2
N.K. Jemisin Zabójczy ksiê¿yc
3
Tytu³ orygina³u: The Killing Moon Projekt ok³adki: Krzysztof Krawiec Redakcja: Julia Celer Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Mariola Hajnus, Justyna ¯ebrowska
Copyright 2012 by N.K. Jemisin By arrangement with the author. All rights reserved. For the cover illustration Krzysztof Krawiec for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2014 for the Polish translation by Maciejka Mazan
ISBN 978-83-7758-581-8
Wydawnictwo Akurat Warszawa 2014
4
Od autorki
Jak wiêkszoœæ pisarzy literatury fantasy fascynuje mnie tworzenie tekstów inspirowanych autentycznymi (choæ przeminionymi) cywilizacjami. Pod pewnym wzglêdem ³atwiej by³oby mi napisaæ zwyczajn¹ powieœæ historyczn¹, wtedy bowiem mog³abym wykorzystaæ wszystkie informacje naukowe. Poniewa¿ jednak jest to powieœæ fantasy, a nie historyczna, znalaz³am siê w doœæ osobliwej sytuacji – musia³am jak najbardziej „odhistoryczniæ” te opowieœci, pozbawiaj¹c je soczystej realnoœci i zostawiaj¹c tylko najrzadsz¹ zawiesinê dla smaku. Moim celem by³o oddanie ho³du, nie naœladowanie rzeczywistoœci. Egiptolodzy amatorzy, uwa¿ajcie siê za ostrze¿onych. Szczególnie zmaga³am siê z imionami bohaterów, bo w wielu z tych cywilizacji imiona sk³ada³y siê ze s³ów, które w miejscowych jêzykach mia³y znaczenie… ale nie opisywa³am Ziemi, wiêc nie mog³am ich u¿yæ. W zamian za to skupi³am siê na uchwyceniu w³aœciwej budowy i atmosfery, unikaj¹c s³ów, które oznacza³yby coœ w tych jêzykach. Poniewa¿ w ¿adnym razie nie jestem ekspertem, istnieje du¿e prawdopodobieñstwo, ¿e któraœ z moich postaci nosi imiê oznaczaj¹ce „Ukochana Sera” czy coœ w tym stylu. Jeœli tak, przepraszam.
5
6
Wszyscy ludzie marz¹, ale nie w takim samym stopniu. Ci, którzy snuj¹ marzenia noc¹, w zakurzonych zak¹tkach swojego umys³u, budz¹ siê za dnia z przekonaniem, ¿e by³a to fanaberia, lecz ci, co marz¹ we dnie, s¹ niebezpieczni, bo mog¹ odgrywaæ swoje marzenia z otwartymi oczami, aby je urzeczywistniæ. T.E. Lawrence Siedem filarów m¹droœci
7
8
1
W mroku snu dusza mo¿e umrzeæ. Lêki, z którymi spotykamy siê w ciemnoœciach, s¹ jak odbicie w lustrze. To normalne, ¿e uderzamy w obraz, który nas dra¿ni, ale wtedy szk³o nas rani; dusza krwawi. Zadaniem zbieracza jest ratowaæ duszê za wszelk¹ cenê. (M¹droœæ)
W mroku czuwania pewna dusza umar³a. Jednak jej cia³o jest nadal dziko, ³apczywie ¿ywe. Zadaniem Kosiarza jest go nie ratowaæ.
