Rozpacz Vladimir Nabokov

Page 1


j:arozpacz 12-2-2014 p:2 c:1 black–text

2


j:arozpacz 12-2-2014 p:3 c:1 black–text

Vladimir Nabokov

V LADIMIR

NABOKOV ROZPACZ

040835 £AMA£ KATAFIASZ 19.03.2001

Rozpacz

prze³o¿y³ z angielskiego i pos³owiem opatrzy³ Leszek Engelking

3

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA


j:arozpacz 12-2-2014 p:4 c:1 black–text

Tytu³ orygina³u: Despair Projekt ok³adki: Michal Brzozowski Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Redaktornia.com

 1965, 1966 by Vladimir Nabokov All rights reserved  for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2003, 2014  for the Polish translation by Leszek Engelking

ISBN 978-83-7758-601-3

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2014

4


j:arozpacz 12-2-2014 p:5 c:1 black–text

Dla Wiery

5


j:arozpacz 12-2-2014 p:6 c:1 black–text

6


j:arozpacz 12-2-2014 p:7 c:1 black–text

Przedmowa do wydania amerykañskiego [1966] Rosyjski tekst Rozpaczy (Otczajanije – o wiele dŸwiêczniejszy skowyt ni¿ Despair) powsta³ w roku 1932 w Berlinie. Emigracyjne czasopismo paryskie „Sowriemiennyje zapiski” wydrukowa³o go w odcinkach w 1934, a w 1936 ksi¹¿kê opublikowa³o równie¿ emigracyjne wydawnictwo Petropolis w Berlinie. Podobnie jak inne moje utwory (mimo nadziei Hermanna) Rozpacz jest zakazana w prototypowym pañstwie policyjnym1. Pod koniec 1936 roku, nadal mieszkaj¹c w Berlinie – gdzie inne bestialstwo dorwa³o siê do megafonów – dla londyñskiego wydawcy prze³o¿y³em Otczajanije na angielski. Bazgra³em coœ w tym jêzyku od swego literackiego urodzenia, by tak rzec, na marginesie utworów rosyjskich, ale to by³a pierwsza moja powa¿na próba (jeœli nie liczyæ kiepœciutkiego wiersza wydrukowanego oko³o roku 1920 w literackim piœmie uniwersytetu w Cambridge) pos³u¿enia siê angielszczyzn¹ w celach, które mo¿na by ogólnie okreœliæ jako artystyczne. Efekt pracy wyda³ mi siê niezgrabny 1

Po jego rozpadzie oczywiœcie siê tam ostatecznie ukaza³a (przyp. t³um.).

7


j:arozpacz 12-2-2014 p:8 c:1 black–text

pod wzglêdem stylistycznym i poprosi³em dosyæ zrzêdliwego Anglika, którego znalaz³em przez agencjê w Berlinie, ¿eby rzecz ca³¹ przeczyta³. Wytropi³ kilka b³êdów w rozdziale I, ale nie chcia³ pracowaæ dalej, mówi¹c, ¿e ksi¹¿ki nie pochwala, podejrzewam, ¿e zastanawia³ siê, czy przypadkiem nie jest to autentyczne wyznanie. W roku 1937 londyñskie wydawnictwo John Long Limited og³osi³o angielsk¹ Rozpacz w porêcznej edycji z do³¹czonym do niej na koñcu catalogue raisonné w³asnych publikacji. Mimo tego dodatku ksi¹¿ka sprzedawa³a siê Ÿle, a kilka lat póŸniej niemiecka bomba zniszczy³a ca³y nak³ad. Jedynym ocala³ym egzemplarzem jest, o ile wiem, mój w³asny, ale kilka innych byæ mo¿e przyczai³o siê jeszcze gdzieœ poœród porzuconych lektur na mrocznych pó³kach nadmorskich pensjonatów miêdzy Bournemouth a Tweedmouth. Dla potrzeb niniejszego wydania nie tylko przejrza³em swój przek³ad sprzed trzydziestu lat, zrobi³em coœ wiêcej: wprowadzi³em zmiany w stosunku do orygina³u. Szczêœliwi badacze, którzy mog¹ porównaæ wszystkie trzy teksty, zauwa¿¹ te¿, ¿e doda³em pewien istotny fragment, g³upio opuszczony przed laty, w bardziej bojaŸliwych czasach. Czy z punktu widzenia uczonego takie postêpowanie jest uczciwe, czy jest rozs¹dne? £atwo mogê sobie wyobraziæ, co powiedzia³by Puszkin dr¿¹cym autorom parafraz swoich dzie³, wiem jednak równie¿, jak uradowany i podniecony by³bym w 1935 roku, gdybym móg³ wtedy przeczytaæ wersjê powieœci pochodz¹c¹ z 1965. Ekstatyczna mi³oœæ m³odego pisarza do starego twórcy, którym sam kiedyœ siê stanie, to ambicja w postaci najbardziej godnej pochwa³y. Ów starszy pisarz jednak, siedz¹c w swej wiêkszej bibliotece, nie odwzajemnia tych uczuæ, gdyby bowiem przypomnia³ sobie nawet z niejakim ¿alem nie-

8


j:arozpacz 12-2-2014 p:9 c:1 black–text

gdysiejsze czyste podniebienie i oko, to dla partactw terminuj¹cego w zawodzie m³odzika nie ma nic prócz pe³nego zniecierpliwienia wzruszenia ramion. Rozpacz, nieodrodna krewna moich pozosta³ych ksi¹¿ek, nie próbuje krytykowaæ stosunków spo³ecznych ani nie przynosi w zêbach ¿adnego przes³ania. Nie krzepi duchowego organu cz³owieka ani nie ukazuje ludzkoœci w³aœciwej drogi. Zawiera o wiele mniej „idei” ni¿ owe mocno wulgarne powieœci, tak histerycznie oklaskiwane w krótkim, pe³nym pomieszanych ech momencie przejœcia pomiêdzy ha³aœliw¹ reklam¹ a gwizdami. Przedmiot o poci¹gaj¹cym kszta³cie albo sen o sznyclu wiedeñskim, które, jak mu siê zdaje, namiêtny freudysta dostrzega w dalekich perspektywach moich pustyñ, po bli¿szym zbadaniu oka¿¹ siê szydercz¹ fatamorgan¹, przygotowan¹ przez moich agentów. Pozwolê sobie jeszcze dodaæ, tak na wszelki wypadek, ¿e m¹drzej by by³o, gdyby znawcy szkó³ literackich powstrzymali siê tym razem od banalnego wywlekania „wp³ywu niemieckich impresjonistów”: nie znam niemieckiego i nigdy nie czyta³em impresjonistów, kimkolwiek by byli. Znam natomiast francuski i ciekaw jestem, czy ktoœ nazwie mojego Hermanna „ojcem egzystencjalizmu”. Ksi¹¿ka ma mniej „bia³ogwardyjskiego” posmaku ni¿ inne moje emigranckie powieœci1, bêdzie wiêc mniej k³opotliwa i irytuj¹ca dla czytelników wychowanych na lewicowej propagandzie lat trzydziestych. Nieskomplikowani czytelnicy z kolei z radoœci¹ powitaj¹ jej nieskomplikowan¹ strukturê i przyjemn¹ fabu³ê, która jednak nie 1

Nie powstrzyma³o to komunistycznego recenzenta (J.P. Sartre’a), który w roku 1939 poœwiêci³ zdumiewaj¹co g³upi artyku³ francuskiemu t³umaczeniu Rozpaczy, od stwierdzenia, ¿e „zarówno autor, jak i bohater s¹ ofiarami wojny i emigracji” (przyp. autora).

