Magiczne opowieści z rodzinnych stron

Page 1

Lidia Geringer de Oedenberg

Kwestor w Prezydium Parlamentu Europejskiego

z okazji

Europejskiego Roku Solidarności Międzypokoleniowej i Aktywności Ludzi Starszych

przedstawia

zbiór opowiadań laureatów konkursu

Magiczne Opowiesci z Rodzinnych Stron


Spis treści

Agnieszka Milanowska i Dominika Milanowska

Tajemnice Małgorzaty....................................................................................... 9 Jerzy Szczerba i Marcin Śleziak

Bierutów – magiczna podróż przez wieki.................................................... 31 Ewa Górniak i Natalia Górniak

Cena przyjaźni................................................................................................... 41 Katarzyna Tyniów i Agata Tyniów

Szumiące opowieści.......................................................................................... 47 Michał Rokitowski i Kornelia Rokitowska

Czarny Książę.................................................................................................... 55 Jadwiga Kamonciak i Olga Pogoda

Moje Podlasie..................................................................................................... 63 Władysława Stasiowska i Anna Macek

Nienazwane........................................................................................................ 77 Beata Górzyńska i Aleksandra Górzyńska

Miłość zaklęta w ruinach................................................................................ 85 Pod redakcją: Lidii Geringer de Oedenberg, Karoliny Przybylińskiej, Patrycji Spychalskiej Wrocław 2012, Wydanie I Lidia Geringer de Oedenberg – Poseł do Parlamentu Europejskiego Biuro Poselskie, ul. Inowrocławska 17/14, 53-653 Wrocław, tel./fax 71 323 08 21

Jolanta Rzeczkowska i Katarzyna Rzeczkowska

Skrzacie opowieści............................................................................................ 91 Zofia Jankowska i Katarzyna Jankowska

Moje wspomnienia z rodzinnego domu....................................................... 99 Tadeusz Naumczyk i Amanda Murjas

W starym młynie............................................................................................ 117 Iwona Urbaniak i Anna Urbaniak

Zdjęcia z archiwum Biura Poselskiego Skład i łamanie: PALMApress s.c., 53-657 Wrocław, ul. Długa 11/13, tel. 71 338 14 11 www.palmapress.pl

Garnek............................................................................................................... 123 Morał................................................................................................................. 126 O konkursie...................................................................................................... 127 Zdjęcia laureatów............................................................................................ 128


Mieszkańcom mojego magicznego regionu Lidia Geringer de Oedenberg


Drodzy Czytelnicy, Każdy z nas pamięta jakąś magiczną opowieść – wyczytaną wcześniej z książki, zasłyszaną od rodziców czy dziadków. Któż sobie nie wyobrażał siebie samego jako bohatera przeżywającego niezwykłe przygody? Przecież wyobraźnia nie zna granic ... Uznałam, że warto wyjątkowe, ważne dla nas opowieści utrwalić i ocalić od zapomnienia. Doskonałym pretekstem stało się ogłoszenie przez Parlament Europejski 2012 roku „Europejskim Rokiem Aktywności Osób Starszych i Solidarności Międzypokoleniowej”. Poprzez organizowany przeze mnie konkurs „Magiczne opowieści z rodzinnych stron” udało mi się zachęcić rodzinne zespoły – Seniora i Juniora – do wspólnej zabawy ze wspominaniem, opisaniem i zilustrowaniem własnej magicznej opowieści. Konkurs pomógł uchwycić mijający czas – pamięć pokoleń, by wieczorne prośby „babciu, opowiedz mi, jak to kiedyś było” zamieniały się w rodzinne sagi. Z 67 nadesłanych prac jury konkursu miało wyróżnić jedną najlepszą. Jej autorzy w nagrodę mieli pojechać z wizytą do Parlamentu Europejskiego. Jednakże zamiast jednej pary, nagrody otrzymało aż 13, tylu bowiem było autorów, którzy wykazali się nie tylko talentem literackim i plastycznym, lecz także dużą pomysłowością i oryginalnością. Takich opowieści – opartych na faktach lub całkowicie fikcyjnych – nie

czytałam nigdy wcześniej! Dolny i Opolski Śląsk ukazują się w nich krainą wyjątkową, pełną tajemnic i czarów. Skomplikowana historia tych ziem, których ludność po II wojnie światowej prawie całkowicie uległa wymianie znajduje swe odzwierciedlenie w opowiadaniach Seniorów. Dolny Śląsk to losy Europy „w pigułce” – na tych odzyskanych przez Polskę ziemiach po 1945 roku na mocy porozumień między aliantami stworzona została wspólnota ludności o różnych korzeniach. W tyglu wielonarodowości tworzyła się nowa jakość, którą określa się pięknie „in varietate concordia”, czyli „zjednoczeni w różnorodności” – będącą też dewizą Unii Europejskiej. Seniorzy w swych opowieściach dali świadectwo – jak wyglądał ich świat dzieciństwa, jakie były zwyczaje panujące w ich domach, jak po II wojnie światowej, pomimo dzielących różnic, zaczęli tworzyć wspólnotę żyjącą na „nieswojej” ziemi. Dla młodego pokolenia była to ważna lekcja historii – pamięci o różnorodności kulturowej i o tym skąd pochodzą. Oddaję do Państwa rąk zbiór naprawdę niezwykłych „Magicznych opowieści z rodzinnych stron”. Mam nadzieję, że lektura zawartych w nim baśni, podań, legend i historii przyniesie Państwu wiele radości podczas wspólnego czytania i zachęci do dalszych wspomnień... Życzę miłej lektury, Lidia Geringer de Oedenberg Kwestor w Prezydium Parlamentu Europejskiego


Agnieszka Milanowska (senior) i Dominika Milanowska (junior)

Tajemnice Małgorzaty

O

budził mnie grzmot. Trochę wystraszona usiadłam na łóżku i choć bardzo się starałam, i tak spojrzałam prosto w okno. Jak zwykle, wiedziona lenistwem, wieczorem nie ściągnęłam rolety i teraz patrzyłam w czarną czeluść, przecinaną raz po raz błyskawicami, którym towarzyszył najpierw złowrogi pomruk, a potem potężny huk. Burza, wiosenna, ciepła i znienawidzona przeze mnie od dzieciństwa. No, powiedzmy – od najmłodszych lat – w końcu piętnasta wiosna to jeszcze żadne osiągnięcie. Wstałam, żeby zaciągnąć te nieszczęsne rolety i znów spojrzałam w szybę. – Cholera! – wrzasnęłam i odskoczyłam od okna. Poczułam, jak oblewa mnie zimny pot. – Co to było?! Co to było…?! Usiadłam na łóżku i naciągnęłam kołdrę pod samą brodę. Czekałam na następne uderzenie. Bałam się patrzeć w okno, ale z drugiej strony musiałam się upewnić. Jak na złość burza odpuściła. Krople deszczu przypominały teraz tańczące kropelki, ledwie muskające szybę. Podeszłam blisko… i czekałam. Patrzyłam przed siebie, ale nic nie widziałam. Tylko ciemność. Mieszkaliśmy w malowniczym dworku na obrzeżach lasu, w połowie drogi do Zamku Grodno w Zagórzu Śląskim. Za dnia było całkiem miło, ale po zmroku było nie widać zupełnie nic. Takie tam, spełnienie marzeń rodziców. Daleko od miasta, daleko od zgiełku, daleko od ludzi. Tak… daleko też od sklepu, apteki i jakiejkolwiek 9


żywej duszy. Cóż za spostrzeżenie! Zwłaszcza, że właśnie wydawało mi się, że coś lub kogoś zobaczyłam w szybie. Wiatr się nasilił, miałam wrażenie, jakby jego podmuch przeniknął przez taflę szkła i przeszył moje ciało. Spojrzałam na swoje ręce i zobaczyłam jak włoski na rękach stają mi dęba. Poczułam lodowate zimno. Za oknem huknęło. Wzdrygnęłam się i spojrzałam w okno. – Jasny gwint! Wiedziałam! – wrzasnęłam i odwróciłam się gwałtownie. Za mną nikogo nie było, ale kiedy znów spojrzałam w szybę, nadal tam stała. – Wyłaź albo właź! Nie wiem, gdzie jesteś! Czy tutaj, czy za oknem. No już, poszła won! – machnęłam w stronę okna, ale postać ciągle stała nieruchomo. Niebo znów przecięła błyskawica i w pokoju przez chwilę zrobiło się zupełnie jasno. Szybko spojrzałam za siebie, ale nikogo tam nie było. To znaczy była – moja sunia – i w najlepsze spała na mojej poduszce. W szybie wciąż widziałam postać dziewczyny. Patrzyła na mnie i tyle. Ja spojrzałam na nią i tak sobie stałyśmy. Tyle, że po pierwsze – nie powinno jej tam być, po drugie – ja powinnam się przynajmniej bać, a ona powinna mnie albo zacząć straszyć, albo po prostu rozwiać się w nicość, ciemność, czy gdzie tam duchy idą. Na wszelki wypadek otworzyłam okno, bo może ktoś jednak stał na zewnątrz. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wystawiłam czerep na deszcz i tyle się przekonałam, że pada mocniej niż dotychczas i rano będę miała fryzurę a’la piorun w rabarbar czy może w szczypiorek. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że według babci to będzie rabarbar, piorun się zgadzał, bo burza szalała w najlepsze i szybko zamknęłam okno. Mara jak była… tak była. – Słuchaj, idę spać, bo pewnie w odróżnieniu od ciebie, szkoła do rana nie zniknie i będę musiała do niej pójść. Jest

późno, więc się zdecyduj, znikasz, czy zostajesz? – skrzywiłam się, bo co to za różnica dla mnie. Nawet jak zostanie, to i tak nie pogadamy. – Zostaję – usłyszałam. Cicho, bo cicho, ale jednak duch przemówił. Nawet Puma podniosła łeb i zamerdała ogonem, choć gościa nie widziała, bo w pokoju nadal nikogo nie było. Z ciekawością przyglądałam się szybie. – Wyglądasz, jak naklejka – uśmiechnęłam się do niej. – Wejdziesz, czy zostaniesz na tym oknie na zawsze? – Nie boisz się mnie? Wiesz, kim jestem? Możemy rozmawiać? A twój pies nic mi nie zrobi? Przez moment zastanawiałam się, czy mam odpowiedzieć na te wszystkie pytania, czy ona może tak będzie cały czas tylko pytać i pytać, nie czekając na odpowiedź. – Nie. Nie wiem. Możemy. Puma lubi ludzi, duchy chyba też, bo merda ogonem – grzecznie odpowiedziałam w kolejności zadanych pytań. Nagle szyba ożyła i tak samo nagle znieruchomiała, a obok mnie usiadła dziewczyna. Dotknęłam ją placem i zwątpiłam. To nie był duch, mój palec nie przeszył jej na wylot, a zatrzymał się na ramieniu. Złapałam ją całą ręką. Cholera, to był człowiek! – Ty, kim ty jesteś?! Bo najpierw myślałam, że duchem, ale coś za bardzo ciastowata jesteś. Takie ciało stałe, żadna para wodna – znów ją szturchnęłam. – Może lepiej niech cię Puma obwącha. Cmoknęłam na psa, ale bez rezultatu. Suka podniosła łeb na chwilę i znów padła na poduchy. – Jestem księżniczką Małgorzatą. – Taa, a ja caryca Katarzyna – westchnęłam, bo jasne było, że wpuściłam do pokoju wariatkę z krwi i kości. Jakoś nie pomyślałam, że ta wariatka przenika przez ściany.

10

11


– Nie, ty jesteś Dominika. Mieszkasz tutaj z rodzicami, siostrą, dziadkami i prababcią. – uśmiechnęła się do mnie. – I co, zajęliśmy twoje lokum? – omiotłam ją spojrzeniem. Równocześnie przypomniałam sobie, że gdy po raz pierwszy tata nas tutaj przywiózł, na działce wśród drzew sterczały ruiny jakiejś średniowiecznej budowli. – Ależ skąd! – zaśmiała się perliście. – Ja mieszkam nad wami, w zamku! Przestałam się uśmiechać. Znów na nią spojrzałam. Tym razem bardzo dokładnie obejrzałam ją od stóp do głów. Wyglądała, jak wyciągnięta z modnego średniowiecznego katalogu. Długa, sięgająca podłogi suknia w kolorze dojrzałej pomarańczy, z głębokim dekoltem. Bardzo opięta w biuście, tak jakby za wszelką cenę chciano podkreślić piersi, a tym samym pokazać okrągły brzuszek. Moja zjawa wcale nie miała płaskiego brzucha, wręcz przeciwnie – wyglądała jakby była w ciąży, gdzieś w pierwszych miesiącach. Jako piętnastolatka niewiele wiedziałam o ciuchach ciążowych, ale jej kiecka by się nadawała. Pod piersiami przepasana była szerokim, wściekle żółtym pasem, chyba z jedwabiu. Wyglądał pięknie, tyle że strasznie gryzł się z tą pomarańczą. Mało tego, sam dół sukni był obszyty lamówką w kolorze soczystej zieleni. Ta laska miała na sobie istną paletę malarską! Rękawy sukni rozszerzane do dołu były całe w złotych guzikach. Spojrzałam na górę. Brzeg dekoltu miał tę samą lamówkę, co dół sukni. Na szyi miała wielki wisior w kształcie smoka, całego ze złota, z zielonymi połyskującymi ślepiami. Była bardzo blada, prawie biała, usta miała mocno czerwone, a oczy błyszczały jej prawie tak samo mocno jak smokowi z wisiora. Włosy były długie, chyba jasne, choć trudno było je dokładnie dojrzeć, bo na głowie

miała jakąś chustkę czy welon. Nie wiem, co to dokładnie było, w każdym razie czerwona szmata zakrywała prawie całe włosy. – No, włosy to masz długie – chyba powiedziałam to głośno, bo uśmiechnęła się do mnie i ściągnęła płachtę z głowy. Fakt, włosy miała piękne. Jednak ciemne, przeplatane jasnymi pasmami, oczywiście falowane, jak na księżniczkę przystało. – No tak, fryzjer pierwsza klasa – mruknęłam zazdrośnie. – Ty też masz ładne włosy, tylko trochę krótsze od moich. – Trochę! – jęknęłam. – Dziewczyno, żeby moje urosły takie, jak twoje, musiałoby minąć setki lat. – Aż tyle to nie – roześmiała się. – Poza tym moje już na szczęście nie rosną… Nagle zamilkła i wtedy dotarło do mnie, że ona chyba naprawdę nie jest stąd…to znaczy, z tego świata. Jakoś tak to zabrzmiało. – To ile masz lat? – palnęłam bezmyślnie. – Nie wiem, pewnie bardzo dużo. Myślę, że nikt tyle nie żył. – Ty jednak tak. – Nie, ja umarłam dawno, dawno temu. I byłam młoda, taka, jak ty teraz. – A na co? – Z głodu. Mówiłam ci, jestem Małgosia – uśmiechnęła się. Przytaknęłam tylko, bo jednak trochę mnie zatkało. Jej logika chyba do mnie nie docierała. Miałam wrażenie, że Małgosie umierają z głodu…

12

13


Obudził mnie wilgotny jęzor, zlizujący mi resztki kremu z powiek. – Puma, spadaj! – zwaliłam czarne cielsko z łóżka. – Zaraz pójdziemy. Daj mi wstać! Nasze zapasy potrwały jeszcze chwilę i mogłam się ubierać. Starałam się nie patrzeć ani w okno, ani w stronę biurka. Było to bardzo uciążliwe, bo obie rzeczy były dokładnie naprzeciwko mojego legowiska, dlatego ubierałam się z nosem przy ziemi. Podświadomie czułam, że to nie był sen. W końcu musiałam podnieść łepetynę, żeby sięgnąć po bluzę, którą zostawiłam na oparciu krzesła. Zamknęłam oczy, po omacku doszłam do biurka i oparcia krzesła. Poczułam najpierw ulgę, ale chyba zaraz potem rozczarowa-

nie. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się po pokoju. Nikogo oprócz mnie i psa w nim nie było. Otworzyłam okno i obejrzałam dokładnie trawę wokoło. Żadnych śladów, nic. Spojrzałam do góry, ale wśród drzew trudno było cokolwiek zobaczyć. Mój wzrok wychwycił mury zamczyska wśród liści. Nie wiem, czego wypatrywałam, ale musiało to chwilę trwać, bo Puma zaczęła popiskiwać. Szybko wciągnęłam bluzę, założyłam biegówki i pobiegłyśmy na spacer. Wstałam wcześniej niż zazwyczaj, więc pobiegłyśmy w stronę zamku. Dochodziła szósta. O tej porze nie miałam prawa nikogo tutaj spotkać, mogłam więc spokojnie węszyć, ile wlezie. I tak właśnie zrobiłam. Podeszłam pod same wrota zamku. Brama Lwów wyglądała jak zwykle – nijako o tej porze. Najpiękniej prezentowała się o zachodzie słońca, kiedy ściany oświetlone pomarańczowymi promieniami słońca nabierały intensywnego koloru, a lwy jakby szykowały się do skoku. Obeszłam mury tak daleko, jak się dało, ale niczego nie znalazłam. Postanowiłam, że przyjdę na zamek po południu, gdy będzie można wejść do środka. Swoją drogą, co za sen, że mnie tak podkręcił. Śniadanie zjadłam w towarzystwie babci Berty, bo z rodzicami się minęłam, Weronika już okupowała łazienkę, a babcia Maria pewnie jeszcze drzemała. Tak naprawdę, to moja prababcia, a jej prawdziwe imię to Marianne, ale nikt tak do niej nie mówił. My z Werą całe nasze życie znałyśmy babcię jako babcię Marię. To nasza jedyna prababcia, z czego byłyśmy obie bardzo dumne, bo większość naszych rówieśników nie miała już dziadków, a my nie dość, że miałyśmy wciąż obie babcie, to jeszcze jednego pradziadka ze strony mamy i prababcię też ze strony mamy. Tylko pradziadek mieszkał w Świdnicy, bo nie zgodził się z nami

14

15

– Słuchaj, muszę się skupić, przemyśleć sobie parę spraw, OK? Siedź tu sobie, albo idź do domu, ale nie odzywaj się przez chwilę, dobra? Myślę, że albo mi się śnisz, albo któraś z nas się zgubiła. Zakładam, że to pierwsze, bo łóżko jednak jest moje, pokój też jakby mój, Puma śpi, więc wciąż mamy dwudziesty pierwszy wiek. Położę się teraz, zamknę oczy i… Nie wiem, co. Zobaczymy, co się wydarzy. Księżniczka łaskawie się zgodziła, usiadła przy moim biurku i przeglądała najnowszy numer „Bravo”. Wyglądała, jakby czytała, ale jeśli była tą, za którą się podawała, wątpiłam, żeby czytać umiała. Zamknęłam oczy, po chwili je otworzyłam. Wciąż siedziała przy biurku. Jej włosy poruszały się w rytm oddechu. Była żywa, miała średniowieczną suknię i wciąż była w moim pokoju. Tym razem zamknęłam oczy i… zasnęłam. ***


wyjechać, wykrzykując, że starych drzew się nie przesadza i on chce umrzeć na Kasztanowej. Rodzice martwili się trochę o babcię i prababcię, ale ta ostatnia stwierdziła, że chętnie wróci do korzeni. Nie wiem, czy ktokolwiek to zrozumiał, ale wszystkim ulżyło. Babcia Maria miała teraz 94 lata, trzymała się całkiem dobrze i nie zamierzała nas zostawić wcześniej niż po przekroczeniu setki. Razem z dziadkiem Staszkiem, który dobiegał dziewięćdziesiątki, zamierzali skorzystać z podwójnej emerytury, a tę ponoć otrzymują stulatkowie i starsi. Nasi rodzice i ich rodzice chętnie temu kibicowali, bo cel w życiu jest najważniejszy i trzeba do niego dążyć. Siedziałam więc teraz naprzeciwko córki babci Marii i zastanawiałam się, czy opowiedzieć jej o moim śnie. Babcia patrzyła w ekran komputera i zapewne sadziła kolejne warzywka na swojej wiejskiej farmie. Babcię miałyśmy postępową, świetnie obsługiwała komputer i przeglądarki internetowe, z kretesem wsiąkła w Naszą Klasę i grała namiętnie w różne gry online. Postanowiłam, że nie będę jej przeszkadzać, a poza tym babcia dość mocno stąpała po ziemi i duchy jej nie rajcowały. O tym mogłam porozmawiać z babcią Marią, która uwielbiała wszelkie historie nie z tego świata. Trudno się temu dziwić, zwłaszcza kiedy przeżyło się dwie wojny światowe – wiek nie grał roli, liczyło się przetrwanie – Stalina, Gierka, komunizmu i różnych faz demokracji. Zresztą babcia od jakiegoś czasu twierdziła, że śmierć i duchy to dla niej żadne science fiction, a jedynie najbliższa przyszłość. Do szkoły jechałam spokojnie, bez żadnych złych przeczuć. W końcu ustaliłam ponad wszelką wątpliwość, że to musiał być sen, dziwny, może i bardzo realistyczny, nie mniej jednak tylko sen. Nikomu nic nie mówiłam, o Pumę

nie musiałam się obawiać, postanowiłam o wszystkim zapomnieć przynajmniej do szesnastej. I prawie mi się udało… Gdzieś w połowie szóstej lekcji, gdy wyciągałam z plecaka atlas historyczny, wypadł mi egzemplarz „Bravo”, ten sam, który moja zjawa-księżniczka przeglądała, zanim zniknęła, to znaczy, zanim zasnęłam. Wyciągnęłam gazetę i mimowolnie zaczęłam ją przeglądać. Już za chwilę oberwałam za to od naszej „histeryczki”, bo mapki średniowiecznej Polski to nie przypominało, ale… niestety ślady średniowiecznej bohaterki jednak nosiło. Na piętnastej stronie, gdzie z reguły prezentowane są sukienki i trendy, teraz modelka miała pięknie doszkicowany tren, szeroki pas ze złotą klamrą, który podnosił stan sukienki i tym samym mocno podkreślał krągłości dziewczyny. Zamiast modnej w tym sezonie szpilki, spod dorysowanej dolnej części długiej sukni, wystawał nosek średniowiecznego trzewika. Kolory sukni były jak z mojego snu – pomarańczowe, żółte i zielone. Wszystkie soczyste. Z cienkiej, smukłej szyi spoglądały na mnie smocze ślepia. Gwałtownie zamknęłam gazetę i wcisnęłam ją w najgłębszy zakamarek plecaka, tak jakby dziewczyna miała wyskoczyć ze swojej bajki i przysiąść się do mnie. Mimo woli rozejrzałam się po klasie. – Szukasz kogoś? – spytała nauczycielka historii. – Nie i nawet nie życzę sobie żadnych gości – odparowałam bezmyślnie i chyba trochę za głośno. – Poza tym wszystko w porządku? – nauczycielka jednak była cool. Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością i pozwoliłam prowadzić lekcję. O dziwo, dzisiaj słuchałam jej z uwagą, bo odniosłam wrażenie, że średniowiecze muszę odpracować.

