10 minute read

O cal od śmierci

Nikt nas nie uczył, jak mamy rozmawiać z rodzinami osób w stanie ciężkim. Wyobraź sobie, że bliski umiera na twoich oczach. Czy jest w ogóle takie zdanie, wypowiedziane przez zupełnie obcego mężczyznę, które może poprawić tę sytuację?

Pamięta pan pierwszą śmierć?

Advertisement

Tak, do dziś. To było bardzo dojmujące. Byłem na stażu podyplomowym, mia łem 25 lat. Mężczyzna został przyjęty do szpitala, miał zatrzymanie krążenia. Była reanimacja, w której pomagałem, ale niestety nieskuteczna. Człowiek umarł. Pamiętam, że byłem wstrzą śnięty tym, że to koniec. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela i długo o tym rozmawialiśmy.

Kiedy przestał pan przeżywać śmierć tak jak wtedy?

Szczerze mówiąc, nie wiem. Potem wielokrotnie widziałem takie sytu acje. Najpierw sto, potem dwieście i trzysta, pięćset razy. Przestałem li czyć. Taka jest ta robota w gruncie rzeczy. Patrzę na śmierć w sposób pozbawiony kontekstów metafizycz nych. Organizm przestaje pełnić swo je funkcje. Kończy się życie, pozostaje ciało. Śmierć szpitalna, z którą mamy do czynienia na oddziale, jest bardzo zmedykalizowana, sterylna. Czymś zupełnie innym jest naga śmierć, któ rą się widzi w ratownictwie medycz nym. To mnie bardzo dotykało – zwłoki znajdowane w mieszkaniach po wie lu godzinach, dniach, tygodniach czy miesiącach, rozkładające się albo zmu mifikowane. Głównie takie obrazy sie działy mi w głowie. W szpitalu umiera się inaczej. Nie mówię, że nie ma to na mnie wpływu. Jednak mnie nie rozbi ja. Wykonałem swoje zadania i wracam z pracy do domu. Mam też inne spra wy: rodzinę, rachunki, hobby. Praca w systemie ochrony zdrowia nie jest całym moim życiem.

Co w takim razie pozostaje najtrudniejsze w doświadczeniu śmierci?

Dla mnie – pracownika medycznego, ale też męża, ojca, syna – dużo trud niejszym wyzwaniem niż samo obco wanie ze śmiercią jest konfrontacja z bliskimi osoby zmarłej. Reakcje bar dzo się od siebie różnią, w zależności od tego, jaka to była śmierć – czy nagła pięcioletniego dziecka albo zdrowego dwudziestopięcioletniego mężczy zny w wypadku samochodowym, czy śmierć dziewięćdziesięciolatka, któ ry od dawna leżał w łóżku z demencją, nieświadomy tego, co się działo wo kół. Ta druga często nie jest wcale do świadczeniem dramatycznym. Wciąż jest ono trudne dla bliskich, natomiast nierzadko wyczuwa się pewną ulgę, że czyjś ból dobiegł końca. Taka śmierć nie jest zaburzeniem naturalnego po rządku, tylko dopełnieniem cyklu życia.

Jak wygląda przekazywanie informacji o śmierci?

Tutaj mam różne doświadczenia. Obecnie pracuję w szpitalu na od dziale intensywnej terapii. Dalej pra cuję w ratownictwie, jednak obecnie w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym, a nie w karetce. To zupełnie odmien ne sytuacje.

Najpierw spytam o szpital.

Najgorszą rzeczą, którą lekarz może zrobić, jest przedstawianie wy łącznie optymistycznych scenariu szy. Nawet jeśli mowa o młodej oso bie, to z jakiegoś powodu znalazła się ona na OIT. To znaczy, że jej pro blem zdrowotny jest na tyle poważ ny, iż cała sytuacja może się skończyć śmiercią.