9


j:arozpacz 12-2-2014 p:10 c:1 black–text

jest bynajmniej tak zupe³nie dobrze znana, jak uwa¿a autor bezceremonialnego listu z rozdzia³u XI. W ca³ej ksi¹¿ce jest sporo zabawnych dialogów, a ostatnia scena z Feliksem, rozgrywaj¹ca siê w zimowym lesie, to oczywiœcie niez³a komedia. Nie jestem w stanie przewidzieæ ani uniemo¿liwiæ prób odkrycia w alembikach Rozpaczy czegoœ przypominaj¹cego retoryczny jad, który wszczepi³em jêzykowi narratora pewnej swojej póŸniejszej powieœci. Hermann i Humbert s¹ do siebie podobni tylko o tyle, o ile dwa smoki namalowane przez tego samego malarza w ró¿nych okresach jego ¿ycia przypominaj¹ siê wzajemnie. Obydwaj s¹ neurotycznymi ³ajdakami, jest jednak w raju taka zielona alejka, po której raz do roku wolno przechadzaæ siê o zmierzchu Humbertowi, Hermannowi natomiast piek³o nie pozwoli nigdy oddaliæ siê choæby na chwilê. Pojedynczy wers i fragmenty, które Hermann mruczy pod nosem w rozdziale IV, pochodz¹ z krótkiego, skierowanego do ¿ony wiersza Puszkina z lat trzydziestych XIX wieku. Przytaczam go tutaj w ca³oœci w moim przek³adzie na angielski, zachowuj¹cym rytm i rymy orygina³u, co rzadko bywa warte polecenia, ba, na ogó³ jest niedopuszczalne, chyba ¿e przy bardzo szczególnym uk³adzie gwiazd na firmamencie utworu, jak w tym przypadku. ’Tis time, my dear, ’tis time. The heart demands repose. Day after day flits by, and with each hour there goes A little bit of life; but meanwhile you and I Together plan to dwell… yet lo! ’tis then we die. There is no bliss on earth: there’s peace and freedom, though. An enviable lot I long have yearned to know: Long have I, weary slave, been contemplating flight To a remote abode of work and pure delight.

10


j:arozpacz 12-2-2014 p:11 c:1 black–text

[Ju¿ czas, najmilsza, czas! o spokój serce prosi – Za dniami biegn¹ dni, a ka¿da z chwil unosi Okruch istnienia, dziœ snujemy razem plany Wspólnego ¿ycia, lecz zgon przecie nam pisany. Nie zna, co szczêœcie, œwiat, lecz wolnoœæ zna, wytchnienie: Godzien zazdroœci los, moje od lat marzenie – Dawno, znu¿ony rab, z myœl¹, by zbiec, siê noszê Gdzieœ, gdzie trud znajdê i czyste jak œnieg rozkosze]1.

Owo „gdzieœ”, do którego ostatecznie ucieka w panice Hermann, jest wielce rozs¹dnie i gospodarnie umieszczone w Roussillon, gdzie trzy lata wczeœniej zacz¹³em pisaæ swoj¹ szachow¹ powieœæ Obrona £u¿yna. Zostawiamy go tam na komicznym szczycie jego klêski. Nie pamiêtam, co sta³o siê z nim póŸniej. Po wszystkich tych piêtnastu ksi¹¿kach i dwa razy wiêkszej liczbie lat, które dziel¹ mnie od tamtych czasów, nie mogê sobie nawet przypomnieæ, czy Hermann zrobi³ kiedykolwiek film, który chcia³ wyre¿yserowaæ. Vladimir Nabokov Montreux, 1 marca 1965

1

Przek³ad mój – L.E. (przyp. t³um.).

11


j:arozpacz 12-2-2014 p:12 c:1 black–text

Rozdzia³ I Gdybym nie by³ ca³kowicie pewny swojej si³y pisarskiej i cudownej zdolnoœci wyra¿ania myœli z najwiêksz¹ gracj¹ i ¿ywoœci¹… Tak mniej wiêcej zamierza³em rozpocz¹æ swoj¹ opowieœæ. Dalej zwróci³bym uwagê odbiorcy na fakt, ¿e gdyby brakowa³o mi owej si³y, zdolnoœci i tak dalej, to nie tylko powstrzyma³bym siê od opisania pewnych niedawnych wypadków, ale w ogóle nie mia³bym czego opisywaæ, albowiem, ³askawy czytelniku, nic by siê nie by³o wydarzy³o. Mo¿e to g³upie, ale przynajmniej jasne. Jedynie dar przenikania forteli ¿ycia, wrodzona sk³onnoœæ do nieprzerwanego æwiczenia talentów twórczych pozwoli³y mi… W tym momencie porówna³bym cz³owieka ³ami¹cego owo prawo, które podnosi tyle krzyku z powodu odrobiny przelanej krwi, z poet¹ lub artyst¹ sceny. Ale, jak zwyk³ to ujmowaæ mój biedny leworêczny przyjaciel: filozofia to wymys³ bogaczy. Precz z ni¹. Zdaje siê, ¿e nie wiem, jak zacz¹æ. Zabawnie wygl¹da starszy jegomoœæ, który z trzês¹cymi siê policzkami, pe³en dziarskiego animuszu ciê¿ko pêdzi za ostatnim autobusem, dogania go wreszcie, ale boi siê wskoczyæ w biegu

