Może coś Więcej nr 25 / 2015 (51)

Page 1

nr 25 (51) / 2015

7 - 20 grudnia

ISSN 2391-8535

O Ĺźyciu

konsekrowanym 1


OKIEM REDAKCJI

TEMAT NUMERU

Wydarzenia i Opinie

O życiu konsekrowanym

8 MEN wbija szpilę w PONTON Rafał Growiec

SPIS TREŚCI

12 Sąd nad Trybunałem Mateusz Ponikwia

Felieton 16 Wiele hałasu o nic Małgorzata Różycka

22 Ksiądz czy zakonnik? Mateusz Ponikwia

26 Święta od robienia porządku

30 Tyle doskonał dróg

Rafał Growiec

Wojciech Urban

34 Kameduli hardkorowe powołanie Kajetan Garbela

40 Patronka młodych Dagmara Śniowska

Myśli Niekontrolowane 18 Chrześcijaństwo a socjalizm Maciej Puczkowski

Rozmowa numeru

44 Codzienność w koloratce Emilia Ciuła

48 Pustynia ludzi miasta Beata Krzywda

2


łych

n

RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

Nowości

Historia

52 Wojna nie oszczędza nikogo

68 Rozumienie Sądu Ostatecznego u protestantów

Mateusz Nowak

Krzysztof Małek

Film 54 Kto bogatemu zabroni Anna Zemełka

56 Jesteś lekiem na całe zło

Refleksje 70 To tylko seks?! Agnieszka E. Chmielowiec

Anna Zemełka

Książka vs Film 60 Widzieć tylko światło Beata Krzywda

Książka 64 Tabloid. Śmierć w tytule Edyta Masełko

3


REDAKTOR NACZELNA: Anna Zemełka

STOPKA REDAKCYJNA

REDAKTORZY:

4

Emilia Ciuła

Mateusz Ponikwia

Kajetan Garbela

Maciej Puczkowski

Rafał Growiec

Marcin Kożuszek

Beata Krzywda

Michał Musiał

Krzysztof Reszka

Małgorzata Różycka

Wojciech Urban


DZIAŁ PROMOCJI: Kajetan Garbela

Beata Krzywda

DZIAŁ KOREKTY: Andrea Marx

Alicja Rup

WSPÓŁPRACOWNICY: Anna Kasprzyk Agnieszka E. Chmielowiec Łukasz Łój

Edyta Masełko Krzysztof Małek Maciej Zębik

KONTAKT: • • • •

strona internetowa: www.mozecoswiecej.pl e-mail: mozecoswiecej@gmail.com współpraca i teksty: wspolpraca.mcw@gmail.com promocja i reklama: promocja@mozecoswiecej.pl

WYDAWCA: Anna Zawalska Lipowa 572 32-324 Lipowa woj. śląskie 5


OKIEM REDAKCJI 6

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ


KĄCIK KULTURALNY

RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

7


WYDARZENIA I OPINIE

MEN wbija szpilę w PONTON

8

M

inister Edukacji Seksualnej w wywiadzie dla tygodnika wSieci zapowiedziała, że nie wpuści seksedukatorów z zewnętrznych organizacji do szkół. Czy to koniec liberalnej propagandy?

Rafał Growiec

I

DZIE NOWE Minister Anna Zalewska w wywiadzie dla wSieci zwróciła uwagę na błąd, jakim jest wprowadzenia do szkół ludzi, którzy mają rozmawiać o sprawach intymnych z młodzieżą, której w praktyce wcale nie znają. Podkreśliła też, że wychowanie jest przede wszystkim w kompetencji rodziców, i to oni powinni decydować o kwestiach poruszanych na lekcjach. Wywiad już teraz spowodował oburzenie lewicy, który najlepiej wyraża artykuł umieszczony na Trybuna.eu. Danuta Waniek stwierdziła, że oznacza to koniec kompetentnego przekazywania wiedzy na temat seksualności. Agnieszka Mrozik, wykładowca gender studies twierdzi, że seksedukacja w liberalnym wydaniu to także obrona przed niepożądanymi zachowaniami seksu-

Ta seksedukacja w wydaniu liberalnym, rzekomo mająca zapewnić młodzieży świadome i bezpieczne korzystanie z seksualności, najczęściej wcale nie realizuje swoich celów. Wbrew zapewnieniom lewicy wcale nie przyczynia się do wzrostu bezpieczeństwa czy racjonalności podejmowanych aktywności seksualnych. alnymi. Powołując się na dane Pontonu Trybuna.eu atakuje lekcje wychowania do życia w rodzinie, twierdząc, że prowadzą je ludzie nierzadko niekompetentni,

w dodatku katecheci. Brakuje także „treści antydyskryminacyjnych”, czyli po prostu homopropagandy. O kompetencjach wychowawców z Pontonu i innych lewicowych edukatorów seksualnych staje się głośno zwykle, gdy wyciekną informacje o treści ich lekcji. Rzekomo w trosce o dobre samopoczucie młodzieży, spotkania odbywają się bez udziału wychowawców i nauczycieli. Za to wiele mówią materiały umieszczane na stronach internetowych. Gdy inicjatywa „STOP pedofilii” prezentowała swój projekt w Sejmie, Mariusz Dzierżawski zaczął cytować fragmenty porad udzielanych tam młodzieży. ówczesna marszałek Ewa Kopacz zaprotestowała, gdyż… na sali plenarnej znajdowała się młodzież. Marek Dziewiecki wskazywał podczas jednego ze swoich wykładów, że na


stronach „Pontonu” znajdują się fałszywe informacje, np. o tym, że prawo polskie rzekomo nie stawia granic wiekowych przy współżyciu. Edukatorzy zachęcają też do okłamywania lekarzy i rodziców, by zdobyć środki antykoncepcyjne. MIT DO OBRONY Edukacja seksualna dzieli się zasadniczo na dwa modele: A, mówiący głównie o wartości czystości i abstynencji seksualnej, realizowany w ramach zwalczanego przez lewicę WDŻ. Ten program w ramach afrykańskiego standardu ABC (Abstinence – Abstynencja, Be faithful – Bądź wierny, C – Condoms, Kondomy) przyniósł w wielu krajach spadek nowych zakażeń HIV. Drugi typ, nastawiony na zdoby-

wanie wiedzy, tolerancję dla podejmowania aktywności seksualnej i otwarcie na „nowe doświadczenia”, nazywa się typem B. Tyle propaganda. Polega ona w największym skrócie na zerwaniu z tradycyjnymi modelami wartości, przedwczesnym rozbudzaniem seksualności, oderwaniu dzieci od rodziców i postawieniu ich w sytuacji konfliktowej (zwłaszcza, jeśli ojciec i matka wyznają konserwatywne wartości), akceptacją dla wszelkich zachowań i oderwaniem aktu płciowego od płodności, co wiąże się z kultem antykoncepcji i pochwała dla „koła ratunkowego” , czeli aborcji. Ta seksedukacja w wydaniu liberalnym, rzekomo mająca zapewnić młodzieży świadome i bezpieczne

korzystanie z seksualności, najczęściej wcale nie realizuje swoich celów. Wbrew zapewnieniom lewicy wcale nie przyczynia się do wzrostu bezpieczeństwa czy racjonalności podejmowanych aktywności seksualnych. Lekcje prowadzone przez Ponton zupełnie odrywają akt seksualny od jego podstawowego zadania: przekazania życia, poczęcie dziecka traktując jako przykry skutek uboczny zaspokajania swoich „potrzeb”. Tymczasem każdy biolog przyzna, że przyjemność jest zachętą do prokreacji, a nie głównym celem kopulacji. Na Zachodzie ilość zakażeń wirusem HIV w grupie poniżej 19 r.ż. jest czterokrotnie wyższa niż w Polsce. Kraje, które postawiły na permisywną edukację seksualną mają źródło: www.pixabay.com

9


źródło: www.pixabay.com

znacznie wyższy odsetek ciąż wśród nastolatek, a co za tym idzie – znacznie wyższy odsetek aborcji. W Szwecji na 1000 dzieci poczętych przez nastolatki i urodzonych przypadało w 2010 roku 3,5 tysiąca aborcji. To jednak dla lewicy nie problem, wszak płaci jej się za promowanie aborcji i dowodzenie, ze jest ona potrzebna (pozdrawiamy Wandę Nowicką, która jest na liście płac przemysłu aborcyjnego). Przypomnijmy taktykę byłego już rządu Ewy Kopacz, który toczył idiotyczną wojnę z drożdżówkami w sklepikach szkolnych i solą na stołówkach, a pozwolił nastolatkom kupować bez recepty i zgody rodziców tabletki

10

o działaniu wczesnoporonnym. Tak naprawdę nikt nie był zdziwiony, gdy okazało się, że aborcyjny gigant, oskarżony niedawno o handel ludzkimi organami, Planned Parenthood, uczył dzieci, że każda ekspresja jest dobra, byleby była podejmowana za zgodą partnera – np. na sikanie na niego czy nawet defekację. Jest rozwiązłość, jest aborcja, są pieniądze. Potężne wsparcie dla lewicy idzie ze strony Unii Europejskiej i innych szacownych gremiów pokroju WHO, zalecającego np., by dwunastolatek potrafił opowiadać o swoich potrzebach seksualnych. Jeśli rząd postanowi wycofać seks-edukatorów Pontonu ze szkół, będzie to

tylko prostsza, bardziej popisowa część pracy. Druga część – to stworzyć system edukacji seksualnej, który z jednej strony zapewni młodzieży wiedzę na temat własnego ciała, a z drugiej wskaże drogę, by uniknąć ruiny. i nie jest tu mowa o degrengoladzie tylko społeczeństwa, ale też wieloma osobistymi tragediami ludzi zagubionych w swojej seksualności z powodu głupot opowiadanych przez niekompetentnych nauczycieli. ________________

źródła: gosc.pl; psychologia.net


11


WYDARZENIA I OPINIE

Sąd nad Trybunałem

12

T Mateusz Ponikwia

M

inione wydarzenia polityczne spowodowały, że najczęściej pojawiającym się tematem w debacie publicznej jest kwestia wyboru sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Wielu obywateli, nierzadko dotychczas nieświadomych istnienia tej instytucji, stara się zrozumieć, w czym tak naprawdę tkwi problem. Oto bowiem okazuje się (nagle?), że Trybunał ma spore kompetencje i dość duże możliwości działania. Wszyscy podkreślają przy tym, że instytucja ta powinna mieć charakter niezależny. I z taką oczywistością nie sposób dyskutować. Byt TK został zakotwiczony w polskiej Konstytucji. Zgodnie z postanowieniami ustawy zasadniczej podstawową kompetencją Trybunału jest orzekanie w sprawach zgodności uchwalanych aktów normatywnych z Konstytu-

rybunał Konstytucyjny jest najbardziej popularną instytucją w ostatnich dniach. Jej nazwa pojawia się na ustach niemalże wszystkich polityków, prawników i dziennikarzy. Ożywione dyskusje przenoszą się jednak również do codziennego życia milionów Polaków.

W obecnej sytuacji prawnej zdaje się, że nie jest możliwe zachowanie całkowitej apolityczności TK. Mając bowiem na uwadze, że wybór sędziów odbywa się przy udziale parlamentu, a co za tym idzie polityków w nim zasiadających, nie sposób uniknąć większych bądź mniejszych oddziaływań na sferę personalną.

cją. Na mocy art. 195 ust. 1 Konstytucji, sędziowie Trybunału Konstytucyjnego w sprawowaniu swojego urzędu są niezawiśli i podlegają tylko Konstytucji. Jedną z gwarancji autonomii

sędziów jest tzw. zasada niepołączalności stanowisk. Chodzi o to, że członkowie TK nie mogą należeć do partii politycznej, związku zawodowego ani prowadzić działalności publicznej nie dającej się pogodzić z zasadami niezależności sądów i niezawisłości sędziów. To właśnie ze względu na doniosłe znaczenie, które może odegrać Trybunał w procedurze legislacyjnej, istnieje (nie od dziś) obawa wystąpienia chęci zakłócenia jego funkcjonowania bądź nielegalnego obsadzenia stanowisk czy też wywierania wpływu na pracę jego członków. Nie dziwi zatem tak zacięty bój toczony między partiami politycznymi. Zdumiewające jest jednak to, że każde ugrupowanie wytyka błędy innym, jednocześnie nie dostrzegając własnych. Przyczyn całego zamieszania upatruje się we wprowadzeniu nowej


źródło: www.pixabay.com

ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, na chwilę przed zakończeniem kadencji poprzedniego Sejmu. Dobry zwyczaj nakazuje niedokonywanie zmian mających charakter i znaczenie ustrojowe tuż pod koniec kadencji. Niestety, trzeba stwierdzić, że nie został on uszanowany. Niemniej nie oznacza to, że dokonane zmiany są z tego powodu nieważne. Poza tym od oceny zgodności z Konstytucją jest właśnie TK, a nie parlament czy grona eksperckie. Dlatego podjęta przez Sejm uchwała unieważniająca wybór sędziów w poprzedniej kadencji nie miała podstaw prawnych i nie ma mocy wiążącej. W czwartek, TK wypowiedział się w kwestii zgodności z Konstytucją wyboru sędziów, który został przeprowadzony przez posłów w ubiegłej kadencji Sejmu. Parlamentarzyści ówcze-

śnie rządzącej koalicji (PO i PSL) postanowili obsadzić 5 stanowisk w Trybunale. Takie rozwiązanie zostało zakwestionowane i poddane weryfikacji pod względem zgodności z Konstytucją. Trybunał po rozważeniu sprawy wydał orzeczenie zakresowe, w którym stwierdził że wybór 3 sędziów został przeprowadzony zgodnie z ustawą zasadniczą, natomiast wybranie dodatkowych 2 sędziów było niedopuszczalne. Taka decyzja Trybunału oznacza konieczność niezwłocznego przyjęcia ślubowania od 3 sędziów wyłonionych w poprzedniej kadencji. Prezydent jest zobligowany do odebrania przyrzeczenia i zaprzysiężenia nowych członków Trybunału. Obecny sejm ma natomiast prawo obsadzić 2 pozostałe wakaty. Z kolei podjęte głównie głosami PiS uchwały o wyborze kolej-

nych 5 sędziów, zdaniem konstytucjonalistów, nie miały żadnego oparcia w przepisach prawa. Sejm nie był bowiem uprawniony do wybrania nowych sędziów, gdy nie było wolnych stanowisk do obsadzenia. W obecnej sytuacji prawnej zdaje się, że nie jest możliwe zachowanie całkowitej apolityczności TK. Mając bowiem na uwadze, że wybór sędziów odbywa się przy udziale parlamentu, a co za tym idzie polityków w nim zasiadających, nie sposób uniknąć większych bądź mniejszych oddziaływań na sferę personalną. Należałoby zatem postulować przeprowadzenie pogłębionej debaty na temat ewentualnej zmiany istniejących rozwiązań prawnych, aby możliwie jak najbardziej uniezależnić członków Trybunału od ośrodków różnorakich wpływów.

