliwej konwencji, a długość ich trwania znamionuje

Na nowej płycie Time To Express nalazł się zaledwie jeden utwór zaśpiewany w języku polskim. Czy to oznacza, że zespół obrał zdecydowany kurs na anglojęzyczne kompozycje i ewentualną próbę zdobycia rynków zachodnich? Tomasz Skierczyński: Strasznie irytujące jest dla mnie tłumaczenie się z tego dlaczego tworzę w języku obcym niż ojczysty. Czuję się trochę jak prześladowany grzesznik, który zamiast mówić „Polska” wymawia „Poland”, bo chce aby inni wiedzieli skąd pochodzi.

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 Mam w dupie tych, którym się nie podoba to, że śpiewam po angielsku, bo w moim mniemaniu są zwykłymi ignorantami lub niedoukami, którzy nie potrafią zrozumieć sensu słów zawartych w tekście. Równie dobrze to ja powinienem oskarżyć część polskiego społeczeństwa o to, że zamiast trzymać się tradycji i kultywować to co polskie, obsmarowują się w kraju, gdzie spory procent jego budżetu finansowany jest właśnie z zagranicznych pieniędzy należących do zagranicznych inwestorów o zagranicznym pochodzeniu i zagranicznym akcencie. A przecież ten zagraniczny akcent tak bardzo lubimy słuchać, zwłaszcza kiedy mamy z tego odpowiedni procent udziału. To świadczy tylko o tym jak bardzo sami nie potrafimy zadbać o swoje interesy wspierając się obcym kapitałem, więc czemu ja miałbym nie wspierać się obcym językiem aby ułatwić sobie przestrzeń w której tworzę? Być może przytoczone przeze mnie porównanie jest nazbyt trywialne, ale sens wydaje się być zrozumiały, zwłaszcza gdy nauczymy się szanować pracę drugiej osoby zamiast krytykować ją za to w jaki sposób to robi. Skoro zagraniczne rynki mają rację bytu na naszej ziemi i dobrze się tu mają, dlaczego my nie mielibyśmy wejść na ich płaszczyznę? Wszystko jeszcze przed nami. Odniosłem wrażenie, że na najnowszej płycie bliżej wam do Coldplay niż do Smashing Pumpkins. Niemniej zespół udowodnił też, że potrafi mocniej przycisnąć na instrumentach. Jak jest w rzeczywistości? Preferujecie granie łagodnych, magnetycznych klimatów czy raczej ostrzejsze rockowe numery? Tomasz Skierczyński: Zespół to często garstka różnych ludzi, każdy z własną opowieścią i planem na jej zrealizowanie. Jeżeli tak nie jest, nie wróżę wówczas przyszłości dla takiej kapeli. W naszym przypadku przygoda trwa przez cały czas. Co rusz pojawiają się jakieś wątki, nowe twarze i epizody, które powodują, że zespół oddycha niejednostajnie: szybciej, wolniej, delikatniej, a innym razem mocniej. Pomijając nawet to spostrzeżenie chciałbym zaznaczyć, że Time To Express cechuje właśnie swoista ekspresja w wyrażaniu muzyki, od łagodnych ujęć po dynamiczne skoki brzmieniowe, które być może właśnie dlatego kojarzą się wielu osobom z klimatem gdzieś pomiędzy wielobarwnym światem kreowanym przez Coldplay, a tajemniczym The Smashing Pumpkins czy nawet mrocznym The Cure. To tak, jak określenie z którym spotkałem się w różnych recenzjach na nasz temat. Myślę, że będzie ono najlepszą odpowiedzią na to pytanie, że bez względu na to z których z obu języków czy też stylów muzycznych wypływa nasza natura, tak samo w jednym jak i w drugim jest zespołowi „bardzo do twarzy” (śmiech). Porozmawiajmy o lirycznej stronie albumu. Void In You jest raczej mało optymistycznym tytułem, a z tekstów uderza melancholijny, trochę smutny klimat. Czy takie były założenia grupy? Jakaś socjologiczna cenzurka naszej rzeczywistości? Tomasz Skierczyński: Założeniem grupy było nagrać dobry album na najlepszym poziomie na jaki było nas stać w owym czasie pod względem artystycznym i finansowym. Założeniem

biuletyn podProgowy

moim jako autora większości tekstów i piosenek było przedstawienie tego co prawdziwe i ważne z punktu widzenia człowieka, który codziennie przeżywa życie o różnym natężeniu realności otaczającego świata i jego podziemiach. Niestety, kiedy zrobimy rachunek sumienia ze swojego życia nie zawsze bilans wychodzi nam na zero, często jesteśmy na minusie, chyba, że oszukujemy samych siebie. Nikt jednak nie powiedział, że minus musi oznaczać coś złego, coś co odejmuje nam prawo do tego aby być w koalicji z własnym szczęściem lub jego namiastką poprzez naprawianie popełnionych wcześniej gaf. Okazać się może drogowskazem prowadzą-

Trzy utwory, tj. Ice, Mother, Mother i Pretend, zostały opatrzone specjalnymi dedykacjami. Jaka jest historia tych kompozycji? Czemu zasłużyły na wspominane wyróżnienia? Tomasz Skierczyński: Tak jak wspominałem wcześniej, album stanowi całość, jest pewną historią. Tak samo jak książki czy wiersze, tak samo i piosenki opatrzone są niejednokrotnie dedykacjami, dla osób bliskich, dla osób, które przyczyniły się w jakimś stopniu do ich powstania, dla tych, których już nie ma miedzy nami lub dlatego, że warto jest podarować ko-

„Ice – bo życie nabiera sensu wówczas, gdy jesteśmy prawdziwie wolnymi ludźmi, Mother, Mother – bo przebaczenie jest podstawą oczyszczenia, Pretend – bo tylko na zdjęciach umieramy młodo.” cym ze ślepej uliczki na dobra drogę, z cienia wielu nieudanych spraw czy niezakończonych etapów tylko wtedy, kiedy będziemy potrafili dodać do niego więcej niż mogliśmy stracić. Na tym polega chyba tzw. ”uczenie się na własnych błędach” i wyciąganie z nich wniosków, w moim przypadku takimi wnioskami są piosenki, stąd nie zawsze jest to deser z polewa czekoladową… choć czasem trafi się mała wisienka na jego czubku (śmiech). Skąd się wzięło u Ciebie zainteresowanie twórczością Edgara Allana Poe? Tomasz Skierczyński: Po raz pierwszy zetknąłem się z nim w czasach szkoły średniej. Bardzo szybko przypadł mi do gustu jego styl pisania, a zwłaszcza tajemniczy klimat, który spowijała gęsta mgła jego nowel, jak i jego samego jako zwykłego, a może właśnie niezwykłego człowieka. Po czasie natrafiłem na wiersze Poe’go, które okazały się tak zaskakująco przystępne pod względem budowy, że postanowiłem zaadoptować je na płaszczyznę muzyczną. Nagle okazało się, że nie tylko ja byłem jedynym na świecie w tym rytuale (śmiech) i odkryłem jak bardzo wiele mam wspólnego pod względem wrażliwości liryczno-muzycznej z Ericiem Woolfsonem z Alan Parsons Project. Poe stał się moim wewnętrznym recenzentem tych rejonów duszy, które już zawsze będą niezmienne, a dzięki temu ja mogę dzielić się z innymi jego twórczością poprzez świat melodii i dźwięków zaklętych w jego poezji.

muś coś co sprawi zwyczajnie radość w jego sercu czy uśmiech na twarzy. Powodów jest wiele, przyczyny są trzy: Ice – bo życie nabiera sensu wówczas, gdy jesteśmy prawdziwie wolnymi ludźmi, Mother, Mother – bo przebaczenie jest podstawą oczyszczenia, Pretend – bo tylko na zdjęciach umieramy młodo. Co z poziomu okładki chciał uchwycić jej autor? Ten tunel wydaje się raczej mroczny… Tomasz Skierczyński: Dobrze zauważyłeś, faktycznie jest to tunel, a mianowicie tunel samochodowy gdzieś w Skandynawii. Zdjęcie jest autorstwa mojego brata. To, co on chciał zatrzymać na tym zdjęciu, nigdy nie leżało w strefie mojej ciekawości, nigdy też nie pytałem go o powód. Do momentu kiedy to stanąłem przed zadaniem zaprojektowania okładki nowej płyty pod ostatecznym tytułem: Void in You. Na domiar tego nie byłem w stanie wymyślić nic konkretnego, co pasowałoby mi do tytułu, jak na złość zapadłem się w artystyczne ustronie (śmiech) kiedy to w paradoksalny wręcz sposób okazało się, że to właśnie najzwyklejszy tunel wydaje się być najwłaściwszą formą wyrazu – i chyba najprostszą, patrząc z drugiej strony jego epickiej wymiarowości – w relacji „człowiek – pustka – bezmiar”. Odwrócenie kolorów być może potęguje tylko ten stan. Tytułem końca. Przed nami jesień. W kalendarzu Time To Express znajduje się wrześniowy koncert w Koszalinie. Co dalej? Jakie są plany zespołu na nadchodzący okres? Tomasz Skierczyński: Koszaliński koncert już przed nami, bo na dniach (Wywiad oddany do publikacji 15.09.2011r., a więc dzień przed rzeczonym koncertem – dop. autor). Dalej już tylko w głąb Polski, bo jesień aż do początku zimy zapowiada się koncertowo w całym kraju i o ile pogoda nie pokrzyżuje nam planów, o tyle uda nam się zagościć w wielu otwartych na muzykę miastach aby „wypełnić próżnię w każdym z osobna”. Co do terminów trasy koncertowej bieżące ustalenia dopinane są na ostatni guzik, a jej terminarz powinien być znany już pod koniec września. Rozmawiał: Konrad Sebastian Morawski

17


Polacy nie gęsi...

czyli rock nad Wisłą


wrzesień  2011 Kiedy w latach 60. rock zaczął rozprzestrzeniać się po świecie Żelazna Kurtyna nie mogła uchronić przed nim krajów bloku wschodniego. Mogła spowolnić pewne procesy, utrudnić wymianę myśli i doświadczeń, ograniczyć dostęp do nowinek technicznych oraz sprzętu, ale nie była wstanie kompletnie zatamować rozprzestrzeniania się tej zarazy, za jaką na Wschodzie uchodził rock. W trzecim numerze Biuletynu PodProgowego przywołaliśmy sylwetki niektórych zespołów oraz odkurzyliśmy kilka płyt, które powstały pod socjalistycznym pręgierzem. Rock Around The Bloc – to hasło idealnie pasowało to tematu tamtego numeru. Spotkał się on zresztą z bardzo pozytywnym odzewem z Waszej strony, prosiliście w swoich mailach aby jednak trochę więcej miejsca poświęcić rodzimej scenie. Wasze życzenie jest dla nas rozkazem. W tym numerze chcieliśmy zatem przypomnieć o czymś, co łatwo nam umyka w chwilach, gdy zachwycamy się różnymi muzycznymi perełkami z Wysp czy też ze Stanów. Polacy nie gęsi i swój rock mieli. A w zasadzie to beat, bo już samo słowo „rock” było na cenzurowanym. Jaki więc był ten polski beat? Z perspektywy lat wypada przyznać, że czasem nieporadny, wiernie kopiujący Zachodnie wzorce, czasem jednak intrygujący, oryginalny czy wręcz wspaniały i fascynujący. Tak! I choć zapewne większość z prezentowanych tu płyt znacie, to zapraszamy Was do ponownego przyjrzenia się im. Wsłuchania się w ich historię. Jeśli czujecie się zaskoczeni wyborem płyt, zawiedzeni, że czegoś tu nie ma, a czemuś innemu poświęca się czas i miejsce – niestety, nie wszystko można mieć na raz, nie wszystkim oczekiwaniom sprostać, nie wszystkim gustom schlebić. Pamiętajcie jednak, że to tylko początek naszej podróży po muzycznej m a - pie polski z tamtych lat. Gdzie jeszcze zawitamy, po jaką płytę sięgniemy? To też zależy od Was. Czekamy na Wasze pomysły, sugestie i komentarze. Życząc przyjemnej lektury obiecujemy, że ciąg dalszy nastąpi i to niebawem.

Anawa

Anawa (1973) To chyba najbardziej niedoceniana polska płyta progresywna. I kryminalnie mało znana. Piękna, ponadczasowa, ocierająca się o wielki progres i niezrozumiana do dziś... Dlaczego? Bo wszyscy uznali, że skoro to Jan Kanty Pawluśkiewicz, to musi to być POEZJA. I do tego jeszcze śpiewana... Aby tego uniknąć pan Jan zmienił wokalistę, co już było sensacją, bo usunięcie z grupy samego Grechuty było krokiem niemal samobójczym. Jednak pomysł na nową muzykę, wymagał radykalnych posunięć. N o w y m wokalem, a więc i twarzą grupy został nie byle kto tylko Andrzej Zaucha – kolejny niedoceniany gość, który dopiero co nagrał doskonałą płytę z krakowskimi Dżamblami i już był „bezrobotny”, bo grupa przestała istnieć. Andrzej był przeciwieństwem Marka (...i obaj już odeszli...). Żywiołowy, przebojowy, a przede wszystkim ROCKOWY wokalista miał stać się wizerunkiem zmian programowych w grupie. Tego gestu ludzkość nie zrozumiała... Podobnie jak wielu rzeczy na tej genialnej płycie. Ktoś kiedyś określił ten krążek płytą paradoksów – to nie poezja śpiewana, ale świetne teksty i awangarda, ale bez gwałtu na uszach. „Kto wybiera samotność, nigdy nie będzie sam... Kto wybiera biuletyn podProgowy

bezdomność, będzie miał dach nad głową... Kto wybiera śmierć, nie przestanie żyć”. Genialne teksty, fantastyczni muzycy – posłuchajcie perkusji, skrzypiec, trąbki, basu – to światowa elita. Absolutnie genialne kompozycje i niemal perfekcyjne wykonanie. I cisza... Piękna, zapomniana muzyka. Co prawda po 22 latach, w 1995 roku na płycie Grzegorza Turnała pojawił się Linoskoczek, a refren zaśpiewał sam Jan Kanty Pawluśkiewicz, ale kto o tym wie...? Ta płyta nadal czeka na odkrycie... Jest potwornie trudna do zdobycia, ale warto poświęcić czas i pieniądze, bo kto raz jej posłucha... „Nie bój się lęku przed nieznanym, nie bój się nie bój siebie samego...” Kwintesencja piękna. Polecam absolutnie wszystkim. Aleksander Król

Blackout

Blackout (1967) Blackout to kolejny zespół jednej tylko płyty, dziś raczej zapomnianej, pozostającej w cieniu dokonań swojego młodszego brata – Breakoutu. Ale to też świetny beat, czy też rock z połowy lat 60., oparty na brzmieniu klawiszy i mocno przełamany bluesem. Owszem, zważywszy repertuar, jak i skład jest to swoisty wstęp do Breakoutu, ale jednocześnie jakże inny od niego.

Nagrań dokonano między 25 a 30 września oraz 2 października 1967 roku. Podobnie jak w przypadku Breakoutu na pierwszy plan wybija się tutaj Tadeusz Nalepa oraz Mira Kubasińska, a większość tekstów piosenek jest autorstwa Bogdana Loebla. I choć wydawać by się mogło, że taka mieszanka nazwisk da przewidywalny efekt, to jeśli ktoś nie zna jedynej długogrającej płyty zespołu może się zdziwić. Rzecz w tym, że Blackout pozostawił po sobie wyjątkowo przejmujący album, przepełniony smutkiem, lękiem i nostalgią. Doskonałym tego przykładem będzie utwór Pozwólcie nam żyć, otwierający płytę. Dwuczęściowa budowa utworu podkreśla dramatyzm zawarty w słowach. Pierwsza, spokojna, część jest smutną opowieścią podmiotu lirycznego, potulną prośbą, a właściwie pozbawionym nadziei błaganiem z powtarzającym się zwrotem „pozwólcie nam żyć”. Część druga, bardziej dynamiczna (z pulsującym organami Krzysztofa Dłutkow-

19


wrzesień  2011 skiego), jest już z kolei aktywnym protestem, pełnym agresywnie wyśpiewanych żądań (np. „Zatrzymajcie żołnierzy! Karabiny im weźcie! Jaskiń bunkry zasypcie!”). Przejmujący tekst tego utworu daleki jest od pacyfizmu amerykańskich hipisów, kontestujących otaczającą ich rzeczywistość społeczno-polityczną słynnym „peace” wyhaftowanym na sztandarach. Nie znajdziemy tu krzty radosnej beztroski dzieci kwiatów. Podmiot liryczny to osoba żyjąca w nieustannym strachu, sterroryzowana wizją możliwej wojny atomowej, prawdziwie przerażona złem, jakie niesie ze sobą wojenna machina reprezentowana przez Oświęcim, Hiroszimę czy Wietnam. Nie przechodź obok mnie, drugi utwór, który chciałbym wyszczególnić, to z kolei... kobiecy blues. Już zatem sama zamiana miejsc daje ciekawy rezultat. Tym razem bowiem to nie facet marudzi o złej kobiecie, ale porzucona kobieta rozpamiętuje minioną miłość. W refrenie pojawia się formuła call and response, w której to „rozmowie” męski głos podpowiada zrozpaczonej kobiecie, że to wszystko, te jej cierpienia to tylko sen. Ona jednak odrzuca taką kojącą możliwość... Na płycie nie brak innych świetnych kawałków, jak na przykład Powiedz swoje imię z fenomenalnym, mocnym refrenem, czy kolejny protest song, o jakże wymownym tytule – Bomby lecą na nasz dom. Jeśli pojawia się piosenka z pozoru bardziej optymistyczna (Wyspa) to szybko okazuje się, że mamy do czynienia z utopią, z wyśpiewaniem pewnej tęsknoty, nieosiągalnego marzenia, jakim jest oaza spokoju „pośród morza ognia”, gdzie „napalm nie zakwita krwią, ani też [...] nikt nie sadzi drzew kolczastych drutów”. Pesymistyczne dzieło Blackoutu trafia do mnie o wiele lepiej niż radośni i przebojowi Polanie, wyżej je też stawiam od debiutu Breakoutu. Wszystko to za sprawą świetnych, przejmujących tekstów i odwagi nagrania dzieła, które zważywszy swoją wymowę, nie mogło konkurować z lekkimi i radosnymi przebojami, trafiającymi w gusta nastolatków (choć odnotować trzeba, że dużą popularnością cieszył się ostatni utwór zamieszczony na płycie, ballada zatytułowana Anna). Dziś, jak wiele nagrań z tamtej epoki, jedyna długogrająca płyta Blackoutu mocno się zakurzyła i nie sposób powiedzieć, że postarzała się jak wino. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to dzieło, po które warto sięgnąć, nie tylko z racji kolekcjonerskiego obowiązku. Jacek Chudzik

Budka Suflera

Cień wielkiej góry (1974) Kto by pomyślał, że będę pisał poważny, zaangażowany tekst poświęcony tej grupie? A jednak! Z a n i m kompozytor, klawiszowiec Romuald Lipko został miliarderem polskiej estrady, a wokalista Krzysztof Cugowski zaczął bawić się w politykę, w pierwszych latach działalności Budka Sufle-

20

ra miała poważne artystyczne ambicje i wykonywała progresywnego rocka, w co dzisiaj nie uwierzyliby nawet bohaterowie tych wydarzeń. Debiut grupy Cugowskiego zawierał zaledwie pięć utworów. Zestaw otwiera utwór tytułowy, który do dzisiaj grupa zdziera na koncertach. Zaczyna się akustycznie, stopniowo wchodzi gitara mocnymi partiami i spokój wspinaczki zakłócają perkusyjne przejścia. Im bliżej finału, tym bardziej błyszczy mocny głos Cugowskiego. Równie odwieczny w koncertowym repertuarze Jest taki samotny dom brzmi jeszcze mocniej. Partie klawisza podbija krocząca sekcja. Romantyzm miesza się z dramatyzmem. Momenty uniesienia i jazgotu, a po nich wyciszenia. Wokalista śpiewa niemal operowo pełnym gardłem. No, ale największy zachwyt i zaskoczenie budzi druga strona wersji analogowej, czyli 19-minutowa suita Szalony koń, gdzie gościnnie na syntezatorze swoimi wariacjami dzieli się Czesław Niemen. Po nim kilka minut żywiołowego popisu ma perkusista Tomasz Zeliszewski. Jak to się wszystko idealnie zazębia, przenika. Niestety można tylko żałować, że po latach grania zespół nie pozostał chociaż wyraziście rockowy, a stał się miałko pop-rockowy, strawny dla wszystkich. Krzysztof Kowalewicz

Cytrus

Kurza twarz (2006) Większość może zaskoczyć nazwa zespołu, tytuł albumu, jak i rok wydania. Niestety w polskim rocku, głównie końca lat 70. oraz całej dekadzie 80. wiele zespołów nie doczekało się w trakcie swojego funkcjonowania chociażby debiutanckiego albumu. Jedni mieli kontakty, inni popularność, kilku spotkało szczęście, ale ogromna masa ciekawych grup przetrwała tylko w pamięci uczestników koncertów oraz na stronach rockowych encyklopedii. Dzięki staraniom Marcina Jacobsona (wielkie brawa!), który przewertował magazyny wielu rozgłośni radiowych w Polsce, udało się wydać zaocznie albumy prezentujące dokonania różnych ciekawych zespołów. Jednym z nich jest z pewnością Cytrus. Kurza twarz zawiera nagrania z różnych momentów istnienia formacji (lata 1979-85). Jednak nie ma tutaj jakościowych i stylistycznych przeskoków. Słucha się tego materiału niczym przemyślany longplay. Do dzisiaj w powszechnej opinii Krzak był jedyną polską formacją grającą instrumentalnego rocka. A to nieprawda: istniał właśnie jeszcze Cytrus (który dopiero w ostatnim okresie próbował ratować się zatrudnieniem wokalisty). Podobno po różnych rozgłośniach zostało po nich ponad 300 kawałków! Ten album trwa ponad godzinę i chociaż śpiewane są jedynie cztery ostatnie kawałki, nie nuży ani przez chwilę. Zaczyna się bardzo żywiołowo na dużych obrotach Rock ‘80 to krótkie cięcia skrzypiec „rozmawiających” z gęstą perkusją, a w tle pobrzękuje wyrazisty bas. Dużo jest na tej płycie dialogów instrumentalistów, ale bez zbędnego

popisywania się i gnania na oślep (Bonzo). Muzycy lubią wydobywać ładne melodie. Słychać ich duże zgranie (popisowy utwór tytułowy). Ale dla mnie Cytrus to przede wszystkim specjaliści od nostalgicznych ballad. Już druga w zestawie Tęsknica nocna pokazuje uczuciowość muzyków. Główny temat prowadzi przestrzenna partia fletu. Z rzadka wcina się ostra, acz stonowana gitara. Jeszcze większe wzruszenie wywołuje u mnie Baśń o księżycowej karecie zaczynająca się od rzewnego fortepianu w symbiozie z fletem. Kończące album utwory śpiewane pokazują, że zespół miał najwięcej do powiedzenia w samej muzyce. No cóż, nawet najwięksi czasem błądzą. Cytrus to taki symbol końca lat 70. – niewyrachowanego rocka granego z wielką pasją dla wyrobionego słuchacza. Podróż do świata jego muzyki to nie wyprawa do nudnego muzeum, ale laboratorium dźwięku, które zwiedzających zaskoczy nowoczesnością i śmiałością rozwiązań. Krzysztof Kowalewicz

Laboratorium

Modern Pentathlon (1976) Polska fonografia niebyt często jest w stanie stanąć w szranki z ogólnoświatowymi dobrami kultury muzycznej. Nasze uwielbienie dla polskich płyt zbyt często skażone jest sentymentem, lub innym uczuciem uniemożliwiającym w pełni krytyczny osąd. Fascynujące zjawiska z naszego podwórka przez innych odbierane są zazwyczaj jako orientalne igraszki. Są jednak płyty, które nad Wisłą szybko zyskały uznanie, a na Zachodzie do dziś wywołują podziw. Warto o nich pamiętać. Co boskie… Na stronie A wydanego w 1976 roku winyla Modern Pentathlon zespołu Laboratorium znajdziemy tylko i wyłącznie tytułową suitę. Ten blisko dwudziestominutowuy kolos to przykład wyobraźni muzycznej oraz popis zdolności kompozytorskich i wykonawczych krakowskiego zespołu. A przy okazji prawdziwie progresywny, niezwykle intrygujący i fenomenalny kawałek. A cesarzowi… Drugą stronę czarnego krążka wypełnia z kolei zbiór utworów luźnych, lekkich i krótkich. Te cztery jazzrockowe przeboje (z domieszką funky) to ukłon w stronę muzyki popularnej i publiczności nie przepadającej za bardziej wyrafinowanymi strukturami muzycznymi. Zresztą zespół przyznawał się od samego początku, że o ile otwierająca album suita jest przejawem ich ambicji, to nie chciał zaniedbać słuchaczy preferujących granie łatwe a przyjemne i im właśnie dedykował Funky dla Franki, Grzymaszkę, Szalonego Bacę i ABZ. Dziś, dzięki wznowieniu płyty na srebrnym krążku (2005), Pięcioboju nowoczesnego można słuchać bez podziału na strony. I do tego... dłużej. Bonus jest jeden (ale jaki!): koncertowe wykonanie tytułowego utworu. Pięciobój... biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 Biogramy - Anawa Anawa – polski zespół instrumentalny, założony w grudniu 1966 w Krakowie, przekształcił się później w samodzielną grupę wokalno-instrumentalną. Na początku Anawa była grupą akompaniującą w kabaretowi studentów Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej nie jest jakąś skamienielina – to kawał dobrej muzyki, którą w swoim czasie krakowski zespół z powodzeniem prezentował na Zachodzie. A dziś? Wydaje się, że ten materiał brzmi nawet jeszcze lepiej. Takie płyty określa się jednym słowem: klasyk. Jacek Chudzik

Klan

Mrowisko (1971) To pierwszy polski concept album i od razu bardzo udany. O jego wartości mogą zaświadczyć liczne reedycje cd wzbogacone o dodatkowe kawałki (polecam każde bez wyjątku). Włączamy i... zanim podejdziemy do mrowiska dobiegają nas odgłosy przeróżnych zwierząt, mniejszych, większych, biegających, pełzających, skaczących, buszujących w trawie i na drzewach. Rozmawiają, czy się kłócą? Ogólny harmider jest nie mniejszy niż w ludzkim zgiełku codzienności. Chaos porządkuje akustyczna gitara i wchodząca za moment sekcja. Z każdym kolejnym utworem mrowienie narasta. Już drugie w kolejności Kuszenie to latynoski pęd perkusjonaliów, solówka gitary, a do tego gęsty klawisz. Zanim jednak zostaniemy pochłonięci przez muzykę warto sobie zdać sprawę, że ten materiał powstał na potrzeby spektaklu baletowego, co nie stanowiło ograniczenia dla zespołu, a wręcz przeciwnie pozwalało niekontrolowanie odlecieć, zmieniać co krok dynamikę i hipnotyzować słuchacza ekspresją. Pojawienie się w trzecich w kolejności Nerwach miasta poetyckiego tekstu Mariana Skolarskiego nie sprawie, że utwór staje się bardziej piosenkowy. Nic podobnego. Bębniarz Andrzej Poniatowski ma czas na szaleństwo,

– „Anawa”. Twórcami zespołu byli Jan Kanty Pawluśkiewicz i Marek Grechuta. Zespół odniósł szereg sukcesów towarzysząc soliście Markowi Grechucie. W 1967 zdobył Grand Prix na Festiwalu Piosenki i Piosenkarzy Studenckich w Krakowie, był wielokrotnie nagradzany na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu (1968, 1969, 1971). Po rozstaniu z Markiem Grechutą w 1972 wokalistą grupy został Andrzej Zaucha (wcześniej w Dżamblach), z którym została nagrana tylko jedna płyta: a instrumentaliści na jazzrockowe uniesienie. To jedna z płyt, których słucha się z wypiekami od początku do końca (w oryginale trzeba było niestety zmieniać strony analoga). Jak to się mówi, nie wiadomo, co nas za chwilę spotka. Klan swoją głównie instrumentalną opowieść prowadzi z neurotycznym nerwem. Zmienia się lider improwizacji, ale nieprzerwanie zachwyca zgranie, świadomość dźwięku. Album, którego fenomenu nie wytłumaczą nawet sami bohaterowie (z prowadzącym zespół Markiem Ałaszewskim włącznie). Bo cuda po prostu są. Do tego mrowiska można podejść bez najmniejszej bojaźni. Pozwólmy rozbieganym nutom krążyć po naszym ciele. Wspaniałe mrowienie. Krzysztof Kowalewicz

Krzysztof Klenczon i Trzy Korony Trzy Korony (1971)

Znamy go przede wszystkim z grania w Czerwonych Gitarach, w których spędził pierwsze pięć lat największej ogólnopolskiej popularności formacji. Krzysztof dostarczył grupie wiele przebojów: Historia jednej znajomości, Matura, Nikt na świecie nie wie, Kwiaty we włosach... Po konflikcie artystycznym z Sewerynem Krajewskim odszedł z zespołu i stworzył Trzy Korony. Krzysztof zakochany był w mocnym, bezkompromisowym rock’n’rollu, a na tej miłości skorzystali ówcześni i dzisiejszy słuchacze. Niepokorny artysta chciał grać muzykę trudniejszą, w którą wplatać mógłby nuty jazzowe, czy soulowe. Jego debiut z Trzema Koronami zawiera kilka tak dynamicznych, gitarowych kawałków, że mogę tylko

