9 minute read

Kiedy szliśmy przez Pacyfik III

KU DALEKIM HORYZONTOM CZ. I

Zapraszamy do zapoznania się z serią artykułów, które przeniosą nas w trudną rzeczywistość lat 70. i 80. Dla większości znanej tylko z opowieści rodziców czy dziadków. Ich autorem jest Pan Andrzej Buszke, absolwent WSM w Gdyni, marynarz, który na morzu przepracował 28 lat swojego życia. Opowiadania są relacjami oraz opisem subiektywnych odczuć autora. Opisują rzeczywistość komunistycznej Polski, a także Świata, którego już nie ma, widzianego oczami adepta, a potem ETO.

„Politechnika Śląska” – powiedziano mi w biurze na ul. Małopolskiej w Szczecinie. Po półrocznej dejmance byłem całkowicie wyprany finansowo. Statek stał, jak mnie powiadomiono, przy mustrowaniu, przy pirsie węglowym w Porcie Północnym.

Ten największy wówczas w polskiej flocie masowiec (oprócz dwóch innych) miał zawieźć 55 tys. ton miału węglowego na drugi koniec świata, do portu Hirohata (Honsiu) w Japonii. Cóż, nie mieliśmy wówczas – w latach 70. – czym handlować, a takie towary jak kawa Inka, nasza „Wyborowa” i właśnie węgiel, nawet wożony tak daleko, przysparzały nam dewiz.

Był grudzień 1976 r. Nie było wówczas przeprawy tunelowej pod Martwą Wisłą. Na statek ze Stogów mogłem dotrzeć tylko na własnych nogach. Spadł śnieg, brnąłem nocą nieznaną drogą „z duszą na ramieniu” przez głębokie zaspy. Prowadziły mnie dalekie światła Portu Północnego. gdzie – zależnie od funkcji – mieszkałem z czwórką mieszkańców („Feniks”), dwójką („Odra”, „Soła”) lub na rufowym oble („Górnik”), ta kabina była przestronna, z kanapką, oknami zamiast iluminatorów i posiadała łazienkę z prysznicem!

Odcumowaliśmy następnego dnia. Co za straszna „trzęsionka”! Te trzy masowce („Manifest Lipcowy” „Politechnika Szczecińska” i „Politechnika Śląska”) znane były w PŻM-ie ze strasznych wibracji, pochodzących ze źle ułożyskowanego wału silnika głównego. Najgorzej z tym było na pierwszym z serii „Manifeście Lipcowym” (na budowie którego w czasie praktyki robotniczej w 1969 r.

certyfikatu. Po wielu dniach gnębienia neofitów strasznymi opowieściami, nadszedł ten dzień. Kilku skazańców zapakowano w siatkę prowiantową i na żurawiku zawieszono nad pokładem (później zabroniono tej czynności). Musieli wykupić się „łyskaczem”, zakupionym za wymienialne dolarowe bony baltonowskie, z kantyny statkowej. Byłem Astrologiem, musiałem dokładnie ustalić moment przejścia przez EQUATOR. Wszystko dalej przebiegało według rutyny morskiej, co obrazują zdjęcia. Z tą drobną różnicą, że elektromontera z mojego działu, niezbyt lubianego wśród załogi, mającego wiadomo czemu przydomek „na krzywy ryj”, leczono z brzydkiego nałogu induktorem do pomiaru rezystancji, który, jak wiadomo, przy kręceniu korbką generuje napięcie 500 V

ciągnąłem kable), a na którym w czasie prób morskich urywały się lampy w maszynie, a łopoczące skrzydła mostka trzeba było na stoczni podeprzeć rurowymi wspornikami. Załoga liczyła 42–45 osób? Była to forma łatania ukrytego bezrobocia w czasach PRL-u, podobnie liczne, a nawet liczniejsze załogi były tylko na statkach rosyjskich. Elektryków było trzech, a przecież nadgodziny (overtime) na dalekich rejsach stanowiły pożądany dodatek do zarobków.

Płynęliśmy dookoła Afryki. Kanał Sueski nie był dostępny dla statków o dużym zanurzeniu, gdyż pogłębiany został przez Japończyków dopiero w drugiej połowie lat 70. Przez Atlantyk i Ocean Indyjski do Japonii płynęło się około 40 dni. Po obraniu kursu na południe z każdym dniem robiło się coraz cieplej

Temperatura w kabinach przekroczyła 30°C, w maszynowni było o 20°C więcej. Gdyby nie wentylatory… Chwilowy black-out dał się we znaki. Witek, gruby „motorman”, był na wachcie IV mechanika. Mimo ostrzeżeń czyścił talerze wirówek pod wentylatorem nawiewu, zlany potem, z brudną mokrą szmatą na ramionach. I stało się – dostał „korzonków”, pokręciło go. Położony do koi, nie mógł samodzielnie się obsłużyć, a ważył ponad 100 kg.