Co powinno się zrobić w takiej sytuacji? Ważne jest, żeby niczego nie ukrywać. Bliscy – chłopak, dziewczyna, mąż, żona, rodzice, rodzeństwo – przy chodzą do nas, pracowników ochro ny zdrowia, i chcą informacji. Bardzo ważne jest, żeby przygotowywać ich na to, że pacjent może umrzeć. Nie wolno używać zdrobnień ani owijać w baweł nę – należy mówić: „Oczywiście robi my tu wszystko, co w naszej mocy” –i jasno przedstawiać, jaka jest sytuacja. Trzeba ludzi oswajać z tą myślą o po tencjalnej śmierci, jakkolwiek trauma tyczna by nie była. Najgorzej jest, jeśli bliscy myślą, że wszystko idzie w dobrą stronę, i nagle doznają szoku. Naszym zadaniem nie jest pocieszanie, ale też nie możemy udawać, że wymiar emo cjonalny nie istnieje.

Jak to wygląda poza szpitalem?

Ratownictwo ma swoją specyfikę. Tu zawsze ktoś zostaje zaskoczony. Nie ma czasu na oswojenie się z sy tuacją ani na przygotowanie gruntu pod przyjęcie tragicznej wiadomości. Sytuacja od początku jest zła, a nie właściwa komunikacja może ją tylko pogorszyć. Komunikat o śmierci jest wtedy absolutnym dramatem, ale nie ma sensu ubierać go w jakiekolwiek ozdobniki. To jedna z sytuacji, w któ rych wszystkie słowa zawodzą.

Co pan może wtedy zrobić?

Jestem pracownikiem medycznym, który ma kompetencje do tego, żeby ocenić, czy są jeszcze jakieś szanse na uratowanie danej osoby – zgod nie z wiedzą medyczną trzeciej de kady XXI wieku i dostępnymi środ kami. Jeżeli takich szans nie ma, to mam narzędzia do tego, żeby stwier dzić zgon.

Co się dzieje później?

Muszę powiedzieć: „Bardzo mi przy kro, ale pani syn zmarł”. Na szczę ście nie zdarza się to często, ale ta kie sytuacje rozpamiętuje się potem miesiącami. Reakcje są różne: od spokojnych po bardzo intensywne. Dobrze pamiętam przypadek młode go chłopaka, który zginął w wypad ku motocyklowym niedaleko domu. Kiedy po długiej reanimacji powie działem o tym jego rodzicom, mat ka straciła przytomność na moich oczach. Na to nie da się być przy gotowanym.

Zresztą postawmy się na jej miejscu: jakie zdanie, wypowiedziane przez zupełnie obcego mężczyznę, który znalazł się w danym miejscu w ce lach służbowych, może poprawić tę sytuację? Takie zdanie nie istnieje. Wszelkie próby pocieszania są ska zane na niepowodzenie. Moim zada niem jest jak najszybszy przyjazd na miejsce i zrobienie wszystkiego, żeby uratować drugiego człowieka, a jeśli się to nie uda – poinformowanie bli skich o śmierci. Nic więcej nie umiem i nie mogę.

Co najbardziej zapada w pamięć?

Uważam, że pamięta się dwa rodzaje pacjentów. Pierwszy to ofiary ewident nych tragedii – śmierci nagłe, gwał towne, niespodziewane. Często są to śmierci młodych ludzi. One zostają w człowieku na miesiące, a nawet na lata. Drugi rodzaj pacjentów to ci, co do których nie ma się pewności, czy zro biło się wszystko, żeby przeżyli. W ta kich przypadkach nie można pozwolić sobie na luksus roztrząsania sytuacji w nieskończoność. Trzeba pamiętać o osobach, które spotyka się w trak cie kolejnego dyżuru, żeby poświęcić im całą uwagę, jaką tylko się ma.

Jak się do tego przyzwyczaić? W zawodzie pracuję od trzynastu lat, a w ratownictwie już prawie dekadę –podobnych sytuacji miałem dużo. Przede wszystkim dzięki temu w ja kimś stopniu rozpoznałem schemat tego, co się ze mną dzieje w trakcie i po takich wydarzeniach. To mnie w ja kiś sposób chroni – rozpoznanie ko lejnych faz, które mogą nadejść, albo tej, w której akurat się znajduję. Dużo lepiej znam swoje ograniczenia oraz możliwości – wiem, co w danej sytuacji, choćbym bardzo tego chciał, było nie do zrobienia. W zespole uczymy się też siebie nawzajem. Wiemy, kto w danym momencie może potrzebować czasu na odpoczynek albo właśnie przeciwnie –jak najszybszego powrotu do pracy.

Jak wyglądał początek pracy – bez tego bagażu doświadczeń?

Było to bardzo trudne. Żeby wrócić do normalnego stanu po trudnym do świadczeniu, musi minąć czas. Nie mia łem jeszcze sytuacji, która by mnie cał kowicie rozbiła i po której nie byłbym w stanie dalej funkcjonować. Miałem natomiast wiele takich, po których zo stawały mi w głowie historie i obrazy. Na szczęście wszystko mija – są ko lejne dyżury, kolejni pacjenci, których w ogóle nie obchodzi, co ja przeżyłem pięć dni temu. Oni mają własne pro blemy, które są dla nich najważniejsze, a my mamy się nimi zająć. I jakoś to wszystko się w końcu rozpływa.

Czy to wystarcza?

Absolutnie nie i zdecydowanie nie powinno. Bardzo ważne jest to, co się dzieje w danym zespole: czy jest kul tura rozmowy o trudnych sytuacjach, a jeżeli jest, to jak te rozmowy wyglą dają? W ratownictwie szalenie istotną częścią pracy jest tak zwany debrie fing – moment po akcji, kiedy omawia się dane sytuacje.

Jak wyglądają takie spotkania? Siadamy i rozmawiamy o tym, co się wydarzyło – naszym językiem, nie rzadko brutalnym albo „męskim”, po nieważ w ratownictwie często dalej pa nuje atmosfera „męskiej szatni”.

Czy w takich warunkach jest przestrzeń na emocje?

To skomplikowane: z jednej strony nie do końca, nie zawsze też byłoby to do bre dla nas jako jednostek, które mają za moment wrócić do pracy na kolej ne kilka–kilkanaście godzin. W tej pra cy – w trakcie akcji – naprawdę nie ma miejsca na analizowanie tego, jak ja się czuję z tym, że reanimuję czło wieka. Mam go reanimować najlepiej jak umiem i tak długo, dopóki sytuacja się nie zmieni. Dlatego zawsze oma wiamy merytorycznie dane zdarzenie.

To dla mnie bardzo ważne, żeby mieć pewność, że w tej sytuacji zrobiłem wszystko, co tylko było można. Ale emocje też zawsze są na tych spo tkaniach. Może nie mówimy o tym, co czujemy, pięknymi, okrągłymi zdania mi, ale te emocje przedostają się do rozmowy. Szalenie ważne jest, żeby powiedzieć sobie nawzajem, jak czu jemy się z tym, co wydarzyło się przed chwilą. Trudno jest jednak odpowied nio wyważyć ze sobą te poziomy (me rytoryczny i emocjonalny) – szczegól nie kiedy jesteśmy wszyscy bez snu, głodni i przepracowani.

Trzeba pamiętać, że ratownictwo me dyczne nie polega na tym, żeby ura tować wszystkich; to niemożliwe. My musimy każdemu dać optymalną szan sę na przeżycie. Jeżeli na takim spotka niu debriefingowym po akcji okazuje się, że w danym przypadku po pro stu więcej zrobić się nie dało, to trud no. Z tym się da żyć – w jakiś sposób.

Co z sytuacjami, w których jednak nie da się żyć i pracować tak jak wcześniej?

Zdarzają się tak trudne, rzadkie sy tuacje, w których zespół nie jest → w stanie dalej dyżurować. Potrzebuje kilku godzin przerwy albo zmiany i trzeba to uszanować. Nie może być to uznawane za objaw słabości.

Czy w praktyce ratowniczej jest taka możliwość?