Anawa. Na niej Jan Kanty Pawluśkiewicz dał wyraz swoim ówczesnym upodobaniom mieszając poezję (głównie Leszka Aleksandra Moczulskiego) z awangardą i jazz-rockiem. Mimo, że grupa miała kilka przebojów (największym był utwór „Nie przerywajcie zabawy”) to nie zdobyła dużej popularności. Grupa zawiesiła działalność na jesieni 1973 roku. Od 1976 ponownie współpracowała z Grechutą (z przerwą 1989-1994), ale już bez Jana Kantego Pawluśkiewicza. żałować, iż ta muzyka powstawała przed moim urodzeniem i nie towarzyszyłem jej na żywo. Za to teraz dzięki perfekcyjnemu sprzętowi odtwarzającemu mogę się nią delektować i to bardzo głośno. Robi wrażenie. Na początek polecam jakże dowcipną i zabawną Piosenkę o niczym będącą zgodnie z tytułem zbitką rozmaitych obrazków rodzajowych, które Klenczon podbija jazgotliwym, kroczącym riffem gitary. Atmosfera gęstnieje, a tempo przyspiesza z każdym taktem by w finale porwać świdrującą solówką. Podobny w klimacie Jestem do przodu wciąga zwariowaną partią fortepianową i dudnieniem basu. Charakterystyczne kawalkady tego ostatniego wyróżniają Spotkanie z diabłem. A znane Nie przejdziemy do historii zaczynają jak rasowy hard-rockowy band z pozornie chaotyczną gitarą i perkusyjnymi łamańcami, które przechodzą zaskakująco w piosenkowy motyw rodem z Czerwonych Gitar. No, a pomiędzy są chwile wytchnienia, na które fani rocka progresywnego z pewnością nie pozostaną obojętni (przestrzenny odlot w Wiosennej miłości). Ten album zasługuje na uwagę również ze względu na interpretacyjną odwagę Klenczona (Coś), który śpiewa pełnym gardłem. Potrafi napiąć struny do granic możliwości i brzmieć momentami bardzo gardłowo (Nie przejdziemy do historii). To wyjątkowo energetyczny album Klenczona. Później było już tylko piosenkowo, bardziej lub mniej udanie. Można tylko żałować, że tragiczny wypadek przerwał artystyczną karierę. Kto wie, czym by jeszcze zelektryzował rockową publikę. Krzysztof Kowalewicz

Polanie

Polanie (1967) Polanie. Zespół legenda. Nagrali jedną jedyną płytę. Jak się jej słucha po 40 latach? Choć w studiu spędzili zaledwie kilka jesiennych dni, między 16 a 21 października 1967 roku, to fundamenty pod nagrania były przygotowywane od dłuższego czasu. Pierwsza próba zespołu odbyła się w sierpniu 1965 roku, a dwa lata dzielące ich spotkanie od zarejestrowania albumu, to bynajmniej nie czas próżnowania i rzępolenia

Biogramy - Laboratorium Laboratorium – grupa założona w 1970 roku w Krakowie przez jej późniejszego leadera, a polonistę z wykształcenia – Janusza Grzywacza (inst. klawiszowe). Zespół początkowo działał przy... Zakładach Przemysłu Tytoniowego w Krakowie, a pierwszy skład Laboratorium uzupełniali: Mieczysław Górka

biuletyn podProgowy

(także polonista; perkusja), Marek Stryszowski (saksofon, śpiew) i Wacław Łoziński (flet). Laboratorium wypracowywało pomału swój własny styl, co zaowocowało drugą nagrodą podczas festiwalu Jazz nad Odrą w 1972 roku, a w konsekwencji – nagraniami dla radia. Pierwszy album Laboratorium zarejestrowało jednak dopiero w 1976 (Modern Pentathlon). Zespół dużo koncertował w kraju i za granicą, współpracował m.in. z Cz. Niemenem. Skład Laboratorium ulegał zmianom, przy czym najistotniejsza wydaje się ta, dzięki której do

zespołu dołączyli bracia Krzysztof i Paweł Ścierańscy. W 1990 roku grupa zakończyła działalność. W latach 70. i 80. zespół był de facto muzycznym laboratorium dźwięków i kompozycji (większość autorstwa J. Grzywacza) oraz pionierem jazz-rocka w Polsce. Muzyka Laboratorium często bywa określana jako „obrazowa”, „barwna”. W 2006 roku doszło do reaktywacji grupy, która występuje od tej pory także pod nazwą Laboratorium SL (od: second life), w składzie z Markiem Radulim (gitara) oraz Grzegorzem Grzybem (perkusja). (jch)

21


wrzesień  2011 Biogramy - Test Test został założony wiosną 1971 roku w Warszawie przez byłych muzyków ABC – Wojciecha Gąsowskiego (wokal), Aleksandra Michalskiego (saksofon) i Andrzeja Mikołajczyka (klawisze), którzy do współpracy zaprosili gitarzystę Tomasza Dziubińskiego, basistę Bogdana Garbaczyńskiego i perkusistę Ryszarda Gromka. W tym samym roku Test wydał singla i EPkę, po piwnicach. Polan nie stworzyli amatorzy, ale muzycy obyci już ze sceną (związani z różnymi kolorowo-Czarnymi), ludzie niezadowoleni z zacofania polskiego przemysłu rozrywkowego. Postawili przed sobą jasny cel: przybliżyć rodzimą muzykę młodzieżową do tego, co w owym czasie działo się na Zachodzie. Dwa lata od powstania grupy do wydania debiutu, to seria koncertów w kraju i za granicą. Dania, Niemcy, ZSRR... No i fakt, którego nie sposób pominąć – w listopadzie 1965 roku Polanie supportowali The Animals! Płyta Polan jest zdecydowanie dwudzielna. Stronę A dawnego winyla wypełniają polskie utwory, na stronie B z kolei znalazło się miejsce na covery zachodnich hitów. Brzmienie zespołu tworzą tu przede wszystkim organy, nie tylko ubarwiające tło poszczególnych utworów. Gitara, choć otwiera cały krążek porządnym riffem, zdaje się pełnić rolę drugoplanową. Solidna sekcja rytmiczna, mocny wokal i – co jest największą niespodzianką w składzie – saksofon tenorowy dopełniają dźwiękowy obraz malowany przez Polan. Trudno rozpisywać się o inspiracjach zespołu, jeśli pół albumu to covery. The Kinks, The Animals... Zespół być może powinien zmienić nazwę na The Polans, ponieważ bez problemu odnalazłby się wśród wielu zagranicznych kapel, popularnych w połowie lat 60. Nie bez znaczenia jest też wpływ Ray’a Charlesa na twórczość Polan, nadający muzyce pionierów polskiego beatu unikalny blask. Zresztą, Black Jack z repertuaru nieodżałowanego Charlesa znajdziemy na omawianej tu płycie. W album Polan nie trzeba się wsłuchiwać. To dwanaście lekkich piosenek, gładko wpadających w ucho i nie wymagających nawet odrobiny skupienia. Minus? Skądże znowu. Zespół postawił na stworzenie nowoczesnego i przebojowego repertuaru. Wyszło mu to świetnie, choć – niestety – w swoim czasie przegrał walkę o rząd dusz z nieustannie kopiującymi wczesną twórczość Beatlesów Czerwonymi Gitarami.

na której zaprezentował publiczności utwory w stylistyce popowej: Antonina czy Sam sobie żeglarzem. Wraz ze zmianą gitarzysty, którym został Dariusz Kozakiewicz, zmieniła się stylistyka Testu. Już pierwszy utwór napisany przez duet Gąsowski Kozakiewicz – Żółw na Galapagos, zapowiadał pójście zespołu w kierunku ostrzejszych brzmień. W roku 1973 Test nagrał swój jedyny album Test i Wojciech Gąsowski, na którym rolę basisty przejął Tadeusz Kłoczewiak a bębniarza Henryk Tomala. Skład uzupełnili: organista Krzysztof Sadowski, kontrabasista Wojciech „Jajco” Bruślik i skrzypek

Wojciech Bolimowski. Album nie przyniósł grupie spodziewanego sukcesu. Częste zmiany personalne i słabnące zainteresowanie publiczności w rezultacie doprowadziły do przerwania sesji nagraniowej drugiego albumu i rozwiązania zespołu. Po rozpadzie Testu Wojciech Gąsowski rozpoczął karierę solową a Dariusz Kozakiewicz pojawiał się w składach licznych zespołów jazz-rockowych, jak chociażby Świadectwo dojrzałości, Plugawy anonim, Jajco i Giganci. W roku 1996 założył zespół KBKW, złożony z muzyków Kobranocki. (gh)

Można marudzić, że w 1968 roku, kiedy na rynek trafił debiut Polan, muzyka popularna skręcała już w inne rejony. Jest to jednak przekleństwo większości polskich wykonawców z tamtego okresu. Nie mieli szansy na bieżąco wsłuchiwać się we wszystkie trendy – Żelazna Kurtyna robiła swoje. I choć Polanie brzmią dziś odrobinę archaicznie, choć nie do końca oparli się próbie czasu, to bez problemu odnajdziemy na ich płycie przebojowość rodem z lat 60., którą tak wielu dziś hołubi. Nie ma szału uniesień, ale po 40 latach Polan dalej słucha się niezwykle przyjemnie. Jacek Chudzik

Zdecydowałem się go jednak popełnić w trosce o przyszłych fanów, bo niektórzy jeszcze tego zespołu nie odkryli lub zaczęli znajomość w złym momencie. Tak było i ze mną. Ojciec namawiał mnie do posłuchania jeszcze w wersji analogowej ich debiutu, słynnego koncertowego SBB. Jednak wtedy, zupełnie nie wiedząc czego się spodziewać, nie byłem gotowy na aż tak różnorodne, mocno odlotowe, kilkunastominutowe kawałki. I przez lata nie sięgałem po SBB. Aż pojawiły się kompaktowe reedycje pierwszych płyt i... się zakochałem. Poznawanie dokonań tego niezwykłego trio proponuję zacząć właśnie od Follow My Dream. To kwintesencja – uprawianej przez grupę – filozofii: szukaj, burz, buduj, ale podana łagodniejszej, bardziej melodyjnej formie. W tamtych czasach płyty miały jeszcze dwie strony. SBB kilkakrotnie korzystało z tego podziału umieszczając po prostu po jednej kompozycji na każdej z nich. W przypadku tego krążka: Going Away (strona A) i tytułowy kawałek (strona B) składają się z krótszych połączonych ze sobą utworów z osobnymi podtytułami. W zasadzie każdy mógłby być osobnym bytem. Zacznijmy od samego końca, czyli tytułowego popisu. Delikatna sekcja i długie frazy klawisza o kosmicznym brzmieniu, a do tego szepczący Skrzek miejscami soulowo zawodzi. Piotrowski nie ma swojego wyraźnego „okienka”, ale od pierwszego taktu wzbogaca utwór łamanymi strukturami i wyczuciem klimatu. Gitara nie milknie ani na moment. No to teraz przejdźmy do początku. Freedom with Us zaczyna się od bogatej w efekty elektroniki. Wchodzi wokal Skrzeka, który śpiewa nieco obok. Swobodnie prowadzony główny temat pozwala na częste fantazjowanie. Ale nie będę opowiadał wszystkiego... Krzysztof Kowalewicz

SBB

Follow My Dream (1978) Bogowie na Olimpie. Śmiem twierdzić, że takiego trio w polskim rocku już nigdy nie będzie. W tej najmniejszej z możliwych konfiguracji instrumentalistów, Józef Skrzek (przede wszystkim rozmaite klawisze i wokal, okazjonalnie bas), Apostolis Anthimos (gitary) i Jerzy Piotrowski (po 1993 roku zastępowany przez kolejnych perkusistów) genialnie się zgrali, zrozumieli i dopełnili. Ten trójkąt absolutnie w znaczeniu wartości każdego z muzyków równoramienny to najwspanialszy symbol polskiego rocka progresywnego, który wciąż ogranicza się niestety do niewielkiej liczby wykonawców. SBB to również przykład niezwykłej pracowitości zwłaszcza w pierwszych latach istnienia. Czas między koncertami, muzycy wykorzystywali na próby i częste wizyty w rozmaitych studiach nagraniowych w rozgłośniach po całej Polsce. Tylko z tych sesji pięć lat temu wydano dwa opasłe boxy, każdy miał aż 9 krążków cd! Dodając do tego oficjalną dyskografię, jak można wskazać tylko jeden album? W przypadku SBB to grzech.

Skaldowie Krywań (1972)

Jest wielu wykonawców i wiele albumów naszej rodzimej sceny, do których po latach wracamy z wielką przyjemnością. Ilu jest jednak takich, którzy nie tylko reprezentowali światowy poziom, ale nagrali dzieła idealnie wpasowujące się w to, co w owym czasie działo się na Zachodzie?

Biogramy - Blackout Blackaout założony został w Rzeszowie przez gitarzystę i wokalistę Tadeusza Nalepę. Skład uzupełnili jego stali współpracownicy:

22

Mira Kubasińska (wokal), Stanisław Guzek (wokal), Józef Hajnasz (perkusja) oraz zmieniający się gitarzyści i basiści. W latach 66-68 Blackout nagrał kilka przebojów, np. Anna czy Studnia bez wody, które znalazły się na wydawanych wówczas singlach i EP-kach, a w roku 1993 również na albumie CD o tytule

Blackout 2. W tym czasie grupa dużo koncertowała, pojawiając się z sukcesem na licznych festiwalach. W roku 1968 ukazał się longplay zespołu, zatytułowany Blackout. W roku 1968 Blackout zmienił nazwę na Breakout. (gh)

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 Bez dwóch zdań za płytę mainstreamową, gdy idzie o rock progresywny, należy uznać Krawań Krywań Skaldów. Tak, ci panowie, którzy dzisiaj kojarzą się głównie z katowanym co roku w okolicach Świąt w każdym hipermarkecie popularnym „Kuligiem” (ile osób zna właściwy tytuł tej piosenki?) i innymi lekkimi utworami o wiolonczelistkach i listonoszach, w roku 1972 wspięli się na wyżyny rocka. Ciekawe czy ich obecni fani to pamiętają? Ciekawe jak zareagowaliby, gdyby im puścić ten album? P o w i e m uczciwie a delikatnie: fanem Skaldów nie jestem. Przed tą płytą padam jednak na kolana. Nie tylko dlatego, że podoba mi się blisko osiemnastominutowa suita otwierająca album, z całym jej patosem (i kiczem), ale też dlatego, że następujące po niej utwory to nie byle wypełniacze, lecz piosenki z krwi i kości. To kapitalne, żywiołowe i przebojowe kawałki w pełni ukazujące blask talentu braci Zielińskich. Jest w nich wszystko to, za co ludzie kochają Skaldów: lekkie i wpadające w ucho melodie, nienaganna (żeby już bardziej nie kadzić) gra, przyzwoite jak na muzykę rozrywkową teksty, a wszystko to podane w rockowym sosie. Mistrzowskie kompozycje i wirtuozeria wykonania, sięgnięcie po formy klasyczne, wykorzystanie niekonwencjonalnych dla rocka instrumentów (skrzypce, trąbka), muzyczne cytaty i zapożyczenia (na pierwszym planie te z góralskiego folkloru), organy Hammonda i przepiękne harmonie wokalne. Skaldowie w 1973 roku nagrali album absolutnie wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Dlaczego jedyny? Bo do dnia dzisiejszego żadnemu innemu polskiemu wykonawcy nie udało się tak idealnie wcielić w życie założeń gatunku, jakim jest rock progresywny. A dlaczego absolutnie wyjątkowy? Posłuchajcie i sami już odpowiedzcie sobie na to pytanie. Jacek Chudzik

Stress

Stress (1999) Było nas trzech, W każdym z nas inna krew Ale jeden przyświecał nam cel Za kilka lat Mieć u stóp cały świat Wszystkiego w bród Ich też było trzech – Mariusz Rybicki (śpiew, gitara, flet), Henryk Tomczak (gitara basowa), Janusz Maślak (perkusja) i zapewne przyświecał im ten sam cel jak w przypadku bohatera Autobiografii Perfectu. W sposób zupełnie niezaplanowany latem 1971 roku pochodząca z Poznania trójka założyła zespół Stress. Grając w czasie wakacyjnych potańcówek w Łagowie zamierzali jedynie zarobić na chleb. Początkowo wykonywali utwory z repertuaru Black Sabbath, Deep Purple i Hendriksa. Bardzo szybko dopracowali się własnych utworów. We wrześniu tego samego roku wygrali konkurs Wielkopolskie Rytmy Młodych w Jarocinie. Krótko później zdobyli wyróżnienie na II Festiwalu biuletyn podProgowy

Młodzieżowej Muzyki Współczesnej w Kaliszu. Po raz pierwszy wystąpili w radiu w 1972 roku z trwającym blisko osiem minut utworem Ciężką drogą, który znakomicie radził sobie na liście przebojów Rozgłośni Harcerskiej Polskiego Radia i w notowaniach „Non Stopu”. O zespole pisał też miesięcznik „Jazz”. Mimo nieprzeciętnych umiejętności, ciekawych tekstów, świetnej i nowatorskiej muzyki zespół nigdy nie wyszedł z muzycznego podziemia. Koncertował rzadko, a ówczesne media nie wykazywały większego zainteresowania muzyką Stressu. Owszem, zdarzały się im sesje nagraniowe w Rozgłośni Polskiego Radia w Poznaniu (1972 -77) i Bydgoszczy (1979), ale jak na zespół o tak dużym potencjale, było to stanowczo za mało. Stress nie pozostawił po sobie ani jednego nagrania płytowego. Lata siedemdziesiąte nie były zbyt łaskawe dla grup grających muzykę odbiegającą od big beatowej sztampy wykonywanej przez zespoły w rodzaju Czerwone Gitary, Trubadurzy albo No To Co. Sress grał przede wszystkim hard rocka, nie gardził jednak rock and rollem i bluesem. Flirtował z jazzem – za sprawą współpracy z wibrafonistą jazzowym Jerzym Milianem (Fatamorgana, Granica życia). W niektórych nagraniach zespołu występuje dzisiaj już nieznany z imienia i nazwiska saksofonista. Na tle pochodzących zza żelaznej kurtyny zespołów z tamtych lat Stress wypada co najmniej przyzwoicie i właściwie w niczym im nie ustępuje. Najbliżej mu do Grand Funk Railroad. Zespół kilka razy zmieniał skład – doszedł drugi gitarzysta Krzysztof Jarmużek, skrzypek Andrzej Richter, organista i pianista Michał Przybysz. Zmiany personalne uatrakcyjniły muzykę Stressu, ale i to nie zdołało zmiękczyć twardych serc animatorów kultury z okresu PRL-u. A mieli w swoich rękach prawdziwy skarb! W 1979 roku grupa zamilkła. Na szczęście są archiwa. W zbiorze Polskiego Radia odnaleziono kilkanaście nagrań Stressu (niektóre w dwóch wersjach) i w 2008 roku wydano je na dwóch płytach kompaktowych w ramach serii „Z Archiwum Polskiego radia” jako wolumen 8. Jeśli tak bardzo zachwycamy się muzyką zachodnich grup z lat siedemdziesiątych, to nic nie stoi na przeszkodzie, by zachwycać się muzyką poznańskiego Stressu. W pełni na to zasługuje. P.S. Stress jest autorem hymnu poznańskiego Lecha „W górę serca i niech zwycięża Lech”. Krzysztof Michalczewski

Test

Test (1974) „Ja gram rock – muzykę, w której się wyżywam, którą znam i rozumiem” – tako rzecze Kozakiewicz. Żeby się przekonać co te słowa mogły znaczyć w Polsce we wczesnych latach 70. należy sięgnąć po nagrania zespołu Test. Innej rady nie ma... Grupa ta wydała jeden longplay (1974), na

szczęście seria „Złota kolekcja” przypomniała o Teście, wydając w 2000 roku kompilację ich nagrań. 19 piosenek – ponad godzina muzyki to wystarczająco dużo aby móc docenić lub przekreślić dorobek pionierów polskiego hard rocka. Siłą napędową zespołu byli Dariusz Kozakiewicz i Wojciech Gąssowski. Hard rock i Gąssowski? Brzmi to – i owszem – drastycznie, ale egzorcyzmy nic nie pomogą. Jego nazwisko nie zniknie z okładki i jedyne co możemy zrobić to albo schować głowę w piasek i stwierdzić, iż fakt ten ma nieszczęście być w sprzeczności z naszym muzycznym smakiem, albo... przesłuchać płytę. A ta zaczyna się wybornie... Przygodę bez miłości – utwór który dał tytuł całej kompilacji – otwiera kapitalny riff. Sama piosenka okazuje się być pretensjonalną propozycją uregulowania stosunków damsko–męskich. Całość zagrana jest sprawnie, zwięźle i zawiera soczystą solówkę na gitarze. Jestem zresztą pełen podziwu dla Dariusza Kozakiewicza. Tyle pięknej gitary, surowej ale i klasycznej, nie spodziewałbym się usłyszeć w nagraniach rodzimej kapeli z tamtych lat. Co więcej, gdybym nie usłyszał na własne uszy, to bym nie uwierzył, że nad Wisłą w pierwszej połowie lat 70. takie rzeczy miały miejsce. Każda kompozycja, nawet jeśli sama w sobie jest słabsza, przynosi a to ciekawy riff, a to solo... Do utworów, które zestarzały się, jak dobre wino należą m.in.: Gdy gaśnie w nas płomień, Płyń pod prąd (mój faworyt), Wybij sobie z głowy, Licz na siebie sam, czy Testament. Oczywiście na płycie słychać, że Test zaznajomiony był z dokonaniami zespołów brytyjskich i amerykańskich (pojawiają się covery: Livin’ in sin, Smoke on the water, a wstęp piosenki Świat jaki jest po mistrzowsku imituje brzmienie Santany). Teksty utworów mogą razić infantylnością, ale na tle Zachodnich „klasyków gatunku” nie są niczym wyróżniającym. Wad tego albumu należy szukać gdzie indziej. Charakter wydawnictwa (kompilacja) sprawia, iż płyta jest bardzo nierówna – nie brakuje na niej utworów bardziej komercyjnych, bądź też po prostu słabych, ukazujących miałkie i w gruncie rzeczy nieciekawe oblicze zespołu, np. Sam sobie sterem żeglarzem, Inna jest noc, czy Nie bądź taka pewna siebie. I niestety wydaje się, że jest to słabość nie tylko tego albumu ale Testu jako takiego. Zdecydowanie brakuje też dłuższej kompozycji, w której muzycy potwierdziliby, że ich zdolności kompozytorskie przewyższają schemat riff– zwrotka–refren–zwrotka, etc. Spotkać się można z opiniami, że Test miał pecha, gdyż za bardzo wyprzedzał muzycznie epokę, w której tworzył. Dodałbym też, że inne szerokości geograficzne przyjęłyby zapewne któryś z kawałków Testu, jako rasowy rockowy hicior. Bo choć można punktować mankamenty tej grupy, to rozsądniejsze wydaje cieszenie się tym, że w Polsce mieliśmy taką kapelę. Polecam Test waszej uwadze. Nie tylko jako ciekawostkę – po 40 latach w tych nagraniach wciąż kryje się niesamowita energia. Jacek Chudzik

23


wrzesień  2011

Opeth

Heritage (2011)

H

eritage jest płytą, na której premierę tego roku czekałem najbardziej. Mimo nowych albumów Dream Theater, Pain of Salvation, Stevena Wilsona, Steve’a Hacketta czy Symphony X to właśnie najnowsze wydawnictwo Opeth intrygowało i ciekawiło mnie najbardziej. Dlaczego? A to dlatego, że zespół zapowiadał dość drastyczny zwrot w swojej muzycznej twórczości. Tak naprawdę… można było się tego zwrotu spodziewać. Już ostatnia płyta Opeth delikatnie wskazywała nowy kierunek jaki Szwedzi mieli wyznaczyć. Spory jak na zespół eksperymentalizm z wpływami jazzu przypominający delikatnie klimat lat 70. w Hex Omega czy Hessian Peel oraz utwór Burden również nawiązujący do tego okresu były pierwszymi przesłankami wskazującymi, że coś z Opeth się dzieje. W dalszej kolejności przyszła pora na singiel zespołu pt. The Throat of Winter (promujący grę God of War III) oparty na brzmieniu gitar klasycznych, który fanów ciężkich brzmień mógł dość niepokoić, a coraz częstsze wywiady z Michaelem Akerfeldtem, w których to opowiadał o jego znudzeniu muzyką metalową, natomiast rozpływał się nad zespołami chociażby takimi jak Comus czy Lucifer’s Friend chyba wszystkich utwierdziły w przekonaniu, że kolejna płyta Opeth będzie zupełnie inna od swych poprzedników. Jednych to niepokoiło, innych ciekawiło i intrygowało. Dziesiąty album Szwedów otrzymał nazwę Heritage czyli Dziedzictwo. Do rozgryzienia tego tytułu bardzo pomocna okazała się okładka wydawnictwa (przy okazji dodam, że całkowicie nie oddająca muzycznej zawartości krążka), tradycyjnie przygotowana przez Travisa Smitha. Warto na początku dodać, że zespół odciął się od linii klimatycznej, mrocznej by nie rzec przygnębiającej szaty graficznej charakterystycznej dla grupy, a w przypadku Heritage postawił na pewnego rodzaju symbolikę. Centralną część okładki zajmuje drzewo z ulokowanymi w jej koronie głowami muzyków Opeth (nawiązanie do grafik muzycznych okresu rocka psychodelicznego), z której wypada Peter Wiberg (jest to nawiązanie do jego odejścia z zespołu po zarejestrowaniu ścieżek dźwiękowych do Heritage). Pod drzewem leży 10 czaszek symbolizujących dziesięciu byłych muzyków Opeth, na niebie zostało wymalowanych 9 krążków przywodzących na myśl 9 albumów zespołu poprzedzających Heritage. Warto trochę miejsca poświęcić korzeniom drzewa, które prowadzą do otchłani piekielnych, co ma oznaczać że Opethowe muzyczne drzewo jest niejako spuścizną black i death metalu, z którego zespół w latach 90. wyrósł. Podsumowując wszystkie elementy zdaje się, że Opeth chciał poprzez swoją okładkę powiedzieć – zaczynamy nowy etap w historii zespołu. Przejdźmy do zawartości muzycznej krążka. Jak wspominałem, na Heritage czekałem bardzo niecierpliwie. Z pewnością intrygowało mnie nowe oblicze zespołu, które miało odważnie nawiązywać do muzyki przełomu lat 60. i 70. czyli artystycznego dziedzictwa mózgu zespołu – Michaela Akerfeldta. Odmienną sprawą był fakt, że sam najbardziej fascynuję się muzyką tego okresu i liczyłem na to, że Opeth sprawi mi nie lada miłą niespodziankę.