12


j:arozpacz 12-2-2014 p:13 c:1 black–text

i niepewnie siê uœmiechaj¹c i ci¹gle truchtaj¹c, zostaje w tyle. A wiêc bojê siê wskoczyæ? A on ryczy, nabiera szybkoœci i za chwilê nieodwo³alnie zniknie za rogiem – autobus, motorowy omnibus, potê¿ny górobus mojej opowieœci. Przyciê¿ki obraz. Ci¹gle jeszcze biegnê. Mój ojciec by³ rosyjskojêzycznym Niemcem z Rewla, gdzie ukoñczy³ s³ynn¹ szko³ê rolnicz¹. Matka, czystej krwi Rosjanka, wywodzi³a siê ze starego ksi¹¿êcego rodu. W gor¹ce letnie dni rozleniwiona dama w liliowych jedwabiach spoczywa³a w bujanym fotelu i wachluj¹c siê, chrupa³a czekoladê, wszystkie story by³y spuszczone, a wiatr z jakiegoœ œwie¿o skoszonego pola wydyma³ je jak fioletowe ¿agle. W czasie wojny jako poddany niemiecki zosta³em internowany… To siê nazywa pech, zwa¿ywszy na to, ¿e w³aœnie wst¹pi³em na Uniwersytet Petersburski. Od koñca 1914 do po³owy 1919 roku przeczyta³em dok³adnie tysi¹c osiemnaœcie ksi¹¿ek… Prowadzi³em ewidencjê. W drodze do Niemiec ugrz¹z³em na trzy miesi¹ce w Moskwie, gdzie siê o¿eni³em. Od 1920 mieszka³em w Berlinie. 9 maja 1930 roku, kiedy stuknê³o mi trzydzieœci piêæ lat… Maleñka dygresja: o matce ze³ga³em, umyœlnie. Naprawdê pochodzi³a z ludu, by³a prost¹, ordynarn¹ kobiecin¹ w brudnej kacabajce. Móg³bym, ma siê rozumieæ, przekreœliæ tamten kawa³ek o niej, ale specjalnie go zostawiam jako przyk³ad uzewnêtrznienia siê jednego z najistotniejszych rysów mego charakteru: niefrasobliwej, pe³nej natchnienia sk³onnoœci do k³amstwa. Tak wiêc, jak ju¿ mówi³em, 9 maja 1930 roku bawi³em w interesach w Pradze. Moje interesy to czekolada. Bycza rzecz – czekolada. Niektóre panienki lubi¹ tylko gorzk¹… nadête ma³e grymaœnice. (Nie ca³kiem pojmujê, sk¹d u mnie ten ton).

13


j:arozpacz 12-2-2014 p:14 c:1 black–text

Rêce mi siê trzês¹, mam ochotê g³oœno wrzasn¹æ albo rozbiæ coœ z hukiem… Taki nastrój niezbyt sprzyja spokojnemu biegowi nieœpiesznej opowieœci. Serce mnie œwierzbi – paskudne wra¿enie. Muszê siê uspokoiæ, wzi¹æ siê w garœæ. Inaczej nie ma co posuwaæ siê dalej. Ca³kowity spokój. Czekoladê, jak wiadomo… (b¹dŸ ³askaw, czytelniku, wyobraziæ sobie tutaj opis jej produkcji). Na opakowaniach naszych wyrobów przedstawiona by³a ubrana na liliowo dama z wachlarzem w d³oni. Zaproponowaliœmy pewnej zagranicznej firmie, znajduj¹cej siê na krawêdzi bankructwa, ¿eby zmieni³a proces produkcyjny na nasz i zaopatrywa³a rynek czechos³owacki: w ten sposób znalaz³em siê w Pradze. Rankiem 9 maja pojecha³em z hotelu taksówk¹ do… Co za nuda opowiadaæ to wszystko. Mo¿na zanudziæ siê na œmieræ. Ale chocia¿ pragn¹³bym z ca³ej duszy jak najszybciej osi¹gn¹æ punkt kulminacyjny, parê wstêpnych wyjaœnieñ wydaje siê niezbêdne. No to uporajmy siê ju¿ raz z nimi: jak siê okaza³o, biuro firmy znajdowa³o siê daleko na peryferiach, nie zasta³em tam faceta, z którym mia³em rozmawiaæ, powiedziano mi, ¿e wróci za jak¹œ godzinê… Powinienem, jak s¹dzê, poinformowaæ czytelnika, ¿e mieliœmy w³aœnie d³u¿sz¹ przerwê. S³oñce zd¹¿y³o ju¿ zajœæ, musn¹wszy po drodze sangwin¹ chmury wisz¹ce ponad gór¹ (tu – w Pirenejach) bardzo podobn¹ do Fud¿i-jamy. Ca³y ten czas przesiedzia³em w stanie jakiegoœ dziwnego wyczerpania, to przys³uchuj¹c siê œwistowi i dudnieniu wiatru, to rysuj¹c na marginesie kartki nosy, to znów zapadaj¹c w pó³sen, by wzdrygn¹æ siê nagle i ockn¹æ. I znowu wzbiera³o we mnie to wewnêtrzne mrowienie, nieznoœne podenerwowanie… a moja wola le¿a³a os³abiona poœród wielkiej pustki… Musia³em zdobyæ siê na ogromny wysi³ek, ¿eby w³¹czyæ œwiat³o i obsadziæ now¹ stalówkê. Stara rozszczepi³a siê i wygiê³a,

14


j:arozpacz 12-2-2014 p:15 c:1 black–text

tak ¿e wygl¹da teraz jak dziób jakiegoœ drapie¿nego ptaka. Nie, to nie by³a mêka tworzenia, tylko… coœ zupe³nie innego. Jak ju¿ mówi³em, potrzebnego mi cz³owieka nie by³o, owszem, wróci za godzinê. Nie maj¹c nic lepszego do roboty, poszed³em na spacer. Dzieñ by³ lekki, b³êkitny, jab³kowity; wiatr, daleki krewny tego tutaj, przelatywa³ w¹skimi uliczkami; chmury co rusz chowa³y w d³oni s³oñce, które potem ukazywa³o siê znowu – jak moneta kuglarza. Skwer, po którym, peda³uj¹c rêkami, jeŸdzili inwalidzi, zalewa³a burza bzów. Rzuci³em okiem na szyldy nad sklepami i natrafi³em na s³owo zawieraj¹ce znany mi s³owiañski rdzeñ, ale obroœniête nieznanym znaczeniem. Szed³em bez celu, wymachuj¹c rêkami w nowych ¿ó³tych rêkawiczkach. Nagle szereg domów siê urwa³ i ukaza³a siê otwarta przestrzeñ, która na pierwszy rzut oka wydawa³a siê bardzo sielska i kusz¹ca. Min¹wszy jakieœ koszary, przed którymi ¿o³nierz oprowadza³ siwego konia, poczu³em pod stopami miêkki, lepki grunt; dmuchawce dr¿a³y na wietrze, pod p³otem wygrzewa³ siê w s³oñcu dziurawy but. Dalej wznosi³o siê ku niebu wspania³e strome wzgórze. Postanowi³em siê na nie wdrapaæ. Jego wspania³oœæ okaza³a siê oszustwem. Pomiêdzy kar³owatymi bukami i krzakami czarnego bzu zygzakowato piê³a siê schodkowa œcie¿ka. Pocz¹tkowo spodziewa³em siê za ka¿dym kolejnym zakrêtem natrafiæ na zak¹tek pe³en cudownego, dzikiego piêkna, ale owo piêkno jakoœ siê nie objawia³o. Monotonna roœlinnoœæ nie mog³a mnie zadowoliæ. Krzaki wyrasta³y z go³ej ziemi, wszêdzie pe³no by³o œmieci: kawa³ków papieru, szmat, powyginanych puszek. Ze schodków œcie¿ki nie sposób by³o zejœæ, gdy¿ bardzo g³êboko wrzyna³y siê w zbocze; po obu stronach z glinianych œcian stercza³y