Barbarzyñcy z pó³nocy ucz¹ swoje dzieci strachu przed Œni¹c¹ Lun¹, twierdz¹c, ¿e sprowadza ona szaleñstwo. To bluŸnierstwo mo¿na wybaczyæ. Czasami dziwny blask Luny spowija³ ca³y Gujaareh oleistymi wirami ametystu i akwamaryny. W jego œwietle chaty ni¿szej kasty wydawa³y siê solidne i piêkne; œcie¿ki wyk³adane zwyk³ymi glinianymi ceg³ami lœni³y jak posrebrzone. W dziwnych cieniach na gzymsie budynku
9
móg³by przycupn¹æ mê¿czyzna, a wydawa³by siê tylko niewyraŸnym rysunkiem na tle ziarnistej szaroœci. W tym kraju taki mê¿czyzna móg³by byæ kap³anem, skupionym na najœwiêtszej ze swoich powinnoœci. Temu kap³anowi sprzyja³y nie tylko cienie. D³ugie szkolenie wyciszy³o odg³os jego kroków na kamieniach; zreszt¹ by³ boso. W ogóle nie mia³ wiele na sobie; ufa³, ¿e ciemny kolor skóry pomo¿e mu siê wtopiæ w noc podczas cichej wêdrówki, gdy kierowa³ siê tylko odg³osami miasta. W domu naprzeciwko ulicy zap³aka³o niemowlê – a on zrobi³ krok. Parê piêter poni¿ej wystêpu ktoœ siê rozeœmia³ – a on siê wyprostowa³, dotar³szy do okna, do którego zmierza³. Z zau³ka nieopodal dobieg³ zd³awiony krzyk i odg³osy bójki – a on zatrzyma³ siê, nas³uchuj¹c z niepokojem. Ale zamieszanie ucich³o, tupot sanda³ów o bruk zamar³ w oddali, a on odetchn¹³. Gdy mi³osne krzyki m³odej pary w s¹siedztwie odp³ynê³y z wietrzykiem, mê¿czyzna wœlizgn¹³ siê przez zas³oniête okno do pokoju. Sypialnia – studium przebrzmia³ej elegancji. Kap³an wy³owi³ z mroku zarysy wdziêcznych foteli o przetartej tapicerce, drewniane, zmatowia³e z zaniedbania meble. Podszed³ do ³ó¿ka, uwa¿aj¹c, by jego cieñ nie pad³ na twarz spoczywaj¹cej na nim osoby… ale starzec, którego nazywano Yeyezu, i tak otworzy³ oczy i zamruga³. – Tak myœla³em – powiedzia³ ochryp³ym g³osem, który zadrapa³ ciszê swoj¹ szorstkoœci¹. – Który to? – Ehiru – odrzek³ kap³an. Jego g³os by³ miêkki i g³êboki jak cienie w sypialni. – W snach nazywany Nsha. Oczy starca rozszerzy³y siê z mi³ego zaskoczenia. – Wiêc tak brzmi imiê duszy ró¿y. Komu zawdziêczam ten zaszczyt?
10
Ehiru powoli odetchn¹³. Zawsze trudniej by³o przynieœæ spokój, gdy nosiciel daniny by³ przebudzony i przera¿ony – dlatego prawo nakazywa³o zbieraczom potajemnie wchodziæ do domostw. Ale Yeyezu nie czu³ strachu. Ehiru zobaczy³ to od razu, dlatego postanowi³ odpowiedzieæ na pytanie, choæ wola³ wykonywaæ swoje zadanie bez s³ów. – Twój najstarszy syn zg³osi³ zlecenie na twoje imiê – powiedzia³. Zza przepaski na biodrach wyj¹³ jungissê: d³ugi jak kciuk, lœni¹cy jak czarne szk³o kamieñ z wyryt¹ podobizn¹ cykady. Yeyezu powiód³ za ni¹ wzrokiem. Te kamienie by³y legend¹ z powodu swojej wyj¹tkowoœci i mocy; niewielu wiernych Hananji je widzia³o. – Zosta³o rozwa¿one i przyjête przez Radê Œcie¿ek, a mnie polecono je wykonaæ. Starzec skin¹³ g³ow¹ i wyci¹gn¹³ dr¿¹c¹ rêkê do jungissy. Ehiru poda³ mu kamieñ, nie wypuszczaj¹c go z rêki. Jungissa by³a zbyt œwiêtym przedmiotem, by traktowaæ j¹ lekkomyœlnie. Zdumienie odjê³o starcowi lat. Ehiru mimo woli uœmiechn¹³ siê na ten widok. – Zna smak wielu twoich snów, starcze Yeyezu – powiedzia³, bardzo delikatnie wyjmuj¹c jungissê z rêki starca, aby ten us³ysza³ jego s³owa. Yeyezu westchn¹³, ale opuœci³ rêkê. – Pi³a twoje nadzieje i lêki. Teraz wzywa ciê, byœ do³¹czy³ do niej w Ina-Karekh. Czy z³o¿ysz jej tê ostateczn¹ ofiarê? – Z radoœci¹ – odpar³ Yeyezu i zamkn¹³ oczy. Ehiru poca³owa³ go w czo³o. Rozpalona skóra, delikatna jak papirus, rozprostowa³a siê pod naciskiem jego warg. Ehiru wyprê¿y³ siê i umieœci³ jungissê w miejscu, którego przed chwil¹ dotyka³y jego usta. Tr¹cony palcem kamieñ zadr¿a³, a potem zacz¹³ ledwie zauwa¿alnie wibrowaæ. Yeyezu zapad³ w sen. Ehiru po³o¿y³ mu palce na powiekach.