24

Album rozpoczyna bardzo delikatna, zmysłowa i klimatyczna partia fortepianu w instrumentalnym utworze tytułowym. Ten muzyczny przedsionek wprowadza nas w pierwszy utwór na krążku, którym jest (wydany wcześniej jako singiel) The Devil’s Orchard. Już ten pierwszy utwór odpowiada nam na wiele pytań, które fani zadawali sobie w trakcie oczekiwania na krążek zespołu. Opeth na Heritage to dalej Opeth. Nie możemy mówić o jakimś drastycznym zwrocie twórczości Szwedów. Zarówno ta, jak i kolejne kompozycje są zbudowane w typowy dla zespołu sposób, a gitarowe przeplatance i charakterystyczne zagrywki Michaela Akerfeldta słychać z daleka. Formacja oparła swój utwór na dość skomplikowanym fundamencie rytmicznym, w którym z pewnością uchwycimy wpływy jazzu. To co przynosi nam Diabelski Sad, to również spora różnorodność i muzyczna wszechstronność zbudowana w atmosferze muzyki przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Warto zwrócić uwagę na kolejny utwór pt. I Feel the Dark, który może początkowo nie wyróżnia się niczym szczególnym oprócz dość dosadnego, melancholijnego klimatu. Kompozycja pokazuje swój pazur na początku 4 minuty, kiedy to zespół uderza nas dość mrocznym riffem (oczywiście jak na standardy Opeth delikatnego kalibru) i nieoczekiwanie wywraca tworzony wcześniej klimat. Opeth przyzwyczaił nas na przestrzeni swych kolejnych wydawnictw do budowania swych albumów w ten sposób, aby były spójne i jednorodne klimatycznie. W przypadku Heritage ta twarda zasada niestety została złamana. To czego ja osobiście nie mogę znieść przy badaniu muzycznych wydawnictw to brak spójności. Nietrudno zauważyć że I Feel the Dark jest zupełnie innym utworem niż The Devil’s Orchard, a już kolejne Slither zabiera nas w jeszcze bardziej odmienne klimaty. Heritage sprawia wrażenie mało przemyślanego w całej swej pełni albumu, który jest jedynie zbiorem mniej lub bardziej powiązanych ze sobą piosenek. Niestety ma się to przełożyć na mało optymistyczny odbiór całego krążka. Spójrzmy w przeszłość chociażby na melancholijne i przygnębiające Damnation, drapieżne Still Life czy melodyjne i potężnie brzmiące Blackwater Park. Jak kierując się powyższą regułą jednoznacznie ocenić Heritage? Niestety nie przychodzi to łatwo. Jedni mogą uważać to za zaletę wskazując na wszechstronność i barwność krążka, dla mnie jest to jednak duża wada, bo nie ma chyba nic ważniejszego przy nagrywaniu albumu jak jego jednorodny nastrój, klimat i muzyczna atmosfera. Tego na Heritage oprócz szeroko zakrojonego melancholijnego, jesiennego tła ciężko jednoznacznie wskazać. Zatrzymaliśmy się na Slither. Ta kompozycja jest jak na standardy Heritage bardzo żywiołowa, a klimatem przypomina stare dobre czasy hard rocka. Pędząc na załamanie karku uspokaja się, a po wieńczącym utwór wyciszeniu przechodzi w kolejne Nepenthe, podczas którego Opeth rozpoczyna powolną budowę melancholijnego, dramatycznego więc nastroju. Zaskakujące jest to, jak prostymi środkami zespół potrafi sprawić, że czas dla nas jakby się zatrzymuje, a muzykę i powiązane z nią emocje chłoniemy jak gąbka. Nepenthe naprawdę warto wyróżnić za wręcz fantastyczny początek i równie podniosłe i wciągające zakończenie… Co znajdziemy jednak w środku utworu? Wspominałem o tym, jak zespół (czy to umyślnie czy nie) burzy tworzony wcześniej klimat. Podany utwór jest tego najlepszym przykładem. Szwedzi zamiast dalej mozolnie budować jednorodną atmosferę kompozycji oddają się (dla mnie niezrozumiałemu) jazzowemu szaleństwu przypominającego twórczość Steve’a Hacketta, które zdecydowanie budzi nas z wspaniałego snu, w którym znaleźliśmy się przed paroma chwilami. Prawdziwą perełką (tym razem od początku do końca) jest jeden z lepszych na płycie Haxprocess, którego dwie pierwsze (i chyba dwie ostatnie) minuty mógłbym określić jednymi z lepszych momentów na Heritage. Tutaj chciałbym chwilę czasu poświęcić wokalowi Michaela Akerfeldta. Co prawda na płycie wokalista ani razu nie pokazuje pazura i nie growluje, ale… partie wokalne na Heritage mógłbym zaliczyć do jednych z lepszych, jakie udało się uzyskać wokaliście w całej swej karierze. Czuć że Akerfeldt bardzo eksperymentuje ze swoim głosem, używa go w dość innowacyjny dla siebie sposób i podsumowując całe 60 minut na Heritage ocenę można wystawić mu bardzo pozytywną. Pozostało nam ponad ośmiominutowe Famine nacechowane dość mroczną, podniosłą i tajemniczą muzyczną otoczką. W przypadku tego utworu także w moim mniemaniu powinno się trochę dostać muzykom, za to, biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 że zbyt pochopnie wywracają budowany klimat, kiedy po przecudownej 3 minucie Opeth nagle przyśpiesza. W Famine baczną uwagę należy zwrócić na potężnie i dramatycznie brzmiącą szóstą oraz ósmą minutę z świetnie wpasowującą się w klimat utworu niestandardową, brudną grą fletu. W dalszej kolejności przechodzimy do najkrótszej kompozycji na albumie czyli bardzo zwrotnego, strasznie intrygującego ze względu na swoją budowę i dosyć pozytywnie nastawionego The Lines In My Hand. Nie mijają 4 minuty kiedy przechodzimy do kolejnego (chyba najlepszy na krążku) Folklore. Utwór od samego początku intryguje i pozwala nam odpłynąć, ale swą najcięższą broń wyciąga po wyciszeniu w 6 minucie, kiedy to zamienia się w kompozycję pełną pasji, uczuć i emocji. Jest to chyba mój ulubiony fragment na płycie. Heritage wieńczy instrumentalny Marrow of the Earth, który jest dowodem na to, że Opeth nie wyzbył się umiejętności budowy świetnych utworów w oparciu o melodie wykonywane na gitarze akustycznej (najlepsze przykłady – Coil, Patterns In the Ivy czy For Absent Firends). Marrow of the Earth jest naprawdę pięknym, klimatycznym zakończeniem i aż dziw budzi niezwykła umiejętność muzyków do zatapiania słuchaczy w wydobywanych dźwiękach wydobywanych przez ich instrumenty. Na co w przypadku Heritage wypada zwrócić szczególną uwagę? Warto wspomnieć, że mniejszy udział gitar w brzmieniu całego albumu daje więcej miejsca na pokazanie swych walorów innym muzykom i ich instrumentom. Zdecydowanie więcej niż na poprzednich albumach mają do powiedzenia klawisze nie zabijane ani przez growl, ani przez ciężki gitarowe riffy i trzeba przyznać, że dostały do wykonania wiele różnych zadań. Bardzo wyraźnie słyszalny jest też podbity bas Martina Mendeza, który mnie osobiście bardzo oczarował i chyba jestem zmuszony przyznać, że Heritage jest jego najlepszą płytą jeżeli chodzi o wykorzystanie swego instrumentu. To wszystko jednak nic przy tym co na perkusji wyczynia Martin Axenrot. Niewielu perkusistów na świecie byłoby w stanie jak on tak genialnie i z polotem wykonywać swe partie. Czuć że Axenrot doskonale rozumie i czuje muzykę, którą gra używając wszystkich dostępnych środków w sposób wyważony i dokładnie przemyślany, robiąc to subtelnie i dystyngowanie. Heritage powoli zaczynam zaliczać do grupy takich albumów jak Scenes from a Memory (Dream Theater), Lateralus (Tool) czy Idmen (Indukti), których można słuchać chociażby jedynie ze względu na fenomenalne partie perkusyjne.

Parę zdań należy poświęcić muzycznym inspiracjom, których na płycie Opeth możemy się doszukiwać. Na początku warto tutaj jeszcze raz stanowczo zadeklarować – Opeth na Heritage pozostał sobą. Mówiąc inaczej zespół stworzył dzieło, jakie z jego rąk powstałoby gdyby piątkę muzyków cofnąć w czasie 40 lat. Oczywiście można na Heritage doszukiwać się wpływów chociażby King Crimson, Soft Machine, Deep Purple, Caravan czy Jethro Tull, ale z całą pewnością trzeba przyznać że Opeth wydał płytę muzycznie świeżą i niezależną przedstawiający muzyczny punkt widzenia zespołu, a nie sztucznie adaptujący wzorce innych muzycznych formacji. Powiem szczerze, że obawiałem się pisząc tę recenzję. Jestem pewny że Heritage zostanie wydawnictwem dość kontrowersyjnym i gdy jedni będą go zachwalać oraz podnosić pod niebiosa, drudzy będą na niego narzekać i czuć rozczarowanie. Ja osobiście niestety zawartością albumu jestem dość zawiedziony. Nie można powiedzieć że Opeth nagrał album słaby, bo takim Heritage nie jest. Krążkowi czegoś istotnego jednak brakuje… Najnowsze dzieło Opeth męczyłem, wałkowałem, a wręcz katowałem wielokrotnie. Wszystko po to, żeby jak najdokładniej uchwycić to, co zespół starał się przekazać słuchaczowi tworząc album. Niestety ilekroć bym Heritage nie słuchał, zawsze w ostateczności pojawiało się uczucie znudzenia, monotonii i pewnego rodzaju nijakości. Analizując oddzielnie poszczególne utwory wpadłem w pewnego rodzaju konsternację, bo każda kompozycja była o ile nie dobra, to bardzo dobra. Mankamenty pojawiały się w momencie odsłuchiwania albumu w całości od pierwszej do ostatniej sekundy. O co więc w tym wszystkim chodziło? W moim przekonaniu Heritage został po prostu źle skonstruowany, nie posiada wyrazistego klimatu i osobowości, a zespół skacząc z jednego muzycznego tematu na drugi ciągle gubi to, co udało mu się wcześniej wypracować. Niestety na Heritage absolutnie fantastyczne momenty są poprzeplatane tymi po prostu dobrymi i dość przeciętnymi. To wszystko rzuca ponury obraz na dziesięć naprawdę solidnych i ciekawych utworów, które w swej całościowej formie pozostawiają uczucie niedosytu. Do Heritage z pewnością nie raz będę wracał, ale z pewnością nie tak często jak do Damnation, Watershed czy My Arms, Your Hearse. Ostatecznie muszę stwierdzić, że jako wielki fan zespołu, mimo szczerych chęci polubienia krążka i mimo tego, że to właśnie muzyką lat 70. się fascynuję, czuję się zawartością krążka dość zawiedzony. Może po prostu zawiesiłem zespołowi zbyt wysoko poprzeczkę? Może i tak jest w rzeczywistości, ale Heritage mimo wielu plusów do mnie niestety nie przemawia. Paweł Bogdan

Time To Express

O Void In You należy również powiedzieć, że jest albumem bardzo klimatycznym, ujmującym szczerością i dostarczającym niepowtarzalnego zestawu emocji. Idealnie w ten fason wpisały się wokale Tomasza Skierczyńskiego, które szczególnie przekonująco brzmią we wspomnianych „coldplayowych” utworach, ale również w kawałkach „z pazurkami” młodemu wokaliście nie zabrakło rockowego powera. Premierowy krążek zespołu z Kołobrzegu wyposażony jest również w bogatą paletę urozmaiceń zarówno dźwiękowych (mam na myśli całą masę efektów Piotra Iwanka czy partie smyczkowe Ilony Kamickiej), jak i lirycznych, w których można odnaleźć niebanalne inspiracje twórczością Edgara Allana Poe. W finale niniejszej recenzji przychodzi mi napisać coś banalnego: „wow!”, bo nawet najbardziej wyszukane słowa nie byłyby w stanie oddać wrażeń płynących z Void In You. Drugi studyjny album kwartetu z Time To Express to pozycja absolutnie obowiązkowa dla wszystkich fanów szlachetnej odmiany muzyki rockowej. Krążek bez wątpienia tętniący własnym, niepowtarzalnym życiem i czarujący unikatowym klimatem. A pomyśleć, że muzycy z Kołobrzegu są dopiero u progu swojej kariery… Ocena: 9/10 Konrad Sebastian Morawski

Void In You (2011) W pełnej nieświadomości do mojego odtwarzacza zakradł się krążek zespołu Time To Express zatytułowany Void In You. Po kilkunastu minutach spędzonych z muzyką tej grupy pomyślałem coś w stylu: „Angielski rock ma się naprawdę nieźle!”. Jakież było moje zdziwienie gdy w głośnikach zaczął rozbrzmiewać utwór pt. Moricone zaśpiewany w całości w języku polskim. Wtedy też uświadomiłem sobie, że od dwóch kwadransów z niezwykłą subtelnością zawieszoną w art rockowym pejzażu przemawiają do mnie Polacy. Z Kołobrzegu. Osobom, które znalazły się w podobnym położeniu do mojego warto przedstawić krótkie wprowadzenie do muzycznego świata kreowanego przez Time To Express. Skład zespołu utworzyli młodzi i obiecujący Tomasz Skierczyński (wokal, gitary), Bartosz Kulesza (gitara), Mariusz Skorupa (bas) i Mateusz Wyziński (perkusja), a Void In You jest następcą debiutanckiej LP z 2009 roku pt. Traffic Life. W przekroju swojej kilkuletniej twórczości zespół zewsząd zebrał wiele nagród i wyróżnień, ale myślę, że naprawdę głośno powinno się o nim zrobić przy okazji premiery drugiego studyjnego albumu, bo po spędzeniu z nim czasu oklaski same składają się do braw. W skład Void In You weszło łącznie dziesięć utworów rozpisanych na niemal czterdzieści minut muzyki. Spodobała mi się jedna z rekomendacji zespołu, która głosiła, że w muzyce Time To Express można odnaleźć „od łagodnych coldplayowych klimatów po ostre łojenie w stylu Smashing Pumpkins”. Wszak kwartet z Kołobrzegu jest wyposażony w niezwykłą umiejętność balansowania pomiędzy delikatnymi i malowniczymi balladami, a zadziornym i odważnym wykorzystaniem klasycznych rockowych instrumentów w zestawie gitarowo-perkusyjnym. Pomiędzy premierowymi utworami Time To Express można odnaleźć łagodne partie gitary akustycznej, charakterystyczne riffy rockowe, autonomiczne partie poszczególnych muzyków oraz całe mnóstwo rozmaitych smaczków dźwiękowych. Całość została utrzymana w przyjemnej, nienachalnej konwencji w kombinacji różnych form muzyki rockowej. biuletyn podProgowy

25


wrzesień  2011 Karmakanic

In a Perfect World (2011)

Muzyką Karmakanic zainteresowałem się przed trzema laty przy okazji premiery krążka zatytułowanego Who’s The Boss In The Factory. Jak się później okazało był to trzeci studyjny album solowego projektu jednego z asów szwedzkiego prog rocka Jonasa Reingolda, a gdy udało mi się nadrobić zaległości stwierdziłem też, że najlepszy spośród całej twórczości zespołu. Bardzo dobre wrażenie, które wywołał we mnie Who’s The Boss In The Factory sprawiło, że kolejny studyjny album Karmakanic miałem kupić w ciemno. Stało się tak pod koniec lipca, kiedy to światową premierę miał czwarty studyjny krążek Jonasa Reingolda i jego progresywnej świty zatytułowany In a Perfect World. W odniesieniu do poprzedniego materiału w składzie Karmakanic zmienił się perkusista, bowiem Zoltana Csorsza zastąpił Marcus Liliequist, a grupa została dodatkowo rozszerzona o wokalistę i klawiszowca Nilsa Eriksona. Podejrzewam, że te zmiany nie miały wielkiego wpływu na muzykę zawartą w najnowszym dziele grupy, ale dosyć nieoczekiwanie zmianom uległa muzyczna filozofia Jonasa Reingolda. Wszak dowodzony przez niego progresywny sekstet napisał album w sumie rozciągnięty na niemal godzinę, w której zmieściło się siedem utworów utrzymanych w bardzo urozmaiconej, napełnionej barwnymi dźwiękami i optymistycznym klimatem muzyce. Skąd więc zdanie o zmianie muzycznej filozofii głównodowodzącego Karmakanic? Ano, w zawartości In a Perfect World nie uświadczymy mrocznego, na wpół przejmującego, a na wpół sarkastycznego klimatu, który z dużą starannością grupa kreowała w poprzednich latach. W albumie nasyconym rozlicznymi fajerwerkami muzycznymi aż nadto przesłodzony wydaje się charakter poszczególnych kompozycji. Szczególnie jest to odczuwalne w utworach krótszych takich jak Turn It Up, Can’t Take It With

Darmocha

utwory i albumy warte zainteresowania, które artyści udostępniają nieodpłatnie w sieci

26

You czy Bite the Grit, w których muzycy Karmakanic zaoferowali muzykę utrzymaną przede wszystkim na gitarowo-klawiszowych pomysłach w bardzo cukierkowym klimacie. Zabrzmi niepokojąco, ale wiele fragmentów najnowszego Karmakanic z pewnością mogłyby posłużyć jako tło do amerykańskiego grilla. Nie rozumiem gdzie się w muzyce szwedzkiego zespołu podział przygnębiający, deszczowy klimat z dwóch części Eternally albo sarkazm wypełniający Who’s The Boss In The Factory. Ponadto urozmaicony wokal pod postacią partii Gorana Edmana, Nilsa Eriksona oraz muzyków od chórków Jonasa Reingolda i Lalle Larssona został okradziony ze szczerości, a w jej miejsce zaoferowano jakieś dziwne chwytliwe rozluźnienie. Na tym krążku pojawiła się jednak dosyć interesująca cecha związana z bardzo nieusystematyzowanym nastrojem, bo jeżeli w wielu fragmentach In a Perfect World mógłby stanowić dobre towarzystwo dla hamburgerów, o tyle zdarzyło się również, że z dosyć dużą łatwością muzycy zespołu potrafili sięgnąć po „progresywną głębię”. Sprawy się tak potoczyły przede wszystkim w utworach dłuższych, takich jak The World Is Caving In oraz There’s Nothing Wrong With The World ubranych w przepiękne, uwolnione partie klawiszowe Lalle Larssona i Nilsa Eriksona oraz znakomite partie basowe Jonasa Reingolda. Choć nie są to najdłuższe utwory na płycie moim zdaniem cechują się większym stopniem komplikacji i lepszym wykorzystaniem pomysłów niż w niepotrzebnie wydłużonym 1969 lub w akustycznej balladzie w amerykańskim stylu When Fear Came To Town (tej jednak na plus należy zapisać ładne wykończenie). Podsumowując myślę, że In a Perfect World powinien spodobać się fanom szwedzkiego rocka progresywnego, a w szczególności tym, którzy nie słyszeli wcześniejszych dokonań Karmakanic. Muzyka grupy zrobiła się bardziej optymistyczna, bardziej chwytliwa i bardziej wesoła (…aby nie powiedzieć „weselna”). Zarówno z nut, jak i z liryków – pomijając kilka banalnych aluzji – grupy zniknął nastrój goryczki, jakiegoś żalu czy społecznego sarkazmu. Świat wykreowany przez szwedzki zespół choć w założeniu wcale nie miał być Perfect wyszedł trochę w konwencji happy endu hollywoodzkich produkcji. Tak jak powiedziałem: fani rocka progresywnego powinni być zadowoleni, ale moje oczekiwania w stosunku do nowego dzieła Karmakanic były skierowane w zupełnie innym kierunku… Ocena: 7/10 Konrad Sebastian Morawski

Monkey3

Na zjednoczenie Kosmosu 1. będziemy musieli poczekać. Póki co cieszmy się płytą space-

Amerykańska neoprogre2. sywna formacja Majestic ma na koncie pokaźny stosik

-rockowego Intercosmos, zaiste będącego dzieckiem zjednoczonej Europy – grupuje muzyków z Au-strii, Niemiec i Hiszpanii. pobierz

Beyond The Black Sky (2011)

Helweci z francuskojęzycznej części Szwajcarii w 2011 roku zaoferowali swój trzeci studyjny album pt. Beyond The Black Sky, który został wydany nakładem Stickman Records. Zespół w składzie: Boris (gitary), dB (instrumenty klawiszowe), Picasso (bas) i Walter (perkusja) cechuje duża regularność jeśli chodzi o wydawanie krążków, bo średnio raz na cztery lata można od grupy oczekiwać dużego albumu ze studia. Niemniej stabilny skład zakłóciła drobna zmiana, bowiem po premierze ostatniego albumu Monkey3 pt. 39 Laps z grupą pożegnał się niejaki Mister M, a jego miejsce zajął człowiek o enigmatycznie brzmiącym pseudonimie dB. Nie chcę się nawet zastanawiać nad genezą nazwy Monkey3, bo rozległy obszar muzyki po którym poruszają się Helweci i tak powoduje przegrzanie się synaps pomiędzy nerwami. Nie może być inaczej skoro muzycy zespołu z Lozanny określili swoją twórczość jako związek trzech wyraźnych odłamów rocka: stoner, post i space. Ja dodałbym do tego jeszcze psychodelię i progresję, a przymiotnikowo określił zespół mianem mrocznego, hipnotycznego i… uwodzicielskiego. Przynajmniej w taki sposób odnalazłem się w Beyond The Black Sky, bo trwająca nieco ponad 52 minuty płyta potrafi mocno zamieszać w percepcji odbiorców. Myślę, że z efektem podobnym do jakichś halucynogennych narkotyków. Helweci na premierowym materiale zaoferowali w sumie osiem utworów. Bez wątpienia zadaniem wymagającym wiele precyzji byłaby próba usystematyzowania tej muzyki przy użyciu jakiegoś klucza. W istocie taki zabieg nie miałby sensu, bowiem muzycy Monkey3 chyba właśnie tworzą coś na przekór, wbrew panującym standardom. Tym samym w treści Beyond The Black Sky uświadczymy długie, przywołujące skojarzenia z dobrych horrorów momenty autonomiczne poszczególnych instrumentów, jak i pełną intensywność post rockowej ekspresji

wydawnictw. Dwa z nich EPkę Clover Suite i jeszcze ciepły album Labyrinth daje gratis. pobierz

przy odczuwalnie eksploatowanych instrumentach. Rzeczone pomysły pojawiają się w osobnych utworach lub w parze przy bardziej rozbudowanych kompozycjach. W nutach premierowego albumu Monkey3 znalazło się całe mnóstwo psychodelicznej hipnozy, typowego rockowego szarpania strun, patentów elektronicznych charakterystycznych dla metalu industrialnego, sporo pustynnego klimatu (…ale pustyni bez wątpienia księżycowej, a nie ziemskiej) czy wreszcie progresywnych pejzaży. Pod względem konstrukcji poszczególnych utworów w muzyce zawartej na Beyond The Black Sky znalazły się utwory zarówno długie i skomplikowane, jak i o wiele łatwiejsze, będące czymś w rodzaju dosadnego manifestu. Nie wiem na ile wpływ miała zmiana klawiszowca w zespole, bo w muzyce Monkey3 zawartej na Beyond The Black Sky znalazło się bardzo mało miejsca dla partii klawiszowych. Wręcz myślę, że miałbym problem ze wskazaniem jakiegoś interesującego zestawu w tej materii, ale też podejrzewam, że dB skupił się przede wszystkim na kreowaniu elektronicznych patentów stanowiących w głównej mierze tło dla wszechobecnej gitary i perkusji. Z pewnością taki stan rzeczy może wzbudzić niedosyt wśród fanów instrumentów klawiszowych, którzy pewnie też od czasu do czasu potrzebują przetransportować się do niepoukładanego świata. W finale tych rozważań jestem przekonany, że muzyka zawarta na Beyond The Black Sky powinna trafić w gust osób, które stawiają przede wszystkim na instrumentalne sztuczki ze wskazaniem na gitary i perkusję. Całość pewnie mogłaby stanowić jakiś podręcznikowy przykład dla zapalonych gitarzystów i perkusistów, ale w muzyce Monkey3 poza rzemiosłem pojawia się jeszcze umiejętność kreowania muzycznego labiryntu, a Beyond The Black Sky jest tego koronnym przykładem. Krążek nasycony tuzinem inspiracji, magnetyczny, wieloma fragmentami mroczny i demoniczny… Jeśli telewizja jest gumą do żucia dla oczu, to w takim razie premierowa muzyka Monkey3 stanowi narkotyk dla uszu. Ocena: 8/10 Konrad Sebastian Morawski

Three Seasons Life’s Road (2011) Czasami wystarczy najmniejszy drobiazg, rzec można przypadek, który wzbudza zainteresowanie Post rock grany przeez 3. australisjkie Tangled Thoughts Of Leaving jest

bogaty brzmieniowo, przypomina dokonania Days Between Stations. Do ściągnięcia kilka singli, splitów i EPek. pobierz

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 i przyciąga na dłużej. Tak było w przypadku mojego kontaktu ze szwedzkim zespołem Three Seasons oraz ich debiutanckim krążkiem z 2011 roku pt. Life’s Road. Historia zaczęła się banalnie, bo na swoją skrzynkę e-mail otrzymałem długi, ponad jedenastominutowy utwór zatytułowany Each To Their Own, który wbrew całej swojej różnorodności przeniósł mnie mniej więcej w pustynne klimaty kreowane swego czasu przez Kyuss. A takiego skojarzenia po prostu nie wypada lekceważyć. Three Seasons powstał w 2010 roku niejako na kanwie działalności innych zespołów, bowiem gitarzysta i wokalista Sartez Faraj wcześniej tworzył w Siena Root, a basista Olle Risberg i perkusista Christian Eriksson nagrywali w barwach Mouth Of Clay. Trio w swoim debiucie wydanym pod szyldem Transubstans Records zaoferowało trochę ponad godzinę nieregularnej, charakterystycznej i wieloodcieniowej muzyki rockowej. Wśród dziewięciu kompozycji zawartych na Life’s Road znalazły się zarówno trzy wielowątkowe i rozbudowane w progresywnym stylu utwory, jak i numery o wiele bardziej bezpośrednie, w mniejszej części radiowe, w większej podszyte muzycznymi rozmaitościami. Interesujące, że tego typu nagrania wykluły się w Szwecji gdzie prym w szeroko pojmowanej muzyce rockowej i metalowej wiedzie scena death metalowa i rocka progresywnego. Tymczasem Three Seasons zaoferowali album, który wyszedł na przeciw specyfice tamtejszego rynku. Nie ukrywam, że podpalony wieloma autonomicznymi, pustynnymi partiami Each To Their Own poszukiwałem na premierowym krążku trio podobnych fragmentów, ale może poza obszernymi fragmentami utworu tytułowego i Since Our Fist Day więcej skojarzeń z Kyuss nie odnalazłem. Tym niemniej w muzyce zawartej na Life’s Road znalazło się od groma innych fajnie wykorzystanych patentów. Wystarczy wspomnieć podszyty bluesem Down To The Bottom, tu i ówdzie jazzujący An Endless Deolusion, klasyczne hard rockowe Too Many Choices i Feel Alive czy wręcz radiowy Cold To The Bone. Większa część sekcji instrumentalnej utrzymana jest w płynnej współpracy pomiędzy gitarą Faraja, basem Risberga i perkusją Erikssona, ale należy też wspomnieć, że w niektórych kompozycjach grupa podparła się instrumentami klawiszowymi oraz dodatkowymi strunami. Najmocniejszą stroną Life’s Road w mojej opinii jest zakończona sukcesem próba uchwycenia różnych muzycznych nurtów, co szczególnie dobrze zostało zarysowane w dziesięciominutnikach Słuszna dawka progresyw4. nego metalu od fińskiego Liquorworks.

pobierz

biuletyn podProgowy

pełnych licznych zmian nastroju, znakomitych partii gitarowych sprawiających wrażenie improwizowanych oraz klimatycznych teł. Natomiast z drugiej strony miałem problem z zaakceptowaniem wokali Faraja, którego nadaktywność, szczególnie po dłuższych instrumentalnych improwizacjach, dosyć skutecznie wytrącała z błogiego klimatu. Tym niemniej przy którymś z kolei odsłuchu zdążyłem się przyzwyczaić, a nawet polubić ten charakterystyczny głos. W sumie wyszło tak, że premierowy krążek Three Seasons mogę absolutnie wpisać do grupy bardzo udanych albumów wydanych w 2011 roku. Pewnie czas zweryfikuje na ile to „bardzo udane” utrzyma się w moich głośnikach, ale już teraz odnoszę wrażenie, że przy kolejnych odsłuchach Life’s Road odkrywam zupełnie nowe emocje. I choć szwedzkie trio dosyć trudno nazwać klasycznymi debiutantami to ich dziewiczy album pod szyldem Three Seasons powinien zajmować czołowe miejsca w rankingach z kategorii „Najlepszy Debiut Roku”. Ocena: 9/10 Konrad Sebastian Morawski

Comedy Of Errors Disobey (2011) Szkocja zawsze w rocku neoprogresywnym kojarzyła nam się głównie z Fishem, frontmanem Marillion oraz zespołem Pallas, którzy na początku lat 80-tych rozkwitali wraz z tzw. odrodzeniem rocka progresywnego. Bardziej dociekliwi fani gatunku znają także formację Abel Ganz, z której zresztą wywodzi się

bardzo ceniony wokalista, Alan Reed. Mało kto wie, że w pierwszej połowie lat 80-tych, właśnie w Szkocji działał jeszcze jeden zespół – Comedy Of Errors. Formacja, założona właśnie w tym czasie przez Joe Cairney’a (wokal), Jima Johnston’a (klawisze), Johna MacPhee (perkusja), Mike’a Barnard (gitary) oraz basistę Steve’a Stewarta, którego po pewnym czasie zastąpił Mark Spalding (bass). Podobnie jak większość próbujących sił na scenach szkockich zespołów, Comedy Of Errors także mieli bardzo małą siłę przebicia, choć w 1988 roku udało im się nagrać ciekawy album zatytułowany‚ Comedy Of Errors. Później zespół zamilkł na wiele lat i wreszcie niespodziewanie, w roku 2011 ukazała się zupełnie nowa pozycja w ich dyskografii, zatytułowana Disobey. Obecnie zespół tworzy trzech muzyków, którzy skrzyknęli się po latach pamiętając pierwszą odsłonę Comedy Of Errors. Główną postacią w zespole z całą pewnością jest Joe Cairney, wokalista i lider zespołu. Obok niego ze starego składu zespołu przetrwali: Jim Johnston grający na klawiszach i okazyjnie na gitarze. Jim także śpiewa w chórkach. Trzecim muzykiem jest Mark Spalding, który posiada umiejętność gry na rozmaitej maści gitarach, od prowadzącej, przez akustyczną po basową. On także podkłada chórki. W nowym składzie zespół wspomaga także nowy perkusista, Bruce Levick. Specjalnym gościem na płycie jest także Hew Montgomery, znany nam przede wszystkim jako członek Abel Ganz. Ciekawostką jest fakt, że w zespole zza miedzy Hew gra na klawiszach. Na płycie Disobey jednak chwycił za gitarę basową, by zagrać jej partie w rozbudowanej suicie The Student Prince.