15


j:arozpacz 12-2-2014 p:16 c:1 black–text

korzenie drzew i k³aki gnij¹cego mchu – jak pêkniête sprê¿yny ze zniszczonych mebli w domu, w którym straszliw¹ œmierci¹ umar³ ob³¹kany. Kiedy dotar³em wreszcie na szczyt, oczom moim ukaza³o siê kilka krzywych cha³up i kalesony na sznurku, które wiatr nadyma³ pozorem ¿ycia. Opar³em ³okcie na sêkatej porêczy i daleko w dole ujrza³em przes³oniêt¹ lekk¹ mgie³k¹ Pragê: po³yskuj¹ce dachy, dymi¹ce kominy, koszary, które niedawno min¹³em, malutkiego siwego konia. Postanowiwszy wracaæ inn¹ drog¹, poszed³em szos¹, na któr¹ natrafi³em za cha³upami. Jedynym piêknym elementem krajobrazu by³ zbiornik gazowy na jakimœ pagórku; kr¹g³y i czerwony, wydawa³ siê na tle b³êkitnego nieba ogromn¹ pi³k¹ futbolow¹. Zszed³em z szosy i zacz¹³em siê znowu wspinaæ, tym razem po zboczu pokrytym rzadk¹ darni¹. Posêpna, ja³owa kraina. Z szosy dobieg³ turkot ciê¿arówki, z kolei w przeciwnym kierunku przejecha³a furmanka, potem rowerzysta, a jeszcze potem furgon fabryki lakierów z namalowan¹ na boku obrzydliw¹ têcz¹. W widmie s³onecznym tych kanalii pas zielony s¹siadowa³ z czerwonym. Przez jakiœ czas przypatrywa³em siê ze zbocza szosie, potem siê odwróci³em i ruszy³em w dalsz¹ drogê; znalaz³em ledwie widoczn¹ œcie¿kê pomiêdzy dwoma ³ysymi garbami. Po chwili zacz¹³em rozgl¹daæ siê za miejscem, gdzie mo¿na by odpocz¹æ. Nieopodal pod krzakiem tarniny niedbale rozwalony, z czapk¹ na twarzy le¿a³ na wznak jakiœ cz³owiek. Ju¿ go mia³em wymin¹æ, ale coœ w jego pozie osobliwie mnie zniewoli³o: emfaza tego bezruchu, martwota tych rozrzuconych nóg, sztywnoœæ tej na wpó³ zgiêtej rêki. Ubrany by³ w ciemn¹ marynarkê i znoszone sztruksowe spodnie. „Bzdura – powiedzia³em do siebie. – Œpi, po prostu œpi. Po có¿ mia³bym wtykaæ nos w nie swoje sprawy?”

16


j:arozpacz 12-2-2014 p:17 c:1 black–text

Niemniej jednak podszed³em do le¿¹cego i czubkiem swego eleganckiego buta str¹ci³em mu czapkê z twarzy. Orkiestra tusz! Albo lepiej niech bêdzie werbel – taki, jaki towarzyszy przyprawiaj¹cemu o utratê tchu numerowi akrobatycznemu. Niewiarygodne! Pow¹tpiewa³em w prawdziwoœæ tego, co ujrza³em, w zdrowie swego umys³u, poczu³em md³oœci, nogi ugiê³y siê pode mn¹ – s³owo dajê, musia³em usi¹œæ, tak bardzo trzês³y mi siê kolana. Gdyby ktoœ inny znalaz³ siê na moim miejscu i zobaczy³ to, co ja, rykn¹³by mo¿e œmiechem. Ja by³em zbyt oszo³omiony tajemnic¹ kryj¹c¹ siê w tym, co zobaczy³em. Patrzy³em – i wszystko zdawa³o siê we mnie obluzowywaæ i na ³eb na szyjê spadaæ z wysokoœci dziesi¹tego piêtra. Widzia³em cud. Jego doskona³oœæ, brak przyczyny i celu budzi³y we mnie osobliw¹ zgrozê. Teraz, kiedy dobra³em siê wreszcie do sedna sprawy i ugasi³em ogieñ tego œwierzbienia, nale¿a³oby – jak s¹dzê – daæ swej prozie komendê: „Spocznij!” – i po cichu wróciæ po w³asnych œladach, by spróbowaæ precyzyjnie okreœliæ nastrój, w jakim znajdowa³em siê owego ranka, odtworzyæ bieg myœli, towarzysz¹cych mi, kiedy nie zastawszy przedstawiciela firmy czekoladowej, poszed³em na spacer, wspina³em siê na wzgórze, spogl¹da³em na czerwon¹ kr¹g³oœæ zbiornika gazowego na b³êkitnym tle wietrznego majowego dnia. A wiêc ustalmy fakty, za wszelk¹ cenê ustalmy. Proszê, oto jestem – w jasnych rêkawiczkach, ale bez kapelusza, jeszcze przed owym spotkaniem, jeszcze wa³êsam siê bez celu. O czym myœla³em? O dziwo, o niczym. By³em najzupe³niej pusty, mo¿na by mnie porównaæ do przezroczystego naczynia skazanego na przyjêcie nieznanej jeszcze zawartoœci. K³êby jakichœ myœli – o moim interesie, o kupionym niedawno samochodzie, o tym czy