11
We wzglêdnej ciszy miejskiego wieczoru w pokoju s³ychaæ by³o tylko oddechy Ehiru i Yeyezu. Potem ju¿ tylko Ehiru. W tej nowej ciszy – bo jungissa przesta³a wibrowaæ wraz z koñcem snu – Ehiru sta³ przez parê chwil, czekaj¹c, a¿ rozleje siê w nim leniwie nowa senna krew. Gdy uzna³, ¿e nadszed³ odpowiedni moment, wyj¹³ zza przepaski kolejny przedmiot – tym razem ma³¹ obsydianow¹ pó³kulê, na której p³askiej podstawie wyryto ró¿ê oazy, a szczeliny wype³niono sproszkowanym tuszem. Przycisn¹³ starannie pieczêæ do koœcistej, nieruchomej piersi Yeyezu, zostawiaj¹c swój podpis na arcydziele cia³a. Uœmiech, który pozosta³ na stygn¹cych ustach starca, by³ jeszcze piêkniejszy. – Wiecznie radosnych snów, mój przyjacielu – szepn¹³ Ehiru, po czym podniós³ ko³drê i u³o¿y³ koñczyny Yeyezu w spokojnej, godnej pozycji. W koñcu wyszed³ równie cicho, jak wszed³. A teraz ucieczka: po dachach, bezszelestnie i zwinnie. Parê ulic od domu Yeyezu zatrzyma³ siê i pad³ na ziemiê pod starym zburzonym murem. Ukl¹k³ wœród chwastów, dygocz¹c. Niegdyœ, gdy by³ m³odszy, po takim zadaniu wraca³ do Hetawy przepe³niony radoœci¹ prowadzenia tak bujnego, bogatego ¿ycia. Dopiero godziny modlitw w Sali B³ogos³awieñstw przywraca³y mu zdolnoœæ funkcjonowania. Teraz nie by³ ju¿ m³odzieñcem. Sta³ siê silniejszy, nauczy³ siê dyscypliny. Przewa¿nie potrafi³ odbyæ noc¹ drugi zbiór, a czasem i trzeci, jeœli tego wymaga³y okolicznoœci… choæ trzy zbiory sprawia³y, ¿e stawa³ siê roztrzêsiony, pó³przytomny i traci³ œwiadomoœæ, w którym œwiecie siê znajduje. Nawet senna krew jednej osoby potrafi³a mu zam¹ciæ w g³owie, bo jak móg³ siê nie radowaæ, czuj¹c tak mocno buzuj¹c¹ w nim radoœæ Yeyezu?
12
A jednak musia³ siê staraæ ze wzglêdu na innych cierpi¹cych obywateli Gujaarehu. Dwa razy usi³owa³ liczyæ, dodaj¹c cztery do kolejnych liczb – æwiczenie na koncentracjê – lecz dwukrotnie zatrzyma³ siê przy zaledwie czterech tysi¹cach dziewiêædziesiêciu szeœciu. ¯a³osne. Ale przynajmniej opanowa³ myœli, a dr¿enie ust¹pi³o. Z pewn¹ trosk¹ zauwa¿y³, ¿e Œni¹ca Luna osi¹gnê³a zenit, a jej wielki kr¹g jaœnieje na œrodku nieba jak wielkie pr¹¿kowane oko; minê³a po³owa nocy. Tê czêœæ miasta mo¿na by³o szybciej przejœæ po ziemi ni¿ po dachach. Po krótkim postoju, kiedy odwróci³ przepaskê biodrow¹ na lew¹ stronê i w³o¿y³ kilka z³otych zausznic – bo nawet najbiedniejszy mieszkaniec stolicy Gujaarehu nie wychodzi³ bez ozdób – wy³oni³ siê z cienia muru i ruszy³ ulic¹ jak cz³owiek z niewiadomej kasty, nierzucaj¹cy siê w oczy, zgarbiony, by robiæ wra¿enie bardziej pokornego. O tak póŸnej godzinie widzia³ tylko woŸniców przygotowuj¹cych siê do porannej podró¿y i ziewaj¹cych stra¿ników, niew¹tpliwie id¹cych na nocn¹ zmianê w bramach miasta. ¯aden z nich go nie zauwa¿y³. W dzielnicy zamieszkanej przez wy¿sz¹ kastê domy sta³y dalej od siebie. Ehiru skrêci³ w boczn¹ uliczkê, kiepsko oœwietlon¹ na