Disobey to nie jest z pewnością przełomowy album, który niósłby za sobą coś nowego w neoprogresywnym odłamie rocka. Myślę, że nawet nie o to chodziło muzykom zespołu. Szkoci grają muzykę, w której wyraźnie czują się dobrze, która przynosi im ogromną frajdę i satysfakcję. Muzykę zakorzenioną właśnie w latach 80-tych kiedy to zaczynali przygodę na muzycznych scenach, a prym wiedli Marillion, Pendragon, IQ czy Pallas i właśnie w takich klimatach utrzymany jest nowy album zespołu. Na szczególną uwagę zasługuje kilka utworów. Tytułowy Disobey, który otwiera płytę brzmi dość przebojowo. Zapoznamy się w nim z ciekawym głosem Joe Cairney’a. Fani neoproga zastrzygą uszami słysząc udaną grę klawiszowo-gitarową, w której obydwa instrumenty w dość ciekawy sposób‚ wymieniają się’ na przemian przejmując prym. Ciekawą kompozycją jest Prelude Riff And Fugue, która przenosi nas w świat muzyki nawet o zabarwieniu barokowym. Powoduje to klawikord, który pojawia się na chwilę na wstępie tej kompozycji. To w pełni instrumentalny utwór, w którym także trwa wymiana partii pomiędzy gitarą (piękne solo!) i instrumentami klawiszowymi. Czwarta na płycie Carousel zabiera nas na karuzelę, wokół której wirują wspomnienia z lat 80-tych, tak bardzo lubiane przez fanów neoprgresywnego grania. To rozbudowany, dziesięciominutowy utwór w którym dzieje się bardzo dużo. Chwilami jest

spokojnie i melancholijnie, zupełnie jak w chwili gdy karuzela rusza, by nabrać rozpędu i wirować coraz szybciej. Na szczególną uwagę zasługuje druga część tego utworu. To mój ulubiony fragment na tym albumie, bardzo skręcający do czasów Błazeńskich Łez, Klejnotu czy Wartownika, symboli początku lat 80 w rocku progresywnym. Kolejną, bardziej przebojową kompozycją jest American Rodeo, która objawia się dobrą grą rytmiczną gitar. Muzyka balansuje pomiędzy Pallas a... Simple Minds. Noga sama tupie w rytm muzyki. Bardzo duże wrażenie zrobiła też na mnie szósta na płycie Could Have Been Yesterday, dość delikatna, balladowa, niemal kołysankowa

Hiszpanie z Overlife usadoIrlandczycy z Refraction Zespół Ga’An pochodzi z 5. wili się na pograniczu prog 6. Chicago, ale wyraźnie spogląda 7.na swoim debiutanckim i power metalu. Do ściągnięcia albumie nawiazują do mistrzów w kierunku Starego Kontynentu. nagrany – a jakże! – w 2001 roku album New Millenium i kilka utworów z jego następcy El Despertar pobierz z 2007 roku.

Ich debiutancki krążek wypełnia mroczna muzyka pełna odniesień do Goblin czy Popol Vuh. pobierz

instrumentalnego post metalu. Fani Pelican, Tides From Nebula i Russian Circles – to coś dla pobierz Was!

27


wrzesień  2011 piosenka z refrenem na długo zapadającym w pamięć. Finał płyty stanowi rozbudowana, wielowątkowa mini-suita The Student Prince, w której zespół rozwija swoje muzyczne fascynacje sprzed 20 lat. Album Disobey zatem przeznaczony jest w głównej mierze dla fanów muzyki z lat 80-tych. A także dla osób, które w muzyce progresywnej nie szukają bardzo połamanych i trudnych w odbiorze kompozycji. Za to lubują się w przyjemnych melodiach popartych bogatym wyrazem artystycznym i dobrym warsztatem instrumentalnym. Za takich właśnie muzyków uważam członków zespołu Comedy Of Errors ze Szkocji, którzy za sprawą albumu Disobey zabrali mnie znów do czasów, które wspominam z ogromną nostalgią... Ocena: 9/10 Krzysiek „Jester” Baran

Pymlico

Inspirations (2011)

Pymlico. Czy mówi Wam coś ta nazwa? Mi dotąd kompletnie nic nie mówiła. Natrafiłem na nią zupełnie przypadkowo, przeglądając internetowe zasoby w poszukiwaniu skandynawskich nowości. Robię tak od czasu do czasu i niemal za każdym razem natrafiam na coś nowego, dotąd nieznanego mi, ale z drugiej strony coś, co już po kilku chwilach słuchania mnie zaintryguje, nierzadko porwie bez reszty. Płyty skandynawskich wykonawców zwykle są trudno dostępne. Nagrywane są w małych studiach, wydawane przez prywatne inicjatywy muzyków, którzy robią to ze zwykłej pasji i pragnienia wewnętrznego spełnienia samego siebie. Album zatytułowany Inspirations projektu Pymlico jest dobitnym tego przykładem. Arild Broter to multiinstrumnetalista z Norwegii. Śledząc wkładkę do płyty i spoglądając na wyliczane przy poszczególnych utworach instrumentarium, z jakiego ten muzyk korzysta, budzi uznanie. Właściwie chyba łatwiej by było wymienić instrumenty na których Arild grać nie potrafi. Na albumie Inspirations wspomaga go cała orkiestra muzyków sesyjnych, dzięki czemu muzyka brzmi bardzo symfonicznie. Sam tytuł Inspisrtions, w połączeniu z konsumpcją muzyki zdaje się być rozprawką nad muzycznymi fascynacjami muzyka z Oslo. Fascynacje te także znakomicie odzwierciedla okładka płyty.

28

Rządzi nią przestrzeń, którą charakteryzuje błękit czystego nieba, odbijający się w tafli jeziora. Są także szarobrązowe wzgórza, wyraźnie ze skandynawskiej, surowej północy. Przestrzeń cechuje także dokonania Pymlico na albumie Inspirations. Bo tak właśnie brzmi muzyka: pejzażowo, niesamowicie obrazkowo. Panoramicznie i bardzo pogodnie. Jest zainspirowana wolnością i czystym, skandynawskim powietrzem. Z drugiej jednak strony pojawia się nostalgia za tym wszystkim, czego dalekiej, skandynawskiej północy brakuje: zieleni i bujnego, kolorowego życia. Słychać tu wyraźne fascynacje Camel, Alan Parsons Project czy Pink Floyd, a także tuzami skandynawskich scen: Anglagard czy Anekdoten. Już od pierwszych dźwięków muzyka porywa. Arild Broter i jego przyjaciele z zespołu na wstępie wystrzelą nas od razu w przestrzeń kosmiczną, ku najjaśniejszemu obiektowi gwiazdozbioru Byka, podwójnej gwieździe Aldebaran. Powędrujemy tam w towarzystwie gilmourowskiej gitary i symfonicznej potędze instrumentów klawiszowych. O tym jak bardzo lekko się uniesiemy w przestrzeń przekona nas melodyjny utwór P.I.G, który jest rozwinięciem startu. Utwór ten trochę przypomina mi Chord Change zespołu Camel. Dalej mamy pierwszą część utworu Pictures. Folkowo brzmiące partie fletu, poparte grą organów i melotronu i mnóstwo solowych, soczystych zagrywek na gitarze skłaniają muzykę ku kolejnym, wyraźnym inspiracjom Arilda: Anglagard i Anekdoten. Tych wyliczanek można używać bez końca! Czwarte The Website to przyjemny, instrumentalny utwór z mega dawką melodii i spokoju. Tym razem gitara zabrzmi bardzo latimerowsko. Powędrujemy na grzbiecie Wielbłąda, by dotrzeć do Konstantynopolu. Piąta kompozycja (Constantinople) to zarazem najkrótszy utwór na płycie, trwający tylko trzy minuty. Przestrzenna wizja sylwetki tego legendarnego miasta zostaje znakomicie oddana przez muzykę zespołu Pymlico. Szósty na płycie utwór Smiert Spionom zabierze nas na kolorowe ulice metropolii ery Bizancjum. Zawitamy min na miejskim jarmarku. Utwór ten to taki muzyczny żart członków zespołu. Mnóstwo tu wesołych dźwięków kojarzących się z cyrkiem, sztukmistrzami, zabawnymi przedstawieniami, zupełnie jak na miejskim festynie. Zobaczymy zatem kuglarzy, linoskoczków, klownów i treserów. A wszystko to przy dźwiękach organów, saksofonu i roześmianej muzyki o mnóstwie zwrotów rytmu i melodii. Następna kompozycja zabrzmi bardzo letnio. Nic w tym dziwnego, skoro nosi tytuł Summer 08. Ważną rolę w tym utworze spełnia gitara akustyczna, która po raz pierwszy na tym albumie jest tak bardzo namacalna. Muzyka skręci w stronę dokonań Pink Floyd nowej ery, a zwłaszcza albumu The Division

Bell. Tym razem Arild zabierze nas na łąkę, w poszukiwaniu zieleni i słońca. Może być to odniesieniem do okładki płyty, na której owszem, panuje przyjemny błękit nieba, odbijający się tafli wielkiego jeziora. Jednak gdy spojrzeć na górzysty krajobraz w głębi obrazu, to jest on szary i ciemnobrązowy, raczej smutny, bez oznak życia. Wyraźnie to krajobraz dalekiej, skandynawskiej północy. Nawet przechadzający się promenadą człowiek niesie czerwony parasol, pod którym kryje się przed blaskiem promieni słonecznych. Utwór Summer 08 w znakomity sposób odzwierciedla te bardzo wyraziste kontrasty. Czy bohater z okładki jest kleptomaniakiem? Któż to wie!? Wszak dzierży w dłoni tajemniczą walizkę, która może zawierać mnóstwo skradzionych przedmiotów. O tym opowie nam ósmy na płycie utwór Dance of the Kleptomaniacs. O ile szósta kompozycja mogła być żarcikiem, o tyle ten utwór to już muzyczna groteska, pełna bardzo wesołych zagrywek na wielu dziwnych instrumentach. Przez swą wesołość staje się nawet nieco floydowsko psychodeliczna! W kolejnym utworze Pymlico zabierze nas w bardzo odległe miejsce. Powędrujemy do Pasadeny (taki tytuł właśnie nosi ten utwór). Ta krótka, czterominutowa miniaturka zdradza nam kto jest największym wzorem dla muzycznej duszy Arilda Brotera. To z pewnością David Gilmour. Pojawia się tu zainspirowana jego charakterystycznymi zagrywkami gra na gitarze. Są też delikatne stuknięcia w klawisze pianina (hołd dla mistrza Ricka Wrighta) oraz saksofon a’la Dick Parry. W ten sposób Arild odkrył już swoje wszystkie twórcze inspiracje. Możemy zatem znów spokojnie zasiąść i zobaczyć drugą partię jego obrazów, malowanych przez multinstrumentalną orkiestrę Pymlico. Utwór Pictures part II zawiera w sobie wszystkiego po trochę z wcześniejszych kompozycji. Stanowi jak gdyby klamrę nad tą płytą. Ale, ale!!! To jeszcze nie jest ostatni utwór. W finale bowiem zaglądamy znów pomiędzy gwiazdy, tym razem do konstelacji Wielkiego Psa, gdzie bardzo wyraźnie błyszczy wielki Syriusz. Błyszczy tak jak gwieździsta muzyka na albumie zespołu Pymlico. Osobnym, bardzo ważnym aspektem jaki dostrzegamy w muzyce Pymlico jest niesamowita dyscyplina rytmiczna i ład, który panuje na albumie Inspirations niemal na każdym kroku. Przypomina on bardzo dokonania Alan Parsons Project, którego muzycy zawsze słynęli właśnie z bardzo pedantycznego podejścia do swych nagrań. Arilda Brotera także można nazwać takim małym Alanem Parsonsem. Czerpie bowiem z muzyki inspiracje najwyższych lotów, świetnie umieszczając je w swojej muzyce. Szkoda tylko, że nagrana własnym sumptem płyta Inspirations dotrze do niewielkiej liczby fanów progresywnego gatunku. Album to pod każdym względem absolutnie znakomity, którego słu-

cha się od deski do deski z ogromną przyjemnością, i który ani na chwilę nie pozawala się oderwać od muzyki. Z tym większą radością cieszę się ze swego odkrycia tego skandynawskiego zespołu. Płyta jest trudna do zdobycia, ale ponoć dla chcącego... Warto się postarać! Zapamiętajcie tę nazwę – Pymlico! Ocena: 10/10 Krzysiek „Jester” Baran

Strange Attractor Anatomy of a Tear (2011)

Muzyka XXI wieku to w dużej części muzyka kosmopolityczna, pozbawiona barier i ograniczeń, w wielu przypadkach hybrydowa i wyrastająca z kilku odrębnych gatunków. Oczywiście wciąż pozostaje wielką sztuką próba połączenia odległych od siebie muzycznych form, ale są ludzie, którzy w tej materii radzą sobie wręcz wybornie. Bez wątpienia do tego grona zaliczyłbym muzyków tworzących Strange Attractor. Wszechstronni holenderscy mistrzowie nowoczesnego brzmienia: Niels van Hoorn oraz Richard van Kruysdijk, a także ich obdarzona wyjątkowym głosem muza Marie-Claudine Vanvlemen na najnowszym albumie Strange Attractor pt. Anatomy of a Tear zaproponowali 55 minut subtelnej i delikatnej, a zarazem niezwykle głębokiej muzyki zbudowanej z kilku zasadniczych filarów, wśród których można wyliczyć: trip noir, chill-out, downtempo, nu jazz, a także całe mnóstwo rozmaitych wariacji dźwiękowych, które powinny być bliskie fanom art rocka. Warto przy tym powiedzieć, że udział w poszczególnych utworach wzięli zaproszeni goście: Blaine L. Reiniger, Jarboe, David J i Graham Lewis, a zatem artyści z szerokiego spektrum muzyki, którzy do premierowego krążka Strange Attractor wnieśli dużo pomysłów przemyconych wprost ze swoich światów. Ilość zmiennych, które wpłynęły na ostateczny kształt Anatomy of a Tear jest odczuwalna z poziomu samej płyty. W nasyconym elektroniką brzmieniu świetne odnalazły się powyciągane do granic możliwości wokale Marie-Claudine, która w utworach A Moment, Hide & Seek oraz tytułowym wykonała partie wokalne będące w stanie rozbić mur z najtwardszego materiału. Przy tej wyśmienitej pół Hobiuletyn podProgowy


wrzesień  2011 lenderce, pół obywatelce Burundi trochę słabiej (inaczej?) wypadają szczególnie męskie wokale zarejestrowane na krążku, ale trzeba oddać prawdzie, że różnorodność poszczególnych linii wokalnych uczyniła album dodatkowo atrakcyjnym. Wszak z mrocznego, trochę kościelnego klimatu w utworze Readymade można trafić do eterycznego Other World lub miasta nocą wykreowanego w The Corridor. Wachlarz tych podróży jest naprawdę szeroki! W kwestii instrumentalnej szczególne wrażenie zrobiły na mnie partie saksofonowe Nielsa van Hoorna pojawiające się w najmniej spodziewanych momentach, niczym wejścia Jokera w Mrocznym Rycerzu (absolutną poezją jest saksofonowe solo w utworze pt. Other World). Nie sposób pominąć świetnie zsynchronizowanych partii perkusyjnych Richarda van Kruysdijka z pojawiającymi się tu i ówdzie uwolnionymi fortepianowymi wariacjami (znowu Marie-Claudine!), smukłym basem czy całym zestawem rozmaitych smaczków czyniących ten album nieodkrytą kopalnią. Nie jestem przekonany w jaki sposób na Anatomy of a Tear zareagują osoby, które nie przywykły do zmian nastroju, ale z pewnością miłośnicy podsypanej tajemnicą przygody będą więcej niż zadowoleni. Z całą odpowiedzialnością za swoje słowa stwierdzam, że najnowszy album Strange Attractor to niesamowita i pełna wieloodcieniowych emocji podróż do świata niebanalnej muzyki. Krążki takie jak Anatomy of a Tear są – nomen omen – chirurgicznym przykładem muzyki, o której wspominałem w pierwszym akapicie, a więc muzyki powstałej z kilku wydawać by się mogło nie pasujących do siebie nurtów. Muzycy Strange Attractor negują tego typu teorie przekraczając szczelnie zamknięte granice. Zaiste, coś dziwnego przyciąga do tego krążka. Ocena: 9/10 Konrad Sebastian Morawski

Electric Light Orchestra A New World Record (1976)

A New World Record (tytuł wzięty, jak wspomina Jeff Lynne, ze sportowych transmisji telewizyjnych) to szósty album w dorobku Electric Light Orchestra, i to album znaczący. Dzięki niemu grupa odniosła spory sukces w rodzimej Wielkiej Brytanii, która do tej pory jakby nie dostrzegała potencjału, jaki kryła w sobie muzyka ELO. Było to dość zadziwiające, zważywszy, że muzyka Electric Light Orchestra była osadzona w brytyjskiej tradycji muzycznej, ze szczególnym wskazaniem na Beatlesów. No, ale co się odwlecze... Album zyskał ogromną popularność, nie tylko u wyspiarzy, ale także w pozostałych częściach globu. Dość powiedzieć, że w pierwszym roku po wydaniu płyta sprzedała się w astronomiczbiuletyn podProgowy

nym nakładzie 5 mln sztuk. Trudno się jednak temu dziwić, skoro na A New World Record znalazły się takie evergreeny jak Telephone Line czy Livin’ Thing.

A właśnie – przeboje. Płyta A New World Record umożliwiła zespołowi zbudowanie w ciągu następnych kilku lat pozycji dostarczyciela murowanych hitów na listy przebojów. Na albumie tym próżno bowiem szukać długich progresywnych suit, dominują krótkie, pop-rockowe utwory o zwartej strukturze. Już widzę te skrzywione miny zaprzysięgłych fanów progresu: „eee... pop... bez suit...”. Jednak naprawdę nie warto się uprzedzać. To, co serwuje nam ELO, to pop najwyższej próby, wykwintny, melodyjny i zaaranżowany z niesłychaną dbałością o szczegóły. Muzyka zawarta na A New World Record płynie sobie wartko, sprawiając przy tym wrażenie, jakby jej granie nie sprawiało muzykom absolutnie żadnego wysiłku. A jak uczy historia, to właśnie przy nagrywaniu takich płyt muzycy zwykli wylewać wręcz hektolitry potu, dopracowując piosenki do ostatniego szczegółu. Ale nie oznacza to, że zespół popadł w przesadę i cyzelując piosenki na A New World Record odhumanizował je i pozbawił indywidualnego rysu. Wystarczy posłuchać chociażby operowo-rock’n’rollowej Rockarii! o diwie operowej traktującej (choć kocha śpiewać arie, to z rock’n’rollem radzi sobie średnio), w której to śpiewaczka Mary Thomas nie weszła w tempo i zaczęła swoja partię zbyt szybko (komentując to zresztą zgrabnym: ups!, słyszalnym zaraz na początku utworu). Nie będę omawiać singlowych hitów zawartych na A New World Record, bo wydaje mi się aż niemożliwym, żeby ktoś nie znał wspomnianych już Telephone Line (wydany oryginalnie na zielonym winylu! ech, mieć taki singiel w kolekcji...) Rockarii! czy Livin’ Thing. Wspomnę więc może o innych moich ulubionych nagraniach z tej płyty, które w niczym singlom nie ustępują, a nie miały tyle szczęścia, by wydano je na małej płytce. Zaliczają się do nich otwieracz Tightrope, Mission (A World Record) oraz kończące album Shangri-La. Pierwsze urzeka umiejętnie budowanym nastrojem, tworzonym przez kotłujące się instrumenty smyczkowe, które po dłuższej chwili ustępują miejsca rozpędzonej muzycznej machinie ELO. Nóżka sama tupie. Drugie zniewala melodyjnym refrenem, w którym pan Jeff śpiewa „wat-

ching all the days roll by, who are you and who am I?”, wspierając się slideującą gitarą. Natomiast Shangri-La zaczyna się niby dość zwyczajnie, ot, melancholijna piosenka o trapiących podmiot liryczny smuteczkach i tęsknocie za spokojem (świetna fraza się tam trafia: „my Shangri-La has gone away, fading like the Beatles on Hey Jude”). Jednak koda tego utworu autentycznie powala, przeplatające się śmigające smyczki i chóralne patetyczne wstawki wywołują ciarki na plecach. Zawsze, gdy Shangri-La się skończy, cofam płytę i puszczam tę kodę jeszcze jeden raz, i jeszcze... Z kronikarskiego obowiązku dodam, że na remasterze A New World Record znajdziemy garść rarytasów, takich jak Telephone Line z odmienną ścieżką wokalną, niepublikowane wcześniej, króciutkie i skoczne Surrender, czy instrumentalne wersje innych nagrań zawartych na płycie. Całkiem smakowite. A New World Record to znakomita płyta do posłuchania u schyłku lata, gdy jeszcze mamy trochę więcej wolnego czasu (jeśli mamy) i możemy go poświęcić niezobowiązującej, acz bardzo urokliwej i melodyjnej muzyce, która – gdy już raz nadstawimy ucha – nieprędko nas opuści. Bez wątpienia warto dać tej płycie szansę. I tylko łza się w oku kręci, że czasy, gdy Telephone Line i Livin’ Thing królowały na listach przebojów, już nie wrócą. A zamiast tego mamy zalew plastikowej tandety, schlebiającej najniższym gustom i pozbawionej jakiejkolwiek treści, wspieranej wideoklipami w iście zamtuzowej otoczce... Ale to już temat na inną okazję. Michał Jurek

Lunatic Soul

Lunatic Soul (2008)

Bezkresna, pusta przestrzeń. Zapomniany czas. Posmak wieczności. Mniej więcej tak można wyobrazić sobie scenerię metafizycznego wydarzenia, na które zaprasza nas Mariusz Duda, lider zespołu Riverside. Oddając się wrażeniom słuchowym, co w tym wypadku jest niemalże równoważne z kontemplacją, pozwalamy wprowadzić nasze ciało i umysł w psychotyczny, a wręcz lekko narkotyczny trans. Razem z samotną duszą wędrujemy po bezkresie, obserwując zastały na nim ludzki świat, razem

z nią przeżywamy rozterki emocjonalne, dylemat wyboru. Znikamy całkowicie na dobre 45 minut z życia. Już pobieżne przesłuchanie albumu pozwala docenić rolę wykorzystanych na płycie egzotycznych instrumentów, takich jak chociażby guzheng (chiński instrument szarpany). W dosyć ciekawy sposób zastosowano także trąbkę, flety, harmonijkę, kalimbę, e-bow, ograny hammonda, nie wspominając już o licznych efektach wokalnych. Mimo dużej ilości wprowadzonych narzędzi muzycznych nie czujemy żadnego natłoku, czy przesytu dźwiękiem. Wszystko ma swoje dokładnie określone miejsce. Muzycy postawili na tworzenie unikalnego klimatu (nieco odmiennego, aniżeli tego z rodzaju ambient), precyzyjnie zbudowanego poprzez wysublimowane wprowadzanie sekcji klawiszowych, gitarowych i basowych. Nie ma oczywiście mowy o żadnym mocniejszym brzmieniu, na pewno nie tym przesterowanym. Kompozycje z założenia miały być misterną grą emocji, lecz niekoniecznie bez napięcia. Oprócz długich syntezowanych nut dominują ciepłe brzmienia gitary akustycznej i wcale nie nadgorliwe partie pianina. Podstawowym jednak elementem owej konstrukcji jest genialnie skomponowana i wykonana przez Wawrzyńca Drabowicza (polskiego perkusisty progresywnego zespołu Indukti) sekcja rytmiczna, tj. bębny wraz z wszelakiego rodzaju przeszkadzajkami. Głównie za jego pomocą odczuwamy zamieszczoną w utworach niesamowicie pobudzającą duszę przestrzeń, która w przeważającej mierze opiera się na dobrze dobranym, hipnotyzującym rytmie (zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z odbiorem muzyki instrumentalnej). Warto nadmienić, iż jedna z tych kompozycji (When the Darkness is Deepest) do złudzenia przypomina twórczość Porcupine Tree ze wczesnego okresu działalności. Ponowne narodziny. Widok ludzkich działań. Brak uczestnictwa. Wybór. Przebudzenie. Mniej więcej tak przebiega akcja tej sztuki. Świat widziany oczyma zmarłych przywodzi na myśl różnego rodzaju egzystencjalne, introspektywne i retrospektywne refleksje. Na szczególną uwagę zasługuje kompozycja: The Final Truth, w której zawarto kwintesencję treści nie tylko w warstwie muzycznej, ale także w warstwie tekstowej. W przedostatnim, pozornie spokojnym utworze pojawia się akt podniosły, zaakcentowany głównie dynamiczną grą werbla, patetycznie wygłoszony monolog: When I met The Ferryman He smiled to me Could swear I saw this smile before „You have to choose” – he said „And then you may return You’ll get another chance to revive If you decided to keep Your memories from the past By all else, you must be forgotten

29


wrzesień  2011 If you let me take your mind If you let me take your soul In their hearts you’ll stay forever Your choise The time is now And the crossroads of your afterlife The part of you must be lost Make up your mind Choose the side Pick the card Throw the coin from your mouth Cause the time is now I’m calling you again Let’s see what color Your rising sun will have this time” Zarówno mnie, jak i Was Mariusz Duda zaprasza na intymny spektakl, mogący wnieść coś wartościowego w nasze dusze i umysły. Gdybym był zmuszony wydać na jego temat opinię, powiedziałbym, że to jak mistyczne przeżycie, niemożliwe do przekazania w jakikolwiek sposób za pomocą języka. Piotr Chomicz

Dream Theater

A Dramatic Turn Of Events (2011)

Po trwającej od tamtego roku telenoweli zapoczątkowanej odejściem Mike’a Portnoya z kapeli, następnie castingu na nowego perkusistę i długiego ukrywania jego tożsamości (i tak większość wiedziała, że to Mike Mangini) doczekaliśmy się nowego albumu Dream Theater. Po bardzo dziwnym, nieokreślonym, ale na swój sposób przyzwoitym Black Clouds & Silver Linnings oczekiwałem czegoś innego. Co zatem otrzymaliśmy ? Kilka miesięcy temu dane nam było usłyszeć pierwszy singiel z ADTOE zatytułowany On The Backs of Angels i to właśnie ten utwór rozpoczyna najnowszy album Dream Theater. Świetny, tajemniczy wstęp płynnie przechodzi w genialne, symfoniczne wejście i stopniowo utwór zyskuje na dynamiczności. Do tego dochodzi hitowy refren i ładna linia wokalna. Ten utwór każdy fan powinien znać już na pamięć. Co nas czeka dalej? Lekko industrialny wstęp, wchodzi potężny, lekko połamany, dynamiczny riff i już wiemy że Build Me Up, Break Me Down to jeden z tych utworów, który na długo pozostanie nam w pamięci. Zdziwiło mnie, że James LaBrie

30

potrafi nadal wyciągać tak wysokie dźwięki, bo swoim wokalem nie imponuje już od dłuższego czasu tak jak chociażby kiedyś na Images & Words, czy Awake. Potem mamy całkiem miły, również dynamiczny, ale już mniej zaskakujący Lost Not Forgotten z troszkę irytującym, szybkim refrenem. This Is The Life to pierwsza balladka na albumie. Bardzo ładnie zaśpiewana z imponującą sekcją basową i świetną solówką Johna Petrucciego. Potem znowu dostajemy „kopa” i słyszymy mroczny, symfoniczny wstęp Bridges In The Sky, gdzie prócz dynamicznej zwrotki i bardzo melodyjnego refrenu dostajemy bardzo złożony, instrumentalny fragment przepełniony przyjemnymi smaczkami i popisówkami duetu Rudess-Petrucci. Na Outcry mamy ukłon w stronę nowoczesności i da się słyszeć na wstępie miły, industrialny motyw. To jeden z lepszych utworów na płycie mający kompozycję dynamiczniejszej ballady, który momentami przypominał mi genialnego A Change of Seasons pomieszanego z klimatem Falling into Infinity. Potem znowu zwolnienie i wchodzi ładna ballada Far From Heaven, która nie jest tak przesadnie cukierkowa jak chociażby Wither z wcześniejszego albumu. Zbliżamy się powoli do końca i słyszymy najlepszy utwór na ADTOE, czyli Breaking All Illusions. Piękne akordy na klawiszach, genialny bass, ładna linia wokalna i świetny instrumentalny fragment naładowany ogromną ilością precyzyjnie zagranych dźwięków i akordów. To jest bezapelacyjnie kolejne w ich dorobku, muzyczne arcydzieło. Na koniec mamy całkiem przyjemną, ale delikatnie usypiającą balladę Beneath The Surface, której równie dobrze mogłoby już nie być. Co do brzmienia... jedną z poważniejszych wad A Dramatic Turn OF Events jest niestety Mike Mangini. Nie chodzi o jego umiejętności, bo bębniarzem jest bardzo dobrym, tylko głównie o zagrane przez niego sekcje, ułożone przez Johna Petrucciego. Zalatują troszkę „suchotą”, momentami wydają się bezpłciowe, bez wyrazu i słychać to głównie na niektórych przejściach i perkusyjnych „połamańcach”. Liczę tylko, że na następnych albumach Mike będzie miał więcej do powiedzenia. Jak wypada reszta zespołu? Jak zwykle: doskonale. Po odejściu Portnoya perkusja przeszła na drugi plan, przez co Petrucci i Rudess w końcu się spełnili. Zalewają nas złożonymi, ale nie przesadzonymi dźwiękami, riffami i świetnie zaaranżowanymi, granymi na zmianę solówkami. Nie należy zapominać o równie genialnym Johnie Myungu, którego kosmiczne wręcz umiejętności gry na basie nie były zbytnio słyszalne na wcześniejszych albumach. Teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć: w końcu go słychać! LaBrie wypadł wyjątkowo dobrze, w paru utworach (chociażby wcześniej wspomnianym Build Me Up, Break Me Down) bardzo mile mnie zaskoczył. A Dramatic