13


źródło: www.pixabay.com

O wyborze do tak zacnego i ważnego gremium powinna decydować wiedza merytoryczna i dorobek naukowy poszczególnych kandydatów. Doświadczenie zawodowe oraz nieposzlakowana opinia winny stanowić formę gwarancji, że podejmowane decyzje nie będą miały charakteru sterowanych z tylnego fotela. Należy wszak mieć na uwadze, że TK orzeka nierzadko w sprawach kluczowych, które mają kapitalne znaczenie dla życia wszystkich obywateli. Paradoksalnie brzmią wzajemne oskarżenia o próbę zawłaszczania Trybunału. W szczególności mogą być one krzywdzące dla zasiadających w nim sędziów. Takie działania negatywnie wpływają też na społeczeństwo, ponieważ – chcąc nie

14

chcąc – powodują niepotrzebną polaryzację i wzrost napięcia wśród obywateli. Nie będzie więc zaskoczeniem możliwość zaobserwowania demonstracji ulicznych i utarczek między zwolennikami konkretnych poglądów, inspirowanych działaniami poszczególnych środowisk politycznych. Niepokojące są także głosy deprecjonujące znaczenie wydawanych przez Trybunał orzeczeń. Osoby sprowadzające działalność TK wyłącznie do roli organu doradczego, wyrażającego niewiążące stanowisko czy też opinię lub zalecenia, wykazują się ignorancją i niewiedzą w zakresie podstaw funkcjonowania ustroju. Wszak stosownie do regulacji konstytucyjnej, orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego mają moc

powszechnie obowiązującą i są ostateczne. Niebanalna (wręcz kluczowa) w takiej sytuacji jest rola Prezydenta, który winien stać na straży Konstytucji. Wszelkim jego działaniom i podejmowanym inicjatywom powinien przyświecać cel dbałości o dobro państwa. Owo dobro może zostać zagwarantowane tylko i wyłącznie przy poszanowaniu zasady demokratycznego państwa prawa, o które to państwo wielu walczyło, przelewając krew. 


15


Wiele hałasu o nic?

FELIETON

PP

16

Małgorzata Różycka

R

azi nas, że tuż po uroczystości Wszystkich Świętych na sklepowych półkach znicze zastępowane są przez świąteczne ozdoby, słodycze itp. Słusznie. Na pociechę mogę dodać, iż Polska ma pod tym względem i tak sporo szczęścia. W krajach, gdzie nie ma zwyczaju odwiedzania grobów w listopadzie, Boże Narodzenie „wchodzi” do sklepów już w połowie października. Ludzie trochę pomarudzą, bo to troszkę za wcześnie, ale w gruncie rzeczy, to wszystkie te mikołaje, pierniczki, bombki i spółka mają ten swój urok. Po powrocie z zakupów można sobie puścić „Last Chistmas” i od razu humor się poprawia. Wypada jeszcze udostępnić w sieci jakieś zdjęcie własnej osoby, odpowiednio otagowane naturalnie. I świąteczny klimacik gotowy. Pod koniec listopada.

ierwszy tydzień Adwentu za nami. ostanowienia zrobione, rekolekcje przed chwilą skończone, albo właśnie rozpoczęte. Kolejne okienka adwentowego kalendarza otwarte. Wszystko tak, jak powinno być. A na roratach wraca jak mantra jedno słowo: oczekiwanie. Tylko czy my jeszcze na cokolwiek czekamy?

Niemcy celebrują Adwent dużo bardziej niż Polacy, aczkolwiek mam tu na myśli wymiar świecki. W każdym domu leży na stole wieniec adwentowy, a w kolejne niedziele zapala się odpowiednią liczbę świec. Kalendarz adwentowy to także pozycja obowiązkowa, przy czym wiek gra tu rolę drugorzędną.

CZEKANIE – Z CZYM TO SIĘ JE? Choć kalendarz marketingowy jest bardzo nachalny, można spróbować ocalić przynajmniej resztki normalności. Skoro teraz prze-

żywamy Adwent, to wypada przyjąć postawę właśnie adwentową, a zatem oczekiwać. Czyli właściwie co? Kiedy na coś czekam, to znaczy, że tego jeszcze nie mam. Spodziewam się, że przyjdzie. Może nawet wiem kiedy, ale jakaś nutka niepewności zawsze pozostaje do samego końca. Czekam, czyli myślę o tym, co ma nadejść, przygotowuje się na to przyjście, bo stanowi to dla mnie dużą wartość. Czekam, zatem tęsknię. Tak po ludzku. Myślę, że do takiego oczekiwania jesteśmy zaproszeni w Adwencie. Większość z nas tysiąc razy słyszała, że chrześcijanin w ciągu tych czterech tygodni powinien pomyśleć o dwóch przyjściach Boga na ziemię: o Wcieleniu (czyli dla mniej wtajemniczonych o Bożym Narodzeniu) oraz o Paruzji – powtórnym przyjściu Chrystusa w chwale


źródło: www.pixabay.com

na końcu czasu. Pomyśleć i zacząć na nie oczekiwać, co oznacza także zatęsknić za Nim. Pewnie są ludzie tęskniący za Jezusem w żłóbku. W końcu grudniowe święta są, jakby na to nie patrzeć, pełne radości, której tak często nam brakuje. A czy ktoś tęskni w ogóle za końcem świata? Ktoś czeka na Apokalipsę? A jak wygląda oczekiwanie, gdy się nie wierzy w tego, co ma przyjść? ŻEBY BYŁO MIŁO Takie zjawisko obserwuję w Niemczech. Niemcy celebrują Adwent dużo bardziej niż Polacy, aczkolwiek mam tu na myśli wymiar świecki. W każdym domu leży na stole wieniec adwentowy, a w kolejne niedziele zapala się odpowiednią liczbę świec. Kalendarz adwentowy to także pozycja obowiązkowa, przy czym wiek gra tu rolę drugorzędną. Jarmarki świąteczne przyciągają rzesze ludzi i grzechem jest nie wypić tradycyjne-

go grzanego wina. Kręgi znajomych spotykają się ponadto na pieczenie specjalnych ciasteczek w domach udekorowanych już na okoliczność zbliżających się świąt. Adwentowy nastrój widać wszędzie i na każdym kroku. W którymś momencie nadchodzi właściwe Boże Narodzenie, ale poza kościołami dni te nie różnią się wiele od Adwentu. Ludzie celebrują totalnie czas oczekiwania (choć trzeba dodać, że większość nie ma pojęcia, że to jest jego podstawowy wymiar), by zakończyć to świętowanie wręczaniem prezentów, wspólnym obiadem i posiadówką w rodzinnym gronie. Nie robi się tego wprawdzie zbyt często, ale nie jest to też jedyna taka okazja w całym roku. Całe to adwentowe szaleństwo jest więc hedonistyczną sztuką dla sztuki, ponieważ istota tego czasu została zagubiona. Oprócz paru chrześcijan, którzy jeszcze wiedzą, o co tak naprawdę chodzi i przychodzą na roraty, nikt

specjalnie na nikogo nie czeka. A już zwłaszcza nie na Niego. ANTIDOTUM Celem tego tekstu nie ma być jednak labidzenie, jaki ten świat zły i niedobry. Chciałabym zaprosić tych, którzy chcą przeżywać wszystkie święta oraz okresy liturgiczne we właściwym czasie, do najprawdziwszego oczekiwania. Do tęsknienia przede wszystkim za powtórnym przyjściem Chrystusa w chwale. Każdego adwentowego dnia można, otwierając oczy po przebudzeniu, zwołać „Marana tha!”. On przecież obiecał, że wróci. Wierzący chrześcijanin nie może się bać wydarzeń opisanych w Apokalipsie. Jezus powiedział uczniom: „A gdy to zacznie się dziać, wyprostujcie się i podnieście głowy, bo zbliża się wasze odkupienie.” (Łk, 21, 28). A zgodnie z rodzimym powiedzeniem na nic nie czeka się bardziej niż na zbawienie. 

17


M Y Ś L I N I E K O N T R O L O WA N E

Chrześcijaństwo a socjalizm

18

T Maciej Puczkowski

C

hrześcijaństwo wiele czerpie z Arystotelesa i dodaje swoje cztery grosze do jego nauki o cnotach. Socjalizm opierając się na cnotach chrześcijańskich, dąży do skrajności, które im towarzyszą. Tak łatwo więc pomylić socjalizm z chrześcijaństwem. Wiele razy już podejmowaliśmy ten temat, jednak potrzebuje on nowego podejścia . Wynika to z faktu, iż zbyt często te dwie, jakże skrajne, postawy są ze sobą mylone lub, o zgrozo, łączone. Jeśli Platon twierdził, że wypaczeniem monarchii jest tyrania, arystokracji – oligarchia, a politei – demokracja, to autor tego artykułu stawia tezę, że wypaczeniem chrześcijaństwa jest socjalizm. Należy więc z góry uprzedzić, że taki socjalizm w dalszej części artykułu będzie się nam jawił jako dzieło szatana, który oferuje ludziom

ak łatwo pomylić hojność z rozrzutnością, męstwo z głupotą, szczerość z małodusznością i każdą inną cnotę ze skrajnościami, które jej towarzyszą. Dokładną analizę cnót znaleźć można już u Arystotelesa, jednak często wciąż w drodze do szlachetności zamiast trzymać się złotego środka staramy się trwać w skrajności.

Stąd w imię „miłości” mamy dziś państwo biurokratyczne, kontrolujące każdy ruch, każdy pieniądz i każde dobro, jakie nabywamy. Po to, żeby odbierać nam, kiedy będziemy mieli za dużo i dać tym, którzy mają za mało.

alternatywę dla chrześcijaństwa. Teza ta podparta jest przekonaniem autora, że gdyby z ogólnie pojętego chrześcijaństwa odjąć Boga, przerodziłoby się ono w socjalizm. Socjalizm nie jest przeciwieństwem chrześcijaństwa. Przeciwnie, wręcz neguje go poprzez naśladownictwo. Kiedy przeglą-

dam się w krzywym zwierciadle, wciąż widzę swój wizerunek, ale w taki sposób, że przeczy on prawdziwemu. Ostatecznie szatan nie jest „antybogiem”. Jest Jego stworzeniem i w jakiś sposób Go naśladuje. Człowiek został wypędzony z raju, bo nieprzyjaciel skusił go byciem „jak Bóg”. To samo pragnienie sprawiło, że budowa wieży Babel spaliła na panewce. Jednak Jezus będąc wśród nas, wyraźnie nakazał, żeby go naśladować. Jest więc taki sposób naśladowania Boga, który jednocześnie przeczy naśladowaniu Boga – takie przedrzeźnianie. Przechodząc do konkretów, dokonajmy porównania postaw chrześcijanina i socjalisty. Najbardziej wypaczone w socjalizmie jest naczelne przykazanie chrześcijaństwa – Miłość. W przykazaniu miłości podana jest jej dokładna miara.


źródło: www.pixabay.com

Boga należy miłować bez ograniczeń, a bliźniego nie więcej i nie mniej, i nie inaczej niż siebie samego. Jednak tam, gdzie chrześcijanin będzie dbał o innych jak o siebie – niezależnie od tego, czy mają oni lepiej, czy gorzej, socjalista będzie uciskał tych, którzy są w lepszej sytuacji, twierdząc przy tym, że to nie ucisk. Tam, gdzie chrześcijanin będzie dawał potrzebującym z tego, co ma – głodnym, spragnionym, chorym, będącym w więzieniu – tam socjalista będzie zabierał osobom, które mają najwięcej i wpychał wszystkim, nawet tym, którzy nie potrzebują albo wręcz nie chcą. Tam wreszcie, gdzie chrześcijanin uszanuje wolność drugiego człowieka w jego wyborach – tak długo jednak, jak nie ogranicza on wolności innych, tam socjalista wprowadzi jakiś system przymusu i kontroli. Stąd w imię „miłości” mamy dziś państwo biurokratyczne, kontrolujące

każdy ruch, każdy pieniądz i każde dobro, jakie nabywamy. Po to, żeby odbierać nam, kiedy będziemy mieli za dużo i dać tym, którzy mają za mało. Nie patrząc na to, że na moje dobra pracowały całe pokolenia i ode mnie powinno zależeć z kim się nimi dzielę. Wręcz przeciwnie, socjalista powie mi, że każdy powinien mieć równy start i że nie mogę korzystać z własności, na które pracował mój ojciec, dziad i pradziad, bez podzielenia się nimi. Chrześcijaństwo mówi, że kto nie pracuje, niech też nie je. Socjalizm dodaje – a jeśli ktoś za pracę dostaje więcej niż inni, powinien oddać im nadwyżkę. Chrześcijanin martwiąc się o swoje zbawienie i dbając o rozwój własnych cnót, nie patrzy na dobra innych, tylko rozdysponowuje swoje tak, żeby przynosiły mu korzyść. Sam stwierdza, kiedy ma nadmiar i oddaje go na ofiarę, zaś socjalista dobrze wie, kiedy ktoś inny ma nadwyżkę.

Kiedy przyjrzymy się życiu pierwszych chrześcijan, zauważymy, że żyli oni w komunach. Pieniądze wrzucali do wspólnej puli, z której też czerpali w potrzebie. Można więc pomyśleć, że była to jakaś forma socjalizmu. Nic bardziej mylnego. Subtelna różnica, aczkolwiek zmieniająca wiele, polegała na tym, że do puli oddawano wedle woli i brano stosownie do potrzeb. Natomiast socjalista ustala wartość składki z góry, a rozdaje według własnego mniemania o zaistniałych potrzebach. Ostatecznie socjalizm ujmuje na swój sposób to, o czym mówi chrześcijaństwo. Ponieważ dąży w tym do skrajności, socjalista często będzie wytykał chrześcijaninowi nie dość gorącą postawę miłosierdzia i wymagał od Kościoła funkcjonowania jako organizacja charytatywna. Socjalizm nie potrafi zrozumieć Kościoła inaczej. 

19


20

OKIEM REDAKCJI

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ


KĄCIK KULTURALNY

RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

21


TEMAT NUMERU - O

życiu

k ons e k r o wany m

Ksiądz czy zakonnik?

22

S

poro osób ma świadomość, że pojęcia ‘ksiądz diecezjalny’ i ‘zakonnik’ nie mogą być utożsamiane. Niewielu jednak potrafi wskazać na cechy różnicujące stan kapłański od zakonnego.