pó³ wypalonymi latarniami, i wyszed³ prosto na grupê m³odych shunhów œmierdz¹cych timbaliniarni¹ i zwietrza³ymi kobiecymi perfumami. Œmiali siê i zataczali, otumanieni narkotykiem. Szed³ za nimi przez parê ulic, zanim w ogóle zauwa¿yli jego obecnoœæ, a wtedy skrêci³ w kolejn¹ boczn¹ uliczkê. Prowadzi³a do magazynu w stodole gospody, której szuka³. Drzwi stodo³y by³y otwarte, stoj¹ce pod œcian¹ beczki z winem i przewi¹zane sznurkiem paczki – ods³oniête
13
i nienaruszone. Nieliczni gujaareñscy z³odzieje byli zbyt m¹drzy, aby je tkn¹æ. Ehiru zanurzy³ siê w mrok, zdj¹³ bi¿uteriê-rekwizyt i znowu inaczej zawi¹za³ przepaskê, zwijaj¹c j¹ i sup³aj¹c tak, by materia³ nie ³opota³. Z jednej strony p³achtê zdobi³ dyskretny wzorek, druga jej strona – ta, któr¹ teraz ods³oni³ – by³a zupe³nie czarna. Poprzedniego dnia Ehiru zrobi³ rozeznanie w gospodzie. Jej w³aœciciel, chytry jak ka¿dy z kasty kupieckiej, przyjmowa³ goœci przez ca³y rok, licz¹c na bogatych przyjezdnych, z których wielu nie lubi³o zmiany miejsca zamieszkania podczas wiosennych powodzi. Nastêpny nosiciel daniny – handlarz z pó³nocy – mia³ prywatny pokój w wie¿y, oddzielonej od reszty budynku stromymi schodami. Bardzo wygodne. Kiedy Hananja czegoœ chce, prostuje wszystkie drogi. W kuchni gospody by³o ciemno, podobnie jak w s³u¿bówce obok niej. Ehiru min¹³ stó³ z le¿¹cymi nisko poduszkami i ogród w atrium, zwalniaj¹c, by odsun¹æ liœcie palm i zwisaj¹cych paproci. Za ogrodem znajdowa³y siê komnaty sypialne. Tu st¹pa³ najciszej, bo nawet o tak póŸnej porze jacyœ goœcie mogli nie spaæ; ale latarnie we wszystkich pomieszczeniach by³y zaciemnione, a zza zas³on w drzwiach dobiega³y tylko powolne, miarowe oddechy. Dobrze. Wchodz¹c po schodach wie¿y, s³ysza³ niespokojne chrapanie handlarza, dobiegaj¹ce nawet przez grube drewniane drzwi. Otwarcie drzwi tak, ¿eby nie skrzypnê³y, wymaga³o trochê wysi³ku, ale uda³o mu siê, choæ po cichu przeklina³ zagraniczny zwyczaj wstawiania drzwi do wewnêtrznych pokojów. W komnacie chrapanie brzmia³o tak g³oœno, ¿e gazowe zas³ony wokó³ ³ó¿ka dr¿a³y. Nic dziwnego, ¿e w³aœciciel
14
zaproponowa³ goœciowi wie¿ê, pewnie w dodatku ze zni¿k¹. Mimo to Ehiru zachowywa³ siê ostro¿nie; odczeka³, a¿ szczególnie g³oœne chrapniêcie rozchyli³o zas³ony, i spojrza³ na swoje nowe zlecenie. Z bliska dobiega³ go zapach mê¿czyzny zmieszany z cuchn¹cym potem, ze zje³cza³ym ³ojem i z innymi woniami, tak mocnymi, ¿e zakrêci³o mu siê w g³owie. Zapomnia³, ¿e Nordowie nie maj¹ zwyczaju czêsto siê k¹paæ. Chocia¿ noc by³a ch³odna i wietrzna, cz³owiek z pó³nocy – handlarz z ludu Bromarte, jak uœciœla³o zlecenie, choæ Ehiru nigdy nie potrafi³ rozró¿niæ tych pó³nocnych plemion – obficie siê poci³, a jego blada skóra by³a rozpalona i zaczerwieniona, jakby zasn¹³ w samo po³udnie na pra¿¹cym s³oñcu. Ehiru przez chwilê przygl¹da³ siê jego twarzy, zastanawiaj¹c siê, czy w snach