Turn Of Events to dobry album i pozycja obowiązkowa dla każdego fana Dream Theater. To album inny, niż pozostałe, znacznie trudniejszy w odbiorze od wcześniejszego Black Clouds & Silver Linnings. Jest mniej melodyjny, ale bardziej nastawiony na złożone kompozycje i na początku trudny do przyswojenia. Muzycy bawią się brzmieniem, dodając elementy symfoniczne, elektroniczne, a nawet jazzowe i muszę przyznać, że wychodzi im to całkiem sprawnie. Zresztą co się dziwić – to przecież profesjonaliści. We wcześniejszym akapicie troszkę ponarzekałem na Mangini’ego, co nie oznacza, że na ADTOE wypadł źle. To, że jest godnym następcą Portnoya udowodnił na koncercie w Katowicach. Na albumie niestety jest tylko tłem, ale jestem pewien że to się w przyszłości zmieni. Pozostaje tylko pytanie: czy mamy do czynienia z czymś świeżym w ich twórczości? Nie jest to ani skok w przód, ani w tył. To delikatny skok w bok, lekka zmiana konwencji, brzmienia i stylu idąca we właściwym, ale trochę innym niż zazwyczaj kierunku. Ocena: 8/10 Łukasz „Geralt” Jakubiak

Communic

The Bottom Deep (2011)

Ile cukru znajdowało się w cukrze produkowanym w PRL? Zaryzykuję teorię, że tyle ile w najnowszym albumie Communic pt. The Bottom Deep znajduje się progresywnego metalu. Wiele zachodnich mediów rozpłynęło się w pozytywnych opiniach na temat najnowszego albumu norweskiego trio, ale ja radziłbym wykazywać powściągliwość jeśli idzie o muzykę zawartą na następcy Payment of Existence z 2008 roku. Przynajmniej jeśli chodzi o kilka aspektów, które stawiają pod dużym znakiem zapytania bezpośrednie etykietowanie The Bottom Deep w kategorii prog metalowych objawień 2011 roku. Bez wątpienia Oddleif Stensland (wokal, gitary), Erik Mortensen (bas) oraz Tor Atle Andersen (perkusja) wiedzieli do czego dążą tworząc najnowszy album Communic. Wszak cała trójka muzyków gra ze sobą od czasów studyjnego debiutu zespołu w 2005 roku i zawsze pozostawała nieugięta jeśli chodzi o jakiekolwiek zmiany w składzie, zaledwie od czasu do czasu an-

gażując do studia jakiegoś klawiszowca. Tym bardziej interesująca wydaje się rekomendacja ze strony Oddleifa Stenslanda, który przed premierą czwartego studyjnego albumu Norwegów stwierdził: „Zapamiętajcie, że w muzyce Communic nie ma granic”. Muzycy Communic na swoim najnowszym dziele zaoferowali w sumie dziesięć utworów utrzymanych w mrocznym, przytłaczającym klimacie. Niemniej biorąc pod uwagę trzy poprzednie albumy zespołu w przypadku The Bottom Deep można już po pierwszym odsłuchu stwierdzić, że grupa zdecydowanie nacisnęła na ciężar obniżając wartość przemycanych do swojej muzyki smaczków. Premierowym kompozycjom, choć są relatywnie długie, brakuje zróżnicowania i urozmaicenia. Stensland, Mortensen oraz Andersen napisali toporne, monotonne i momentami po prostu mdłe utwory, z których jednostajność zaledwie od czasu do czasu jest w stanie wyłamać jakaś solówka gitarowa, klimatyczne akustyczne naleciałości czy kilka ciekawych riffów. Paradoksalnie dla The Bottom Deep przekleństwem stał się czas trwania poszczególnych utworów, bo takie Facing Tomorrow czy Wayward Soul aż proszą się o zakończenie co najmniej w połowie. Prawdopodobnie gdyby album został skrócony o kilkanaście minut mógłby stanowić solidną – choć pozbawioną fajerwerków – szkołę heavy metalu, a tak muzycy Communic wydali album karykaturalny i nużący. W żadnym wypadku nie chcę odmawiać umiejętności Norwegom, którzy w wielu fragmentach płyty udowodnili, że doskonale poruszają się w klasycznym metalu, ale na The Bottom Deep wykorzystali zupełnie nietrafione, przestrzelone pomysły. Pytanie o najnowszy album Communic to de facto pytanie o współczesną definicję progresywnego metalu, bo norweskie trio prawdopodobnie udowodniło albumem The Bottom Deep, że nie wystarczy konstruować długich kompozycji, ale też trzeba umiejętnie je urozmaicić. Wielowątkowość nie polega na kopiowaniu dwóch, trzech riffów, ale na wędrówce pomiędzy całą gamą rozmaitych, unikatowych pomysłów. Muzycy z Norwegii zrobili dużo aby zaprzeczyć stawianym przez siebie tezom, bo jeśli w taki sposób ma wyglądać muzyka bez granic to chyba tylko w autorytarnej federacji… Ocena: 5/10 Konrad Sebastian Morawski

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011

J

ednym z moich marzeń jest wybrać się kiedyś do Norwegii. Do muzykiem w cieniu Białej Wierzby zasiada także obdarzona niesamokrainy niesamowitych kontrastów, czystości i nieskazitelności witym głosem Sylvia Skjellestad. Jej głos nie tylko jest bardzo ciepły przyrody a także nieco tajemniczych gospodarzy i strażników tego i melodyjny. Ten głos zdaje się być narratorem, głównym bohaterem wyjątkowego miejsca. Ponieważ póki co nie stać mnie na taką opowieści skrytej w materiale Terminal Twilight. Obok tej pary mamy przyjemność, to z ogromnym zainteresowaniem śledzę tamtejszą scenę także dwóch muzyków, związanych z nieco bardziej znanymi formacjami. rocka progresywnego. Scenę, która w nieprawdopodobny sposób oddaje Są nimi: perkusista Mattias Olsson związany w przeszłości z Änglagård, wszystko to co w Norwegii z jednej strony jest piękne i tajemnicze, a z dru- jak by nie było jednym z prekursorów współczesnej sceny progresywnej giej surowe i potężne. Zważywszy na ilość mieszkańców tej krainy (mniej i art-rockowej w Norwegii. Jest także Lars Fredrik Frøislie, pianista i meniż 5 milionów!) i przełożeniu tego na ilość ciekawych projektów muzyczlotronista z coraz bardziej znanej formacji Wobbler. Za wszelkie piszczałki nych, które wyrastają nam w krainie fiordów i lodowych szczytów co roku i inne dęciaki odpowiedzialny jest Ketil Einarsen (Jaga Jazzist, Motorpjak na drożdżach, matematycznie pewnie wyszłaby sycho), natomiast z wielką gitarą basową w zespole White Willow z tego niezła średnia obywateli, którzy są z zamiwystępuje kobieta, Ellen Andrea Wang. Terminal Twilight łowania muzykami. Z premedytacją napisałem Tym co przykuwa od samego początku słuchania „z zamiłowania”, bowiem norweską scenę rocka tej płyty jest jej brzmienie. Niezwykła mieszanka kreuje właśnie kultywowanie tradycji i folkloru, wpływów folkowych, art-rockowych improwizaa także jednocześnie to, co po prostu w duszy gra cji a nawet partii gotyckich popartych potężnym, mieszkańcom tego kraju od setek lat: miłość do symfonicznym brzmieniem melotronów i różnej niepowtarzalnego krajobrazu jaki mają na wyciąmaści klasycznych organów, a także analogowych gnięcie ręki oraz respekt dla surowego klimatu, instrumentów klawiszowych. Kompozycje raz to w którym przyszło im żyć. To właśnie z tej wyjątkomelodyjne, pełne przestrzeni i melancholii, a za wej mieszanki dobywa się niezwykły, eteryczny zachwilę bardzo tajemnicze, mroczne i duszne. Od pach muzyczny, który przynajmniej mnie odurza, pierwszych dźwięków utworu Hawks Circle the działając jak narkotyk. Mountain oczyma wyobraźni zobaczymy te zróżZespół White Willow to formacja niezwykła. Skupia nicowane, nordyckie krajobrazy. Z drugiej strony bowiem w swym składzie kilku muzyków, którzy na usłyszymy także wyraźną fascynację Genesis z poco dzień grają w innych bardziej lub mniej znanych łowy lat 70., tuż po odejściu Petera Gabriela (solo norweskich zespołach. Został założony w połowie na syntezatorze a’la Banks i gitarowe zagrywki lat 90. i na przestrzeni tego czasu wydał kilka ala’la Hackett są wręcz namacalne!). Uwagę przybumów, na których kreował swój niepowtarzalny kuwa znakomita gra na perkusji Mattiasa Olssoklimat. W przeddzień premiery nowego albumu, na, a głos Sylvii Skjellestad wprost hipnotyzuje. 1. Hawks Circle the Mountain (7:09) 2.Snowswept (4:12) który będzie nosił tytuł Terminal Twilight po proW drugim utworze (Snowswept) zrobi się bardziej 3. Kansas Regrets (4:39) stu nie można o nim nie wspomnieć. Od samego bajkowo. Pojawią się elementy orkiestrowe, potę4. Red Leaves (8:39) początku formację cechowała fascynacja nie tylko gujące symfoniczny rozmach, a wraz z nimi gość 5. Floor 67 (9:53) mozolnym, zakręconym odgrywaniem rozbudospecjalny na płycie, David Lundberg. Uniesiemy 6. Natasha of the Burning Woods (6:28) wanych utworów, ale także przekazem tego, co się się ku szczytom ośnieżonych gór, w towarzystwie 7. Searise (13:10) w tych utworach dzieje. Można rzec, że z każdą płysubtelnej, chwilami nieco rozjazzowanej, a za chwi8. A Rumour of twilight (2:33) tą do muzyki White Willow wkradało się coraz więlę bardzo atmosferycznej muzyki i (co jest regułą Czas: 56:43 cej nordyckich oparów i migawek, które po latach w każdej kompozycji) wspaniałym głosem Sylvii. lśnią niczym słońce odbijające się w norweskich W utworze numer trzy (Kansas Regrets) wraz - Jacob Holm-Lupo / guitars fiordach i na szczytach pokrytych lodem gór. Muz wokalistką White Willow zaśpiewa następny - Lars Fredrik Froislie / keyboards zykę zespołu cechuje niesamowity rozmach i dbagość specjalny: Tim Bowness, znany ze współpra- Sylvia Skjellestad / vocals łość o najmniejsze szczegóły, które mają potęgować cy ze Stevenem Wilsonem. Zresztą w tej bardzo - Mattias Olsson / drums te obrazy. tajemniczej, rozświetlonej nordyckimi gwiazda- Ketil Vestrum Einarsen / flutes, woodwinds Słów kilka o składzie zespołu. Jak już wspomniami kompozycji czuć ducha No-Man. Pojawia się - Ellen Andrea Wang / bass łem tworzą go muzycy kilku innych zespołów, także flet, którego dźwięk dodaje nutkę morskiej ale nie nazwałbym White Willow super-grupą. bryzy i crimsonowskiego klimatu. Utwór numer Guest musician: Łatka ta bowiem kojarzyła mi się zawsze z sukcecztery (Red Leaves) to jedna z najbardziej rozbu- Tim Bowness/vocals (3) sem komercyjnym, którego elementem jest min dowanych kompozycji. Powracają fascynacje Ge- David Lundberg/fender rhodes and zawartość bardziej złożonych, także progresywnesis, głównie przepięknym klasykiem Ripples. wurlitzer (3), orchestration (2) nych elementów. Muzyka White Willow sukcesu Absolutnym smaczkiem tego utworu są gitarowo- Michael S Judge/ guitar solo (1) komercyjnego raczej nigdy nie osiągnie, ale i nie -melotronowe pojedynki, pojawiające się w kilku dla niego jest komponowana. Patrząc na historię fragmentach. Czas na kolejną rozbudowaną komBiałej Wierzby frontalnymi postaciami w zespole są: Jacob Holm-Lu- pozycję (Floor 67). Tym razem będzie bardzo folkowo. Już od samego po, główny kompozytor, gitarzysta i klawiszowiec odpowiedzialny także początku pojawią się subtelne dźwięki fletu, poparte pastelową, rozza efekty dźwiękowe, czyli tzw. soundscapes, na co dzień występujący marzoną grą gitary i tym razem radosnym śpiewem Sylvii. Utwór jedtakże w zespole The Opium Cartel. Właściwie od zawsze w parze z tym nak w miarę upływu czasu robi się coraz bardziej potężny, tajemniczy biuletyn podProgowy

31


wrzesień  2011 a nawet mroczny. Tym razem kłania się fascynacja Änglagård. Ale nie ma w tym nic dziwnego skoro za perkusją zasiada jego perkusista, Mattias Olsson. To właśnie jego instrument nadaje temu utworowi niesamowitej energii. W kolejnej kompozycji (Natasha of the Burning Woods) poznamy Nataszę, zapewne główną bohaterkę tej opowieści i pewnie jedną z widocznych na okładce płyty, przestraszonych i zagubionych w dalekiej, północnej puszczy dziewcząt, które zdają się wzywać S.O.S. zupełnie tak jak urywany, tworzący ten charakterystyczny sygnał, dźwięk fletu. Dużo tu będzie akustycznej gitary, a jej subtelna gra utworzy nam wizję duszy naszej bohaterki. Przepiękne, instrumentalne rozwinięcie, poparte akustyczną grą perkusji i pasażami, wyczarowanymi z analogowych instrumentów klawiszowych po prostu zniewalają. Czas na najbardziej rozbudowaną, bo trwającą ponad 13 minut mini-suitę Searise. Rozsiądziemy się w niej nad krawędzią nordyckiego fiordu i spojrzymy przed siebie, w stronę, gdzie morze zlewa się z nieboskłonem. Sylvia Skjellestad znów zahipnotyzuje nas swym raz to subtelnym, a za chwilę tajemniczym głosem. To pośród wszystkich znakomitych utworów na tej płycie absolutna perełka. Jak gdyby esencja wszystkiego, co dotąd na płycie się działo. Są gitary, melotrony, analogi, niezwykłe partie akustycznej perkusji a przy nich nordycki mrok i gwałtowne powiewy północnego wiatru, a za chwilę elementy charakterystycznego, skandynawskiego folku. Iście czarująca

Millenium Puzzles (2011)

Nasze życie jest wielką układanką. Każdego dnia dopasowujemy do niej kolejne elementy, tak by układać jak najbardziej pozytywne obrazy. Nie jest to jednak łatwe. Nasza życiowa układanka posiada bowiem całe mnóstwo elementów, które ni w ząb nie pasują do niczego i czasem odkrycie, odnalezienie tego właściwego klocka graniczy niemal z cudem. Dopóki wiedziemy beztroskie, młodzieńcze życie, dopasowywanie kolejnych puzzli jest proste. Sprawa zmienia jednak oblicze, gdy postanawiamy zrobić jeden krok dalej. Jeden, ale za to milowy. Gdy zakładamy rodzinę, wówczas bierzemy na siebie o wiele większą odpowiedzialności. Wówczas łatwe do ułożenia obrazki, zmieniają się w ogromnych rozmiarów obrazy, na których namalowanych jest o wiele więcej szczegółów. Nierzadko ilość ich przytłacza nas do tego stopnia, iż zabawa w puzzle staje się tak bardzo trudna, że niemal niemożliwa do ukończenia... Zespół Millenium w naszym kraju to od ładnych paru lat uznana marka. Regularność wydawnictw tego zespołu także jest godna podziwu. Stały skład, wysokie umiejętności poszczególnych członków zespołu, można rzec „własna” wytwórnia, wszystko to powoduje, że krakowianie, jak mało który zespół w tym kraju, posiadają iście komfortowe warunki. Nic w tym zatem dziwnego, że wszystko to idzie w parze z wytężoną pracą, a w konsekwencji i z dobrą muzyką, której słucha się z prawdziwą przyjemnością. Nowa płyta, zapowiadana od kilku miesięcy przez lidera, kompozytora i klawiszowca zespołu, Ryszarda Kramarskiego, jest pierwszym w historii Millenium albumem podwójnym. Co prawda mieliśmy już podwójne wydawnictwo (7 Years), ale była to najnormalniejsza w świecie kompilacja różnych odrzutów i niepublikowanych rarytasów z pierwszych siedmiu lat działalności zespołu. Nowy album to w pełni premierowy materiał, który muzycy zespołu, jak sami mówią, nagrali pod wpływem kilku innych, podwójnych wydawnictw, jakie w historii rocka progresywnego są uznawane za ikony. Biały Album Beatlesów, Baranek na Broadway’u Genesis czy Ściana Floydów to z pewnością pozycje na tyle nietuzinkowe, że można w nich znaleźć całe mnóstwo inspiracji do napisania dobrej muzyki. Muzycy Millenium nie poszli wzorem ostatniej premierowej płyty Exist i nie nagrali długich, rozbudowanych utworów, jak spodziewali się tego fani zespołu. Postanowili powrócić do swych korzeni i pierwszych albumów, i nagrać utwory krótsze, choć jest na płycie kilka form trwających od siedmiu do dziesięciu minut. Nowy album, swą budową najbardziej przypomina mi Vocandę i Numbers…, na które składały się właśnie głównie piosenki, tworzące jedną spójną całość, choć wielu z nich można było jednocześnie słuchać oddzielnie. Jeśli chodzi o wspomniane inspiracje, to najwięcej ich dostrzegam mimo wszystko w albumie The Wall. Jednak daleki jestem od porównywania Millenium do Pink Floyd, Genesis czy The Beatles. Krakowianie od kilku już lat mają swój styl i własne, charakterystyczne brzmienie. Zdecydowana większość muzyki na albumie Puzzles to po prostu bardzo dobrze zaaranżowane utwory w stylu tzw. soft-proga, bez jakichś karkołomnych rozwinięć i nieprawdopodobnie długich popisów solowych. To bateria dobrego smaku, melodii i klimatu, popartych bogatym brzmieniem i instrumentarium, czyli mówiąc wprost, to do czego muzycy tego zespołu od dawna nas przyzwyczaili. Płyta jest bardzo równa. Jest na niej jednak kilka utworów, które trzeba wyróżnić szczególnie. Start płyty w postaci krótkiego Eden? oraz rozwinięcia w postaci utworu The Tree of Knowledge nakazują wygodnie

32

wymiana klimatów i zarazem nordyckich obrazów. Na uwagę zasługują tu linie basu. Ellen Andrea Wang gra jak natchniona. Podobnie jak Jacob Holm-Lupo wyczarowujący ze swych organów istną symfonię dźwięków. Zwieńczeniem całej tej folkowo-gotycko-symfonicznej i niesamowicie atmosferycznej mieszanki jest finał płyty. Króciutkie, instrumentalne A Rumour of Twilight z akustyczną gitarą i przestrzennym melotronem nakazują się nam rozmarzyć bez reszty i... cóż! Raz jeszcze zaprogramować odtwarzacz na album Terminal Twilight. Rok 2011 znów obfituje w mnóstwo ciekawych wydawnictw. Jednak to, o którym mowa w niniejszym tekście z pewnością będzie jednym z tych najbardziej wyjątkowych i niepowtarzalnych. White Willow bowiem gra muzykę, której nie zmącił powiew czasu. To muzyka którą cechuje skandynawska czystość, ale i surowość. To wielki pokłon ku ogromnym nordyckim szczytom, symbolizującym potężnych prekursorów rockowej symfonii. To morska bryza i leśny zapach żywicy, zamknięte w zjawiskowym głosie Sylvii Skjellestad. Drodzy Skandynawowie! Jak to dobrze, że jesteście i bronicie praw nieskazitelnej czystości. I w przyrodzie, i w folklorze, i w muzyce... Absolutna rewelacja i ocena najwyższa z możliwych 10/10 Krzysiek „Jester” Baran

rozsiąść się w fotelu. Co ciekawe sam początek najbardziej przypomina mi... The Walls Of Babylon Pendragon, ale później robi się już bardziej klasycznie, wyraźnie z duchem przełomu lat 70. i 80. Bardzo udaną kompozycją jest utwór The Sin, przyjemnie brzmiąca ballada, bardzo przypominająca Mother albo Comfortably Numb ze Ściany. Utwór numer sześć na pierwszym krążku (Broken Rule), zaskakuje nowocześnie brzmiącą rytmiką. Mamy tu także ciekawy popis gry na basie Krzysztofa Wyrwy. To bardzo genesisowska kompozycja, ale bliżej jej do nowszych dokonań tego zespołu (daleko nie szukając Second Home By The Sea, albo Fading Lights). Wreszcie w kończącym pierwszy krążek, zarazem najdłuższym na płycie utworze Everything About Her dopatrzymy się Genesis z połowy lat 70. W istocie i instrumenty klawiszowe (Ryszard Kramarski) i gitara (Piotr Płonka) chodzą tu na wzór The Chamber Of 32 Doors. Drugi krążek otwiera bardzo udana kompozycja Farewell, która jednocześnie była przedpremierowym zwiastunem nowego albumu i można ją w całości wysłuchać w sieci. W kolejnym na płycie The Prose of Life doszukamy się bodaj najbardziej wyraźnych fascynacji muzyką The Beatles z okolic Białego Albumu. Charakterystyczna, rytmiczna perkusja (Tomasz Paśko) i wtórujące jej pianino brzmią oczywiście nowocześniej. Utwór Ice Dreams to kolejna, zgrabna ballada tym razem utrzymana w stylu Alan Parsons Project. Zresztą fascynacji i tą formacją muzycy Millenium nigdy nie zaprzeczali. Bardziej genesisowsko robi się w utworze Puzzled, w którym bardzo przyjemnie melodię snuje nam gitara, na przemian z rozmarzonymi dźwiękami keyboardów. Szósty na drugim krążku utwór We Try Again rozpoczyna się tym samym motywem co wspomniany wcześniej Broken Rule, tyle że zagranym na pianinie. Łukasz Gall śpiewa tu bardzo spokojnie i subtelnie. Podobnie zresztą utwór ten się rozkręca. Spokojnie, niemal leniwie by jednak osiągnąć w końcu pełen rozmach, wyraźnie oparty na dokonaniach Pink Floyd z The Wall. Wreszcie w utworze Our Little Eden pojawi się symfoniczny finał z głosem Sabiny Goduli-Zając, która już kiedyś w przeszłości wspomagała zespół Millenium. Okładkę zdobi dość oszczędnie wyglądająca grafika, na którą składają się czarno-białe elementy puzzli i skromny napis z nazwą zespołu i tytułem płyty. To kolejny fakt głębokich fascynacji albumem The Wall. Puzzle na okładce bowiem także tworzą swoistą ścianę. Choć kolorystycznie także można ją porównać do pozostałych dwóch wspominanych albumów, które muzyków Millenium zainspirowały. Wszak królują tu wyłącznie czarno–białe barwy. Bohaterami konceptu jest para ludzi, którzy borykają się z najnormalniejszymi w świecie trudami codzienności, takimi jakie każdy z nas napotyka w swoim życiu. Zostają oni porównani do biblijnego Adama i Ewy, a każdy ich krok w życiu ma swe odzwierciedlenie w biblijnej przypowieści. Ludzie ci zatem napotykają na rozmaite sytuacje życiowe, od szczęśliwych i pełnych sukcesów, po kłopotliwe i trudne chwile zwątpienia, po wspólne przezwyciężanie trudności. Wszystko to sprawia, że ich życie jest jak układanka puzzli, w której cały czas szukają kolejnych elementów, by te, odpowiednio dopasowane pozwoliły im wyjść z opresji. Można zatem rzec, że to opowieść o nas samych. Ryszard Kramarski niejednokrotnie powtarzał, że muzyka Millenium trafia głównie do nieco starszych słuchaczy rocka progresywnego. Zdaje sobie także sprawę, że współczesna młodzież w rocku progresywnym ma trochę innych idoli. W istocie, muzyka zespołu Millenium to muzyka bardzo dojrzała, tworzona by pozostać na dłużej i przetrwać próbę czasu. Współczesne, idące w stronę sukcesu komercyjnego, nowocześnie grające grupy tej próby czasu mogą nie przetrwać. Jestem zatem przekonany, że album Puzzles jak i pozostałe pozycje w dyskografii zespołu z Krakowa trafią w końcu i do współczesnej „progresywnej” młodzieży, która kiedyś dorośnie do muzyki Millenium. Tego i zespołowi i młodszym słuchaczom życzę, a my już dziś możemy się cieszyć kolejną udaną pozycją w dyskografii tego zespołu. Krzysiek „Jester” Baran

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011

Książki i wydawnictwa DVD Mark Powell

Prophets & Sages: An Illustrated Guide to Underground and Progressive Rock 1967-1975 Cherry Red Books, 2010, 391 str.

Prophets and Sages to książka napisana przez założyciela wytwórni Esoteric Records. Już ta informacja musi być zapowiedzią, interesującej i pełnej pasji lektury. Mark Powell twierdzi, że interesuje się muzyką od 3 roku życia. Rocka progresywnego zaczął słuchać, gdy miał 14 lat. Pierwsze progresywne płyty odkrył dzięki koledze, który pracował w sklepie muzycznym. Młody Powell spędzał wówczas soboty na szperaniu wśród albumów, które pojawiały się w sklepie. Poszukiwania te doprowadziły go w konsekwencji do zawodu inżyniera dźwięku. Współpracował z takimi wytwórniami jak Universal Music, EMI Records i zespołami takimi jak Caravan i Barclay James Harvest. Ponadto pisał recenzje do czasopisma Record Collector. W roku 2007 założył Esoteric Records, której wydawnictwa od początku koncentrowały się nie tylko na muzyce, ale i na całej oprawie wizualnej płyt. To drobiazgowe podejście i prawdziwą pasję widać także w jego książce. Dodatkowo warto przypomnieć, że jest to pozycja wpisująca się doskonale w serię innych wydanych przez Cherry Red Books książek o muzyce rockowej, wśród których można znaleźć między innymi takie tytuły jak: Rendom Precision – Recording The Music of Syd Barret, Children of The Revolution – Glam Rock 1970-75, Deathrow: The Chronicles of Psychobilly czy Independence Days – The Story of UK Independent Record Labels. Mark Powell opisuje ponad sto albumów przeważnie z kręgu rocka progresywnego i pochodzących głównie z Europy, w tym w przeważającej większości z Wielkiej Brytanii. Książka dzieli się na kilka części. Pierwsza z nich to wybór 80 albumów, które zostały opisane bardziej wyczerpująco. Stanowi ona większą część całej publikacji (ponad 300 stron). Dalej umieszczono 30 albumów opisanych w formie nieco krótszych recenzji. Książkę uzupełnia lista 10 singli, dla których przygotowano już tylko niewielkie opisy. Przy każdym albumie znajduje się informacja o numerach katalogowych pierwszego wydania płyty oraz składzie zespołu. Opis każdej płyty to również mini historia informująca czytelnika o etapie muzycznej drogi zespołu w okresie, gdy powstawał dany album. Można tu znaleźć także różne interesujące ciekawostki. Przykładem może być informacja o stanie psychicznym pierwszego wokalisty Can, który stał się głównym powodem jego odejścia, co z kolei zaowocowało pojawieniem się w zespole Damo Suzukiego. Prawdopodobnie jedynie najwięksi fani Erica Claptona słyszeli o tym, że został on wyrzucony z Kingston Upon-Thames College of Art za granie na gitarze na wykładach. Interesująca może się też okazać informacja, że Tony Iommi grał

biuletyn podProgowy

przez pewien czas z zespołem Jethro Tull. Możemy również przeczytać o sugestiach Salvadora Dali do sposobu wykonywania na żywo albumu 666 grupy Aphrodite Child. Wśród opisywanych płyt pojawiają się zarówno dokonania wielkich gwiazd (Cream, Deep Purple, Jethro Tull, Yes, King Crimson, Pink Floyd) jak i zespołów, którym nie było dane zaznać komercyjnego sukcesu (T2, Affinity, Skin Alley). Choć różnorodność w doborze albumów jest duża to jednak wyraźnie widać, że Powell grawituje w kierunku nieco bardziej zakręconych rejonów w tym zwłaszcza Sceny Canterbury i krautrocka. Jest to szczególnie istotne gdyż nadal są to obszary rockowego grania, w które zapuszcza się stosunkowo niewielka grupa wielbicieli rocka z Polski, a jednocześnie są one warte bardziej dogłębnej eksploracji. Przyznaję się bez bicia, że są tu także płyty, o których nigdy nawet nie słyszałem i nie przypominam sobie abym kiedykolwiek widział ich okładki (Jody Grind, Be Bop Deluxe, Darryl’s Way Wolfs). Choć gdy przyjrzeć się składowi chociażby ostatniej z tych grup to już przestaje się ona jawić jako zupełnie anonimowy projekt. Tekst uzupełniają liczne fotografie, reprodukcje plakatów i wycinków prasowych oraz kolorowe reprodukcje wybranych okładek. Między innym zdjęcie Arthura Browna zrobione w czasie jednego z jego scenicznych szaleństw, psychodeliczne zdjęcie Traffic czy fotografia klimatycznie wystylizowanych członków The Moody Blues. Każda recenzja to osobny tekst i w książce nie ma ciągłości. Z tego powodu szkoda trochę, że nie znalazł się tu nic w rodzaju rozdziału wstępnego, wprowadzającego do części opisującej poszczególne płyty. Mógłby on chociażby być na temat, zapewne niezwykle ciekawych doświadczeniach autora ze współpracy z zespołami podczas przygotowywania reedycji wielu albumów i wyszukiwaniu różnych niepublikowanych nagrań z archiwów niedostępnych często przez dziesiątki lat. Trudno bowiem w ten sposób traktować niewielkie, dwustronicowe zagajenie pojawiające się na początku książki. Nie jest to może lektura obowiązkowa dla wszystkich miłośników rocka progresywnego, ale z drugiej strony jest to wydawnictwo, które jest przygotowane w taki sposób, że może stanowić zarówno doskonały przewodnik dla kogoś kto dopiero odkrywa tajemnice tej muzyki, jak i pozostaje interesującą pozycją dla osób, które znają dobrze większość omawianych przez autora albumów. Również cena tej książki jest stosunkowo przystępna (w Internecie można ją kupić już od 13 £). Gorąco polecam. Krzysztof Pabis