Mateusz Ponikwia

D

użym nadużyciem byłoby stwierdzenie, że zakonnika od kapłana odróżnia wyłącznie ubiór. Nie budzi wątpliwości oczywiście fakt, że widoczną cechą wyróżniającą zakonników od księży jest strój. Księża noszą sutanny, natomiast zakonnicy habity. Po odzieniu zewnętrznym można również rozpoznać, do jakiej wspólnoty należy dany zakonnik. Każdy zakon legitymuje się bowiem własnym kolorem oraz krojem habitu. Odrębności nie wyczerpują się jednak na tych zewnętrznych cechach, które są dostrzegalne gołym okiem. Wskazuje się, że podstawową dystynkcją są śluby wieczyste składane przez zakonników. Chodzi tu o złożenie uroczystej przysięgi przed Bogiem, w której zawarte są zobowiązania do zachowania czystości, posłuszeństwa

Mimo że powołania kapłańskie i zakonne nie mogą być traktowane jako stojące w sprzeczności, to trzeba zauważyć, że nie wszyscy zakonnicy zostają kapłanami. Ci, którzy nie przyjęli święceń kapłańskich nazywani są braćmi zakonnymi.

i ubóstwa. Fakt, że księża nie składają ślubów zakonnych nie oznacza, że nie muszą oni żyć w czystości czy posłuszeństwie. Taki wniosek byłby nieuprawniony, ponieważ każdy ochrzczony jest zobowiązany do życia w czystości, ubóstwie i posłuszeństwie, w sposób zgodny z jego po-

wołaniem. Śluby wieczyste stanowią jedynie przejaw symbolicznego sposobu wyartykułowania cech, którymi kierują się zakonnicy. Złożone przyrzeczenia są oznaką woli postępowania w życiu zgodnie z radami ewangelicznymi i charyzmatem danego zgromadzenia. Przez charyzmat konkretnej wspólnoty należy rozumieć pewne założenia i idee, które są realizowane w trakcie posługi zakonnej. Ramy działalności oraz motyw przewodni funkcjonowania danego zakonu został wyznaczony przez tzw. regułę założycielską, zaaprobowaną przez Kościół. Wielość norm zakonnych przekłada się na różnorodność charyzmatów oraz mnogość form podejmowanych działań. Najbardziej znamienną różnicą między wspomnianymi jest styl życia i rodzaje przedsiębranych


źródło: www.pixabay.com

działań. Powołanie do życia zakonnego oznacza chęć tworzenia wspólnoty, która jest miejscem duchowej formacji i wzrostu. Nie do końca trafne są skojarzenia wiążące życie zakonne z samą tylko kontemplacją. Oczywiste jest, że modlitwa stanowi jeden z głównych elementów dnia codziennego, ale nie wolno zapominać, że w zależności od rodzaju wspólnoty, zakonnicy są obarczeni szeregiem innych obowiązków. Wskazuje się, że każdy zakon jest niejako ukierunkowany na specyficzną działalność, która koresponduje z jego charyzmatem i przyjętą regułą zakonną. Prócz zakonów

typowo kontemplacyjnych, których członkowie oddają się modlitwie i rozważaniu Słowa Bożego, możemy wyróżnić również zakony kaznodziejskie czy nastawione na formację duchową i kształcenie. Warto odnotować, że niektórzy zakonnicy wybrali posługę wśród ubogich i chorych, inni zaś podjęli się trudu nauczania dzieci i młodzieży. Mimo że powołania kapłańskie i zakonne nie mogą być traktowane jako stojące w sprzeczności, to trzeba zauważyć, że nie wszyscy zakonnicy zostają kapłanami. Ci, którzy nie przyjęli święceń kapłańskich nazywani są braćmi zakonnymi. Również bracia

zakonni wiodą życie zgodne ze złożonymi ślubami wieczystymi. Pełnią oni także różnorodne funkcje w klasztorze czy służą pomocą w parafii. Z kolei ci, którzy uzyskali święcenia prezbiteratu określani są (w znacznej większości przypadków) mianem ojców zakonnych. Ich osoby łączą powołanie kapłańskie i zakonne. Życie zakonne jest uznawane za sposób dążenia do doskonałości. Często przytaczany jest przykład ludzi, którzy uciekali na pustynię przed prześladowaniami w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Ci, którzy zasmakowali w odosobnionym i surowym

23


sposobie życia, zaczęli organizować się w przemyślane struktury, które dały początek pierwszym wspólnotom zakonnym. Kościół, dostrzegając dobre owoce praktykowania rad ewangelicznych we wspólnocie, zaakceptował i unormował taki styl dążenia do świętości. Natomiast sakrament kapłaństwa został ustanowiony przez Chrystusa podczas ostatniej wieczerzy. Także w Wielki Czwartek Jezus wyświęcił 12 biskupów, którzy potem powoływali kapłanów przez nałożenie na nich rąk. Sprawując Eucharystię czy słuchając spowiedzi, kapłan działa w osobie Chrystusa

(in persona Christi). Najczęściej wskazuje się na 3 zadania, jakie spełnia ksiądz. Po pierwsze – jest szafarzem sakramentów (funkcja królewska). Po wtóre – odpowiada za głoszenie Słowa Bożego (funkcja prorocka). Po trzecie – prowadzi ludzi ku zbawieniu (funkcja pasterska). Nie można przekonywająco twierdzić, że ważniejszą rolę w Kościele odgrywają księża diecezjalni albo zakonnicy. Niewątpliwie potrzebne i pożądane jest współwystępowanie obu tych kategorii podmiotów. Zadania Kościoła są na tyle rozbudowane, że z całą pewnością każdy będzie mógł czuć się spełniony w

swoim powołaniu. Niezwykle trafne i pobudzające do myślenia jest metaforyczne porównanie wspólnoty Kościoła do lasu, w którym księża diecezjalni są jak drzewa, a zakonnicy jak zwierzęta. Tak jak w przyrodzie – fauna musi współgrać z florą, tak samo w Kościele – księża z zakonnikami. Każdy powinien dobrze rozeznać swoje miejsce w Kościele, aby jego służba wydawała błogosławione owoce. Wszyscy bez wyjątku są bowiem zobowiązani do spełniania nakazu: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48). źródło: www.pixabay.com

24


25


TEMAT NUMERU - O

życiu

k ons e k r o wany m

Święta od robienia porządku

26

G Rafał Growiec

T

O NIE TAK MIAŁO BYĆ Jej pełne nazwisko brzmi Teresa Sanchez de Cepeda y Ahumada. Urodziła się w roku 1515, a więc dwa lata przed niesławnym wystąpieniem Lutra, w Hiszpanii gdzie z jednej strony silna była wiara katolicka, z drugiej – Kościół wciąż był niejako narzędziem polityki państwa, chcącego za pomocą Inwizycji scalić społeczeństwo poprzez asymilację Żydów i muzułmanów. Dziadek ze strony ojca Teresy był marranem – ochrzczonym Żydem, odrzuconym przez rodzinę wierną Zakonowi Mojżesza i oskarżonym przez Inkwizycję o to, że nawrócił się tylko pozornie. Jego syn szlachectwo po prostu kupił i zasymilował się z chrześcijańskim społeczeństwem do tego stopnia, że duch prozelickiego zapału prze-

dy nie została męczennicą musiała być zawiedziona. Miała jednak wtedy zaledwie siedem lat i nie wiedziała, że Bóg ma dla niej inny plan. Wybrał ją, by do spółki z Janem od Krzyża zrobiła porządek w życiu zakonnym.

Przy zakładaniu drugiego klasztoru poznała św. Jana od Krzyża. Przekonała go, by zrezygnował ze wstąpienia do kartuzów i towarzyszył jej w podróży z Medina del campo do Vallaloid.

szedł na jego dzieci. Wychowywały się one w dużej mierze na żywotach świętych stąd siedmioletnia Teresa i jej brat Rodrigo postanowili udać się do ziemi Maurów, by z ich rąk ponieść śmierć męczeńską. Niedoszłych męczenników zatrzymał jednak ich wuj wracający właśnie do miasta. Gdy zmarła matka Teresy, ta zwróciła się Maryi jako „Matki duchowej”. Jednocześnie zaczytywała

się w romansach i innej popularnej literaturze, do tego przesadnie dbała o swój wygląd. Wiemy to jednak z opowieści samej Teresy, więc możliwe jest, że pod wpływem „Wyznań” Augustyna postanowiła ona nieco podkolorować swoje dawne grzechy. Pobierała naukę u augustianek, jednak ostatecznie w 1535 roku wstąpiła do Klasztoru Wcielenia w Avila, tam też złożyła śluby zakonne dwa lata później. Sytuację moralną w zgromadzeniu najlepiej opisują słowa „mistyk wystygł, wynikł cynik”. Klasztory były ogromne, liczyły po sto pięćdziesiąt zakonnic, wśród których nie brakowało szlachcianek. Panie z wyższych sfer wnosiły do zakonnego skarbca spore fundusze, przez co były też lepiej traktowane niż dziewczęta z mieszczaństwa czy chłopstwa. Odpo-


wiednio ustawiona finansowo zakonnica mogła mieć nie celę a apartament ze służbą, przyjmować gości, a w skrajnych wypadkach nawet zalotników. Klasztor był więc zadeptywany przez mniej lub bardziej wpływowych odwiedzających, a same zakonnice by ich obsłużyć nie miały ani czasu ani chęci do modlitwy. Był to normalny stan we wszystkich klasztorach karmelitanek, podobnie karmelici posługiwali się zreformowaną regułą z 1432 r., nie tak rygorystyczną jak oryginał z XIII w. Osamotniona Teresa mogła zrobić to, co inne jej towarzyszki – przyjąć stan zastany i nie kłócić się z przełożonymi. PRZEBUDZENIE MISTYCZKI W latach 1538-1542 Teresa zachorowała. Ktoś zło-

śliwy powie, że to pewnie skutek choroby, ale wtedy zaczęła doznawać przeżyć mistycznych. Przyjaciele twierdzili nawet, że wizyty Jezusa w formie cielesnej, ale niewidzialnej są tworem diabła. Jej spowiednik, św. Franciszek Borgia (prawnuk Aleksandra IV), odrzucił jednak te oskarżenia. Teresa więc wzrastała i doznawała nie tylko łaski łez, ale także mistycznych zaślubin z Oblubieńcem. To ostatnie przeżycie ostatecznie oraz wsparcie duchowe ze strony kolejnego spowiednika, św. Piotra z Alkantry zmotywowało Teresę do walki o przywrócenie klasztoru do dawnej Reguły. W roku 1562 założyła klasztor pw Świętego Józefa w Avili. Zasady były proste – najwyżej trzynastoosobowe zgromadzenia, skrajne ubóstwo, sandały

ze sznurka, jeden domek z kaplicą. Ale dla mieszkańców miasteczka, a także dla karmelitanek, którym odpowiadało życie według starej reguły to był szok. Domagano się zamknięcia nowego klasztoru, jednak już wtedy Teresa miała po swojej stronie lokalnego biskupa. Nim ruszyła z reformą dalej, spędziła pięć lat głównie poświęcając się twórczości pisarskiej. Przy zakładaniu drugiego klasztoru poznała św. Jana od Krzyża. Przekonała go, by zrezygnował ze wstąpienia do kartuzów i towarzyszył jej w podróży z Medina del campo do Vallaloid. Pod wpływem tej znajomości Jan został karmelitą i zaczął zakładać własne klasztory, starając się przywrócić regułę pierwotną także zgromadzeniom męskim. Reformę nadzoroźródło: www.pixabay.com

27


wali wizytatorzy kanoniczni z Państwa Papieskiego i zakonu dominikanów. Mieli oni właściwie pełnię władzy nad klasztorami, mogli przenosić mnichów i wprowadzać własnych współbraci na stanowisko przeorów zamiast karmelitów. Jednak jeden z nich, działający w Andaluzji Francisco Vargas, sprzyjał karmelitom bosym do tego stopnia, że zezwolił na zakładanie nowych siedzib wbrew decyzjom generała zakonu. Zwołana do włoskiej Piacenzy Kapituła Generalna zdecydowała o całkowitej likwidacji reformowanych zgromadzeń. Karmelici bosi mieli po swojej stronie nie tylko króla Filipa II, ale także nuncjusza apostolskiego w Hiszpanii. Gdy bracia trzewiczkowi pojmali Jana od Krzyża, właśnie Nicolo Ormanetto przyczynił się do jego uwolnienia. Po śmierci nuncjusza karmelici bosi musieli ustąpić – Teresa wycofała się do klasztoru

św. Józefa w Toledo, Jana zaś uwięziono i przetrzymywano w uwłaczających ludzkiej godności warunkach, nieraz publicznie biczując. Przeciw samej reformatorce z Avila wytoczono zarzut o herezję alumbradyzmu, heretyckiego nurtu reformatorskiego, stawiającego na doznanie mistyczne. Oskarżenie upadło przed trybunałem inkwizycyjnym. W końcu Jan uciekł z więzienia, a brewe Grzegorza XIII pozwoliło na tworzenie nowych zgromadzeń, jednak już w oddzieleniu od karmelitów trzewiczkowych. Dzięki temu wsparciu i królewskiej opiece powstawały nowe klasztory „bose”. Teresa założyła ich w sumie siedemnaście, podobną liczbę powołał do życia Jan od Krzyża. Święta zmarła w drodze do Alba de Tormes w czasie reformy gregoriańskiej kalendarza. Zmarła więc albo 4. października albo nazajutrz

15-ego października 1582 r. Ogłoszono ją świętą w roku 1622, w 1617 Kortezy przyznały jej tytuł „Doktora Kościoła”, co jednak nie jest tożsame z wpisaniem w oficjalny poczet obok Tomasza z Akwinu czy Leona Wielkiego. Na prawdziwe wpisanie w poczet wybitnych teologów musiała poczekać do 1970 r., gdy otrzymała ten tytuł jako pierwsza kobieta. Marcin Luter i Teresa z Avila wyszli z tego samego punktu – widzieli zło trawiące monastycyzm i postanowili je ukrócić. Dla ojca reformacji oznaczało to łopatologiczną likwidację zakonów. Święta z Avila zrobiła coś więcej – naprawdę naprawiła tę część Kościoła. I to nie wprowadzając nowe, a przywracając stare. 

źródło: www.pixabay.com

28


29


TEMAT NUMERU - O życiu konsekrowanym 30

Tyle doskonałych dróg O Wojciech Urban

R

óżnorakich zgromadzeń, zakonów, rodzin zakonnych (itd., itp.) jest dziś multum. Rodzi się pytanie, po co taka różnorodność. Złośliwi klerycy na wykładach z historii Kościoła żartuję, że po 150 latach funkcjonowania danego zgromadzenia, jego charyzmat się „wypala” i albo przychodzi reformator (vel odnowiciel), albo zakon ulega kasacie. Jakkolwiek ironiczne to tłumaczenie, faktem jest że w ciągu wieków pojawiały się coraz to nowe wspólnoty, wnoszące do wspólnoty Kościoła jakieś zaniedbane przezeń aspekty. Sięgając do początków zjawiska można stwierdzić, iż swego rodzaju zakony stanowiły już wspólnoty pierwszych chrześcijan. Opisany w Dziejach Apostolskich ich przykład, jakkolwiek wyidealizowany, do dziś stanowi inspira-

biegowa opinia głosi, iż są trzy rzeczy, których nie wie papież: ile jest żeńskich zgromadzeń zakonnych, gdzie się podziało franciszkańskie ubóstwo oraz jezuickie posłuszeństwo papieżowi. Nie wiedzą tego również wierni świeccy, którzy dodatkowo zastanawiają się nad jeszcze jedną kwestią. Po co w Kościele tyle różnych zakonów?

Pierwsi mnisi-anachoreci odbiegali daleko od dzisiejszego wyobrażenia zakonnika. Formacja intelektualna zasadniczo nie funkcjonowała. Znajomość Słowa Bożego była więc różna. Ogromnym wzięciem cieszyły się za to różnorodne praktyki, służące umartwieniu i pokorze.

cję dla wszelkich ruchów, zgromadzeń i instytutów życia konsekrowanego. Opisane przez św. Łukasza elementy życia wspólnoty chrześcijańskiej – wierność nauce apostołów, wspólna modlitwa i Eucharystia, wspólnota dóbr, prakty-

kowanie uczynków miłosierdzia, dzielenie życia ze sobą i uwielbienie Boga Z kolejnymi latami chrześcijan jest coraz więcej. Powoli zatraca się przymiot „inności”, oderwania od świata. A dla gorliwych wyznawców Chrystusa „inność” to cecha fundamentalna. Pierwotne znaczenie terminu „święty” to właśnie „inny”. A i w pismach Nowego Testamentu nie brak zaleceń, żeby wyróżniać się spośród tych, którzy żyją na świecie, aby być „innym”. Gdy więc bycie chrześcijaninem powoli staje się normą społeczną – od początku IV wieku nawet cesarze rzymscy są, z jednym wyjątkiem, chrześcijanami, a pod koniec tego stulecia jest to oficjalna religia państwowa – w szczególnie gorliwych wyznawcach rodzi się potrzeba „czegoś więcej”. Nie


źródło: www.pixabay.com

mogąc już liczyć na śmierć męczeńską (jakkolwiek to brzmi), która wcześniej stanowił oczywisty dowód ich wiary oraz był momentem narodzin dla nieba, ktoś w końcu wpada na pomysł, by zostać „białym męczennikiem”. Wychodzi na pustynię. Pierwszym pustelnikiem chrześcijańskim miał być Paweł z Teb. Miał być, ponieważ jest to postać legendarna, nie potwierdzona źródłowo. Dlatego za ojca ruchu monastycznego przyjmuje się św. Antoniego. Żył on w Egipcie na przełomie III i IV wieku. Po śmierci bogatych rodziców rozdał rodzinny majątek ubogim, a sam rozpoczął ascetyczne życie na pustyni. Mieszkał między innymi w starożytnym grobowcu i w opuszczonej twierdzy. Wszędzie jednak podążali za nim ludzie, pragnący naśladować jego styl życia.