Znam takie sytuacje, ale nie chcę się wypowiadać o całości systemu w tej kwestii. Od czterech lat nie pracuję w pogotowiu naziemnym, natomiast myślę, że gdyby taka sytuacja się zda rzyła, kiedy w nim pracowałem, to by łoby to przyjęte ze zrozumieniem przez dyspozytorów i przez kierownika stacji pogotowia. Problem w tym, że to zale ży od stacji. W Lotniczym Pogotowiu

Ratowniczym specyfika pracy jest inna niż w naziemnym. Jest więcej poważ nych urazów i pacjentów w ciężkim stanie. Jako pracownicy LPR ‑u takich rzeczy widzimy więcej, więc oczywiście dotykają nas inaczej niż wielu młodych ratowników, którzy dopiero zaczynają swoją pracę w systemie i widzą takie wypadki pierwszy czy drugi raz.

Czy do tak wymagających sytuacji można kogoś w ogóle przygotować?

Jak najbardziej. Dobrym okresem może być kształcenie przeddyplomo we. Powinni to robić przede wszystkim mądrzy praktycy – ludzie doświadcze ni i mający zdolność do autorefleksji. Z całym szacunkiem do psycholożek i psychoterapeutów, którzy mają do odegrania ogromną rolę w całym pro cesie, ale tym, czego najczęściej braku je, jest uzupełnienie ich wiedzy o oso biste doświadczenia konkretnych ludzi. Takich, którzy musieli dziesiątki razy stawać twarzą w twarz z człowiekiem umierającym i jego rodziną.

Czy pod względem nauki komunikacji stu‑ dia przystają do rzeczywistości?

Nijak. Nie wiem, czy robię wszystko dobrze. Być może błądzę, ale staram się radzić sobie w tych sprawach najlepiej, jak umiem; rozmawiamy też o tym ze sobą – w środowisku lekarskim, pie lęgniarskim i ratowniczym. Na stu diach uczono nas, jak mamy rozmawiać z pacjentem nowotworowym. Problem jest tylko jeden: ja w pracy właściwie w ogóle nie rozmawiam z umierają cymi pacjentami, bo zazwyczaj są nie przytomni. Potrzebuję zupełnie innego rodzaju komunikacji niż ta, której by łem uczony. Praca w ratownictwie czy w oddziale intensywnej terapii czę sto jest w gruncie rzeczy pracą z ro dzinami, do której nikt nas nie przy gotowuje. Improwizujemy – najlepiej jak umiemy.

Żyjemy w kulturze wypierającej doświad czenia bólu, starości, choroby i śmierci, czyli dokładnie to, z czym mierzą się osoby pracujące w zawodach medycznych. Jakich problemów wam to przysparza? Nie uważam, że doświadczenie śmier ci jest wypierane w kulturze. Jesteśmy śmiercią bombardowani – otacza nas w filmach, telewizji, wiadomościach, grach komputerowych. Uważam nato miast, że śmierć jest zakłamywana. Bo taka codzienna, zwyczajna śmierć jest mniej widowiskowa. Często jest przez to nawet bardziej dojmująca. Przypomina mi się pandemia. Powroty z dyżurów na oddziale intensywnej te rapii, gdzie ludzie umierali masowo. Śmiertelność na OIT z powodu zacho rowania na COVID 19 momentami się gała 90 procent. Dziewięciu na dziesię ciu pacjentów na oddziałach umierało.

Nie wiem, z czego to wynika, ale kie dy widzi się coś trzysta albo pięćset razy w życiu, to siłą rzeczy człowiek się przestaje dziwić. Nie chcę powiedzieć, że obojętnieje, ale jakoś musi nauczyć się chronić. Gdybyśmy każdą śmierć mieli przeżywać tak, jak naszą pierw szą, nikt chyba nie pracowałby w ra townictwie ani na OIT.

Jak w polskim systemie ochrony wyglą dają rozwiązania systemowe, jeżeli chodzi o opiekę psychologiczną nad pracownikami?