33


wrzesień  2011

Within Temptation & The Metropole Orchestra Black Symphony (2008) (1Blue-Ray + 1DVD)

Nie jestem entuzjastą progresywnego metalu i na co dzień raczej nie słucham podobnej muzyki. Jednak na holenderski zespół Within Temptation zwróciłem uwagę już dawno, a ich debiutancki album Enter (1997) należy do grupy moich ulubionych płyt i nadal z przyjemnością do niego wracam. Drugą płytą tej grupy, którą mogę dopisać do moich ulubionych okazał się być koncert Black Symphony. Można mówić, że nie słucha się takiej muzyki, ale temu występowi nie można odmówić niezwykłej mocy i profesjonalizmu. Myślę, że prawie każdy, kto miał okazję ten koncert obejrzeć przyzna, że jest to rockowe przedstawienie z najwyższej półki, które zajmuje widza/słuchacza zarówno mocą dźwięku jak i całą oprawą sceniczną. Poza tym w całym zespole widać pasję i radość grania, która udziela się widzowi, nawet jeśli musi zadowolić się sceną widzianą jedynie na ekranie swojego telewizora. Tym samym spełniony jest chyba najważniejszy warunek, dla którego wybieramy koncert w formacie Blue-Ray i DVD. Oprócz świetnej muzyki dostajemy też coś, co sprawia, że nie mamy ochoty odwracać głowy od ekranu by zając się innymi sprawami. Black Symphony ani na minutę nie pozwala słuchaczowi rozproszyć się w podobny sposób. Nigdy nie przypuszczałem, że napiszę coś podobnego, ale koncert ten można traktować na równi z show do wspaniałego The Wall, jaki miałem okazję oglądać niedawno w łódzkiej Atlas Arenie (choć należy brać pod uwagę oczywiste różnice w charakterze muzyki, a co za tym idzie również w oprawie scenicznej). Mogę jednie mieć nadzieję, że DVD z trasy Watersa będzie równie emocjonujące. Black Symphony to prawdziwy dwugodzinny spektakl muzyczny. Uczestniczy w nim chór The PA’dam Choir oraz z kilkudziesięcioosobowa orkiestra The Metropole Orchestra, znana także z występów z muzykami takimi jak Mike Patton czy Tori Amos. Na koncert składają się 22 utwory pochodzące głównie z albumów The Silent Force (2004) i The Heart of Everything (2007). Doskonale wypada wokalistka grupy. Jej fantastyczny, mocny głos staje się tu dodatkowym, niezwykle ważnym instrumentem. W trzech utworach wystąpili gościnnie inni wokaliści. Keith Caputo w What Have You Done, Anneke van Giersbergen w Somewhere i George Oosthoek w The Other Half (of Me). Koncert charakteryzuje bogactwo świateł, projekcji wyświetlanych na wielkim kilkudziesięciometrowym

Odpowiedzi

Quiz rockowy 34

ekranie, a także efektów pirotechnicznych. Innymi słowy dużo ognia, dymu, confetti i blasku reflektorów. Niektóre utwory jak na przykład Angels uzupełnione są występami akrobatów (Close Act Theater) ubranych w finezyjne kostiumy, które doskonale wpisują się atmosferę występu. Bardzo dobrze wpasowują się też w całość zmieniające się barokowe suknie wokalistki. Udało się przy tym uniknąć przerostu formy nad treścią, które to ryzyko często pojawia się przy podobnych przedsięwzięciach. Jedyne co może irytować to pojawiające się momentami (głównie w rytm co mocniejszych uderzeń) komputerowe efekty zmieniające obraz. W zamierzeniu miały one być chyba zabiegiem podkreślającym i wzmacniającym wrażenia, ale ostatecznie wyglądają odrobinę tandetnie. Na szczęście te zaledwie sekundowe mignięcia nie zdołały zepsuć zaprezentowanego na tym wydawnictwie rockowego przedstawienia. Nie bez znaczenia jest także dynamiczny sposób prezentowania obrazu oraz montażu ujęć z różnych perspektyw i odległości uzyskany dzięki obróbce materiału z 14 kamer High Definition. Dodatkowo nastrój niektórych utworów podkreślają zdjęcia czarnobiałe lub wykonane z filtrem błękitnej sepii. Jak to często w przypadku projektów Within Temptation bywa koncert nagrany 7 lutego 2008 roku w sali Ahoy w Rotterdamie został wydany w kilku różnych wersjach (Blue-Ray i DVD, 2DVD, 2DVD i 2CD oraz 2CD). Razem z daniem głównym fani dostają także bogaty zestaw przystawek, na który składa się materiał prezentujący przygotowania do występu, rozmowy z fanami oraz raport zza sceny zdany przez nieco nadpobudliwego i infantylnego reportera. W tym sensie jest to również doskonała pamiątka dla tych, którzy znaleźli się na koncercie lub dla zagorzałych fanów zespołu. Jednak dla kogoś mniej zasłuchanego w muzykę Within Temptation nie koniecznie jest to element niezbędny. Dokument prezentujący zarys historii zespołu widziany oczami jego członków jest już materiałem bardziej uniwersalnym mogącym zainteresować szersze grono odbiorców. Ponadto na dodatkowej płycie DVD znajduje się krótszy i zrealizowany już ze znacznie mniejszym rozmachem koncert nagrany w listopadzie 2011 roku w Eindhoven. Uzupełnia go zestaw czterech teledysków i niewielkich filmów opowiadających o ich przygotowywaniu, a także film prezentujący wrażenia zespołu z trasy po Stanach Zjednoczonych i kilku innych krajach w roku 2007. Zwłaszcza ten ostatni materiał można określić jako coś wyłącznie dla fanów zespołu. Można tu znaleźć także relację z wręczenia nagród TMF Awards i The Duch Pop Awards, sprawozdanie z nagrywania materiału z orkiestrą oraz film z sesji zdjęciowej ze słynnym, często prowokującym swoimi projektami fotografem Erwinem Olafem. Warto podkreślić, że to, co tutaj jest koncertem dodatkowym na niejednym koncertowym DVD stałoby się materiałem podstawowym. Podsumowując można powiedzieć, że Black Symphony to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów Within Temptation ale jednocześnie wspaniały rockowy spektakl, który z pewnością może spodobać się także osobom, które na co dzień nie zapuszczają się w podobne rejony muzyczne. Po prostu nie można się oprzeć wewnętrznej pokusie. Ocena: 9/10 Krzysztof Pabis

Pytanie 1. Odp. Ian „Lemmy” Kilmister; Pytanie 2. Odp. The Myths And Legends Of King Artur and The Knights Of The Round Table; Pytanie 3. Odp. B) Arnold Lane; Pytanie 4. A) M.I.A. Cornonstípicum – Argentyna, B) Bacamarte Depois Do Fim – Brazylia, C) Vytas Brenner La Ofrenda de Vytas Brenner – Wenezuela, D) Los Jaivas Los Jaivas – Chile; Pytanie 5. Odp. Salty Dog, Breathe Awhile, Rare Bird, Uncle Meat, Valentyne Suite; Pytanie 6. Zanzibar, Bulsara – Freddie Mercury, Harmony Korine, Altamont – Steven Wilson, Robert Jones, ...Spiders From Mars – David Bowie, Summerfold & Winterfold, Earthworks – Bill Bruford; Pytanie 7. Odp. Steve Vai, Steve Howe, Steve Morse, Steve Walsh, Steve Winwood, Steve Hackett, Steve Hillage, Steve Lukather, Steve Hogarth; Pytanie 8. Odp. Waterloo Lily, An Evening of Magic, The Rotters’ Club, The Wilde Flowers; Pytanie 9. falset A) Jon Anderson, baryton B) Ian Anderson, sopran D) Annie Haslam, alt C) Sonja Kristina; Pytanie 10. Odp. C) minimoog

biuletyn podProgowy


autentyczne historie o nowym krążku Andaredy mówi jej wokalista Piotr Skałka


wrzesień  2011

„Czasem siedzę dłuższy czas nad Sanem i nagle dostaję całą historię, słowo po słowie i dźwięk po dźwięku.”

W pobliżu rzeczywistości to zbiór autentycznych historii, tak zachwycających czasem, a czasem tak smutnych, że w konsekwencji stały się utworami słowno-muzycznymi. To rzeczywistość napisana lepszym piórem niż nie jedna fantazja. 7. Słowa do wszystkich piosenek ułożyłeś Ty, a kto napisał do nich muzykę? 4. W książeczce dołączonej do płyty dziękujesz Bogu. Wygląda na to, że religia odgrywa ważną rolę w Twoim życiu?

1. Blockheads czy Andareda ? Jak właściwie nazywa się Wasz zespół? Obecnie Andareda. To nowa era w naszym życiu, ale w istocie wcześniej przez 15 lat Blockheads. 2. Czytając fora internetowe związane z Jaworznem można dojść do wniosku, że cieszycie się w Waszym mieście dużą popularnością, żeby nie powiedzieć kultowym uwielbieniem? Wątpię żebym na to zasługiwał, no chyba, że przez wzgląd na naszą wytrwałość w tym co robimy, hahahaha, ale rzeczywiście znam takich, którzy tak o nas myślą. To nie czyni nas większymi. To raczej zobowiązanie.

3.

W jednym z wywiadów mówisz o powołaniu : „umiejętność pisania dostałem od Boga i traktuję to jak rodzaj powołania. Nie założyłem zespołu, bo mi się nudziło, czułem, że mam misję i muszę ją realizować”. Kiedy ludzie słyszą o misji, to stają się ostrożni i nieufni. O cholera…, skąd to wygrzebaliście??? to prawda co powiedziałeś i to prawda co powiedziałem. Może faktycznie nie użyłem najlepszych sformułowań, „służba” była by trafniejsza niż „misja” jeśli chodzi o to co miałem na myśli. Zawsze czułem taką potrzebę i nie chciałem tego talentu zakopać ani zmarnować. Mówiąc, że umiejętność ową dostałem od Boga miałem konkretnie na myśli to, iż nie specjalnie muszę się męczyć aby opisywać pewne sytuacje lub historie. Czasem siedzę dłuższy czas nad Sanem i nagle dostaję całą historię, słowo po słowie i dźwięk po dźwięku. Po prostu dostaję to, jestem tym obdarowany, najczęściej obwiniam tym Boga. Zwyczajnie czuję się zobowiązany.

36

Nikt nam w niczym specjalnie nie pomagał. Dlatego z premedytacją kazałem umieścić takie podziękowania, „Bogu i sobie samym”. Nie byliśmy nigdy zespołem protegowanym – z tak zwanym „wsparciem”, raczej zespołem z podziemia. Tyle jeśli chodzi o słowa podziękowania. Natomiast w sposób klasyczny mylisz religię z wiarą. Za pomocą religii ludzie najczęściej wykorzystuje wiarę do swoich skarlałych celów. To obrzydliwe i bardzo smutne jak religie posługują się wiarą dla realizowania swoich celów. Osobiście jestem bardzo wierzący i bardzo grzeszny, staram się być jak najbliżej Boga i jak najdalej od religii. Oczywiście, to wymagało by szerszego opisu i większego uszczegółowienia, ale chyba nie czas na to. To dość osobista sprawa. 5. Na przełomie marca i kwietnia 2011 w związku z książką pana Sławomira Hawryszczuka Religia rocka przetoczyła się przez forum progrock.org.pl burzliwa dyskusja na temat negatywnego wpływu muzyki rockowej na umysłowość jej słuchaczy i ich postawy życiowe. Muzykę tę posadza się o krzewienie satanizmu, różnego rodzaju manipulacje, oddziaływanie na podświadomość itp., a muzyków podejrzewa się nawet o czary. Na ten temat zwykle dyskutują fani rocka i autorzy podobnych publikacji, muzycy rzadko wypowiadają się na ten temat. To dopiero manipulacja i olbrzymie uogólnienie, a jednocześnie nadinterpretacja. Muzyka ma potężny wpływ na pewnych ludzi, na wielu ludzi. Na szczęście najczęściej pozytywny. Czary, przekazy podprogowe, satanizm i przemoc w muzyce? Do tej pory myślałem, że to świat zarezerwowany dla polityki hahaha… dalszy komentarz powyższego ubliżał by mojej inteligencji. Inaczej zaczniemy przyzwyczajać się do absurdów. 6. Na 26.09.2011 Metal Mind Productions przewidział premierę Waszej płyty W pobliżu rzeczywistości. Ta płyta to takie The Best Of…

W zasadzie to muzykę też piszę ja. Jednak zaangażowanie zespołu w interpretacje i obróbkę pomysłów muzycznych jest tak duże, że sukces finalny przypisuję zawsze ANDAREDZIE. Są oczywiście utwory takie jak Złomroźne słowa, w których ta ingerencja była śladowa, jednakże ogólnie to Andareda dba o muzykę. 8. W pracach nad tą płytą wzięło udział trzech basistów. Należący do zespołu Marcin Pęczak zagrał tylko w trzech utworach, a nienależący do grupy Mateusz Odrzywołek aż w sześciu. Darek Noworyta zagrał w jednej piosence. Hmm sam widzisz jak wymagająca była ta płyta. A tak poważnie, z basistą zawsze mieliśmy problem. Mam nadzieję, że to nasz ostatni. Lubię inwestować w ambitnych ludzi, a Marcin ma ambicje i kocha to co robi Andareda. Teraz jest jej częścią. 9. Słowa piosenki Zanim zgasnę, które można znaleźć na jednej ze stron dołączonej do płyty książeczki istotnie różnią się od tych, które śpiewasz. Brakuje w nich mojego ulubionego fragmentu o tym jak chciała zacałować Cię na śmierć. Ktoś za to zapłaci i mam nadzieję, że nie ja. Ta płyta ma tylko jedną wadę. Właśnie ją odkryłeś hahahahaha. W istocie, teksty były przeze mnie udoskonalane przez cały proces tworzenia. Wciąż nie byłem zadowolony z efektu końcowego. I zdarzało się że nawet w studio nagrań wprowadzałem poprawki. Może stąd niespójność z wydrukiem. 10. Kim jest ta kobieta, do której tak bardzo tęsknisz, którą tak często wspominasz w swoich tekstach i którą nazywasz habibi? Dobrze zapoznałeś się z tekstami tej płyty. Doceniam to i dla takich ludzi się staram – takich, którzy potrafią czytać pomiędzy wierszami. Jednakże ja dawno temu przestałem pisać o sobie, może jestem zbyt nudny, a moje życie nie jest aż tak porywające jak bohaterów moich piosenek. W każdym z utworów bohaterem jest lub są inne postaci. Może w jednej pisałem o sobie.

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 Habibi- to nie koniec : morze czerwone, afrykański piasek, temperatury powyżej 40 stopni, i niemiecka para która wyjechała na wakacje życia, ratując swoje istnienie jako związek. Oto geneza tego utworu. Stąd w tym numerze perskie oddźwięki. Reszta dosadnie opisana w utworze. Ile możesz zrobić aby ratować siebie? Ile żeby ratować nas? To była piękna walka o siebie. A ja byłem jej świadkiem. O pozostałych utworach napisałem w innym wywiadzie. Cała płyta to autentyczne historie. Taki był pomysł na ten krążek. 11. O kim lub o czym myśleliście nagrywając W pobliżu rzeczywistości? Najczęściej o tym żeby nie podlizywać się publiczności, mediom i krytykom. Chcieliśmy nagrać bardzo szczere numery, nie bacząc na trendy i oczekiwania innych. Nie chciałem kpić z inteligencji i wrażliwości słuchaczy. W myśl zasady „Tylko martwi płyną z prądem. Żywi, płyną pod prąd”. Widzisz, po 15 latach wspólnego grania nie myślisz już o sukcesie tylko o samorealizacji, chcesz mieć poczucie spełnienia, a nie dogadzania innym. 12. Jak układa się współpraca z Metal Mind Productions? Ta wytwórnia uwierzyła w to co robimy i to jest najważniejsze. Nie wymyślono jakiegoś produktu na sprzedaż. My istnieliśmy przez 15 lat a MMP nas wyłowił i pozwolił robić dalej swoje, umożliwiając jednocześnie szerszą prezentację. Teraz ja wierzę w ich działania. 13. Do niedawna byliście całkowicie niezależni. Swoją pierwszą płytę Zmierzam” wydaliście jako Blockheads za własne pieniądze. Nagraliście to co chcieliście. Teraz dostaliście się w „szpony show biznesu”. Nie boicie się utraty autonomii? Mieliśmy totalny komfort twórczy. Zaprezentowaliśmy dwa numery : Jesteś tu na chwilę oraz Jeden ruch by zmienić wszystko. Po dwóch dniach zadzwonił do mnie Darek Świtała z MMP z pytaniem czy mamy tego więcej, bo na majówce wszyscy jego znajomi chcieli wciąż tego słuchać. Ta muzyka wciąga Piotr, nie wiem co w tym jest, ale chcesz do tego wracać- krzyczał przez telefon. I tak się zaczęło. Pozwolono nam zrobić to, co uznamy za słuszne na płycie. Uwierzyli w nas. Marzenia się spełniły.

14. Już niedługo czekają Was występy na największych stadionach świata. Prywatny samolot przewiezie Was z kontynentu na kontynent. Śmigłowiec przetransportuje Was wprost scenę, przed którą zgromadził się stutysięczny tłum fanów. Pięknie się zapowiada? Buhahahahahaha Ty dopiero masz wyobraźnię. Boję się o moją dość stabilną posadę pisarza tekstów w zespole hahahaha – Ty jesteś lepszy. Na szczęście jestem już zbyt dorosły i odporny na niepożądane skutki uboczne tzw. sukcesu. Oby nigdy mnie nie niszczył. 15. Planujecie jakieś przyjęcie w ogrodzie na okoliczność premiery W pobliżu rzeczywistości? Na razie jestem w Grudziądzu, potem jadę do Torunia, a za 2 dni kończymy wideoklip, więc mam sporo zajęć. Ale myślę, że to świetny pomysł. Przyjęcie w ogrodzie – brzmi doskonale. Zrobimy to! 16. Podobiznę siedzącego na stołku starszego mężczyzny z przypiętymi do pleców skrzydłami husarskimi można znaleźć w kilku miejscach. Jest on na okładce płyty, pierwszej stronie książeczki i na krążku. Czy jest on Waszym logo? Kogo lub co symbolizuje? Ten starszy mężczyzna nie ma przypiętych skrzydeł. To jego skrzydła. Ten facet jest już gotowy na nową podróż. Dotychczas chodził. Teraz zamierza latać. To oczywiście trochę symbolika i jednocześnie metafora. Żeby nie demaskować wszystkiego, powiem tylko tyle, że bohater z okładki jest gotowy do realizowania spraw wyższych. Etap pełzania (zaspakajanie własnych potrzeb, gromadzenie dóbr materialnych, łasość na zaszczyty i pochwalstwo itp.) ma już za sobą. Teraz rozważa latanie, bardziej zaawansowaną technikę przemierzania własnego życia. To oczywiście symbolizuje postawę człowieka, któremu nie wystarcza tylko posiadać.

17. Twoje teksty dotykają spraw uniwersalnych. Mówią o miłości, rozstaniu, stracie, żalu, tęsknocie, przemijaniu, wyzysku i innych naszych brzydkich sprawkach. Jesteś tu na chwilę w swoim przesłaniu przypomina Białą flagę Grzegorza Ciechowskiego, a Piszczenie dnia słynny Erotyk z repertuaru SBB do słów Juliana Mateja. Z pewnością nie zasługuję na tak zacne porównania. Z uwagi na fakt, iż opisane historie to wydarzenia autentyczne (bo taki był zamysł tej płyty), ja sam nie przypisuję sobie jakiegoś sukcesu w kwestii tekstu. Pokornie przyglądałem się nieprawdopodobnym wydarzeniom, które działy się tuż obok mnie. Ja tylko je opisałem, wczuwając się w rolę bohatera najdokładniej jak potrafię. W istocie Jesteś tu na chwilę to również autentyczna opowieść o nas sprzed 15 lat. Nasze życie codzienne opisane tak szczegółowo, że nawet nazwy klubów, imiona i nazwiska są autentyczne. Wszystko to z punktu widzenia uczestnika wydarzeń po upływie 15 lat i jego wniosków. Tutaj mam na myśli niestety siebie, który był uczestnikiem i świadkiem tamtych chwil. Ten utwór trochę dedykuję wszystkim muzykom i pozytywnie pokręconym ludziom z tamtego okresu. To był absolutnie niepowtarzalnie piękny czas. Pozdrawiam wszystkich odwiedzających ten portal i życzę nieustannego szczęścia. Pytania zadał i odpowiedzi zebrał Krzysztof Michalczewski

„Chcieliśmy nagrać bardzo szczere numery, nie bacząc na trendy i oczekiwania innych... po 15 latach wspólnego grania nie myślisz już o sukcesie tylko o samorealizacji, chcesz mieć poczucie spełnienia, a nie dogadzania innym.”

biuletyn podProgowy

37


Disperse

wrzesień  2011

10

września miałem możliwość porozmawiać z muzykami polskiej grupy Disperse przy okazji ich koncertu na Combat Rock Festiwal w Józefowie. Z artystami poruszyliśmy temat związane z początkami ich działalności, sytuacją obecną oraz planami na przyszłość. Zespół Disperse powstał pod koniec roku 2007. Opowiedzcie o tym jakie mieliście plany tworząc zespół oraz czy kiedykolwiek sądziliście, że uda Wam się osiągnąć taki pułap popularności i artystycznego poziomu jaki prezentujecie obecnie? Marcik Kicyk: Myślę, że zakładając zespół nigdy nie wychodzisz myślami zbytnio w przyszłość, a bardziej jesteś podjarany chwilą obecną i tym, że grasz wspólnie z ludźmi którzy mają z tego taką samą frajdę jak i ty sam. Nasza wizja była po prostu taka, aby grać muzykę niezamkniętą w żadną ramę i żeby nam się oczywiście podobała. Nad owym pułapem się nie zastanawiałem, ale zawsze może być lepiej… Jakie były więc Wasze pierwsze kroki w muzycznej karierze? Marcin Kicyk: Tak naprawdę wszystko wyszło dość spontanicznie. Poznaliśmy się w Przeworsku i postanowiliśmy wspólnie pograć. Zagraliśmy parę prób, podczas których powstały zarysy pierwszych utworów. W ciągu półrocza stworzyliśmy cztery utwory, które ostatecznie trafiły na nasz album promocyjny wydany w lipcu 2008 roku. Spośród tych czterech utworów dwa, Above Clouds oraz Far Away, ostatecznie trafiły na nasz debiutancki album. My ten pierwszy etap naszej artystycznej przygody nazywamy czasem poszukiwania… trwa on jak widać nadal, bo dalej ze sobą gramy. Czy macie zamiar grać jeszcze na koncertach te dwa utwory z albumu promocyjnego, które na Waszym debiutanckim krążku się nie znalazły?

38

Jakub Żytecki: Raczej nie. Sądzę że już je zapomnieliśmy (śmiech). Wkrótce nawiązaliście współpracę z wytwórnią ProgTeam i wyruszyliście na trasę koncertową z zespołem Riverside. Jakie wrażenia w takim razie towarzyszyły Wam przy pierwszej Waszej poważnej trasie koncertowej z tak renomowanym i uznanym w progresywnym świecie zespołem? Jakub Żytecki: Dla nas było to pierwsze takie doświadczenie – zobaczyć jak funkcjonuje profesjonalna muzyczna maszyna jaką Riverside z pewnością jest. Zaimponowała nam organizacja i niezwykle profesjonalne podejście do swojego zawodu, co, można powiedzieć, nas trochę onieśmieliło. Przede wszystkim też gra dla bardzo licznej publiczności była dla nas niezwykłym wyzwaniem i szansą na pokazanie się. Ja na pewno wspominam tę trasę bardzo ciepło. Marcin Kicyk: Myślę że widok tysięcy ludzi czekających aż zagramy na początku nas paraliżował, ale z każdym kolejnym granym numerem było coraz lepiej. Rozumiem, że praca nad debiutancką płytą pt. Journey Through The Hidden Garden była Waszym pierwszym zetknięciem się z pracą w profesjonalnym studiu muzycznym. Marcin Kicyk: W zasadzie gdy nagrywaliśmy płytę demo też to było niejako profesjonalne studio, z tym że w Progresji nie mieliśmy takiego ograniczenia czasowego jak w SPAART-cie w Boguchwale gdzie na nagranie materiału demo mieliśmy jedynie trzy dni, a i tego czasu i tak nam zabrakło. Gdy tak patrzycie na Wasz pierwszy album z perspektywy już ponad roku co byście w nim zmienili, a co uważacie w nim za najbardziej wartościowe? Jakub Żytecki: Według mnie jakby na nią nie patrzeć to ta płyta jest przede wszystkim jest szczera, a o to przecież w muzyce chodzi.

Marcin Kicyk: Fakt. W albumie nie ma żadnej ściemy, materiał nagraliśmy tak, jak był grany na próbach. Każdy nagrał swoje partie tak, jak potrafił najlepiej bez żadnych sztucznych ulepszaczy. Z jakimi opiniami zetknęliście się po wydaniu Waszego debiutanckiego albumu? Marcin Kicyk: Z początku rzeczywiście śledziliśmy opinie na nasz temat w prasie czy w Internecie, ale koniec końców przestaliśmy się tym interesować. W sumie spotykaliśmy się w pozytywnymi opiniami, choć i te negatywne się zdarzały, ale wiadomo że nie gramy po to żeby każdemu trafić do gustu, bo jest to przecież niemożliwe. Zresztą sami do swojej muzyki podchodzimy w sposób krytyczny i wiemy nad czym musimy popracować i co poprawić. W dalszej kolejności przyszła trasa koncertowa po Polsce, gdzie zagraliście w największych polskich miastach razem z Division by Zero oraz Dianoya. Jak na dzień dzisiejszy ją oceniacie? Marcin Kicyk: Tak, to była dla nas naprawdę ważna trasa jeśli chodzi o wspólne koncerty z Division by Zero i Dianoya. Co prawda frekwencja nie we wszystkich miejscach gdzie graliśmy była zadowalająca, ale z drugiej strony my jesteśmy z tych koncertów bardzo zadowoleni. W każdym razie spotkaliśmy się z bardzo ciepłym przyjęciem słuchaczy. Wszystkie trasy wspominam bardzo fajnie. Przypomnijmy sobie ostatni koncert tej trasy czyli listopadowy występ na Electric Nights Festiwal w Lublinie. Po tym koncercie nagle zamilkliście, od czasu do czasu informując, że pracujecie nad kolejnym albumem. Co właściwie przez ten czas się z Wami działo? Jakub Żytecki: W sumie w tym czasie ciągle powstawał nowy materiał. Graliśmy dużo prób. Materiał jest już praktycznie gotowy i nagrany, została nam jeszcze kwestia ponownego nagrania perkusji w związku z drobnymi zawirowaniami personalnymi. Mogę zdradzić że wydamy

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 jeden utwór promujący płytę jako singiel, do którego planowane jest nagranie teledysku. Problem zamieszania związanego z perkusistą również chciałbym poruszyć. Co się stało, że grał z Wami Przemek Nycz, nagle został zastąpiony Jakubem Chmurą, a ostatecznie to wrócił na swoje miejsce? Rafał Biernacki: Rzeczywiście mieliśmy lekkie zawirowania personalne. W gruncie rzeczy ten materiał na nowy album, który nagrywaliśmy powstał już jakiś czas temu i sami stworzyliśmy zbyt duże ciśnienie na siebie. Chcieliśmy pójść za ciosem, szybko wydać kolejny krążek, po koncercie w Lublinie już w grudniu planowaliśmy nagrać materiał. Tak się złożyło, że Przemek w związku ze swoimi studiami nie był wystarczająco dyspozycyjny i po prostu nie dawał rady czasowo pogodzić gry w zespole z edukacją. Postanowiliśmy więc spróbować gry z innym perkusistą. Dołączył do nas Kuba, ale jednak po prostu… to nie było to. Ostatecznie wyjaśniliśmy sobie z Przemkiem wszystkie kwestie, wyciągnęliśmy wnioski i gramy ponownie. W każdym razie ta cala sytuacja była dla nas nauką, że nie o to chodzi w zespole, aby cisnąć się czasowo, ale o to żeby się rozumieć wzajemnie i żeby być dla siebie wzajemnie oparciem. Wróćmy jeszcze na moment do Waszego kolejnego wydawnictwa. Jakie szczegóły jego dotyczące możecie na dzień dzisiejszy zdradzić? Czy zamierzacie bardziej aktywnie uderzyć z nim na rynek zachodni? Marcin Kicyk: Na nowej płycie będzie nieco więcej ciężkich i lekkich fragmentów, znajdzie się na nich więcej utworów, nieco krótszych niż w przypadku wydawnictwa pierwszego. Trzeba rzec, że nasza muzyka nie jest zbyt przyswajalna w Polsce prócz tzw. progresywnych maniaków więc rzeczą naturalną jest, że coraz śmielej staramy się kierować swój materiał na zagranicę. Otrzymujemy wiele pozytywnych opinii od ludzi zainteresowanych naszą twórczością i oczekujących naszego kolejnego albumu, co nas oczywiście cieszy i z czym wiążemy duże nadzieje. Warto wspomnieć że 21 października zagracie na niezwykle mocno obsadzonym EuroBlast Festiwal w Niemczech i będzie to pierwszy Wasz występ za granicą.