takiego cz³owieka mo¿na odnaleŸæ odrobinê spokoju. W koñcu uzna³, ¿e mo¿na, bo Hananja inaczej by go nie wybra³a. Ten cz³owiek mia³ szczêœcie. Hananja nieczêsto obdarza³a swoim b³ogos³awieñstwem cudzoziemców. Oczy mê¿czyzny porusza³y siê pod zamkniêtymi powiekami, a zatem Ehiru nie potrzebowa³ jungissy przenosz¹cej na w³aœciwy etap snu. K³ad¹c palce na jego powieki, zmusi³ swoj¹ duszê do oddzielenia siê od cia³a, nie zrywaj¹c z ni¹ wiêzi – umblikeh – ¿eby w odpowiedniej chwili móc za ni¹ pod¹¿yæ. Gdy otworzy³ oczy duszy, sypialnia sta³a siê bezbarwna i nierealna. Nieistotne odbicie prawdziwego œwiata. W tym miejscu, w po³owie drogi miêdzy jaw¹ a snem, by³a tylko jedna wa¿na rzecz: delikatna, migocz¹ca czerwona lina, która wy³ania³a siê z miejsca w okolicach obojczyka mê¿czyzny i ci¹gnê³a siê w nicoœæ. By³a to œcie¿ka, któr¹ jego dusza pod¹¿y³a w podró¿ do Ina-Karekh, krainy snów. Ehiru bez trudu móg³ pod¹¿yæ t¹
15
sam¹ œcie¿k¹ i znowu ni¹ wróciæ. Gdy tym razem otworzy³ oczy duszy, otoczy³y go kolory i wielka przedziwnoœæ, gdy¿ znalaz³ siê w Ina-Karekh, krainie snów. I tutaj ukaza³ mu siê sen cz³owieka z plemienia Bromarte. Charleron z Wenkinsklanu – to imiê pojawi³o siê w œwiadomoœci Ehiru, który wch³on¹³ jego osobliwoœæ, a tak¿e tyle œpi¹cego cz³owieka, ile tylko móg³. Nie by³o to imiê duszy, ale tego nale¿a³o siê spodziewaæ. Rodzice z plemienia Bromarte dawali swoim dzieciom imiona zawieraj¹ce nadzieje i pragnienia œwiata na jawie, nie ochronê we œnie. W rozumieniu plemienia Charlerona jego imiê by³o imieniem ambicji. Imieniem g³odu. I g³ód wype³nia³ duszê mê¿czyzny: g³ód bogactwa, szacunku, rzeczy, których nawet nie potrafi³ nazwaæ. Ten g³ód, odbity w sennych krajobrazach Ina-Karekh, przybra³ kszta³t wielkiej ziej¹cej jamy w ziemi, której œciany roi³y siê od niezliczonych, wyci¹gniêtych, od³¹czonych od cia³a d³oni. Ehiru przybra³ postaæ, jak¹ zwykle mia³ we œnie, i sp³yn¹³ w dó³ pomiêdzy d³oñmi, nie zwracaj¹c uwagi na ich bezg³oœne œlepe b³aganie. Na dnie studni d³oni, p³acz¹ce ze strachu i bezradnoœci, klêcza³o wcielenie niefortunnie nazwanego cz³owieka z Bromarte. Charleron kuli³ siê, szlochaj¹c, na pró¿no usi³uj¹c siê ratowaæ przed w³asnym dzie³em – rêkami, które nieustannie go szarpa³y. Nie krzywdzi³y go i dla ka¿dego odpowiednio wykszta³conego œni¹cego by³yby tylko umiarkowanie straszne, lecz – jak uzna³ Ehiru – pe³ni³y w snach funkcjê ¿ó³ci: gorzkie i przykre, niezbêdne dla zdrowia, ale nieprzyjemne dla zmys³ów. Wch³on¹³ ich, ile móg³, dla dawców, bo nawet ¿ó³æ by³a przydatna, choæ Charleron móg³by siê z tym nie zgodziæ. Ale zostawi³ w sobie miejsce na najwa¿niejszy hu-
16