Na poziomie lokalnym wygląda to róż nie, natomiast na poziomie państwo wym takie rozwiązania w ogóle nie istnieją. Policjanci i strażacy mają za pewniony dostęp do opieki psycho logicznej. Pracownicy ratownictwa medycznego – nie. Niektóre stacje po gotowia zatrudniają psychologów, ale nie jest to ich obowiązek, tylko dobra wola. Dochodzi do tego fakt, że muszą być na to przeznaczone wolne środki, o które trudno.

Czego oczekiwałby pan od opieki psy chologicznej dla ludzi pracujących na pierwszej linii w systemie ochrony zdrowia?

Przede wszystkim ważne jest dla mnie to, jak ma funkcjonować psycholog. Marzy mi się, żeby psychologowie zaj mujący się ratownikami bywali na sta cjach pogotowia, bo wtedy budowanie zaufania byłoby znacznie łatwiejsze. Zdecydowanie nie chodzi o to, żeby w jakimś gabinecie siedziała za biur kiem smutna pani albo pan, do których można zapukać, żeby z jakimś praw dopodobieństwem nas przyjęli – jak w szkole. Panująca często w stacjach ratownictwa medycznego atmosfera męskiej szatni nie sprzyja temu, żeby się wybrać do psychologa z danym pro blemem. Znam kolegów, którzy zde cydowali się na skorzystanie z pomo cy psychologicznej i nie żałują, ale nie powiem, żeby byli większością.

Co w takim razie może pomóc już dziś –zanim takie zmiany społeczne i w kulturze komunikacji będą mogły zajść? Bardzo ważna jest profilaktyka. Koniecznie trzeba szkolić ludzi, opo wiadać im chociażby o tym, jak mogą zadbać o swój dobrostan psychiczny. Powiedzieć, że to, co się z nimi dzieje w danej sytuacji, jest normalne – albo nie, i co wtedy mogą zrobić. To się dzie je na przykład w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym, a w zwykłym pogoto wiu nie.

Co trzeba zmienić w sytuacji polskich ratowników?

Szczerze mówiąc: prawie wszystko. Zanim zaczniemy jednak proponować opiekę psychologiczną – która jest sza lenie potrzebna – trzeba ucywilizować warunki pracy pracowników ratow nictwa medycznego, w szczególności sposób ich zatrudnienia. Pracują oni bowiem na kontraktach.

To znaczy?

Ich zarobki zależą od tego, ile godzin sobie wypracują. Nie mają prawa do urlopu zdrowotnego, szkoleniowe go ani do żadnego innego – są jedno osobowymi firmami, które zatrudnia Państwowe Ratownictwo Medyczne. Generuje to sytuację, w której dbanie o siebie jest czymś finansowo nieopła calnym. Gdyby zamiast czterystu go dzin w miesiącu ratownicy pracowali po 180, a przy tym zarabiali przyzwoite pieniądze za ochronę życia nas wszyst kich, gdyby mieli czas, żeby się wyspać, pójść na spacer, spotkać się z kolega mi czy pobawić się z dziećmi, to zmie niłoby bardzo dużo. Dzisiaj pracuję już mniej, natomiast kiedy pracowałem po 300–350 godzin w miesiącu, to nie robiłem nic innego poza pracą i snem. W takich warunkach nawet najlepsza opieka psychologiczna na niewiele się zda. Kiedy nie ma się przestrzeni na funkcjonowanie w normalnym świe cie, to człowiek powoli zaczyna sobie wyobrażać, że ból, cierpienie i śmierć są wszędzie. Że na tym polega życie. Takie myślenie jest jednym z najwięk szych czynników wypalających i popy chających do zachowań ryzykownych. Dlatego oprócz psychologa w każdej stacji trzeba równocześnie zadbać o godne warunki pracy.

Jakub S I eczkO jest lekarzem, specjalistą anestezjologii i intensywnej terapii, socjologiem. Pracuje w jednym z warszawskich szpitali, wcześniej w stołecznym pogotowiu ratunkowym. Finalista Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego 2023 za reportaż literacki „Pogo”.

Anna Kurdz I el behance.net/ annakurdziel