W końcu Antonii postanowił przyjąć uczniów, tworząc pierwszą wspólnotę anachoretów. Anachoreci nie są mnichami w dzisiejszym rozumieniu. To pustelnicy, którzy z reguły żyją w odosobnieniu. Skupieni wokół św. Antoniego pustelnicy stanowili wspólnotę o tyle, że mieszkali w niedalekiej odległości i prowadzili podobne życie. Reguła utworzona przez ich mistrza zakładał życie w samotności. Jednak koncentracja chcących się umartwiać wokół wybitnego pustelnika zwiastowała nowy trend w życiu duchowym. Z coraz większej organizacji ławr zrodziły się wspólnoty cenobitalne. Jednym z twórców takich wspólnot był Pachomiusz, egipski mnich i święty Kościoła Prawosławnego. Żyjący w następnym po św. Antonim pokoleniu,

korzystał z doświadczeń quasi-wspólnot anachoretów oraz z doświadczenia wyniesionego z armii rzymskiej, do której należał przed nawróceniem. Wspólnota założona przez Pachomiusza liczyła pod koniec jego życia 9 zakonów liczących łącznie kilka tysięcy cenobitów. Stworzył on pierwszą, spisaną regułę zakonną, która porządkowała codzienne życie mnicha. Podstawą było ujednolicenie ubioru, żywienia i stylu życia. Reguła zalecała także praktykowanie czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Praktyki ascetyczne stawiała na równi ze wspólną pracą i studiowaniem Pisma Świętego. Cała reguła stroniła stroniła od przesady. Była to jakościowa nowość. Pierwsi mnisi-anachoreci odbiegali daleko od dzisiejszego wyobrażenia zakonnika. Formacja inte-

31


lektualna zasadniczo nie funkcjonowała. Znajomość Słowa Bożego była więc różna. Ogromnym wzięciem cieszyły się za to różnorodne praktyki, służące umartwieniu i pokorze. Wszystko w radykalnie fanatycznym wydaniu. Pojawiali się więc tacy, którzy decydowali się żyć jak psy – dosłownie. Chodzili na czworaka, szczekali zamiast mówić i jedli odpadki. Inni z kolei jako formę umartwienia wybierali stanie jak słup od Bożego Narodzenia do Wielkanocy. Natychmiast znaleźli się tacy, którzy woleli stać od Wielkanocy do Bożego Narodzenia – bo to dłużej. Fanatyzm tych „mnichów” był tak wielki, że zaczęli się ich obawiać zarówno zwykli chrześcijanie, jak i biskupi. Tłumaczy to, dlaczego w Pachomiusz w swojej regule tak wielki nacisk kładzie na posłuszeństwo, co z czasem staje się główną cechą życia monastycznego. Reguła Pachomiusza stała się podstawą mona-

32

stycyzmu na wschodzie (bazylianie), jak i na zachodzie Europy (benedyktyni). Spoglądając na zjawisko z długiej perspektywy, możemy zauważyć, że zakony służą skanalizowaniu energii religijnej, rozpierającej społeczeństwo w którym zaczynała wzrastać pobożność. Nierozładowane napięcie stawało się motorem herezji i schizm. Powstanie zakonu o określonym charyzmacie to więc swego rodzaju odpowiedź Kościoła na znaki czasu. Po ustaniu prześladowań potrzeba było rozładowania dla pragnących „wykazać się” męczeństwem. Od VI wieku w zachodniej Europie, która po upadku cesarstwa tkwi w anarchii, wspólnoty benedyktyńskie stają się azylami ładu i uporządkowania. Cystersi z kolei stają się podporą misji chrystianizacyjnych, z zapałem cywilizując „zdobyczami techniki” pogańskie dotąd puszcze (np. nad Wisłą). Zakony żebracze – dominikanie i fran-


źródło: www.pixabay.com

ciszkanie – w wśród coraz bardziej bogacących się miast Europy przypominali, że majątek do zbawienia przyda się tylko wtedy, gdy się go rozda ubogim. Gdy zaś Europą wstrząsa prąd reformacji, podważający prymat (wówczas zgniłego moralnie) biskupa Rzymu i odrzucając Tradycję, św. Ignacy powołuje jezuitów, którzy przysięgają wbrew własnym oczom białe nazywać czarnym, jeśli tylko taka jest opinia papieża. Różnorodność charyzmatów wspólnot zgromadzeń jest więc odpowiedzią na wyzwania, jakie świat stawia Kościołowi. Wyzwania te w Ewangelii Jezus nazywał znakami czasu, karząc swym uczniom je odczytywać. Sprostanie jakiemuś wyzwaniu (np. potrzebie ascezy) w dalszej perspektywie powoduje, że wspólnota taka przestaje być potrzebna. Śmiałe, idealistyczne twierdzenie. Duchowy potencjał wypracowany w zmaganiu ze światem

nigdy Kościołowi nie przestanie być potrzebny. Coraz to nowe wyzwania stają się nieraz okazją do tego, by się przeformatować. Stąd na przykład zdarza się dziś powszechnie karmelitom (zakonowi klauzurowemu) prowadzić parafię. Powołanie zakonne to droga, którą Pan przygotował dla chcących przeżyć chrześcijaństwo w wersji „Może coś Więcej”. Mimo dowartościowania roli laikatu na ostatnim soborze, która przez wieki była marginalizowana, także i dziś Kościół twierdzi, że powołanie zakonne to droga „doskonalsza”. 

33


ry cers twie

TEMAT NUMERU - O 34

Kameduli – hardkorowe powołanie C Kajetan Garbela

W

szystko zaczęło się od wizji pewnego mnicha benedyktyńskiego, Romualda. Ten późniejszy święty założyciel kamedułów wstąpił do zakonu, by odpokutować za czyn ojca, który w pojedynku zabił swojego przeciwnika. Bardzo szybko zamarzyło mu się zaostrzenie reguły św. Benedykta i prowadzenie życia pustelniczego. Był przykładnym mnichem, bardzo pobożnym i ascetycznym. Podziw dla jego działalności wyraził nawet cesarz Otton III, który pewnego dnia odwiedził go i mianował opatem jednego z klasztorów. Około roku 1012, wędrując przez teren włoskiej Toskanii z jednego klasztoru do drugiego, we śnie zobaczył mnichów w białych habitach (benedyktyni po dziś dzień noszą czarne), którzy z miejsca, w którym zasnął wspinają się po

zasami możemy usłyszeć, że kameduli pozdrawiają się słowami „memento mori” i śpią w trumnach. Choć ta plotka nie ma potwierdzenia w faktach, prawdą jest, że ci zakonnicy żyją według bardzo surowej, pustelniczej reguły, prawie odcięci od świata zewnętrznego. Mimo to, dzięki modlitwie pozostają bardzo blisko całej ludzkości.

Kameduli nie spożywają oni w ogóle mięsa, a większość potraw sporządzają z płodów rolnych, które sami wyhodują – klasztor jeszcze dziś posiada kilka hektarów ziemi uprawnej. Było jej znacznie więcej, jednak w okresie PRL-u przejęło je państwo.

drabinie do Nieba. Uznał to za znak i postanowił założyć tam klasztor. Uzyskał zgodę tamtejszego biskupa oraz właściciela tych ziem, pana Maldoli, który ofiarował je Romualdowi i jego braciom. Od jego nazwiska wziął swoją nazwę zakon – po włosku „pola Maldolego” to „campo di Maldoli”, co

szybko przekształciło się w „camaldoli”. Początkowo nowa wspólnota funkcjonowała w ramach benedyktynów, dopiero w 1072 roku, już po śmierci Romualda, papież Aleksander II zatwierdził kamedułów jako nowy zakon, oparty na regule św. Benedykta, ale posiadający już własne konstytucje i zalecenia w dziedzinie życia codziennego. Z czasem kameduli podzielili się na trzy odłamy, tzw. kongregacje: kongregację Camaldoli (tworzyły ją tylko niewielkie eremy – pustelnie), kongregacje św. Michała z Murano (mnisi żyli w klasztorach, nie byli już pustelnikami) w 1935 r. połączona z kongregacją z Camaldoli, oraz kongregację Monte Corona, najsurowszą z nich wszystkich. Ta ostatnia wzięła swoją nazwę od klasztoru, założonego przez bł. Piotra


Giustinianiego w 1530 roku pod Perugią. W przeciwieństwie do pozostałych, kameduli z kongregacji Monte Corona nie mogą prowadzić żadnej działalności duszpasterskiej ani w ogóle działać poza swoim klasztorem, golą także głowy na łyso i zapuszczają długie brody. Dziś ok 60 mnichów zamieszkuje 9 klasztorów tej kongregacji na całym świecie, w tym dwa w Polsce – na krakowskich Bielanach i w Bieniszewie koło Konina. Kiedyś na ziemiach Rzeczpospolitej istniało jeszcze pięć klasztorów, skasowanych w większości w XIX wieku – na warszawskich Bielanach, w Rytwianach w diecezji sandomierskiej, w Wigrach na Suwalszczyźnie, w Szańcu pod Pińczowem oraz w Pożajściu pod Kownem.

Klasztor na krakowskich Bielanach ufundował w 1604 roku Mikołaj Wolski, człowiek bardzo religijny i bogaty, piastujący wówczas jeden z najwyższych urzędów w państwie - marszałka wielkiego koronnego. Nie posiadał on męskich potomków, a podczas podróży do Włoch zachwycił się życiem kamedulskim. Wolskiemu zamarzyło się, by klasztor powstał na jednym z podkrakowskich wzgórz, będących wówczas własnością innego magnata, Sebastiana Lubomirskiego, który niestety nie chciał rozstać się ze swoimi dobrami. Marszałek postanowił użyć podstępu – zaprosił Lubomirskiego na ucztę, a gdy ten wypił już sporo alkoholu, podsunął mu do podpisu akt darowizny terenu. Aby gość nie

był stratny, Wolski ofiarował mu w zamian drogocenną, srebrną zastawę, którą posługiwano się w czasie uczty. Na pamiątkę tego wydarzenia wzgórze, na którym powstał klasztor kamedułów, zostało nazwane Srebrną Górą. Wolski został także pochowany u kamedułów – jego portret znajduje się nad wejściem do kościoła, zaś poniżej, pod płytą nagrobną spoczywają jego kości. Według legendy marszałek chciał tam spocząć, aby zmierzający na modlitwę deptali jego grzeszne ciało. Erem znajduje się na szczycie jednego z zalesionych wzgórz, tworzących pasmo Sowińca, i jest widoczny z daleka – jego trzy (co jest dosyć nietypowe) wieże dostrzec można np. z Wawelu czy lotniska w źródło: www.pixabay.com

35


Balicach. Otacza go wysoki mur, w którym znajduje się potężny budynek bramy, zwieńczony wieżyczką. Po przejściu przez wrota klasztoru ujrzymy obszerny dziedziniec, na końcu którego znajduje się piękny, wczesnobarokowy kościół, zbudowany przez włoskiego architekta Andreę Spezzę. Prosta, estetyczna fasada z białego kamienia, z niewielką ilością czarnych detali flankowana jest przez dwie wieże. Trzecia znajduje się przy prezbiterium. Kościół jest duży, przestronny i jasny, posiada szeroką i długą nawę główną, otoczoną przez dwa rzędy kaplic bocznych o bardzo bogatym wystroju. Prezbiterium podzielone jest na dwie części – w pierwszej znajduje się ołtarz główny świątyni, zaś druga, oddzielona od kościoła niewysoką ścianą, tworzy chór, w którym zakonnicy modlą się od wiosny do jesieni. W zimę kameduli odprawiają modły w drugim chórze, znajdującym się pod prezbiterium. Można do niego zejść schodami z nawy głównej. Obok chóru zimowego znajduje się krypta

36

kamedulska, w ścianie której zamurowuje się ciała zmarłych eremitów na sto lat. Później przenosi się je do wspólnego grobowca, a puste nisze czekają na kolejnych zakonników. Za kościołem znajduje się w dwóch rzędach kilkanaście małych domków – każdy z nich jest zamieszkiwany przez jednego mnicha i stanowi jego własną pustelnię. Dzień kameduły zaczyna się już o 3:30 rano – wówczas pierwszy dzwon wzywa eremitów na modlitwy. W ciągu dnia będzie ich bardzo wiele, wszystkie obywają się w kościele. Mówi się, że kameduli modlą się za tych wszystkich, którzy się nie modlą… Drugi dzwon rozlega się kwadrans później. O 4:00 zbierają się oni na krótkie modlitwy, po czym wracają do swoich domków na czytania duchowne. O 5:45 dzwon wzywa na jutrznię, po której celebrowana jest Msza święta, po niej zaś jest odmawiana tercja. Między 7:00 a 8:00 kameduli spożywają w swoich pustelniach śniadanie. O 8:00 rozpoczynają się


prace fizyczne. Każdy mnich jest w eremie odpowiedzialny za co innego – jeden jest kucharzem, drugi kościelnym, jeszcze inny uprawia pole… O 11:45 w kościele odmawiają sekstę, o 12:00 – Anioł Pański, później, do 14:00 jest czas wolny, w trakcie którego każdy osobno spożywa obiad. O tej godzinie odmawiają w kościele nonę, o 16:30 – różaniec, po którym udają się na kolacje i czytanie duchowe. Ostatni raz spotykają się w świątyni o 18:30, gdy odmawiają nieszpory, litanię loretańską, czytanie duchowe, kompletę, różaniec i modlitwę za zmarłych. Później udają się powoli na spoczynek. Kamedułą może zostać zdrowy fizycznie i psychicznie mężczyzna w wieku między 21 a 45 lat, który rozpoznał w sobie powołanie do życia w samotności. Najpierw przechodzi on postulat, trwający maksymalnie pół roku, po czym przywdziewa habit, przybiera imię zakonne i rozpoczyna trwający 2 lata nowicjat, po którym trzykrotnie składa się roczne śluby

czasowe. Po nich następują śluby wieczyste, w trakcie których poza ubóstwem, posłuszeństwie i czystością kameduli ślubują również poprawę obyczajów i stałość w kongregacji zakonnej. Jeśli kandydat poczuje takie powołanie, a wspólnota przystanie na jego prośbę, zakonnik może przejść formację w seminarium i zostać kapłanem. Wstąpienie do zakonu nie może być oczywiście powodowane niechęcią do świata czy trudnościami w relacjach z ludźmi – to wcześniej czy później wyjdzie na jaw i na pewno nie będzie pomocne w monotonnym, przepełnionym modlitwą i pracą życiu. W końcu jeden dzień jest bliźniaczo podobny do drugiego, obecny rok do wcześniejszego i następnego. Ktoś, kto nie ma szczerego pragnienia przebywania z Bogiem w ciszy i z dala od świata, oraz modlitwy za całą ludzkość, nie może tutaj wytrwać. Ci, których Bóg obdarzył szczególnym powołaniem do samotności, mogą zostać tzw. rekluzami – wówczas nie opuszczają swoich pustelni źródło: www.pixabay.com