17


j:arozpacz 12-2-2014 p:18 c:1 black–text

innym rysie otaczaj¹cego mnie krajobrazu – kr¹¿y³y, by tak rzec, poza moim umys³em, a jeœli cokolwiek odzywa³o siê echem w rozleg³ych pustaciach mego wnêtrza, to by³o to niejasne wra¿enie, ¿e kieruje mn¹ jakaœ zewnêtrzna si³a. Pewien m¹dry £otysz, którego pozna³em w Moskwie w 1919 roku, powiedzia³ mi raz, ¿e opary zadumy, w których bez ¿adnego powodu od czasu do czasu siê pogr¹¿am, to niezawodny znak, ¿e skoñczê w domu wariatów. Ma siê rozumieæ, przesadza³; w ci¹gu ostatniego roku dok³adnie wypróbowa³em nadzwyczajn¹ jasnoœæ i harmonijnoœæ owego opartego na ¿elaznej logice budownictwa, któremu oddaje siê mój potê¿nie rozwiniêty, ale najzupe³niej normalny umys³. Swawole intuicji, wizja artystyczna, natchnienie, wszystkie te wznios³e rzeczy, które tak bardzo podbarwi³y moje ¿ycie, mog¹ – zapewne – wydaæ siê laikowi, choæby nawet by³ inteligentny, wstêpem do ³agodnego szaleñstwa. Uspokójcie siê jednak; jestem najzupe³niej zdrów, cia³o mam czyste zarówno w œrodku, jak i na powierzchni, mój chód jest lekki, nie nadu¿ywam alkoholu ani tytoniu, nie oddajê siê rozpuœcie. Tryskaj¹c tedy zdrowiem, dobrze ubrany i m³odo wygl¹daj¹cy wa³êsa³em siê po wy¿ej opisanej okolicy – i tajemne natchnienie bynajmniej mnie nie oszuka³o. Znalaz³em nareszcie to, co podœwiadomie tropi³em. Powtarzam: niewiarygodne! Widzia³em cud, a jego doskona³oœæ, brak przyczyny i celu budzi³y we mnie osobliw¹ zgrozê. Byæ mo¿e jednak ju¿ wtedy, w chwili gdy go ujrza³em, mój rozum zacz¹³ sprawdzaæ ow¹ doskona³oœæ, szukaæ przyczyny, zastanawiaæ siê nad celem. Odetchn¹³ g³êboko, mocno poci¹gaj¹c nosem, drobniutkie fale ¿ycia pokry³y mu twarz – cud lekko siê zm¹ci³, ale ci¹gle trwa³. Otworzy³ oczy, spojrza³ na mnie spode ³ba, usiad³ i ziewaj¹c bez koñca – nie móg³ siê

18


j:arozpacz 12-2-2014 p:19 c:1 black–text

nasyciæ – zacz¹³ siê drapaæ po g³owie: obiema rêkami gmera³ w gêstych kasztanowych w³osach. By³ w moim wieku, chudy, brudny, z trzydniow¹ szczecin¹ na brodzie; pomiêdzy dolnym skrajem ko³nierzyka (miêkkiego, z dwiema kr¹g³ymi dziurkami na nieobecn¹ szpilkê) a górnym skrajem koszuli ró¿owia³ w¹ski pasek skóry. Cienki dziany krawat opada³ krzywo, z przodu na koszuli nie by³o ani jednego guzika. W butonierce wiêd³o kilka bladych fio³ków; jeden z nich siê wysun¹³ i zwisa³ g³ówk¹ w dó³. Obok le¿a³ sfatygowany plecak, odchylona klapka pozwala³a dostrzec jakiœ precel i spory kawa³ek kie³basy, budz¹cy zwyk³e skojarzenia z niefortunn¹ ¿¹dz¹ i brutaln¹ amputacj¹. Przysiad³em, ze zdumieniem obserwuj¹c w³óczêgê; sprawia³ wra¿enie, jakby w³o¿y³ ten b³azeñski strój na jakiœ staromodny prostacki bal przebierañców. – Nie znalaz³by siê papierosek? – powiedzia³ po czesku g³osem, który okaza³ siê niespodziewanie niski, a nawet stateczny, i dwoma rozstawionymi palcami wykona³ gest palenia. Podsun¹³em mu swoj¹ wielk¹ papieroœnicê, ani na chwilê nie spuszczaj¹c z niego oka. Pochyli³ siê ku mnie, opieraj¹c siê d³oni¹ o ziemiê, mia³em wiêc okazjê przyjrzeæ siê jego uchu i wklês³ej skroni. – Niemieckie – powiedzia³, ukazuj¹c w uœmiechu dzi¹s³a. Widok ten rozczarowa³ mnie, ale na szczêœcie uœmiech znik³ natychmiast (nie chcia³o mi siê ju¿ rozstawaæ z cudem). – Jest pan Niemcem? – spyta³ po niemiecku, obracaj¹c i gniot¹c w palcach papierosa. Odpowiedzia³em twierdz¹co i szczêkn¹³em mu przed nosem zapalniczk¹. Chciwie os³oni³ z³o¿onymi d³oñmi dr¿¹cy p³omyczek. Paznokcie granatowoczarne, kwadratowe.

19


j:arozpacz 12-2-2014 p:20 c:1 black–text

– Te¿ jestem Niemcem – powiedzia³, wypuszczaj¹c dym. – To znaczy ojciec by³ Niemcem, a matka Czeszk¹, z Pilzna. Ci¹gle oczekiwa³em jakiegoœ wybuchu zdumienia z jego strony, na przyk³ad niepowstrzymanego œmiechu, on jednak pozostawa³ obojêtny. Dopiero wtedy zrozumia³em, jaki z niego nicpoñ. – Spa³em jak suse³ – powiedzia³ do siebie z idiotycznym zadowoleniem i splun¹³ ze smakiem. – Bezrobotny? – spyta³em. Parê razy kiwn¹³ posêpnie g³ow¹ i znowu splun¹³. Zawsze zdumiewa³y mnie zasoby œliny, jakimi zdaje siê dysponowaæ lud. – Mogê przejœæ wiêcej ni¿ moje buty – powiedzia³, spogl¹daj¹c na swoje stopy. Istotnie, obuty by³ kiepsko. Powoli obróci³ siê na brzuch i patrz¹c na dalek¹ gazowniê i na skowronka, który z jakiejœ bruzdy polnej wzbi³ siê wysoko w niebo, mówi³ pe³en zadumy: – W zesz³ym roku pod³apa³em œwietn¹ robotê, w Saksonii, tu¿ przy granicy. Praca w ogrodzie. Co mo¿e byæ lepszego?! Potem zaczepi³em siê w cukierni. Co noc po fajrancie przechodziliœmy z kumplem przez granicê – na kufelek piwa. Jedenaœcie kilometrów w jedn¹ stronê i tyle samo z powrotem. W Czechach piwo jest tañsze, a kobitki wiêcej przy koœci. A kiedyœ to gra³em na skrzypcach i trzyma³em bia³¹ mysz. A teraz spójrzmy z boku, ale tylko mimochodem, bez ¿adnej fizjonomiki. Proszê nie podchodziæ za blisko, panowie, bo mo¿ecie doznaæ najwiêkszego wstrz¹su w swoim ¿yciu. Albo i nie. Po wszystkim, co siê wydarzy³o, zrozumia³em niestety, jak bardzo stronniczy i niedoskona³y jest wzrok ludzki. Tak czy owak, proszê: dwu mê¿czyzn na skrawku nêdznej trawy. Jeden, elegancko ubrany, rytmicznie uderza siê ¿ó³t¹ rêkawiczk¹ po kolanie, drugi, w³ó-