16

17


Do domu gnałam ile sił. Trudno było przyspieszyć autobus, ale droga z przystanku na nasze wzgórze zajęła mi o połowę krócej niż zwykle. Wpadłam zziajana i bez tchu. – Dogoniłaś ją? – zapytała łapczywie babcia Berta. Poczułam, że nie dam rady. Przez moment miałam wrażenie, jakby wcisnęła mi klawisz „stop”. Jak to? Skąd ona wie? – Kogo, babciu? – ledwo łapałam powietrze. Babcia podeszła do mnie, i tak jak ja, oparła ręce na ugiętych nogach. Ciężko oddychając, odpowiedziała: – No… właśnie nie wiem, bo nikt przed… tobą nie wbiegał. To może to ciebie… gonią – dyszała prawie tak samo mocno jak ja. – To, jak…? Przez moment myślałam, że któraś z nas zwariowała, ewentualnie obie jesteśmy szurnięte. – Czemu to robisz? – wskazałam na jej postawę. – Pomagam ci złapać oddech – odpowiedziała, łapiąc się gdzieś w okolicach płuc. – Nic nie mów przez chwilę, spróbuj nabrać powietrza i zrobić głęboki wydech. To pomoże wyrównać oddech. Chciało mi się śmiać i płakać na zmianę, ale mimo wszystko posłuchałam jej. Pomogło. Po kilku chwilach moje serce przestało szaleć. Usiadłam i wypiłam sok, który babcia postawiła przede mną. – To teraz mów, co się stało? Wpadłaś do domu, jakby ktoś kogoś gonił! – Mam trochę lekcji, a jeszcze muszę zebrać parę informacji na historię. Wykorzystam wspomnienia babci Marii – zmyślałam na gorąco. – O co ją będziesz pytać? Wiesz, że druga wojna ją rozstraja. Potem nie może dojść do siebie.

– To nie ma nic wspólnego z żadną wojną, raczej dotyczy dzieciństwa. Wiesz, ciuchy, moda, takie drobiazgi... – A to proszę bardzo. Babcia jest u siebie. Tylko najpierw zjedz obiad. Potem weź sobie kawałek ciasta, dla babci przy okazji też. Osłodzisz jej trochę dzień. Od samego rana boli ją noga i jest trochę marudna. – Czemu ta noga jej tak dokucza? – zmartwiłam się. – Bo za dużo chodzi. Babcia ma prawie setkę na karku, a biega po tych górkach w tą i z powrotem. Dzisiaj też latała do zamku. Nie wiem, czego ona tam szuka. Bez przerwy tam chodzi. Tato po nią jechał, bo przecież wleźć wlazła, ale zejść już nie mogła. Teraz siedzi i jęczy, bo nogi bolą. – To twoja mama, babciu! Nie wiesz, po co chodzi do zamku? Może to jakaś tajemnica. Wiesz, jacyś przodkowie... – ściszyłam głos. – Tak, oczywiście. Książęta i księżniczki, a moja matka pierwsza! Słyszałaś coś o jakiejś Mariannie na Zamku Grodno? Mnie się jakoś nie obiło o uszy. – Mnie też nie, ale też i nigdy się tym nie interesowałam – przyznałam. – Do kogo właściwie należał ten zamek? – A skąd ja mam to wiedzieć? Co mnie obchodzi zamek? Mamy spytaj! Jest tam codziennie! Pewnie zna jego historię na pamięć! – Mojej? – szczerze się zdziwiłam. – Tak twojej! – Prychnęła z pogardą babcia. – Twoja matka i historia, to jak dziadek i matematyka! O właśnie, dziadka zapytaj! On i babcia Maria powiedzą ci, co tylko chcesz! Oboje, jakby mogli, to niczym innym, by się nie zajmowali. To dzięki nim tu mieszkamy! Coś we mnie drgnęło. Babci się chyba coś jednak wyrwało. Wprawdzie nie miałam nic przeciwko naszemu domowi,

18

19


ale faktem było, że decyzja o budowie tutaj domu zaskoczyła wszystkich. Pamiętałam rozmowy moich rodziców i ogromne zdziwienie, że zamieszkamy w Zagórzu Śląskim niemalże na trasie do Zamku Grodno. W ogóle mama była zdziwiona, że mamy tutaj ziemię. Jakiś czas trwało, zanim dziadkowie się dogadali i mogliśmy zacząć budowę. – No właśnie, babciu. A jak to w ogóle się stało, że wylądowaliśmy tutaj? – A tak to! Moja mama sobie ubzdurała, że w końcu trzeba tę ziemię wykorzystać! Bo stoi i stoi. Chcieliśmy ją sprzedać i pieniądze podzielić między nas, ale nie. Wszystko, tylko nie sprzedawać. Było jej wszystko jedno, z kim tutaj zamieszka, byleby w końcu postawić dom. I co miałam robić? Sama wiesz, że żaden z wujków nie ma samochodu, tylko my. To kto się tutaj wyprowadzi? Dziadzia jeździ, to padło na mnie. Poza tym najstarsza jestem, tak? – To czemu tak późno się tutaj wybudowaliście? – A kiedy miałam się budować? Co ja mówię, w ogóle nie chciałam wyjeżdżać ze Świdnicy! Tam pracowaliśmy, tam Agnieszka chodziła do szkoły, potem wy? Dziecko, przecież to Zagórze, to wioska! Tylko dziadkowi pomysł się spodobał, bo jezioro, bo rybki pod nosem, jesienią grzybki! – Babcia aż kipiała. – Teraz, jak już jesteśmy na emeryturze, to trochę łatwiej, nie?! – No w sumie tak... – I tak wy musicie dojeżdżać! Dziadek powinien was codziennie wozić do szkoły i przywozić. Stary piernik! – E tam… Nam to nie przeszkadza. Poza tym, szczerze mówiąc, już się przyzwyczaiłyśmy. W sumie jest fajnie, i latem, i zimą. Psy mają gdzie latać. Tylko tyle, że jednak do Świdnicy kawałek.

Trochę się zmartwiłam, bo wydawało mi się, że babcia jest tutaj szczęśliwa, a z tego, co mówiła, to chyba jednak nie bardzo. – Bardzo ci tu źle, babciu? – podeszłam do niej. – Nie, tylko jak sobie przypomnę, ile było problemów z załatwianiem. No, i bałam się, że wasi rodzice nie będą chcieli tutaj wyjechać. Oboje pracują jednak w Świdnicy. – Co ty, babciu! Tato pracuje wszędzie, gdzie jest potrzebny, a mama przecież więcej siedzi na miejscu. Może to i lepiej, bo musiała założyć firmę. Ja pytałam o ciebie, bo nie wiem, już co myśleć. – Jest dobrze. Gdybym tu miała mieszkać sama z dziadkiem i babcią Marią, zwariowałabym. Ach, i żeby ona tak na ten zamek nie latała! Wykończy ją to bieganie! Idź do niej, przywitaj się przynajmniej. – Zobaczysz, wszystkiego się dowiem i rozwiążemy tę tajemnicę… Wzięłam się za obiad i tak się spieszyłam, że nawet nie wiem, co jadłam. Było coś dziwnego w tym wszystkim. Próbowałam sobie przypomnieć całe to zamieszanie z budową, przeprowadzką, ale co ja mogłam pamiętać. Zresztą co dzieciaki może obchodzić budowa domu? My z Weroniką tylko się upierałyśmy, że nie zmienimy szkoły, reszta była nam obojętna. Na początku rodzice nas wozili, z czasem zaczęłyśmy jeździć autobusami. Po roku mieszkania w Zagórzu, miałyśmy znajomych, przyjaciół, Grodno znałyśmy jak własny pokój, jezioro mogłam odtworzyć z pamięci szczegół po szczególe. W sumie dobrze nam tutaj było, a ze Świdnicy ciągle ktoś do nas przyjeżdżał. Na wakacjach rodzina spędzała u nas urlop, ciotki się tylko wymieniały. Niby mieszkaliśmy w siódemkę, a dom był ciągle pełen ludzi. Rzadko

20

21


kiedy sami spędzaliśmy weekendy. Dzisiaj jednak coś mnie tknęło. Nie mogłam sobie teraz przypomnieć, w którym momencie, ale coś mnie zastanowiło. Babcia Maria na pewno się rozgada i dowiem się więcej. Wzięłam deser dla nas obu i poszłam do jej apartamentu – jak życzyła sobie nazywać swój pokój. No, mały to on nie był, ale nazywanie go apartamentem stanowiło jednak swoisty eufemizm. – Dzień dobry, babciu. Przyniosłam herbatniki i kakao dla ciebie – pocałowałam ją w policzek. – Słyszałam, że znów dzisiaj byłaś na zamku. – Już ci doniosła! – fuknęła staruszka. – Babcia Berta nie skarżyła się na ciebie, raczej martwiła twoją nogą. Nie możesz tej nogi tak forsować, bo w końcu w ogóle nie będziesz mogła chodzić. – Naprawdę myślisz, że o tym nie wiem? Czy ja wam daję jakieś oznaki demencji starczej? – No co ty babciu?! – żachnęłam się. – Ale musisz przyznać, że te twoje ciągłe spacery na zamek są trochę dziwne. Dlaczego nie pospacerujesz po ogrodzie, albo nie odwiedzisz sąsiadki z Zagórza, tylko wspinasz się i zwiedzasz zamek. Codziennie! – A o czym ja będę z tą sąsiadką rozmawiać? Co ona może wiedzieć o życiu, toż to gówniara do mnie! – Fakt. Trudno się z tobą mierzyć, babciu… – Z czym przychodzisz, Misiu? Bo że nie o deser chodzi, to wiem na pewno – przeszyła mnie wzrokiem. Skrzywiłam się. Ciekawe, czy ta bystrość i spostrzegawczość przychodzą z wiekiem, czy babcia Maria zawsze tak miała. Nie wiedziałam, od czego zacząć. – Właściwie to chodzi o… zamek.

– Wiedziałam! Wiedziałam, że w końcu ktoś to odkryje! No, no, moje dziecko... Stawiałam, prawdę mówiąc, na mojego zięcia, a tutaj taka niespodzianka. No, mów, mów szybko, co wiesz!? Zgłupiałam kompletnie. Rany boskie, babcia naprawdę straciła zmysły! W ogóle nie wiedziałam, co ona sobie wyobrażała, do czego zmierzała i czego właściwie ode mnie oczekiwała. – Chyba jednak cię rozczaruję, babciu… W ogóle nie wiem, o czym do mnie mówisz. – Wiesz, wiesz, moje dziecko. Po prostu powiedz, z czym przychodzisz. Czuję, że ty wiesz – aż się poprawiła w fotelu. Coś we mnie jęknęło. – To może ja powiem, co mi się przydarzyło. – Tak, koniecznie! Kiedy TO się stało?! – Dzisiaj w nocy? – bąknęłam nieśmiało. – Podczas burzy, prawda? Widziałaś ją? Ukazała ci się? Czułam, jak krew odpływa mi z głowy, opuszcza moją twarz, szyję, ramiona, spływa aż po koniuszki palców u stóp. Odruchowo spojrzałam pod nogi, jakbym spodziewała się czerwonej stróżki odpływającej w kierunku drzwi. – To jednak nie był sen... – znów głośno pomyślałam. Babcia pokiwała przecząco głową, uśmiechając się szeroko. I wtedy coś we mnie pękło. Pomyślałam, że to pewnie to, co wcześniej jęknęło. – A właśnie, że nic ci nie powiem! Nic, a nic! Wiem wszystko, ale nie powiem! Nikt mi nic nie mówi, więc ja też będę milczeć! Wiem o zamku, o działce, o budowie domu, że jesteś uparta jak osioł! I o księżniczce Małgosi też wiem, i że umarła z głodu też, i … w tej chwili powiedz mi, o co

22

23


tutaj chodzi! – wykrzyczałam to na jednym wdechu i teraz znów musiałam łapać powietrze. Babcia zamiast się rozzłościć, uśmiechała się szeroko. Miałam wrażenie, że odmłodniała o co najmniej czterdzieści lat. Oczy jej błyszczały, gdzie tam błyszczały, one iskrzyły! Cała w ogóle była jakaś rozświetlona. – Zaraz wszystko ci wytłumaczę. Najpierw opowiedz o Małgosi. Zrzuciłam z siebie cały ciężar, jaki przygniatał mnie od momentu spotkania ze zjawą. Opisałam babci naszą rozmowę, moje odczucia, jej sukienkę ze wszystkimi szczegółami. Sama byłam zdziwiona, że tak dobrze wszystko zapamiętałam. Babcia mi nie przerywała. Słuchała mnie i cały czas się uśmiechała. – Teraz twoja kolej, babciu. I nie oszukuj mnie. Widzę, że wszystko rozumiesz i wcale nie jesteś zdziwiona tą całą Małgosią. Mówże wreszcie! Niech ja się w końcu dowiem, kto to jest! – Księżniczka – wtrąciła babcia. – Babciu! – No dobrze, już dobrze. Jak ja się nazywam? – zapytała nagle. – Tylko nie Alzheimer, nie teraz… – jęknęłam. – Jaki Alzheimer! – fuknęła babcia. – Wiesz, jak ja się nazywam? Naprawdę? – Babcia Maria? – prawie szepnęłam, chyba bez przekonania. – Dziecko, myśl, proszę! Nazywam się… – podniosła ręce do góry. – Marianne Zedlicz? – No właśnie – stuknęła ręką o blat stolika.

– Tak, babciu, to wszystko wyjaśnia! Nawet rozumiem już Małgosię, co z głodu umarła! – wrzasnęłam i natychmiast zamilkłam. – Głupia jesteś, dziewczyno. Co ci powiedziała Małgosia? – Nic takiego, że jest księżniczką i że całe życie była głodna! Babcia zabiła mnie wzrokiem i głośno westchnęła. – Co wiesz o zamku? – O naszym zamku? Zamku Grodno? No, że został zbudowany bardzo dawno temu, że ciągle zmieniał właścicieli, że był nazywany Gospodą Morderców, ale nie wiem, dlaczego… – zastanawiałam się przez chwilę. – Studnię wykopał jakiś turecki jeniec, czego się po nim nie spodziewano i musieli go puścić wolno i że na zamku straszy… Ach, to chodzi o Białą Damę, co śmiałków prowadzi do studni… – ucieszyłam się. – Więc Małgosia to Biała Dama! – Nie, Małgosia to nie Biała Dama. Sama opowiadałaś, że miała tęczę na sobie, zamiast ubrania. No, tak. Coś tu się nie zgadzało. Faktycznie Małgosia nie była biała, no może trochę blada. – A pamiętasz może szkielet? Ten zaraz przy wejściu? Miśka, mieszkamy tu już trzy lata, a ty nie znasz historii naszego Zamku! – Jak to naszego Zamku? Od kiedy to Zamek Grodno jest nasz? I co to znaczy, że Małgosia też jest nasza? Bo rozumiem, że ona i ten szkielet…? – dopiero teraz dotarło do mnie, co ja mówię. Ja? To babcia, nie ja! – Kim ty jesteś babciu i kim jest Małgosia? – Może najpierw Małgosia? Ten szkielet, który tam leży, to oczywiście nie są kości Małgosi, tylko jakiś zlepek różnych ludzi, bo że kości są prawdziwe, jestem pewna.

24

25


– Wystarczy o kościach! Mów dalej, co z księżniczką. – Kilka wieków przed nami, naprawdę zamek należał do jednego z ówczesnych magnatów i prawdą jest, że Małgosia miała iść za mąż za pewnego bogatego starucha. Takie to były głupie czasy, dziecko, i nic na to nie poradzisz. I prawdą niestety jest, że księżniczka owego starca strąciła z głównej wieży, za co zapłaciła okrutnie. Ojciec zakuł ją w kajdany, wtrącił do tej samej wieży, z której zrzuciła narzeczonego i skazał ją na śmierć głodową. To był okrutny człowiek, choć ponoć kochał córkę nad życie. Dlatego zaraz po jej śmierć skończył ze sobą. Dziewczyna przeleżała w tej wieży kilka wieków i nie rozumiem, dlaczego ktoś z kolejnych właścicieli ją stamtąd przeniósł. Tak naprawdę od tamtego czasu robi za atrakcję turystyczną, co jej się średnio podoba. Chciałaby zostać godnie pochowana, gdzieś u stóp zamku i opuścić w końcu ten padół. Widzisz, ona się tak błąka już kilka wieków i ciągle nikt nie chce jej pomóc. Ja spotkałam ją jako mała dziewczynka, ale kiedy opowiadałam swoim najbliższym, nikt mi nie wierzył. – Jak to jako mała dziewczynka?! Gdzie?! Ty tutaj mieszkałaś?! Kiedy?! – Misia, coś ty jesteś na bakier z tą historią! Jak nazywała się ostatnia właścicielka Grodna? – Babciu, ostrzegam, że za chwilę zacznę gryźć! Przestań mi już zadawać pytania! Nic nie wiem więcej o zamku, więc po prostu mów! – Dobrze, już dobrze. To była baronowa Emili von Zedlitz. To moja matka. Niestety, w czasie drugiej wojny musieliśmy opuścić zamek i rozdzielono naszą rodzinę. Moi rodzice uciekli do Niemiec. Tam doczekałam zakończenia wojny i jako młoda dziewczyna wróciłam do Polski. Zmie-

niłam pisownię nazwiska, stworzyłam nową tożsamość, co po wojnie nie było trudne, bo i tak nikt nie wiedział nic o drugim człowieku. Zamieszkałam w Świdnicy, tak blisko jak się dało Grodna i od tamtego czasu wciąż szukam Małgosi. To moja towarzyszka zabaw, całe moje dzieciństwo z nią spędziłam, teraz w końcu chcę ją pochować. – To dlatego mogliśmy tutaj wybudować dom. To twoja ziemia, babciu – wszystko zaczęło się układać. – Tak, kochanie, ale tylko część. Reszta niestety została przejęta przez innych, ale nie przeszkadza mi to. Wciąż mogę spacerować po naszym dziedzińcu, patrzeć na jezioro i czuć duszę mojego domu. A teraz jeszcze wiem, że Małgosia tutaj jest. Nie mogę jej teraz zobaczyć, ale przecież już niedługo się spotkamy. Dlatego proszę cię, kiedy znów się zobaczycie, zapytaj ją, gdzie chce spocząć, a potem pójdź za nią. Wskaże ci miejsce, gdzie rozrzucono jej kości. Proszę, pozbieraj je z nią, a wtedy będziemy mogły godnie ją pochować. Babcia zamilkła nagle. Siedziała, głęboko wciśnięta w fotel. Po jej rozjaśnionej twarzy spływały łzy. Przestraszyłam się. – Babciu, nic ci nie jest. Tylko nie mów, że odzyskałaś spokój i teraz możesz spokojnie umrzeć! – byłam przerażona. – Rany boskie, jaki ty chłam oglądasz! To nie Moda na sukces, dziecko! Nic mi nie jest, choć faktycznie odzyskałam spokój. Pewne jest, że księżniczka w końcu znajdzie swoje miejsce. Mnie się nigdzie nie spieszy. W końcu mogę o wszystkim powiedzieć twojej babci, a mojej córce. Do tej pory milczałam, jak grób, żeby nikt mnie do psychiatryka nie wywiózł. Teraz, gdy ty masz w tym swój udział, nic mi

26

27


nie grozi. Idź do nich i powiedz, że dzisiaj ma być uroczysta kolacja i wszyscy domownicy mają w niej wziąć udział. Ach, co za cudowny dzień, moje dziecko! Wyszłam, wciąż nieźle ogłuszona, ale i poruszona. Zanim doniosłam wszem i wobec o uroczystym wieczorze, pobiegłam na zamek. Przeczytałam wszystko, co tam tylko znalazłam, potem to samo przeczytałam w sieci – w trzech językach. Babcia nie kłamała. Teraz pozostało mi jeszcze spotkanie z księżniczką Małgosią, którego teraz już nie mogłam się doczekać…

28

29


Jerzy Szczerba (senior) i Marcin Śleziak (junior)

Bierutów – magiczna podróż przez wieki

M

arcin mieszkał od urodzenia we wsi Jemielna pod Bierutowem. Dzisiaj jest wychowankiem Domu Dziecka, właśnie w Bierutowie. Chodząc po mieście widział wiele ciekawych i zabytkowych miejsc. Nieraz zastanawiał się, jak powstało to miasto, jak się rozwijało, jak wyglądały jego piękne i złe dni. Pewnego dnia siedział wieczorem przy stole i marzył, aby móc cofnąć się w czasie i być świadkiem najważniejszych dni w historii Bierutowa. Nagle usłyszał Głos: – Wiem, o czym marzysz i chcę spełnić twoje życzenia. Nie widzisz mnie, ale uwierz, za chwilę przeniesiesz się w czasie. Zamknij oczy, a otwórz wtedy, kiedy powiem. – Zaszumiało, zagwizdało, Marcin poczuł wirujący wiatr i za chwilę usłyszał: – Otwórz oczy i patrz! Patrzy i co widzi? Piękną krainę, pełną drzew, łąk i pól. Pośrodku polany siedzą jacyś dziwni ludzie odziani w skóry i uzbrojeni w drewniane pałki. Ze zdziwieniem stwierdził, że rozumie ich mowę. Najstarszy z nich, brodaty mówi do pozostałych: – Szliśmy już dość długo szukając miejsca, w którym moglibyśmy zamieszkać. Napotkane, ładne krainy były już zamieszkane, a osadnicy niechętnym okiem patrzyli na nas. Jesteśmy już utrudzeni, a tu jest tak pięknie – ogromna polana i rzeka z czystą, zimną woda. Zostańmy! Głos powiedział: – To miejsce ich urzekło i postanowili zostać. 30

31


Głos opowiedział, że byli bardzo pracowici i szybko wybrane miejsce zatętniło życiem, wyrosły proste domy z drewna i gliny. Mieszkańcy zaczęli uprawiać pola i hodować zwierzęta. Wieść o tej pięknej osadzie szybko rozeszła się po całej okolicy. Przybywali ciekawscy, ale także kupcy oferujący w zamian za zboże, groch, bób, len i zwierzęta narzędzia z brązu. Zastąpiły one prymitywne narzędzia kamienne i z drewna używane dotychczas. Osada rozrastała się. Wznoszono domy, budynki gospodarcze, fortyfikacje, mosty, groble, budowano łodzie i wozy, lepiono naczynia z gliny. Rozpoczęto produkcję ozdób, siekier, noży i sierpów. Uzdolnieni rzemieślnicy tworzyli piękną, malowaną ceramikę. – Takie były początki. Upływały lata i wieki. Zamknij oczy, przeniesiemy się do innej epoki – rzekł Głos. Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr. – Otwórz oczy i zobacz. Na polanie wiele domów, jedne wyglądają biednie inne dostatnio. Środkiem drogi jedzie karawana. Piękne konie i wiele wozów. Ale cóż to? Wędrowcy ubrani są w dziwne szaty. – Widzę, że jesteś zdziwiony. Tak, to są obcokrajowcy. Na pewno widziałaś film Quo vadis? To Rzymianie. Jadą po jantar. – A co to jest jantar? – zapytał Marcin. – Bursztyn – odpowiedział Głos – u nas nad morzem jest go bardzo dużo. Tędy właśnie prowadził „bursztynowy szlak”. – A, tak! – przypomniał sobie chłopiec. – Nauczyciel w szkole opowiadał nam o tym. Zabierali bursztyn, a przy-

wozili to, czego u nas nie było – nieznane do tej pory narzędzia, naczynia i materiały. Uczyli miejscowych nowych technologii w dziedzinie wytopu żelaza. Pokazali jak można za towary płacić pieniędzmi. – Tak – opowiadał Głos. Musisz wiedzieć, że wtedy narodził się nowy ustrój, przez uczonych nazywany demokracją wojenną. Władza znalazła się w rękach naczelników, którzy z czasem stali się władcami dziedzicznymi. Oni też przejmowali wszelkie wojenne trofea i towary przywożone przez kupców. Przez najbliższe wieki wyodrębnią się grupy rodowe oparte o sieć osad zamkniętych – grodów. Z czasem połączą się w organizacje plemienne. Wtedy osada bierutowska znajdzie się w zasięgu Ślężan, na późniejszych ziemiach piastowskich. – Zamknij oczy, lecimy na zakupy – podpowiada Głos. Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr. – Świeże jajka! Kury sprzedam! Zapraszam do gospody „Pod Wydrwigroszem”. Niech Jaśnie Wielmożna Pani popatrzy – piękny materiał, prosto z Włoch! Te i wiele innych okrzyków usłyszał, bo znalazł się w środku ogromnego targowiska. Wszędzie kręcili się ludzie, jedni kupując, a inni sprzedając. – Jesteśmy na jarmarku. Tu spotykają się kupcy, rolnicy, hodowcy i rzemieślnicy. Tu można dowiedzieć się tego wszystkiego, o czym w swoim świecie możesz przeczytać w prasie, obejrzeć w telewizji, lub usłyszeć w radio. Jarmark był tak duży, że książęta pobierali opłaty z targowiska – opowiadał Głos. – To właśnie dzięki jarmarkowi zachowała się pierwsza pisana informacja o Twoim mieście. Zostawił ją miłościwie panujący Książę Henryk zwany Brodatym, który

32

33


w swej łaskawości oddawał około 11% wpływów z targów panującemu wówczas w mieście władcy. – Zamykaj oczy, a dowiesz się czegoś ciekawego o nazwie miasta – rzekł Głos. Jak powiedział tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr. – Już możesz patrzeć i uważnie słuchaj. – Nie podoba mi się nazwa Legniz. – Mnie też. – Macie rację – jakaś nie po naszemu. – To mieszkańcy, którzy narzekają na nazwę, którą określano twoje miasto ulokowane najpierw bliżej Oleśnicy, później zmieniono ją na Książęcy Las, a miasto przeniesiono w nowe, obecne miejsce. Nie pytaj dlaczego, bo nie wiem – opowiadał Głos. – Powołany przez księcia wrocławskiego namiestnik rządził miastem. Książę pobierał część zbiorów rolnych oraz wpływów z targów i sądownictwa. Ale ludziom dalej nie podobała się nazwa miasta. Nazywali je różnie, raz willa Beroldi, później civitas Beroldi lub Beroldistadt i wreszcie Bernstadt. – Zamykaj oczy, wybieramy się na ryby – powiedział Głos. – Ale ja nie jestem wędkarzem – odpowiedział chłopiec. – Nie będziemy łowić ryb, ale chcę ci pokazać coś ciekawego. Jak powiedział, tak uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, Marcin poczuł wirujący wiatr. – Otwórz oczy i zobacz – powiedział Głos. Marcin otworzył i przetarł ze zdumienia oczy. Przed nim ogromne i piękne stawy rybne. – Wiesz, dlaczego tu jesteśmy? – zapytał Głos.