37


nawet na modlitwy i nie biorą udziału w życiu wspólnoty, a z braćmi kontaktują się jedynie w razie wyższej konieczności. Jako ciekawostkę można dodać, że kameduli nie spożywają oni w ogóle mięsa, a większość potraw sporządzają z płodów rolnych, które sami wyhodują – klasztor jeszcze dziś posiada kilka hektarów ziemi uprawnej. Było jej znacznie więcej, jednak w okresie PRL-u przejęło je państwo. W każdy piątek, a także w trakcie czterdziestodniowych postów, poprzedzających Boże Narodzenie i Wielkanoc, nie spożywają również nabiału. Jedynie w czasie największych świąt mogą spotykać się na wspólne posiłki i rozmowy w refektarzu. We wtorki, czwartki i soboty mogą spotkać się na krótkiej rozmowie. Poza tym rozmawiają półgłosem i to jedynie wówczas, gdy zachodzi taka konieczność. Poza polami uprawnymi, do eremu należy także spory kawałek lasu. Tradycja kamedulska zaleca eremitom spacery i rozmyślania na łonie przyrody, szczególnie w lesie – w końcu

38

obcowanie z naturą może w pewien sposób przybliżyć do jej Stwórcy. Kameduli nie korzystają także z radia, telewizji czy internetu, a w celach rekreacyjnych mogą opuszczać klasztor pięć razy w roku. Nie praktykują urlopów czy wyjazdów do rodziny np. w święta czy z racji pogrzebów, a bliscy nie odwiedzają ich w eremach. Nie oznacza to jednak, że nie interesują się oni sprawami Kościoła czy też swojego narodu – mogą czytać prasę katolicką, orientują się w wydarzeniach, mających miejsce w Polsce i w świecie, piszą listy do rodziny, i oczywiście modlą się za całą ludzkość. Mężczyźni mogą przybyć do eremu codziennie, by np. wziąć udział w modlitwach razem z zakonnikami, lub pomodlić się samotnie w kościele. Kobiety mogą wejść na teren klasztoru – na dziedziniec przed kościołem i do samej świątyni - jedynie dwanaście razy w roku: w Wielkanoc i poniedziałek wielkanocny, 3 maja, w niedzielę i poniedziałek Zesłania Ducha


Świętego, w niedzielę po 19 czerwca, w drugą i czwartą niedzielę lipca, pierwszą niedzielę sierpnia, 15 sierpnia, 8 września i 25 grudnia. Kameduli nie prowadzą działalności duszpasterskiej, nie głoszą rekolekcji czy kazań, nie prowadzą kierownictwa duchowego, mogą jedynie spowiadać mężczyzn. Wszystko to ma pomóc w maksymalnym zbliżeniu do Boga i uniknięciu rozproszeń, które mogą napotkać duszę w świecie. Życie eremity może wydawać się monotonne i trudne, wręcz nieludzkie. Bóg daje niektórym łaskę tego szczególnego powołania, udowadniając, że można przeżyć wiele lat blisko Niego i z dala od społeczeństwa i świata, jednocześnie pozostając we wspólnocie braci i omadlając sprawy wszystkich ludzi. W czasie jednej ze swoich wizyt w ojczyźnie Jan Paweł II przybył również na Bielany, gdzie nazwał kamedułów piorunochronem, broniącym Kraków przed różnorakimi dziejowymi zawieruchami. W miarę możliwości, po-

lecam wizytę w krakowskim eremie. Gdy pierwszy raz przestąpiłem jego bramę poczułem, jakby czas się zatrzymał. Ogarnął mnie także wszechobecny w tym miejscu spokój, poczucie harmonii i atmosfera świętości. Lubię co jakiś czas wracać do tego miejsca, choć na chwilę modlitwy w ciszy i z dala od zgiełku tego świata. W tym miejscu można choć na chwilę poczuć, jak ważny i blisko jest Bóg i jego sprawy, a jak nic nieznaczące są problemy i troski tego świata. 

źródło: www.pixabay.com

39


TEMAT NUMERU - O

ry cers twie

Patronka młodych

40

S Dagmara Śniowska

RELIGIJNA MŁODA DAMA Błogosławioną Matkę Klarę Ludwikę Szczęsną w pierwszej kolejności kojarzymy z Krakowem. Jednak - poszukując jej korzeni powinniśmy udać się kilkaset kilometrów dalej. Do Cieszek w diecezji płockiej. Tam, niewiele ponad pół roku od wybuchu powstania styczniowego, przyszło na świat szóste dziecko Franciszki Skorupskiej i Antoniego Szczęsnego. W domu się nie przelewało. Dzieciństwo musiało się Ludwice kojarzyć z częstymi przeprowadzkami i poszukiwaniem pracy przez rodziców. Z pewnością też z pielgrzymkami do pobliskiego sanktuarium w Żurominie. Rodzice zatroszczyli się o wychowanie religijne Ludwiki, więc miejsce to musiało odgrywać szczególną rolę w jej życiu. BUNTOWNICZKA

łużba. Pokora. Posłuszeństwo... Nie lubimy tych słów. Kojarzą się nam z biernością, słabością, jakąś porażką. Tymczasem Matka Klara Ludwika Szczęsna – udowodniła, że można być pokornym liderem. I na dodatek – odnosić sukcesy!

Antoni Szczęsny zaczął snuć plany na temat przyszłości swojej córki. Zamążpójście Ludwiki uznał za najlepszą opcję. Pomysł ten nie spotkał się z entuzjazmem dziewczyny. Nie czekała z założonymi rękami na dalszy rozwój wydarzeń.

Śmierć matki spadła na dwunastoletnią dziewczynę jak grom z jasnego nieba. Wkrótce miejsce Franciszki w rodzinnym domu Szczęsnych zajęła młodziutka macocha – Antonina Więckowska. Zaledwie kilka lat starsza od Ludwiki. Antoni Szczęsny zaczął

snuć plany na temat przyszłości swojej córki. Zamążpójście Ludwiki uznał za najlepszą opcję. Pomysł ten nie spotkał się z entuzjazmem dziewczyny. Nie czekała z założonymi rękami na dalszy rozwój wydarzeń. Spakowała rzeczy i opuściła dom rodzinny. Chciała samodzielnie decydować o swojej przyszłości. I zrealizować swoje prawdziwe powołanie. Miała wtedy 17 lat. NA REKOLEKCJACH W tym czasie w Zakroczymiu przebywał Honorat Koźmiński, kapucyn który nie miał najmniejszego zamiaru podporządkowywać się zaborcy. Wbrew władzom carskim założył na terenie Kongresówki wiele tajnych zgromadzeń zakonnych. Kiedy Ludwika Szczęsna miała 22 lata, wzięła udział w prowadzonych przez niego rekolekcjach. Doszło


na nich do spotkania, które miało decydujący wpływ na dalsze życie dziewczyny. Podczas pobytu w Zakroczymiu Ludwika poznała przełożoną generalną bezhabitowego Zgromadzenia Sług Jezusa. Myśl o życiu zakonnym towarzyszyła dziewczynie już od dawna. To była doskonała chwila, by zrealizować swoje marzenia. KOLEJNY ROZDZIAŁ Po spotkaniu z matką Eleonorą Motylowską, Ludwika udała się do Warszawy. Wstąpiła do Zgromadzenia Sług Jezusa. W grudniu 1986 roku rozpoczęła nowicjat, a dwa lata

później złożyła pierwsze śluby. Pojechała do Lublina. W tajemnicy przed zaborcą troszczyła się o życie duchowe mieszkanek tamtejszego przytuliska dla dziewcząt. Jej misja zakończyła się niepowodzeniem. Zdekonspirowana musiała powrócić do Warszawy. W Lublinie zyskała jednak bardzo cenne doświadczenie pracy z młodzieżą. I niedługo później nadarzyła się doskonała okazja, aby je wykorzystać... NOWE WYZWANIE Rok 1891. Kraków. Kolejna niezwykła postać, której losy splotą się z losami Ludwiki Szczęsnej

- profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego ksiądz Józef Sebastian Pelczar - występuje z pomysłem utworzenia Bractwa Najświętszej Panny Maryi Królowej Korony Polskiej. Miało ono otaczać opieką służące i terminatorów. Ideę udało się wcielić w życie. Jednak – utworzone bractwo zdaniem ks. Pelczara nie spełniało wszystkich swoich zadań. Co w tej sytuacji należało uczynić? Kapłan w okolicznościach dziwnie się składających” - jak pisał w swej Autobiografii – dostrzegł Boży plan. I postanowił założyć nowe zgromadzenie zakonne. Skontaktował się z

41


Honoratem Koźmińskim. Współzałożyciel Zgromadzenia Sług Jezusa zadecydował, że do pracy w Krakowie przydzieli Ludwikę Szczęsną. PRZEŁOŻONA Ludwika Szczęsna przybrała nowe imię Klara i stanęła na czele Zgromadzenia Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego. Została pierwszą przełożoną Zgromadzenia sióstr sercanek i pełniła swoją funkcję najlepiej, jak tylko potrafiła. Zaangażowanie Matki Klary ksiądz Pelczar bardzo doceniał, czemu dał wyraz w Autobiografii. Pisał o świetnie układającej się współpracy z Matką

42

Klarą oraz o wielu dobrych owocach działalności dynamicznie rozwijającego się zgromadzenia... INSPIRACJA DLA ZREZYGNOWANYCH Patrząc na biografię Matki Klary Ludwiki Szczęsnej możemy odnieść wrażenie, że miała wiele powodów, by obrazić się na Pana Boga. Mogła mieć do Niego pretensje, że pozwolił na wczesną śmierć jej matki. Wybrała jednak dalsze budowanie dobrej relacji ze Stwórcą. Mogła być zła na Boga, że wciąż musi się spotykać z brakiem zrozumienia ze strony ojca. Ale zamiast tego - postanowiła działać. I opuściła dom ro-

dzinny, by móc zrealizować swoje powołanie. Mogła się wreszcie poddać, kiedy jej działalność ewangelizacyjna została zdekonspirowana. Zamiast tego z pokorą oczekiwała na kolejne zadania. I tworzyła piękne dzieła, które trwają do dziś.


43


R O Z M O WA N U M E R U

Codzienność w koloratce Z Emilia Ciuła

T

e i podobne pytania zadałam jednemu z kapłanów diecezji sosnowieckiej - księdzu Pawłowi. Opowiedział mi on o swojej “codzienności w koloratce”. Jest kapłanem z sześcioletnim stażem pracy i z pewnością nie należy do osób, które się nudzą. Znając go osobiście, mogę potwierdzić, że jego praca sprawia mu wielką satysfakcję i pomimo tego, że ciągle “ma coś do roboty”, zawsze znajdzie chwilę na rozmowę, czy spotkanie z młodymi lub przyjaciółmi. Odkrywanie i pójście za swoim powołaniem nie należą do łatwych decyzji. Życie wywraca się do góry nogami. Czasem odkrycie powołania trwa lata, a czasami jest to chwila, która zmienia całe postrzeganie swojej przyszłości. Jak to było z księdzem? Czy wiedział

44

apewne każdy z nas, siedząc w kościelnej ławce zastanawiał się, jak wygląda codzienność księży. Czy mają czas na oglądanie telewizji? A może nawet mają hobby? Co robią w wolnych chwilach?

Czasem zadaję sobie pytanie czy lepiej jest w małżeństwie? I zaraz sobie na nie odpowiadam - jest po prostu inaczej. Moja codzienność to bycie z JEZUSEM w każdym miejscu, w którym w danej chwili się znajduję.

ksiądz od zawsze, że będzie kapłanem? A może było to nagłe olśnienie? Ks. Paweł: W grudniu kończę 30 lat, ale odkrywanie mojego powołania zaczęło się już dużo wcześniej, bo pod koniec liceum. Wtedy jeszcze nie byłem pewien, czy droga, którą wybieram, jest słuszna. Dopiero w seminarium

poczułem, że jestem w odpowiednim miejscu. Miałem 3 kryzysy, podczas których “migałem” się Bogu. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że bycie księdzem jest dla mnie, że się do tego nadaję. Ale On coraz silniej się o mnie upominał, aż pękłem i dałem mu szansę. Z perspektywy czasu przyznaję, że dobrze wybrałem, bo tylko takie otwarcie się na Jego głos sprawia, że mogę czuć się teraz szczęśliwy. Plebania to tajemnicze miejsce, które zamieszkują księża. To tam spędzają chwile, gdy akurat nie odprawiają mszy świętej lub nie nauczają w szkole lekcji religii. Sama odwiedzałam różne plebanie. Niektóre są mniejsze inne większe - jak każdy dom. Bo do czego innego można porów-


źródło: www.pixabay.com

nać plebanię jeśli nie do domu księdza? Domu, w którym żyje, odpoczywa, przygotowuje się do swoich zajęć. Ale co kryje się za drzwiami plebanii? Jak wygląda “codzienność w koloratce”? ks. P.: Nie jest tajemnicą, że ksiądz to też człowiek. Tak jak każdy: wstaję rano, korzystam z toalety, jem śniadanie itd. Nauczam również lekcji religii w szkole ponadgimnazjalnej. Daje mi to szansę na bycie z młodymi, bo sam czuję się jeszcze młody. Jednak najważniejsza jest dla mnie posługa sakramentalna. Odprawiam msze święte, spowiadam, odwiedzam chorych. Mam dużo pracy, ponieważ w parafii jestem tylko ja i proboszcz. Oprócz

wymienionych wyżej czynności prowadzę również grupę ministrantów, których pomoc w działaniu parafii jest nieoceniona. Regularnie organizuję spotkania z kręgu biblijnego oraz spotykam się z młodzieżą oazową. Jednak to nie koniec moich aktywności. Do moich obowiązków należy również prowadzenie wspólnoty dorosłych: Ruchu Światło Życie. Opiekuję się scholą parafialną, przygotowuje dzieci do przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej oraz młodzież do sakramentu bierzmowania. Tak jak każda osoba pracująca, mam również do wykorzystania miesiąc urlopu, który mogę wziąć w wakacje. Wielu wiernych pewnie nie zastanawiało się

nad tym, ile pracy musi wykonać ksiądz, żeby życie parafii działało sprawnie. Ważne jest, żeby w Kościele było miejsce dla młodych, którzy wprowadzają życie w mury świątyni. Również w tym przypadku rola kapłana, który poprowadzi młodych, będzie potrafił do nich dotrzeć jest nieoceniona. ks. P.: Młodzi po prostu potrzebują księdza, kapłana, nie tylko kolegi. Potrzebują kogoś, kto będzie dla nich jak brat, ale będzie ich prowadził do Pana Boga. Wiele obowiązków sprawia, że często trudno znaleźć chwilę na własne hobby czy przyjemności. Wiem, że uwielbia ksiądz spacery

45


po górach, a ostatnio odbył ksiądz pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Wymagało to wielkiego samozaparcia i odwagi. A co ze zwykłymi przyjemnościami? ks. P.: Bardzo lubię czytać książki. No i oczywiście chodzić po górach, ale pewnie każdy powie, że nie ma księdza, który tego nie lubi. Więc przyznaje się - ja również jestem pod urokiem gór. Czy bycie księdzem jest trudne? ks. P.: Myślę, że każde powołanie jest chwilami trudniejsze i łatwiejsze. Tak jak w każdej kwestii naszego życia, znajdą się

zarówno plusy jak i minusy. Czasem zadaję sobie pytanie - czy lepiej jest w małżeństwie? I zaraz sobie na nie odpowiadam - jest po prostu inaczej. Moja codzienność to bycie z JEZUSEM w każdym miejscu, w którym w danej chwili się znajduję. Na koniec zadałam pytanie, na które odpowiedź tak naprawdę podsumowała całą rozmowę, ponieważ dotyczyło sprawy najważniejszej - kontaktu i relacji z Bogiem. Zadając je, nie spodziewałam się takiej wypowiedzi. Ale była to najlepsza

odpowiedź jaką mogłam uzyskać. Ksiądz Paweł wybrał drogę, która poprowadziła go do pełnej radości z bycia tym, kim jest. Poszedł za swoim powołaniem, chociaż ryzyko było wielkie. Postawił wszystko na jedną kartę i zaufał pragnieniu, które zrodziło się w jego sercu. Ilu z nas ma odwagę na taki krok? Po rozmowie z księdzem Pawłem mogę potwierdzić, że “codzienność w koloratce”, to codzienność z Bogiem “w każdym miejscu, w którym w danej chwili się znajduje”. 