20


j:arozpacz 12-2-2014 p:21 c:1 black–text

czykij o nieprzytomnych oczach, le¿y na plecach i narzeka na swoje ¿ycie. Szorstki szelest pobliskich krzaków tarniny. Pêdz¹ce chmury. Wietrzny majowy dzieñ, wstrz¹sany leciutkimi dreszczami, podobnymi tym, które przebiegaj¹ po skórze konia. Turkot ciê¿arówki dobiegaj¹cy z szosy. G³osik skowronka na niebie. W³óczêga umilk³, potem znów zacz¹³ mówiæ, spluwaj¹c w przerwach. Mówi³ to o tym, to o owym. Mówi³ i mówi³. Westchn¹³ melancholijnie. Le¿¹c na plecach, tak podci¹gn¹³ i odgi¹³ nogi, ¿e ³ydki dotknê³y brzucha, po czym znów je wyprostowa³. – S³uchaj, cz³owieku – nie wytrzyma³em w koñcu. – Czyœ ty naprawdê nic nie zauwa¿y³? Odwróci³ siê na bok i usiad³. – O co chodzi? – spyta³, a twarz zachmurzy³a mu siê podejrzliwie. – Musisz byæ chyba œlepy – powiedzia³em. Przez jakichœ dziesiêæ sekund patrzyliœmy sobie w oczy. Unios³em powoli praw¹ rêkê, ale jego lewica siê nie poruszy³a, a niemal tego oczekiwa³em. Zamkn¹³em lewe oko, ale oboje jego oczu pozostawa³o otwarte. Pokaza³em mu jêzyk. – O co chodzi, co jest? – mrukn¹³ znowu. Wyj¹³em lusterko. Bior¹c je, przesun¹³ rêk¹ po twarzy, a potem spojrza³ na d³oñ, ale nie by³o na niej ani krwi, ani ptasiego guana. Przejrza³ siê w b³êkitnym lusterku, po czym odda³ mi je ze wzruszeniem ramion. – Ty g³upcze – zawo³a³em. – Nie widzisz, ¿e my dwaj… nie widzisz, g³upcze, ¿e jesteœmy… WeŸ, przyjrzyj mi siê dobrze… Przysun¹³em jego g³owê do swojej, tak ¿e nasze skronie siê zetknê³y; w lusterku p³ywa³y dwie roztañczone pary oczu.

21


j:arozpacz 12-2-2014 p:22 c:1 black–text

Kiedy siê odezwa³, jego ton brzmia³ protekcjonalnie: – Bogaty do biedaka nigdy niepodobny, ale pan pewno wie lepiej. Pamiêtam, kiedyœ na jarmarku widzia³em bliŸniaków, w sierpniu dwudziestego szóstego… albo we wrzeœniu. Zaraz. Nie, to musia³ byæ sierpieñ. To dopiero by³o podobieñstwo. Dos³ownie nikt nie móg³ odró¿niæ ich od siebie. Obiecywali sto marek ka¿demu, kto znajdzie najmniejsz¹ ró¿nicê. „Dobra” – mówi Fritz (nazywaliœmy go Marchwiszcze) i pac jednego z bliŸniaków w ucho. „No co – mówi – jest ró¿nica, jeden ma czerwone ucho, a drugi nie. Dawaæ mi tu t¹ stówê”. Aleœmy siê wtedy uœmiali! Jego wzrok przemkn¹³ po jasnoszarym materiale mojego garnituru, przeœlizn¹³ siê po rêkawie, potkn¹³ siê i zatrzyma³ na moim nadgarstku ze z³otym zegarkiem. – A nie znalaz³aby siê u pana jaka robota dla mnie? – spyta³, unosz¹c g³owê. Zauwa¿my: to on, a nie ja, pierwszy dostrzeg³ masoñsk¹ wiêŸ naszego podobieñstwa, a poniewa¿ stwierdzenie owego podobieñstwa wyartyku³owa³em ja, pozostawa³em – wedle jego podœwiadomej kalkulacji – w subtelnej zale¿noœci od niego, jak gdybym ja by³ naœladowc¹, a on naœladowanym wzorem. Oczywiœcie, ka¿dy woli us³yszeæ: „On jest podobny do ciebie” ni¿ odwrotnie. Zwracaj¹c siê do mnie z proœb¹ o pomoc, ten ³otrzyk bada³ grunt pod k¹tem przysz³ych ¿¹dañ. Gdzieœ w odleg³ym zak¹tku jego mêtnego mózgowia przyczai³a siê byæ mo¿e myœl, ¿e zas³uguje na moj¹ wdziêcznoœæ za mo¿liwoœæ – któr¹ stwarza przez sam fakt swego istnienia – bycia podobnym do niego. Nasze podobieñstwo uderzy³o mnie jako granicz¹ce z cudem dziwactwo. Jego zaœ interesowa³o g³ównie to, ¿e w ogóle zechcia³em dostrzec jakiekolwiek podobieñstwo. Ja zobaczy³em w nim swojego sobowtóra, to znaczy istotê fizycznie identyczn¹ ze mn¹, i w³aœnie owa iden-