– Nie – odpowiedział chłopiec. – Dlatego, że te stawy i rybiarnia w mieście pozostawiły trwały ślad w herbie, na najstarszym dokumencie z XIV wieku – trzy wędkarskie haczyki. Od tego wieku przez kolejne dziesięciolecia zmieniają się książęta. Jakby tego było mało, to książęta piastowscy traktują miasto w dziwny sposób – przestają o nie dbać, wielokrotnie je sprzedają lub oddają w zastaw. Mimo tego miasto trwa i rozwija się. Po Piastach miastem rządzą Podiebradowie i Wirtembergowie, książęta brunszwiccy. Książę Podiebrad rozbudowuje fortyfikacje oraz zamek. Miasto opanowują protestanci. Przejmują kościół i wprowadzają swoje wyznanie. Uważaj! Za chwilę zobaczysz chwile grozy – nie przestrasz się. Zamknij oczy! Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr. Zrobiło mu się dziwnie gorąco i słabo. – Już! I nie bój się. Wokół niego szalał pożar. Ludzie biegali z wodą w wiaderkach, próbując gasić płomienie, inni ratowali dobytek, a pozostali w strachu uciekali przed ogniem. Miasto paliło się. Był przerażony. – Już znikamy, ale wiedz, że Twoje miasto często niszczą pożary, a podczas wojny trzydziestoletniej zarówno zwycięzcy, jak i pokonani je plądrują. Znów zamknij oczy, a za chwilę ujrzysz chwile chwały Bierutowa. Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr. – Spójrz, jesteśmy w XVIII wieku, idziemy na spacer – powiedział Głos. Chłopiec otworzył oczy szeroko.

34

35


– Popatrz tu jest młyn, dalej gorzelnia, browar, piekarnia i łaźnia. To znaczący początek rozwoju miasta. Doszliśmy do roku 1868. Słyszysz muzykę? – Tak – odpowiedział. – To orkiestra gra na otwarciu linii kolejowej łączącej Wrocław z Namysłowem. Od dzisiaj ludziom szybciej będzie się podróżować i pomoże to w rozwoju przemysłu i handlu. Czy wiesz, jaki wtedy zakład w Bierutowie był największy w Europie? – Nie – odpowiedział chłopiec zgodnie z prawdą. – Cukrownia, która powstała w 1883 roku, a dzisiaj jej ruiny straszą, a wiatr, deszcz i pory roku niszczą to, czego jeszcze nie zniszczyli ludzie. Szkoda, taki piękny zakład. – Znikamy. Zamykaj oczy, a kiedy powiem otwieraj bardzo wolno i ostrożnie – rzekł Głos. Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr. – Możesz otworzyć oczy – szeptem powiedział Głos. – Gdzie ja jestem? – zdziwił się Marcin. Znajdował się w bogato urządzonym mieszkaniu. Pośrodku przy stole siedzieli jacyś ludzie i na coś czekali. Dzieci, dorośli i chyba dziadkowie. Jest noc, a wewnątrz panował dziwny półmrok. Dlaczego nie zapalą światła – pomyślał. Głos jakby odczytał jego myśli i powiedział: – Spójrz – światło jest, ale daje je słaba lampa naftowa. – Na co oni czekają, dlaczego nie idą spać – zapytał chłopiec. – Jest rok 1900, a oni czekają na elektryczność, która w tym roku zawitała do Bierutowa. Bądź cierpliwy, zaraz będziesz świadkiem czegoś, co dla Ciebie jest zwyczajne, a dla nich graniczy z cudem.

Naraz żarówka wisząca nad głowami ludzi, w którą z nabożną nieomal czcią się wpatrywali, rozbłysła. Potok światła zalał pokój. Ludzie z wrażenia zamknęli oczy, zaczęli wiwatować i cieszyć się z tego „cudu”. – Tak, mój miły – ten cud sprawił, że łatwiej się ludziom żyło, można było usprawnić pracę, wdrożyć nowe maszyny. Ale nie cieszyli się długo z tego. I wojna światowa zahamowała rozwój Bierutowa. Zapanował głód, ale po jej zakończeniu znów życie zaczęło rozkwitać. Wybudowano salę gimnastyczną, basen i kino. Szkoda, że rozebrano bramę Brzeską, ale przeszkadzała w komunikacji. Obniżono lub rozebrano część murów obronnych. Powstało muzeum z bardzo wielu cennymi pamiątkami poprzednich epok. Kolejna, bardzo okrutna, II wojna światowa na początku niewiele zmieniła w życiu miasta. Dopiero później powstały tu obozy pracy dla Polaków i innych ludzi z podbitych przez Niemców krajów. Zakłady pracowały bez przerw i zakłóceń. W styczniu 1945 roku na wieść o zbliżających się oddziałach sowieckich niemiecki burmistrz zarządza ewakuację ludności, ale na szczęście dla Niemców nie doszła ona do skutku. 23 stycznia 1945 roku do miasta wkraczają oddziały pancerne gen. Rybałki. – Hurrra! – pomyślał Marcin – wyzwolenie! – Czy na pewno? – zapytał Głos, jakby czytając w jego myślach i dodał – ale to już inna bajka. Zapytaj o tę najbliższą przeszłość swoich dziadków i rodziców, jak się obudzisz. Zaraz zaśniesz, ale po przebudzeniu będziesz wszystko pamiętać. Żegnaj i pamiętaj, że warto znać przeszłość, bo tylko dzięki poznawaniu i kultywowaniu tradycji wielu pokoleń Polaków nasza ojczyzna przetrwała i jest dzisiaj piękna jak nigdy w historii. Zamknij powieki i żegnaj – powiedział Głos.

36

37


Jak powiedział, tak Marcin uczynił. I znów zaszumiało, zagwizdało, poczuł wirujący wiatr. Obudził się we własnym pokoju. Czy na pewno widział to, co widział, czy słyszał to, co słyszał, czy był świadkiem wydarzeń w historii Jego miasta? Pomyślał, że warto będzie to jutro sprawdzić w książce z historii. – A może pójść do biblioteki? – pomyślał – bo przecież w szkolnym podręczniku na pewno nic nie będzie napisane o Bierutowie – małym prowincjonalnym miasteczku. Ale z takimi tradycjami, czy na pewno prowincjonalnym?

38

39


Ewa Górniak (senior) i Natalia Górniak (junior)

Cena przyjaźni

A

ntoine de Saint-Exupéry napisał: „Nawet w obliczu śmierci przyjemna jest świadomość posiadania przyjaciela”. W swojej pracy chciałabym opowiedzieć o życiu mojego pradziadka, który jest legendą mojej rodziny, a przyjaźń w jego życiu odegrała ogromną rolę. Pradziadek Jan Górniak i jego rodzina mieszkali w Trembowli na Kresach. Do 17 września 1939 roku było to miasto powiatowe w obwodzie tarnopolskim, w którym mieszkali Polacy i Żydzi. Pradziadek miał żonę Józefę i troje dzieci: Marię, Jolantę i Bronisława. Jan miał dużo ziemi i uprawiał na niej zboże. Często handlował nim z zaprzyjaźnionymi Żydami. W czasie II wojny światowej mój pradziadek był działaczem Armii Krajowej, czuł się odpowiedzialny za losy swojej ojczyzny – Polski. Był patriotą, walczył o Polskę, narażając własne życie. Pod koniec wojny wszystkich Żydów, również przyjaciół Jana – braci Arie i Sama Halpern – wywieziono do obozu w Kamionce. Jan dowiedział się, że wszystkich Żydów z obozu mają zgładzić. Z opowieści dziadka i taty wiem, że pradziadek napisał list do swoich przyjaciół, który potajemnie przekazał. Poinformował ich o tym, co wie o planie Niemców. Nakłaniał ich do tego, aby starali się stamtąd uciec. Dwóch braci, Arie i Sam, uciekli z obozu. Ich rodzice i rodzeństwo, którzy tam pozostali, zginęli. Młodzieńcy przez kilka dni przedzierali się przez gęste lasy. Kiedy dotarli do swojej wioski, 40

41


przyszli do Jana. On zaproponował im schronienie w stodole, dopóki nie skończy się wojna. Przechowywał ich tam osiem miesięcy. To była wielka rodzinna tajemnica, o której nikt z obcych nie wiedział. Jednak wielu sąsiadów podejrzewało, że w stodole pradziadka są dwaj Żydzi. Gdyby ktoś o tym doniósł, cała rodzina zginęłaby. Aby temu zapobiec, Jan zdjął dachówki ze stodoły, w której chronili się jego dwaj przyjaciele, by zasugerować mieszkańcom Trembowli, że nikogo tam nie ma. Pewnego wieczoru, do jego gospodarstwa wpadli ukraińscy nacjonaliści, zamordowali obecnych w domu mężczyzn – ojca Jana i brata jego żony. Po pewnym czasie jedna z mieszkanek Trembowli wydała moją rodzinę, w zamian za to dostała pięć kilogramów cukru. Kobieta dobrze wiedziała, że Górniakom za schronienie Żydów grozi najsurowsza kara – śmierć. Mieszkanka wioski myślała głównie o swoich bliskich i ich bezpieczeństwie. Po kilku dobach do posiadłości Górniaków przyszli Niemcy. Zastrzelili wszystkich mężczyzn znajdujących się wówczas w mieszkaniu. Bronisław – syn Jana przeżył, ponieważ został nakryty ciałem swojego wujka. Uratowali się także Sam, Arie i Michał, którzy byli na strychu. Mój pradziadek Jan znajdował się w tym czasie poza domem. Kobiety zaś były u sąsiadów, zajmowały się darciem pierza. W 1945 roku, kiedy do wioski weszli Sowieci, Jan został zamordowany. Za wszelką cenę pragnął ratować swoich bliskich i przyjaciół, nawet za cenę własnego życia. Dlaczego przechowywał dwóch żydowskich braci? Przecież dobrze wiedział, że gdy ktoś ich wyda, wszyscy zginą. Mój pradziadek był wartościowym człowiekiem. Nie myślał o nagrodzie, ani osobistych korzyściach, dla niego liczyła się autentyczna

przyjaźń i ocalenie życia, ponieważ prawdziwych przyjaciół nie jest łatwo znaleźć. Był odważnym człowiekiem. Nie bał się ani Niemców, ani Ukraińców. Po konferencji w Jałcie, gdy Trembowla znalazła się w granicach ZSRR, moja rodzina przeniosła się na Ziemie Odzyskane, a wraz z nią – Sam i Arie Halpern. Zamieszkali w Ścinawie, małej miejscowości na Dolnym Śląsku. Teraz już bez ukrywania się i obawy o swoją przyszłość, rodzina zamieszkała wspólnie. Jako nastoletni chłopcy Sam, Arie, stryjek Michał oraz kilkuletni Bronisław razem z przyjaciółmi zbierali cegły ze zrujnowanego miasta, które przesyłane były do odbudowy Warszawy. Z opowiadań dziadka wiem, że większość zabytkowych budynków w mieście legła w gruzach m.in. klasztor, pałac, ratusz, zabytkowe kamieniczki. Koledzy w czasie wspólnej zabawy poznawali swoje obecne miejsce zamieszkania oraz przepiękne okolice nadodrzańskie. Mój dziadek wspomina również, że lubili siadać na polanie i przyglądać się Kościołowi pw. Podwyższenia Krzyża Świętego, który do dziś jest najcenniejszym zabytkiem Ścinawy. Mówi, że był to dla nich rodzaj ulgi po ciężkiej pracy spędzonej na zbieraniu cegieł. W trakcie kolejnej fali emigracji Żydów z Polski, bracia Halpern w 1956 roku wyjechali z Polski do Stanów Zjednoczonych, ponieważ nie chcieli mieszkać w komunistycznym państwie. Wtedy mój dziadek poznał moją babcie Barbarę i przeprowadził się wraz z nią do Lisowic, około 16 km od Ścinawy. Cztery lata później urodził się mój tato Waldemar. Życie szybko mijało. Waldemar w wieku dwudziestu jeden lat poznał Ewę, moją mamę, z którą rok później wziął ślub. W poszukiwaniu pracy, mój tato przeniósł się do Lubina. Rok później urodziłam się ja.

42

43


Po latach bracia Halpern odnaleźli się ponownie z moją rodziną przez Polski Czerwony Krzyż. Przyjechali w odwiedziny do kraju jako najserdeczniejsi przyjaciele. Wszyscy cieszyli się ze wspólnego spotkania. Mimo że od wojny minęło sześćdziesiąt siedem lat, moi bliscy traktują ich jak członków rodziny. Nadal są w stałym kontakcie. W 1987 roku moja prababcia posadziła „drzewko pamięci” na terenie muzeum w Yad Vashem w Izraelu. Teraz drzewko jest duże, jak przyjaźń obu rodzin Halpernów i Górniaków. Dostała wtedy order „Sprawiedliwego wśród Narodów Świata”, który jest najwyższym izraelskim odznaczeniem cywilnym. W Jerozolimie znajduje się tablica, na której jest ponad dwadzieścia jeden tysięcy nazwisk Polaków, którzy uratowali Żydów, w tym nasze rodowe nazwisko – Górniak. Sam i Arie mają teraz ponad osiemdziesiąt lat, lecz dalej są związani z moją rodziną, piszą listy, na święta przysyłają paczki do najbliższych, także do mnie, choć nigdy ich nie widziałam. Do dzisiaj są wdzięczni za uratowanie im życia. Gdy byli młodsi, raz w roku przyjeżdżali do Polski i spotykali się z moją rodziną. Te spotkania były przepełnione radością i szczęściem. Przypominali sobie wtedy ciężkie czasy, śmiali się ze wspólnych żartów. Wraz z moim dziadkiem Bronisławem jechali rowerami do Ścinawy, by znów usiąść na trawie i powspominać. Obecnie mój dziadek Bronisław jest z nimi w stałym kontakcie telefonicznym. Na pamiątkę tej historii jedna z ulic w Nowym Jorku została nazwana – Górniak. Naszą historię wspominamy przy spotkaniach rodzinnych. Dziadek pokazuje nam czarno-białe zdjęcia z tamtych czasów, opowiada o życiu rodziny na Kresach i trudnych latach powojennych w Ścinawie na Dolnym Śląsku. Gdy patrzę wtedy na dziadka, widzę w jego oczach dumę z po-

stawy swojego ojca. Mówił, że choć spędzał z nim mało czasu, wiedział, że jest to dobry i uczciwy człowiek. Jan jest otoczony kultem rodzinnym, ponieważ był odważnym człowiekiem, walczył i bronił ojczyzny. Był wierny prawdzie, ponieważ nikomu nie zdradził tajemnicy ukrycia swoich przyjaciół Arie i Sama, którzy byli Żydami. Z tej historii wyniosłam, że trzeba być tolerancyjnym dla ludzi o innej narodowości. Rozejrzyjmy się wokół i popatrzmy. Przecież każdy człowiek ma prawo nie tylko do odmiennej religii, ale także do bycia wolnym. Dlatego też jak wcześniej wspominałam przyjaciele są ważni w życiu każdego człowieka. Powinniśmy o nich dbać i szanować ich. Ktoś powiedział, że „Najlepszym przyjacielem jest ten, kto nie pytając o powód smutku, potrafi sprawić, że znów wraca radość”, myślę, że ten cytat odzwierciedla cechę charakteru mojego pradziadka Jana. Niektórzy twierdzą, że najważniejszą wartością w ich życiu jest sława, inni, że pieniądze. Mój pradziadek twierdził, że przyjaźń, a ja się z nim zgadzam. Bracia Halpern długo będą legendą naszej rodziny. Myślę, że nawet przez następne pokolenia, więc czy można powiedzieć, że polsko-żydowskie losy połączyły się ze sobą na wiele długich lat?

44

45


Katarzyna Tyniów (senior) i Agata Tyniów (junior)

Szumiące opowieści

W

iele historii drżącymi ustami było opowiadanych. Wiele legend czasem skreślanych. Dziś ja przytoczyć się postaram jedną, nie zapominając, gdzie opowieści jest sedno. Gdzie jesienny wiatr w miodowych liściach się tuli, gdzie zachody słodkie na polach się rozlewają, aleje dębowe szumem grywają. To właśnie tam Dolny Śląsk Krzyżowice mieści – osadę pełną fascynujących treści. Usiądź wygodnie, niech teraźniejszość odpocznie i przeszłość przyszłość uczy. Huczał wiatr, nie oszczędzał drzew, a deszcz nieustannie padał. Niebezpieczną wówczas dębową aleją, obsypaną połamanymi letnią burzą gałęziami, szedł starszy mężczyzna. Miał na sobie podniszczony prochowiec, dziurawe trepy i słomiany kapelusz, o którego musiał się troskać z każdym podmuchem wiatru. Na jego barkach spoczywał niewielki worek. Wydawało mu się, że droga nigdy się nie skończy, rozglądał się i szukał odpowiedniego miejsca, w którym mógłby zrealizować to, co sobie zamierzył. Otóż miał on w owym worku coś bardzo sentymentalnego i ważnego. Kilka lat temu jego dziadek na łożu śmierci rozdzielał swój majątek. Wędrowiec był wtedy niedoświadczonym życiowo człowiekiem. Nie kwapił się zbytnio do pracy, nie był zanadto inteligentny. Właściwie do samej śmierci utrzymywał go dziadek. On był zaś człowiekiem wykształconym, pracowitym, ambitnym i cenionym w szerszym gronie. Bardzo zależało mu na tym, aby jego wnuk wyrósł na 46

47


dobrego człowieka. Dokładał wszelkich starań do jego wychowania i od razu przygarnął go, gdy ten został wyrzucony przez swoich rodzicieli z domu. Zatrudniał coraz to wspanialszych nauczycieli. Jednakże i te starania nic nie dały. Po niecałym roku dziadek doszedł do wniosku, że nie warto „walczyć z wiatrakami” i zaakceptował swojego wychowanka takim, jakim jest. Już nawet nie prawił mu morałów, prawie w ogóle przestał z nim rozmawiać, bowiem uważał to za zbyteczne. Gdy przyszło mu wreszcie zasnąć na wieki jeden jedyny raz, te pierwsze i ostatnie słowa dziadka trafiły do wędrowca. Opowiedział mu on o kamieniu, który z pokolenia na pokolenie był przekazywany w ich rodzinie. O kamieniu, który ma niezwykłe moce, który tylko człowiek prawy może wykorzystać – w innym przypadku wszystko odwróci się przeciwko człowiekowi złemu. Może on spełniać życzenia jego właściciela, ale tylko te w dobrej wierze, tylko takie, które przysłużą się ogółowi, a nie tylko pragnącemu realizacji swoich próśb. Ostatnim słowem, jakim wnuk poczęstował konającego dziadka, było „dziękuję”. Dziś tak rozgoryczony i zmartwiony chciał się pozbyć tego, co przysporzyło go o szybsze bicie serca. Bowiem na tak nieodpowiedzialnym człowieku jak wędrowiec, jego dziadek pozostawił wielki ciężar odpowiedzialności, jaki spoczywał w rękach posiada magicznego kamienia. Gdy ten bez namysłu chciał użyć go pierwszy raz, zażyczył sobie, aby już nigdy więcej w swoim życiu nie musiał zajmować się żadną pracą. Nie wziął pod uwagę tego, że owe życzenie jest po prostu narcystyczne. Niebawem musiał ciężko harować w gospodarstwie. Nie miał już przecież za co żyć i został zmuszony do podjęcia pracy, która zresztą okazała się dla wędrowca bardzo trudna i jego zdaniem, bezsensowna.

Pracując od świtu do nocy, wystarczało mu tylko na tyle, aby przeżyć. Na dodatek w niezbyt dobrych warunkach. Bał się on ponownie użyć podarunku od dziadka. Długo zastanawiał się nad tym, gdzie popełnił błąd. Dopiero po burzliwych przemyśleniach doszedł do wniosku, że zachował się dość samolubnie, więc kolejne życzenie było o wiele bardziej przemyślane. Postanowił, że chciałby, aby w całej jego wiosce zapanował dobrobyt. I tak taż się stało. Jednak szczęście wędrowca znów nie trwało zbyt długo. Po raz kolejny nieświadomie oszukał magiczny przedmiot. Stał się człowiekiem jeszcze chciwszym i wszystko, czym ludzie mogli się podzielić zagarniał dla siebie. Ciągle tylko łaknął więcej i więcej. Nie wystarczało mu to, że sam żyje w dobrobycie. Nie chciał, aby ludzie wokół mieli tak samo dobrze. Czuł, że gdy wszyscy są szczęśliwi, on nie może osiągnąć szczęścia w pełni. Wtedy znów sprawiedliwa moc ukarała wędrowca, ale niestety i całą osadę. Od tej pory zapanował w niej chaos i bieda. Ziemia przestała wydawać plony. Na zmianę z suszą nastawały powodzie. Żaden człowiek nie mógł zapanować nad niełaskawą przyrodą. Po swoim drugim życzeniu wędrowiec stwierdził, że kolejnego już nie wypowie, skoro za wszystkie ma płacić tak wysoką karę. To właśnie przez owe wydarzenia chciał teraz ukryć gdzieś zawartość swojego worka. Tę trudną decyzję podjął w wielką burzę, nasłuchując się z zewsząd lamentowania i płaczów mieszkańców wioski. Długo się nie zastanawiając, ruszył w drogę. Chciał schować kamień jak najdalej i jak najgłębiej. Znalazł się na drodze prowadzącej do wioski. Był tak zmarznięty, że już nie miał zamiaru szukać lepszego miejsca. Zaczął kopać pod jednym z okazałych dębów przy drodze.