źródło: www.pixabay.com

46


MIEJSCE NA TWOJE OGŁOSZENIE! kontakt: wspolpraca.mcw@gmail.com

47


R O Z M O WA N U M E R U

Pustynia ludzi miasta K Beata Krzywda

W

ystawa dotyczy tematu pustyni. Co jest najważniejszym przesłaniem? Marta Sztwiernia: Mottem wystawy jest cytat z „Lepszy jest ten, kto żyje pośród tysiąca w miłości, niż żyjący samotnie z nienawiścią w miejscach ukrytych i jaskiniach”. Te słowa brzmią nieco paradoksalnie – nie trzeba być mnichem, żeby żyć w harmonii ze sobą i z Bogiem. Wystarczy umieć odnajdywać w pustyni miasta miłość do bliźniego. Chodziło nam o to, by wskazać ludziom drogę do odszukiwania swojej wewnętrznej pustyni, każdy z nas ją ma i warto się zastanowić nad tym, czym ona jest i co dla nas znaczy. To jest główny cel wystawy. Co dzisiaj może być pustynią dla człowieka?

48

rótka rozmowa z Martą Sztwiertnią menadżer kultury w fundacji „Chronić dobro” działającej w Tyńcu, na temat trwającej w Opactwie Benedyktynów wystawie czasowej pt. „Gdzie bije serce pustyni? Symbolika i historia”.

Pustynia ma dwa oblicza. Z jednej strony jest to przestrzeń martwa. Zarówno w kontekście pustej przestrzeni, na której jest tylko piasek, ale też i duszy, skąd człowiekowi najbliżej do zła. Ale z drugiej strony pustynia jest życiem.

M.S.: Taką pustynią może być samotność w sieci kontaktów, znamy tak wielu ludzi, ale tylko z niektórymi utrzymujemy bliższą relację, o ile nie wszystkie znajomości są tylko namiastką prawdziwej relacji z drugim człowiekiem. Miasto to w pewnym sensie przerost tej sieci kontaktów, które są bardzo

powierzchowne. To jest wymiar, powiedzmy duchowy, ale przecież wystawa skupia się też wokół historii monasterów. M.S.: Pustynia ma dwa oblicza. Z jednej strony jest to przestrzeń martwa. Zarówno w kontekście pustej przestrzeni, na której jest tylko piasek, ale też i duszy, skąd człowiekowi najbliżej do zła. Człowiek był kuszony na pustyni, z tym miejscem wiążą się postacie mityczne będące wcieleniem zła – mam na myśli smoki czy centaury. Ale z drugiej strony pustynia jest życiem. Szczególnie duchowym. To właśnie w takich miejscach ludzie doświadczali spotkania z żywym Bogiem. Przykłady można łatwo odszukać w Biblii, jak choćby postacie Eliasza czy Jana Chrzciciela. Co więcej początki życia


źródło: www.stacja7.pl

pustelniczego są właśnie z tą przestrzenią związane. Pustelnie przekształciły się w późniejszych wiekach w monastery (Egipt, Syria), więc jest to jedno z tych głównych miejsc, gdzie człowiek mógł doświadczyć osobistej relacji z Bogiem. Z upływem czasu mnisi odkrywają, fakt, że żeby doświadczyć pustyni, nie trzeba na niej być, pustynia może wydarzyć się w sercu każdego człowieka. Stąd właśnie rozwój klasztorów w Europie (początkowo we Włoszech, później w innych częściach starego kontynentu). Przestrzenią pustelniczą jest też w pewnym stopniu cela mnicha. Na co warto zwrócić

szczególną uwagę podczas zwiedzania? M.S.: Udało nam się pozyskać kilka cennych eksponatów. Celem naszych działań jest pokazanie dzieł sztuki schowanych na co dzień za klauzurą. Zobaczymy więc krzyż autorstwa Nowosielskiego, a także rzeźby z XVI w. Chrystus i Archanioł Michał, nigdy wcześniej nie pokazywane. Jest też obraz przedstawiający Pawła z Teb i św. Antoniego udostępniony nam przez ojców Paulinów ze Skałki. Czy są jakieś wydarzenia towarzyszące wystawie?

rzyszących już się odbyła, ale można jeszcze wziąć udział w rekolekcjach, które mają związek z tematami poruszanymi na wystawie. Tytuły tych spotkań to: medytacje „Drabina do raju” i rekolekcje w milczeniu zatytułowane „Pustynia w mieście”. Dziękuję za rozmowę! ______________ Więcej informacji można znaleźć na stronie internetowej Fundacji „Chronić dobro”: http://kultura. benedyktyni.com.

M.S.: Większość zaplanowanych wydarzeń towa-

49


OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 50

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ


KĄCIK KULTURALNY

RECENZJE RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

51


Wojna nie oszczędza nikogo KLASYKA

P„K

52

Mateusz Nowak

Jako że nie czytałem książek Suzanne Collins, to tekst będzie po prostu recenzją filmu, jako odrębnego dzieła, a nie ekranizacji powieści. „Igrzyska Śmierci” spotykają się w Internecie z dużą falą hejtu, zwłaszcza ze strony tych ludzi, którzy uważają się za niezwykle dojrzałych i zbyt starych na to, by oglądać marne filmy dla nastolatków. Sam również nie jestem wielkim fanem tej serii, jednak pozostaję daleki od patrzenia na nią przez pryzmat tego, że stuknęło mi oczko, studiuję na trzecim roku, a więc to już nie jest rozrywka dla mnie. Nie uznaję siebie też za wielce oświeconego, by krytykować wszystko, co zobaczyłem na ekranie bez choćby chwili refleksji. Winszuję wszystkim, którzy to potrafią, a przynajmniej tak twierdzą. Piszę to dlatego, że

rzed rokiem napisałem w recenzji 1. części osogłosa”, że pozostawił on dużo niedosytu, bo był jedynie preludium do aktu kończącego. Dałem jednak kredyt zaufania twórcom i uznałem, że najrzetelniej będzie można ocenić ich pracę po obejrzeniu 2. części. Teraz mogę stwierdzić, że finał trylogii „Igrzysk Śmierci” jest zaskakująco dobry, jak na film zwieńczający młodzieżową serię.

Aktorsko film spoczywa głównie na barkach Jennifer Lawrence. Młoda gwiazda jak zwykle radzi sobie w tej roli bardzo dobrze, do czego nas już raczej przyzwyczaiła. Nieźle wypada Josh Hutcherson, w przeciwieństwie do człowieka jednej miny – Liama Hemswortha

„Kosogłos”, jako całość pozostaje naprawdę spójną historią, która może być pouczająca zarówno dla młodszego, jak i starszego widza. Na starcie filmu Katniss nadal może czuć się jak marionetka, sterowana przez przywódców rewolucji, dlatego też postanawia

zacząć w końcu działać na własną rękę. Wyrusza na front, do znienawidzonego Kapitolu, tylko w jednym celu – by zgładzić prezydenta Snowa. To stanowi punkt zapalny dla późniejszych wydarzeń. Akcji w tym filmie nie brakuje, rozgrywana jest ona w dobrym tempie i przypomina fragmentami sceny z pierwszych dwóch części „Igrzysk”. Z tą różnicą, że tym razem areną zmagań są ulice Kapitolu. Od strony realizacyjnej nie można filmowi niczego zarzucić. Wręcz przeciwnie – jest w tej produkcji kilka scen, przy których aż wypada przyklasnąć. Najlepszym tego przykładem jest mistrzowsko poprowadzona scena grozy w kanałach. Umiejętnie budowane napięcie powoduje, że widz może się przez chwilę poczuć tak, jakby oglądał dobrej klasy thriller.


Aktorsko film spoczywa głównie na barkach Jennifer Lawrence. Młoda gwiazda jak zwykle radzi sobie w tej roli bardzo dobrze, do czego nas już raczej przyzwyczaiła. Nieźle wypada Josh Hutcherson, w przeciwieństwie do człowieka jednej miny – Liama Hemswortha, chociaż jego nie najlepsze aktorstwo i tak nie będzie mieć większego znaczenia dla żeńskiej części publiczności. Niezmiennie sztampowa jest Julianne Moore, której zbyt długie oglądanie na ekranie może chwilami męczyć. Może jej postać miała

właśnie taka być, jednak cieszę się, że prezydent Coin pojawia się w tej produkcji stosunkowo rzadko. Na osobne pochwały zasługują Donald Sutherland i Philip Seymour Hoffman. Ten pierwszy stworzył postać czarnego charakteru, którego chce się jak najdłużej oglądać. Niestety nie jest nam to dane, bo film skupia się głównie na Katniss, jednak te sceny, w których wkracza majestatyczny prezydent Snow są szczególnie warte uwagi. Podobnie wygląda sytuacja ze ś.p. Hoffmanem, który niestety nie dożył tej pre-

miery, jednak pozostawił w „Kosogłosie” pewną cząstkę siebie, o której fani na pewno nigdy nie zapomną. Kończąc, mogę z całą pewnością polecić każdemu serię „Igrzysk Śmierci”. Jest to pozycja wyróżniająca się na tle innych blockbusterów dla młodzieży. A ostatnia część najdobitniej pokazuje, do czego może doprowadzić wojna i że nawet główni bohaterowie nie mogą być tacy pewni tego, że dożyją szczęśliwego końca. Lecz nawet po nim już nigdy nie będą tacy sami. Wojna na każdym odciska swoje piętno.  źródło: kadr z filmu / materiały dystrybutora

53


Kto bogatemu zabroni B

ogactwo samo w sobie nie jest złe. Jednak kiedy połączą się z nim ludzie bez sumienia, to może doprowadzić do tragedii. Nawet jeśli jest się „wybrańcem”.

FILM

Anna Zemełka

54

„K

lub dla wybrańców” (2014) wykorzystuje motyw elitarnego bractwa, do którego zaproszeni mogą być tylko nieliczni. Członków przesiewa się w sposób bardzo skrupulatny, byle kto nie może zająć miejsca przeznaczonego dla tych wyjątkowych. Musi być to na pewno ktoś urodzony wysoko, w wyższych sferach, inteligentny i oczytany, no i przede wszystkim bogaty. Bo przecież pieniędzmi można załatwić wszystko. Bez względu na cenę. W pierwszych sekwencjach filmu poznajemy Alistaira Ryle’a (Sam Caflin) i Milesa Richardsa (Max Irons), którzy rozpoczynają naukę na najbardziej prestiżowych uczelni na świecie – Oxfordzie. Z czasem zostają oni zauważeni przez członków elitarnej grupy studentów. Bractwo o na-

Dla „Klubu wrzeszczących” liczy się bowiem tylko i wyłącznie własna przyjemność, którą można zagwarantować sobie pieniędzmi bez żadnych konsekwencji, bo w końcu kto bogatemu zabroni dostać wszystko to, czego ten pragnie?

zwie „The Riot Club” zostało założone bardzo dawno temu, a zasady w nim panujące przekazywane są z pokolenia na pokolenie kolejnym wybrańcom. Alistair i Miles zostają zrekrutowani na członków ekskluzywnego klubu, by wespół z ośmioma współczłonkami kultywować i przekazywać dalej panujące zasa-

dy, opierające się przede wszystkim na hedonizmie. Dla „Klubu wrzeszczących” liczy się bowiem tylko i wyłącznie własna przyjemność, którą można zagwarantować sobie pieniędzmi bez żadnych konsekwencji, bo w końcu kto bogatemu zabroni dostać to czego ten pragnie? Film jest skonstruowany w sposób dość nietypowy. Jego części składowe są dość nieregularne. Mamy bardzo krótkie wprowadzenie, które rozciąga się w czasie kilku miesięcy, zwięzłe podsumowanie, które również rozciągnięte jest w czasie nie dłuższym niż dwa miesiące oraz rozbudowany środek, który rozgrywa się właściwie w przeciągu jednej kolacji, która kończy się punktem kulminacyjnym. To właśnie ta inauguracyjna kolacja staje się momentem, w którym rozgrywają się


najważniejsze wydarzenia – to kolacja przebija pusty balonik w jakim żyją młodzi bogacze, a także pokazuje, że pomimo wzniosłych wartości jakie wyznają nie reprezentują tak naprawdę niczego drogocennego. Wyróżnić możemy dwóch protagonistów. Jeden z nich jest do szpiku kości zły – uważa się za lepszego od innych, wywyższa się i jest protekcjonalny względem swoich rówieśników. Drugi – chociaż także pochodzi z tzw. dobrego domu – wyposażony jest w sumienie, które jednak bardzo łatwo daje się zmanipulować. W momencie kiedy osobowość Alistaira jest tą dominującą, porywającą tłumy, to charakter Milesa jest tym pasywnym, podatnym na presję grupy. Ten pierwszy wyzbył się

człowieczeństwa, natomiast drugi nieustannie zdaje się walczyć w jego obronie. Młodzi aktorzy świetnie spisali się w stworzeniu swoich kreacji aktorskich. Jeśli chodzi o głównych bohaterów, to Sam Claflin zagrał bardzo przekonująco. Sprawił, że jego postać stała się znienawidzona i przez cały seans najbardziej denerwowała swoim zachowaniem i stylem bycia. Zupełnie jakby rola rozpieszczonego dzieciaka została napisana specjalnie pod niego. Natomiast Max Irons, chociaż do talentu ojca jeszcze mu daleko, pokazał w wiarygodny sposób dylematy kogoś, kto z jednej strony chciałby pozostać sobą, a z drugiej wpasować się w elitarną grupę. Ciekawym wydaje się być fakt, że do rozpieszczonych

bogaczy twórcy wybrali przede wszystkim aktorów o bardzo przyjemnej dla oka aparycji. Daje to bardzo ciekawy obraz „wyższych sfer” – piękne jabłko, chociaż z wierzchu świeże i błyszczące, to w środku jest zepsute i zgnite. Przez cały seans odbiorca spodziewa się z utęsknieniem sprawiedliwości, która zostanie wymierzona prędzej czy później i stanowić będzie morał, przestrogę dla innych, że bogactwo chociaż zapewnia przyjemności, to prowadzi donikąd. Naiwność tego wyczekiwania zostaje przebita jak bańka mydlana – ten zły nie tylko miga się od kary; zostaje również wynagrodzony. Nic dziwnego, skoro całą strukturę „wyższych sfer” tworzą jemu podobni. źródło: kadr z filmu / materiały dystrybutora

55


Jesteś lekiem na całe zło

KSIĄŻKA

B

56

Anna Zemełka

C

o prawda film „Podaj dalej” (2000) na to pytanie bynajmniej nie odpowiada. Co więcej – nawet nie zadaje tego pytania w kontekście Boga. Od samego początku twórcy forsują tezę, że zło pochodzi przede wszystkim od człowieka i jego wyborów. Tak samo tylko człowiek może stać się lekiem na całe zło tego świata. Eugene Simonet (Kevin Spacey) jest szkolnym pedagogiem, który bardzo chciałby czymś swoich uczniów zainspirować. Zamiast schematycznych metod nauczania, zawartych w programach postanawia swoim podopiecznym wyznaczyć zadanie, które będzie nieco odbiegało od tradycyjnych elementów wychowawczych. Głównym zadaniem uczniów z nauk społecznych zostaje znalezienie czegoś, co im się nie podoba i napra-

ywają w życiu momenty, kiedy śledząc doniesienia ze świata zastanawiamy się w jaki sposób naprawić wszelkie zło, które ma miejsce. I tylko czasem pojawia się myśl, gdzie w takich chwilach jest Bóg?