22


j:arozpacz 12-2-2014 p:23 c:1 black–text

tycznoœæ przejê³a mnie do g³êbi. On ze swej strony widzia³ we mnie w¹tpliwego naœladowcê. Chcia³bym wszelako podkreœliæ mêtny charakter tych jego myœli. Ten têpak z pewnoœci¹ nie zrozumia³by moich uwag na ich temat. – Obawiam siê, ¿e w tej chwili niewiele mogê dla ciebie zrobiæ – odpowiedzia³em ch³odno. – Ale zostaw mi swój adres. Wyj¹³em notes i srebrny o³ówek. Uœmiechn¹³ siê smutno: – Nie mogê powiedzieæ, ¿ebym mia³ willê; lepiej spaæ w szopie na sianie ni¿ w lesie na mchu, a lepiej na mchu ni¿ na twardej ³awce. – Tak czy owak, chcia³bym wiedzieæ, gdzie ciê mo¿na znaleŸæ. Pomyœla³ chwilê i powiedzia³: – Tej jesieni pewnikiem bêdê w tej samej wsi, gdzie pracowa³em w zesz³ym roku. Mo¿e pan tam pos³aæ wiadomoœæ na pocztê. To niedaleko od Tarnitz. Niech pan da, to napiszê. Okaza³o siê, ¿e na imiê ma Feliks, to znaczy „szczêœliwy”. Jego nazwisko, ³askawy czytelniku, to nie twój interes. Jego niezgrabne pismo zdawa³o siê skrzypieæ na zakrêtach. Pisa³ lew¹ rêk¹. Czas mi ju¿ by³o iœæ. Wrzuci³em mu do czapki dziesiêæ koron. Z protekcjonalnym uœmiechem wyci¹gn¹³ do mnie rêkê, nawet nie udaj¹c, ¿e zamierza usi¹œæ. Uœcisn¹³em j¹ jedynie dla osobliwego wra¿enia, jakiego móg³by doznaæ Narcyz pomagaj¹cy swemu odbiciu wyjœæ ze strugi i w ten sposób robi¹cy dudka z Nemezis. Prawie biegiem wróci³em t¹ sam¹ drog¹, któr¹ przyszed³em. Obejrza³em siê przez ramiê i poœród krzaków zobaczy³em jego chud¹ ciemn¹ postaæ. Z rêkami pod g³ow¹ le¿a³ na plecach, za³o¿ywszy nogê na nogê.

23


j:arozpacz 12-2-2014 p:24 c:1 black–text

Nagle poczu³em siê s³aby, oszo³omiony i œmiertelnie znu¿ony – jak po jakiejœ d³ugiej i niesmacznej orgii. W³óczêga z zimn¹ krwi¹, niby przez roztargnienie schowa³ do kieszeni mój srebrny o³ówek – to wywo³a³o we mnie tê s³odkomdl¹c¹ poœwiatê. Pochód srebrnych o³ówków pomaszerowa³ w g³¹b bezkresnego tunelu zepsucia. Id¹c skrajem szosy, zamyka³em chwilami oczy, a¿ w koñcu omal nie wpad³em do rowu. PóŸniej, kiedy siedzia³em w biurze i rozmawia³em o interesach, strasznie korci³o mnie, ¿eby powiedzieæ swojemu interlokutorowi: „Zdarzy³o mi siê przed chwil¹ coœ nies³ychanego. Nie uwierzy³by pan…”. Nie powiedzia³em jednak nic, ustanawiaj¹c w ten sposób precedens tajemnicy. Kiedy wreszcie wróci³em do hotelu, czeka³ tam na mnie Feliks – poœród rtêciowych cieni, obramowany kêdzierzawym br¹zem. Podszed³ do mnie blady i powa¿ny. By³ teraz porz¹dnie ogolony, w³osy g³adko zaczesa³ do ty³u. Mia³ na sobie go³êbioszary garnitur i liliowy krawat. Wyj¹³em z kieszeni chusteczkê, on równie¿ wyj¹³. Zawieszenie broni, pertraktacje. Drobiny podmiejskiej okolicy wlaz³y mi w nozdrza. Wysi¹ka³em nos i usiad³em na krawêdzi ³ó¿ka, przez chwilê ci¹gle jeszcze patrz¹c w lustro. Przypominam sobie, ¿e s³abe oznaki œwiadomej egzystencji, na przyk³ad py³ w nozdrzach, czarny pas brudu miêdzy obcasem i œrodkiem podeszwy jednego z butów, g³ód i zaraz potem szorstki, brunatny, lekko zabarwiony cytryn¹ smak sznycla w restauracji osobliwie przykuwa³y moj¹ uwagê, zupe³nie jakbym tropi³ i znajdowa³ (nadal trochê w¹tpi¹c) dowody na to, ¿e ja to ja i ¿e to „ja” (œredniej klasy fabrykant i kupiec z g³ow¹ pe³n¹ pomys³ów) rzeczywiœcie znajduje siê w hotelu, je obiad, rozmyœla o interesach i nie ma nic wspólnego z pewnym w³óczêg¹, który w tym

24


j:arozpacz 12-2-2014 p:25 c:1 black–text

samym czasie le¿y rozwalony pod krzakiem gdzieœ za miastem. I nagle znowu przeszed³ mnie dreszcz tego cudu i serce na chwilê przesta³o biæ. Ów cz³owiek, szczególnie kiedy spa³, kiedy jego rysy by³y nieruchome, ukazywa³ mi moj¹ w³asn¹ twarz, moj¹ maskê, czyst¹, nieskalan¹ podobiznê mojego trupa – u¿ywam tego s³owa, poniewa¿ chcê z maksymaln¹ jasnoœci¹ wyraziæ… co? A to mianowicie, ¿e mieliœmy identyczne rysy twarzy i ¿e w stanie ca³kowitego bezruchu nasze podobieñstwo by³o niezwykle uderzaj¹ce, a czym¿e jest œmieræ, jeœli nie twarz¹ w bezruchu – jej artystyczn¹ doskona³oœci¹? ¯ycie tylko psu³o mi sobowtóra; tak wietrzyk m¹ci szczêœcie Narcyza, tak pod nieobecnoœæ malarza przychodzi jego uczeñ i niepotrzebnym dodatkiem nieproszonych farb szpeci portret namalowany przez mistrza. A poza tym – pomyœla³em – czy¿ mnie, tak dobrze znaj¹cemu i lubi¹cemu swoj¹ twarz, nie by³o ³atwiej ni¿ innym zauwa¿yæ swego sobowtóra? W koñcu nie wszyscy s¹ tak spostrzegawczy, czêsto przecie¿ mówi siê o uderzaj¹cym podobieñstwie dwóch osób, które, chocia¿ siê znaj¹, nie podejrzewaj¹ go nawet (i stanowczo neguj¹ je, kiedy im o nim powiedzieæ). Co tu du¿o mówiæ, nigdy nie przypuszcza³em, ¿e mo¿e istnieæ tak doskona³a zbie¿noœæ rysów jak w przypadku Feliksa i moim. Widywa³em podobnych do siebie braci, bliŸniacze rodzeñstwo. W kinie widzia³em cz³owieka spotykaj¹cego swego sobowtóra czy te¿ raczej tego samego aktora w drugiej roli, przy czym ró¿nicê pozycji spo³ecznych – zachodz¹c¹ i w naszym przypadku – uwypuklano w bardzo naiwny sposób: jedna postaæ okaza³a siê typem spod ciemnej gwiazdy, druga – solidnym bourgeois we w³asnym samochodzie, tak jakby para identycznych w³óczêgów albo para identycznych gentlemanów by³a mniej zabawna. Owszem, widzia³em to