mor, po który tu przyby³. Jak zawsze – zgodnie z rozkazem Bogini – nosiciel daniny Hananji podniós³ wzrok i ujrza³ Ehiru w jego prawdziwej, nieos³oniêtej postaci. – Kim jesteœ? – spyta³, na chwilê zapomniawszy o przera¿eniu. D³oñ chwyci³a go za ramiê, a on odskoczy³ z krzykiem. – Ehiru – odrzek³ kap³an. Przez chwilê zastanawia³ siê nad wyjawieniem imienia swojej duszy, ale postanowi³ tego nie robiæ. Imiona duszy nie mia³y znaczenia dla pogan. Jednak ku jego zaskoczeniu w oczach cz³owieka z plemienia Bromarte b³ysnê³o rozpoznanie. – Gualoh – powiedzia³, a przez filtr wspólnego snu do Ehiru dotar³a fala zrozumienia. Jakieœ straszne stworzenie z opowieœci przy ognisku? Zlekcewa¿y³ to. Barbarzyñskie przes¹dy. – S³uga Bogini Snów – poprawi³ go, kucaj¹c przy nim. D³onie, reaguj¹c na strach Bromartena, nerwowo szarpa³y cia³o kap³ana, jego przepaskê biodrow¹ i dwa warkocze na karku. Nie zwraca³ na nie uwagi. – Zosta³eœ dla niej wybrany. PójdŸ, a ja zawiodê ciê do lepszego miejsca, gdzie przez wiecznoœæ bêdziesz ¿yæ w spokoju. – Wyci¹gn¹³ rêkê. Bromarten skoczy³ na niego. Zaskoczy³ Ehiru, niemal nie daj¹c mu czasu na reakcjê, ale ¿aden zwyk³y cz³owiek nie móg³ zatryumfowaæ nad zbieraczem we œnie. Szybkim ruchem woli Ehiru rozproszy³ studniê r¹k i zast¹pi³ j¹ anonimow¹ pustyni¹ pe³n¹ pofa³dowanych przez wiatr diun. Tu mia³ mnóstwo miejsca na unikanie ataków Bromartena. Mê¿czyzna znowu rzuci³ siê na niego, rycz¹c obelgi. Ehiru otworzy³ i zamkn¹³ ziemiê pod jego nogami, zakopuj¹c go po pas w piasku.
17
Nawet w tej pu³apce Bromarten kl¹³, szarpa³ siê i p³aka³, rzucaj¹c w Ehiru garœciami piasku – który Ehiru po prostu rozprasza³ si³¹ woli. Potem kap³an kucn¹³ przed Bromartenem, spogl¹daj¹c mu ze zdziwieniem w oczy. – Walka jest bezcelowa – powiedzia³, a mê¿czyzna znieruchomia³, s³ysz¹c ton jego g³osu, choæ Ehiru stara³ siê mówiæ ³agodnie. – Uspokój siê, a podró¿ odbêdzie siê bezboleœnie. – Czy¿by Bromarteni o tym wiedzieli? Handlowali z Gujaarehem od stuleci. Na wypadek, gdyby to w³aœnie by³o przyczyn¹ paniki mê¿czyzny, Ehiru doda³: – Nie bêdzie bólu. – OdejdŸ ode mnie, gualoh! Nie jestem twoim glinoryjcem, nie pozwolê ci siê ¿ywiæ moimi snami! – To prawda, nie jesteœ Gujaareñczykiem. – Nie odwracaj¹c uwagi od mê¿czyzny, Ehiru zacz¹³ zmieniaæ senny krajobraz tak, by ten tchn¹³ spokojem. Chmury zmieni³y siê w bia³e subtelne smu¿ki, piasek, w którym tkwi³a senna postaæ Bromartena, sta³ siê bardziej sypki, milszy w dotyku. – Ale cudzoziemcy bywali ju¿ poddawani zbiorom. Wszyscy, którzy postanawiaj¹ ¿yæ i robiæ interesy w murach naszej stolicy, zostali ostrze¿eni: miasto Hananji jest pos³uszne jej Prawu. S³owa Ehiru wreszcie zdo³a³y siê przebiæ przez panikê Bromartena. Wargi mê¿czyzny zadr¿a³y. – Ale… ale ja nie chcê umieraæ… – Zacz¹³ p³akaæ tak bardzo, ¿e ramiona mu dygota³y, a Ehiru mimo woli poczu³ litoœæ. Straszne, ¿e ludzie z pó³nocy nie znaj¹ siê na narkomancji. Byli bezradni wobec snów, na ³asce swoich koszmarów, i ¿aden nie mia³ doœwiadczenia w sublimacji strachu. Ilu z tego powodu zginê³o w krainach cienia? Nie mieli tak¿e zbieraczy, którzy u³atwiali im drogê.