Film w dobitny sposób pokazuje, że tylko i wyłącznie człowiek swoimi decyzjami może zmieniać świat na lepsze i dzielić się dobrem, które przybiera różnorakie formy. I tak naprawdę nie musi to być nic wielkiego. Zgodnie z zasadą piramidy nawet najmniejsze dobro byleby było podane dalej - może zdziałać prawdziwe cuda.

wienie tego. Ideą, która temu przyświeca ma być chęć zmieniania świata na lepsze, zaczynająca się od rzeczy drobnych. Nauczyciel jednak coraz bardziej traci wiarę w to, że tak

postawione zadanie ma jakikolwiek sens. Nadzieję przywraca dwunastoletni Trevor McKinley (Haley Joel Osment), który do zadania podchodzi nie tylko sumiennie, ale i innowacyjnie. Chłopak wpada na pomysł, który jego zdaniem może zmienić cały świat na lepsze. W jaki sposób? Odpowiedzią na to pytanie staje się piramida dobra - jeśli każdy spełni dobry uczynek względem trzech osób, to w finalnym rozrachunku dobro rozleje się na cały świat. Chociaż cel szczytny, to jednak nauczyciel nie do końca wierzy, że coś takiego mogło by wypalić. Jednak Trevor nie traci motywacji - postanawia swoją piramidę wcielić w życie i zacząć szerzenie dobra od siebie. Wybiera trzy osoby, by podzielić się z nimi dobrem. Nie ma świadomości, że


źródło: materiały dystrybutora

ta "zabawa w podaj dalej" zatoczy tak szerokie kręgi i będzie o tym głośno. Przede wszystkim warto w tym filmie zwrócić uwagę na motyw odwróconych ról. To nie nauczyciel jest dla ucznia mentorem - Eugene chociaż chce jak najlepiej przekazywać wiedzę sam nie wierzy w to, czego naucza przez co staje się niewiarygodny. To mały Trevor staje się dla niego pedagogiem pokazując chart ducha i konsekwencję w dążeniu do postawionych sobie celów. Doświadczony życiem nauczyciel przyzwyczaił się już do bylejakości swojego życia dlatego nie ma ochoty niczego zmieniać, nie widzi sensu w tym, żeby coś ze swoją egzystencją zrobić, żeby zaryzykować. Tymczasem mały chłopiec

przypomina mu sens zadania, które zlecił swoim uczniom i przedstawia jego właściwie rozumienie - nie zmienisz świata, jeśli tych zmian nie zaczniesz od siebie. Film w dobitny sposób pokazuje, że tylko i wyłącznie człowiek swoimi decyzjami może zmieniać świat na lepsze i dzielić się dobrem, które przybiera różnorakie formy. I tak naprawdę nie musi to być nic wielkiego. Zgodnie z zasadą piramidy nawet najmniejsze dobro - byleby było podane dalej - może zdziałać prawdziwe cuda. Najważniejszy jest tutaj wybór człowieka, który może pójść w dwie strony. Albo drugiemu człowiekowi zaserwuje dobry uczynek, albo dobije go porcją zła. Reżyser Mimi Leder

stanęła w tym filmie przed wymagającym zadaniem. Z pozoru nakręcenie filmu o dobru, które krąży wokół ludzi nie powinno być czymś trudnym. Okazuje się jednak, że to o wiele trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Przede wszystkim łatwo popaść tutaj w naiwność i zbytnią uczuciowość. Leder niestety wpadła w obie te pułapki. Zamiast podać traktat filozoficzny o dobru w człowieku w lekkostrawnej wersji dostaliśmy zdecydowanie przesłodzoną papkę emocjonalną. Zdaje się, że za główny cel reżyserka obrała sobie doprowadzić odbiorcę do łez, ale nie tędy droga. Zakończenie mocno rozczarowuje, jest szyte bardzo grubymi nićmi i niestety zostało na siłę dopasowane do całości

57


źródło: materiały dystrybutora

opowieści o chłopcu, który po prostu chciał na cały świat rozesłać dobro. Film na pewno wybija się mocnymi kreacjami aktorskimi. Kevin Spacey świetnie się sprawdza nie tylko jako arogancki i dążący po trupach do celu polityk - w roli niepewnego i niedowartościowanego nauczyciela, który boi się wyjść ze swojej skorupy wypada równie wiarygodnie. Z kolei Helen Hunt w roli Arlene McKinney - matki Trevora - świetnie pokazała jak skomplikowana może być relacja samotnej matki z synem. Chcąc za wszelką cenę zapewnić dobre wychowanie dziecku, po-

58

dejmuje decyzje, które niszczą przede wszystkim ją samą. Natomiast Haley Joel Osment w roli Trevora spisał się świetnie wnosząc w całą produkcję dziecięcą niewinność i brak skażenia złem. Bezinteresowność jaka go cechowała współgrała z jego naiwnością, która w filmie nie miała jednak wydźwięku negatywnego. Była przyczynkiem do wyjątkowo pozytywnych zdarzeń. Chociaż wszelkie wydarzenia rozgrywające się na ekranie są mocno idealistyczne, to trudno powiedzieć, by film na tym tracił. Oczywiście, produkcja zawiera sporo luk, a fabuła miejscami jest wyjątkowo

naiwna i przerysowana, ale wnioski nasuwają, które się nasuwają są motywujące – każdy z nas może czynić dobro! Sama idea „podawania dalej” dobrych uczynków, chociaż może być trudna do wprowadzenia w życie, jest wykonalna i mogłaby się stać podstawą do zmieniania świata na lepsze. Dobro przekazane drugiemu człowiekowi procentuje, rozrasta się i wydaje plon dziesięciokrotny. 


MIEJSCE NA TWOJE OGŁOSZENIE! kontakt: wspolpraca.mcw@gmail.com

59


KSIĄŻKA VS FILM

Widzieć tylko światło M K C Beata Krzywda

S

ytuacja jest banalnie prosta. Człowiek wraca z pracy do domu, stoi w korku, czeka na zielone światło. Nagle widzi tylko biel, ślepnie. Ktoś go podwozi do domu, żona zabiera do lekarza, okulista nie dopatruje się żadnych zmian w oku. Następnego dnia okazuje się, że ociemniałych przybywa wśród tych, którzy zetknęli się z pierwszym ślepcem. Wszyscy zostają przewiezieni do odosobnionego miejsca, a po debacie na temat różnych możliwości rozwiązania problemu rząd decyduje się umieścić zarażonych w budynku nieistniejącego już szpitala psychiatrycznego. CHOROBA CIAŁA CZY DUSZY Jedyną osobą, która nie oślepła, jest żona lekarza, która z własnej woli pojechała z mężem do szpitala.

60

otyw zarazy w literaturze jest dość popularny. ojarzymy go choćby z „Dżumą” Alberta amusa. Tymczasem w literaturze portugalskiej również znalazł się przedstawiciel tej tematyki – „Miasto ślepców” (1995) noblisty Jose Saramago. Książka już doczekała się interpretacji filmowej i teatralnej.

Początkowo czytelnikowi może sprawić trudność forma książki. Nie istnieją wyróżnione graficznie dialogi. Wszystko jest zapisane tekstem ciągłym – ma to uzasadnienie w treści, jesteśmy (jesteśmy!) ślepymi czytelnikami, którzy błądzą w labiryncie słów

Reszta świata powoli, ale systematycznie, zatapia się w ogarniającej wszystko jasności (w przeciwieństwie do niewidomych od urodzenia, który z reguły widzą tylko ciemność, ślepcy zapadają na chorobę, która powoduje, że percypują wyłącznie świa-

tło). Pojawia się więc pytanie, czym tak naprawdę jest ta choroba. Wyłącznie zarazą, czy faktycznie chorobą psychiczną, strachem i paniką? A może skutkiem myślenia „ja jestem lepszy, nigdy mnie to nie spotka, pozostałych zamknijmy”? W strachu żyją więc wszyscy – uwięzieni w szpitalu ślepcy, wojsko, które pilnuje, by chorzy nie uciekli, a także każdy człowiek, który po prostu boi się zarażenia. Odpowiedzią staje się dziewczyna w ciemnych okularach, która wypowiada zdanie nazywające w końcu po imieniu ten wszechobecny lęk: „Kiedy straciliśmy wzrok, od dawna byliśmy ślepi, oślepił nas strach i to strach wciąż zalewa nam oczy”. Ta ślepota często jest porównywana ze śmiercią. Tak jak wobec śmierci wszyscy są równi, tak samo „w obliczu śmierci


źródło: materiały dystrybutora

wszyscy jesteśmy ślepi”. Ślepota, jak śmierć, jest nieuchronna, dotyka każdego – biedaka i wysoko postawionych urzędników, nie ma też na nią lekarstwa, wszyscy żyją w świadomości, że na pewno sami zachorują i nie da się tego zmienić, w żaden sposób na to wpłynąć. Organizacja życia w zamknięciu jest trudna. Tu nie obowiązują żadne zasady poza tymi, które ustalą między sobą ślepcy, a i z tym jest problem, bo na jakiej podstawie ustalić, że jedna osoba jest ważniejsza od drugiej? Życie jednak toczy się dalej, pojawiają się nowi ślepcy, którzy muszą włączyć się w istniejące struktury. To prowadzi do wniosku, że nasza cywilizacja jest nie-

zwykle krucha i w przypadku dużego zewnętrznego zagrożenia czy epidemii, łatwo może się rozpaść. Książka porusza bardzo ważny problem. Jest nim zagadnienie alienacji. Początkowo wyobcowana jest osoba, która nie widzi. Jednak z biegiem czasu okazuje się, że na świecie pozostaje tylko jedna widząca osoba. Widzieć znaczy wiedzieć. Żona lekarza zna wszystkie tajemnice współlokatorów, widzi otaczający ich brud. Bycie ślepym oznacza życie w nieświadomości, wskazuje wejście do innego świata, w którym obowiązują odmienne zasady. W pewnym momencie zaczyna się ona poważnie zastanawiać nad tym, czy przyznać się do swojej inności i z czym

mogłoby się to wiązać. Czy dzięki temu mogłaby zarządzać ślepcami, czy byłaby ich służącą, a może zostałaby wyrzucona ze społeczności i skazana na banicję – nie mogąc zostać w budynku ani wrócić do miasta. Początkowo czytelnikowi może sprawić trudność forma książki. Nie istnieją wyróżnione graficznie dialogi. Wszystko jest zapisane tekstem ciągłym – ma to uzasadnienie w treści, jesteśmy (jesteśmy!) ślepymi czytelnikami, którzy błądzą w labiryncie słów (czy to nie jest genialne?!). Na szczęście fabuła jest logiczna i po kilku stronach można bez większych problemów zorientować się w strukturze dzieła. Innym ciekawym

61


zabiegiem zastosowanym przez autora jest to, że żaden z bohaterów nie został przedstawiony, choćby z imienia. Wszyscy są ślepymi, a każdy z nich ma jakiś przydomek, np. ‘lekarz’, ‘mężczyzna z opaską na oku’ itd. INTERPRETACJE Prawa do ekranizacji książki zostały dość szybko sprzedane przez autora. Film wyreżyserował Brazylijczyk – Fernando Meirelles, a rolę żony lekarza odegrała Julianne Moore. Saramago po obejrzeniu ekranizacji swojej książki wyraził zadowolenie i stwierdził, że dobrze zostało oddane to, o co chodziło w książce. Film jest, rzecz jasna, interpretacją, nie precyzyjnym przeniesieniem treści książki na ekran. Na szczęście więcej spraw reżyser pozostawia domysłom widza, a najbardziej brutalne i przerażające sceny zostały przez niego pominięte. Znając treść książki, zastanawiałam się nawet, czy nie będę niektórych fragmen-

62

tów oglądać „na ślepo”, zasłaniając oczy, ale nie było to konieczne. Do filmu został dodany jeszcze jeden ważny aspekt – problem rasizmu. Bohaterowie książki nie mają określonego koloru skóry. Reżyser sprytnie to wykorzystał i główni bohaterowie pochodzący z dużego miasta różnią się przynależnością etniczną. Jednak w świecie ślepych nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ tu nie liczy się kolor skóry, a wyłącznie cechy charakteru (chociaż uważny widz wypatrzy kilka ciekawych chwytów z tym związanych). Jedną z większych zmian zastosowanych przez reżysera jest też uwspółcześnienie czasów, w których żyją bohaterowie i wyposażenie ich domów w sprzęty, bez których nie wyobrażamy sobie życia. Chodziło głównie o to, by każdy z nas lepiej mógł się identyfikować ze ślepcami, by zdawał sobie sprawę, że to, co się dzieje, nie jest jakimś odległym wyobrażeniem, ale naprawdę któregoś dnia, stojąc w korku, moglibyśmy nagle zobaczyć


źródło: materiały dystrybutora

tylko światło… Bardzo podobało mi się oddanie kolorów, a właściwie ich brak, wszystko jest w odcieniach szarości i bieli. Czasami jest to ta oślepiająca biel, przesłaniająca cały obraz, a czasem głęboka czerń. Inną interpretację przygotował Jerzy Zoń – dyrektor teatru KTO w Krakowie. Przygotował on przedstawienie w ramach teatru ulicznego. Jest to sztuka przestrzenna, dla której oparciem jest książka portugalskiego noblisty, ale ze względu na specyfikę tego typu przedsięwzięć, możliwe jest użycie wyłącznie obrazu, słów się nie wypowiada. Jest to o tyle ciekawe, że przecież świat ślepych opiera się wyłącznie na dźwiękach. Tu musiała wystarczyć muzyka i kilka słów wypowiedzianych przez lektora, a także ruch. Jeśli ktoś nie przeczytał „Miasta Ślepców”, będzie miał znacznie utrudnione zadanie przy odbiorze przedstawienia, co nie znaczy, że nie będzie mu się podobało. Sama pierwszy raz widziałam

spektakl jeszcze przed przeczytaniem książki i mniej więcej rozumiałam w czym rzecz. Obejrzenie go po raz drugi, już po lekturze, stało się przyjemnością i odszukiwaniem „smaczków”, które zastosował reżyser. Książka Saramagi jest niezwykła i bez problemu można ją odnieść do wydarzeń z życia codziennego. Jest to jedno z tych dzieł, które nigdy nie przestaną być aktualne. To dlatego dają takie szerokie pole do interpretacji i reinterpretacji. Z niecierpliwością oczekuję na kolejne filmy czy spektakle, które będą nawiązywać do książki portugalskiego noblisty. 