25


j:arozpacz 12-2-2014 p:26 c:1 black–text

wszystko, ale podobieñstwo braci bliŸniaków jest jak rym s³ów o tym samym rdzeniu: psuje je piêtno pokrewieñstwa, a aktor filmowy w podwójnej roli nie oszuka przecie¿ nikogo, bo nawet jeœli pojawia siê w dwu wcieleniach jednoczeœnie, to nie sposób powstrzymaæ siê od szukania miejsca, w którym sklejono dwie czêœci kadru. Nasz przypadek nie by³ jednak ani fenomenem identycznych bliŸni¹t (dziel¹cych krew przeznaczon¹ dla jednego osobnika), ani trickiem sztukmistrza. Jak¿e chcia³bym was przekonaæ! I przekonam, przekonam was! Zmuszê was, dranie, ¿ebyœcie uwierzyli… ale bojê siê, ¿e ze wzglêdu na sw¹ szczególn¹ naturê s³owa nie potrafi¹ obrazowo przekazaæ tego typu podobieñstwa: nale¿a³oby namalowaæ dwie twarze, jedn¹ przy drugiej, u¿yæ rzeczywistych kolorów, a nie s³ów, wtedy i tylko wtedy widz zobaczy³by, o co mi chodzi. Najdro¿sze marzenie autora: przekszta³ciæ czytelnika w widza. Czy da siê je w ogóle urzeczywistniæ? Anemiczne organizmy bohaterów literackich od¿ywiaj¹ siê pod nadzorem autora i pêczniej¹ krwi¹ czytelnika. Geniusz pisarza polega na tym, ¿eby umo¿liwiæ im przystosowanie siê do tego niezbyt apetycznego po¿ywienia i czerpanie zeñ energii, czêsto przez ca³e wieki. W tej chwili jednak potrzebujê nie literackich chwytów, ale ordynarnej oczywistoœci sztuki malarskiej. Patrzcie, to mój nos – du¿y, typu pó³nocnego, koœæ lekko wygiêta, a czêœæ miêsista na koñcu zadarta i niemal prostok¹tna. A to jego nos, doskona³a replika mojego. Oto dwie g³êbokie bruzdy po obu stronach moich ust i wargi tak cienkie, ¿e wydaj¹ siê zlizane. On ma je tak¿e. Oto koœci policzkowe… ale to paszportowy opis rysów twarzy, nie znaczy nic, absurdalna konwencja. Ktoœ mi kiedyœ powiedzia³, ¿e przypominam Amundsena, tego

26


j:arozpacz 12-2-2014 p:27 c:1 black–text

badacza obszarów podbiegunowych. No wiêc Feliks te¿ wygl¹da jak Amundsen. Nie ka¿dy jednak potrafi przypomnieæ sobie twarz Amundsena. Ja sam przypominam j¹ sobie bardzo mgliœcie i nie jestem pewien, czy nie mylê jej trochê z twarz¹ Nansena. Nie, niczego nie potrafiê wyjaœniæ. Krygujê siê, ot co. Wiem przecie¿, ¿e udowodni³em swoj¹ tezê. Wszystko wypad³o doskonale. Teraz widzisz nas obu, czytelniku. Jest nas dwóch, ale mamy jedn¹ twarz. Nie myœl jednak przypadkiem, ¿e wstydzê siê za ewentualne lapsusy i b³êdy drukarskie w ksiêdze natury. Przyjrzyj siê z bliska: mam du¿e ¿ó³tawe zêby, jego zêby s¹ bielsze i osadzone ciaœniej, ale czy to takie wa¿ne? ¯y³y na moim czole tworz¹ coœ w rodzaju niestarannie napisanego du¿ego „M”, ale kiedy œpiê, moje czo³o jest równie g³adkie jak czo³o mojego sobowtóra. No i uszy… zakrêtasy jego ma³¿owiny tylko w niewielkim stopniu odbiegaj¹ od moich: tu s¹ bardziej sprasowane, ówdzie bardziej wyg³adzone. Mamy identyczny wykrój oczu, w¹skie szparki z rzadkimi rzêsami, ale jego têczówka jest bledsza od mojej. To ju¿ chyba wszystkie ró¿ni¹ce nas cechy, jakie dostrzeg³em przy pierwszym spotkaniu. Przez ca³¹ noc moja pamiêæ racjonalna bez przerwy bada³a te drobne skazy, podczas gdy irracjonalna pamiêæ moich zmys³ów widzia³a wbrew wszystkiemu mnie samego, moje w³asne „ja” w nêdznym przebraniu w³óczêgi o nieruchomej twarzy z k³uj¹cym cieniem na brodzie i policzkach, cieniem, który przez noc pokrywa oblicza nieboszczyków. Czemu oci¹ga³em siê z wyjazdem z Pragi? Za³atwi³em swoje interesy i mog³em spokojnie wracaæ do Berlina. Czemu nastêpnego ranka poszed³em znowu ku temu samemu wzgórzu, tej samej drodze? Bez trudu trafi³em na miejsce, gdzie le¿a³ rozwalony poprzedniego dnia.

27


j:arozpacz 12-2-2014 p:28 c:1 black–text

Znalaz³em tam z³oty niedopa³ek papierosa, zwiêd³y fio³ek, strzêp czeskiej gazety i… ten ¿a³osny, bezosobowy œlad, jaki niewybredny w³óczêga zwyk³ zostawiaæ pod krzakiem: jeden du¿y, prosty, œmia³y kawa³ i drugi, cieñszy i zwiniêty, na nim. Parê szmaragdowych much dope³nia³o obrazu. Dok¹d poszed³? Gdzie spêdzi³ tê noc? Pytania bez odpowiedzi. Zrobi³o mi siê nie wiedzieæ czemu okropnie nieprzyjemnie, ciê¿ko i jakoœ mêtnie, jakby ca³a ta historia kry³a w sobie z³o. Wróci³em do hotelu po walizkê i pogna³em na stacjê. Ko³o wyjœcia na peron sta³y dwa rzêdy wygodnych niskich ³awek z oparciami idealnie dopasowanymi do pleców cz³owieka. Siedzia³o na nich parê osób, niektórzy drzemali. Przysz³o mi do g³owy, ¿e go tam zobaczê, pogr¹¿onego we œnie, z rozchylonymi rêkami i ostatnim fio³kiem tkwi¹cym w butonierce. Ujrzeliby nas razem, porwali siê na równe nogi, otoczyli, zaci¹gnêli na komisariat… czemu? Czemu to piszê? Z nawyku, z rozpêdu pióra? A mo¿e to naprawdê zbrodnia – kiedy dwie osoby s¹ do siebie podobne jak dwie krople krwi.

28



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.