Ciekawi mnie w jaki sposób udaje Wam się dzielić czas między grę w zespole a Waszą edukację, bo wszyscy jesteście osobami bardzo młodymi, jeszcze uczącymi się. Marcin Kicyk: Jest to naprawdę duża przeszkoda, bo trzeba w jakiś sposób dzielić czas na szkołę, studia, a pracę nad materiałem i ciągłe próby. Jedno i drugie absorbuje dość dużo czasu i energii, a pogodzić te dwa zajęcia jest niezwykle trudno. Oczywiście edukacja edukacją, musi stać na pierwszym miejscu. Muza jest naszym oderwaniem się od rzeczywistości i pasją… Dlatego w moim przypadku mus wrócić z urlopu dziekańskiego, który sam sobie przedłużyłem i skończyć studia (śmiech). W sierpniu zagraliście w Cieszanów Rock Festiwal u boku takich zespołów jak Hey, Dezerter czy Vavamuffin. Jak oceniacie Wasz występ i czy uważacie, że młode progresywne zespoły powinny na takich festiwalach występować, a nie skupiać się tylko i wyłącznie na trasach klubowych? Marcin Kicyk: Ten festiwal w Cieszanowie wspominamy naprawdę bardzo ciepło. Świetna atmosfera, trzydniowa impreza, sympatyczni ludzie. Niestety mieliśmy dość mało dyspozycyjny czas, bo wyszliśmy na scenę w okolicach pierwszej w nocy po bardzo popularnym zespole Strachy na Lachy i po ich występie parę tysięcy osób zgromadzonych pod sceną niemal wyparowało. Zbytnio nie przejęliśmy się jednak tym faktem, scena była duża, nam się też bardzo fajnie grało. Trzeba przyznać, że festiwale są naprawdę dużą szansa promocji z tym, że demotywują bardzo ograniczonym czasem występu, a także tym, że publiczność nie jest zwykle zainteresowana muzyką niszową, którą bądź co bądź gramy, co przekłada się na traktowanie zespołów progresywnych po macoszemu. W każdym razie występ na takim festiwalu jest bardzo ciekawym doświadczeniem, które polecamy każdemu i bardzo cieszymy się z tego że mogliśmy w Cieszanowie zagrać. Ostatnimi czasy coraz bardziej popularny staje się „nowy” muzyczny gatunek zwany djent. Często spotykałem się z tym że Disperse, szczególnie na anglojęzycznych portalach internetowych, jest do tego gatunku podporządkowywany. Czy Wy również to zauważacie?

Marcin Kicyk: Szufladka djent jest terminem, z którym ostatnio kojarzony jest nasz zespół. Trzeba też przyznać, że rejony muzyczne które ta muzyka zgłębia nie są nam obce, oczywiście lubimy mieszać style. Sądzę że djent jest z pewnością swojego rodzaju intrygującą nowością, bo od paru lat zauważamy wysyp kapel grających ten gatunek muzyczny. Zresztą Dream Theater na swa trasę promującą najnowszy krążek zaprosił zespół Periphery, który właśnie w tych niby-rejonach się obraca. W każdym razie ta muza lekko przyswajalna nie jest, za to niesamowicie wciąga. Moim zdaniem djent jest transowy. Meshuggah jest transowa, Dead Can Dance też, lecz to nie djent. Mimo tego jakiś wspólny mianownik w nich tkwi chociaż skarpety całkiem inne. A jakie funkcjonujące na polskim rynku muzycznym zespoły chcielibyście wyróżnić? Marcin Kicyk: Jeśli chodzi o polską scenę progresywną to jest parę zespołów, które ostatnimi czasy bacznie obserwuję. Na pewno pierwszym zespołem który przychodzi mi do głowy jest Proghma-C poruszająca się w rejonach math metalu i djentu. Zresztą zagramy sobie w końcu razem na Euroblast Festiwal w Niemczech i miejmy nadzieje, że spadające samoloty nam w tym nie przeszkodzą. Czekam bardzo niecierpliwie na nowy album Dianoya oraz na to, co po przetasowaniach personalnych zaprezentuje nam Division by Zero. Z drugiej strony oczekuję nowego materiału rzeszowskiego zespołu Spiral. Słyszałem kilka wstępnych demówek na ich drugi LP… zapowiada się bardzo smacznie. Przemysław Nycz: Według mnie trzeba podkreślić jeszcze twórczość Tides from Nebula, który od pewnego czasu bardzo aktywnie i prężnie się rozwija. Jest to naprawdę bardzo ciekawe zjawisko na naszym polskim rynku muzycznym. Serdecznie dziękuję za rozmowę i zostawiam ostatnie zdanie dla Was. Marcin Kicyk: Chcieliśmy pozdrowić czytelników Biuletynu podProgowego. Odwiedzajcie naszego facebooka gdzie będziemy się starać na bieżąco informować o powstającej płycie. Miłego dnia czy też nocy. Rozmawiał: Paweł Bogdan Zdjęcia: Piotr Zięba (piotrzieba.com)

Marcin Kicyk: Na początku trzeba zaznaczyć, że jeżeli chodzi o czas sceniczny to jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni, bo gramy między Tesseract, a Textures. Co prawda wystąpimy na scenie nr 2, ale w najlepszych z możliwych godzinach festiwalu. Naprawdę występ tam jest dla nas wielkim wyzwaniem i pierwszą szansą na pokazanie się na żywo poza granicami naszego kraju, a jak wspomniałeś warto dodać, że jest to festiwal naprawdę bardzo mocno obsadzony. Czy nie myśleliście żeby pójść za ciosem i w związku z wydaniem kolejnego albumu udać się na trasę koncertową, ale właśnie poza granice Polski? Marcin Kicyk: Tak naprawdę jest to jeden z naszych celów i naprawdę chcielibyśmy na takiej trasie zagrać, ale wiąże się oczywiście z kosztami. Jak na razie stoimy na takim stanowisku, że w dalszej przyszłości planujemy taką trasę, ale na nic się nie napalamy… najpierw chcemy zakończyć prace nad płytą.

biuletyn podProgowy

39


wrzesień  2011

Kanon (1971)

Brainticket Cottonwoodhill

Jakoś mnie tak dzisiaj naszło, aby zrecenzować jedną z najbardziej kontrkulturowych płyt zamieszczonych w serwisie Progrock.org. pl. Cottonwoodhill w żadnym razie nie jest płytą rozrywkową. Jeżeli drogi czytelniku trafiłeś tu poszukując czegoś podobnego do Marillion, Dream Theater, albo nawet i Jethro Tull, możesz sobie spokojnie darować czytanie tej recenzji i przyjąć dobrą radę, aby się trzymać od tej płyty z daleka. Jeżeli jesteś natomiast z tych, dla których muzyka King Crimson brzmi momentami zbyt zachowawczo, trafiłeś we właściwe miejsce. Na swojej debiutanckiej płycie Brainticket postawił swoim słu-

40

chaczom nie lada wyzwanie. Zaproponował im bowiem udział w dyskusji na temat granic estetyki. Uczynił to stawiając dotychczasową estetykę charakterystyczną dla muzyki rockowej, zwłaszcza zaś rocka progresywnego na głowie. Płytę rozpoczynają dwa, niewinne, biorąc pod uwagę co ma nastąpić za chwilę, utwory. Oba zdają się być utrzymane w charakterystycznej dla krautrocka konwencji. Typowy dla gatunku pulsujący rytm, sekcja rytmiczna na pierwszym planie, delikatne i oszczędne aranżacje instrumentalne. Delikatne partie fletu i stosunkowo stonowanej gitary kontrastują z niezwykle ostrym brzmieniem organów (zjawisko tak rzadko spotykane we współczesnym progu) i nieco przesterowanym głosem Dawn Muir, która nie śpiewa, lecz zwyczajnie recytuje swoje teksty. Całość robi dość przyjemne wrażenie i bez względu na upodobania nikomu nie powinno sprawić przesłuchanie tych dwóch utworów większej trudności. Po tych miłych chwilach następuje długi trzyczęściowy utwór Brainticket. Utwór ten jest zaprzeczeniem wszystkiego, co prawie każdy miłośnik proga ceni sobie

najbardziej u swoich ulubionych zespołów. Jest to utwór psychodeliczny i to potencjalnie może łączyć go z innymi odmianami proga, na przykład z różnymi eksperymentami Pink Floyd, ale w tym wypadku mamy do czynienia z psychodelią absolutnie radykalną. Z zapętlonej taśmy utworu leci sobie przez cały czas trwania jeden i ten sam motyw – funkopodobna gitara plus niezwykle ostry, a wręcz drażniący ucho dźwięk organów. Na pierwszy plan wychodzą elementy konkretne – odgłosy tłuczonego szkła, pędzącej na sygnale karetki, szczotkowania zębów i innych, niekiedy trudnych do zidentyfikowania urządzeń. Do tego wokalistka czyta wiersz wydobywając z siebie orgastyczne dźwięki. Ponieważ utwór jest niezwykle długi – łącznie trzy części trwają ponad 25 minut, im dłużej go słuchamy, tym bardziej wydaje się irytujący. W dodatku większość odgłosów i brzmień wydaje się specjalnie tak dobrana, by wywoływać u słuchacza ból w uszach. Początkowo znośny jeszcze psychodeliczny trans zamienia się w prawdziwy horror. Jest to niewątpliwie świadomy zamysł artystyczny, gdyż utwór ma w zamierzeniu opowiadać historię

dziewczyny, która leżąc w śpiączce po przedawkowaniu narkotyku, dokonuje podróży w głąb własnego umysłu. Kłujące w uczy dźwięki zaś są ilustracją obsesyjnych myśli i nielicznych docierających do niej bodźców zewnętrznych. Całość jest zwieńczona nieco zaskakującym i absurdalnym finałem – nie będę zdradzał jakim, licząc na domyślność tych słuchaczy, którzy dotrwają do końca. Cottonwood hill to eksperyment, zaprzeczenie obowiązującej estetyki. Zadacie zapewne pytanie, czy można coś takiego w ogóle uznać za udany album? W moim przekonaniu – tak. W tej okropnej, sadystycznej muzyce jest coś, co nie pozwala zapomnieć o tej płycie, coś co powoduje, że mam ochotę do niej wracać. Znaczy to, że w tej jakże radykalnej wypowiedzi artystycznej, jest coś na rzeczy. Udało się tu zakwestionować dwa dogmaty: po pierwsze, że to kompozycyjna złożoność i harmonie są odpowiedzialne za to, że uznajemy muzykę za interesującą, po drugie, że ludzi ciągnie przede wszystkim do muzyki przyjemnej, która dostarcza rozrywki. Brainticket pokazał nam w sposób przekonujący, że dźwięki nieznośne dla ucha mogą być biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 równie fascynujące i wciągające, kładąc tym samym podwaliny pod industrial i inne radykalne nurty awangardowej muzyki. Mikołaj Gołembiowski

Indian Summer Indian Summer

ceniona w swojej epoce. Wkrótce po nagraniu płyty, odszedł basista (zajął się rodzinną firmą). Zastąpił go Wez Price (ex-The Sorrows) i wraz z nim zespół ruszył w trasę koncertową, która niestety okazała się organizacyjną klapą. Rozgoryczeni, bez pieniędzy, w 1972 roku rozwiązali zespół... I tak zakończyła się krótka, smutna historia Indian Summer. Pozostawili po sobie ulotne jak babie lato dźwięki, które do dziś wzruszają tych nielicznych, którym dane było poznać. Polecam wszystkim miłośnikom starych dobrych czasów, niekomercyjnych płyt i Muzyki, tej prawdziwej, która rozpala wyobraźnię i serca, nawet 40 lat po debiucie. Aleksander Król

Flower Travellin’ Band Kolejnym albumem, który chciałbym wszystkim przybliżyć jest Indian Summer – jedyne dziecko brytyjskiej grupy z Coventry działającej pod tym samym szyldem. Band powstał w 1969 roku. Klawiszowiec Bob Jackson, gitarzysta i wokalista Collin Williams, basista Malcolm Harker i pałker Paul Hooper stworzyli zespół, który już wkrótce miał stać się sensacją, o czym oczywiście wspomniani panowie nie mieli pojęcia. Już po ośmiu miesiącach prób i lokalnych koncertów o kapeli zaczęło być głośno. Na kolejnym koncercie pojawił się Jim Simpson – legendarny menager, który w tym czasie szukał jakiejś nowej kapeli z którą mógłby podpisać kontrakt. W grę wchodziły dwie – Indian Summer i Black Sabbath. Z historii wiemy co wybrał, ale tej drugiej nie zostawił na lodzie – zarekomendował ją szefowi Neon Records (oddział RCA zajmujący się rockiem progresywnym), który po pierwszym przesłuchaniu grupy podpisał z nimi kontrakt. Producentem albumu został Rodger Bain – gość, który był odpowiedzialny za pierwszy album Black Sabbath. W drugiej połowie 1970 roku cała piątka spotkała się w studiu i rozpoczęła pracę nad debiutanckim albumem. Poszło gładko i w ten oto sposób powstał jeden z najlepszych albumów tego gatunku. Indian Summer (Babie Lato) to doskonale skomponowana mieszanka rocka, prog-rocka, folku i jazzu. Oczywiście z tego jazzu są jedynie subtelne, rozimprowizowane solówki gitarowe i klawiszowe mistrzowsko wplecione w progresywno hard rockową (miejscami) sekcję... Jeśli kochacie hammondy i melotrony dyskutujące z gitarą, jeśli kochacie częste zmiany rytmu, przejścia z ballady do hard rocka, wyrazisty wokal i piękne linie melodyczne – to ta płyta jest dla Was. A swoją drogą podobnie jak w przypadku T2, była to grupa totalnie niedobiuletyn podProgowy

Satori

ści trzeciej jest to chyba najlepszy fragment płyty. Satori to w dużym stopniu album instrumentalny z ciekawymi wokalizami i niewielką porcją śpiewania. Może dlatego można wybaczyć słaby angielski wokalisty. Jest to muzyka lokująca się pomiędzy hard/heavy rockiem a ciężkim rockiem progresywnym. Boję się trochę porównywać, ale powiedziałbym, że jest to taki bardziej instrumentalny Black Sabbath z pierwszych lat istnienia z orientalnymi wpływami. Zdecydowanie polecam tą płytę wszystkim fanom ciężkiego grania. Jeżeli ktoś lubi Black Sabbath czy Led Zeppelin polubi także tę płytę. Myślę, że zasługuje na mocne 4+. Na CD ukazała się też wersja z dodatkowymi nagraniami. Można wśród nich znaleźć 4 przyzwoite hardrockowe, bluesujące kawałki, które jednak nie łączą się stylistycznie z albumem i jak dla mnie nic by się nie stało gdy by ich tu nie umieszczono. Krzysztof Pabis

Miles Davis

A Tribute To Jack Johnson

Satori to wydany w roku 1971, drugi album zespołu Flower Travellin’ Band. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że po albumie Blues Creation z Carmen Maki jest to najlepsza płyta jaka została wydana w tym czasie w Japonii. Piszę tak nawet mając świadomość, że angielski wokal podobnie jak w przypadku wielu innych zespołów z kraju kwitnącej wiśni pozostawia miejscami wiele do życzenia. Satori składa się z 5 utworów tworzących do pewnego stopnia stylistyczną całość. Satori I rozpoczyna się od wrzasku, a później następuje ostre, hardrockowe granie z krótkimi wokalizami. Satori II to kompozycja heavy rockowa z wpływami orientalnymi i niemal histerycznym wokalem. Z kolei Satori III rozpoczyna się spokojnie, ale następnie pojawiają się ostrzejsze partie gitary i nieco monotonne, hipnotyczne fragmenty ponownie w klimacie orientalnym. Satori IV rozpoczyna się hardrockowo z wokalem, a następnie przechodzi w bardzie bluesujące, instrumentalne rejony wzbogacone o dźwięki harmonijki. Utwór zamyka ponownie hardrockowe zakończenie. Satori V zaczyna się ciężkimi gitarami i hipnotycznymi, szalonymi wokalizami. Potem następuje bardziej bluesująca część ze świetną partią gitary. Zakończenie jest ponownie hardrockowe. Po czę-

W przeddzień ukazania się na rynku Bitches Brew, Miles Davis nie zważając na to jak zostanie przez publiczność i krytykę przyjęta proponowana przez niego fuzja jazzu i rocka, stawia wszystko na szali i idzie za ciosem – postanawia zanurzyć się w rocku tak bardzo, jak to tylko jest możliwe, nie tracąc przy tym własnej tożsamości. „Tej wiosny nagrałem album Jack Johnson, ścieżkę dźwiękową do filmu o życiu tego boksera”. Tak wspomina początek 1970 roku Miles Davis w opowieści o swoim życiu (wszystkie cytaty za Ja, Miles, Łódź 1993). Jack Johnson to jednak nie byle bokser – dziś uważany za jednego z najlepszych w historii tej dyscypliny, dla Milesa, jak i dla wielu innych, był i do dnia dzisiejszego pozostaje symbolem. 26 grudnia 1908 roku trzydziestoletni wówczas Jack Johnson został pierwszym czarnoskórym mistrza świata wagi ciężkiej.Zespół towarzyszący Davisowy jest odchudzony w porównaniu z Bitches Brew, co jest zabiegiem

mającym na celu zbliżenie się do modelu zespołu rockowego. Wśród muzyków biorących udział w nagraniu, znajdziemy dobrze nam już znanych: J. McLaughlina (gitara), B. Cobhama (perkusja), H. Hancocka (keyboards), ale także dwóch dziewiętnastolatków: S. Grossmana (saksofon) i M. Hendersona (bas). A Tribute To Jack Johnson zawiera tylko dwa nagrania. Sam Miles wspomina: „Kiedy pisałem te utwory, chodziłem do sali gimnastycznej Gleasona na treningi z Bobbym McQuillanem”. W tym okresie dzięki boksowi udało mu się zerwać z narkotykami, prowadził zdrowy tryb życia, a co najważniejsze – był w życiowej formie. „W każdym razie miałem w głowie ruchy boksera, ten posuwisty ruch, jakiego używają bokserzy. Prawie jak kroki taneczne”. Na płycie daje się to usłyszeć od razu. Od początku Right off trafiamy w sam środek niesamowitego jamu. Cobham, Henderson i McLaughlin, zdają się już grać razem od dłuższego czasu. Pierwsi dwaj tworzą fantastyczną sekcję rytmiczną – z jednej strony ich gra jest bardzo uproszczona, mocno odchylająca się w stronę rocka, z drugiej strony zaś, oddala się od niego, poprzez liczne, ale delikatne ozdobniki. Jednostajny, żywiołowo pulsujący rytm gitary basowej, wspieranej przez subtelną perkusję okazuje się być idealnym tłem dla McLaughlinowskiej gitary. „Faktycznie przypominało mi to jazdę pociągiem osiemdziesiąt mil na godzinę, gdy stale słyszysz ten sam rytm z powodu prędkości, z jaką koła toczą się po szynach” – wspomina Miles. To preludium trwa dwie minuty i dziewiętnaście sekund. Wtedy to pojawia się Miles... i gra jedną z najlepszych solówek w swoim życiu. Dźwięki wydobywające się z jego trąbki – jak nigdy dotąd – są ostre i pełne, zdecydowane i agresywne. Po trzech minutach gitara próbuje przeciwstawić się tej dominacji, ale Davis natychmiast kontruje mocnymi pojedynczymi nutami, po których przychodzi kolej na kilka niesamowitych, szybkich dźwiękowych serii. Wytchnienie pojawia się w momencie 10:48, kiedy to za sprawą magii producenta Teo Macero, dochodzą do nas zamglone dźwięki z sesji In A Silent Way, zapowiadające muzycznie drugi, nastrojowy utwór płyty. Po tej przerwie, wracamy do Right off razem z pozostającym dotychczas na uboczu Hendersonem. Co ciekawe, większa część jego lirycznej solówki na saksofonie zagrana jest wyłącznie z towarzyszeniem basu. Nagle na scenę wkraczają organy... To H. Hancock, który przechodził obok studia. Wpadł na chwilkę, żeby dać Milesowi swoją nową płytę. Był z zakupami i śpieszył się na inną sesję. Tymczasem Davis wskazał stojące w kącie studia organy

41


wrzesień  2011 Farfisa i kazał mu grać. Hancock nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tym instrumentem – ba! – nie wiedział nawet jak go uruchomić. I oto nagle w momencie 15:02 pojawia się – dosłownie – z nikąd. Przez chwilę jakby próbuje się z instrumentem, a potem wydobywa z niego ognistą serię dźwięków. Wydawać by się mogło, że słyszeliśmy już wszystko, a tymczasem Right off trwa dalej... W momencie 18:32 łamie się rytm utworu. Z miękko płynącego, przepełnionego funkiem, zmienia się w prostolinijny, stuprocentowo rockowy. Na pierwszy plan wychodzi gitara. To, co później nazwane będzie Jack Johnson riff wydaje się być jednym wielkim ćwiczeniem, treningiem. McLaughlin próbuje się z riffem, mierzy się z nim, rozkłada na części pierwsze, zmienia po jednej nucie i wyprowadza ze swojej gitary raz za razem zbliżone frazy. Czy Right off się w ogóle kończy? Muzycy zaczynają grać coraz szybciej, coraz intensywniej i... utwór po prostu znika. Wydaje się trwać dalej, tylko że my już go nie słyszymy. Niesamowity, nieskończony jam... Yesternow, drugie nagranie albumu, zdecydowanie kontrastuje z pierwszym. Pozbawione tej mocy „rozpędzonego pociągu”, urzeka czym innym – refleksyjnością. Tym co wysuwa się na pierwszy plan od samego początku jest spokojny riff basowy, na którym w jeszcze większej mierze, niż w przypadku Right off opiera się nagranie (Cobham na perkusji pojawia się troszkę później). Linii basu wtóruje gitara i razem tworzą niezwykłe tło, dla innego, odmienionego Milesa. Gra on pomału – jakby z większym namysłem, ekspresyjność zamieniając na emocjonalność. W połowie siódmej minuty na plan pierwszy wychodzi gitara. McLaughlin w pewnym momencie zaczyna być delikatnie wspomagany przez organy Hancocka, z których w naturalny sposób w momencie 10:55 wyłania się saksofon. W czasie sola Hendersona, Cobham zaczyna grać mocniej, zmieniając po raz pierwszy rytm utworu. Ale wszystko to jest wyważone, uporządkowane, przepełnione harmonią. W momencie 12:25 po raz drugi słyszymy echo sesji In A Silent Way, po której wkraczamy w kolejną część Yesternow. Przede wszystkim zmienia się basowy riff i powraca funkowy klimat obecny na Right off. Davis w tej części wchodzi z porywającą frazą, opartą na krótkich, mocnych dźwiękach i po chwili samotnej gry wdaje się w wymianę zdań z gitarą. Ta dźwiękowa przepychanka trwa do momentu 18:50, w którym całe Yesternow zostaje na chwilkę – dosłownie – zatrzymane. Z ciszy wyłania się gitara i bas grające nagle wspólnie ten sam funkujący

42

riff. W tle ujawnia się Hancock na organach. W 21 minucie powraca z całą mocą Davis i wydawać by się mogło, że wracamy do przepełnionego energią jamowego grania, ale po dwóch minutach muzyka zaczyna cichnąć. Jam pomalutku przechodzi w trzecią już reminiscencję In A Silent Way... Po chwili przepełnionej nostalgią gry Davisa, na sam koniec albumu, słyszymy głos: „I’m Jack Johnson. Heavyweight champion of the world. I’m black. They never let me forget it. I’m black all right! I’ll never let them forget it!” I tyle...Tak prezentuje się wspaniały A Tribute to Jack Johnson Milesa Davisa. Można jeszcze mówić o wpływie Jamesa Browna, Sly and the Family Stone, czy Jimiego Hendriksa. Przytaczać anegdoty np. o tym, że tytuł Yesternow został wymyślony przez Jamesa Finneya – fryzjera m.in. Davisa i... Hendriksa, czy różne ciekawostki, jak np. to że w pewnym momencie Right off gitara i bas grają w różnych tonacjach. Czy to coś zmienia? W 1969 roku, w wywiadzie dla magazynu Rolling Stone, Miles Davis przechwalał się, że jest w stanie stworzyć najlepszy zespół rockowy. Czy mu się udało? Dla mnie jest to jedna z największych płyt Davisa, a może nawet z płyt rockowych w ogóle. Miles w brawurowy sposób przekracza na niej granicę jazzu i z impetem wkracza na terytorium rocka. Eksperyment, improwizacja, żywiołowość, spontaniczność i refleksyjny chłód – jest tu wszystko. To jest najlepszy zespół rockowy świata! „Ale kiedy ten album wyszedł, zakopali go. Żadnej promocji. Jednym z powodów było chyba to, że przy tej muzyce można było tańczyć. I było w niej wiele z tego, co grali biali muzycy rockowi, więc chyba nie chcieli, żeby czarny muzyk jazzowy robił muzykę tego typu. Wielu artystów rockowych słyszało tę płytę i nie mówili o niej nic publicznie, ale przychodzili do mnie i mówili, że kochają tę płytę.” jacek chudzik

Matching Mole Matching Mole

Supergrupa rockowa to zespół złożony ze znanych muzyków mających już na koncie znaczący dorobek artystyczny. Ponadto muszą być oni nieprzeciętnymi instrumentalistami i występować wcześniej w innych, liczących się zespołach. Pojęcie to po raz pierwszy pojawiło się w roku 1966, gdy na scenie muzycznej zaistniała formacja Cream oraz po raz drugi w roku 1969 za sprawą tria Emerson, Lake And Palmer. Posługując się tymi kryteriami pierwszą supergrupą sceny Can-

terbury był zespół Matching Mole – jak na warunki tego szczególnego środowiska muzycznego skład był rzeczywiście imponujący: Phil Miller – gitara (ex–Delivery), Bill McCormick – bas (ex–Quiet Sun), David Sinclair – klawisze (ex–Caravan) no i ten najważniejszy – Robert Wyatt. Wokalista i perkusista – może nie błyskotliwy, ale na pewno solidny. Współzałożyciel Soft Machine i jedna z pierwszoplanowych postaci kanterberyjskiego kręgu. Lewak, idealista i hippis. Bez przesady – człowiek legenda. To on wymyślił sobie Matching Mole a grając w takim składzie grupa miała popełnić rzeczy wielkie. Czy rzeczywiście?

Mogłaby być wstępem do zupełnie innej płyty, ale to już koniec... Robert Wyatt opuścił Soft Machine ponieważ nie odpowiadał mu jazzowy, wyłącznie instrumentalny kierunek w jakim podążała ta grupa. Paradoksalnie – w Matching Mole zaproponował prawie zupełnie to samo przed czym tak z Soft Machine uciekał – jazzrockowy styl z minimalną ilością kompozycji śpiewanych. Na dobrą sprawę na tej płycie są takie tylko dwie. Tego wszystkiego z kolei nie zaakceptował David Sinclair i zrezygnował z Matching Mole. Jego miejsce zajął Dave MacRae z zespołu Nucleus, natomiast David w roku 1973 powrócił do Caravan. Grupa Matching Mole miała popełnić rzeczy wielkie. Pierwszy album to dzieło być może nie do końca przemyślane i przez to chwilami trochę nużące. Jednak po kilku przesłuchaniach zaczyna fascynować. Po latach, w konfrontacji z innymi wydawnictwami sceny Canterbury wypada nad podziw pozytywnie. Ocena: 8/10. Paweł Niedomagała

Pierwszą płytę rozpoczyna kompozycja O Caroline. Przepiękna, delikatna, pastelowa ballada śpiewana przez Roberta do jego ówczesnej sympatii. Instrumentalnie prezentuje się w tym utworze on sam oraz David Sinclair na fortepianie i melotronie. Rewelacyjny początek albumu, ale jakże zwodniczy... Instant Pussy to 3 minuty perkusyjno–wokalnych eksperymentów Wyatta. Oprócz mamrocząco–bełkotliwej wokalizy w utworze tym nie dzieje się jednak nic szczególnego. Podobnie jest w następnym – Signed Curtain – tyle że milknie perkusja a powraca w miarę normalny śpiew i fortepian. Part Of The Dance – kompozycja Phila Millera. 9 minut w stylu fusion pełne muzycznego niepokoju i zmiennych harmonii. Pierwsze wrażenie to zupełny chaos – jednak tylko pozornie każdy z muzyków gra tu coś innego bez oglądania się na pozostałych. Moim zdaniem najlepszy utwór na płycie. Instant Kitten to kontynuacja stylu kompozycji poprzedniej, ale bardziej uporządkowana formalnie. Częste zmiany tempa i dynamiki, chwilami utwór brzmi wręcz hardrockowo. Dedicated To Hugh But You Weren’t Listening – jazzrockowy klimat i rasowa, gitarowa improwizacja z Philem Millerem w roli głównej przechodząca niepostrzeżenie w kompozycję następną – Beer As In Braindeer. Tutaj mamy już tylko ostrą, chaotyczną, wręcz niezorganizowaną kaskadę dźwięków przechodzącą (także niepostrzeżenie) w utwór ostatni – Immediate Curtain. Monotonna, ale intrygująca kompozycja zagrana przez Davida Sinclaira na melotronie.