48

49


Przez chwile przemknęło mu przez myśl, co by się stało, jeśli ktoś znalazłby przypadkiem ten kamień. Nie trudno było bowiem jego nie dostrzec – był dosyć sporym iskrzącym się lekko kamieniem, o ciemnozielonej barwie. Gdy dobrnął już prawie do grubych korzeni potężnego drzewa, wrzucił swoje przekleństwo i szybko zakopał. Chciał jak najszybciej znaleźć się w swojej nędznej chacie, która w owej chwili wydawała się dla niego spełnieniem marzeń. Dzielnie zmagał się z burzą, ale aleja wydawała się nie kończyć. Przez chwilę miał wrażenie, że to tylko zmęczenie daje o sobie znać i ma jakieś omamy, ale im szerzej otwierał oczy, tym bardziej szalejące na wietrze drzewa się kołysały. To wszystko wydawało mu się złym snem, ale jednak nie udało mu się z niego ocucić. Już nawet nie kwapił się, aby zmierzać do przodu, nie miałoby to sensu. Wiedział, że to wszystko dzieje się zapewne z powodu zakopania magicznego kamienia. Zamknął oczy i starał się przypomnieć sobie cechę charakterystyczną drzewa pod, którym go ukrył. Jednakże niczego sobie nie przypomniał. Wszystkie kołyszące się niezgrabnie drzewa wydawały się być identyczne. Zdruzgotany tym wszystkim nie wiedział już, co ma począć. Nagle stracił panowanie nad własnym ciałem. Upadł. Gdy się obudził, poczuł, że wszystko wróciło do pierwotnego stanu rzeczy, lecz niedługo. Otrząsnął się i zobaczył, że wszystkie dęby straciły gałęzie, a były one porozrzucane na drodze, całkowicie blokując przejście. Mimo iż było to lato, drzewa były nagie, bez liści. Załamany odrzucał małe gałęzie, jak i wielkie konary, jeden po drugim. Musiał się bardzo namęczyć, a praca była iście żmudna. Nigdy wcześniej nie pomyślał nawet, że drzewa, które tak często mijał, mogą być aż tak wielkie i stare. Musiały mieć po kilkaset lat! Problem

jednak polegał na tym, że z jego powodu miały umrzeć. Zmartwiony spojrzał w niebo, odrywając się na chwilę od żmudnej pracy. Chyba właśnie w tym momencie wędrowiec zrozumiał swoje błędy. Dostał nagłego natchnienia i poczuł niezwykły przypływ energii, którą koniecznie chciał spożytkować na jak najszybsze naprawianie swoich złych czynów. Tyle tylko, że nadal nie pamiętał, które korzenie więżą magiczny kamień. Najpierw postanowił oczyścić całą drogę – to miało mu pomóc w późniejszym zidentyfikowaniu drzewa. Ku swojemu zdziwieniu, gdy skończył to robić, dostrzegł, że jeden z dębów jest nadal zielony, a na dodatek bije od niego jasna poświata. Uradowany pobiegł szybko w jego stronę i zaczął kopać. Chwilę później niesamowity kamień znalazł się w jego rękach. Przetarł go starannie i życzył sobie, aby każdy był prawy i sprawiedliwy wobec własnego sumienia... Wrócił do Krzyżowic oszołomiony tym, co zastał. Ludzie przestali być posępni i obojętni na krzywdę bliźniego. Zaczęli się wzajemnie wspierać, bo tylko wtedy człowiek jest w stanie pokonać wszystkie przeciwności losu, nawet te najtrudniejsze. Nie warto chować swojego serca pod maską egoizmu. Wędrowiec poślubił pewną skromną kobietę z sąsiedniej wioski, a dzieliła je właśnie owa dębowa aleja, która stała się znów niezwykle piękna po tym, jak on sam stał się człowiekiem prawym. Co dzień spotykając się z nią, przemierzał pieszo tę drogę w akompaniamencie szumu dębowych liści. Stał się człowiekiem szczęśliwym, człowiekiem, którego szczęście nie polegało na braniu od życia wszystkiego, co tylko możliwe, a na dawaniu od siebie jak najwięcej. Ot, to właśnie jest antidotum na wszystkie problemy!

50

51


Po dziś dzień krąży legenda, że jeśli, przechodząc lub też przejeżdżając wspomnianą aleją, przy której drzewa dziś mają około 600 lat, spadnie jakaś gałąź, to jest to napomnienie. Ostrzeżenie, że powinno się zastanowić nad własnym życiem, by znaleźć przyczynę dotykających nas nieszczęść. A gdy już się ją znajdzie, to trzeba znaleźć i rozwiązanie.

52

53


Michał Rokitowski (senior) i Kornelia Rokitowska (junior)

Czarny Książę

M

ój dziadek jest niezwykły. Jego opowieści są tak fascynujące, że wielkim samolubstwem byłoby niepodzielenie się nimi z osobami podobnymi do mnie – lubiącymi przygody z odrobiną magii. W opowiadaniu takich historii mistrzem jest bez wątpienia mój dziadek. Potrafi opowiadać piękne bajki, ale najciekawsze są zawsze zdarzenia i przygody, które wydarzyły się naprawdę. W czasach, kiedy był małym chłopcem samochody i traktory były luksusem, na które rzadko kto mógł sobie pozwolić. Ludzie dużo podróżowali konno. Konie pracowały w polu, ciągnęły wozy i bryczki, wszędzie słychać było stukot końskich kopyt. Koń był przyjacielem człowieka, partnerem w pracy, na którego zawsze można było liczyć. Historia konia mojego dziadka jest wyjątkowa, niekiedy wręcz nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa. A było to tak w relacji dziadka: „Powoli zapadała noc, a ja nie mogłem zasnąć. W uszach cały czas słyszałem słowa mojego taty, który przy kolacji wspomniał, że dzisiejszej nocy nasza klacz powinna wydać na świat źrebię. Czekałem na ten dzień bardzo długo. W naszym domu przyjście na świat źrebaka nie było czymś nadzwyczajnym, ale za każdym razem czekałem w napięciu na tę chwilę. Ta noc była jakaś inna, niezwykła. Było bardzo ciemno, ponieważ na niebie nie było widać ani jednej gwiazdy, a jednocześnie księżyc w pełni z całej siły chciał te ciemności rozproszyć. Cisza. Tak, pamiętam nieprzeniknioną, 54

55


niczym nie zmąconą ciszę. Mijały minuty, godziny i wreszcie zmęczenie wzięło górę. Sen wygrał. Spałem. Rankiem, nie myjąc nawet twarzy, pobiegłem prosto do stajni. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Stał obok swojej mamy. Był piękny. „Takie źrebię zdarza się raz na milion” – usłyszałem głos taty, który kończył wycierać go siankiem. Rzeczywiście wyglądał jak milion wygrany na loterii. Cały czarny jak noc, podczas której przyszedł na świat, z białymi skarpetkami i plamą na głowie, które tak jakby chciały upamiętnić walczący z ciemnościami księżyc. Jak na noworodka był niezwykle silny. Stał twardo na ziemi, prężąc ciało i unosząc do góry głowę. Był uosobieniem minionej nocy. Podszedłem do niego i spojrzeliśmy sobie pierwszy raz w oczy. Wiedziałem, że na pewno zostaniemy przyjaciółmi. Dziwne było to, że kiedy chciałem wyjść, on truchtał za mną. Pogłaskałem go i wrócił do mamy. Mój tato powiedział, że nawiązała się między nami więź. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jakie prorocze miały się okazać jego słowa. Przy śniadaniu rodzice zapytali mnie jak nazwiemy źrebaka. Stwierdzili, że skoro konik trzyma się mnie od momentu urodzenia, to ja powinienem nadać mu imię. Nie kazali mi się spieszyć, ale chciałem nadać mu imię jak najszybciej, bo jak tu żyć bez imienia? Poszedłem do szkoły, ale i tak nie mogłem myśleć o niczym innym jak moim źrebaku. Lekcje dłużyły się tego dnia w nieskończoność. Tego dnia nie wracałem ze szkoły razem z kolegami, nie kopaliśmy piłki i nie zajadaliśmy się czereśniami z przydrożnych drzew. Całą drogę pokonałem biegiem. Udając spokojnego, wszedłem do domu. Zdyszany położyłem tornister, a kiedy wyszedłem i zamknęły się za mną drzwi, znowu galopem pognałem do stajni. Mój nowy przyjaciel przywitał mnie rżeniem, podszedł i tulił

do mnie swoją małą główkę. Usiadłem na snopku słomy i przyglądałem się, jak dostojnie się porusza. Kiedy biegał wokół stajni, wydawało się, że jego nogi wyposażone były w dodatkowe w sprężyny, które nadają jego kłusowi dostojeństwa i lekkości. Zatrzymał się i znowu spojrzał na mnie swoimi mądrymi oczyma. Czułem, że wzrokiem pyta mnie – „Jak ja się nazywam?” Wiem, będziesz nazywał się Książę, albo jeszcze lepiej – Czarny Książę! Źrebaczek zareagował na swoje nowe imię bardzo żywiołowo. Okrążył galopem kilka razy stajnię, przy czym co chwilę się zatrzymywał i unosił do góry przednie kopyta niemalże siadając na zadzie. Był to fascynujący widok jak taki mały konik, chce pokazać, jaki jest wielki. Imię spodobało się nie tylko mojemu przyjacielowi, ale też wszystkim domownikom. Takim oto sposobem w naszym gospodarstwie zamieszkał Czarny Książę. Poznawaliśmy się coraz lepiej, a ja starałem się spędzać z Księciem każdą wolną chwilę. Bawiliśmy się razem, ale też wspólnie pracowaliśmy. Mijały miesiące i zbliżały się wakacje. Kiedy tato jechał gdzieś rano wozem, często podwoził mnie pod szkołę i jechał załatwiać swoje sprawy. Książę zawsze biegł obok. Mój konik żegnał się ze mną wtedy donośnym rżeniem, a ja na pożegnanie dawałem mu marchewkę albo jabłko. Któregoś dnia w szkole podczas lekcji koledzy i koleżanki siedzący przy oknach zaczęli coś między sobą szeptać i w końcu w całej klasie zrobiło się gwarno. Usłyszałem, że czarny koń skubie trawę na szkolnym trawniku. Podbiegłem do okna, i co zobaczyłem? Tak, Księcia. Chyba przyszedł mnie odwiedzić, tylko nie wiedział, że szkolny trawnik to nie pastwisko! Wszyscy zachwycali się jego urodą, a ja byłem z niego bardzo dumny. Dobrze, że

56

57


nauczyciele w mojej szkole byli bardzo wyrozumiali. Pozwolili mi odprowadzić Księcia do domu. Tego roku jeszcze kilka razy musiałem odprowadzać go do domu spod szkoły. Mój koń był wyjątkowy jeszcze z jednego powodu – jego przysmakiem był kogel-mogel. Ten przysmak był dla mnie tym, czym dla was dzisiaj jest czekolada. Kiedy przechodziłem z nim koło stajni lub znalazłem się w pobliżu Księcia, a ten wywąchał kogel-mogel nie było możliwości, żeby się z nim nie podzielić. Stukał kopytami o ściany stajni, albo popychał mnie głową do czasu, aż dostał swoją część. Wreszcie zaczęły się wakacje. Jeśli ktoś pomyślał, że jak dotąd spędzaliśmy dużo czasu razem, to się mylił. Teraz byliśmy niemal nierozłączni. Rankiem szliśmy razem na spacer po okolicznych łąkach, gdzie Książę skubał trawę, a ja leżąc obok, oglądałem chmury. Później był czas na drobne prace w domu, podczas których mój czworonożny przyjaciel nie odstępował mnie na krok. Kiedy musiałem napoić bydło, Książę razem ze mną nosił wodę w wiadrze, które trzymał w pysku. Był bardzo mądry i szybko się uczył. Był już na tyle duży, że mogłem spróbować go dosiąść. Kiedy pierwszy raz podszedłem do niego z boku i próbowałem wskoczyć mu na grzbiet, zręcznie zrobił krok w bok, a ja wylądowałem na czterech literach. Ta sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy i lekko obolały poddałem się. Objąłem Czarnego Księcia za szyję i szepnąłem mu do ucha, że bardzo chciałbym, aby wziął mnie na przejażdżkę. Wiedziałem, że zrozumiał moje słowa, ponieważ sam stanął przy ogrodzeniu łąki, na której akurat byliśmy. Dzięki temu mogłem szybko wdrapać się na jego grzbiet. Koń dał mi do zrozumienia, że jeśli go poproszę, to zrobi dla mnie wszystko. Nic na siłę. Teraz spoglądając na świat z mojego

wierzchowca, czułem, że razem możemy dokonać wszystkiego. Książę ruszył. Najpierw delikatny kłus, a potem galop. Było cudownie! Wakacje mijały nieubłaganie. Któregoś sierpniowego dnia wybrałem się z kolegami na grzyby. Znałem okoliczne lasy jak własną kieszeń. Tego dnia trafiliśmy na prawdziwy wysyp. Każdy z nas znajdował coraz to nowe miejsca pełne grzybów i, nie wiem nawet kiedy, rozdzieliliśmy się. Grzyb za grzybem, grzyb za grzybem, podąrzałem coraz głębiej w las. Zanim się zorientowałem, jaka jest późna pora, zaczęło robić się szaro. Las zaczęła otulać wieczorna ciemność i mgła. Próbowałem znaleźć drogę powrotną, ale w ciemnościach las był zupełnie inny. Powykręcane gałęzie drzew zdawały się być łapami potworów, które za nic nie chcą mnie wypuścić. Szarpały mi włosy i koszulę. Na domiar złego zaczął padać deszcz. Byłem zmarznięty, głodny, mokry i co tutaj dużo gadać – przerażony! Znalazłem miejsce pod krzakiem, gdzie troszeczkę mniej dokuczał mi deszcz. Postanowiłem czekać. Wiedziałem, że na pewno wszyscy już mnie szukają. Było już bardzo ciemno. Las wydawał sobie tylko znane, straszne odgłosy. Siedziałem skulony pod krzakiem, który tak jak jego bracia i siostry drzewa, poszturchiwał mnie swoimi gałązkami. Cały się trząsłem z zimna i ze strachu. Nagle za plecami usłyszałem trzask łamanych gałęzi. Serce podskoczyło mi do gardła. Oczyma wyobraźni zobaczyłem potwora, który śmiało kroczył przez las w poszukiwaniu zaginionych dzieci. Nagle poczułem na szyi znajomy dotyk. Książę! Tak, to mój przyjaciel mnie znalazł! Wiedziałem już, że bezpiecznie wrócę do domu. Kiedy go zobaczyłem, noc wydała się jaśniejsza i wcale nie taka straszna. Wskoczyłem na jego grzbiet. Czarna grzywa

58

59


otuliła moją twarz. Złapałem się go z całej siły. Poczułem przyjemne ciepło. Koń ruszył. Zamknąłem oczy. Kiedy gnaliśmy przez las, nie dotknęła mnie już żadna gałązka, a Czarny Książę poruszał się bezszelestnie, jak gdyby leciał. Noc wokół niego stawała się jaśniejsza, jakby się go bała. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ale wydawało mi się, że otacza nas magiczna aura, która chroniła nas i rozjaśniała noc. Może byłem tak bardzo zmęczony? Nie wiem. Ale na pewno od tego dnia wiedziałem, że Czarny Książę bez wątpienia jest Księciem Nocy. Kiedy po dłuższej chwili otworzyłem oczy, las był już za nami, a w oddali widać było zabudowania wioski. Jeszcze na polach przed wsią spotkaliśmy ludzi, którzy szli mnie szukać. Wróciliśmy do domu. Tato opowiedział mi, jak wieczorem Książę przeskoczył ogrodzenie wybiegu i zniknął w lesie. Myślał, że jak znajdzie mnie, będzie musiał szukać mojego konia. Tak, Czarny Książę był moim niezwykłym, wręcz magicznym przyjacielem. Zawsze mogliśmy na siebie nawzajem liczyć. Przeżyliśmy razem jeszcze wiele przygód, ale na opowiadanie o nich będzie jeszcze czas”. Ta historia jest jedną z wielu zadziwiających opowieści, które usłyszałam od dziadka. Jednak ją właśnie dobrze zapamiętałam, ponieważ sama bardzo lubię zwierzęta, a zwłaszcza konie. Bez wątpienia, każdy z nas chciałby mieć tak wiernego i oddanego kompana, jakim był Czarny Książę.

60

61


Jadwiga Kamonciak (senior) i Olga Pogoda (junior)

Moje Podlasie Moje Podlasie, kraina lasów, Tam najpiękniejsze są złote piaski; W strumykach płynie srebrzysta woda, W której pływają swawolne karaski.

T

en uroczy skrawek Polski, to Moja Mała Ojczyzna, kraina beztroskich lat dziecięcych i wczesnej młodości, wówczas kraina biedna i trochę zapomniana. Tam stawiałam pierwsze kroki, przeżyłam pierwsze zauroczenia i doświadczyłam pierwszych, radosnych uniesień, jakie może przeżyć młoda, wrażliwa istota. Być może trudno będzie mi w pełni oddać uroki tamtego Podlasia, tej rozległej zielonej równiny, dziewiczej przyrody, ekologicznie czystego powietrza i pięknych lasów. Ten wycinek podlaskiego krajobrazu to także moja rodzinna wioska. Rzędy chat, najczęściej strzechą krytych, otoczonych ogródkami z różnokolorowym kwieciem, zaglądające do okien strzeliste malwy, rozległe łany zbóż i ten niebywały spokój. Ów sielski krajobraz spowity mgłami poranka, rozświetlony budzącym się słońcem. W takich warunkach dane mi było spędzać dzieciństwo. Najpiękniej było wiosną, gdy na stodole dziadka jej nadejście oznajmiała radosnym klekotem para bocianów. Gromadki dzieci ruszały na poszukiwanie pierwszych zwiastunów: pękających na drzewach pąków, śpiewu unoszącego się nad polami skowronka. Nie zapomnę naszych

62

63


dziecięcych wypraw na podmokłe łąki, gdzie płynęła rzeczka Cetynia, tocząca swe kryształowe wody, by połączyć się z Bugiem. W jej rozlewiskach, w soczystej zieleni młodych traw złociły się dorodne kaczeńce. Z rozrzewnieniem wspominam te czyste wody Cetyni, w której żyjące rybki – kiełbiki – można było łowić gołymi rękami. Rzeczkę przechodziło się, skacząc po wystających kamieniach. Brodziliśmy bosymi stopami w chłodnej jeszcze wodzie, do domu wracaliśmy przemoczeni – powód łajania i bury od rodziców – ale za to z przecudnej urody naręczami żółtych kaczeńców i przetkanych błękitem, pachnących niezapominajek, czyli „żabich oczek”. Te świeżo pachnące bukiety zdobiły stoły wiejskich chat. Cetynia tworzyła za wioską piękne zakole – doskonałe miejsce do kąpieli. Pod wieczór wiejscy chłopcy gromadzili się nad wodą i do późnego wieczora z okrzykami na ustach zażywali kąpieli. Była też kładka, którą przechodziło się na folwark, posiadłość dziedzica, pana Winnickiego. Okazały pałac i wspaniały ogród interesowały pracowników dworskich, a ich dzieci często podkradały się, by podglądać toczące się tam życie. Zazdrościły, gdy z alei wyłaniała się elegancka kareta zaprzężona w piękne konie z woźnicą w liberii na koźle, a wewnątrz pani dziedziczka z córkami podążały do krawcowej. Szkoła i remiza strażacka to dwa miejsca, które spełniały ważną rolę edukacyjno-kulturalną. Miejscem wiejskich wesel i zabaw była remiza strażacka, która dysponowała sceną i niewielką salą widowiskową. Tutaj odbywały się przedstawienia, tzw. komedyjki, a gospodynie domowe organizowały konkursy kulinarne. Mały drewniany budynek to szkoła – skarbnica wiedzy; w jednej połowie dwie sale lekcyjne, a w drugiej skromne mieszkanie dla nauczycieli. Biblioteka

mieściła się w odgrodzonej części korytarza, ponieważ była uboga i dysponowała bardzo skromnym księgozbiorem. Ja, chociaż byłam dobrą uczennicą, nie lubiłam czytać, ponieważ grube, opasłe tomiska były niezrozumiałe dla dziecka w moim wieku. Oddani nauczyciele potrafili zjednać sobie całą wiejską społeczność. Pamiętali, by przybliżyć mieszkańcom pamięć o ważnych rocznicach i wydarzeniach. Urządzali wspomniane już komedyjki, w których występowały dzieci oraz dorośli. Szczególnie uroczyście obchodzony był Dzień Matki. Dzieci pracowicie przygotowywały na lekcjach laurki, a 26 maja grzecznie ustawione w pary na dziedzińcu szkolnym, z bukietami ogródkowych kwiatów, recytowały z przejęciem wiersze i śpiewały piosenki. To właśnie wtedy, na jednym z takich przedstawień, wydarzyło się coś, co, jak się później okazało, zaważyło na całym moim przyszłym życiu. Byłam wtedy uczennicą piątej klasy. W pewnym momencie podbiegł do mnie chłopiec ze starszej klasy i zabrał mi z włosów kokardę. Byłam zrozpaczona! Kokarda była jedyną pamiątką po moim nieżyjącym ojcu. Nie pamiętam zakończenia tego wydarzenia, pewnie ten chłopak zwrócił mi wstążkę, ponieważ, jak teraz już wiem, była to forma zaczepki i próba zwrócenia mojej uwagi. Ten chłopak od ponad pięćdziesięciu lat jest moim mężem, tak więc nieszczęśliwy incydent z utratą pamiątkowej kokardy, stał się dla nas szczęśliwym początkiem naszego wspólnego życia: pełnego miłości, szacunku, szczęścia i wzajemnego wsparcia w trudnych chwilach. Po ślubie wyjechaliśmy z Podlasia do Wrocławia, gdzie do chwili obecnej żyjemy w zgodnym związku, a dzieciom i wnukom przekazujemy więzy łączące nas z Podlasiem.

64

65


Moje wspomnienia związane z tą krainą są tematami rozmów podczas spotkań w gronie rodziny i przyjaciół. Ta silna więź – pamięć przeżytych tam lat i groby bliskich – często jednak dalej ciągnie i goni nas w rodzinne strony. Jak już wspomniałam, szkoła stanowiła centrum życia wsi. Znalazły się bowiem osoby, które potrafiły wiele zmienić w życiu wioski i miały wielki wpływ na życie jej mieszkańców. Było wśród nich młode małżeństwo nauczycieli, które przyjechało „za chlebem” z biednej Rzeszowszczyzny na zaściankowe Podlasie. Swoją patriotyczną postawą potrafili pobudzić wyobraźnię dzieci. Dzięki nim mogły one poznawać dzieje najbliższej okolicy. Wycieczki szkolne połączone były zwykle z odwiedzaniem miejsc pamięci narodowej. A było ich wiele, ponieważ okolice Sokołowa Podlaskiego naznaczone są licznymi grobami powstańców i miejscami walk wyzwoleńczych. Corocznym zwyczajem organizowano wycieczkę na jagody do pobliskiego Lasu Przeździeckiego. Odpoczynek zawsze był pod wiekowym Siwym Dębem. Trzeba było siedmiu rosłych chłopców, by trzymając się za ręce, mogli objąć pień drzewa. Miejsce, w którym rośnie ów dąb, to serce Lasu Przeździeckiego – tzw. Siwe Bagno, teren historyczny, związany z bohaterstwem powstańców walczących w Powstaniu Styczniowym. Było ono schronieniem dla walczących. Po licznych potyczkach z silniejszym wrogiem, głodni i zmęczeni rozłożyli się z obozem na odpoczynek. Byli w rozterce. Nie wiedząc, co robić, złożyć broń, czy walczyć dalej i zginąć za Ojczyznę – głosowali, wrzucając do czapki żołędzie. Zdecydowano, że część z nich powróci do domów, natomiast pozostali będą walczyć. Jednak nie udało się to. Powstańcy, schwytani przez żołnierzy rosyjskich,

zostali powieszeni na konarach Siwego Dębu. Nieopodal znajduje się niewielki pagórek z krzyżem na szczycie. Tam spoczęły ciała powstańcze. Krzyż, na którym wyryto datę ich bohaterskiej śmierci, dziś już pochylony, niszczony siłami natury, pozbawiony opieki, niedługo zupełnie zniknie. I tak Siwy Dąb i drewniany krzyż – niemi świadkowie bohaterskich wydarzeń – odejdą w niepamięć. Pamiątką bohaterskich walk w Powstaniu Styczniowym jest też pomnik księdza Stanisława Brzóski stojący na rynku w pobliskim Sokołowie Podlaskim. Prowadzano nas tam w rocznicę śmierci ostatniego komendanta powstania, który w 1865 roku, w tym właśnie miejscu, w obecności spędzonych mieszkańców, został powieszony. Jedną z przyjemniejszych pieszych wycieczek była wędrówka do Grodziska, gdzie istnieją jeszcze Wały Jaćwingowskie. Są to dawne kurhany, z których przed wiekami plemiona Jaćwingów udawały się prawdopodobnie na swoje łupieżcze wyprawy. Były to mało znane plemiona, dlatego ich rozległe kurhany są miejscem badań archeologicznych. Chciałabym też opisać dawne codzienne życie na podlaskiej wsi, którego rytm wyznaczały święta kościelne, wesela i jarmarki. Życie toczyło się zgodnie z porami roku, a wieś wydawała się tą sielską krainą, gdzie człowiek żył w harmonii z naturą, z dala od zgiełku świata, ciesząc się dostatkiem i prostotą. Dziś wspominam to z sentymentem. Lubiłam nasze dziecięce podwórkowe zabawy, np. w berka, w chowanego. Często trzeba było długo się nachodzić, by znaleźć najmłodsze dziecko, które schowało się np. „domku” podwórkowego Burka. Starsze dzieci pomagały rodzicom w pracach domowych. Zajęciem chłopców była pomoc przy inwentarzu i często były to prace ponad ich siły. Dziewczynki

66

67


Mamo, moja mamo, wydaj mnie za pana, Żeb ja nie chodziła z grabiami do siana.