Po przekroczeniu zwrotnika Raka i wejściu „w tropik” na stole pojawiło się wino „TROPIK” z ładnym żaglowcem na etykiecie, produkowane przez Spółdzielnię „LAS”. Było wydawane w ilości 1 butelki na 3 dni (później na 5 dni), w celach zdrowotnych. Podobno pomagało w regulacji gospodarki jonowej organizmu przy zwiększonej potliwości. Byli tacy, co nie pili każdego dnia i zbierali porcje, aby „świętować” przy kilku butelkach, dlatego kapitan zarządził, żeby rozlewać wino na szklaneczki przy obiedzie. Włączono też klimatyzację (high-press). Na statku wybuchały awanturki, bo ci mieszkający na dole bliżej sprężarek klimatu, gdzie ciśnienie nawiewu było największe, zdejmowali osłony z klimatyzatorów kabinowych, nastawiali na maxa i podkradali zimne powietrze tym na górze, gdzie ledwo wiało. Różnice temperatur w kabinach były znaczne dzięki temu procederowi.

Zbliżał się… chrzest równikowy. „Dziadek” – kapitan Antoni G., który w tym rejsie obchodził 70. urodziny, dbał o kontynuowanie morskich tradycji. Ja już byłem po chrzcie i szczęśliwie nie zapomniałem zabrać z sobą Zgodnie z tradycją nastąpiła potem biesiada, w czasie której ochmistrz Bogdan jeszcze wielokrotnie biegał do kantyny po zaopatrzenie.

Biegły dni urozmaicone sobotnimi i niedzielnymi seansami filmowymi. Ale na Oceanie Indyjskim coś się zaczęło dziać. Statek zrobił gwałtowny zwrot przez rufę, zatoczył pętlę - wrócił na kurs i zastopował maszynę. Był to słynny manewr zwany „pętlą Butakowa”, który wykonuje się na alarm – „człowiek za burtą”. Rzeczywiście, na mostku spostrzeżono tyczkę nad, prawdopodobnie, rozbitkiem. Zgodnie z ruchami fal, ubrany w pomarańczowy kombinezon, unosił się na wodzie. Albatros zataczał nad nim koła…

Bardzo sprawnie spuściliśmy szalupę. Obsada zajęła miejsca, niektórzy

żartowali. Dopłynęli, bosakiem obrócili – jak się okazało – ciało. Wrócili w całkiem innym nastroju. Nikt nie był skłonny do żartowania… Okazało się, że rozbitek unoszony był przez kapok plecami do góry i nie miał już twarzy, gdyż została ona objedzona przez ryby.

Na statku mieliśmy 4 chłodnie, w tym dwie „ciężkie” – Fish Room i Meat Room. Full załadowane. Aby zabrać ciało, trzeba by opróżnić jedną z nich, później zdezynfekować komorę. Kapitan jednak zadecydował, aby po zabraniu dokumentów, które znaleziono w wodoszczelnym woreczku przy pasie, odciąć kapok i pozwolić, aby ocean stał się dla rozbitka cmentarzem.

Z dokumentów i z późniejszych relacji z armatorem (którego przedstawiciel złożył wizytę na statku po zacumowaniu w Japonii) wyjaśniło się, że był to jedyny odnaleziony załogant tajwańskiego statku, który wysłał wiadomość o wejście w strefę huraganu i tragicznej sytuacji, w której się znalazł.

Któregoś słonecznego dnia miałem pracę na pokładzie. Kątem oka zauważyłem idącą na bak pasażerkę – żonę stewarda – z leżakiem w ręku. Ładna ruda dziewczyna, o jasnej popstrzonej piegami karnacji. „Idzie się opalać” – zarejestrowałem. I zapomniałem o niej... Na obiad (12.00 godz.) wracaliśmy równocześnie. Była baaardzo czerwona. Okazało się, że zasnęła na swoim leżaku. Nie pojawiała się na późniejszych ćwiczebnych alarmach szalupowych aż do przybycia do Japonii. Była poważnie poparzona. Lubiłem w nocy szwendać się po pokładach. Gwiazdozbiory były inne niż u nas, zapach był inny… W miarę zbliżania się do Malacca Street przybywało światełek na wodzie. Nasz ogromny statek zapalił na głównym maszcie dwie pionowe czerwone lampy i pruł naprzód. Były to czasy, gdzie dla wielu malajskich rybaków drewniane łódki były domem. Oddaleni od lądu, na szlaku żeglugowym, w nocy, zapalali na dziobie naftową latarnię, dającą żółte światło, i spali. Może zdarzało się, że latarnia gasła. Wydawało mi się czasem, że słyszę trzask dochodzący od strony dziobu.

Wody były wówczas wolne od piratów, powietrze czyste, nie było tego wiszącego późniejszego smogu, mgły zmieszanej z dymem, wypalanej przez plantatorów dżungli na Sumatrze i Borneo, które ograniczały widzialność Dopływaliśmy do Singapuru. Singapore… Miasto Lwa

„Politechnika” na redzie zarzuciła kotwicę, podpłynęła bunkierka oraz dżonka shipchandler`a ze świeżymi jarzynami i owocami. I nie tylko. „Mazowsze”! Łodzie ze ślicznymi, uśmiechniętymi dziewczętami. Malajki, Syjamki, Chinki. Owinięte w kolorowe spódnice, czarnowłose, śniade, zgrabnie wspinały się po trapie. Od razu staliśmy się ich przyjaciółmi. Nie było mowy o normalnym dniu roboczym. „Babcia”, żona kapitana, którą najczęściej widzieliśmy, jak robiła coś na drutach, była oburzona.