New Trolls

Concerto Grosso Per I New Trolls

W 1966 roku w Genui (Italia) pięciu młodych ludzi założyło sobie zespół. Ot tak, trochę dla zabicia czasu, trochę dlatego, że taka była moda... Głównym pomysłodawcą i największym pasjonatem grania był Vittorio De Scalzi – utalentowany gitarzysta, klawiszowiec, wokalista, flecista, kompozytor – człowiek orkiestra. Nazwali siebie The Trolls. Szybko nagrali pierwszego singla... i prawie się rozpadli. Przyszły pierwsze zmiany personalne. Vittorio zaprosił do współpracy bardzo dobrego basistę (Frank Laugell), znakomitego gitarzystę (Nico Di Palo) i perkusistę (Gianni Belleno), rewelacyjnego klawiszowca (Maurizio Salvi), a sam zajął się gitarą i fletem. W tym składzie już 1968 roku wydali swoją debiutancką płytę, dwa lata potem drugą, która nie była jednak normalnym drugim albumem, tylko zbiorem singli wydanym w formie longplaya. Przez cały ten okres trwały prace nad nowym pomysłem muzycznym, który u Vittoria kiełkował w głowie od dwóch lat. Miał to być biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 mariaż muzyki klasycznej i rocka – pomysł na tamte lata świeży i odkrywczy. Wreszcie udało się wejść do studia i zarejestrować materiał, który w 1971 roku ukazał się na płycie Concerto Grosso Per I New Trolls. Krytycy oszaleli z zachwytu, publika również... Płyta jest powszechnie uważana za jedno z największych arcydzieł gatunku. I oczywiście absolutnie największe dzieło New Trolls. Concerto to pięć utworów, 37 minut Muzyki. Perfekcyjnie pomieszany klasyczny hard-rock ze słodkimi balladami i muzyką klasyczną. Cudo. Płyta zaczyna się mocnym akcentem – koncertem skrzypcowym, który jednak błyskawicznie ewoluuje w kierunku jethrotullowskiego fletu, by po kilkunastu sekundach przeistoczyć się w kawał hardrockowego, cudownie rozpędzonego grania, fantastycznie przeplatanego orkiestrą. Allegro. To tylko dwie minuty i 15 sekund. Ale te dwie minuty wstrząsnęły ówczesną sceną rockową Włoch (i nie tylko), wielu później próbowało, ale nikomu nie udało się nawet zbliżyć do tego poziomu. Następny utwór to piękna ballada, cudownie zaśpiewana (wielogłosy) i jeszcze piękniej zagrana, oczywiście z towarzyszeniem orkiestry. Adagio. Trzeci utwór. Andante con Moto. Znów piękna, czterominutowa ballada, z chyba jednak nieco przesłodzoną orkiestrą. Czwarty utwór, dedykowany Jimiemu Hendriksowi zdradza wyraźne fascynacje gitarzysty Nico Di Palo. Był on bardzo popularną postacią we Włoszech, jednym z najlepszych gitarzystów ówczesnej sceny rockowej Italii... I wreszcie ostatni kawałek. Kolejne 20 minut i 30 sekund które zapewniło New Trolls miejsce w historii. Kawał solidnego progresywno-hard-rockowego łojenia, z fantastycznymi fragmentami improwizacji na flecie i hammondzie, z cudownymi zmianami tempa, kapitalną gitarą i parominutowym solem na bębnach. Poezja. Kwintesencja prog-rocka tamtego okresu. Polecam wszystkim. Dziś to już nie jest ani odkrywcze, ani progresywne, ale to kawał historii i jedna z najważniejszych płyt z gatunku „rock symfoniczny”. aleksander król

Il Rovescio Della Medaglia La Bibbia

Tak się dziwnie złożyło, że olbrzymią większość mojego zbioru płyt z włoskim progiem zdobyłem... we Francji. Przed kilkunastoma laty poznałem tam sympatycznego właściciela maleńkiego sklepiku płytowego, rozkochanego w starych włoskich kapelach, a że biuletyn podProgowy

choroba jest zaraźliwa – przeszło na mnie. Nie skutkowały ani antybiotyki, ani inne medykamenty, więc machnąłem na to ręką i tak mi zostało. Będąc pierwszy raz w owym sklepiku usłyszałem niesamowitą muzykę – kawał solidnego mięsistego wczesnego hard rocka z elementami progresu z najwyższej półki. Po chwili do mnie dotarło, że wokal (również doskonały) jest po włosku. Już wiedziałem, że bez tej płyty stąd nie wyjdę, zacząłem ostro maglować sprzedawcę chcąc dowiedzieć się jak najwięcej (wtedy jeszcze nie było internetu – ciekawe czasy, prawda?). Po chwili już wiedziałem, że to IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA i ich pierwsza płyta LA BIBBIA z 1971 roku.

płytki RDM!!! Okazało się, że gospodarz przyniósł mi swoje egzemplarze, bo co prawda zamówił, ale kiedy przyjdą, tego nie wiedział. To się nazywa gościnność! Wracając do debiutu – to bardzo surowa, miejscami nawet brutalna płyta. Ale jednocześnie piękna. Jest tu wszystko za co kochamy wczesny hard rock, są elementy progresu, ale na razie tylko elementy. Grupa dopiero ewoluowała w kierunku klasycznego włoskiego rocka symfonicznego. Tą płytę polecałbym wszystkim miłośnikom ostrego, ciężkiego hardu, progresom zostawiłbym ich następne płyty, zwłaszcza przepiękną „trójkę”... aleksander król

Samla Mammas Manna Samla Mammas Manna

Kompletnie nic mi to nie mówiło, ale na 1wszelki wypadek poprosiłem o całą dyskografię. Popatrzył na mnie wzrokiem lekarza, który widzi ciężko chorego pacjenta, któremu już się nie da pomóc i cierpliwie zaczął wyjaśniać, że cuda we Francji zdarzają się rzadko, a nawet wcale, a zdobycie ich wszystkich płyt jest właśnie cudem. Widząc moje rozczarowanie spytał jak długo zostanę we Francji, a jak się dowiedział, że dwa tygodnie, ucieszył się i obiecał, że może coś załatwi. Nie traciłem więc nadziei, a póki co – wyczyściłem mu sklep z innych perełek. Widząc, że to nie przelewki, poprosił żebym przyszedł na następny dzień. Złapałem swoją zdobycz i pognałem do hotelu. Tu tradycyjnie – szkło w dłoń, słuchawki na uszy, kobiecie drobne z kieszeń (i na zakupy...) i odpaliłem discmana. To co usłyszałem, było naprawdę doskonałe. Sześć utworów, 33 minuty ostrej hard-rockowej jazdy bez trzymanki. Skład prosty – gitara, bas, perkusja, wokal i flet. I czterech ludzi. Częste zmiany rytmu, karkołomna gra na perkusji i kapitalne solówki, jednocześnie drapieżne i melodyjne, powodują, że każdy miłośnik wczesnego hard rocka będzie zachwycony. Uważam, że w tym gatunku to absolutna czołówka światowa. Płytę przesłuchałem tego wieczora jeszcze trzy razy. Za każdym razem podobała mi się bardziej, rozbudzając coraz większy apetyt na następne pozycje w dyskografii... Następnego dnia zgodnie z umową znów zjawiłem się w owym sklepiku. Czekały na mnie dwie kolejne

W 1978 roku na legendarnej już dzisiaj pierwszej edycji festiwalu Rock in Opposition wystąpiło pięć zespołów. Dwa wybitne i sławą swą wykraczające poza grupkę zwolenników gatunku (Henry Cow i Univers Zero), dwa niewiele ponad przeciętne i szerszej publice kompletnie nieznane (Stormy Six i Etron Fou Leloublan). Wystąpiła tam jeszcze jedna grupa, która chociaż stworzyła muzykę równie doskonałą i oryginalną jak dwa pierwsze z powyższych zespołów, to jest równie niszowa jak dwa kolejne. Grupą tą była Szwedzka Samla Mammas Manna. Ciężko mi rozstrzygnąć, dlaczego ten band w świadomości większości fanów progresu, nawet tego naprawdę ambitnego nie występuje praktycznie w ogóle. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie każdy lubi awangardę, a to, że dla mnie debiut SMM jest płytą miłą, melodyjną i odprężającą nie oznacza, że każdy ją tak odbierze, ale i tak się dziwię. Bo to jest jak na avant-prog arcy-lekkie, arcy-melodyjne, niebywale przejrzyste, spójne – no, naprawdę nie wiem, jak się to komuś może nie podobać! Awangardowość Samla Mammas Manna polega (szczególnie na debiucie, później zaostrzyli nieco kurs) na luźnym podejściu do muzyki, na żartach, zabawie – trochę jak u Zappy, z którym zresztą dosyć często są zestawiani. Czy to jest bardzo trudna muzyka? Nie. No

chyba, że ktoś jest zawsze poważny, uczesany i pod krawatem. Bardzo trudno opisać tak oryginalną muzykę. Bo naprawdę nikt tak nie grał. Od Maltid Panowie Mammowie poszli w kierunku nieco bardziej konwencjonalnego avant-proga, ale ich debiut to dzieło zupełnie bezprecedensowe. Teoretycznie to brzmi tak, że jest sobie klawiszowiec Lars Hollmer, który jedzie na organach coś pomiędzy jazzem, rockiem, a muzyką do kabaretu, a za nim jest zespół, który buduje tło dla jego popisów. Normalnie to się przedstawia, prawda? A jak się jeszcze doda, że te popisy to nie są jakieś szczególne łamańce, przeciwnie – na ogół jest w tym sporo melodii, mało tego brzmienie jest bardzo miłe dla ucha, kojarzące się z witrażem z okładki płyty – o, to już wyobrażamy sobie fajną, relaksującą muzykę. I ona w pewnym sensie naprawdę taka jest, tylko, że... No właśnie. Po pierwsze, wokale to jedna wielka zgrywa. Są śmiechy, jęki, wrzaski, pląsy, tylko normalnego śpiewania nie ma. Po drugie, poziom pewnego, chyba niemożliwego do zdefiniowania, dziwactwa tej muzyki (samej muzyki, o wokalach w tym momencie nie mówię) jest taki, że nie powstydziłby się go ani Frank Zappa, ani nawet Sun Ra. To niesamowite, że można było nagrać coś tak nietuzinkowego bez robienia hałasu, rzężenia, budowania nastroju jak z horroru, dekonstrukcji i innych, powszechnych dla rockowej awangardy środków. Nie wiem jak to w końcu określić. Muzyka relaksacyjna dla fanów avant-proga? Kołysanka dla miłośników free jazzu? Pojęcia nie mam, jakie wrażenia mógłby mieć zwykły fan rocka słuchając debiutu Samla Mammas Manna. Dla mnie to jest znakomita, przyjemna, bezpretensjonalna, pogodna muzyka, która zawsze relaksuje mnie i bawi. Ale czy będzie bawiła zwolenników np. Led Zeppelin, albo IQ trudno mi powiedzieć. Polecam ten album każdemu – poza poważnymi smutasami, rzecz jasna! Myślę, że warto poznać coś tak niezwykłego, a zarazem tak znakomitego. Każdemu to dobrze zrobi. Bartosz Michalewski

wejdź na stronę 43


wrzesień  2011

Krzysztof „KristOv” Owsiak Crystal Lake, Logic Mess ankieta dla wokalistów

Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać wokalistą rockowym? Czy był to świadomy wybór, czy raczej przypadek?

Czy uważasz, że tekst w utworze rockowym jest jego ważną częścią, czy pełni on tylko rolę drugoplanową?

Dla mnie zawsze tekst pełnił rolę pierwszoplanową, wcale nie ze względu na moją rolę w zespole. Kiedy zespół, choćby nie wiem jak świetnie grający, śpiewa o przysłowiowej d... maryni, teksty typu „kocham cię mocno tak”, „w pustej szklance pomarańcze”, czy generalnie rzecz biorąc teksty (jak ja to określam) w „systemie RPR” (Rozpaczliwe Poszukiwanie Rymu) odwracam się z niesmakiem, nie wiedząc czy chcą mnie obrazić, czy zwyczajnie robią ze mnie durnia. Ironizuję oczywiście, ale poszukuję zawsze inteligentnych tekstów, z konkretnym przesłaniem najchętniej zakończonych puentą, powodujących zastanowienie. Dla mnie genialnym wokalistą/tekściarzem oprócz Bruce’a jest Roy Khan z zespołów Conception i Kamelot. Świetne teksty pisze też np. James Hetfield. Nie lubię natomiast większości tekstów Johna Petrucci’ego z Dream Theater, gdyż są jak dla mnie zbyt rozmyte, właściwie można do nich przyłożyć dowolną interpretację, przypominają mi lekcje języka polskiego, gdzie podczas interpretacji wiersza, bez tej jedynej właściwej wykładni podanej przez panią profesor nie było wiadomo, co podmiot liryczny miał na myśli. No, może z wyjątkiem Alka Fredry – to był prawdziwy masakrator! I Ignac Krasicki też był dobry... Ale odbiegliśmy od tematu. Tekst musi być czymś spójnym z muzyką, musi się z nią zazębiać, dopełniać, ubierać w słowa nastrój panujący w utworze. Przyznam, że kiedy usłyszałem po raz pierwszy materiał muzyczny, który miał stać się naszą płytą od razu ułożyło mi się to w jedną nastrojową całość i wiedziałem, że na koncept pasuje to idealnie. No i zabrałem się za pisanie... zaczynając od ostatniego numeru.

Czy sam piszesz teksty do wykonywanych utworów? Jakie tematy interesują Cię najbardziej? Skąd czerpiesz natchnienie?

Zdecydowanie sam. Nie z powodów egocentrycznych. Śpiewanie tekstu, który ktoś napisał jest dla mnie tylko coverem. Chyba, że jest to ktoś blisko ze mną związany, jestem w stanie z nim sprawę obgadać, wczuć się w jego emocje. To coś innego. Tekst jest dla mnie czymś bardzo osobistym, acz nie zawsze musi traktować o rzeczach, które mnie dotknęły. Bardzo często wyobrażam sobie jakieś sytuacje, umieszczam siebie w ich środku i zastanawiam się, jak bym się zachował, co bym czuł, potem ubieram to w słowa. Nie mam jakichś szczególnych tematów. Generalnie interesują mnie wszelkie interakcje międzyludzkie, poprzez tworzenie jakiejś historii staram się umieścić w tekście swój pogląd na konkretne sprawy, zachowania. Choć jak tak się głębiej zastanowię, zawsze w moim pisaniu pojawia się jakiś motyw buntu, niezgody z czymś. Ja po prostu nie potrafię żyć z drzazgą pod skórą. Dla przykładu przez długi okres ostatnimi czasy tkwiłem po uszy w wielkim gównie, (przepraszam ale to najlżejsze wyrażenie, na jakie mnie stać) – napisałem o tym tekst, chyba najbardziej pesymistyczny, jaki mi kiedykolwiek wyszedł (bonus track na naszej nowej płycie). I kiedy w ostatnim refrenie śpiewamy chórem razem z chłopakami – strasznie to mną targa. Generalnie cała historia albumu opowiada o jednostce, która nie podporządkowała się ogółowi i jakie były tego konsekwencje. Może trochę dużo piszę o płycie, ale dlatego, że żyję tym od półtora roku, więc dla mnie to sprawa naturalna.

Praca w studio i sesja nagraniowa to…?

Hektolitry wypitej wody mineralnej!!! Hahahaha!!!! Serio!! Przynajmniej 6 litrów dziennie!!! Wody, wody, bez kreseczki nad o!!! Uwielbiam pracę w studio. Dlatego, że jestem długodystansowcem, gotowym na ciężką harówę, wiedząc, że czeka mnie na końcu namacalny efekt. Zde-

Od kiedy na początku podstawówki zasłuchałem się w Modern Talking w pokoju odgrywałem scenki śpiewane z czymś w dłoni, co imitowało mikrofon. Czasem rakieta tenisowa służyła mi za gitarę, ale i tak wokal był na pierwszym miejscu. Potem nastała era Europe, Scorpions, Guns’n’Roses, Metalllica – wtedy już wiedziałem, że scena rockowa ma mnie w swoich szponach i tak łatwo nie wypuści. Bez żadnego przygotowania razem z dwójką kolegów w 8 klasie podstawówki na dużej przerwie w szkolnym hallu daliśmy „koncert” 3 coverów Gunsów i Metalliki, co stanowiło wydarzenie zaiste dramatyczne dla uszu słuchających. Perkusista oczekiwał machnięcia ręką, kiedy ma „wejść”, gitarzysta o strojeniu gitary miał raczej blade pojęcie, ja na swoje usprawiedliwienie dodam, że przynajmniej od czasu do czasu pamiętałem, iż śpiewając należy oddychać. Basisty nie było, bo przecież po co. To bezprecedensowe wydarzenie nie powinno mieć miejsca, choć grupka fanek, która zawiązała się po naszym występie mogłaby mieć zgoła odmienne zdanie. Reasumując mój wybór był całkowicie świadomy (co nie oznacza, że podyktowany rozumem)... Czy jest jakiś zespół, a może konkretny wokalista, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję?

Zdecydowanie największy wpływ miał na mnie zespół Iron Maiden i ich niesamowity wokalista Bruce Dickinson. Niesamowicie ekspresyjny; w ogóle cały zespół taki jest – na scenie robią więcej kilometrów na każdym koncercie niż niejeden długodystansowiec w czasie przygotowań do zawodów (nota bene jeden utwór z płyty Somewhere in Time nosi tytuł The Loneliness Of The Long Distance Runner). A tak poważnie podoba mi się koncepcja rock and rolla i sportowego trybu życia, sam wcielam ją w życie – dlaczego? No chyba wiadomo... Najpiękniejsze kobiety zawsze pociągali albo muzycy (najchętniej niegrzeczni chłopcy) albo sportowcy. Aby zmaksymalizować swoje szanse trzeba było wybrać obydwie opcje. Jestem zatem wokalistą-sportowcem, a co się z tym wiąże, to już inna historia…

Śpiewasz po polsku czy w innym języku? Czym jest spowodowany ten wybór?

Śpiewam po angielsku. Jest to spowodowane kilkoma względami. Po pierwsze angielski jest jednym z najbardziej „plastycznych” języków jeśli chodzi o pisanie tekstu, jak i samą wymowę. Czasem wystarczą 3 słowa, podczas gdy po polsku trzeba by wypowiedzieć całą orację. Nasz język jest bardziej rozbudowany i kwiecisty. Poza tym angielski zdecydowanie lepiej brzmi (oczywiście warunkiem jest bardzo dobra wymowa, co było zawsze moim oczkiem w głowie przez naście lat nauki tego języka) szczególnie w muzyce, którą wykonuje nasz zespół. Po trzecie chcemy docierać do odbiorców na całym świecie, a nie ukrywajmy, muzyka ambitna w naszym kraju ma bez porównania mniejszą liczbę słuchaczy niż w Europie Zachodniej czy za oceanem tym i tamtym. Oczywiście pisanie po angielsku wiąże się z dużo większym wysiłkiem, w końcu nie jest to język ojczysty i rzucając się na głęboką wodę koncept-albumu trzeba brać pod uwagę różne niuanse językowe, żeby nie wypaść śmiesznie i nicht szprechen po angielskiemu. Daleki jestem jednak od ucieczki przed śpiewaniem po polsku. Nasz język jest specyficzny i trudny w wymowie, a mnie po-

44

ciągają rzeczy trudne. I bardzo lubię śpiewać po polsku, mimo iż subiektywnie uważam, że lepiej brzmię po angielsku. Nasza płyta i można się spodziewać, że następne też, będą jednak ze względów wyżej wymienionych całkowicie anglojęzyczne. Nie ma obawy – zamieścimy na stronie autorskie tłumaczenia tekstów.

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011 cydowanie tak lubię pracować. Niesamowicie rozwijające doświadczenie. Poza tym bardzo spajające zespół – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Koncert i gra dla publiczności to…?

To, co tygryski lubią najbardziej... Zdecydowanie najbardziej lubię scenę z tej strony! Koncert to prawdziwy sprawdzian dla zespołu. To nie jest tylko prezentacja własnej twórczości. Najważniejszy jest kontakt z publicznością, interakcja. Stanowczo zabroniłbym wstawiania jakichkolwiek miejsc siedzących na koncertach!!! To w końcu nie żadna orkiestra symfoniczna, ani teatr, tylko pięciu gości grających ostro i konkretnie. Na następne koncerty zrobimy miejsca stojące w promocji, a siedzące po 150 Euro. Pod sceną powinna być zabawa i interakcja. Zdaję sobie sprawę, że publiczność muzyki progresywnej woli siąść, zasłuchać się i odlecieć, jednak nasz zespół to raczej nie spokojne bujanie w obłokach szybowcem, to bardziej bombowiec dalekiego zasięgu, który wpada w ostre turbulencje. Bez pasów bezpieczeństwa ciężko wysiedzieć. Dlatego wiem, co zrobimy – będziemy grać każdy koncert 2 razy – pierwszy do posłuchania, drugi do szaleństwa pod sceną. To jest myśl! A wszystko za pojedynczy bilet! To jest oferta. Nie bierzcie wszystkiego, co czytacie tak bardzo serio, oczywiście każdy ma prawo reagować na swój sposób, to naturalne. Po prostu ekstrawertyk zawsze poszukuje ekspresji. A moje doświadczenie jako słuchacza pod sceną jest takie, że kiedy muzyka wylewa się z głośników, usiedzieć nie da rady. Pamiętam w 1997 roku koncert Bruce’a Dickinsona w Spodku. Mieliśmy z żoną miejsca siedzące. Długo nie trwało, kiedy pokonując barierki znaleźliśmy się wśród tłumu pod sceną. Szaleństwo!

Dbasz o głos? Szkolisz głos?

Oczywiście staram się dbać o głos i ćwiczyć go jak się da i ile się da, co dla takiego samouka jak ja jest rzeczą niezbędną. Pomagają mi w tym ćwiczenia Jaimie’go Vendery – tego, który głosem rozwala szklanki. Ja oczywiście oszczędzam szkło w domu. Ostatnio z racji bardzo częstych wyjazdów mam z systematycznym ćwiczeniem pewne problemy. Nie jestem niestety profesjonalnym muzykiem, czego bardzo żałuję, od najmłodszych lat byłem sportowcem (czego absolutnie nie żałuję), dlatego staram się obecnie choć w niewielkiej części nadrobić to, czego mógłbym nauczyć się w szkole muzycznej. Nie, żeby był to jakiś mój kompleks, mając warsztat jest po prostu łatwiej. A tak jest po prostu więcej roboty. W każdym razie jestem dla siebie bardzo surowym krytykiem we wszystkim, co robię. I traktuję to z odpowiednim dystansem. Spinka w niczym nie pomaga, no chyba, że w szybszym dostaniu się do „krainy wiecznych łowów”.

Czy jest jakiś artysta z którym chciałbyś wystąpić w duecie?

Oczywiście chciałbym wystąpić w duecie z B. Dickinsonem, Royem Khanem, Tobiasem Sammetem i jeszcze pewnie z kilkoma osobami, z polskich wokalistów zdecydowanie z Piotrem Cugowskim. Wyznaję filozofię, że wszystko w życiu jest mozliwe, jesli się do tego dąży, więc nie traktuję niczego w kategoriach „o, ja, chciałbym” tylko „chcesz, to zrób coś w tym kierunku”. Oczywiście jak i we wszystkim potrzeba trochę szczęścia. Tak jak na przykład zawsze wiedziałem, że spotkam Bruce’a Dickinsona i z nim pogadam, no i się nie myliłem. Kilka lat temu nocowałem w Warszawie w pewnym hotelu i wracając nocą z imprezy patrzę, a raczej usłyszałem ten charakterystyczny głos w ogródku przed budynkiem. Byłem dość mocno zdziwiony. Przy stoliku razem z dwoma osobami siedział Bruce. Złożyłem mu życzenia z okazji 50-tych urodzin, choć po kilku piwach nie był skory do miłej pogawędki z kudłatym gościem w środku nocy, który na dodatek wciął się mu w rozmowę. Ale to dotarło do mnie dopiero rano i miałem z siebie niezły ubaw. W każdym razie rozmowa z Brucem jest zaliczona. Kto następny?

biuletyn podProgowy

Czy jest jakiś utwór w którym zaśpiewałeś z którego jesteś szczególnie dumny?

Każdy utwór, który nagrałem na płytę Logic Mess napawa mnie dumą. Nie ze względu na jakąś niezwykłość moich dokonań. Ale prosto z faktu, że marzyłem o śpiewaniu w zespole, który gra muzykę na takim poziomie i zmierzeniu się z takim wyzwaniem. Kiedy dostałem propozycję w 2009 roku dołączenia do (wtedy) Crystal Lake i otrzymałem płytę do przesłuchania, pomyślałem, że to żart. Chłopacy muszą być naprawdę w niezłej desperacji. Szczerze uważałem, że nie nadaję się, bo poprzeczka jest zbyt wysoka. Ale powiedziałem sobie, że nic nie mam do stracenia, dopóki nie znajdą sobie porządnego wokalisty. Oczywiście jesli się czegoś podejmuję, to daję z siebie maxa. Miałem wtedy dość długi rozbrat ze śpiewaniem, a mój angaż to w dużej mierze była sprawka Piotra Wypycha (instr. klawiszowe), z którym graliśmy wcześniej razem w zespole Artpark. Miałem w głowie jakiś bezsensowny schemat, że progress to musi być wysoki niemal operowy wokal, więc to nie dla mnie. Głupie to, bo człowiek stara się nie szufladkować, a jednak gdzieś podświadomość działa i wprowadza w jakąś paranoję. Okazało się, że mój bas wcale nie przeszkadza, no i tak rozpoczęło się moje oswajanie z myślą, że przynajmniej w przypadku tego zespołu jest nieco inaczej i może przez to ciekawiej. Zobaczymy jak to, co nagraliśmy zostanie ocenione. Jestem dumny z tego, ile pracy i serca w to wszyscy włożyliśmy i dalej to przecież robimy. Jeszcze jedną sprawę chcę poruszyć skoro już o dumie mowa – niesamowity jest dla mnie fakt, jak bardzo trzeba się starać, żeby takie przedsięwzięcie, jakim jest zespół, czyli solidnych pięciu chłopa utrzymać w ładzie i w składzie. Kompromis i dobra wola. I chęć działania razem. To jest pozytywne i nakręcające.

Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki, aranżujesz utwory, tworzysz linie wokalne?

Kiedy piszę tekst od razu układam linię wokalną, a właściwie najpierw układam linię, a potem dopasowuję słowa. Oczywiście dbając o treść. Kompozytorem jest praktycznie w całości Marcin Gawełek (gitarzysta). Utwory aranżujemy wspólnie, każdy wnosi coś od siebie, a utwory niesamowicie ewoluują. Wersje z 2009 roku bardzo różnią się od tych, które będą na płycie, co jest rzeczą dość oczywistą. Dla mnie fantastyczną rzeczą jest to, jaka chemia jest między Marcinem jako twórcą muzyki, a mną jako twórcą tekstu. Słyszę linię gitary, czysty kanał i juz wiem, o czym musi opowiadać ten utwór. Oczywiście wszyscy w zespole mają ogromny wkład w to, jak wyglądają utwory, ale Marcin jako kompozytor nadaje im charakter i klimat już na etapie komponowania. Facet ma niesamowity dar widzenia całego obrazka, zanim powstanie – to wielka sztuka. Myślę, że dlatego tak świetnie się rozumiemy, bo w większości nie główkujemy (co przy takiej muzyce może wydawać się dziwne, ale tak jest), dajemy się ponieść emocjom i to sprawia, że przekaz jest spójny. Oczywiście są fragmenty, gdzie bez kartki i liczydła nie da rady.

Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką?

Kocham moją rodzinę – to moje największe przedsięwzięcie i hobby. Od 27 lat gram w tenisa, najpierw jako zawodnik, od 15 lat jako trener. Napisałem powieść – komedię fantasy (nie wydaną jeszcze). Uwielbiam góry, pewnie dlatego, że w moich żyłach płynie góralska krew po ojcu. Intensywnie ćwiczę (najwięcej w siłowni), żeby nie statusieć. Uwielbiam gotować, sam dbam o swoją dietę, przez czas jakiś miałem swoją restaurację z dietetycznym jedzeniem. Kiedyś miałem kiepski okres w życiu – byłem 120 kilowym grubasem, po czym wziąłem się za siebie i w 10 miesięcy pozbyłem się 35 kg. Od tego czasu na serio podchodzę do spraw zdrowia i diety. Skoro człowiek jest naturalnie w stanie dożyć 120-125 lat w zdrowiu, jest to kolejne wyzwanie, które aż mnie kusi, żeby mu sprostać. Tylko kto ze mną tyle wytrzyma?

45


INO ROCK 2011

zdj. Jan „Yano” Włodarski


wrzesień  2011

Lebowski

biuletyn podProgowy

47


wrzesień  2011

Wolf People

48

biuletyn podProgowy


wrzesień  2011

Pain of Salvation

biuletyn podProgowy

49


wrzesień  2011

Brendan Perry

50

biuletyn podProgowy




Zapraszamy na ProgRock.org.pl i do zobaczenia za miesiÄ…c!


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.