Począwszy od wczesnej wiosny, gdy tylko stopniały śniegi, podlaski chłop rozpoczynał wiosenne prace w polu: orkę, sianie, sadzenie ziemniaków. Trochę później, w maju, kiedy trawy najbujniej rosną, rozpoczynały się sianokosy, czyli sianożęcie. Większość prac wykonywana była ręcznie, a narzędzia, z których korzystano, były bardzo nieskomplikowane: sierpy, płachty płótna do siewu, pługi, haczki czy kosy. Chłop mógł liczyć tylko na siłę własnych mięśni i naturę sprzyjającą nowym, wiosennym pracom w polu. Obce im były dzisiejsze ułatwienia i technika. Nieocenioną pomocą na roli były konie, pracujące nie tylko u swojego „pana”, ale również i u sąsiada, który musiał iść na tzw. odrobek do właściciela „karego” czy „cisawego”. Do pracy wychodzono o świcie. Już po pierwszym pokosie pojawiały się bociany szukające pożywienia. Trawę koszono ręcznie – kosami. Rozrzucanie i suszenie siana to była głównie praca kobiet, którym często pomagały dzieci. Kobiety – matki, żony i siostry – wracały do domów wraz z rozkrzyczaną dziatwą drabiniastymi wozami, siedząc na wysokich, misternie ułożonych stertach siana, ze śpiewem na ustach. Lato – pora, kiedy rozpoczynał się znojny i żmudny okres żniw. Żniwa zaczynały się zwykle w sobotę. Zboże żęto sierpem, później koszono kosą. Ze zboża wiązano snopki, które składano w mendle. Od wczesnego poranka po wsi rozchodził się metaliczny i dźwięczny odgłos klepanych kos. Na pole wyruszano całymi rodzinami. Mężczyźni z kosami na ramionach, kobiety, dźwigające kosze z posiłkiem, prowadziły za rękę małe dzieci. Kosiarze dziarsko kosili zboże, a kobiety – podbieraczki wiązały snopy. Starsze dzieci beztrosko bawiły się w cieniu drzew, natomiast te maleńkie spały na miedzy pod rozłożystą gruszą.

68

69

sprzątały w kuchni, zmywały naczynia. W pogodne dni bawiono się także w klasy. Zręcznie przeskakiwano narysowane na ziemi okienka, by wygrać. Zwykła pasmanteryjna guma była skakanką. Zabawa nią często skutkowała guzem na głowie lub rozbitym kolanem. W chłodne lub deszczowe dni trzeba było zabawiać się w domu. Naszą najbardziej ulubioną zabawą była zabawa „w szkołę”. Panią nauczycielką była zawsze najstarsza z dziewczynek, która umiała podporządkować sobie pozostałe. Ówczesne dzieci wiejskie potrafiły w zabawach wykorzystać wszystko: znaleziony kamyk, kolorowe szkiełko, lniany sznurek czy kostropaty kijek. Świetnie radziły sobie bez wszechobecnych dzisiaj komputerów, telewizorów, gier komputerowych, mp-trójek czy smartfonów. Była to radość z każdej przeżytej chwili, jednak szkoła, tak jak życzyli sobie tego rodzice, była priorytetem i to ona stanowiła główne zajęcie podlaskiego dziecka. Jednak wieś miała też swoje drugie, mroczne oblicze – była miejscem ciężkiej pracy i skrajnej biedy. Jej obraz wielokrotnie był przedstawiany w literaturze polskiej, a przykłady możemy znaleźć chociażby w powieści „Chłopi” Władysława Reymonta czy w „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej. Ciężka była dola kobiet wiejskich, do których należała praca w polu, prowadzenie domu i wychowywanie, zwykle licznego, potomstwa. Z tego właśnie powodu niejedna wiejska dziewczyna marzyła o wyjeździe do miasta, by wyjść za „miastowego” chłopaka. Mówią o tym teksty ludowych piosenek, np.


Praca przy żniwach była ciężka. Wszyscy z niecierpliwością czekali południa, co chwilę spoglądając na słońce, czy jest już wysoko. Zbliżała się bowiem przerwa na posiłek. Wypoczywano przy ustawionych kopach zboża lub w cieniu pobliskiego drzewa. Gospodyni wyjmowała z kosza przygotowane produkty: upieczony w domu złocisty, pachnący chleb, osełkę masła w chrzanowym liściu, biały ser i świeże ciasto. Do tego kawa i mleko. Wszystko świeże, pachnące, przywiezione prosto z domu na pole. Wieczorem wszyscy wracali do domu i chociaż zmęczeni, często śpiewali. Żniwa bowiem to dla rolnika okres nie tylko wytężonej pracy, ale też niezwykłej radości i dumy z uzyskanych plonów. Dziecięcy wierszyk Eweliny Postołowicz z kl.V zamieszczony w zbiorku „Poezja wędrowna” w pełni oddaje sytuację wsi:

Za nim rolnik krok w krok idzie ciągnąc noga za nogą. I tak skiba po skibie, do wieczora daleko. Kobiety z kankami przyszły do krów po mleko. Tak cały dzień, roboty na polu bez liku. Jest wieczór, ogień już z paleniska trzeszczy. Matka niemowlę do piersi tuli, bo z całych sił wrzeszczy. Lampa naftowa na stole jasnym płomieniem się pali. Tylko księżyc nad nimi opiekę będzie otaczał. Taka jest wieś podlaska, taka jest rolnika praca.

Już słychać pianie koguta, co wieś ze snu budzi całą. Ludzie z łóżek wstają, by okolicę swą ujrzeć małą. Słońce także już wstało, ogrzać wszystkie domy Zwłaszcza gorąco świeci na dachy zrobione ze słomy. Gosposie dobytek cały już oporządzają sprytnie. Tu pies zaszczeka, kura zagdacze, a tam świnka kwiknie. Mężczyźni ostrzą kosy zawzięcie od rana By ukosić i złożyć w stogi jak najwięcej siana. Na innym polu, jak nasz wzrok dosięga, Kilka kobiet sierpem rżnie zboże – prawdziwa udręka. Od garstki do garstki zboża snopy zwinnie składają A potem po dziesięć snopów obok siebie w kopice stawiają. Zlane potem, zmęczone na rżysku siadają. Wyjmują wszystko z kosza jadłem się pożywiają. Obok koń dzielnie pług ciągnie za sobą,

Ostatni dzień kośby był dniem dożynek. Był to dzień wyjątkowo uroczysty. Z ostatniego pokosu zostawiano kępkę pszenicznych łodyg na tzw. przepiórkę. Pleciono z niej warkocze wiązane lnianą nicią i przyozdabiano kwiatami. Odchodząc z pola zostawiano pajdę chleba dla przepiórki, którą trzeba było ubrać. Polegało to na tym, że mężczyźni chwytali kobiety za ręce i ciągnęli po ziemi naokoło przepiórki. Plony zebrane. Lato wygasza swoje kolory. Wokół już czuć zbliżającą się jesień. Zmienia się przyroda, a lasy przybierają wszystkie odcienie barw – żółtej, złotej, brązowej, czerwonej, pomarańczowej i zastygłej już ciemnej zieleni… zapraszają na grzybobranie. Z kobiałkami pełnymi borowików, kozaków, rydzów i maślaków wracają kobiety z dziećmi (specjalnością Podlasia do dzisiaj są marynowane prawdziwki lub ich suszone wianki). Dołączą do innych zapasów zimowych. Na wsi nadal wre praca. Przed zimą trzeba zebrać wszystkie płody. Jesienią głównym zajęciem są wykopki ziemniaków. Kobiety wiejskie, pochylone, pracowicie wygrzebują motykami ziemniaki z ziemi. Trzeba się spieszyć, aby zdążyć przed

70

71


zimą – dni są coraz krótsze i zaczynają się chłody. Zmienia się podlaski, jesienny krajobraz. Nad polami snują się szare dymy. To wiejskie dzieci palą ogniska i pieką w popiele zebrane ziemniaki. Od listopada do marca wieś, drogi i pola zasypane są białym puchem. U nas na wsi mówiono, że „zima pierzyną świat wybiela”. Na dworze panował siarczysty mróz, ale w ogaconych chatach było ciepło i przytulnie. Wieczorami gospodynie zbierały się, by przy świetle naftowej lampy wspólnie pracować. Były to zajęcia, na które brakowało czasu w pozostałych miesiącach: darcie pierza, obróbka lnu, przędzenie, haftowanie, szydełkowanie. Można było przy nich pośmiać się, pośpiewać, poplotkować i trochę odpocząć po kilkumiesięcznych trudach plac polowych. Ta wspólna praca była także okazją do modlitwy, często śpiewanej oraz do wspomnień o tych, którzy odeszli i, w co wierzono, którzy wracali jako duchy – by straszyć, by się posilić lub by utulić pozostawione, osierocone dzieci. Często do kobiet dołączali ich mężowie, którzy skończyli swój obrządek w gospodarstwie. Rytm pracy, czas na podlaskiej wsi i święta: Boże Narodzenie i Wielkanoc wyznaczały cztery pory roku. Poprzedzona 40 dniowym postem – Wielkanoc – to najradośniejsze święto polskiej wsi. W Wielką Sobotę do wyznaczonej, najczęściej sołtysowej chaty, znoszone były do święcenia kosze z wiktuałami, a w nich jaja, kiełbasy, chleb i sól. W niedzielny, świąteczny poranek po powrocie z rezurekcji cała rodzina zasiadała do stołu, by podzielić się jajkiem – symbolem życia. Najważniejszy był powrót z rezurekcji, bowiem zgodnie z ludowymi wierzeniami ten gospodarz, który wróci z niej pierwszy do domu, temu szybko wzejdzie zboże i wyda ob-

fite plony. Kościół był w sąsiednim miasteczku, tak więc powroty do domów były swoistymi „wyścigami”. Nad końskimi głowami trzaskały baty i głośno turkotały żelazne koła chłopskich wozów. Pełnym gwaru i radości był lany poniedziałek – inaczej śmigus-dyngus. Najczęściej chłopcy oblewali młode dziewczęta. Często była to okazja do swego rodzaju wyznania uczuć. Każda panna na wydaniu obowiązkowo musiała być polana wiadrem wody. Oznaczało to, że wzbudza zainteresowanie kawalerów i starą panną nie zostanie. Oblewanie wodą miało też zapobiegać chorobom i sprzyjać płodności. Z uwagi na zróżnicowany wyznaniowo charakter terenów Podlasia, Święta Bożego Narodzenia miały szczególną oprawę, bowiem zwyczaje Kościoła Rzymskokatolickiego i Prawosławnego przenikały się nawzajem. Organista roznosił po domach opłatki, za które płacono snopkami zboża. Zapamiętałam oczekiwanie na przedświąteczną niedzielę. Wtedy to znoszono ze strychu pudło z zabawkami na choinkę. Do wieczora trwały prace, ponieważ trzeba było uzupełnić braki w papierowych zabawkach klejonych klejem z mąki, który był przysmakiem wszystkich strychowych i piwnicznych myszek. W jednym rogu izby stawiano snop zboża, w drugim – choinkę. Na wieczerzę wigilijną obowiązkowo przygotowywano kutię i pierogi... A po wieczerzy wszyscy, całymi rodzinami, jechali na pasterkę. W dni świąteczne odbywało się kolędowanie, czyli chodzenie z gwiazdą. Śpiewano kolędy, często urządzano krótkie przedstawienia z udziałem Heroda, Żyda, Anioła, Diabła i Śmierci. Podlasianie to społeczność życzliwa, rozśpiewana i wesoła. Ciężko doświadczeni latami zaborów, nie zatracili swojej tożsamości regionalnej, potrafili się bawić, zachowali swoje

72

73


tradycje. Wieś podlaska mimo codziennych trosk i ciężkiej pracy miała swoje radosne przeżycia. Stanowiła bowiem ta społeczność pewną całość, która zespalała się w ważnych chwilach – „nie poredzi żyć z osobna mi” – mówi Justyna w „Chłopach”. A było tych okazji wiele: święta o charakterze religijnym, zwyczaje ludowe, obyczaje związane z życiem rodzinnym, towarzyskim, wesela, chrzciny, odpusty, procesje, pomoc sąsiedzka, jednoczenie się w obliczu wroga. Słynny był odpust w kościele pod wezwaniem Św. Rocha przypadający w niedzielę po 15 sierpnia. Od wczesnych godzin rannych trwały przygotowania. Odpustowi towarzyszyły rozstawione na ulicach strzelnice sportowe, karuzela dla dzieci, loterie fantowe i stragany, a na nich zabawki, pierścionki i słodycze. Było to ważne święto religijne, ale i towarzyskie. Na „świętego Rocha” zjeżdżała furmankami rodzina z odległych nawet stron, przyjeżdżali znajomi. Po uroczystościach kościelnych i po obejściu całego jarmarku goszczono się do późna i tańczono przy wtórze melodii wiejskiego grajka. Wszystkie te zdarzenia i obrazy trzymam głęboko w sercu. Często przywołuję je z zakamarków pamięci i wtedy stają się tematem długich rozmów z mężem – wywołują śmiech, smutek, zadumę, a najczęściej żal, że ta kraina mojego szczęśliwego, choć nieraz i trudnego, dzieciństwa przeminęła i nigdy nie powróci. Dlatego lubię, gdy córki proszą: – Mamuś, opowiedz, jak to tam było, jak mieszkałaś sama z babcią? – A jak to było, że Niemcy wypuścili dziadka z więzienia?

– To w końcu, czyja to chałupa się paliła? I dlatego cieszę się, gdy tym wspomnieniom przysłuchuje się wnuczka, choć dla niej to w zasadzie czasy prehistoryczne. To dzieciństwo ukształtowało mnie na całe życie, dało wskazówki i siłę, pokazało, co jest dobre, a co złe. A dlaczego było magiczne? Bo był to czas odkrywania świata, a dla dziecka wkraczającego w życie wszystko było nowe, pociągające i ciekawe; bo najprostsze czynności, jak choćby brodzenie w lodowatej rzeczce z bukietem kaczeńców, czy gapienie się w niebo przy pasaniu krowy, dawały poczucie szczęścia. Bo wierzyłam, że przede mną wspaniałe życie – wtedy nie wiedziałam, ile trosk przynosi dorosłość. Każde pokolenie ma swoje magiczne dzieciństwo. Dla mnie to sielski obraz niewielkiej wioski wtopionej w niezapomniany, podlaski pejzaż, a jak będzie wspominała swoje dzieciństwo moja wnuczka? Nie wiem, czas pokaże…

74

75


Władysława Stasiowska (senior) i Anna Macek (junior)

Nienazwane

J

est to niesamowita opowieść osnuta na kanwie opowiadań Pani Władysławy Stasiowskiej z Barda, babci Ani Marysi Macek, ubrana w słowa przez wnuczkę.

Ten wieczór był dla mnie wyjątkowo nieprzyjemny. Pamiętam go bardzo dobrze, mimo że to zdarzyło się kilka, no dobrze, dziesięć lat temu. Spałam wtedy u babci Mirki. Niestety nie mogłam zasnąć. – Babciu! – zawołałam – opowiedz mi bajkę. – Ale co kochanie? – zapytała czule. – No nie wiem, może o tym jak miałaś 4 latka? – zapytałam. – Hm… a może opowieść o mnie, tylko trochę starszej? – No dobrze, opowiedz mi o trzynastoletniej Mirce, babuniu. O Mirce, bo nie wyobrażam sobie Ciebie jako dziecka. Babcia zaśmiała się. – Dobrze Marysiu, dobrze malutka – powiedziała babcia z uśmiechem. Było tak: Mira obudziła się w lesie. Nie pamiętała, żeby tędy szła, wprost przeciwnie, kładła się spać w łóżku w domu przy Kolejowej, w swoim miasteczku – w Bardzie. Wczoraj mama dała jej naszyjnik w spadku po zmarłym przed kilku laty tacie. Teresa uznała, że córka ma już odpowiedni wiek, więc może jej powierzyć ten skarb. Był to wisiorek w kształcie litery M, jak Miłosz, a teraz jak… Mirosława. 76

77


Mirka nie wiedziała, dlaczego jest w lesie, właściwie, w jakim lesie? W górach? To akurat było widać po ukształtowaniu terenu, ale może gdzieś daleko od mamy, brata Radzia i babci Emilii? Przed trzynastolatką rozciągały się dwie drogi, jedna na lewo, druga na prawo. Znajdowała się jeszcze trzecia – strumień. Był on zamarznięty, ale lód na tyle szeroki, że Mira mogła spokojnie iść. Nie było wprawdzie zimy, raczej wczesna wiosna. Dało się już słyszeć śpiewające ptaki, jednak drzewa nadal pozostawały nagie. Dziewczynka dotknęła naszyjnika. Był ciepły, jakby… żywy! Wyjęła go spod fioletowej bluzki i położyła na dłoni. Taki sobie wisiorek z brązu. Odgarnęła czarne, niesforne kosmyki za ucho. COŚ kazało jej iść strumieniem. Popatrzyła niedowierzająco na lód. Pamiętała jak Radek raz wszedł na zamarzniętą Nysę, taki był radosny, a tu nagle bęc! I wywrócił się. Na szczęście nic mu się nie stało, a teraz ona, Mira, miała iść po lodzie? Wewnętrzny głos stawał się coraz silniejszy, trzynastolatka nie mogła się dłużej opierać. Postawiła jedną nogę, potem drugą. Stała. Jak się okazało, lód nie był taki śliski. Zaczęła iść pod górkę, raz teren był łagodny i prosty, a następnym razem przy „wodospadach” trzeba było się wysilić, aby wejść. Czasem i lód się załamywał, i to nie dlatego, że wiosna dawała znaki i powoli topiła zamarznięte strumyki. Dwa razy trzeba było przejść pod zawalonym drzewem. „Most dla leśnych podróżników” – pomyślała Mira i zachichotała. Może to niepewność i lekki strach sprawiły, że śmiała się z własnych myśli? Nie mogła się nad tym dłużej zastanawiać. Usłyszała kwilenie. Był to szczeniak wilka. Ale cóż to? Niosła go dziewczyna. Szła po strumieniu w dół. Była ubrana w białą suknię z długimi rękawami, miała też białe

włosy, na oko mogła mieć trzynaście lat, tyle co Mirka. Po chwili spostrzegła zdziwiona dziewczynkę. – Cześć – powiedziała białowłosa. – Dlaczego mnie widzisz? – Ja? Ja nawet nie wiem, skąd się tu wzięłam – odpowiedziała spuszczając swoje brązowe oczy. – Nie martw się. Jestem Żywia. Opiekuję się tym lasem. Razem z moimi siostrami – oznajmiła radośnie. – To jest was więcej? – zdumiała się Mira. – Nie bój się, jesteśmy Córkami Lasu, nic ci przy mnie nie grozi, tylko dziwię się, dlaczego mnie widzisz. Masz może coś, co należy do Lasu? – Nic! Ubrania i naszyjnik po tacie. – O! Pokaż! – powiedziała z zaciekawieniem Żywia. Mira posłusznie wyciągnęła naszyjnik. Białowłosa dziewczyna uważnie przyjrzała się literce M. – Och! Jesteś jedną z nas! – uradowała się. – Nie, jak powiedziałaś, ty jesteś Córką Lasu, a ja córką Miłosza i Teresy. W czym jesteśmy podobne? – zapytała dziewczynka. – Miro, kiedyś ludzie żyli zbratani z Naturą. Ona wybierała nas na opiekunki Lasu, inaczej nie miałabyś tego łańcuszka. – To po tacie – odpowiedziała Mira. – Chcę wrócić do domu. – Tajemnica nie pozwala. Tajemnicą jest właśnie powrót, działanie Natury, wszystko co nas otacza. Wilczek przypomniał o swojej obecności i zaczął bawić się sukienką Żywii. Białowłosa znów wzięła go na ręce. – Możesz złamać Tajemnicę, ale ona sama musi tego chcieć, ja już muszę iść. Do widzenia! – Żywia pomachała

78

79


i odeszła. Mira została sama w lesie. „Jaka Tajemnica?” – myślała. Nie chciała wiedzieć, kim lub czym ona jest. Nagle dziewczynka usłyszała śpiew. Nie nowo poznanej Żywii, ale kogoś innego. Znów ujrzała białowłosą dziewczynę, tym razem starszą. Tamta nie szła po lodzie, lecz po zeschłych liściach, pozostałości po jesieni. – Witaj – powiedziała. Miała nader spokojny głos. – Jeżeli nie chcesz tu być – to idź. Wiem, że powrócisz tutaj, ale jeszcze nie teraz – mówiła dalej: Idź do Matki w kaplicy, Potem drogą męki Jej Syna, Za strumienia pieśnicą, Dojdziesz do drogi człowieka, Lecz wracaj tu za lat parę, Ni tam, gdzie wydeptana ścieżka, A tam, gdzie Brygidy zobaczysz marę, Tam Natura zaczeka. – Nie uważaj tego, Miro za Nic. Tajemnica będzie o tobie pamiętać. Teraz po prostu idź spać. Po czym odeszła dalej w las. Mira nie chciała zostać sama. Gdzie miała iść spać? Wolała iść jak tamta dziewczyna – dalej. Do kaplicy na szczycie Góry Kalwaria, a potem w dół pomiędzy stacjami drogi krzyżowej. Zeszła z oblodzonego strumyka na ścieżkę. Poszła przed siebie. Droga prowadziła w dół, niby trochę inaczej, czasem biegła to tu, to tam. Coraz głębiej w las… Mira była zmęczona wędrówką. Szła i szła, aż ścieżka zaprowadziła ją… pod kamienną figurę kobiety w biało marmurowym płaszczu, na również marmurowym koniu z ręką wzniesioną ku górze. Posąg powoli zapadał się pod ziemię. Mira ujrzała oczy… Właściwie czyje? Były niebiesko marmurowe, a ona była… Sy-

billą! W chwili, kiedy jej pomnik się zapadnie, Ziemię pochłonie Apokalipsa… Skąd Mira to wiedziała? Nie myślała, gdyż zasnęła. Obudziła się w Klasztorze Sióstr Urszulanek, który znajdował się w górach Bardzkich. Siedziała przy niej w małym pokoiku, starsza siostra Henryka. – Znalazłam cię przed wejściem, byłaś nieprzytomna – wyjaśniła. ONA nie zabierze cię do Lasu tak, jak tamte dziewczyny, wyznaczy Ci inną drogę – powiedziała tajemniczo. Mira wróciła do domu, gdy tylko lepiej się poczuła, czyli już następnego dnia. Nikt nawet nie zauważył jej nieobecności. Nie było jej przecież tylko kilka godzin, jak powiedziała mama Teresa. Od tamtego wydarzenia dziewczynka widziała znikające skrawki białych sukien. Wiatr czekający pod kościołem na przyjaciela Diabła, który z ciekawości poszedł do domu Boga. Jej oczy dostrzegły także samego Diabła walczącego z Archaniołem Michałem nad głowami ludzi. Piękne góry były jeszcze piękniejsze (co się wydaje trochę nie do pomyślenia), a woda ze studzienki, którą zbudowano na pamiątkę rozmowy Samarytanki z Jezusem była jakby uświęcona opieką Matki Boskiej Bardzkiej? Jej obraz wisiał nad kranikiem z wodą ze źródełka, też uważanego przez mieszkańców za uświęcone. Mira jednak spełniła obietnicę i poszła na owiany legendą kamień Brygidy. Próżnej i zarozumiałej dziewczyny, która pewnego dnia z dumy zadarła swoją głowę tak wysoko, iż nie zauważyła głazu i potknęła się. Uderzyła się i niestety, umarła. Tam czeka na nią Ona, owiana wieczną zagadką Natura. I choć byś miała krew kaszubską, Będąc tu od młodości, Jesteś Dolnoślązaczką, Bardzianką,