18
– Niewiele osób pragnie œmierci – zgodzi³ siê Ehiru. Pog³aska³ mê¿czyznê po czole i odgarn¹³ mu rzadkie w³osy, aby go uspokoiæ. – Nawet moi rodacy, którzy twierdz¹, ¿e kochaj¹ Hananjê, czasami walcz¹ z przeznaczeniem. Ale tak to ju¿ jest, ¿e jedni musz¹ umrzeæ, by inni mogli ¿yæ. I tak umrzesz – przedwczeœnie i nieprzyjemnie – jeœli ta choroba ladacznic, któr¹ przywlok³eœ do Gujaarehu, zdo³a siê rozwin¹æ. Dlaczego nie umrzesz w pokoju, szerz¹c ¿ycie? – K³amiesz! – Nagle twarz Bromartena sta³a siê podobna do œwiñskiego ryja. W jego ma³ych oczkach zamigota³a nienawiœæ. Ta zmiana zasz³a tak gwa³townie, ¿e Ehiru zamilk³ zaskoczony. – Mówisz, ¿e to b³ogos³awieñstwo twojej bogini, ale ja wiem, o co naprawdê chodzi. – Mê¿czyzna pochyli³ siê; jego oddech sta³ siê cuchn¹cy. – To ci sprawia przyjemnoœæ. Ehiru cofn¹³ siê przed tym oddechem i jeszcze bardziej odra¿aj¹cymi s³owami. – ¯aden zbieracz nie zabija dla przyjemnoœci. – ¯aden zbieracz nie zabija dla przyjemnoœci – przedrzeŸnia³ go Bromarten. – A co z tymi, którym siê to zdarza? – Uœmiechn¹³ siê, a jego zêby b³ysnê³y drapie¿nie. – Czy przestaj¹ byæ zbieraczami? Jest dla nich inna nazwa, tak? Tak opowiadasz te k³amstwa? Ehiru poczu³ przejmuj¹cy ch³ód; zaraz po tym obla³ go ¿ar gniewu. – To obelga – warkn¹³. – Doœæ tego. – To wasza pociecha dla umieraj¹cych, tak? – Zbieracze pocieszaj¹ tych, którzy wierz¹ w spokój i chêtnie przyjmuj¹ b³ogos³awieñstwo Hananji – sykn¹³ kap³an. – Nie mog¹ wiele zrobiæ dla niewierz¹cych, którzy
19
z niej szydz¹. – Wsta³ i skrzywi³ siê z rozdra¿nieniem. Gadanie tego dzikusa rozproszy³o jego uwagê; piasek wokó³ nich falowa³ i unosi³ siê jak pierœ ¿ywego stworzenia. Ale zanim Ehiru zdo³a³ odzyskaæ panowanie nad snem i zmusiæ umys³ Bromartena do spokoju, poczu³ na kostce zaciskaj¹ce siê palce. Zaskoczony spojrza³ w dó³. – Oni ciê wykorzystuj¹ – powiedzia³ Bromarten. W g³owie Ehiru rozleg³ siê alarm. – Co? Mê¿czyzna pokiwa³ g³ow¹. Jego spojrzenie sta³o siê ³agodniejsze, niemal ¿yczliwe. Pe³ne litoœci – tak jak przed chwil¹ spojrzenie Ehiru. – Dowiesz siê. Wkrótce. Zu¿yj¹ ciê do koñca, a¿ nic z ciebie nie zostanie, a wtedy nie znajdziesz nikogo, kto by ciê pocieszy³, zbieraczu. – Bromarten rozeœmia³ siê, a krajobraz wokó³ nich zafalowa³, œmiej¹c siê razem z nim. – Wielka szkoda, Nsha Ehiru. Wielka szkoda! Ehiru poczu³, ¿e na rêkach wystêpuje mu gêsia skórka, choæ przecie¿ te rêce nie by³y prawdziwe. W takich chwilach umys³ robi³, co móg³, by ochroniæ duszê, a Ehiru nagle poczu³ wielk¹ potrzebê ochrony – bo ten Bromarten zna³ jego imiê duszy, choæ nie dowiedzia³ siê tego od niego. Kap³an wyszarpn¹³ siê z r¹k i ze snu mê¿czyzny jednym instynktownym ruchem. Ale ku jego przera¿eniu ta niezdarna ucieczka zerwa³a wiêŸ Bromartena z jego cia³em. Za szybko! Nie przeniós³ Bromartena do bezpieczniejszego miejsca w królestwie snów. A teraz dusza ci¹gnê³a siê za nim jak kilwater za statkiem, skrêcaj¹c siê i rozpraszaj¹c, choæ stara³ siê j¹ zepchn¹æ w stronê Ina-Karekh. Z rozpaczy pobra³ senn¹ krew, ale wzdrygn¹³ siê, gdy powoli do niego nap³ynê³a, skrzepniêta przez strach i z³oœæ.
20
W mroku miêdzy œwiatami ostatni œmiech Bromartena rozwia³ siê w ciszy. Ehiru wróci³ do siebie, zach³ysn¹wszy siê powietrzem, i spojrza³ w dó³. Zrobi³o mu siê tak niedobrze, ¿e chwiejnie odszed³ od ³ó¿ka, opar³ siê o parapet i zacz¹³ oddychaæ szybko i p³ytko, ¿eby nie zwymiotowaæ. – Najœwiêtsza pani spokoju i ulgi… – wyszepta³ odruchowo modlitwê w jêzyku sua. Zamkn¹³ oczy, ale nadal widzia³ martw¹ twarz Bromartena: wytrzeszczone, wychodz¹ce z orbit oczy, otwarte usta, zêby ods³oniête w ohydnym poœmiertnym grymasie. Co on uczyni³? O, Hananjo, wybacz mi profanacjê Twojego rytua³u… Tym razem nie zostawi³ po sobie pieczêci ró¿y. Ten ostatni sen nie powinien by³ a¿ tak wymkn¹æ siê spod kontroli – na pewno nie w przypadku zbieracza tak doœwiadczonego jak on. Wzdrygn¹³ siê na wspomnienie oddechu Bromartena – tak cuchn¹cego, jakby coœ w nim ju¿ gni³o. Ale to Bromarten cierpia³ o wiele bardziej, rzucony z powodu niedba³oœci Ehiru w koszmarne czeluœci Ina-Karekh na ca³¹ wiecznoœæ – a i to pod warunkiem, ¿e jego dusza by³a nietkniêta i mog³a powróciæ. Lecz gdy niesmak ust¹pi³ miejsca ¿alowi, a Ehiru ugi¹³ siê pod ciê¿arem obu tych uczuæ, intuicja obudzi³a w nim cichy alarm. Podniós³ g³owê. Za oknem rozci¹ga³y siê dachy miasta, a za nimi ku horyzontowi sp³ywa³ ³agodnie lœni¹cy sk³on Œni¹cej. Zza jej wiêkszej krzywizny wygl¹da³a Czuwaj¹ca Luna. Miasto ucich³o podczas tych ostatnich chwil lunarnego œwiat³a – sen zmorzy³ nawet z³odziei i kochanków. Wszystkich z wyj¹tkiem jego… I jakiejœ postaci skulonej przy cysternie na pobliskim dachu.
21
Ehiru zmarszczy³ brwi i stan¹³ prosto. Sylwetka na dachu zrobi³a to samo. Widaæ by³o tylko jej zarysy: by³ to mê¿czyzna, nagi lub prawie nagi, wysoki, a jednak dziwnie zgarbiony. Niewidoczne rysy, nierozpoznawalna kasta, nieznane zamiary. Nie. Przynajmniej jedno by³o jasne. Nieruchoma postaæ niewiele zdradza³a, ale wia³o od niej groz¹. Chwila szybko minê³a. Postaæ odwróci³a siê, wspiê³a siê po linie cysterny na dach, przeskoczy³a na drugi budynek i zniknê³a w mroku. Noc znowu sta³a siê cicha. Ale nie spokojna. Gualoh, rozleg³o siê echo g³osu Bromartena. To nie by³a obelga, uœwiadomi³ sobie Ehiru, patrz¹c w miejsce, w którym przed chwil¹ znajdowa³ siê nieznajomy. To ostrze¿enie. Demon.
22