63


KSIĄŻKA VS FILM

Tabloid. Śmierć w tytule

64

Ś 184 Edyta Masełko

O

bu tytułom cyklicznie wytaczane są procesy, zarówno przez osoby prywatne, jak i gwiazdy znane czytelnikom z pierwszych stron brukowców serwujących coraz soczystsze i bardziej pikantne doniesienia na ich temat. Z „Faktem” zdążyły już do tej pory procesować się m.in. Kayah, Anna Mucha czy Edyta Górniak. Każda z nich zdołała wywalczyć wysokie zadośćuczynienie ze strony gazety. Bohaterowie książki Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego nie byli ani celebrytami, ani ludźmi znanymi szerszemu odbiorcy. Dopóki „Super Express” nie opublikował na temat rodziny Mrugałów obszernego artykułu na swoich łamach. Materiał ukazał się w gazecie w 2006 roku i opatrzony został przykuwającym uwagę (sic!), wypisanym olbrzymimi literami i

redni nakład „Super Expressu” wynosi ok. 307 tysięcy egzemplarzy, jego dzienna sprzedaż sięga tysięcy. Najstarszy polski tabloid na głowę od lat bije jednak „Fakt” z rekordową sprzedażą wynoszącą ok. 465 tysięcy gazet każdego dnia.

Poza perfekcyjnie skonstruowaną historią zbrodni, którą, o ironio, w tym przypadku napisało samo życie, książka Głuchowskiego i Kowalskiego opowiada o upadku rodziny, wyniszczających, chorych relacjach między małżonkami, rodzicami i ich dziećmi. ułożonym w trzech linijkach nagłówkiem: By zdobyć dom, kazała zamordować swojego męża. Sprawa, o której donosił dziennik, dotyczyła morderstwa popełnionego na Krzysztofie Mrugale w 2004 roku, które miało miejsce pod jego domem, po powro-

cie mężczyzny z pracy. W dwa lata od zdarzenia, po tym jak sprawę zabójstwa przejęła kielecka prokuratura, zatrzymana zostaje żona denata, której zostają przedstawione zarzuty o nakłanianie do morderstwa męża i wynajęcie zabójców. Zanim sprawa zostanie rzetelnie rozpatrzona, tropy sprawdzone, a świadkowie przesłuchani, brukowce, a później ich czytelnicy, wydadzą swój własny wyrok. „Tabloid. Śmierć w tytule” przedstawiany jest jako pierwszy polski kryminał non-fiction. Nazwiska bohaterów, miejsca opisane w książce bez najmniejszego trudu odnajdziemy w Internecie i na mapach, dotrzemy do nagrań, artykułów, audycji radiowych. Nie ma tutaj mowy o żadnej fikcji literackiej, może jedynie fenomenalne pióro autorów, które od pierwszej do ostatniej strony trzyma


źródło: materiały dystrybutora

czytelnika za gardło, będzie objawem „literackości” całej opowieści. Poza perfekcyjnie skonstruowaną historią zbrodni, którą, o ironio, w tym przypadku napisało samo życie, książka Głuchowskiego i Kowalskiego opowiada o upadku rodziny, wyniszczających, chorych relacjach między małżonkami, rodzicami i ich dziećmi. Autorzy wstrząsają czytelnikiem, uwypuklając zwłaszcza cierpienie córek pary głównych bohaterów, które bez wątpienia są największymi poszkodowanymi w całej sprawie. Prócz wciągającego rysu fabularnego, podczas czytania „Tabloidu”,otrzymujemy również fenomenalnie wplecioną w opowieść historię dwóch największych i najbardziej rozpoznawalnych polskich tablo-

idów. Autorzy opowiadają o początkach bulwarówek, o tym, jak się zmieniały, nie bojąc się przy tym pokazać, jak bardzo wyzuta z emocji i jakiejkolwiek empatii jest machina tworząca treści tabloidów oraz sami twórcy wątpliwej jakości artykułów. Jeden z nich zapytany o to, czy podczas wykonywanej pracy nie towarzyszyły mu nigdy żadne wyrzuty sumienia, odpowie zdawkowo, że przy pisaniu kolejnych tekstów nie myślał o sumieniu, a jedynie o tym, żeby rzetelnie wykonywać powierzone mu zadania. Bez cienia wątpliwości stwierdzam, że „Tabloid” jest jedną z najlepszych książek, które przeczytałam dotąd w 2015 roku. Zastanawiam się, czy nie jest moim numerem jeden,

jednak z takimi deklaracjami wstrzymam się do końcówki grudnia, kiedy będę mogła podsumować całość moich czytelniczych wrażeń. Głuchowski i Kowalski napisali coś, czego jeszcze nie było. Książkę, która błyskotliwie łączy w sobie doskonałą fabułę kryminalną, literacki reportaż oraz podejmowane w inteligentny i dający do myślenia sposób tematy społeczne. „Tabloid” zostaje z czytelnikiem na długo po lekturze, zmusza do myślenia, niepokoi. Przeczytajcie koniecznie. I zastanówcie się, kim jest prawie pół miliona ludzi, którzy za niecałe 2 zł kupują bezwartościowy śmieć, który jest w stanie zniszczyć ludzkie życie.

WIĘCEJ NA: WWW.KSIAZKAZMASLEM.WORDPRESS.COM

65


OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 66

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ


KĄCIK KULTURALNY

RECENZJE

COŚ COŚ WIĘCEJ WIĘCEJ 67


Rozumienie Sądu Ostatecznego u protestantów

HISTORIA

N

68

Krzysztof Małek

N

ie przedstawia się ich myśli na resztę ważkich dla chrześcijan tematów. W wypadku Sądu, cząstkowego lub Ostatecznego, myli się zazwyczaj denominacje. Przeanalizujmy zatem cytat i komentarze z oficjalnych wypowiedzi Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP. Jednym z podstawowych dokumentów, na którym opiera się wiara ww. wspólnoty jest Konfesja Augsburska. Wymienione są w niej podstawowe prawdy wiary zboru, a także spis nauk potępionych. Rozważmy zatem treść artykułu XVII. „O przyjściu Chrystusa na sąd. Kościoły nasze uczą, że przy końcu świata Chrystus się zjawi, by odprawić sąd, i wskrzesi wszystkich zmarłych: pobożnym i wybranym da żywot wieczny i radość wiekuistą, a bezbożników i diabłów potępi, by cierpieli bez końca. Kościoły nasze

asza wiedza o zborze ewangelicko-augsburskim czy luteranizmie są przekazywane bardzo schematycznie oraz stereotypowo. Cały czas przedstawia się ich jako anty-świętych, zwolenników sola scriptura albo jako przeciwników transsubstancjacji całkowitej.

Sama myśl sprawiedliwego sędziego wywodzi się z myśli jurydycznej Kościoła Katolickiego, która swe początki znajduje w prawie rzymskim.

potępiają anabaptystów, mniemających, iż kary ludzi potępionych i diabłów mają się skończyć w przyszłości. Potępiają też innych, którzy obecnie szerzą poglądy żydowskie, że przed wskrzeszeniem zmarłych pobożni obejma rządy nad światem, zdławiwszy wszędzie bezbożników.” (F. Melanchton, Konfesja augsburska) Artykuł ten jako jedyny porusza kwestie rozdziału sprawiedliwych od niesprawiedliwych. Filip Melanchton będący autorem całej Konfesji, potwierdza naukę,

którą ówcześni uznawali za starożytną. Zgodnie z wizją protestujących przeciwko jarzmu Kościoła Rzymskiego Jezus jako Syn Boży swą mocą doprowadzi do powstania z martwych wszystkich ludzi. Wówczas moc Boża okaże swą wielkość wobec całego stworzenia. Nie odcina się również od ówczesnego sposobu myślenia chrześcijan jakoby Trójjedyny miał potępiać i skazywać na cierpienie. Wizje mrocznej rozprawy po śmierci odnaleźć możemy już w malarstwie późnośredniowiecznym. Wracając do tematu – sama myśl sprawiedliwego sędziego wywodzi się z myśli jurydycznej Kościoła Katolickiego, która swe początki znajduje w prawie rzymskim. Rzymianie, jak i inne ludy starożytne, podchodziły to prawa w niezwykle surowy sposób. Takie wątki w myśli protestujących nie są


źródło: www.pixabay.com

więc niczym nowym jak na ówczesne czasy. Zmiana następuje dopiero w wyniku ewolucji doktryny, której artykuł XVII się oparł. Obowiązuje on również dzisiaj co dla nas zdaje się bardzo anachroniczne, ponieważ Kościół Katolicki zmienił swą naukę; aczkolwiek jej przebłyski możemy nadal znaleźć w sześciu prawdach wiary. W części wykluczającej znajdują się poglądy anabaptystyczne oraz żydowskie. W ten sposób odrzucone zostają wątki tzw. pustego piekła oraz ludzkiej zdolności zaprowadzenia ładu w naturze. Obydwie szkoły nie zostały uznane już w starożytnym Kościele co uznają również protestujący. Ksiądz Jan Motyka (najdłużej działający polski pastor żyjący w latach 19102006) w swym artykule (J. Motyka, O nowe spojrzenie na naukę o rzeczach ostatecznych) poruszającym kwestie życia wiecznego porusza tematykę jurydyczną czasów ostatecznych. Jego styl wypowiedzi różni się całkowicie od języka jakiego używał Filip Melanchton.

Decydujące jest stanowisko Jezusa. On dlatego zaniepokoił nas groźnymi wizjami sądu ostatecznego, ponieważ nasze istnienie rzeczywiście zmierza ku tej chwili. Jezus nie mógł tego przemilczeć z miłości do prawdy i do ludzi. Musiał ostrzegać, napominać, wzywać do zachowania czujności. Słowa Jego nie przestają być Ewangelią, tchną i wtedy miłością Bożą, gdy rozbrzmiewają jak rozpaczliwy krzyk ostrzegawczy, który pragnie uchronić przed niebezpieczeństwem. Nie można więc przemilczać tych spraw, tym bardziej że do dzisiejszego człowieka nie można odnieść słów apostoła Pawła. (…) Żywa wiara w Boga jest ściśle związana z wiarą w sąd Boży i zbawienie. (…) Jeśli komu wiara w sąd ostateczny wydaje się nierealną, to znaczy, że stracił poczucie odpowiedzialności przed Bogiem i brak mu czujności. Współczesny teolog i filozof dr Karol Hein porównał Kościół do olbrzymiego mostu stalowego, wspierającego się na dwóch filarach. Pierwszy

filar stanowi Słowo Boże, zakon i Ewangelia o Jezusie Chrystusie, o Jego Krzyżu i zmartwychwstaniu. Ten filar jest widoczny w naszym doczesnym życiu. Drugi filar jest niewidoczny, gdyż znajduje się na brzegu tamtego świata, ale przez wiarę jesteśmy pewni jego istnienia. Tym filarem jest wiara w sąd Boży, zbawienie i życie wieczne. Żaden z tych filarów nie może się zachwiać; jeśliby runął jeden z nich, drugi również straci rację bytu. Wtedy Kościół straci swe znaczenie, a człowiek zgubi sens życia. Z obrazu przedstawionego nam przez pastora wynika, że Sąd Ostateczny jest wynikiem Bożej miłości. Należy on również do nieodzownego depozytu Ewangelii jako wyraz szczególnej troski miłości. Jan Motyka zaliczył też, za Karolem Heinem, rozliczenie ludzkości do filaru wiary chrześcijańskiej podtrzymujący realność i sensowność drogi Jezusa. ___________ Źródło: Filip Melanchton „Konfesja augsburska”

WIĘCEJ NA: WWW.MOWIECI.BLOGSPOT.COM

69


To tylko seks?! REFLEKSJE

„P ,

70

Agnieszka E. Chmielowiec

D

ziwne? Te znajome przekonywały mnie, że dziś każdy tak „to” robi. Doprawdy?! We mnie nie ma na to zgody. Nie chcę, aby w takiej kulturze wychowywały się nasze dzieci. Nie chcę, aby tak utylitarnie i przedmiotowo był traktowany człowiek. Bardzo mocno porusza mnie, że taki model postępowania jest tak naturalny w filmach, serialach, myśleniu większości ludzi, zwłaszcza osób młodych. Popularny zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet. Tak, jakby seks był czynnością, którą można wykonać bezwiednie, bo ona jest tylko dla mnie, jak… przykładowo umycie zębów. My z mężem mocno walczyliśmy (tak, walczyliśmy!) o to, aby nie spać ze sobą przed ślubem. Teraz widzimy, jak to procentuje, jak się poznaliśmy i nasza

rzyszedł, wszedł we mnie i wyszedł”, „łączy nas tylko seks” – to jedynie dwie z ostatnich relacji jakie usłyszałam od znajomych, gdy rozmawiałyśmy o seksie. Zdenerwowałam się, bo mam wrażenie, że seks stał się czymś w rodzaju cichego układu: ja użyję ciebie, ty użyjesz mnie, ale każdy z nas ma „wolność”, aby używać innych.

Chciałabym zachęcić do innego sposobu poznawania się, okazywania miłości. Do powiedzenia DOŚĆ! Można inaczej! Można, bo nie trzeba się godzić bezkrytycznie na wszystko. Tyle mówi się dziś o nonkonformizmie, więc czemu nie pójść w przeciwnym kierunku, niż idą wszyscy w tej kwestii?!

relacja nadal się rozwija. Jesteśmy ze sobą prawie 10 lat, ponad 3 lata po ślubie, a ja widzę w jego oczach miłość, on ma mój szczery szacunek i pełną akceptację. Często słyszę, że jesteśmy „ambitnym

małżeństwem”, bo chodzimy na randki, spacery, rozmawiamy, a ostatnio nawet pracujemy razem. A seks? Jest boski! Nie chwalę się, choć może powinnam. Po prostu są to konsekwencje podjętych przez nas wspólnie działań. I denerwuję się, jak wspomniane na początku artykułu znajome mówią, jakie to mam szczęście, gdy patrzą na nasz model rodziny: opiekuńczego Przemka, nawet, jak jestem chora i – umówmy się – średnio atrakcyjna seksualnie, gdy wstaję z łóżka w 3 golfach i wyciągniętym dresie… gdy ja kibicuję Przemkowi w jego pasjach, a także uznanie i podziw, jakie on ma w moich oczach każdego dnia. Dlatego ogromnie złości mnie, gdy ktoś traktuje drugą osobę jak rzecz oraz kiedy ona sama


źródło: www.pixabay.com

pozwala się w taki sposób traktować. Chciałabym zachęcić do innego sposobu poznawania się, okazywania miłości. Do powiedzenia DOŚĆ! Można inaczej! Można, bo nie trzeba się godzić bezkrytycznie na wszystko. Tyle mówi się dziś o nonkonformizmie, więc czemu nie pójść w przeciwnym

kierunku, niż idą wszyscy w tej kwestii?! Wszędzie słychać o samodzielnym myśleniu, więc niech to nie będą wyłącznie puste frazesy! My zachęcamy, bo inaczej człowiek sam odbiera sobie prawdziwą przyjemność i odczłowiecza zarówno siebie, jak i tę biedną, „używaną” osobę. Proszę,

przerwijmy tę spiralę nienawiści zwanej przyjemnością albo – co gorsza – miłością. Prawdziwa miłość jest genialną relacją, prawdziwą przygodą! Nie zabieraj sobie szansy na jej przeżycie z właściwą osobą! 

71


MIEJSCE NA TWOJE OGŁOSZENIE! kontakt: wspolpraca.mcw@gmail.com

72


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.