80

81


I te góry będą nosić Piętno twojej istoty, Twój każdy oddech, twoje spojrzenie i każde uczucie. Zostanie tu. – I co było dalej babuniu? – zapytałam zafascynowana opowieścią. – Dalej to tylko Tajemnica, Marysiu …

82

83


Beata Górzyńska (senior) i Aleksandra Górzyńska (junior)

Miłość zaklęta w ruinach

R

zadko zastanawiamy się nad tym, jak wydarzenia dziejowe mocno wpływają na nasze jednostkowe losy. Opowieść, którą przytaczam poniżej, znakomicie ilustruje związek – często jakże bolesny – pomiędzy wielką historią, a życiem pojedynczego człowieka. Będąc dzieckiem, co roku spędzałam wakacje u prababci w niewielkiej malowniczej wiosce położonej niedaleko Wrocławia. Wieś ze wszystkich stron otaczają niewysokie wzgórza i gęste, dębowe lasy. Kiedy byłam mała, uwielbiałam bawić się w ruinach zamku położonych na skraju osady. Wbrew zakazom dorosłych często wspinałam się na stare mury, biegałam po dawnych salach balowych, a gdy było ciepło, moczyłam nogi w starej fosie. Czasami, zwłaszcza podczas pięknej pogody, widywałam tam młodych, zakochanych ludzi, którzy spacerowali po zabytkowym dzikim ogrodzie lub siedzieli na kamiennej fontannie, czule spoglądając sobie w oczy. Sielskie obrazy ludzkiego szczęścia napawały moje dziecięce serce błogą radością, tworząc w wyobraźni – po cichu, niepostrzeżenie – wizję dobrego, pięknego świata. Pewnego dnia zauważyłam starą kobietę, która odpoczywała na porośniętych bluszczem schodach. Dziś, wyjmując z niepamięci tamte wspomnienia, myślę, że i dawniej przebywała ona w tym miejscu. Wcześniej byłam jednak chyba zbyt mała, by zwrócić uwagę na jej smutek. Prawdopodobnie zaczynałam dojrzewać – obserwowana rzeczywistość 84

85


przybierała już nie tylko wesołe kolory, na horyzoncie mojego życia zaczęły malować się także melancholijne odcienie błękitu. Zamyślona kobieta patrzyła przed siebie. Podeszłam do niej nieśmiało. Widząc mnie, uśmiechnęła się. Mimo siatki zmarszczek, jej twarz nosiła ślady nieprzeciętnej urody, a głębokie, żywe spojrzenie wyrażało radość z czyjejś obecności. Zapytała, czy znam miejscową opowieść związaną z tymi ruinami. Potrząsnęłam przecząco głową, a staruszka, sądząc, że chętnie posłucham, znowu się uśmiechnęła i zaczęła snuć następującą historię: Miało to miejsce w 1945 roku, zaraz po zakończeniu II wojny światowej. Polaków, którzy do tej pory mieszkali na wschodzie kraju masowo przesiedlano na zachód. Natomiast Niemców, którzy zamieszkiwali te rejony, przewożono w głąb Niemiec. Pewna polska rodzina zajęła dom położony na skraju wioski. Nie był on zbyt duży, ale po zawierusze wojennej stał się przytulny i bezpieczny. Ojciec, matka, dwóch synów i trzy córki: Maria, Aniela i mała Urszulka, pracując ciężko na roli, wiedli spokojne, wiejskie życie. Spośród sióstr urodą i wrażliwością wyróżniała się Aniela: wysoka, smukła dziewczyna o włosach czarnych jak heban i ciepłym spojrzeniu, brązowych, sarnich oczu. Była marzycielką. Uwielbiała tajemnicze, opuszczone miejsca, ponieważ wierzyła, że są magiczne. Szczególnie lubiła spędzać czas w pobliskich ruinach. Zawsze marzyła o tym, aby w jej życiu wydarzyło się coś niezwykłego. Przesiadując na kamiennych schodach, zatapiała się w marzeniach lub rozmyślała o swoim dawnym życiu, które skończyło się wraz z przesiedleniem na nowe tereny. Powroty do przeszłości wprawiały ją zwykle w refleksyjny nastrój, budziły dawne niepokoje.

Na kresach była pielęgniarką w małym miasteczku położonym niedaleko wioski. Podczas wojny na jej oczach ukraińscy żołnierze z band UPA rozstrzelali jej znajomych i przyjaciół. Bezradna Aniela mogła tylko patrzeć, jak śmierć zabiera jej bliskich. Właśnie wtedy niezwykle głęboko poznała smak bezsilności – słabości człowieka wobec zła. Mijały tygodnie. Pewnego dnia, parę tygodni później, wracając polną drogą do miasta, znalazła rannego, ukraińskiego oficera, którego od razu rozpoznała. To on wydał wyroki śmierci na Polaków. Jednak Aniela postanowiła mu pomóc i wraz z braćmi zaniosła go do swojego domu. Opatrzyła rannego i opiekowała się nim dopóty, dopóki nie doszedł do siebie. Powiedziała mu wtedy, że będąc pielęgniarką, ma obowiązek ratować ludzkie życie i dlatego nie pozwoliła mu umrzeć, pomimo traumatycznych przeżyć, jakich doświadczyła z jego powodu. Potem myślała o tym wiele razy i zastanawiała się, czy dobrze postąpiła. Sumienie podpowiadało jej jednak, że podjęła wtedy właściwą decyzję. Tego chłodnego, jesiennego wieczoru dziewczyna jak zawsze spędzała czas w swojej kryjówce w ruinach. Nagle usłyszała czyjeś kroki, co wyrwało ją z rozmyślań o przeszłości. Ujrzała wysokiego mężczyznę o blond włosach i błękitnych oczach, który w ręku trzymał książkę. Przedstawił się, miał na imię Oliver i był niemieckim lekarzem. Razem z rodziną czekał we wsi na pociąg, który miał zabrać ich w nieznane. Opowiedział Anieli, że uwielbia przychodzić tutaj od czasu do czasu, by poczytać książkę lub pomyśleć nad tym, co go nurtuje. On również uważał, że to miejsce jest magiczne. Cóż, widać takie ustronia mają w sobie tajemniczy czar, który przyciąga romantyczne dusze...

86

87


Od tego pamiętnego dnia młodzi prawie codziennie spotykali się w opuszczonych ruinach. Razem spacerowali po starych ogrodach, śmiali się, czytali książki. Słowem, lubili wspólnie spędzać czas. Stali się odtąd najlepszymi przyjaciółmi, nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Polegali na sobie i pomagali sobie w trudnych sytuacjach. Pierwszy raz pocałowali się, siedząc na kamiennej fontannie. Wydawało się, że zakochali się w sobie z wzajemnością, ponieważ zdecydowali się pobrać. Jednak ich entuzjazmu nie podzielała ani rodzina dziewczyny, ani młodego mężczyzny. Niczym Romeo i Julia postanowili walczyć o swoje uczucie – mimo waśni pomiędzy rodzinami, z których pochodzili. Sprawę pogarszał również zbliżający się termin wyjazdu Olivera. Chłopak nie mógł się zdecydować, czy powinien wyjechać z rodziną, czy zostać z ukochaną. Pewnego ranka stał przygnębiony na murze tak lubianych ruin i patrzył na rozciągające się wokół lasy wyłaniające się z gęstej mgły. Nagle usłyszał czyjeś kroki. Pomyślał, że to Aniela, więc odwrócił się i już miał powitać ukochaną, gdy nagle zamarł. Zobaczył przed sobą wytworną kobietę odzianą w białą szatę z innej epoki. Nie wiedział, czy to zjawa, czy realna postać. Tymczasem biała dama cichym głosem zapytała o jego najskrytsze życiowe pragnienie. Wystraszony chłopak odpowiedział, że marzy o szczęściu. Nieznajoma dała mu tylko jedną wskazówkę, żeby dobrze zastanowił się, co dla niego znaczy szczęście, po czym odeszła, rozpływając się w sinej mgle. Oliver usiadł na murze i zatopił się w rozmyślaniach. Następnego dnia, gdy razem z rodziną stał na peronie, usłyszał czyjś krzyk. Odwrócił się i zobaczył przepychającą się przez tłum Anielę. Dziewczyna ze łzami w oczach błagała, by z nią został. Odmówił. Opowiedział jej o spotkaniu z du-

chem i wyjaśnił, że nie mógłby być szczęśliwym w miejscu, gdzie ludzie go nie akceptują z powodu jego narodowości. Otarł Anieli łzy i wręczył jej złoty medalion, na pamiątkę wspólnie spędzonych chwil. Po trudnym rozstaniu Aniela poszła odwiedzić ich magiczne ruiny, gdzie długo rozpamiętywała pożegnanie z Oliverem... Kobieta skończyła swoją opowieść. Dopiero wtedy zobaczyłam w jej dłoniach złoty medalion, a w oczach gorzkie łzy tęsknoty i żalu. Chociaż od rozstania upłynęło już kilkadziesiąt lat, ona wciąż przychodziła w te okolice, aby przeżywać na nowo wspaniałe chwile swojej młodości, jednak przede wszystkim starała się zaczarować to magiczne miejsce, aby wszystkie inne historie miłosne, które rozkwitały w ruinach, miały szczęśliwe zakończenie. Teraz jako nastolatka czasem wspominam spotkanie z ową kobietą, która opowiedziała mi dzieje swojej nieszczęśliwej miłości. Myślę, że gdyby jej historia wydarzyła się współcześnie, mogłaby mieć zupełnie inny finał. Przez tyle lat od zakończenia wojny, mieszkając na terenie Dolnego Śląska, stale uczymy się żyć razem, w zgodzie, niezależnie od naszej narodowości. Animozje słabną. Kobieta swoją postawą nauczyła mnie, że trzeba pozbyć się wszelkich uprzedzeń narodowościowych. Ona pomogła rannemu człowiekowi, mimo że był Ukraińcem. Szkoda tylko, że losy młodej dziewczyny – Polki i Niemca nie miały swojego happy endu.

88

89


Jolanta Rzeczkowska (senior) i Katarzyna Rzeczkowska (junior)

Skrzacie opowieści

N

adeszła noc. W małej chatce zapanowała już cisza. Tylko matka krzątała się jeszcze po izbie i pakowała rzeczy syna do drewnianego kuferka. Rano miał wyjechać do dalekiej Świdnicy. Bardzo się martwiła, bo wiedziała, że nie będzie go długo widzieć. Nie było wtedy telefonów komórkowych, ani komputerów. Jedyny telefon znajdował się na poczcie. Jej syn Władek miał wtedy czternaście lat. Musiał opuścić dom, bo jechał do szkoły, by nauczyć się zawodu. Gdy nadszedł ranek, tato odwiózł go na stację i dalej chłopak podróżował pociągiem. Ciekawił go szeroki świat. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżał tak daleko. Był trochę przestraszony, zastanawiał się, jak sobie sam poradzi w nowym miejscu, bez bliskich i przyjaciół. Podróż zajęła mu cały dzień. Na stacji czekał na niego opiekun, potem obaj udali się do hotelu robotniczego. Od tej pory hotel miał być jego nowym domem. Kolejnego dnia, gdy się obudził, rozejrzał się dookoła. Jego współlokatorzy jeszcze spali. Na poduszce, koło jego głowy siedział krasnoludek. – Skąd się tu wziąłeś? – zapytał chłopiec. – Byłem ciekawy. Moim domem jest zakład, w którym będziesz pracował. Pracują tam tylko dorośli. Gdy dowiedziałem się, że mają zatrudnić uczniów, postanowiłem was zobaczyć. Schowałem się do kieszeni jednego z robotników, a ten przyniósł mnie do hotelu.

90

91


– Jestem Władek, a ty jak się nazywasz? – Mam na imię Kris – powiedział skrzat. Do śniadania było dużo czasu, dlatego Władek wraz z Krisem wybrali się do miasta. Chłopiec zadzierał głowę i oglądał wysokie budynki. Jeszcze tak dużych domów nie widział. Chodził i oczy szeroko otwierał ze zdziwienia. Tam, na cokole fontanny, zobaczył dziwną postać trzymającą widły. U jej stóp wznosiły się głowy koni. – To Neptun, król mórz – powiedział Kris. – Jest tak samo daleko od domu jak ja. Nigdy nie widziałem morza – wyrwało się chłopcu. Podeszli do fontanny. – Dotknij kamienia i zamknij oczy – powiedział chłopcu skrzat. Gdy Władek posłuchał zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Plusk wody zamienił się w szum. Dookoła roznosił się słony zapach. Zdziwiony Władek otworzył oczy. Stał na piasku, a przed nim była wielka woda. Nie było widać drugiego brzegu na horyzoncie. – To jest morze – powiedział Kris. Zachwycony chłopiec rozglądał się dookoła. Zanurzył dłonie w wodzie i spróbował jej. „Jest słona!” – pomyślał. Na piasku leżał maleńki przedmiot. Wziął go do ręki i wtem, nagle z daleka rozległy się dzwony. Czar prysł. I znowu Władek stał koło fontanny Neptuna, a obok niego krasnal szelmowsko uśmiechał się. Dłoń miał wciąż zaciśniętą. Gdy rozprostował palce zobaczył, że trzyma muszelkę. – Jak to zrobiłeś? – spytał chłopiec. – Otacza nas magia, ale trzeba umieć ją odkryć. Tobie to się udało.

Chodź, pokażę ci rynek. Dawno temu na przełomie XVII i XVIII wieku przybył do Świdnicy wielki mistrz i mag Georg Leonard Weber. Umiał on zakląć postacie w kamień. To on stworzył fontannę z Neptunem. Zobacz tam na rogu budynku ratusza stoi rzeźba świętego Floriana. Miał on chronić miasto od pożaru. W tym budynku znajduje się również izba rajców. Dawniej podejmowali w niej decyzję dotyczące zarządzaniem miasta. Przed nami stoi kolumna Świętej Trójcy. Twórcą jest anonimowy autor. A w tej kamienicy z koroną znajdował się kiedyś hotel, w którym przebywali królowie pruscy – opowiadał Kris. Władek oglądał z zachwytem kamienice. – Na rogach rynku wznoszą się cztery fontanny. Dwie z nich są bardzo piękne, natomiast pozostałe skromniejsze. Powstały one po śmierci mistrza Webera. Właścicielem kamienicy z figurką chłopka był rajca miejski Zechli. Był on alchemikiem i próbował wynaleźć formułę, dzięki której mógłby wytworzyć złoto, lecz to mu się nie udało. Wytresował więc kawkę, która mu wykradała z ratuszowego skarbca złote i srebrne monety. Kradzież szybko została wykryta i ujęto sprawcę. Za karę został uwięziony na tarasie wieży ratuszowej, gdzie po dziesięciu dniach umarł z głodu. W budynku tym mieszkała również Maria Kunic – światowej sławy astronomka. W piwnicach budynku stojącego na rogu była kiedyś studnia. Okoliczni mieszkańcy przychodzili do niej po wodę. Trwało to do momentu, kiedy miastem wstrząsnęła seria tragicznych zdarzeń. Zło zaczaiło się w studni. Zaczęły znikać panny służące, które wybrały się po wodę. Śmiałkowie, chcący rozwiązać tajemnicę, również ginęli. Nieoczekiwanym

92

93


zbawicielem miasta okazał się zbrodniarz, skazany na ścięcie toporem. W zamian za darowanie kary i łaskę podjął się rozwiązania zagadki. Zażyczył sobie zbroi ozdobionej lusterkami. Założywszy ją, wziął miecz i świecę, po czym zszedł do piwnicy. Gdy stanął przy studni, wynurzyła się z niej poczwara i rzuciła na śmiałka. Potwór widząc w blasku świecy swoje odbicie na zbroi znieruchomiał. Na to tylko czekał śmiałek i zadał śmiertelny cios mieczem. Na pamiątkę tego czynu na kamienicy umieszczono małą rzeźbę przedstawiającą człowieka walczącego ze skrzydlatym smokiem. Choć podejdziemy jeszcze do fontanny z Atlasem. Za nią znajduje się posąg świętego Jana Nepomucena. Oba monumenty również stworzył mistrz Weber. Zasłuchany Władek spojrzał na Krisa: – Nawet nie zauważyłem, że obeszliśmy cały rynek dookoła... Wspaniale opowiadasz! – zaczął padać drobny deszczyk. Nagle nad kamienicami zalśniła tęcza. – Wiesz Władku, to dobra wróżba dla ciebie – na rynku pojawiało się coraz więcej ludzi. Zaburczało im w brzuchach, więc zdecydowali się szybko wrócić. Zaraz miało być śniadanie, a poza tym czas do szkoły. – Zobaczymy, jak to będzie – powiedział Władek, schował Krisa do kieszeni i pobiegł do hotelu. Dzień szybko zleciał. Chłopak nie miał czasu myśleć i tęsknić. Oprowadzono jego klasę po zakładzie, w którym wszyscy będą się uczyć zawodu. Władek wszędzie się rozglądał. Wszystko było dla niego takie obce – te skomplikowane maszyny i dorośli, którzy się do niego uśmiechali. Następnego dnia miały zacząć się praktyki. Chłopcy dostali ubrania i wysokie czarne buty robocze z cholewami. Taki buty były wówczas szczytem marzeń! Władek nigdy

nie miał czegoś tak ładnego. Szybko założył je na nogi. Po chwili chodzenia miał już poobcierane pięty. Każdy krok sprawiał ból. „To nic, trzeba je tylko rozchodzić” – myślał sobie stawiając kolejne kroki. Następnego ranka, gdy wstało słonko, Władek szybko zerwał się z łóżka i pobiegł do pracy. Czekał tam na niego Kris. Pierwsze prace nie były skomplikowane. Piłował, szlifował detale wyrobów, aż skry leciały. Musiał tez posprzątać warsztat. Cały czas pomagał mu skrzat. Nareszcie pozwolono Władkowi odejść na przerwę. W szatni usiadł na ławce, wyjął kromkę chleba i poczęstował skrzata. – Kiedyś tutaj rósł wielki las i był mój dom. Gdy wybudowano fabrykę, nie chciałem opuszczać tego miejsca. Polubiłem ten gwar, ruch i szum. Od długich lat jestem związany z tym miejscem – opowiadał krasnal. Nagle rozległ się głos syreny. Przestraszony Władek podskoczył. – Ryczy jak krasula na łące – powiedział chłopiec. – To koniec przerwy – wyjaśnił Kris – trzeba wracać do pracy. Dotychczas, nikt z ludzi mnie nie widział, ale ponieważ wiesz o moim istnieniu, lubię cię i trochę mi się nudzi, więc będę ci pomagał – powiedział skrzat i wskoczył Władkowi do kieszonki. Wrócili na halę produkcyjną i wzięli się do pracy. W towarzystwie przyjaciela czas szybko mijał. Dzień dobiegł końca, a chłopiec już nie mógł się doczekać kolejnego spotkania z Krisem. Mijały dni i tygodnie. Władek sumiennie uczył się i pracował. Bardzo pomagał mu Kris. W końcu chłopak został znakomitym ślusarzem. Metal nie miał przed nim żadnych tajemnic. Dorobienie jakiejś części nie stanowiło dla niego żadnego problemu.

94

95


Władek całe życie przepracował w Zakładach Wytwórczych Aparatury Precyzyjnej. Robił liczniki elektryczne. Na jego warsztacie zawsze siedział Kris, który opowiadał mu zabawne historyjki i umilał czas pracy. Bardzo się ze sobą zżyli i zaprzyjaźnili. W Świdnicy chłopak poznał swoją żonę i założył rodzinę. Będąc na emeryturze, kiedy przechodził koło swojego zakładu, zawsze podnosił głowę i patrzył w okno hali. Czasami pomachał komuś ręką. Tak minęło mu całe życie… Jestem wnuczką Władka. Ja także podnoszę głowę i patrzę w okno, gdy przechodzę koło zakładu, w którym pracował mój dziadek. Może pewnego dnia zobaczę Krisa i pomacham mu ręką…? Krasnale są przecież długowieczne, prawda?

96

97


Zofia Jankowska (senior) i Katarzyna Jankowska (junior)

Moje wspomnienia z rodzinnego domu

K

iedy byłam małą dziewczynką, ponad wszystko ceniłam swojego dziadka. Miał bujną, siwą czuprynę, niebieskie oczy i nosił okrągłe okulary. Posiadał także ponadprzeciętną inteligencję. Najbardziej kochałam w nim to, że potrafił opowiadać piękne historie. Bajki, które recytował mi na dobranoc, zawsze wprawiały mnie w zachwyt. Do dziś pamiętam, jak melodyjne słowa wydobywające się z ust dziadka rozpływały się po pokoju. Zamieniały się w taki ciepły koc, dający poczucie bezpieczeństwa dla bojącego się ciemności dziecka. Gdy miałam 9 lat, dziadek po raz pierwszy opowiedział mi o miejscu, które nosiło miano „magicznego lasu”. Podobno był piękny i majestatyczny, a każde rosnące w nim drzewo słynęło z innej, wyjątkowej historii. Nie wiedziałam, o które miejsce chodzi, ponieważ w Starych Bogaczowicach jest pełno uroczych, malowniczych terenów. Bardzo chciałam się tam wybrać, ale dziadziuś powiedział, że jeszcze przyjdzie na to czas, a na razie musi mi wystarczyć nasze podwórko i stojący na nim stary, poniemiecki dom. Nie był jednak pospolity. Wręcz przeciwnie, miał w sobie mnóstwo uroku i dostojności. Był biały, zbudowany z drewna, stojący na grubych palach. Nieodzowną część budynku stanowił ganek, na którym stał ulubiony, bujany fotel dziadka, dwa krzesła i stół. Okna były duże, a ościeżnice czerwone. Najciekawszy element dekoracyjny stanowiły ozdobne okiennice z wyciętymi sercami. Nie zamykały się jednak, gdyż

98

99


zawiasy zardzewiały ze starości. Dach był ogromny i czerwony, a na nim siedziały kochane przez dziadka gołębie pocztowe. Cały dom wyglądał bardzo oryginalnie w otoczeniu nowych, ceglanych budynków. Dziadziuś opowiadał mi, że posiadłość należała kiedyś do zamożnego kupca z Bremy, który mieszkał tu wraz z rodziną. Jej centralnym miejscem, które stanowiło największą uciechę dla każdego dziecka, było podwórko, ogrodzone czerwonym płotem. Był solidny, nie psuł się mimo swojego wieku, a poza tym nic tak nie dodawało uroku naszemu domowi, jak to ogrodzenie. Ogromną powierzchnię podwórza podzielono na trzy części. Pierwszym, największym, wydzielonym fragmentem był sad. Znajdował się na końcu działki i zawierał 14 drzewek owocowych. Rosły tam jabłka, czereśnie, wiśnie i gruszki, a także kilka krzewów malinowych. Jesienią co dzień chodziłam z dziadkiem do ogrodu, by jeść owoce prosto z drzewa. Najbardziej smakowały mi jabłka. Uwielbiałam patrzeć, jak pięknie odbijają promienie słoneczne swoją idealnie czerwoną, gładką powierzchnią. Po za tym były twarde, soczyste i słodkie – takie, jak lubię! Drugą część podwórka stanowił fragment wydzielony na gołębnik. Miał on kasztanowy kolor i dzielił się na trzy części: celę dla gołębi młodych, rocznych i starych. W każdym z pomieszczeń dziadek przyczepił do ścian tzw. siodełka, czyli deseczki, na których siedziały najsilniejsze, najzdrowsze i najpiękniejsze gołębie z całego stada. Uwielbiałam patrzeć każdego ranka z okna swojej sypialni na ogród i gołębnik, którego dach roił się od ptaków. Mimo że były one bardzo podobne, każdy miał inną, wyjątkową cechę, niedostrzegalną na pierwszy rzut oka. Żeby zobaczyć różnicę, trzeba dokładnie obserwować te mądre stworzenia. Co dzień rano

i wieczorem chodziłam z dziadkiem karmić oraz poić gołębie. Kiedy jadły, dyskutowaliśmy o ich wyglądzie i sposobie życia, przyglądając się każdemu z osobna. Można powiedzieć, że mieliśmy wspólną pasję. Trzecią część ogrodu, stanowił teren wypoczynkowy. Było to miejsce bardzo słoneczne, znajdujące się w centrum podwórza. Rosła tam równo przystrzyżona, zielona trawa. W tym miejscu można było pograć w piłkę lub poleżeć na kocu, czytając książkę. W centrum stała huśtawka zrobiona ze starej deski i liny przywiązanej do ogromnego dębu. Dziadek mówił, że posadzono go, gdy pan Schulz – wspomniany kupiec – skończył budować dom. Na huśtawce spędzałam prawie wszystkie wolne popołudnia. Było to miejsce, gdzie czułam się bezpieczna. Uwielbiałam śpiewać piosenki, machając nogami w powietrzu. Najbardziej podobało mi się, kiedy wiatr rozwiewał moje srebrzyste włosy i muskał okrągłą twarz. W każdą niedzielę, chodziłam na huśtawkę razem z dziadkiem. Ja wierzgałam nogami, kołysząc się w powietrzu, a on siadał na ziemi, pod starym dębem i opowiadał mi swoje niesamowite historie. Do dziś zastanawiam się, czy to, co mówił, było prawdą, ponieważ wszystkie opowiadania zawierały coś naprawdę fantastycznego. Uwielbiałam, kiedy jego słowa oplatały mój umysł i niosły w krainę wyobraźni, gdzie wszystko było kolorowe i niesamowite. Od pewnego czasu dziadziuś coraz częściej mówił o „magicznym lesie”. Byłam bardzo ciekawa, co to za miejsce, ale nie chciał tego ujawnić. Opowiadał o nim bardzo interesujące rzeczy. Podobno było tam jeziorko otoczone starymi, niewielkimi brzózkami. Dziadek mówił, że stała tam kiedyś mała, opuszczona chatka, w której bawił się w dzieciństwie, ale silny wiatr zburzył jej konstrukcję. Bardzo nalegałam,

100

101


aby mówił o „magicznym lesie” jak najwięcej, ale im więcej pytałam, tym mniej opowiadał. Postanowiłam więc, nie pytać o niego wcale. Co dzień myślałam o tym miejscu. Dziadek opowiadał o nim takie cudowne rzeczy! Minął niespełna rok milczenia. Dziadziuś nie powiedział nawet pół słowa o polance, ja również. Pewnego lipcowego dnia, czytałam na ganku książkę. Dziadek w tym czasie bujał się w ukochanym fotelu, patrząc na latające w powietrzu gołębie. Nagle zerknął na mnie, skupił wzrok, przymrużył oczy, otworzył usta, ale wydusił z siebie tylko: – Eeee, ładna dziś pogoda, nieprawdaż skarbie? – Pokiwałam głową w odpowiedzi. Nastąpiła głucha cisza. Dziadek wstał, okrążył cały ganek, podszedł do mnie i przyklęknął. Siedział tak nieruchomo, czekając, aż spojrzę w jego duże, niebieskie oczy. Nigdy nie zapomnę, co do mnie wtedy powiedział: – Jestem bardzo stary, mam ponad 85 lat i nie czuję się już dobrze. Wiem, że kres moich dni jest już blisko. Chciałbym, żebyś poznała moją tajemnicę. Nikt nie wie o „magicznym lesie”, ale skoro mam umrzeć, chciałbym przekazać Ci, choć część tej cudownej historii. Jesteś moją jedyną wnuczką. Pokażę ci „magiczny las”, oczywiście jeśli chcesz. – Dziadek uśmiechnął się serdecznie i przytulił mnie mocno. Nastała cisza. Poczułam się nieswojo. To, co powiedział dziadek, było jakieś dziwne. Wcześniej bardzo pragnęłam zobaczyć to miejsce, ale teraz zwątpiłam. Nie chciałam się rozczarować. Bałam się. Myślałam, że to, co mi pokaże, nie będzie tak magiczne i piękne, jak sobie wyobrażałam. Mimo tego postanowiłam podołać wyzwaniu, które rzucił mi los. Przystałam na propozycję dziadka z udawanym entuzjazmem.

W niedzielę rano, po mszy świętej, dziadek zabrał mnie do swojego ukochanego „magicznego lasu”. Droga prowadziła przez pole. Miałam na sobie nowe trzewiki, które tato podarował mi na urodziny. Trochę ubrudziły się od błota, które pokrywało polną dróżkę. Idąc, milczeliśmy, aż dotarliśmy do obrzeży lasu. Przystanęłam na chwilę ze zdenerwowania. Dziadek maszerujący przede mną przystanął na moment i zapytał: – Zmęczyłaś się, skarbie? – zawsze tak do mnie mówił. Bardzo to lubiłam, ponieważ miał niski i ciepły głos, którego aż chciało się słuchać. Pokręciłam głową w odpowiedzi i podbiegłam do dziadzia. W lesie było raczej ciemno, chociaż pojedyncze promienie słońca przebijały warstwę liści i dawały przyjemny blask. Szliśmy dalej. Droga była raczej męcząca, ponieważ prowadziła wysoko w góry. Moje trzewiki miały cienką podeszwę i każdy kamień wbijał mi się w stopę. Było to bardzo nieprzyjemne, a nawet bolesne uczucie, ale stwierdziłam, że wytrzymam każdą mękę, by zobaczyć w końcu „magiczny las”. Rozmowa nieco się ożywiła. Dyskutowaliśmy o naszej wspólnej pasji – gołębiach. Dziadek podarował mi ostatnio jednego z nich. Był biały, miał brązowe pręgi na skrzydłach i czarne plamy na ogonie. Nazwałam go Bruno, ponieważ wyglądał, jakby był brudny. Ale i tak był piękny, dostojny i wielki. Cała podróż zeszła nam na rozmowie, kiedy dziadek przerwał i powiedział: – Ciii, teraz chodź. – Dobrze – odpowiedziałam. Zdenerwowałam się, plecy oblał mi zimny pot, a moje ręce zaczęły się trząść. Weszliśmy na polanę. Na środku było niewielkie jeziorko o dość nieregularnej linii brzegowej, a dookoła rosły brzozy. Dokładnie

102

103


tak, jak mówił dziadek. Ich piękna biała kora i mieniące się w słońcu listki nadawały temu miejscu pełno niesamowitego uroku. Rosnąca wokół trawa była jaskrawozielona i sięgała do kostek. Nie spodziewałam się, że tak magiczne miejsce może znajdować się w środku lasu i to tak wysoko w górach. To było niesamowite, wyrwane niczym z baśni Andersena, kompletnie nierealne. Byłam oszołomiona. W tym całym szoku zapomniałam o dziadku. Potrząsnęłam głową i spojrzałam w jego stronę. Nigdy nie widziałam czegoś takiego w jego oczach. Płonęły one dziką radością, ale też pewnym niepokojem. Pomyślałam, że boi się, iż ujawnię jego sekret. Nie miałam jednak takiego zamiaru. Bardzo mi się tam podobało i chciałam to miejsce zatrzymać dla siebie. Pomyślałam, że jeśli ktoś się o nim dowie, to powie drugiemu, a ten następnemu i „magiczny las” będzie wiecznie oblegany przez dziesiątki turystów. Dziadek przerwał tę pełną zadumy ciszę, mówiąc: – Chodź, skarbie – po czym ruszył w stronę dużego drzewa rosnącego na końcu polany, oddalonego od jeziorka jakieś 10 metrów. Pobiegłam za nim. Dziadek usiadł na ziemi, po czym wziął głęboki wdech i skierował głowę ku niebu. – Ładnie tu, co? – zagadnął. – Oczywiście dziadku – odpowiedziałam. Naprawdę mi się podobało. Byłam bardzo szczęśliwa, że w końcu zobaczyłam „magiczny las”. Trwaliśmy tak nieruchomo około 15 minut, kiedy dziadek zagadnął: – Wiesz, nie zabrałem cię tu bez powodu. – Nie za bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć, ale zanim zdążyłam coś wymyślić, on mówił dalej – chciałem przekazać ci skarbie, choć maleńką cząstkę mojej historii. Jest dość niesamowi-

ta. Nie wiem, jak na nią zareagujesz. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ponieważ myślałem, że ludzie będą wytykać mnie palcami za opowiadanie herezji. Poza tym brakowało mi kogoś, komu mogłem zaufać. Nigdy nie miałem prawdziwego przyjaciela, to znaczy od śmierci mojej matki, a umarła ona bardzo młodo, kiedy miałem piętnaście lat. W tym momencie dziadziuś przerwał, zamyślił się na chwilę, spojrzał na zegarek i powiedział: – O mamo, już szesnasta! Babcia pewnie się martwi! Dokończę następnym razem! Nie ukrywam, że bardzo się wtedy zdenerwowałam i nawet podniosłam na niego głos: – Ale jak to? Przerywasz teraz, kiedy wzbudziłeś we mnie taką ciekawość? To niesprawiedliwe! – Wstałam spod drzewa, otrzepałam spódniczkę wilgotną od mokrej trawy i spojrzałam na dziadka błagalnym wzrokiem. On jednak unikał mojego spojrzenia. Również wstał, niedbale otrzepał spodnie i ruszył przed siebie. Szedł bardzo szybko, nie odwracając się. Pomyślałam, że uraziłam go swoimi słowami, więc postanowiłam go przeprosić. Podbiegłam do dziadka, złapałam go w pasie i mocno przytuliłam. Wyszeptałam przeprosiny, a on przykucnął obok, uśmiechnął się serdecznie i mrugnął jednym okiem. Zawsze tak robił na znak zgody. – Bądź cierpliwa, skarbie, niedługo wszystkiego się dowiesz. – Powiedział cichutko, po czym mocno mnie przytulił. Wracaliśmy tą samą, polną drogą, co przyszliśmy. Nadal była mokra, a do moich trzewików przylepiały się kolejne kawały błota. Stwierdziłam, że tato będzie na mnie krzyczał, za zniszczenie nowych butów i zastanawiałam się, co zrobić, żeby przywrócić je do ładu. Samo mycie nie wystarczyłoby,

104

105


ponieważ jakiś kamień przebił podeszwę, a przyszwa zdarła się w wielu miejscach. Kiedy wyszliśmy z lasu, dziadek wyraźnie odetchnął. Szedł teraz znacznie wolniej. Napawał się świeżym powietrzem, rozglądał się, ciesząc oczy pięknym widokiem oddalonej wsi i słuchał śpiewu latających wokół ptaków. W sumie pasowało mi to tempo, ponieważ poranione przez kamienie stopy, okropnie mnie bolały. Podczas drogi, dziadek zaczął opowiadać mi kolejną ze swoich cudownych opowieści. Jednak była ona inna niż dotychczas. Zazwyczaj mówił o miejscach magicznych, albo o swojej młodości. Tym razem postanowił przedstawić mi historię naszej wsi – Starych Bogaczowic. Podobno powstała ona na początku XIII wieku i nosiła nazwę Alt-Reichenau. W 1222 roku Henryk I podarował 100 łanów w lesie swojemu kanonikowi Mikołajowi I. Po jego śmierci ów majątek został przekazany cystersom krzeszowskim. Prawdopodobnie około 1426 roku Stare Bogaczowice zostały zniszczone przez Husytów. Bardzo zainteresował mnie fakt, iż na przełomie XV i XVI wieku w Starych Bogaczowicach zamieszkiwał kat obsługujący w sumie sześć miejscowości. Posiedzenia sądowe odbywały się w budynku, gdzie na co dzień była karczma, a sam ławniczy pracował jako karczmarz. Podczas wojny 30-letniej Stare Bogaczowice zostały bardzo zniszczone. Dziadek opowiadał, że teren, na którym położona jest wieś, był często miejscem przemarszu wojsk. W pobliżu naszej miejscowości odbyły się dwie ważne bitwy: pod Dobromierzem i pod Strugą. W Starych Bogaczowicach znajdowały się trzy kościoły katolickie: kościół parafialny pod wezwaniem św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny, kaplica św. Anny i kościół pod wezwaniem św. Mikołaja. Najstarszym z nich

był kościół św. Mikołaja, który obecnie jest ruiną. Na miejscu, gdzie zbudowano kaplicę św. Anny, stał kiedyś krzyż. Kościół parafialny, do którego w każdą niedzielę chodzę z dziadkiem, leży dokładnie w środku wsi, nad prawym brzegiem rzeki Strzegomki. Jest ogromny, ma wieżę z dwoma dzwonami i zegarem. Dziadziuś mówił, że na początku XX wieku w Starych Bogaczowicach był kamieniołom. Tam właśnie jako młody mężczyzna pracował jego ojciec. Ponieważ zajęcia były bardzo ciężkie, pradziadek miał kłopoty ze zdrowiem. Jego kariera potrwała zaledwie 5 lat, po czym zwolnił się i zatrudnił w kuźni swojego ojca. Dziadek opowiadał, że jako dziecko, jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej, często jeździł ze swoim tatą samochodem w różne miejsca. Ułatwieniem dla kierowców z okolicy była obecność stacji benzynowej w Starych Bogaczowicach. Ponieważ znaleźliśmy się pod bramą naszego domu, dziadek skończył swoją opowieść. Przyznam, że bardzo mnie to zaintrygowało i chciałam wiedzieć więcej, ale miałam już dość jak na jedno popołudnie. Słońce chyliło się ku zachodowi. U nas, na wsi, niebo jest wyjątkowo piękne, szczególnie o zachodzie. Zazwyczaj mieniło się różnymi barwami, tego dnia róż przeplatał się z fioletem. Zachodzące słońce zapowiadało koniec dnia. Przyznam, że byłam wyczerpana przechadzką. Marzyłam tylko o gorącej kąpieli i śnie. Usiadłam przed domem, na bujanym fotelu dziadka, by trochę odsapnąć. Myślałam o „magicznym lesie”. On był już nasz – mój i dziadka. Cudowny, jedyny i niepowtarzalny... Cieszyłam się, że mamy coś, co nas wiąże, coś wspólnego i unikatowego. Dopiero przyszłam do domu, a już chciałam tam wrócić.

106

107


Myśląc o „magicznym lesie”, zapomniałam o dziadku. Siedział na schodach uśmiechnięty i rześki. Nie widział mojego spojrzenia. Zamyślony patrzył na wchodzące do gołębnika ptaki. Widziałam w jego oczach coś niezwykłego, nie potrafię powiedzieć, co to było. Jakby ulga, ale nie do końca, jakby radość, ale niezupełnie, jakby spokój, ale i pewne zmartwienie. Nie wiem, mimo wszystko uśmiech wskazywał, że to pozytywne uczucia. Następnego dnia rano dziadek chodził jakiś smutny. Zapytałam, o co chodzi, ale odrzekł tylko, że musi mnie szybko zabrać do „magicznego lasu”. Zdziwiłam się nieco postawą dziadka, ponieważ był z natury powolny i lubił mnie trzymać w niepewności. Tego dnia przemawiał przez niego strach. Nie wiedziałam jednak z jakiego powodu. Tym razem do „magicznego lasu” pojechaliśmy starą furgonetką dziadka. Było to Volvo 740, produkowane w latach 1985-1990. Miało czerwony kolor i ostre kształty, które decydowały o jego drapieżności. Ogólnie wyglądało ładnie, ale było nieco staromodne. Rzadko używano tej furgonetki, dlatego mieliśmy problem z jej uruchomieniem, ale długoletnie doświadczenie dziadka pomogło nam się z tym uporać. Podróż samochodem była przyjemna, choć upływała w nieco napiętej atmosferze. Dziadek wcale się nie odzywał, a ja wystawiłam głowę przez okno, ciesząc się piękną pogodą. Furgonetka nie mogła zawieść nas bezpośrednio do „magicznego lasu”, z powodu braku dobrej drogi, dlatego musieliśmy zostawić ją jakiś kilometr od docelowego miejsca podróży. Dziadek zamknąwszy samochód, szybko ruszył przed siebie, nie oglądając się na nic. Pobiegłam za nim. Gdy dotarliśmy na miejsce, znów nie mogłam nacieszyć oczu tym cudownym widokiem. Usiadłam na brzegu

jeziora, patrząc w jego głębię. Widziałam mnóstwo pływających ryb, co było kolejnym dowodem na niezwykłość tego miejsca, biorąc pod uwagę warunki klimatyczne. Dziadek usiadł pod ukochanym drzewem i zawołał mnie do siebie. Podeszłam, zastanawiając się, co dziś mi opowie. Usiadłam obok, kładąc głowę na jego ramieniu. Dziadziuś objął mnie i oznajmił: – Przyśniła mi się dziś moja matka, to jest zły znak. Bardzo boję się tego, co może się stać. Chcę opowiedzieć ci dziś pewną legendę dotyczącą naszej wsi i bezpośrednio powiązaną z moją historią. Być może nie uwierzysz, bo to nie będzie zwykła historia, ale mam nadzieję, że posłuchasz starego dziadka – uśmiechnął się serdecznie i czekał na odpowiedź. Zgodziłam się. Dawno, dawno temu w Starych Bogaczowicach mieszkał pewien myśliwy imieniem Hans. Bardzo zauroczyła go córka inspektora lasów – Maria. Któregoś dnia dowiedział się o konkursie, w którym do wygrania była ręka dziewczyny. Jednocześnie ogarnęła go zła passa, jeśli chodzi o celność. Nie mógł trafić nawet w dzika. Kiedy przebywał w lesie, by rozpamiętywać swoje niepowodzenia, dostrzegł karzełkowatą postać, która wyśmiewała jego nieporadność. Zaproponowała mu, by wziął z kościoła hostię, przytwierdził do drzewa i strzelił jak do tarczy. To miało przynieść mu celność do końca życia. Ponieważ był zdesperowany i bardzo zależało mu na Marii, zrobił to, co nakazał nieznajomy karzeł. Musiał jednak pamiętać, by nikomu o tym nie mówić, bo groziła mu śmierć. Hans został królem strzelców i poślubił Marię. Od tej pory był bardzo szczęśliwy. Upłynęło wiele lat, kiedy nadszedł czas na śmierć. W dniu pochówku na grób myśliwego przyszło bardzo dużo osób,

108

109


by oddać Hansowi cześć. Wtedy po raz pierwszy zobaczono jego ducha. Maria spotykała go, od tego czasu, wiele razy, wyglądał jak żywy, objawiał się, wykonując naturalne czynności. Duch potrafił m.in. ustawić trupie czaszki na murze cmentarza, czy jeździć bryczką zaprzężoną w cztery konie. Każdy, kto go zobaczył, nie mógł o tym mówić, bo groziła mu śmierć. Od tej pory nad Starymi Bogaczowicami zawisła klątwa. Przed laty jeden z mieszkańców brał ślub. Na jego przyjęciu zabrakło napojów, więc musiał iść do karczmy. Droga prowadziła przez las. Gdy szedł, usłyszał dźwięk bryczki. Rzucił się na ziemię, by nie widzieć twarzy woźnicy. Było jednak za późno. Gdy wrócił na wesele, był inny, jakby chory. W następnych dniach jego stan się pogorszył. Żona i matka próbowały usłyszeć od niego, co stało się owej nieszczęśliwej nocy. W końcu dowiedziały się prawdy. Mężczyzna po kilku dniach zmarł. Hans zawarł pakt z diabłem, więc nie zaznał pokoju po śmierci. Na znak umowy myśliwy otrzymał czarcie kopyto. Jego odcisk zostawił na wieży kościoła po stronie zachodniej. Po wielu latach próbowano zamurować to miejsce, ale za każdym razem tynk odpadał. Działo się tak, dlatego że pewien mężczyzna spotkał Hansa. Ten zaproponował mu zakład. Kto pierwszy uderzy w dzwon na wieży, zachowa życie. Dzwonnik biegł po schodach, Hans wspinał się po ścianie. Dzięki sprytowi, mężczyzna złapał linę odchodzącą od dzwonu i gwałtownie ją szarpnął. Rozległ się upragniony dźwięk. Myśliwy spadł na ziemię i pozostało po nim tylko mnóstwo smoły. Jego ciało złożono w skrzyni i zawieziono do lasu. Tam go zakopano. Stare Bogaczowice uwolniły się od klątwy...

– Brawo! – krzyknęłam – cudowna historia, ale nie rozumiem, co ma wspólnego z Tobą? To ty jesteś Hansem? Nie żartuj dziadziuś. Oburzyłam się nieco, a moje myśli zaczęły szaleć. Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje. Chciałam tylko usłyszeć sedno tej historii, ale usłyszałam to, co zwykle słyszę: – Nie skarbie, nie jestem Hansem. Kwintesencję zostawię Ci na następny raz – dziadek serdecznie się uśmiechnął, objął mnie i szepnął do ucha – kocham Cię. Tylko pamiętaj – nigdy o tym nikomu nie mów, to nasza wspólna tajemnica. – Ja ciebie też dziadku kocham! – powiedziałam i przytuliłam go mocno. Siedzieliśmy jeszcze tak chwilę pod drzewem. Dziadek napawał się świeżym, rześkim powietrzem, a ja zastanawiałam się, dlaczego jego humor nagle się zmienił i co tak naprawdę kryje ta historia. Pojechaliśmy do naszego domu. Tym razem nie byłam taka zmęczona. Usiadłam na ganku i wpatrywałam się w piękne niebieskie niebo. Dziadek zniknął w drzwiach domu, a ja myślałam o tym, co niesamowitego może kryć się w tym człowieku. Nie znalazłam odpowiedzi, zabrakło mi czasu, ponieważ babcia zawołała mnie na obiad. Musiałam iść, mimo że nie byłam głodna. Całe popołudnie i wieczór spędziłam w miłej, rodzinnej atmosferze. Wraz z rodzicami i dziadkami graliśmy w Scrabble. Gra została wynaleziona w 1931 r. przez bezrobotnego architekta Alfreda Moshera Buttsa. Ciekawostką jest, że wartość punktową liter ustalił obliczając częstotliwość ich występowania na okładce New York Times’a. Od tego czasu wartości nigdy nie uległy zmianie. Bardzo lubiłam tę grę, ponieważ zawsze byłam w drużynie z dziadkiem, a wspólnie często wygrywaliśmy. Tworzyliśmy doskonały duet. Wszystko było

110

111


cudowne, ale zastanowiło mnie to, dlaczego spędzaliśmy czas w takim wąskim, rodzinnym gronie i to w poniedziałek, w zwykły dzień. Rodzinna rozrywka praktycznie nie zdarzała się w środku tygodnia, ponieważ rodzice byli ciężko zapracowani, a dziadkowie zajmowali się domem, sadem i gołębiami. Następnego dnia dziadek zbudził mnie tuż przed świtem. Powiedział tylko, że dziś znów jedziemy do „magicznego lasu”. Nieżywa zwlokłam się z łóżka i poszłam do łazienki, by umyć zęby. Dziadek w tym czasie karmił gołębie. Ubrałam się w stary dres, a na głowę włożyłam różową bejsbolówkę, by choć trochę zakryła moje nieułożone włosy. Tym razem również pojechaliśmy samochodem. Volvo 740 to było kolejne oczko w głowie dziadka, zaraz za mną i gołębiami. Uwielbiał nim jeździć, mimo że miał taką okazję bardzo rzadko. Droga przeminęła spokojnie. W jej trakcie dziadek wspomniał tylko, że chce zdążyć na wschód słońca. Gdy dotarliśmy do celu, znów czekał nas spory kawałek do przejścia pieszo. Kiedy weszliśmy na polanę, słońce wychylało się nieco ponad horyzont, oświetlając taflę jeziora. Dziadek usiadł, jak zwykle pod drzewem i zawołał mnie do siebie. Następnie objął ramieniem i zaczął opowiadać swoją niezwykłą historię.: – Kiedy miałem piętnaście lat zmarła moja matka – mówił. – Miała nowotwór złośliwy skóry. Przez całe życie wystawiała ciało na słońce, podczas pracy w polu. Kiedyś nie było takich lekarstw jak teraz. Bardzo przeżyłem jej śmierć. Jako młodzieniec nie byłem przykładny. Zaliczano mnie raczej do łobuzów, mimo dobrych stopni w szkole. Byłem nadpobudliwy i dając ponieść się emocjom psułem wszystko, co stanęło mi na drodze. Po śmierci matki bar-

dzo chciałem się zmienić, ale był to tak wielki cios, że nikt nie był w stanie mi pomóc. Ojciec bardzo się starał, ale ja nie miałem ochoty go słuchać. Najważniejsza dla mnie była mama. Któregoś dnia przyszedłem do „magicznego lasu”, by ochłonąć. Tylko tu mogłem znaleźć ukojenie. Coś mnie naszło i postanowiłem popływać w jeziorku. Kiedy znalazłem się jakieś 5 metrów od brzegu straciłem grunt pod nogami. Przeraziłem się i zacząłem tonąć. Ogarnął mnie paniczny strach, nie chciałem umierać, w mojej głowie kłębiły się różne myśli. Z jednej strony chciałem do matki, mojej jedynej przyjaciółki, a z drugiej chciałem żyć i zdobywać szczyty. W pewnym momencie straciłem przytomność. Gdy obudziłem się zobaczyłem jakąś postać. Była strasznie niewyraźna, miała na sobie stary myśliwski kostium, a przy nim strzelbę. Kiedy mężczyzna zobaczył, że się budzę, uciekł. W całym szoku, nie kontrolując ciała, pobiegłem za nim. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Byłem jeszcze dość słaby, by go dogonić. Potykając się o konar drzewa, przewróciłem się, raniąc obie nogi i twarz. Nie wiedziałem, gdzie się podział. Znalazłem jednak miejsce otoczone żelaznym szpiczastym płotem, tak jak w legendzie o Hansie. Myślę, że to jego grób, że to on mnie uratował, że nie jest tak zły, jak o nim mówiono, że po prostu pogubił się w swych działaniach pod wpływem szatana, który go opętał. Niezbyt wiedziałam, co powiedzieć. Byłam zdumiona, zaniemówiłam. Nie przypuszczałam, że takie rzeczy mogą dziać się naprawdę. Hans strażnikiem „magicznego lasu”? Takie rzeczy obserwowałam tylko w filmach. To nie mieściło mi się w głowie, ale wiedziałam, że dziadek mówił prawdę, on nigdy nie kłamał.

112

113


Siedziałam wpatrzona w ziemię, zastanawiając się, dlaczego Hans miałby uratować dziadka. Widziałam, że czeka na odpowiedź, więc kiwnęłam tylko głową, próbując pozbierać myśli. W końcu zdobyłam się, by wydusić z siebie jakieś słowa. – Dziadku, to cudowna historia i taka nieprawdopodobna! – powiedziałam. – Ale nadal nie rozumiem, dlaczego mi to mówisz. – Kochanie, ja umieram... – to, co mi odpowiedział było bardzo przykre, nigdy tego nie zapomnę. – Zostało mi jedynie kilka dni, może tygodni… W moim śnie, matka powiedziała, że niedługo zabierze mnie do siebie i będziemy szczęśliwi. To może oznaczać tylko jedno Skarbie – śmierć. Ksiądz Jan Twardowski powiedział „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. – Mówił również – wierzyć, to znaczy ufać, kiedy cudów nie ma. Jeśli mi, ufasz uwierzysz w moje słowa. Nie miałbym serca cię skłamać, skarbie. Dziadek ronił łzy. Nigdy go takiego nie widziałam. Łzy szczęścia? Nic bardziej mylnego, rozpaczał. Nie wiedziałam, co zrobić. Przytuliłam go mocno i powiedziałam: – Dziadziusiu nie płacz, na zawsze będziesz w moim serduszku, bo cię bardzo, bardzo kocham. Dziękuję, że jesteś – wzięłam go pod rękę i poszliśmy do samochodu. Gdy dojechaliśmy do domu powiedział tylko, że po jego śmierci mam zaopiekować się gołębiami i Volvo. Uśmiechnęłam się serdecznie i wyraziłam zgodę. Weszliśmy do domu, było około godziny czternastej. Zjedliśmy obiad, a po nim dziadek zniknął w drzwiach sypialni. Oznajmił, że źle się czuje i musi się położyć. Przez następne dwa dni z dziadkiem było coraz gorzej. Teraz to ja zajmowałam się gołębiami. W niektórych czyn-

nościach pomagał mi tato. Trzeciego dnia od ostatniego pobytu w „magicznym lesie” dziadek zmarł. Pamiętam, że bardzo to przeżyłam, dużo płakałam i myślałam o tej wyjątkowej osobie. Nie zabrakło też wizyt w „magicznym lesie”, gołębniku, czy na huśtawce. Od tamtego dnia minęło pięć lat. Do dziś często chodzę do „magicznego lasu”, pamiętając, by nikomu o nim nie mówić. Prawie nic się nie zmieniło, poza tym, że brzozy urosły, a ja posadziłam tam dąb, ku czci mojego dziadka. Nadałam temu miejscu też nową nazwę – Henrykówka – od jego imienia. Hodowlę gołębi kontynuuję wraz z tatą. Dwa lata temu zapisaliśmy się nawet do Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. Bruno okazał się najlepszym lotnikiem oddziału. W nagrodę dostaliśmy wielki, złoty puchar, na którym widnieje duży gołąb. Stoi on w centrum domu, obok zdjęcia dziadka. Jeśli chodzi o sam gołębnik, to przeszedł małą przebudowę ze względu na powiększenie się stada. Mój dziadek był wyjątkową osobą, pełną radości i osobistego uroku. Nie zapomnę go nigdy, ponieważ dawał mi wiele miłości i radości. Na zawsze pozostanie w moim sercu.

114

115


Tadeusz Naumczyk (senior) i Amanda Murjas (junior)

W starym młynie

Z

a oknem padał śnieg, a ja siedziałem w fotelu, popijałem herbatę i oglądałem stare fotografie. Kiedy wstawałem, aby podłożyć do pieca, jedno zdjęcie na którym byłem z dziadkiem, spadło na podłogę. Miałem wtedy 6 lat. Nagle poczułem się dziwnie, a zdjęcie zaczęło wirować wokół mnie... Wtedy zasnąłem i przyśniła mi się… ...piękna kraina, porośnięta złotymi kłosami zbóż, łąki pełne kwiatów, lasy bogate w zwierzynę. Słońce świeciło wysoko, przykrywając swym ciepłym blaskiem całą krainę. W tak piękny sierpniowy dzień, podczas żniw na polu, młoda kobieta o imieniu Amelia w samo południe wydała na świat syna. Był on jej pierwszym i jedynym dzieckiem. Wszyscy uradowani udali się na ucztę. Można by pomyśleć, że takie dziecko będzie mieć tak piękne życie, jak cudowny był ów dzień jego narodzin. Jednak szczęście nie trwało długo. Kiedy mały Tadeusz skończył rok, jego ojciec umarł na gruźlicę, 4 lata później w tragicznym wypadku umarła matka. Opiekę nad sierotą przejął dziadek, starszy mężczyzna z długą, siwą brodą. Był to mądry, oczytany, władający kilkoma językami człowiek bardzo kochający swojego wnuka, uczył go pisania, czytania, języków obcych i tego, jak żyć w zgodzie z naturą. Dziadek chłopca miał wielki szacunek wśród ludzi, dzięki swojej uczciwości i zaradności.

116

117


Mieszkali w domku, na koloni. Jednak ich dom nie był osamotniony. Bowiem w ich gospodarstwie znajdowała się bania, czyli łaźnia. W każdą środę i sobotę przychodzili okoliczni mieszkańcy, by w zimowy wieczór korzystać z gorącej pary i wspaniałych masaży z wieniczek – klepanie pleców gałązkami brzozy. Mały Tadziu pomagał dziadkowi polewając rozgrzane kamienie wodą, by powstała para. Już jako mały chłopiec dość ciężko pracował, lecz przy dziadku praca ta sprawia mu wiele radości. Latem Tadeusz, jak każde dziecko, wolną chwilę spędzał na zabawach, jeździł rowerem, a zimą na nartach, zrobionych przez dziadka i łyżwach na pobliskim stawie. Wnuczek dużo czasu spędzał z dziadkiem, dzięki czemu zdobywał jeszcze większą wiedzę. Miał przyjaciela, który mieszkał niedaleko. Razem bawili się w lesie w chowanego i w myśliwych. Były to piękne, a zarazem ciężkie czasy. Dzieci pracowały na roli, zbierały grzyby i jagody, pasły krowy. Domy były kryte strzechą, nie było w nich elektryczności, dlatego dzieci same sobie robiły zabawki. Wymyślały różne zabawy, czasem powodujące wiele szkód. Rodzice byli zapracowani, więc nie poświęcali dużo uwagi swoim pociechom. Do miasta było kilkanaście kilometrów, można było dojechać tylko konno. Zimą wielkie śnieżyce i zaspy sprawiały wiele trudności, więc dzieci na nartach musiały pokonywać drogę do szkoły. Życie na wsi bywało ciężkie, wszystkie prace wykonywano ręcznie: kobiety wyszywały, piekły chleby, ciasta i robiły powidła. Mężczyźni zajmowali się rzemiosłem i gospodarką. Jednak w tak srogim klimacie nie zapomniano o tradycjach, zimową porą – ku uciesze dzieci i nie tylko, organizowano kuligi, a wieczorami rozpalane były wielkie ogniska,

gdzie młodzież tańczyła i śpiewała, grała w karty, a starsi opowiadali ciekawe historie... W wieku 7 lat mały Tadeusz zaczął uczęszczać do szkoły. Pewnego dnia, kiedy skończył lekcje, udał się do wielkiego młyna, położonego nieopodal lasu nad stawem. Miał tam być jego dziadek, który mielił mąkę. Niestety nie zastał go tam i przez nieuwagę został zamknięty przez młynarza na całą noc… Było ciemno i zimno, pełnia odbiła swój blask w jeziorze, z lasu słychać sowy, ale mały Tadeuszek był odważny, dziadek nauczył go pokonywać swój strach. Znalazł stary worek po mące i okrył się nim, położył się w kącie i zasnął. Obudziły go dziwne odgłosy ze strychu, wstał, przetarł oczy i udał się w stronę głosów. Tym razem jednak czuł niepokój, w ciemności wymacał świecę i zapałki leżące na starym stole, zapalił ją. Cały dygotał, z wrażenia trzęsły mu się dłonie, a wosk ze świecy parzył jego drobne palce. Ostrożnie wszedł po drabinie do małego pomieszczenia, skąd dochodziły dziwne odgłosy i z wielkim zdziwieniem zobaczył myszy obgryzające jakąś starą skrzynię. Jednak jego ciekawość nie została zaspokojona, podszedł więc do skrzyni i próbował ją otworzyć. Wieko było bardzo zniszczone i ciężko było je podnieść, jednak z wielkim trudem udało się zajrzeć do środka. Dopiero po chwili na dnie ujrzał wielką księgę. Serce biło mu jak oszalałe, ale ciekawość oczywiście zwyciężyła, więc wyjął księgę i otworzył ją. Wydała mu się ona taka magiczna, wspaniała i tajemnicza... Na kartach księgi pojawił się dziwny obraz: wysokie budynki, dużo dziwacznie ubranych ludzi, pojazdy, jakich jeszcze nigdy nie widział. Przewracał kartkę za kartką, a na każdej stronie oglądał jeszcze dziwniejsze rzeczy. Wszystko

118

119


wydawało mu się takie inne, jakby z innego świata. Zapomniał całkowicie o lęku, o ciemności i o tym, że jest sam w starym młynie. Przeglądał stronę po stronie i od tych obrazów zaczęło mu się kręcić w głowiei po prostu zasnął. Ze snu obudziła go ciepła dłoń dziadka, który zatroskany a zarazem szczęśliwy zabrał wnuczka do domu. Tadeusz chciał opowiedzieć dziadkowi o swoim śnie, ale nie mógł sobie przypomnieć jego treści. Jednak została mu świadomość, że w jego życiu może się coś zmienić. I tak też się stało: od tamtego zdarzenia chłopiec coraz częściej zamiast zabawy z kolegami szmacianymi zabawkami zaczął z ciekawością obserwować technikę budowania domów. Po wojnie zabierano ludziom ziemie i nastały bardzo ciężkie czasy. Zmusiło to Tadka i jego opiekuna do opuszczenia ukochanej Białorusi. Podróż była wielkim przeżyciem, ponieważ jechali z całym swoim dobytkiem, maszynami, umieszczonymi na wozie z zaprzęgiem. Od granicy podróżowali wśród innych emigrantów pociągiem w wagonie towarowym. Przeprawa była bardzo wyczerpująca, trwała aż cztery dni. Z Białorusi przyjechali do Polski, na ówczesny Dolny Śląsk do miejscowości Grabik koło Żar. Na tych terenach zastali całkiem inny klimat, ludzi, odmienne tradycje i zwyczaje. Zamieszkali wśród krewnych. Mały Tadek wiedział, że zaczyna nowy rozdział w życiu, bardzo tęsknił za poprzednim domem tak, jak i tęsknił jego dziadek. Lecz czas u takiego młodzieńca szybko leczył rany, lecz – jak mawiało przysłowie – starych drzew się nie przesadza i niestety, po pewnym czasie dziadek Tadeusza umarł. Chłopak, coraz bardziej interesował się techniką i budownictwem. Zrobił w piwnicy coś w rodzaju warsztatu, gdzie przesiadywał całe noce szkicując plany i wymyślając sposo-

by na tworzenie coraz to wymyślniejszych konstrukcji. Niekiedy wspominał dzieciństwo i przypominał sobie wtedy o dziwnej książce z intrygującymi rysunkami znalezionej w wielkim młynie. Młody Tadeusz, pełen pomysłów i energii, zrozumiał, że znalezienie tej książki zainspirowało go, przez co ułatwiło mu odkrycie autentycznych zainteresowań budownictwem. Nagle… zbudziły mnie jakieś krzyki. To moje wnuczki całe roześmiane wbiegły do kuchni. Wróciłem do rzeczywistości – do mojego domu, który jako doświadczony inżynier sam zaprojektowałem, sam zbudowałem i w którym mieszkam obecnie wraz ze swoją rodziną. Dołożyłem drewna do pieca, posadziłem wnuczki obok siebie i zacząłem opowiadać im historię o dawnych czasach, wspominając z nostalgią chwile spędzone w starym młynie nad tajemniczą książką, (która nie wiem nawet przez kogo była napisana i jaki miała tytuł), a które tak bardzo zaważyły na moich późniejszych zainteresowaniach. Są niekiedy w życiu takie chwile, które mają wpływ na cały nasz los.

120

121


Iwona Urbaniak (senior) i Anna Urbaniak (junior)

Garnek

D

awno, dawno temu w Bierutowie, biednym miasteczku, mieszkał rolnik Czesław. Miał swoje własne pole. Pewnego gorącego popołudnia, kiedy je przekopywał, jego łopata natrafiła na coś twardego. Nie przestawał jednak kopać. ,,To jakiś wielki, metalowy garnek” powiedział Czesław. Garnek był wystarczająco duży, aby ugotować w nim obiad dla dziesięciu osób. „Nie wygląda jakby miałby mi się do czegoś przydać... Będę jednak kopać dalej, może znajdę coś jeszcze?” – pomyślał Czesław i kontynuował kopanie. Po długim czasie spędzonym na kopaniu Czesław był bardzo zmęczony. „To bez sensu! Na tym polu nie ma niczego więcej!” – pomyślał. W końcu w zdenerwowaniu wrzucił łopatę do garnka i usiadł pod drzewem, aby na chwilę odpocząć. Po chwili, kiedy wstał, aby udać się do domu, nie mógł uwierzyć własnym oczom. W naczyniu było dziesięć łopat! „To magiczny garnek! Włożę do niego tego ziemniaka i zobaczę, co się stanie!” – pomyślał Czesław, po czym włożył ziemniaka do garnka. Ku jego zdumnieniu, znalazł w nim aż dziesięć bulw! Rolnik zabrał magiczny garnek do domu i postanowił schować go w sekretnym miejscu. Gdy już to zrobił, wkładał do niego mnóstwo rzeczy i za każdym razem z jednej powstawało dziesięć. Dzięki temu został bogaczem. Czesław nie był jednak samolubny, a wiedział, że w Bierutowie

122

123


wielu ludzi żyło bardzo biednie i często cierpiało z powodu głodu. Postanowił pomóc mieszkańcom i podzielić się z nimi jedzeniem, które zdobywał dzięki swojemu magicznemu garnkowi. Wszyscy byli mu bardzo wdzięczni i czuli do Czesława wielką wdzięczność i sympatię. Jednak wcześniej czy później, ktoś musiał dowiedzieć się o magicznych mocach garnka Czesława. Gdy powiedziano o nim królowi, chciał zdobyć go za wszelką cenę, aby pomnożyć swój majątek. Wysłał swoje wojska do domu rolnika i nakazał odebrać mu garnek. Gdy wojsko zaniosło garnek do królewskiej komnaty, król nie wiedział, jak należy go używać. Postanowił wskoczyć do środka, aby odkryć, jak działa. Nagle rozległ się wielki huk i król zniknął otoczony dymem. Żołnierze bardzo się wystraszyli i postanowili oddać garnek Czesławowi. „Król odebrał mi garnek i przez swoją głupotę zginął” – pomyślał Czesław, gdy żołnierze oddawali mu magiczne naczynie. Zabrał je z powrotem do kryjówki i dalej pomagał biednym Bierutowianom. Dzięki temu nikt w Bierutowie już nigdy nie chodził głodny.

124

125


O konkursie

A morał z tych opowieści płynie taki, że dla nas wszystkich pamięć to najwyższa wartość, bezcenny skarb, który trzeba pielęgnować, by ocalić od zapomnienia...

126

Konkurs literacko-plastyczny „Magiczne opowieści z rodzinnych stron” dla par złożonych z Seniora i Juniora został ogłoszony w 11. numerze wydawanego przez Poseł Lidię Geringer de Oedenberg Informatora „Nasz Głos w Europie” w grudniu 2011 roku. Celem konkursu powiązanego z obchodami Europejskiego Roku Aktywności Osób Starszych i Solidarności Międzypokoleniowej było nawiązanie ściślejszych relacji pomiędzy pokoleniami, wskazanie na Seniorów jako skarbnic wiedzy o rodzinie jej tradycjach i historiach, o których często w zabieganym świecie się nie pamięta. Ilustracje powstawały przeważnie dzięki fantazji Juniorów, którzy przyszli często też z pomocą Seniorom przy obsłudze komputera. W historiach przekazywanych z pokolenia na pokolenie, zaprezentowane zostały także miejsca wyjątkowe z terenów Dolnego i Opolskiego Śląska, które warto nie tylko ze względu na rodzinna opowieść odwiedzić. 13 par laureatów w czerwcu i lipcu 2012 r. w nagrodę na zaproszenie Poseł Lidii Geringer de Oedenberg odwiedziło siedzibę Parlamentu Europejskiego, Radę Europy i Trybunał Praw Człowieka, a także piękne zakątki Strasburga. Zbiór opowieści jest pokłosiem ogłoszonego przeze mnie konkursu w grudniu 2011 roku. Zamieszczone prace laureatów – bajki, baśnie, legendy i opowiadania – przedstawiają magiczne miejsca naszego regionu. Jedne to świadectwo bujnej wyobraźni, inne to pięknie opracowane historie rodzinne. Ich autorzy to Seniorzy i Juniorzy, którzy nie boją się podejmować nowych wyzwań. A jak się okazało, dla każdego z nich słowo „magia” ma inne znaczenie... 127


Laureaci konkursu „Magiczne opowieści z rodzinnych stron” uczestniczący w 56. wizycie parlamentarnej w Strasburgu w dniach 19-22 maja 2012 roku.

128

Laureaci konkursu „Magiczne opowieści z rodzinnych stron” podczas 58. wizyty parlamentarnej w Strasburgu w dniach 1-4 lipca 2012 roku.

129


Chcesz uczestniczyć w wizycie parlamentarnej – weź udział w konkursie internetowym Co miesiąc zamieszczam 4 pytania związane z moją działalnością w Parlamencie Europejskim na www.lgeringer.pl. Pytania nie są zbyt łatwe, ale odpowiedzi zawsze można znaleźć w tekstach zamieszczonych na mojej stronie internetowej. Ze wszystkich nadesłanych, prawidłowych odpowiedzi co miesiąc jury wyłania zwycięzcę, który ma niepowtarzalną możliwość zwiedzenia Parlamentu Europejskiego. Wytrwali konkursowicze, którym nie poszczęściło się przez trzy kolejne miesiące, otrzymują jeszcze jedną szansę w dodatkowym losowaniu nagrody – wyjazdu do Parlamentu Europejskiego. Czytelniku, następny możesz być TY! Zgłębiaj wiedzę i bądź świadomym obywatelem UE – więcej na: www.lgeringer.pl

Biura posła do parlamentu europejskiego Lidii Geringer de Oedenberg Bruksela - Belgia

Parlament Europejski, 15G206 60, rue Wiertz / Wiertzstraat 60, B-1047 Bruxelles/Brussel

Wrocław

53-653 Wrocław, ul. Inowrocławska 17/14 tel./fax +48 71 323 08 21 e-mail: biuro@lgeringer.pl Dyrektor biura: Zofia Ulatowska-Rybaj Dyżur prawny: Maria Łukowska-Kozak, we wtorki i czwartki 9:00-12:00 po wcześniejszym umówieniu

Strasburg - Francja

Parlament Europejski, T12089, 1, av. du Président Robert Schuman F-67070 Strasbourg Cedex

Biura Poselskie w regionie:

Województwo Dolnośląskie: Bierutów, Bogatynia, Bolesławiec, Dzierżoniów, Głogów, Gryfów Śląski, Jawor, Jelcz-Laskowice, Jelenia Góra, Kłodzko, Lądek Zdrój, Legnica, Lubań, Milicz, Nowa Ruda, Oleśnica, Oława, Strzelin, Świdnica, Wałbrzych, Ząbkowice Śląskie, Zgorzelec Województwo Opolskie: Opole, Brzeg, Kędzierzyn-Koźle, Nysa

ADRESY BIUR W REGIONIE I INNE INFORMACJE:

www.lgeringer.pl e-mail: biuro@lgeringer.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.