– Antoni, wyrzuć te ku.wy.

– A niech się chłopaki zabawią…

Razem z dziewczętami pojawiły się dwulitrowe baniaki z uchem „Nikka whisky”, „Hi hi whisky”. Gwar, śmiechy w messie… Ruch na korytarzach. Nawiązały się znajomości, które przenosiły się do kabin. Po jakimś czasie dziewczyny pojawiały się znowu. Ej, chłopaki czytający te słowa, urodziliście się za późno…

Kapitan zorganizował dwie tury motorówki do miasta. Rano o godz. 8.00 dla wacht i w południe dla dejmanów.

Miasto – metropolia w latach 60. i 70. Bardzo się różniło od późniejszego molocha zatłoczonego wieżowcami, z ogrodami na dachach i tarasach. Był port z kolorowymi dżonkami, duża

dzielnica chińska, z której w późniejszych latach zostawiono kwartał, może 200 × 100 metrów, dla turystów. Niskie domki z bambusa i gliny, ulice, pośrodku których biegł śmierdzący rynsztok przykryty metalową kratą. Bazary, kupy odpadków. Ulice czerwone od plujących czerwonym betelem Chińczyków. Palarnie opium.

Na statek wracaliśmy wieczorem rozśpiewaną motorówką:

„Przepijemy naszej babci statek cały.

Statek cały, statek cały.

… złote zęby babci i mantały.

Jeszcze dziś, jeszcze dziś, jeszcze dziś”.

Patrzę w kabinie, a całą koję mam zarzuconą lampkami choinkowymi. Tymi migającymi. Był to wówczas przebój biznesowy. Kapitan! Przecież tylko on miał „master key” do wszystkich kabin i pomieszczeń na statku. Później mi powiedział:

– Przecież ty i tak nie „biznesujesz”.

Racja. Nie miałem pieniędzy na biznesowy rozruch. A ulgi celnej – za każdy dzień pobytu za granicą – szkoda było nie wykorzystać.

– W Hirohata rozładowano nas w dwa dni. Nadbrzeże ogromnej elektrociepłowni było znacznie oddalone od city. Pojechaliśmy tam taxi. Pochodziliśmy wąskimi uliczkami obwieszonymi kolorowymi pionowymi napisami. Japończycy niezbyt uprzejmi, Japonki – niektóre ubrane w narodowe kimona, na swoich drewniakach z poprzecznymi szczebelkami, jakby przeniesione w nasze czasy z opery „Madame Butterfly”. Bardzo sztywne i były „na dystans”. Chcieliśmy się zabawić na ichniej dyskotece. Nie wpuszczono nas. – Tu bawią się Japończycy. Amerykanie bawią się dalej, o tam… – pokazywali. Co za szowinizm. Nie przypuszczałem…

Mieliśmy zamiar odwiedzić Kyoto, dawna stolicę Japonii i siedzibę cesarza, położoną w odległości kilkudziesięciu kilometrów, ale czasu było tak mało. Rozpoczął się rejs powrotny tą samą trasą, z zawinięciem po drodze do Karachi.

Ciąg dalszy nastąpi…

Singapore. Miasto Lwa

NASTĘPNY NUMER MAGAZYNU UKAŻE SIĘ JUŻ W KWIETNIU

Zeskanuj mnie*

*Ten QR kod, po zeskanowaniu za pomocą aplikacji mobilnej, pozwoli Ci obejrzeć krótki film o MAEM.

Czy jesteś zadowolony z dotychczasowej współpracy z MAEM? Czy nasze produkty spełniły Twoje oczekiwania? Jeśli tak, to poleć nas swoim partnerom biznesowym.

Twoja rekomendacja jest dla nas bardzo ważna

Obserwuj MAEM na:

www.maem.com

MAEM nie ma żadnych powiązań ani nie jest dystrybutorem produktów marki: Allweiler, Aquafine, Alfa Laval, Colfax IMO, Desmi, Jowa, Kral, Moatti, Nirex oraz Westfalia. Wszelkie domniemane skojarzenia z powyższymi markami są całkowicie przypadkowe i niezamierzone. MAEM zgodnie z prawem, jest dostawcą w pełni wymiennych nieoryginalnych części zamiennych (części alternatywnych, zamienników) do urządzeń produkowanych przez: Allweiler, Aquafine, Alfa Laval, Colfax IMO, Desmi, Jowa, Kral, Moatti, Nirex oraz Westfalia. Części zamienne produkowane przez MAEM są wytwarzane według własnej dokumentacji technologicznej opracowanej przy użyciu reverse engineering.

This article is from: