Literadar nr 13

Page 1

Indianie w literaturze (cz. 1) | Metamorfozy Stephena Kinga | Męskie listopadowe lęki | 10 stron o książkach dla dzieci

#13 11

ad 20

Listop

Specjalnie dla Literadaru!



Co w numerze: NEWSY 6 Targi książki w Krakowie (fotorelacja) 8 Subiektywny przegląd nowości książkowych 10 WYWIAD Georg R.R. Martin Nie chcę być mistrzem jednego dowcipu

SKĄD CI

wigwam – chata Indian Ameryki Północnej, tworzona z drewnianych prętów i pokrywana skórami, matami lub korą. Typowa głównie dla obszaru Wielkich Jezior, nieprzenośna;

kalumet – tzw. fajka pokoju, obrzędowa fajka wielu plemion indiańskich z Ameryki Północnej; woreczek z „lekami” – woreczek, w którym chowano ważne dla danej osoby talizmany, chroniące ją i zapewniające jej pomyślność i powodzenie;

12 31

STEPHEN KING Metamorfozy króla

42

Manitou – w wierzeniach Indian z grupy Algonkinów tajemnicza siła obecna w przyrodzie i przenikająca ją, spersonifikowana przez białych ludzi (stąd późniejsza nazwa Wielki Duch); squaw – pojęcie zapożyczone z języka Indian Algonkinów, oznaczające indiańską kobietę lub żonę Indianina; canoe – indiańska łódka kryta skórami, o charakterystycznych ostrych zwieńczeniach dziobu i rufy;

30

pemikan – ususzone i sproszkowane mięso bizona, wymieszane z tłuszczem i jagodami. Przechowywane w ten sposób zapasy mięsa mogły wytrzymać nawet kilka miesięcy.

| nr 13 listopad 2011 r.

Indianie w literaturze część 1

RECENZJE

79

31 | nr 13 listopad 2011 r.

50

#12

MĘSKA RZECZ, DAMSKIE SPRAWY 58

66

W książce Powolna śmierć: Ostatnie dni Indian prerii amerykański historyk Ralph Andrist napisał, że „z końcem 1877 [roku] na całych Wielkich Preriach, od Kanady aż na Południe, nie pozostał ani jeden wolny szczep i ani jeden ‘dziki’ Indianin”. W imię postępu oraz zaspokajając nieustającą potrzebę zdobywania nowych ziem, amerykańscy osadnicy przy pomocy wojska doprowadzili do niemal całkowitego wyniszczenia Indian, dla których nie

Nelsona

50

DZIECIĘCE ZACZYTANIE O dumnej baśni, Szarej bajce i nie-zwykłej poczytajce

iększości z nas nieobcy, a wręcz bliski jest obraz Indian galopujących na koniach przez prerię, wiemy, jak wygląda tipi, znamy takie pojęcia jak tomahawk czy fajka pokoju (słowniczek indiański znajduje się w ramce obok). Liczne książki i filmy o Dzikim Zachodzie i jego rdzennych mieszkańcach spopularyzowały tę tematykę na tyle mocno, iż kultura popularna na bardzo długo upodobała sobie Indian. Należy jednak pamiętać, że ich wizerunek prezentowany w literaturze i kinematografii, jakkolwiek wielokrotnie ulegając zmianom, często miał niewiele wspólnego z rzeczywistością.

Kropla krwi

KROPLA KRWI NELSONA

KROPLA KRWI NELSONA #12 Jak sygnału GPS

31

tipi – namiot Indian Ameryki Północnej; powstawał poprzez stworzenie szkieletu z drągów i pokrycie go skórami bizonów. Typowy głównie dla plemion koczowniczych z Wielkich Równic, łatwo przenośny;

tomahawk – rodzaj broni indiańskiej, toporek lub siekierka umocowane na długim drzewcu;

INDIANIE Skąd ci Indianie

INDIANIE

Słowniczek terminów indiańskich

51 | nr 13 listopad 2011 r.

12 WYWIAD

GEORGE R. R. MARTIN

NIE CHCĘ BYĆ MISTRZEM JEDNEGO DOWCIPU Wywiad z GEORGE’EM R. R. MARTINEM Rozmawiał: Piotr Stankiewicz, Pomoc: Sebastian Krystyniecki, Tłumaczenie: Marek Mydel Fot. Wojtek Sedeńko (www.sedenko.pl)

3 | nr 13 listopad 2011 r.


#13

11

ad 20

Listop

Literadar jest wydawany przez: Porta Capena Sp. z o.o. ul. Świdnicka 19/315, 50-066 Wrocław

Natalia Szpak, Piotr Tomza, Dorota Tukaj, Michał Paweł Urbaniak, Tymoteusz Wronka Dział książek dla dzieci i młodzieży: Sylwia Skulimowska sylwia.skulimowska@literadar.pl

Wydawca: Adam Błażowski

Newsy i nowości książkowe: Dawid Sznajder dawid.sznajder@literadar.pl

Redaktor naczelny: Piotr Stankiewicz piotr.stankiewicz@literadar.pl tel. 535 215 200

Korekta: Marta Świerczyńska – kierownik zespołu korektorskiego korekta@literadar.pl

Współpracownicy: Piotr Chojnacki, Monika Gielarek, Waldemar Jagodziński, Katarzyna Kędzierska, Marcin Kłak, Iwona Kosmal, Katarzyna Lipska, Bartek Łopatka (polter.pl), Katarzyna Malec, Joanna Marczuk, Grzegorz Nowak, Marek Piwoński, Maciej Reputakowski, Maciej Sabat, Krzysztof Schechtel,

Projekt graficzny i skład: Mateusz Janusz (Studio DTP Hussars Creation) Okładka: Fot. © 2011 Home Box Office, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, jednocześnie zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów i poprawek w nadesłanych materiałach.


fot. Mateusz Janusz

Editorial Wreszcie się doczekaliśmy. Jest! W tym numerze publikujemy wywiad z George’em R. R. Martinem, który udało mi się przeprowadzić w czerwcu tego roku w Nidzicy. Muszę się przyznać z tego miejsca, że było to dla mnie spore przeżycie. Mało który dziennikarz w Polsce miał okazję rozmawiać z nim prywatnie przez blisko trzy godziny, dodajmy, jadąc w tym czasie samochodem. A Martin ma status pisarskiej gwiazdy. Książki sprzedają się na świecie w milionowych nakładach, serial na ich podstawie idzie w górę w większości znanych mi rankingów. A czy sam pisarz czuje się w takich okolicznościach spełniony? Odsyłam do wywiadu. Polecam również pierwszą część artykułu Natalii Szpak poświęconego Indianom w literaturze. To potężna porcja wiedzy, zarówno literackiej, jak i historycznej. Pewnie niejednemu czytelnikowi zakręci się łza w oku, gdy ten przypomni sobie własną przygodę z Winnetou sprzed wielu lat. Pani Natalia zapowiedziała już drugą część tekstu, możemy się zatem spodziewać kolejnej wizyty Indian tuż przed Bożym Narodzeniem. Warto zapoznać się z artykułem poświęconym drodze pisarskiej Stephena Kinga – jak się okazuje horror ma niejedno wcielenie, a w każdym z nich pisarz czuje się doskonale. Poza tym jak zwykle świetny dział dziecięcy, bezkompromisowy, płciowy dialog Michała U. i Doroty T. I oczywiście recenzje. Teraz już naprawdę przyszła jesień. Pada deszcz, jest szaro, smutno i pada deszcz, jest szaro, smutno i deszcz, jest szaro, smutno… Odpowiadając na aktualne zapotrzebowanie, podjęliśmy się wraz z Krzysztofem Schechtelem stworzyć tekst na miarę czasów. Szukamy w sobie kropli nostalgii, jednocześnie zastanawiając się, jak doły i życiowe podsumowania wpływają na mężczyzn i ich ewentualną twórczość. Trochę to smutne, trochę śmieszne – w każdym razie zapraszam do lektury. Piotr Stankiewicz

5 | nr 13 listopad 2011 r.


NEWSY XX TARGI KSIĄŻKI HISTORYCZNEJ W dniach od 24 do 27 listopada 2011 r. w Warszawie odbywać się będą XX Targi Książki Historycznej. Tegoroczne targi objęte są honorowym patronatem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego oraz Prezydent m.st. Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Targom jak zawsze towarzyszyć będą liczne imprezy, spotkania autorskie, promocje książek oraz pokazy filmów dokumentalnych.

Będą one znakomitą okazją do zapoznania się z ofertą prawie dwustu wydawców z całej Polski. W tym roku po raz drugi zostanie zrealizowany Salon Książki Muzealnej, na którym swoją ofertę zaprezentuje kilkadziesiąt wydawnictw Muzealnych. Po raz pierwszy będzie można się zapoznać z wydawnictwami bibliotecznymi na I Salonie Bibliotek. Wstęp na TKH i wszystkie imprezy jest bezpłatny. Patronem Medialnym Targów jest m.in. Literadar. Szczegółowe informacje o TKH dostępne są na stronie pwkh.pl

Dobrych Książek. Jest to jedna z trzech (obok Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie i Targów Książki w Krakowie) liczących się i wysoko ocenianych imprez krajowych o charakterze kiermaszowo-promocyjnym, której głównym zadaniem jest propagowanie dobrej książki, czyli literatury o wysokich walorach, zarówno merytorycznych, literackich, jak również artystycznych i typograficznych. Stałym, ważnym elementem programu Promocji jest ogólnopolski Konkurs na Najlepszą Książkę Roku „Pióro Fredry”, Nagroda Księgarzy WITRYNA oraz BESTSELLERek dla wydawcy najlepszej polskiej książki dla dzieci. Więcej informacji na stronie wpdk.pl

20. Wrocławskie Promocje Dobrych Książek W pierwszej dekadzie grudnia najlepsze polskie wydawnictwa spotykają się w stolicy Dolnego Śląska na Wrocławskich Promocjach

6 | nr 13 listopad 2011 r.


Akcja „MOJA PRZYSZŁOŚĆ” rozpoczęła się we wrześniu 2011 roku z myślą o wychowankach domu dziecka w Otwocku. Celem akcji jest rozwijanie potencjału każdego dziecka tak, aby dać mu szansę na lepszą przyszłość. Zależy nam by pomóc dzieciom odnaleleźć i rozwijać ich talenty i umiejetności. Organizujemy spotkania, szkolenia i warsztaty Pomagamy w znalezieniu staży zawodowych, aby mogły przyjrzeć się pracy na różnych stanowiskach Finansujemy dzieciom kursy, jak lekcje języka angielskiego, fotografii czy gotowania, odpowiednio dobrane dla każdego z ich. Odkrycie i rozwijanie potencjału dzieci z domów dziecka w znacznym stopniu pomoże polepszyć ich sytuację w przyszłości, osiągnąć samodzielność i niezależność finansową, a także satysfakcjonujące życie. Wierzymy że dzięki temu będą mogły w przyszłości lepiej wykonywać zawody swoich marzeń. W celu zebrania odpowiednich środków finansowych, w listopadzie i grudniu organizujemy Sprzedaż RENIFERÓW RUDOLFÓW, które specjalnie na ten cel zaprojektowała i uszyła firma PETICADO Sprzedaż wydanego przez Fundację „Miasto Słów” KALENDARZA na 2012 rok, którego głównymi bohaterami są dzieci, wcielające się w różne zawody BRUNCH ŚWIĄTECZNY, podczas którego znane osoby wraz z dziećmi wykonywać będą ozdoby świąteczne, a na koniec odbędzie się aukcja charytatywna. Cały dochód zostanie przekazany Fundacji Miasto Słów, która sfinansuje dzieciom w zależności od potrzeby każdego z nich odpowiednie kursy, szkolenia, warsztaty, staże. Więcej informacji o kolejnych przedsięwzięciach na stronie: www.moja-przyszlosc.pl

Rudolf chciałby być lekarzem..... albo tancerką..... albo kucharzem

ORGANIZATORZY AKCJI

a najbardziej chciałby być św. Mikołajem i pomóc dzieciom zostać tym kim chcą :-)

7 Fundacja Miasto Słów

| nr 13 listopad 2011 r.

www.peticado.pl


TARGI KSIĄŻKI W KRAKOW Tłumnie stawiła się młodzież gimnazjalno-licealna, kuszona w wielu placówkach zwolnieniem z lekcji w zamian za wizytę na Targach.

Stoisko Literadaru odwiedziła solidarna ekipa BiblioNETki.

8 | nr 13 listopad 2011 r.


WIE (fotorelacja)

Dr Ryszard Filas z Ośrodka Badań Prasoznawczych UJ podczas prelekcji na temat Literadaru.

Nowy czytelnik przegląda ostatni numer pisma.

Prelekcja na temat nowej formuły prasy literackiej.

Wojciech Cejrowski zatroskany. Być może tym, dlaczego jeszcze nie było z nim wywiadu w Literadarze.

Ojciec Leon Knabit jak zawsze na posterunku.

9 | nr 13 listopad 2011 r.


Dawid Sznajder

Subiektywny przegląd nowości książkowych

Ian Stewart Gabinet zagadek matematycznych Prof. Ian Stewart (popularyzator nauki i współautor „Nauki Świata Dysku”) zebrał w jednym tomie dziesiątki gier, zabaw, historyjek, dowcipów i anegdot, karcianych sztuczek i innych atrakcji związanych z fascynującym światem matematyki. Zapewnią rozrywkę nie tylko nerdom, ale i tym, którzy matematykę kojarzyli wyłącznie z nużącym rozwiązywaniem suchych zadań.

Jonasz Kofta Dolina tysiąca brzuchów Kolejny tom utworów zebranych Jonasza Kofty zawiera jego popularne utwory satyryczne, kabaretowe oraz sceniczne – m.in. Wojnę chłopską, Wątrobę faraona oraz – pisane wspólnie ze Stefanem Friedmannem – słuchowiska: Fachowcy i Dialogi na cztery nogi. Niektóre z utworów zostały odnalezione w archiwum Autora i będą publikowane po raz pierwszy.

Michael Hesemann Religia Hitlera W rozlicznych debatach i dyskusjach dotyczących tematyki ze styku religii i ateizmu często pojawia się ostateczny argument w postaci wierzeń Hitlera. Zacietrzewieni dyskutanci wykrzykują wzajemne oskarżenia, że wszystkie zbrodnie hitleryzmu wynikają wprost z poglądów religijnych (bądź ich braku) podzielanych przez stronę przeciwną. Niemiecki historyk, specjalizujący się w historii Kościoła katolickiego, traktuje w swojej książce narodowy socjalizm nie jako fenomen czysto polityczny, lecz światopogląd mityczno-religijny. Nową religię, w której bogiem był sam Hitler.

John Le Carré Szpieg Nowe, filmowe, wydanie świetnej powieści Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg. Polecam zarówno książkę, jak i film z Garrym Oldmanem w roli głównej. 10 | nr 13 listopad 2011 r.

Wojciech Mann, Krzysztof Materna Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami Prywatne wspomnienia duetu, który stworzył niezapomniane programy, m.in. „MdM”, Za chwilę dalszy ciąg programu i „M kwadrat”. Absurdy PRL-u oraz niewiarygodne historie, które, choć prawdziwe, brzmią jak wymyślone przez satyryka. Opowieści z czasów, gdy podróż „Stefanem Batorym” otwierała bramy wielkiego świata. Jak autorzy zostali potraktowani przez sycylijską mafię? W jaki sposób wprowadzili cła na plastikowe dywany? Na co prawdziwi mężczyźni wydają pieniądze w Acapulco?

Andrzej W. Sawicki Nadzieja czerwona jak śnieg X-meni po polsku. Styczeń 1863, polscy buntownicy znów rzucają się do desperackiej walki. Na zasypanych śniegiem wzgórzach i polach, pośród zamarzniętych lasów, pod sztandarem z Orłem, Pogonią i Ar-


chaniołem walczą z sołdatami Imperium. Ale pośród bitew i pościgów na udręczonej ziemi wykwitają turbulencje rzeczywistości — strzępy świata o odmienionej fizyce i źródła potężnego mutatio. Rodzą się odmieńcy.

Rae Orion Horoskop astrologiczny dla bystrzaków „Odnajdź własne miejsce w kosmosie oraz planety osobiste. Dowiedz się, czym rzeczywiście są ascendenty i domy. Poznaj jasne i mroczne strony każdego ze znaków zodiaku. Odkryj tajniki kosmicznej geometrii. Naucz się wykorzystywać astrologię na co dzień.” Oryginalny tytuł („Astrology For Dummies”) chyba lepiej oddaje target czytelniczy tej książki

11 | nr 13 listopad 2011 r.


NIE CHCĘ BYĆ MISTRZEM JEDNEGO DOWCIPU Wywiad z GEORGE’EM R. R. MARTINEM Rozmawiał: Piotr Stankiewicz Pomoc: Sebastian Krystyniecki Tłumaczenie: Marek Mydel


GEORGE R. R. MARTIN WYWIAD

Fot. Wojtek Sedeńko (www.sedenko.pl)


WYWIAD

GEORGE R. R. MARTIN

Ten

wywiad wymaga osobnego wstępu, który będzie (mam nadzieję) jednocześnie ciekawą historią. W czerwcu tego roku pojechałem do Nidzicy na Międzynarodowy Festiwal Fantastyki z nadzieją, że uda mi się porozmawiać z samym George’em R. R. Martinem. Niby rozmawiałem na ten temat z organizatorami, wcześniej, niektórzy może pamiętają, robiłem wywiad z jego tłumaczem, Michałem Jakuszewskim, i liczyłem w skrytości ducha na jego pomoc i protekcję. Pewności jednak nie miałem, tym bardziej że dzień przed wyjazdem już wiedziałem, że pisarz ma bardzo napięty harmonogram i będzie bardzo ciężko wykroić mu nawet odrobinę czasu dla skromnego chłopca z Krakowa. Pomimo to, ciesząc się samą perspektywą wyjazdu i wierząc w swój fart, ruszyłem na Warmię. Dojechawszy na miejsce, po serii miłych spotkań (poznałem wreszcie choćby Tymoteusza Wronkę – stałego recenzenta „Literadaru”), rozpocząłem poszukiwania Martina. Jakież było moje rozczarowanie, gdy najpierw dowiedziałem się, że nikt nie wie, gdzie teraz jest (jedni mówili, że śpi, inni, że gdzieś pojechał), a następnie, kiedy już się objawił, okazało się, że jest otoczony wianuszkiem osób, które skutecznie bronią doń dostępu. Wiedziałem, że jest źle. Na szczęście dzięki Wojtkowi Sedeńce (dzięki!) zostaliśmy ulokowani w tym samym hotelu co Martin, mało tego – mieszkaliśmy dwa pokoje od siebie. Okazja nadarzyła się podczas suto zakrapianego ogniska. Wszyscy chcieli mieć zdjęcie z pisarzem, zamienić z nim kilka słów, szczęśliwcy zaś siedzieli obok niego. Wróciłem szybko do pokoju i zabrałem ze sobą zakupione wcześniej prezenty – figurkę smoka wawelskiego na

skale z Wawelem w tle oraz kubek (zgadnijcie w jakim kształcie). Wróciłem następnie na imprezę i zacząłem się przebijać na tak zwanego chama w pobliże atrakcji wieczoru. Wreszcie się udało, wręczyłem prezenty, oczywiście z odpowiednim komentarzem. Martin wydał się zaintrygowany smokiem, choć bardziej zainteresował go Wawel. Wspomniałem, czym się zajmuję (tu kolejna porcja uwagi została poświęcona liczbie czytelników „Literadaru”), i zapytałem, czy możemy się umówić jutro na wywiad. Odpowiedział: „OK, tomorrow then”, a ja wróciłem szczęśliwy do mojego piwa i kiełbasy. Niestety nic nie jest tak proste, jak się wydaje. Nazajutrz Martin zdawał się niewiele pamiętać z tego, co wydarzyło się wczorajszego wieczora – wiadomo, mnóstwo ludzi dookoła, ta okruszyna wódki, którą został uraczony, też nie pomogła. Mało elegancko musiałem mu przypomnieć, że to właśnie ja dałem mu tego smoka i że obiecał mi wywiad. Okazał się człowiekiem honorowym i, usłyszawszy, że obiecał, natychmiast potwierdził chęć i gotowość, jednak za chwilę już został „porwany” przez organizatorów lub wydawców na wcześniej umówione spotkania. Swojej szansy upatrywałem w popołudniowej przerwie już na terenie nidzickiego zamku, na którym odbywała się główna część festiwalu. Widząc, że kończy już obiad, czatowałem nań przed zamkową restauracją i gdy tylko wyszedł, czekałem zwarty i gotowy. Wsiedliśmy do Alfa Romeo Sebastiana, który przyjechał do Nidzicy wraz ze mną, włączyłem dyktafon i zaczęliśmy rozmawiać. Jeździliśmy blisko godzinę po bezdrożach Warmii i Mazur, cały czas rozmawiając! Ja prowadziłem. Martinowi towarzyszył jego sekretarz Ty, mi – w roli tłumacza – Sebastian (wierzcie lub nie, ale z przejęcia zapomniałem cały angielski). Na14

| nr 13 listopad 2011 r.


Fot. Wojtek Sedeńko

stępnie zatrzymaliśmy się na kawę i dobry deser w przemiłej knajpce, której nazwy niestety nie pomnę, i tam kontynuowaliśmy wywiad. Martin czuł się wyraźnie swobodnie, zbaczając co rusz z głównego tematu, pytając o polskie jedzenie czy historię, dzieląc się jednocześnie swoimi spostrzeżeniami i rozterkami. Gdy odsłuchiwałem później nagrany materiał, zorientowałem się dopiero, jak zadziwiająco dużo miejsca poświęciliśmy na niezobowiązują-

cą rozmowę o prozaicznych sprawach, takich jak rodzina, ulubione książki, muzyka czy różnice pomiędzy Polską a resztą świata. Spędziliśmy razem długie trzy godziny, a po naszym powrocie dowiedzieliśmy się, że od dwóch wszyscy już szukali zaginionego Martina, gdyż nie pojawił się na kilku zaplanowanych punktach programu. Kilka osób nie było może zadowolonych, wiedziałem za to jedno, nikt w Polsce nie będzie miał takiego wywiadu. 15

| nr 13 listopad 2011 r.


WYWIAD

GEORGE R. R. MARTIN

Lubi pan fanów swojej twórczości? Tak, oczywiście.

książki, są zazdrosne o cykl Pieśń lodu i ognia? Myślę, że tak. Obecnie cały swój czas poświęcam właśnie tej serii książek.

Wszystkich? Nie, wszystkich nie. Najbardziej lubię ładne, młode fanki.

Nie czuje się pan nieco rozczarowany tym, że niektórzy fani zapominają o pana starszych dziełach? Do pewnego stopnia tak. Nie chcę być niczym mistrz jednego dowcipu. Nie znam pisarza, który chciałby dać się tak zaszufladkować. Stephen Donaldson omawiał kiedyś ten problem. Opowiadał o własnej karierze i dorobku, o wielkim sukcesie, jaki odniósł dzięki serii książek, których bohaterem był Thomas Covenant, i o tym, że nie udało mu się potem przyciągnąć zainteresowania innymi tytułami. Pamiętam, że powiedział: „Zdawało mi się, że są miliony fanów Stephena R. Donaldsona, a okazało się, że to miliony fanów Thomasa Covenanta”. Obawiam się, że przeżywam podobny okres, co jest dość frustrujące. Zamiast być drugim Stephenem Donaldsonem, wolałbym być raczej jak Stephen King, który odnosi sukcesy bez względu na to, co napisze.

Ma pan groupies? Na pewno mniej, niż bym chciał. Zresztą nigdy nie jest ich za dużo. Cóż, to nie to samo, co w latach 70… W tamtych czasach, gdy dawałem autografy, na każdym spotkaniu zdarzała się jedna albo dwie dziewczyny, które chciały, by się im podpisać na piersiach. Obecnie już się to nie zdarza.

Jest pan od lutego żonaty? Tak, choć nie różni się to wiele od wcześniejszej sytuacji. Jestem związany z Parris od ponad trzydziestu lat. Wydaje mi się, że już dawno powinniśmy byli się pobrać. Uważa się pan za romantyka? Tak, w pewien pokrętny sposób chyba jestem romantyczny.

***

Opowiadanie Pieśni samotności Larena Dorra jest bardzo romantyczne. Pamiętam, że czytałem je mojej narzeczonej. Rzeczywiście. Moje wczesne prace były niesłychanie romantyczne, wliczając w to Pieśni samotności…

Chciałbym teraz spytać o polskie potrawy. Próbował pan już jakichś? Troszeczkę próbowałem, ale jestem tu dopiero trzy dni. Odwiedziłem kilka miejsc, pamiętam, że w pierwszym jadłem jakieś mięso, wczoraj podobnie – więcej mięsa. Spróbowałem też kilku różnych rodzajów polskiej kiełbasy.

Zastanawiam się, czy pozostałe z pańskich dzieci, mam tu na myśli

Pytam o to, ponieważ w pana powieściach wiele się o tym mówi. Moż16

| nr 13 listopad 2011 r.


na sądzić, że jest pan entuzjastą dobrego jedzenia? Owszem, jestem, choć obecnie staram się jeść zdrowiej niż onegdaj. Udało mi się zrzucić ponad trzydzieści funtów (piętnaście kilogramów – przyp. red.) w ciągu kilku ostatnich miesięcy i chciałbym dalej się odchudzać. Ograniczam to, co jem, jednocześnie próbując się nie zagłodzić. Zobaczymy, czy mi się uda.

*** Pytałem wcześniej o fanów, gdyż ciekaw jestem, jak pan odbiera protesty części z nich związane z długim oczekiwaniem na kolejne tomy. Czy zdarzają się panu w związku z tym jakieś nieprzyjemne sytuacje? Faktycznie, na moim blogu pojawia się sporo komentarzy różnych internetowych trolli, dostaję też dużo nieprzyjemnych maili. Zasadniczo negatywnych wypowiedzi było tak wiele, że jakieś cztery czy pięć lat temu musiałem wprowadzić system usuwania niektórych komentarzy, choć wcześniej pozostawałem otwarty na wszelką polemikę. Niestety zaczęło dochodzić do pyskówek między rzeszami moich lojalnych, pozytywnie nastawionych fanów a osobami niezadowolonymi. Ktoś umieszczał nie-

Trzydzieści funtów to całkiem sporo. Owszem, na początek nie jest źle, ale muszę stracić kolejne siedemdziesiąt, żeby doprowadzić się do idealnej wagi. W Polsce panuje przekonanie, że zaraz po ślubie mężczyzna przybiera na wadze. Cóż, nie znasz mojej żony. W ogóle nie gotuje. 17

| nr 13 listopad 2011 r.


WYWIAD

GEORGE R. R. MARTIN

pochlebny komentarz, ktoś odpowiadał, potem znowu pisał jakiś troll i ani się obejrzałem, a pięćdziesiąt osób obrzucało się błotem. Całkowicie kłóciło się to z ideą mojej strony internetowej i musiałem z tym skończyć. Dlatego teraz Ty (Ty Franck, sekretarz Georga Martina – przyp. P. S.) przegląda wiadomości na blogu, a nawet część moich maili, dbając, by piszący trzymali się tematu. Pilnuje również, by do głosu nie dochodzili najwięksi kretyni. On jeden wie, jak dużo bzdur piszą do mnie ludzie.

ze swego rodzaju zobowiązaniem. W końcu każda dobra fabuła ma początek, środek i koniec. Początek oraz fragment środka już napisałem. Teraz muszę skończyć środek, a potem dostarczyć czytelnikom zakończenie mojej opowieści. To obowiązek, który mam nie tylko wobec fanów oraz wydawców, ale również wobec samego siebie oraz postaci, jakie wykreowałem. W pewien pokrętny sposób są one dla mnie tak samo realne jak otaczający ludzie.

Czy fani mają jakikolwiek wpływ na fabułę pańskich książek? Nie mają najmniejszego wpływu. Piszę takie książki, jakie chcę. Zdaję sobie oczywiście sprawę z preferencji i ulubionych postaci moich czytelników, ale nie mogę pozwolić, aby zmieniali bieg opowieści. Po prostu piszę swoje książki.

Jest pan zadowolony z efektu, jaki osiągnęło HBO w serialu na podstawie Gry o tron? Tak, bardzo. Jestem wielkim fanem serialu. Twórcy wykonują naprawdę doskonałą robotę.

***

A czy są rzeczy, które zrobiłby pan inaczej, zważywszy, że pracował pan już wcześniej dla Hollywood i ma w tym względzie doświadczenie? Może wprowadziłbym jakieś niewielkie modyfikacje, ale na pewno nic poważnego. Chyba że zaproponowano by mi większe honorarium (śmiech). Podobnie ma się sprawa z ludźmi, którzy pracują nad serialem. Dajcie im kolejne dzisięć milionów dolarów, a zobaczycie więcej. Tak to po prostu działa. Jeśli jednak nie zwiększycie budżetu, nie możecie liczyć na nic więcej. Robimy, co się da, w obrębie ograniczeń finansowych, jakie nam narzucono. Budżet dyktuje, na co nas stać w temacie obsady, efektów specjalnych i podobnych spraw. Ma on również ogromne znaczenie dla

Nie czuje się pan zakładnikiem swoich bohaterów i powieści? Być może nadchodzi moment, w którym chciałby pan spróbować zrobić coś innego, ale oczekiwania czytelników na to nie pozwalają? Wydaje mi się, że mam obowiązek zakończyć serię. Jakaś część mnie chce pisać inne rzeczy, na przykład książki z serii Wild Cards, opowiadania o Sir Duncanie, od czasu do czasu jakieś inne nowelki lub książki niezwiązane z wymienionymi tematami. Jednak najpierw muszę zamknąć historię, którą zacząłem snuć. Nie czuję, abym był czyimkolwiek zakładnikiem, to gruba przesada. Obecna sytuacja kojarzy mi się raczej 18

| nr 13 listopad 2011 r.


Jarosław Kret

Robert Marshall

Michał Witkowski

Abraham Verghese

mój egipt

W KANAŁACH LWOWA

DRWAL

pOWRót DO miSSiNg

Popularny dziennikarz i podróżnik o swojej fascynacji Egiptem!

Książka, na podstawie której powstał najnowszy film Agnieszki Holland pt. „W ciemności”

Witkowski w kryminale! Nowa powieść autora słynnego „Lubiewa”

Przepełniona emocjami powieść o Afryce, cudach medycyny i sile rodzinnych więzi. Bestseller z listy Amazon.com!

19 | nr 13 listopad 2011 r.

Iza Michalewicz Jerzy Danilewicz ViLLAS. NiC przeCież Nie mAm dO uKryCiA...

Portret artystki - historia wzlotu, upadku i samotności....


WYWIAD

GEORGE R. R. MARTIN

okresu zdjęciowego. Zdarza się, że możesz zrobić znacznie więcej, dysponując odpowiednią ilością czasu, lecz w Hollywood czas to pieniądz. Musimy się zmieścić z kręceniem w ściśle określonym limicie, a jeden dzień zdjęciowy więcej oznacza setki tysięcy w gażach wszystkich uczestników projektu. Tak naprawdę wszystko sprowadza się do jednego – budżetu.

wiąc szczerze, już teraz mamy bardzo przyzwoite finansowanie. Gra o tron to jeden z najdroższych programów, pokazywanych aktualnie w telewizji. Stacja HBO miała jeden droższy serial i był to Rzym. Warto jednak pamiętać, że kręcono go we Włoszech. Było to bodaj najdroższe przedsięwzięcie w historii telewizji. Tak to mniej więcej wygląda. Gdybyśmy mieli najwyższą oglądalność ze wszystkich, mogłoby się udać wycisnąć trochę więcej pieniędzy na kolejne produkcje serii. Żywił pan obawy w związku z tym, czy serial się uda? Raczej żadnych nie żywiłem. Wierzyłem i wierzę w Davida Benioffa i Bena Weissa, rozmawiałem z nimi, znałem ich podejście, więc mimo lekkiego niepokoju o pewne

Czy jest szansa, że budżet będzie większy w przypadku drugiej serii? Cóż, szansa zawsze jest. Studia filmowe nie lubią ujawniać wielkości budżetów przewidzianych na podobne przedsięwzięcia, więc informacje tego typu nie trafiają do publicznej wiadomości. Gdyby oglądalność poszła w górę, to kto wie? Choć mó20

| nr 13 listopad 2011 r.


bohaterów i historii, które im się przydarzają. Stąd chciałem spytać, czy prywatnie wierzy pan w dobro i miłość. Wierzę, że istnieje dobro, ale nie w to, że samymi dobrymi uczynkami można rozwiązać życiowe problemy. Dobro nie zawsze zwycięża, a miłość niekoniecznie stanowi uniwersalne rozwiązanie, przynoszące wieczne szczęście, pokój oraz sukcesy. Z tego, co się orientuję, Polska jest krajem o bardzo krwawej historii. Wydarzyło się tutaj wiele straszliwych rzeczy, a samo państwo zniknęło z mapy na ponad sto lat, gdy sąsiadujące mocarstwa podzieliły je między siebie. Podczas II wojny światowej zaatakowały was jednocześnie Niemcy oraz Związek Radziecki, co musiało być przerażające.

elementy – który autor by go nie miał? – w przeważającej większości zaufałem ich profesjonalizmowi. Które ze swoich pozostałych książek chciałby pan zobaczyć na ekranie? Na pewno Wild Cards*. To nie książka, tylko ogromny projekt! Tak, i dlatego mógłby trwać długie lata. Podobnie do Pieśni lodu i ognia – to nie jest wyłącznie książka, ale cały nowy świat. *** Wiele osób uważa, że bywa pan sadystyczny w stosunku do swoich 21

| nr 13 listopad 2011 r.


WYWIAD

GEORGE R. R. MARTIN

A co z Littlefingerem? Chyba ostatecznie wygrywa? Cóż, na pewno wygrywa w środku.

Umiejscowiono tu największe obozy śmierci w Oświęcimiu i Brzezińce. Ludziom dotkniętym tymi wszystkimi nieszczęściami nie pomogła ani miłość, ani współczucie, ani bycie dobrymi.

Generalnie promuje pan postaci, które są sprytne, prawda? Tak, myślę, że tak. Dobrze być sprytnym. Lepiej być sprytnym niż martwym. Wielu głupich bohaterów kończy na cmentarzu.

A czy nie jest tak, że w pana książkach dobrzy są po prostu głupi? Pytam dlatego, że miałem pretensje do Neda Starka, kiedy nie zgodził się na sojusz z Renlym. Chodzi tutaj raczej o szerszą perspektywę. O to, do jakiego stopnia jesteś gotów czynić zło, jeśli rezultaty będą dobre, jak bardzo cel może uświęcić środki. Jak długo możesz usprawiedliwiać złe czyny, jeśli dopuszczasz się ich w imię zachowania życia swojego i swoich bliskich? Dla mnie to fascynujące pytania. Zadaję je za pośrednictwem moich książek, w których kreuję fantastyczną wizję Siedmiu Królestw. Przed podobnym dylematem stanął Ned Stark w rozmowie z Renlym Baratheonem. Czy miał wywlec dzieci Lannisterów z łóżka, odebrać je matce, wsadzić do więzienia? Czy może miał się zgodzić na sugestię Littlefingera – utrzymać Stannisa Baratheona z dala od tronu, a posadzić na nim młodego Joffreya tylko po to, aby go kontrolować i nim manipulować? Czy może nie robić żadnej z tych rzeczy? Które rozwiązanie jest właściwe? Nie próbuję dawać tu żadnej odpowiedzi. Chcę, aby moi czytelnicy sami rozważyli ten problem, sami się z nim zmagali. Żeby odpowiedzieli sobie na pytanie, co zrobiliby w podobnej sytuacji. Gdy spojrzeć na prawdziwą historię, raz za razem dostrzegamy identyczne problemy.

Chyba nie tylko głupich, biorąc pod uwagę Neda? On był po prostu uczciwy… W moim świecie nadmierna uczciwość jest równoznaczna z głupotą. Czy zatem możemy mówić o jakiejś proponowanej przez pana etyce? Czy może są tylko wydarzenia i ich następstwa? Cenię sobie fakt, że moi czytelnicy debatują nad tego rodzaju problemami na forach internetowych oraz grupach dyskusyjnych. Zastanawiają się nad postawami poszczególnych postaci, pytając na przykład, czy Ned był głupi lub naiwny, czy po prostu honorowy? Czy uczynił dobrze, czy źle? Rozmawiają o tym, co stanowi moim zdaniem wielki komplement dla autora, ponieważ udowadnia, że dla tych ludzi postaci z moich książek stały się prawdziwe. To, że jednym podoba się dany bohater, a innym nie, i że się o to spierają, świadczy o wielowymiarowości wykreowanych postaci. Tak reagujemy na ludzi w prawdziwym świecie – jedna osoba może być kochana i znienawidzona jednocześnie. Nie chcę nikomu dyktować, kogo ma lubić, 22

| nr 13 listopad 2011 r.


23 | nr 13 listopad 2011 r.


WYWIAD

GEORGE R. R. MARTIN

a kogo nie. Nie chcę tworzyć płaskich, nieciekawych postaci – wycinanek z papieru. To nie byliby prawdziwi ludzie. Na podobnej zasadzie działa to w drugą stronę, gdy kreuje się jednowymiarowego łotra, czyniącego wyłącznie zło.

sięgać. Uwielbiam książki, które na to pozwalają i – czytane ponownie – odkrywają przed odbiorcą nowe poziomy lub uświadamiają nam, że nie poznaliśmy wszystkiego do końca. Jednak Pieśń lodu i ognia wydaje się zupełnie inna niż to, co prezentuje Tolkien. Czy sądzi pan zatem, że te inspiracje są widoczne gołym okiem dla czytelnika? Mnie się tak nie wydaje. Cóż, jestem całkowicie różny od Tolkiena. Obaj jesteśmy ludźmi swoich czasów. Książki Tolkiena przepełniają wartości i przekonania właściwe dla jego pokolenia oraz klasy społecznej. Urodził się w XIX wieku, był świadkiem I wojny światowej, studiował i pracował na Oxfordzie, należał do grupy uniwersyteckich uczonych z Wielkiej Brytanii, działając w środowisku akademickim. Nie była to może szlachta, wciąż jednak grupa o wielkim znaczeniu. Ja należę do innych czasów, wywodzę się z innej klasy społecznej, z odmiennego tła etnicznego i kulturowego. Wszystko to znajduje odbicie w naszej twórczości.

W Westeros funkcjonuje kilka różnych systemów religijnych. Czy któraś z tych wizji jest jedynie słuszna i prawdziwa? Nie. Nie ma tego w prawdziwym świecie, więc czemu w wymyślonym miałoby być inaczej? W książce musi się pojawić religia, ponieważ to ważny element rzeczywistości. W końcu ludzie ruszali na wojnę z modlitwą na ustach: wojny krzyżowe, katolicy walczący z protestantami. Zatem wszystko to winno znaleźć swoje odzwierciedlenie w powieści, ale nie zamierzam sprowadzać bogów na ziemię. W prawdziwym świecie też się nie pojawiają. Moje książki charakteryzuje pewien poziom duchowości, staram się oddawać w sadze religie, ale nie mieszam w to bogów, co, osobiście uważam, jest błędem wielu twórców fantasy.

W takim razie gdzie są te podobieństwa? Czy mógłby pan wskazać konkretne miejsca, jakieś bezpośrednie inspiracje Tolkienem? Wydaje mi się, że Tolkien miał absolutnie rewolucyjne podejście do fantasy jako gatunku, więc podążyłem w jego ślady. Wystarczy spojrzeć na tytuły sprzed Tolkiena, przykładowo Córkę króla elfów Lorda Dunsany’ego czy kilka podobnych. Na swój sposób były to piękne książki, jednak ich akcja działa się w tradycyjnym, bajkowym

*** Chciałbym spytać o opowieści, które pana inspirowały, a zarazem o pana ulubione książki. Co lubi pan czytać? Na pewno Władcę Pierścieni. Pierwszy raz przeczytałem tę trylogię mając trzynaście lat i od tamtego czasu robiłem to wielokrotnie co kilka lat. Ten tytuł wciąż mnie zadziwia. Zawiera mnóstwo elementów, które sprawiają, że wciąż warto po niego 24

| nr 13 listopad 2011 r.


świecie, pełnym wróżek. W rzeczywistości oddalonej od wszystkiego, co znamy. Mamy do czynienia z królem i jego córką, ale nie wiemy, jaki władca rządził wcześniej, czy oprócz dziewczyny są jakieś inne dzieci. Jeśli tak, co się z nimi stało? Autor traktuje te sprawy bardzo pobieżnie. Wszystko dzieje się „dawno, dawno temu”. W przeciwieństwie do tego Tolkien stworzył całą alternatywną rzeczywistość. Stworzył Śródziemie, które stało się kolejnym bohaterem jego dzieł. Dysponował genealogią, mapami, tabelami. Lord Dunsany nigdy nie opracował mapy do swoich książek. Późniejsi twórcy fantasy, włączając w to mnie, podążyli śladami Tolkiena. Westeros jest dla mnie tak samo ważne, jak Śródziemie było dla Tolkiena, dlatego staram się równie mocno konstytuować je jako rzeczywistość moich książek. A inni ulubieni autorzy? Podobno jednym z nich jest Bernard Cornwell? Tak, to doskonały pisarz. Zajmuje się przygodową powieścią historyczną i jest obecnie jednym z najlepszych autorów tego gatunku. Nie ma sobie równych zwłaszcza w temacie opisywania wojen czy bitew. Zajmował się różnymi okresami – amerykańską wojną secesyjną, wojną o niepodległość, wojnami napoleońskimi, ale również bitwami średniowiecznymi czy potyczkami murów tarcz w serii arturiańskiej, wreszcie historią Uthreda z Nortumbri. Cornwell to naprawdę wspaniały autor. Czy jest jeszcze ktoś? Steven Pressfield to kolejny świetny pisarz historyczny. To autor Gates of Fire 25 | nr 13 listopad 2011 r.


WYWIAD

GEORGE R. R. MARTIN

Martin w trakcie wieczornej imprezy zajadał się truskawkami, na które najwyraźniej miałem ochotę. (Ogniste Wrota – przyp. red.), tytułu traktującego o trzystu Spartanach broniących się pod Termopilami. Inne jego książki opisujące ten okres również są naprawdę dobre. Z tego nurtu mogę też wymienić Thomasa B. Costaina, autora bestsellerów z lat 50., niestety dziś prawie zapomnianego. Napisał między innymi czterotomową historię rodu Plantagenetów, którą przeczytałem z dużą przyjemnością,

a potem wykradałem z niej szereg pomysłów. Pamiętam także francuskiego pisarza Maurice’a Druona, twórcę cyklu Królowie przeklęci. To kolejny autor, którego szczerze podziwiam. Jest pan wyraźnie zafascynowany historią. W jakim stopniu zatem rozwój fabuły cyklu jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, a w ja26

| nr 13 listopad 2011 r.


kim stopniu toczy się ona sama? W którym momencie te dwa elementy się rozchodzą? Inspiruję się oczywiście historią, ale nie mogę pozwolić, by zdominowała ona fabułę. Fabuła rządzi się swoimi prawami, podobnie postaci, które w niej występują. To właśnie one popychają akcję do przodu – ich działania i decyzje. Nie przeczę jednak, że prawdziwa historia ma duży wpływ na moją twórczość. Przykładowo purpurowe gody zainspirowała tzw. czarna wieczerza, faktyczne wydarzenie z historii Szkocji. Można o nim przeczytać w każdej dobrej książce opisującej średniowieczne dzieje tego kraju. Jednak obie te sytuacje bardzo się różniły – z historii zaczerpnąłem jedynie zamysł i znacznie go zmieniłem. To wydarzenie stanowiło ziarno, z którego wyrosła koncepcja purpurowych godów, ale, jak wiedzą czytelnicy, wesele to znacznie różni się od swojego historycznego pierwowzoru. Fakt, że zapoznałem się z czarną wieczerzą, wprawił w ruch wydarzenia, które ostatecznie doprowadziły do powstania mojej książkowej wersji, niemniej stanowi ona wypadkową postaw wielu bohaterów.

Czy miewa pan sytuacje, w których chciałby, aby historia potoczyła się inaczej, ale nie ma takiej możliwości ze względu na sposób konstrukcji postaci? Czy nie czuje się pan pozbawiony wyboru, skoro stworzył je pan właśnie takimi? Nie mogę powiedzieć, aby to się kiedykolwiek stało, ale gdyby do tego doszło, to z pewnością pisałbym, pozostając w zgodzie z motywacjami moich bohaterów. Zawsze należy się trzymać postaci. Nie wolno arbitralnie zmieniać fabuły, zmuszając je do nienaturalnych zachowań tylko dlatego, że nie pasują do koncepcji autora. *** Wszyscy sądzą, że pańskim ulubionym bohaterem jest Tyrion Lannister, zarazem podejrzewając, że nie pozwoli go pan skrzywdzić. Nie kryję się z tym. Rzeczywiście bardzo go lubię. A czy go nie skrzywdzę? Cóż, przecież obciąłem mu nos! To nie jest chyba wielki uszczerbek? To może obetniemy twój i się przekonamy? Czy tak samo jest w serialu? Filmowa kreacja jego postaci również się panu podoba? W serialu też mu obetnę (śmiech). Mówiąc poważnie, Peter Dinklage jest doskonały, nikt nie może się z nim równać. To jedyna osoba na świecie, która mogła sobie poradzić z zagraniem Tyriona. 27

| nr 13 listopad 2011 r.


Jakiś inny aktor jeszcze pana zaskoczył? Nie można tu mówić o zaskoczeniu, bo widziałem ich wszystkich na przesłuchaniach, ale podoba mi się gra bardzo wielu. Niektórzy lepiej radzą sobie z oddaniem moich bohaterów, niż zdołałem to przedstawić w książkach. Przykładowo Harry Lloyd w roli Viserysa Targaryena uczynił postać bardziej interesującą i charyzmatyczną w stosunku do pierwowzoru.

*** Pisze pan już czterdzieści lat. Czuje się pan spełniony jako twórca? Nie do końca. Generalnie jestem zadowolony z tego, co do tej pory osiągnąłem, ale wciąż mam dużo do zrobienia. Może gdy skończę obecne projekty, będę miał poczucie satysfakcji, wrażenie, że stworzyłem jakieś opus magnum. Choć potem pewnie pojawi się kolejny temat i będę chciał sobie poradzić jeszcze lepiej. Nie wydaje mi się, by artysta mógł osiągnąć stan całkowitego zadowolenia. Zawsze ma się świadomość różnych wad, zmian, które można było wprowadzić, rzeczy, których na pewnym etapie twórczości nie dało się zrobić tak dobrze, jak można by je zrobić teraz… Tak więc każdy twórca wart swego miana daje z siebie wszystko, aby jego następne dzieło było jeszcze lepsze i nigdy nie jest usatysfakcjonowany.

*** Zorganizowaliśmy akcję na Facebooku związaną z czytelnikami „Literadaru”. Przysyłali pytania, z których miałem wybrać kilka i panu zadać. Wybór był dość trudny, niemniej jedno wydaje się dość zabawne: Jak czuje się pan ze świadomością, że Boromir zagrał Neda Starka? Świetnie się z tym czuję. Uwielbiam Boromira. To jedna z moich ukochanych postaci z Władcy Pierścieni.

A jest pan szczęśliwy? Tak, obecnie jestem. Szkoda tylko, że nie mam trzydziestu lat mniej. Szkoda, że rzeczy, które teraz dzieją się w moim życiu, nie mogły wydarzyć się trzy dekady temu.

Kolejne: Czy ma pan system zarządzania swoimi bohaterami oraz ich wzajemnymi relacjami? Nie mam systemu, po prostu to wiem. Znam swoje postaci. Zdaję sobie sprawę, co czują w stosunku do innych. Nie dysponuję żadną tabelą czy grafem, nie mam programu komputerowego, który by mi to podpowiadał.

*** Znając różnorodność pańskiej twórczości, czy po skończeniu Pieśni lodu i ognia możemy się spodziewać czegoś zupełnie innego niż fantasy? Na pewno, choć nie wiem jeszcze, co by to mogło być. Chciałbym napisać więcej o samym Westeros, udowodnić, że mój

Ojciec pamięta swoje dzieci? Dokładnie tak. Zazwyczaj… 28

| nr 13 listopad 2011 r.


świat może pomieścić miliony kolejnych fabuł i historii. Choć zaraz pod zamknięciu sagi będę chyba chciał zająć się czymś innym – może serią Wild Cards lub jakimiś opowiadaniami. Mam też kilka pomysłów na niezależne historie, których do tej pory nie miałem czasu zrealizować.

i dopasowywanie do siebie różnych rodzajów literatury. Czy wie pan już, jak skończy się historia Westeros? Wiem, co się stanie z głównymi bohaterami oraz wątkami. Co do reszty, to na obecnym etapie są ich już tysiące, więc sami rozumiecie, że to trudne… Główną linię fabularną wraz z zakończeniem już mniej więcej nakreśliłem, choć rezerwuję sobie prawo do zmiany zdania.

Powieścią Ostatni rejs Fevre Dream zredefiniował pan horror jako gatunek. Czy zamierza pan wracać do tej konwencji jako środka wyrazu? Zawsze interesowało mnie mieszanie gatunków. W tej powieści pomieszałem grozę z historią i tematem wampiryzmu. W Rockowym Armagedonie wykorzystałem elementy prozy kryminalnej, powieści rockowej oraz fantasy. Podoba mi się mieszanie

Dziękuję bardzo za rozmowę. To był prawdziwy zaszczyt. Ja także dziękuję.

29 | nr 13 listopad 2011 r.


30 | nr 13 listopad 2011 r.


SKĄD CI

INDIANIE

Słowniczek terminów indiańskich tipi – namiot Indian Ameryki Północnej; powstawał poprzez stworzenie szkieletu z drągów i pokrycie go skórami bizonów. Typowy głównie dla plemion koczowniczych z Wielkich Równic, łatwo przenośny; wigwam – chata Indian Ameryki Północnej, tworzona z drewnianych prętów i pokrywana skórami, matami lub korą. Typowa głównie dla obszaru Wielkich Jezior, nieprzenośna; Indianie w literaturze część 1

tomahawk – rodzaj broni indiańskiej, toporek lub siekierka umocowane na długim drzewcu; kalumet – tzw. fajka pokoju, obrzędowa fajka wielu plemion indiańskich z Ameryki Północnej; woreczek z „lekami” – woreczek, w którym chowano ważne dla danej osoby talizmany, chroniące ją i zapewniające jej pomyślność i powodzenie; Manitou – w wierzeniach Indian z grupy Algonkinów tajemnicza siła obecna w przyrodzie i przenikająca ją, spersonifikowana przez białych ludzi (stąd późniejsza nazwa Wielki Duch); squaw – pojęcie zapożyczone z języka Indian Algonkinów, oznaczające indiańską kobietę lub żonę Indianina; canoe – indiańska łódka kryta skórami, o charakterystycznych ostrych zwieńczeniach dziobu i rufy; pemikan – ususzone i sproszkowane mięso bizona, wymieszane z tłuszczem i jagodami. Przechowywane w ten sposób zapasy mięsa mogły wytrzymać nawet kilka miesięcy.

iększości z nas nieobcy, a wręcz bliski jest obraz Indian galopujących na koniach przez prerię, wiemy, jak wygląda tipi, znamy takie pojęcia jak tomahawk czy fajka pokoju (słowniczek indiański znajduje się w ramce obok). Liczne książki i filmy o Dzikim Zachodzie i jego rdzennych mieszkańcach spopularyzowały tę tematykę na tyle mocno, iż kultura popularna na bardzo długo upodobała sobie Indian. Należy jednak pamiętać, że ich wizerunek prezentowany w literaturze i kinematografii, jakkolwiek wielokrotnie ulegając zmianom, często miał niewiele wspólnego z rzeczywistością. W książce Powolna śmierć: Ostatnie dni Indian prerii amerykański historyk Ralph Andrist napisał, że „z końcem 1877 [roku] na całych Wielkich Preriach, od Kanady aż na Południe, nie pozostał ani jeden wolny szczep i ani jeden ‘dziki’ Indianin”. W imię postępu oraz zaspokajając nieustającą potrzebę zdobywania nowych ziem, amerykańscy osadnicy przy pomocy wojska doprowadzili do niemal całkowitego wyniszczenia Indian, dla 31 | nr 13 listopad 2011 r.


SKĄD CI

INDIANIE

James Fenimore Cooper

których nie znajdowano „zastosowania” w rodzącym się współczesnym świecie. Równocześnie jednak kolonizatorzy, będąc jeszcze w trakcie ekspansji, poczynali tęsknić już za tym, co tracili w jej efekcie, czyli dziką i nieskażoną przyrodą, której częścią byli przecież także Indianie. W 1845 roku amerykański pisarz i filozof Henry David Thoreau przeniósł się do samotnej chaty nad jezioro Walden, gdzie przez ponad dwa lata doświadczał życia z dala od cywilizacji. W wydanym potem w 1854 roku zbiorze Walden, czyli życie w lesie stwierdził: „potrzebujemy balsamu dziczy. (...) Siląc się, by wszystko poznać i zbadać, oczekujemy jednocześnie, że pozostanie ono tajemnicze i niezbadane, że ziemia i morze pozostaną nieskończenie dzikie, nie zmierzone i nie zgłębione przez nas, bo niezgłębialne. Nigdy nie możemy mieć dość natury”.

• urodził się w 1789 roku; • próbował zostać prawnikiem, ale wyrzucony z uczelni zaciągnął się na statek, gdzie po pięciu latach dosłużył się stopnia oficera. Ostatecznie wybrał jednak życie na lądzie; • po zawarciu małżeństwa osiadł w posiadłości żony, tworząc swoje pierwsze utwory. Jego powieść Szpieg została uznana za pierwszą amerykańską powieść historyczną. • największą sławę przyniósł mu Ostatni Mohikanin (będący drugim i najpopularniejszym tomem Pięcioksięgu Przygód Sokolego Oka). Głównym bohaterem utworu (i całego cyklu) jest wychowany przez Indian biały człowiek, Natty Bumppo. Dzięki wzrastaniu pośród Indian nie tylko potrafi poradzić sobie w dziczy w każdych warunkach, ale przede wszystkim odnosi się do niej z ogromnym szacunkiem i respektem. Można więc powiedzieć, ze Cooper wyprzedził Thoreau, jeśli chodzi o zwrócenie uwagi społeczeństwa w kierunku odwrotnym od cywilizacji; • polskich miłośników twórczości Coopera zainteresuje zapewne fakt, iż pisarz, podczas podróży po Europie, spotkał się z Adamem Mickiewiczem – podobno wielkim wielbicielem jego utworów.

Pierwsi literaccy Indianie Choć wiek XIX krwawo zapisał się w historii Indian i bezpowrotnie pozbawił tego wszystkiego, co było im drogie i o co walczyli, to równocześnie ten sam XIX wiek zapoczątkował ich obecność w literaturze. W latach 1819-1820 Washington Irving, amerykański pisarz, eseista i historyk, opublikował The Sketch Book of Geoffrey Crayon (Księgę szkiców Geoffreya Crayona), w której kilka opowieści poświęcił Indianom – przeszły one jednak bez większego echa. Niesamowity rozgłos zyskał za to wydany w 1826 roku Ostatni Mohikanin Jamesa Fenimore’a Coopera. Już sam tytuł książki wskazuje na jej 32 | nr 13 listopad 2011 r.


33 | nr 13 listopad 2011 r.


SKĄD CI

INDIANIE

nostalgiczną i smutną wymowę: oto odchodzi ostatni z Mohikanów, jak odeszło wcześniej wiele plemion i jak odejdzie jeszcze wiele innych. Tytułowy ostatni Mohikanin wydaje się stanowić przyszłą alegorię wszystkich Indian, którzy również skazani są na odejście. Powieść, negatywnie oceniana przez krytyków, zdobyła rzesze miłośników na całym świecie i do dziś zalicza się do kanonu lektur o Indianach – mimo licznych nieścisłości, które zawiera. O jej popularności świadczą również ekranizacje (wśród nich ta najsłynniejsza w reżyserii Michaela Manna z 1992 roku), utwór doczekał się także adaptacji radiowej, został przedstawiony pod postacią komiksu i wystawiony jako opera.

Od dobrego kowboja … Druga połowa XIX wieku to okres, w którym zasadniczo rodzi się literatura o Dzikim Zachodzie. Thomas Mayne Reid (1818-1883), amerykański pisarz irlandzkiego pochodzenia, poświęcił wiele swoich książek Indianom i osadnikom. Ponadto pojawił się nowy typ powieści, tzw. dime novels (powieści groszowe, po polsku funkcjonujące też pod nazwą literatury wagonowej), stanowiące prostą rozrywkę dla niewymagającego czytelnika. Pierwsza powieść z tego nurtu, opublikowana w 1860 roku to Malaeska, indiańska żona białego myśliwego autorstwa Ann S. Stephens. Ta i inne historie często poruszały co prawda tematykę Indian, ale ich obecność nie stała się regułą w innych tego typu utworach. Zazwyczaj ukazywały się one w formie opowiadań lub powieści awanturniczych, posiadały melodramatyczne tytuły, a w opisywanych historiach dominowały wątki sensacyjne. W centrum wydarzeń autor umieszczał „twardego”, radzącego sobie ze wszystkimi trudnościami bohatera – w tej roli najczęściej występowali kowboje, żołnierze, stróże prawa czy niepospolici bandyci.

Zaledwie rok po publikacji dzieła Thoreau, amerykański poeta, Henry Wadsworth Longfellow napisał Pieśń o Hajawacie. Utwór, pod względem formy wzorowany na fińskiej Kalevali, opisuje losy tytułowego Hajawaty, wojownika, który decyzją bogów ma zjednoczyć wszystkie indiańskie plemiona. Należy jednak pamiętać, że bohater Longfellowa poza imieniem nie ma nic wspólnego z na wpół legendarnym irokeskim wodzem Hajawatą, jednym z założycieli irokeskiej Konfederacji Pięciu Narodów. Ten słynny epos stanowił inspirację dla kilku filmowych opowieści o Hajawacie, o wiele popularniejsze okazały się jednak utwory muzyczne – warto wspomnieć chociażby trylogię kantat Samuela Coleridge’a-Taylora.

Powieść Wirgińczyk: Jeździec z równin Owena Wistera, wydana w 1902 roku, jest uznawana za pierwszą przedstawicielkę literatury typu western, bardzo znani stali się również Jeźdźcy purpurowego stepu (1912) Zane’a Greya. Obie te książki były później wielokrotnie ekranizowane. Oś fabuły Wirgińczyka... to trudy kowbojskiego życia, choć nie brakło też miejsca na wątek romansowy, natomiast akcja Jeźdźców... skupia się na walce głównej bohaterki – Jane Witherste34

| nr 13 listopad 2011 r.


en – z członkami Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, czyli potocznie mormonami. Literatura western podejmowała problematykę życia (i przeżycia) na Dzikim Zachodzie, skupiając się początkowo właśnie na amerykańskich osadnikach, odsuwając temat Indian na bok. Swój renesans przeżyła jeszcze w latach 30. i 40., ciesząc się popularnością aż do lat 60., kiedy to zainte-

pochodzi słynny Dyliżans Johna Forda, gdzie Indianie pojawiają się w roli czarnych charakterów. Można powiedzieć, że romantyczny Ostatni Mohikanin i symboliczna Pieśń o Hajawacie ustąpiły miejsca realistycznym powieściom i filmom, Indianie zaś stawali się tematem coraz bardziej odległym i egzotycznym. I choć oczywiście jak każda egzotyka wzbudzali zainteresowanie i ciekawość,

Antywestern (z ang. revisionist western, czyli dosłownie western rewizjonistyczny) Gatunek filmowy, który w latach 60. wyewoluował z westernu (choć pierwsze antywesterny zaczęły powstawać już w latach 50.). W przeciwieństwie do westernowego romantyzmu antywesterny były bardziej realistyczne. Podział na dobrych i złych został zatarty, pojawił się nowy typ bohatera tzw. antybohater. Antywesterny zmieniły sposób kreowania Indian. Nie stali się oni co prawda bohaterami nieskazitelnie dobrymi, ale też przestali być przedstawiani w jednoznacznie negatywnym barwach. Najsłynniejsze antywesterny: Złamana strzała, Poszukiwacze, 15:10 do Yumy, Siedmiu wspaniałych, Jesień Czejenów, Dzika banda, Niebieski żołnierz, Mały Wielki Człowiek, Pat Garrett i Billy Kid, Tańczący z wilkami, Bez przebaczenia, Geronimo: amerykańska legenda.

resowanie Amerykanów tego typu utworami zaczęło spadać. Trudno się dziwić – ich popularność wynikała głównie z zainteresowania mieszkańców wschodniej części Stanów Zjednoczonych realiami osiedlania się i życia na Dzikim Zachodzie. W drugiej połowie XX wieku osadnictwo praktycznie ustaje, a tematyka ta – przynajmniej w literaturze – jest niemal do cna wyeksploatowana, przyciągając już głównie miłośników gatunku.

to jednak ludzie chcieli przede wszystkim śledzić losy bohaterów podobnych do nich i zmagających się z trudnościami podobnymi do ich własnych. Indianie zaś, jeśli już się pojawiali, odgrywali najczęściej rolę czarnych charakterów lub zbiorowego zagrożenia. …do dobrego Indianina… Zmierzch popularności gatunku western w literaturze zbiegł się ze zmianami w kinie. Filmy Złamana strzała Delmera Davesa (1950) i Poszukiwacze Johna Forda (1956), w których Indianie po raz pierw-

Rok po wydaniu Wirgińczyka... nakręcono pierwszy western – Napad na ekspres – w reżyserii Edwina S. Portera; z 1939 roku 35

| nr 13 listopad 2011 r.


Karol May (1842 – 1912)

szy przestali być przedstawiani jednowymiarowo, jako zło tego świata, położyły podwaliny pod nowy gatunek – tak zwany antywestern. Jeden z najbardziej znanych antywesternów z tego okresu to Jesień Czejenów, również w reżyserii Forda (1964), opowiadający o ucieczce plemienia Czejenów z rezerwatu i wędrówce na ich rdzenne tereny. Warto wspomnieć też o Niebieskim żołnierzu Ralpha Nelsona (1970), którego tematem jest masakra nad Sand Creek – 29 listopada 1864 roku oddziały amerykańskiej milicji ochotniczej pod dowództwem Johna Miltona Chivingtona dokonały masakry około stu pięćdziesięciu pokojowo nastawionych Indian (dokładne liczby nie są znane), w tym wielu kobiet i dzieci. Antywesterny stały się swoistym rozrachunkiem z ciemnymi kartami amerykańskich relacji z Indianami.

• urodzony w biednej tkackiej rodzinie, do piątego roku życiu był niewidomy; • na skutek licznych wykroczeń kilka lat spędził w więzieniu, gdzie odkrył swój talent pisarki – i to właśnie w więzieniu narodziła się postać Winnetou; • zanim jednak zyskał sławę jako autor Winnetou, utrzymywał się z pisania kiepskich powieści, doskonale wpisujących się w nurt literatury wagonowej; • niesamowitą popularność przyniosły mu utwory o Dzikim Zachodzie i Bliskim Wschodzie, a ich główny bohater – Old Shatterhand vel Kara ben Nemsi – to alter ego autora; • mimo iż książki Maya były fikcyjne, pisarz zachowywał się tak, jakby opisywał swoje własne przygody; początkowo wierzono mu bez zastrzeżeń, ale pod koniec XIX wieku odkryto jego kryminalną przeszłość i zaczęły pojawiać się pierwsze oskarżenia, z którymi zmagał się aż do śmierci; • w latach 1899-1900 May odbył swoją pierwszą podróż do krajów Orientu, zaś w roku 1908 po raz pierwszy odwiedził Amerykę Północną; • w Radebeul, gdzie mieszkał May, w 1928 roku powstało muzeum jego życia i twórczości – istnieje ono do dziś; • niemieccy astronomowie, Freimut Börngen i Lutz D. Schamdel, nazwali jedną z odkrytych przez siebie asteroid na cześć Karola Maya mianem 15728 KarlMay.

… o niemieckich korzeniach Jednego z najsłynniejszych literackich Indian stworzył jednak nie Amerykanin, a Niemiec, Karol May. Powieść Winnetou została wydana w 1893 roku, ale po raz pierwszy postać czerwonoskórego dżentelmena pojawiła się w opowiadaniu In-nu-woh (1876) i przez prawie dwadzieścia lat ulegała licznym przeobrażeniom. Jak napisali Nobert Honsza i Wojciech Kunicki w biografii Maya, „postać Winnetou, bohaterskiego wodza Apaczów Mescaleros, staje się w miarę dojrzewania twórczości Maya (...) coraz to doskonalsza, czystsza, jakby wysublimowana z ziemskiej upadłości, idealna do tego stopnia, że aż nierzeczywista”. W konsekwencji czytelnik do36 | nr 13 listopad 2011 r.


Taniec ze smokami, tom

1

George R. R. Martin

Cena okładkowa: 45 zł

Nasza cena: 35 zł

Latarnik

Camilla Läckberg Cena okładkowa: 39.90 zł

Nasza cena: 28 zł Biologia VilleeMgo artin Villee, Berg, Solomon,

Cena okładkowa: 199

Nasza cena: 149 zł

Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły Adele Faber, Elaine Mazlish Cena okładkowa: 33 zł

Nasza cena: 25 zł Cmentarz w Pradze Umberto Eco

Cena okładkowa: 39 zł

Nasza cena: 30.50 zł Długie ramię Moskwy Sławomir Cenckiewicz

Cena okładkowa: 49 zł

Nasza cena: 38 zł

ć Dlaczego warto kupowa AR.pl? LK SE ni właśnie w księgar

Dziedzictwo, tom 4, część 1

ek - atrakcyjne ceny książ sługi klienta - wysokie standardy ob - średni czas realizacji oczych zamówienia: do 3 dni rob - cykliczne promocje: taniej! książki nawet do 80% - ponad 70 tys. tytułów do przeczytania kowe. - liczne konkursy książ

Nasza cena: 31.50 zł

Christopher Paolini

Cena okładkowa: 39.90 zł

Spalona

P. C. Cast, Kristin C

ast

Cena okładkowa:

29.90 zł

Nasza cena: 23 zł

Dallas `63 Stephen King

Cena okładkowa: 49 zł

Nasza cena: 37 zł

Książki to nasza pasja ;)

Alef

Paulo Coelho Cena okładkowa: 36.90 zł

37 | nr 13 listopad 2011 r.

Nasza cena: 31 zł


SKĄD CI

INDIANIE

staje bohatera nieskazitelnego, będącego wzorem cnót wszelakich, nierealnego, ale i nie o realizm chodziło, a o przygodę i prezentację pewnych idei. Sam autor pisał w liście do swojego wydawcy, że Winnetou ma symbolizować cały naród indiański wraz z jego tragicznymi losami. Ponadto May stworzył naprawdę piękną historię przyjaźni dwóch bardzo różnych (ale pod pewnymi względami bardzo podobnych) osób, a w swoich książkach propagował wartości, które zawsze są aktualne: wierność, lojalność, zaufanie, odwaga, wolność. Cała fabuła Winnetou skupia się właśnie na przyjaźni pochodzącego z Niemiec westmana, Old Shatterhanda (alter ego autora), i indiańskiego wodza Winnetou. Główni bohaterowie już od pierwszego spotkania czują ze sobą trudną do wytłumaczenia więź, co w konsekwencji skutkuje zawarciem braterstwa krwi i przyjęciem białego człowieka do plemienia. Pewnego rodzaju kuriozum może w tym kontekście stanowić fakt, iż Karol May był ulubionym pisarzem młodego Adolfa Hitlera. Winnetou stał się archetypem Indianina – człowieka prawego, mądrego i dobrego, żyjącego w zgodzie z odwiecznymi prawami natury. Te cechy czytelnik znajdzie później niemal u wszystkich Indian opisywanych również przez polskich autorów. Rdzenni mieszkańcy Ameryki byli w naszej rodzimej literaturze traktowani i przedstawiani jako ludzie szlachetni i sprawiedliwi, żyjący według stałych zasad moralnych, zdyscyplinowani w życiu codziennym i pracy nad sobą; jako ludzie, z których zwyczajnie należy brać przykład. Nie zawsze miało to wiele wspólnego z rzeczywistością,

ale z drugiej strony Indianin stał się po prostu pewnym symbolem, za pomocą którego literatura mogła przekazać swoim odbiorcom określone wzorce postępowania. Warto jeszcze wspomnieć, iż poza Mayem w dziewiętnastowiecznych Niemczech sporą popularnością cieszyły się również powieści Friedricha Gerstäckera oraz Balduina Möllhausena, którzy – w odróżnieniu od twórcy Winnetou – podróżowali po Ameryce Północnej i, pisząc książki, korzystali z własnych doświadczeń. To jednak Karol May zachował się w pamięci potomnych i do dziś jest bardzo popularny w swoim kraju. Indiańskie początki w Polsce Gdy w Stanach Zjednoczonych powstawały kolejne westerny, Europa nie pozostawała w tyle. W 1964 roku Sergio Leone filmem Za garść dolarów zapoczątkował narodziny nowego gatunku, tzw. spaghetti westernów, natomiast dwa lata wcześniej Niemcy rozpoczęli ekranizowanie najpopularniejszych powieści Maya. I to właśnie te filmy, spotkawszy się z ogromnym entuzjazmem w ówczesnej Polsce, zapoczątkowały w niej swoisty boom na Indian, który trwał aż do lat 80. Nie znaczy to jednak, że do roku 1962 (kiedy powstał Skarb w Srebrnym Jeziorze, pierwszy z serii filmów o Winnetou) Indianie byli w Polsce nieobecni. Pod koniec XIX wieku Henryk Sienkiewicz napisał nowelę Sachem, w której ironicznie zauważa, że co prawda osadnicy niemieccy odbierali Indianom „ziemię, wodę i powietrze, ale natomiast wnosili cywilizację”. Los tytułowego sachema (wodza) jest aluzją do losu 38

| nr 13 listopad 2011 r.


germanizowanych Polaków i ma stanowić swoistą przestrogę przed zatracaniem swojej tożsamości narodowej. Również pod koniec XIX wieku zaczęły ukazywać się utwory Władysława Umińskiego, zwanego polskim Juliuszem Verne’em (sam Verne również w niektórych ze swoich powieści podejmował tematykę indiańską). Umiński pragnął zostać konstruktorem maszyn, z powodu braku środków finansowych swo-

tomu. Głównymi bohaterami całego cyklu są dwaj przyjaciele – Indianin Wabi i biały nastolatek Rod oraz siostra Wabiego, Minnetaki, i ich opiekun, stary Indianin Mukkoki. Razem przeżywają liczne przygody, udowadniając, że dzięki sile przyjaźni i wzajemnemu zaufaniu można wyjść cało z niejednej opresji. Wszystko zaś osadzone jest w scenerii dzikiej kanadyjskiej przyrody.

Ishi ostatni dziki Indianin W nawiązaniu do słów Ralpha Andrista warto przywołać historię Ishiego, „ostatniego dzikiego Indianina”, który w drugiej dekadzie ubiegłego stulecia wywołał ogromną sensację w Stanach Zjednoczonych i o którym Theodora Kroeber napisała w książce Ishi: Człowiek dwóch światów. Ishi, ostatni członek kalifornijskiego plemienia Yahi, w 1911 roku pojawił się w pobliżu domostw białych ludzi, będąc na skraju wyczerpania i szukając pomocy. Później okazało się, że całe jego dotychczasowe życie upłynęło z dala od cywilizacji stworzonej przez białego człowieka – a co za tym idzie, sam Ishi wydawał się kimś z innej, niemalże prehistorycznej epoki. Trafił on pod opiekę antropologa Alfreda Kroebera, który zaprzyjaźnił się z Ishim i przez prawie pięć następnych lat – aż do śmierci Ishiego – badał jego zwyczaje i zachowania, jak również pomagał Indianinowi przystosować się do nowego życia w kompletnie nieznanym mu otoczeniu.

je pomysły realizował tylko w literaturze, ale poza książkami fantastycznonaukowymi stworzył też wiele powieści przygodowych dla młodzieży, czyniąc bohaterami swoich dzieł także Indian. W pierwszej dekadzie XX wieku pojawiły się przekłady dzieł Karola Maya na język polski – najpierw w postaci zeszytowej, a następnie książkowej. Niezwykłą popularnością cieszyły się również utwory Jamesa Olivera Curwooda, w tym jego Łowcy wilków i Łowcy złota, powieści dla młodzieży z Indianami w głównych rolach. Trzecia część trylogii, Łowcy przygód, została dopisana przez polską tłumaczkę dzieł pisarza, Halinę Borowikową, która zrobiła to tak dobrze, iż nie sposób zorientować się, że to nie Curwood jest autorem ostatniego

Książki o indiańskiej tematyce cieszyły się dużą popularnością w Polsce międzywojennej. Należy jednak zwrócić uwagę na ważny aspekt – zarysowany zresztą już wcześniej – indiańskie powieści promowały cechy i wartości wysoko cenione przez ówczesnych wychowawców młodzieży: wytrwałość, samodzielność, prawdomówność, braterstwo oraz wspomniane przy okazji Winnetou zaufanie, odwagę i wierność – ideałom i przyjaciołom. Na tych wartościach opierała się organizacja harcerska, przedstawiona chociażby w powieściach Aleksandra Kamińskiego Antek Cwaniak i Kamienie na szaniec, a niektóre z indiańskich metod walki Szare Szeregi wykorzystywały w walce z okupantem podczas II wojny światowej. 39

| nr 13 listopad 2011 r.


SKĄD CI

INDIANIE

Arkady Fiedler (1894 – 1985)

Zanim pojawił się Tony Halik

• studiował filozofię i nauki przyrodnicze (studia przerwane wybuchem I wojny światowej), a po wojnie ukończył studia w Akademii Sztuk Graficznych; • brał udział w powstaniu wielkopolskim; • przez całe swoje życie podróżował (głównie do Ameryki Południowej i Afryki), prowadząc badania przyrodnicze i przywożąc do Polski liczne zbiory, jak również opisując swoje wyprawy w kolejnych książkach; nie należy jednak zapominać o jego wojennych książkach, Dywizjonie 303 i Dziękuję ci, kapitanie; • w 1974 roku w swoim domu w Puszczykowie otworzył Muzeum-Pracownię Literacką Arkadego Fiedlera, gdzie znajduje się część jego zbiorów. Integralną częścią muzeum jest Ogród Tolerancji, w którym umieszczono między innymi indiańskie tipi, ogromny posąg Buddy, piramidę oraz replikę statku Krzysztofa Kolumba; • od 1996 roku w Muzeum -Pracowni Literackiej Arkadego Fiedlera wręczana jest Nagroda Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera – za najlepszą książkę o tematyce podróżniczej i krajoznawczej. Wśród jej laureatów znaleźni się między innymi: Jerzy Kukuczka, Marek Kamiński, Ryszard Kapuściński, Beata Pawlikowska, Wojciech Jagielski, Wojciech Cejrowski, Andrzej Stasiuk, Kinga Choszcz czy Martyna Wojciechowska.

Nie można jednak zapominać o wielkim polskim podróżniku, który wyruszał w najdalsze zakątki świata i opisywał następnie swoje wyprawy w kolejnych książkach. Relacje Arkadego Fiedlera, bo o nim mowa, rozpalały wyobraźnię tysięcy czytelników. Fiedler szczególnie upodobał sobie Amerykę Południową, o której opowiadał w wielu swoich utworach. Wśród licznych tytułów warto wspomnieć: Bichos, moi brazylijscy przyjaciele, Wśród Indian Koroadów, Ryby śpiewają w Ukajali, Zdobywamy Amazonkę czy Spotkałem szczęśliwych Indian. Prezentowani w tych książkach Indianie różnią się znacznie od bohaterów powieści Maya czy Curwooda – to w końcu mieszkańcy innego kontynentu, a określanie wszystkich rdzennych mieszkańców obu Ameryk wspólną nazwą „Indianie” jest bardzo dużym uogólnieniem. Jak napisał Maciej Zimiński w książce Legenda w indiańskim pióropuszu, „pojęcie Indianina jest niesłychanie pojemne. Tym mianem określa się wszystkich rodowitych mieszkańców kontynentu – mówiących dziesiątkami języków, mających odrębne obyczaje i tradycje, różniących się stopniem kultury i świadomości społecznej, czasem nawet zwaśnionych, walczących ze sobą o własne interesy. Kim innym byli mieszkańcy przyszłego Meksyku – tworzący wspaniałą kulturę Aztekowie i Majowie, a zupełnie kim innym plemiona puszcz kanadyjskich i rozległych prerii. W jedno pojęcie połączył ich wszystkich los”. Warto o tym pamiętać. Natalia Szpak 40

| nr 13 listopad 2011 r.


To proste: bo lubimy. W badaniu CBOS z tego roku aż 72% kobiet i tylko 49% mężczyzn odpowiedziało „TAK” na pytanie, czy lubi czytać książki. Może dlatego statystyki opracowywane przez Bibliotekę Narodową pokazują: kobiety czytają więcej!

Jak my to robimy?

premiera w listopadzie

Dlaczego czytamy więcej?

To chyba jeden z największych sekretów natury. Jak - mając na głowie pracę, naukę, zakupy, dom i dzieci - znajdujemy więcej czasu na czytanie? Wykonywanie kilku czynności jednocześnie to w końcu dobrze znana kobietom rzeczywistość. A czytać można przecież wszędzie: w autobusie, w pociągu i w pracy (czasem nie da się wytrzymać, nie wiedząc, jak to się skończy!). W fotelu. Obowiązkowo w wannie. W parku. No i oczywiście w łóżku przed snem. Bo jak zasnąć bez czytania?

Co czytamy? Wszystko, co dobre. Reportaże. Fantastykę. Romanse. Biografie. Literaturę wysoką. Sensację. Książki naukowe. Powieści obyczajowe. Literaturę dla dzieci i młodzieży.

premiera w listopadzie

Dla tych, które czytają więcej, Świat Książki przygotował powieści, którym warto poświęcić wolny czas. To książki, które spotkały się z uznaniem czytelniczek, krytyki i zyskały status międzynarodowych bestsellerów. Kobiety czytają więcej, więc polecamy im dobrą prozę. By każda chwila z książką była warta zapamiętania.

Patroni: facebok.com/wydawnictwo.swiat.ksiazki

41

| nr 13 listopad 2011 r.

Osieroceni przez matkę, hinduską zakonnicę, i porzuceni przez ojca, brytyjskiego chirurga, bliźniacy Marion i Shiva wychowują się w misyjnym szpitalu w Addis Abebie. Połączeni niezwykłą więzią nie tylko dzielą tę samą fascynację medycyną, ale zatracają się w miłości do jednej kobiety. To niszczy ich szczególną relację i wygania Mariona do dalekiej Ameryki, gdzie wkrótce będzie musiał powierzyć swoje życie ludziom, którzy go najbardziej skrzywdzili. Ta niezwykle oczyszczająca, przepełniona emocjami powieść o Afryce, miłości, cudach medycyny, wygnaniu i domu długo nie pozwoli o sobie zapomnieć.


METAMORFOZY

KRÓLA Stephen King – autor kilkudziesięciu książek i kilkuset opowia-

dań – nazywany jest królem horroru. Tytuł ten zawdzięcza dwóm (a nawet trzem, jeśli liczyć nazwisko) faktom: pomimo tak bogatego dorobku w żadnym tekście nie zszedł poniżej pewnego (wysokiego!) poziomu, nigdy także nie dotknęła go stagnacja tematyczna. Twórczość amerykańskiego pisarza zmieniała się na przestrzeni lat i ewoluowała, zbaczając ze ścieżki czystego horroru na rzecz innych gatunków, wciąż orbitując jednak wokół szeroko rozumianej grozy.

42 | nr 13 listopad 2011 r.


STEPHEN

KING

fot. stephenking.com

43 | nr 13 listopad 2011 r.


STEPHEN

KING

W czym tkwi siła jego pisarstwa? Może w tym, że mimo pewnych elementów wspólnych dla większości tekstów (jak umiejscawianie akcji w małych miasteczkach, stykanie się zwykłych ludzi z nadnaturalnymi zjawiskami, konstatacja, że najgroźniejsze zło czai się w nas samych) jego twórczość jest dość urozmaicona. Począwszy od zaczętego w 1982 roku cyklu Mroczna Wieża, czerpiącego ze stylistyki westernu, fantasy i horroru przez najliczniej reprezentowane powieści grozy (Miasteczko Salem, Cmętaż zwieżąt) aż do thrillerów, w których ważną rolę odgrywa warstwa psychologiczna (Pod kopułą i najnowsza powieść – Dallas ‚63). No właśnie. Różnorodność. King w przeciągu kilkudziesięciu lat (debiutował w 1963 roku) romansował z różnymi gatunkami literackimi. Choć pierwsze jego książki były dość sztampowymi powieściami grozy, w których element nadnaturalny nie był niczym nowatorskim (telekineza, wampiry, nawiedzenie), już wtedy potrafił zachwycać wykreowanym klimatem – w jego książkach Zło nie było ani ostentacyjne, ani oczywiste, nie odznaczało się kilometrami rozprowadzonych po ziemi jelit ani obscenicznymi rzeziami. Było przyczajone i zazwyczaj... wyrafinowane. Niedługo potem King stworzył Rolanda, czyli pierwszy tom Mrocznej Wieży – cyklu, który sam autor uważa za swoje opus magnum, podczas gdy spora część czytelników widzi w nim kwintesencję wodolejstwa i chaosu twórczego, twierdząc, że pisarz chciał w tym siedmioksięgu zawrzeć zbyt wiele (należy jednak zaznaczyć, że zarzuty te dotyczą raczej późniejszych części serii).

Jednak już w pierwszy książkach dostrzec można pewne przesłanki stanowiące zapowiedź późniejszego skupienia się na psychologii postaci oraz kompulsywnej wręcz potrzebie (zwłaszcza w nowszych powieściach) skrupulatnego odwzorowywania relacji społecznych w małych amerykańskich miasteczkach. Zainteresowanie wnętrzem człowieka po raz pierwszy tak wyraźnie zauważamy w Lśnieniu, gdzie King opisuje alkoholizm i utratę poczytalności przez pewnego pisarza oraz katastrofalne tego skutki dla jego rodziny. Wówczas jest to jeszcze wersja „miękka”. Przyczyną 44

| nr 13 listopad 2011 r.


zła jest nie tyle człowiek i jego skłonność do przemocy, ile samo miejsce – przeklęty, nawiedzony hotel, czyli coś nadnaturalnego i anormalnego. Dekadę później obserwacja ta zostaje pogłębiona w Misery, jednej z najbardziej znanych powieści Kinga, gdzie psychoza jest czynnikiem czysto ludzkim i być może to właśnie przeraża najbardziej. W Miasteczku Salem z kolei poruszony zostaje wątek izolowanej, małej społeczności, która w walce o własne dusze musi stawić czoła niezwykłemu niebezpieczeństwu – tym razem pada, dość przewidywalnie, na wampiry. To jedna z pierwszych książek Kinga, jednak już bardzo zarysowana jest w niej fascynacja niedużymi ośrodkami miejskimi, ich charakterystycznymi tradycjami, nawykami i sposobami radzenia

sobie z problemami. I już wtedy, na początku kariery, kwestie społeczne potrafiły momentami przesłonić grozę tekstu (podobnie rzecz ma się w powieści To), nie stanowiąc jednocześnie jego esencji. W późniejszej twórczości Król powracał do czystego gatunkowo horroru, w którym istniała nadnaturalna siła, wtrącająca się w życie ludzkie i zmieniająca je w koszmar. Choć i tu nie silił się zbytnio na oryginalność – opętania, możliwość podróży pomiędzy światami, demony. To także okres krótkiego, niezbyt udanego flirtu z fantasy (Oczy smoka). Kolejnym przełomem okazały się dwie powieści stworzone w ostatniej dekadzie XX wieku, czyli Bastion (na którego podstawie powstał głośny miniserial) oraz Zielona

ZRODZONY Z FANTASTYKI

45 | nr 13 listopad 2011 r.


STEPHEN

KING

mila. Pierwsza to ponad tysiącstronicowa analiza i charakterystyka kondycji ludzkiej moralności w konwencji postapokalipsy, gdzie ponad 90% ludzkości wymarło z po-

się za pisarzem już prawie trzydzieści lat. Nic dziwnego więc, że ewoluuje na równi z twórcą (w przyszłym roku w Polsce ma się ukazać kolejna, ósma już część, Wiatr przez

Lśnienie Stanley Kubrick

wodu tajemniczego wirusa. King znakomicie oddaje przemiany zachodzące w społeczeństwie niedobitków po globalnej pladze, rozważa wpływ katastrofy na psychikę oraz obyczaje człowieka. To także pochylenie się nad problemem dobra i zła – jedna z wielu książek Kinga, która rozważa problemy uniwersalne. Natomiast Zielona mila to powieść niemal obyczajowa (!), która, podobnie jak Bastion, skupia się na wnętrzu człowieka, na tym, co tak naprawdę decyduje o jego zachowaniu i pojmowaniu sprawiedliwości. To chyba jedno z najsłynniejszych, a na pewno najszerzej znane dzieło Kinga – głównie za sprawą wspaniałej ekranizacji z Tomem Hanksem w roli głównej.

dziurkę od klucza, która nie będzie jednakże stanowić kontynuacji tomu siódmego). W pierwszych odsłonach serii widoczna była wyraźna inspiracja westernem – w końcu głównymi bohaterami byli rewolwerowcy – jednak King nie poszedł dalej tą drogą. Zmienił swoje opus magnum w dziwny, eklektyczny twór. Doskonale widać, niestety bardzo spłycone i zubożone, inspiracje mitem arturiańskim oraz Tolkienem, z którego twórczości pisarz zaczerpnął pomysł formowania się drużyny walczącej ze Złem czy próbę stworzenia sztucznego języka. Do tego miszmaszu dochodzą jeszcze stwory różnorodnej proweniencji gatunkowej (wampiry, mutanty, zombie), podróże w czasie i zakrzywianie czasoprzestrzeni czy hipnoza. Trudno stwierdzić, czy pisarzowi podczas pracy przyświecał jakiś jasny cel, czy od pewnego momentu tworzył dla samego aktu kreacji, bo kolejne tomy stawały

W tym czasie gotowe były już cztery tomy wspominanej wcześniej Mrocznej Wieży. To przeładowane odwołaniami, pełne reminiscencji i alegorii dzieło ciągnie 46

| nr 13 listopad 2011 r.


się coraz bardziej chaotyczne, nie posuwając jednocześnie fabuły do przodu. Może to po prostu otwarta, nigdy niekończąca się opowieść starego bajarza?

cja, polegająca na stale rosnącej liczbie stron kolejnych jego książek). W obu zwyczajni ludzie żyjący w małych miasteczkach (witaj, stanie Maine!) muszą co prawda poradzić

Zielona Mila Frank Darabont

W XXI wieku, poza Mroczną Wieżą, powstało już pięć powieści (dodajmy do tego ulepszoną wersję Miasteczka Salem). Komórka to typowy Kingowski horror, przesycony aurą niepewności i zagrożenia, z dodatkiem tele- i psychokinezy, w którym pojawiający się niespodziewanie czynnik nadnaturalny zmienia część ludzkości w potwory. Ręka mistrza to z kolei bardziej stonowana historia, w której nacisk położony został na psychologię bohaterów i wpływ przeszłości na teraźniejszość. Jednak książkami, w których najlepiej widać przejście od operowania atmosferą grozy i niepewności do skupienia się na ludzkich charakterach i funkcjonowaniu mikrospołeczności, z rozbudowanymi wątkami obyczajowymi, są z pewnością powieści Pod kopułą oraz najnowsza – Dallas ‚63. Obydwie książki to liczące ponad osiemset stron „cegły” (jest to zresztą charakterystyczna dla Kinga tenden-

sobie z czymś nadnaturalnym (tytułowa kopuła, podróż w czasie), ale nie to jest w nich najważniejsze. Narracja skupia się głównie na pieczołowitym oddaniu realiów i obyczajowości oraz na tym, jak wpływają na nie niezwykłe wydarzenia wkradające się w normalne życie. Śledzi też kolejne stadia zmian w psychice człowieka pod wpływem różnych czynników. Pisarz mierzy się jednocześnie z problemem labilności postaw ludzkich i tego, jak niewiele dzieli cywilizowanego, żyjącego zgodnie z prawem osobnika od przeistoczenia się w uosobienie zła. I choć King interesował się tym już wcześniej (Lśnienie, Misery), dopiero teraz poświęca temu znacznie więcej miejsca, porzucając stylistykę horroru na rzecz thrillera – co udało się bez spadku jakości jego pisarstwa. Być może kluczem do zrozumienia tej przemiany jest już ugruntowana pozycja autora, pozwalająca mu na pisanie tego, na co ma aktualnie 47

| nr 13 listopad 2011 r.


STEPHEN

KING

ochotę, bez żadnych ograniczeń? Pomysł na Dallas ‘63 na przykład powstał już w latach 70., jednakże King dopiero teraz zdecydował się ukończyć ten projekt. Jednocześnie na przestrzeni całej kariery nie porzucił nigdy krótkiej formy, w której wciąż jednak stawia na grozę. Wiele jego zbiorów zdobywało prestiżowe nagrody (m.in. Szkieletowa załoga czy Czarna, bezgwiezdna noc). Opowiadania stanowią zresztą dowód na to, jak wszechstronnym jest on pisarzem – nie musi tworzyć rozbudowanych scenografii, by wciąż zachwycać i, co najważniejsze, skutecznie straszyć. Choć trzeba zaznaczyć, że coraz częściej opowiadania rozrastają się do rozmiarów minipowieści. Najbardziej charakterystycznym dla całej twórczości Kinga elementem, niezależnie od długości, tematyki czy gatunkowej klasyfikacji, jest niezwykle plastyczny język. Tkwiący w opisach magnetyzm rzadko kiedy pozwala czytelnikowi oderwać się od lektury. Co bardzo istotne, fabuły mistrza horroru doskonale przekłada się na język dziesiątej muzy. Nie wszystkie ekranizacje jego dzieł należy uznać za udane, część z nich jednak przeszła do historii kina. Sztandarowym przykładem jest Lśnienie z niesamowitą rolą Jacka Nicholsona. Adaptacje filmowe uwydatniają to, co w tych historiach jest najważniejsze – niezwykłych bohaterów. Wspaniałe kreacje stworzyło wielu spośród największych współczesnych aktorów, nie tylko Jack Nicholson, ale także wspomniany wcześniej Tom Hanks, Kathy Bates czy choćby Morgan Freeman.

Dzięki niewątpliwemu talentowi, ale i pracowitości, King publikuje książki od ponad trzydziestu lat, wciąż utrzymując się w czołówce najpopularniejszych (i najbogatszych) pisarzy świata. I choć jego twórczość ulegała wielokrotnie przeobrażeniom, pomimo różnorodności utrzymywała stale wysoki poziom. Co więcej, potrafił także wycofać się z nieudanych projektów (vide: Oczy Smoka), zawsze zważając na opinie swoich czytelników. W ostatnich latach zaczął oddalać się od horroru czy fantastyki, stawiając raczej na obyczajowość i psychologizm. Jednak jego twórczość zdecydowanie wykracza poza gatunkowe ramy, a jej miłośnicy pójdą za nim każdą ścieżką, niezależnie od tego, jaką ostatecznie obierze. Bartłomiej Łopatka 48

| nr 13 listopad 2011 r.


49 | nr 13 listopad 2011 r.


KROPLA KRWI NELSONA

Kropla

l e N

#

JAK SYGN


i w r k a

lsona

#12

NAĹ U GPS 51 | nr 13 listopad 2011 r.


KROPLA KRWI NELSONA

Cyk! kompania! Na zdrowie! Pijmy głębokim szkłem. Ja wam dzisiaj o sobie opowiem w barze ‘Pod Zdechłym Psem’...”.

Siedzimy sobie w knajpce, w proletariackiej NH, pijemy kawę parzoną w szklankach, jest spoko, choć staramy się, żeby było smutno i nostalgicznie. Na środku siedzi przy stoliku kilku jegomościów, piją wódeczkę, rozmawiają. W pewnym momencie drzwi się otwierają, wchodzi nowy. Zbliża się do wspomnianego stolika i słyszymy: „Romuś! Szukałem cię jak sygnału GPS”.

I poniosło, poniosło, poniosło na całego, na umór, na ostro. I listopad pijany, i bies, a mnie gardło się ściska od łez. I poniosło, poniosło, poniosło, w sali uda o uda trze fokstrot, wkoło chleją, całują się, wrzeszczą, nieprzytomnie, głupawo, złowieszczo,

Bar „Pod Zdechłym Psem” Władysław Broniewski

przetaczają się falą pijaną, i tak - do białego dnia... Milcząc pijemy pod ścianą diabeł, listopad i ja.

Zanim się serce rozełka - czemu? - a bo ja wiem? warto zajrzeć do szkiełka w barze „Pod Zdechłym Psem”. Hulał po mieście listopad, dmuchał w ulice jak w flet, w drzwiach otwartych mnie dopadł, razem do baru wszedł.

„Diable, bierz moją duszę, jeśli jej jesteś rad, ale przeżyć raz muszę moje czterdzieści lat. Daj w nowym życiu, diable, miłość i śmierć, jak w tem, wiatr burzliwy na żagle, myśl - poza dobrem i złem.

„Siadaj, poborco liści, siewco zgryzot wieczornych! Czemuś drzew nie oczyścił? Kiepski z ciebie komornik.

Znów będę bił się i kochał, bujnie, wspaniale żył. Radość, a nie alkohol, wlej mi, diable, do żył...”

Lepiej by z trzecim kompanem... Zresztą - można i bez...” Ledwiem to rzekł, już stanął trzeci mój kompan: bies. „Czym to ja się spodziewał pić z takimi jak wy? Pierwszy będzie mi śpiewał, drugi będzie mi wył.

Diabeł był w meloniku, przekrzywił go: „Żyłeś dość, to dlatego przy twoim stoliku siedzimy: rozpacz i złość. 52 | nr 13 listopad 2011 r.


Głupioś życie roztrwonił. Życie - to jeden haust. Słyszysz, jak kosą dzwoni stara znajoma, Herr Faust?

Wiesz, nie oczekuję od ludzi, żeby byli Herbertami. Nie każdy może, nie każdy musi, nie każdy chce. Więc może być i Broniewski. Ale do tematu. Są takie dwa ukłucia, które lubią kąsać dorosłego mężczyznę – refleksja i melancholia. Zdechły pies to w zasadzie to pierwsze. Wiesz, takie gada-

Na diabła mi dusza poety - tak diabeł ze mnie drwi w wiersześ wylał, niestety, resztki człowieczej krwi...” Zniknęli czort z listopadem,

Polecane trunki PAN Schechtel – absynt Piotr Stankiewicz – oczywiście tanie wino vulgo jabol, turboptyś, gleborzut rozwiali się - gdzie? - bo ja wiem? a ja na podłogę padam w barze „Pod Zdechłym Psem”.

nie starego Mickey Rourke: spaprałem sobie życie, zamiast budować – niszczyłem, zamiast się ustatkować – ciągle piłem. Czasu nie wrócisz przyjacielu – wajcha poszła w jedną, w drugą już nie pójdzie. Banał, lecz cholernie prawdziwy banał. I w sumie z tego banału ten zgrabny wiersz.

Szumi alkohol i wieczność... Mruczą: „Zalał się gość...” A ja: „Zgódźcie na Drogę Mleczną taksówkę... Ja już mam dość...”

Innym problemem jest to pieprzone ukłucie melancholii, ciągła pogoń za tym, czego nie ma – za tymi wspaniałymi ludźmi, co już nie powrócą, za tymi jam session do rana, żeby posłużyć się Riedlowską frazą. I to często kąsa wszystkich mężusio-tatusiów, tych, co zasiedli mocno na kanapie i wychodzą tylko z żoną na proszone obiadki. Tamci żyli za bardzo, ci zaś znowu nie dość. Wołowe dupy i barowe ćmy. W zasadzie dwie strony tego samego medalu, który nazywamy życiem mężczyzny. Oczywiście takiego, któremu w głowie od czasu do czasu świta jakaś tam refleksja.

W interpretacji Michała Bajora brzmi jeszcze lepiej: h t t p : / / w w w. y o u t u b e . c o m / w a t ch?v=HHhNG355n7g Zapytawszy kiedyś kolegę mojego, czy widział Dzień świstaka, usłyszałem w odpowiedzi: „Żartujesz? Ja mam k....a codziennie dzień świstaka”. Tak sobie pomyślałem, że ja każdego listopada ląduję w takim barze „Pod zdechłym psem”. Chyba że Panu Schechtelowi śmierdzi Broniewski komuszek? 53

| nr 13 listopad 2011 r.


Twój liryk dotyka strony medalu jednej, ale ja dodałbym do tego krajobrazu i drugi tekst, dedykowany tym ciepłym kluseczkom, których serce rwie się jeszcze do tańca. Więc odpowiem szantą za poemat:

Cyklon z podbitym okiem Ale jeszcze młody W pokoju zaczął wyć. A potem passat tu przyleciał Tańczyły bryzy słonych mórz Zbudzona żona woła: Zamknij drzwi bo przeciąg I przestań już się tłuc!

Nostalgia tekst: Janusz Sikorski Dziś odwiedziła mnie nostalgia We włosach miała morską sól Mówiła coś od rzeczy o brzuchatych żaglach z butelki piła rum.

Lustro ma zapuchnięte oczy I twarz jak rozłupany pień Cóż trzeba się ogolić I pójść do roboty By jutro kupić chleb.

Siedziała u mnie aż do rana Mieszała z rumem cierpki gin Paliła czarny tytoń Na gitarze grała Opowiadała sny.

Ale w nocy przyjdzie znów nostalgia Przyniesie w dłoniach słony bryzg Przysiądzie mi na kołdrze I w żagle z prześcieradła Otuli moje sny. h t t p : / / w w w. y o u t u b e . c o m / w a t ch?v=kJmWs1q-en4&feature=related

O samym środku niepogody O falach stromych wiatrach złych 54

| nr 13 listopad 2011 r.


Dlaczego my, faceci, nie potrafimy się tak zaprogramować, jak nasza przeciwna płeć? facet-dom-rodzina-dzieci-praca-domrodzina-wnuki-emerytura-rodzina... Jeśli ten program się im włączy to wszystko jest jak należy. A u nas – albo w nocy przychodzi bies z listopadem, albo znów nostalgia...

żona, dziecko, praca. Niewiele zostało z tego, co było totemem naszej przyjaźni. A on został tam, w czasie i przestrzeni wypełnionej papierosowym dymem, kwaśno-słodkim smakiem tanich win i paradoksalnie(!) – umiłowaniem życia, i tego, co ze sobą przyniesie. Odpowiadam więc piosenką, tym razem TSA: 51 Tekst: Jacek Rzehak

Powiem ci, że jest jeszcze gorzej. Mam wrażenie, że zawsze gdzieś w tle będzie towarzyszyć takie nienasycenie – życiem, minionymi chwilami, ludźmi. Tu Broniewski chce jeszcze raz życie, tam znów wszystko mija, zostają wspomnienia ścierane mokrą szmatą szarego poranka. I nawet jeśli u faceta ten mądry skądinąd (lub przynajmniej zdroworozsądkowy) program się włączy, to raczej nie zajmie w jego głowie całego pasma. Bo pytania o swoje życie – udane, spieprzone, kto odszedł, kto został, kto przyjdzie – są stałym punktem na trasie relacji narodziny – śmierć. Oczywiście u gości, nie wiem jak jest z laskami, ale sądzę, że podsumowania ograniczają do swoich małżeństw. Ostatnio pisałeś o swojej byłej dziewczynie Niekiedy zastanawiam się, czy moje byłe dziewczyny czasem mnie wspominają, a zaraz potem konstatuję, że to głupie i ckliwe. Life goes on, panta rei, kto nie maszeruje – wiadomo. Czasem jednak, rzadko o tym mówię, wspominam mojego serdecznego przyjaciela Piotrka. Popełnił dawno temu samobójstwo, w listopadzie zresztą. I wiesz, zastanawiam się, co moglibyśmy sobie dziś po latach powiedzieć. Jestem starszy – to oczywista, ale poza tym

Idąc cmentarną aleją szukam Ciebie, mój przyjacielu. Odszedłeś bo byłeś słaby jak suchy liść. Dziś możemy dotknąć się naszymi pustymi duszami, Obnażyć swe oszustwa i nasze wypalone sumienia. Już nikogo nie dręczą nasze mdłe spojrzenia. Dziś nareszcie jesteśmy sami w ten listopadowy wieczór. Idąc jesienną aleją szukam Ciebie, mój przyjacielu. Chcę być tylko z Tobą przez kilka małych chwil. Pomóż mi przywołać dawne lata, ożywić śpiących ludzi. Pomóż mi, pomóż mi pokonać smutek, który pozostał gdy nagle odszedłeś. Już nikogo nie dręczą nasze mdłe spojrzenia. Dziś jesteśmy nareszcie sami w ten listopadowy wieczór... http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=fpAr4Xd8sbo 55

| nr 13 listopad 2011 r.


Szczerze, to nie wiem, co napisać. Zaskoczyłeś mnie, wprowadzając ten wątek. Generalnie pisząc, chyba kobiety są bliżej życia, a my ciągle gonimy za cholera wie czym. Jak wszystko poukładane i grzeczne, to najchętniej byśmy wspominali studenckie imprezy i urywali się byle dalej. Jak wprost przeciwnie, to tęsknoty za grzecznością i poukładaniem. A jak jeszcze do tego dodasz wszystkie „to nie wróci”, „tamtego nie ma”, to masz obraz męskiego smuta i rozedrgania. Bez niego nie byłoby jednak męskiej literatury, a w każdym razie byłaby ona zdecydowanie uboższa. Można powiedzieć, że smut był jej paliwem, czyż nie tak?

to takie zniewieściałe, ale kobiety, może na szczęście, generalnie takie nie są. Na koniec, by przekaz był optymistyczny i żebyśmy nie unurzali się do cna (i czytających) w dekadenckich nastrojach, dedykuję twoim czytelnikom piosenkę grupy Pod Budą:

Człowieku, ja tu o życiu, a ty o książkach? Z tym paliwem, to nie wiem, czy tak jest zawsze. Moim zdaniem mężczyznę powinno napędzać działanie, parcie do przodu, zabieranie życiu tego, co mu się należy i nie należy. O tym powinny być (i na szczęście bywają) książki dla dorosłych chłopaków. Sprowadzanie tego do nostalgicznych wynurzeń koleżki, który uważa, że wszystko już go spotkało, przynajmniej to, co dobre, będzie zawsze spłyceniem, a dla literatury stratą. Zresztą moim zdaniem ten smut, o którym piszesz, jest tak naprawdę w większości przypadków sztucznie ewokowany przez różnej maści miłośników mentalnego sadomasochizmu. Katują się tylko po to, żeby na końcu coś z siebie wykrzesać. I kłują się tym cyrklem, zapraszając jednocześnie do tej „gry” wszystkich chętnych, „a życie toczy się dalej swym torem”, jak śpiewał Liroy. I powiedziałbym, że

Na całość: Tekst: Andrzej Sikorowski Piąta rano zabawa skończona różowieje już niebo na wschodzie jakim słowem przywita mnie żona bardziej święta niż proboszcz dobrodziej głowa ciężka leciutkie kieszenie i w łazience unika się lustra bo najtrudniej z obitym sumieniem razem z sobą doczekać do jutra A jutro znów idziemy na całość za to wszystko co się dawno nie udało za dziewczyny które kiedyś nas nie chciały 56

| nr 13 listopad 2011 r.


za marzenia które w chmurach się rozwiały za kolegów których jeszcze paru nam zostało a jutro znów idziemy na całość miasto będzie patrzeć twarzą oniemiałą bo kto widział żeby z nocą się nie liczyć na dwa glosy nagle śpiewać na ulicy że w tym życiu to nam jakoś życia ciągle mało Tak mijają miesiące i kraje coraz mądrzej gadają dokoła a my starym złączeni zwyczajem nasze wojny toczymy przy stołach a nad ranem gdy boje skończone wstaje słońce jak zwykle z ochotą w błogi spokój otulą nas żony i pozwolą zwyczajnie odpocząć http://www.youtube.com/watch?v=-3aHpiuizrs

Momencik, to że pozwoliłem ci przejąć gospodarzenie tej Kropli, nie znaczy, że pozwolę zabrać sobie puentę. Szczególnie, że totalnie i absolutnie się z tobą nie zgadzam. Gdyby ci, co biorą, co im się należy, i idą dalej, tworzyli najlepszą literaturę, to nie czytalibyśmy Hemingwaya, tylko Gatesa, Kubicę, a nie Kerouaca. Bo najlepsza literatura powstaje prosto z bebechów, z rozedrgań, z tęsknot, z melancholii. Nie z harcerskiego optymizmu, a z listopadowego smuta. I właśnie dlatego zgodziłem się poświęcić mu Kroplę.

57 | nr 13 listopad 2011 r.


MĘSKA RZECZ, DAMSKIE SPRAWY czyli płciowe dyskusje o książkach toczą Dorota Tukaj i Michał Urbaniak

58 | nr 13 listopad 2011 r.


MĘSKA RZECZ

59 | nr 13 listopad 2011 r.

DAMSKIE SPRAWY


MĘSKA RZECZ

DAMSKIE SPRAWY

jeszcze ostały się resztki świata sprzed katastrofy… W całej fabule można wyłapać zaledwie kilka detali, różniących te dwie powieści, a do zwiększenia wrażenia déjà vu przyczynia się i kompozycja: tekst podzielony tylko na akapity, prawie identycznie rozpisane partie dialogowe. Zastanawiam się, do jakiego stopnia jeden autor może się inspirować dziełem innego…

No i przyszło nam omawiać kawał prawdziwie męskiej prozy! Kto wie, może za jakiś czas pojawi się u Krzysztofa Schechtela?

Męska proza, której entuzjastyczne recenzje piszą głównie anonimowe osoby płci żeńskiej, i to chyba dość młode, biorąc pod uwagę treść tekstów zamieszczonych na stronie wydawcy! „Książka jest dobrą rozrywką i ciekawym materiałem dydaktycznym, ponieważ doskonale przystosowuje nas do zaistniałej sytuacji. Czytelne opisy pozostałości po przyrodzie, potwornie uderzają w nasz obraz o jej pięknie”, „trafiła się niezła perła, kupię ją w prezencie Mikołajkowym Najbliższym” (ortografia oryginalna). Ciekawe zjawisko!

Gdyby pisał tak dobrze jak McCarthy, rzeczywiście mógłby się narazić na posądzenie o plagiat.

I może właśnie z obawy przed tym kawałek tytułu pożyczył od innego znanego pisarza, również opisującego zachowania ludzi w obliczu masowego zagrożenia. Z tym, że o ile u Saramago obecność ślepców w tytule jest zrozumiała sama przez się, o tyle tu jest najwyraźniej metaforą. Natomiast nie bardzo rozumiem, co autor chciał poprzez tę metaforę wyrazić.

Kafkowska duszna atmosfera, historia globalnego kataklizmu, wyniszczona ziemia i mały chłopiec walczący w każdej godzinie o przetrwanie. Do tego oszczędne suche dialogi, krótkie zdania… Cóż, ta książka naprawdę mogłaby robić wrażenie.

Może chodziło o błądzenie po omacku? Wydaje się, że jedynym ślepym pozostaje sam Dryjer, który dostrzegł w sobie talent. Ciekawe, czy czytał własny tekst.

No, mogłaby… gdyby nie była niemal dosłowną powtórką z Drogi McCarthy’ego. Ten przygnębiający krajobraz w odcieniach czerni i szarości, wypalona roślinność, spustoszone domy, zdziczali ludzie niewahający się przed najohydniejszymi czynami. A pośród tej przerażającej rzeczywistości mężczyzna i mały chłopiec, wędrujący właściwie donikąd, gdzieś, gdzie może

Hm… gdyby czytał uważnie to, co napisał, albo chociaż dał komuś kompetentnemu do przeczytania, może zdałby sobie sprawę z ubóstwa językowego swojej powieści, które nie ma nic wspólnego z wyszukaną ascetycznością środków wyrazu. 60

| nr 13 listopad 2011 r.


Z ponadprzeciętną częstością powtarza się tam kilka czasowników („ruszyć/wyruszyć”, „iść”, „mijać/minąć”, „być”, „odnaleźć”, „poczuć” – i nie zmienia sytuacji fakt, że występują albo w liczbie pojedynczej, albo mnogiej) i zaimków („ten/to”, „tam”, „tamci”). Co drugie zdanie upstrzone jest słowami-wytrychami („po prostu”, „naprawdę”, „dosłownie”, „w zasadzie”„wszystko”, „jeszcze”, „teraz”, „także”), które w zamyśle autora chyba miały wzmacniać wymowę pozostałych elementów, a zamiast tego rozwadniają tekst i nie dość tego, tworzą miejscami dość komiczne połączenia („pełno było pyłu, w zasadzie to coraz więcej i więcej”). Niektóre wyrazy używane są niezgodnie z ich znaczeniem („klepisko blachy i metalu”; „bogato zdobione zabudowy”; „piękne witraże zdobiły ściany i sufit”; „śledzili kierunkowskazy, stare i powyginane”).

A wzorowanie się na McCarthym i Saramago? Czy takie inspiracje to nie zaleta sama w sobie?

Bynajmniej. To musiałoby iść w parze choć z odrobiną własnego talentu.

Żeby chociaż można było znaleźć na tych stu paru stronach jakieś celne metafory, jakiś opis wprowadzający w pożądany klimat! Ale zamiast tego mamy stwierdzenia w rodzaju: „las nie wyglądał już jak butelka po piwie”, „gruby sweter, prawdopodobnie z owcy” i malownicze obrazy : „na podwórzu wykopany był głęboki i osłonięty derką dół. W środku widniały drewniane zabezpieczenia i występowały także oddzielne kabiny. Była to toaleta”.

Są jeszcze żenujące powtórzenia, które nie mają nic wspólnego z leitmotivami (stosowanymi często w literaturze), a stanowią przejaw zwyczajnego niedbalstwa językowego („okutani kocami”). Do tego dochodzą jeszcze błędy ortograficzne („na raz”, „po za tym”) i kompletna ignorancja narratora („Mężczyzna założył go [zegarek] na rękę, po czym przyłożył do ucha. Tykał rytmicznie”, „Rozpalili ogień, żar buchnął prawie od razu. Mocno pocierał przy tym o krzemień”, „Czujnie mijali kolejne ulice, ich widok odstraszał”). Po prostu ręce i pióra opadają… Po lekturze tego marnego powieścidła mam już stuprocentową pewność, że istnieją książki, o których nie da się powiedzieć naprawdę nic pozytywnego.

I znowu fragmenty! Nigdy nie sądziłem, że przyjdzie nam prowadzić dyskusję, w której za wszystkie argumenty wystarczy przerzucanie się żenującymi cytatami. Przecież gdyby coś takiego znalazło się w wypracowaniu ucznia szóstej klasy, każdy szanujący się polonista dałby „pałę”, aż miło! „Pot spływał im po karku, następnie po plecach, aż dotarł do pośladków. Tam go roztarli rękoma. Szukali nadal, tym razem natrafili na jakieś cele”, „Szli do utraty tchu. A jak już go utracili, to stanęli by go ponownie odzyskać.”, „Nic nie nadawało się do spożycia. Mimo to wybrali z tego małe co nieco”. 61

| nr 13 listopad 2011 r.


MĘSKA RZECZ

DAMSKIE SPRAWY

O, i mój ulubiony: „Klęcznik uwierał mężczyznę w plecy, ale nie protestował”.

literatury, to można się co najwyżej śmiać przez łzy.

No to ja też „małe co nieco” dorzucę: „Rozłożyli namiot, który ledwo już zipał”, „Adrenalina biła niczym młot kowalski. Celnie i z wprawą”, „Takich cel było kilkaset. Niektórzy z jej właścicieli wisieli pod sufitem na samodzielnie wykonanych szubienicach”, „Całe więzienie stanowiło istny sześcian”. I na deser coś, co stanowiłoby niezła zagadkę dla patologa sądowego: „Na ławkach zauważyli pierwsze ciała. Poskręcane i wysuszone jak zioła w ogrodzie po dorodnych zbiorach. (...) Wszystko obdarte ze skóry, pozbawione również mięśni i pozostałych organów. Tylko sterczące flaki, spływające prosto do fosy”.

No, cóż… Przypuszczam, a właściwie jestem pewna, że gdyby nam przyszło prowadzić naszą rubrykę w dowolnym momencie przed rokiem 1989, to nie mielibyśmy żadnych szans natrafić na taką książkę, jak Droga ślepców.

Peerelowska cenzura nie dopuszczała tematyki postapokaliptycznej?

Nie używało się co prawda takiej nazwy, ale tak czy inaczej podejrzewam, że myśl o zagładzie „zgniłego kapitalizmu” budziłaby raczej aprobatę niż sprzeciw cenzorów. Rzecz natomiast w tym, że żadne ówczesne wydawnictwo nie dopuściłoby do druku książki, choćby najbardziej poprawnej ideologicznie, której tekst zawierałby błędy gramatyczne czy stylistyczne, nie mówiąc już o ortograficznych. Naprawdę nie przypominam sobie, bym zauważyła w publikacjach z tamtych czasów coś więcej niż literówki, zresztą zwykle wychwycone przed wypuszczeniem książki na rynek i skrupulatnie wyszczególnione w erracie.

I tym sposobem mroczna opowieść o apokalipsie zamienia się w całkiem niezłą farsę z małym co nieco, odzyskiwanym tchem, zipiącym namiotem i uległym klęcznikiem w tle. Tylko chyba nie o to Dryjerowi chodziło.

Z pewnością nie… Ale takie książki też zostają na półkach – po to, aby w chwilach największej chandry sięgnąć po nie, otworzyć na pierwszej lepszej stronie i śmiać się serdecznie z pierwszego przeczytanego zdania.

Cóż, to są te momenty, kiedy chciałoby się zawołać: komuno – wróć!

Tylko że to wcale nie jest śmieszne. Jeśli taki będziemy mieć teraz poziom

Starania o poprawność literacką tekstu były przejawem najzwyklejszej rze62

| nr 13 listopad 2011 r.


telności zawodowej i dbania o dobre imię wydawnictwa, przeważnie zresztą z wieloletnimi tradycjami. Dlatego nieodmiennie zaskakuje mnie, gdy widzę, że wydawca kompletnie ignoruje błędy popełniane przez autora czy – w przypadku przekładu – tłumacza. Przecież w ten sposób wystawia sobie paskudne świadectwo!

jący nic wspólnego – pieją z zachwytu pod niebiosa, choć raczej należałoby wołać w te niebiosa: Boże, Ty widzisz i nie grzmisz?!

Zdaje się, że przerażające zjawiska natury zostały zarezerwowane dla naszych nieszczęsnych wędrowców: „Zmierzyli się z powodzią wywołaną przez jakiś inny kataklizm. (...) Nie omijały ich też burze, pioruny i błyskawice. Wszystkie szaleństwa tego świata ścierały się z nimi na każdym kroku”.

Niestety to nie jest odosobniony przypadek. Dziś każdy za odpowiednią sumę może właściwie wydać, co chce. Dlatego księgarnie i biblioteki zalewa fala rażącej amatorszczyzny, która z pisaniem nie ma nic wspólnego. Debiut Dryjera jest tego przykładem. I tylko niektórzy blogerzy – z rzetelnymi krytykami literackimi niema-

Krótko mówiąc, Droga ślepców to nie tyle powieść o apokalipsie, co apokalipsa literatury.

Zapisz się i zaczytaj! Będzie fantastycznie! 63 | nr 13 listopad 2011 r.


DZIECIĘCE ZACZYTANIE

DZIECIĘCE Z 64 | nr 13 listopad 2011 r.


65 | nr 13 listopad 2011 r.

fot. shutterstock.com

ZACZYTANIE


DZIECIĘCE ZACZYTANIE

O DUMNEJ BAŚNI, SZAREJ BAJCE I NIE-ZWYKŁEJ POCZYTAJCE Nie za górami, nie za lasami i nie tak dawno temu mój zapracowany Małżonek wyjawił mi z westchnieniem, że jednak zazdrości mi skrycie. Bo chociaż wychowanie dwóch sztuk potomstwa rodzaju żeńskiego, takich co to jeszcze dobrze nie mówią, to wyczyn trudny i mozolny, to mimo wszystko mam ten komfort, że pracuję w „domowym zaciszu”. Mój niespodziewany wybuch śmiechu na krótko zbił Małżonka z tropu. Lekko zdezorientowany dał się namówic na długi, ojcowski spacer z córkami – i wreszcie miałam swoje zaCISZE.

Postanowiliśmy zaaplikować baśń o Czerwonym Kapturku. Spotkało nas rozczarowanie. Wilk jako potencjalnie niebezpieczny obcy nie zrobił na małej dużego wrażenia. Ciekawsza była babcia i smakowitości w koszyku. Po pewnym czasie, niepostrzeżenie, rozmowy córki z przypadkowymi przechodniami ustały. Może jednak bajanie zadziałało? A może bracia Grimm nie mają z tym nic wspólnego i to zasługa zupełnie innej książeczki? Tradycyjne baśnie są moralnym drogowskazem. Uniwersalne archetypy i jasne rozróżnienie dobra od zła czynią je czytelnymi nawet dla najmodszych. (Do XIX wieku baśnie były przeznaczone tylko dla dorosłych, głównie z powodu ich mocno seksualnej tematyki. Dopiero po cenzurze braci Grimm zaczęto je opowiadać dzieciom). Korzystny wpływ na dziecko ma również lektura bajek terapeutycznych. To krótkie historie pisane z myślą o rozwiązaniu konkretnego problemu. Mogą w nich wystąpić smoki i księżniczki, ale od klasycznych baśni dzieli je ogromny dystans. Ich tematyka krąży wokół dziecięcych strachów, kompleksów i trudności dnia codziennego. Pisane „odgórnie”, na zapotrzebowanie, często grzeszą

Lawina dźwięków, paplania, pytań i natychmiastowych próśb, jaka zalała mnie wraz z ich powrotem była zaskakująco miła. Dało się z niej jednak wychwycić tylko jedną istotną wiadomość. Starsza córka zna wszystkich i zdaje się, że wszyscy znają ją. Nadawcą komunikatu był oczywiście Małżonek. Zgodziłam się z oceną sytuacji i zdiagnozowałam problem znany mi już z autopsji: czterolatka nie ma zahamowań, każdej nieznajomej mówi „dzień dobry”, każdemu nieznajomemu zdradza sekretne plany naszego spaceru. Zastosowane dotychczas środki zaradcze w postaci rozmów i matczynych przestróg nie zadziałały. 66

| nr 13 listopad 2011 r.


fabularną nudą. Zamiast ryzykownego zakupu nowiutkiego, pięknie ilustrowanego zbioru bajek terapeutycznych warto sięgnąć na półkę z książkami z własnego dzieciństwa, na przykład po niezrównaną Astrid Lindgren. Dobre wzorce do naśladowania, zachęte do przełamywania lęków i minielementarz traktujący o uczuciach nasze dzieci znajdą też w popularnych, zdawałoby się zwyczajnych seriach dla najmłodszych. Przygody żółwia Franklina, myszki Precelki czy Tupcia Chrupcia z pewnością zaciekawią mniejsze dzieci. Dla starszych atrakcyjna i pomocna okaże się przyjaźń z Basią Zofii Staneckiej. Reklama, okładka, cena

(i ta niska, i ta wysoka) to kiepskie wskazówki przy wyborze odpowiedniej lektury. Za dobrą książką trzeba się dobrze rozejrzeć. Dla dobra dzieci. Wiadomo. Interesująco o bajkoterapii i nie tylko napisały: Irena Koźmińska, Elżbieta Olszewska, Wychowanie przez czytanie, Świat Książki, Warszawa 2010. Grażyna Lewandowicz-Nosal, Książki dla najmłodszych. Od zera do trzech. Poradni, Wydawnictwo SBP, Warszawa 2011. Maria Molicka, Biblioterapia i bajkoterapia, Media Rodzina, Poznań 2011.

Bezpieczna bajka Roksana Jędrzejewska-Wróbel i in. Sylwia Skulimowska Utalentowane autorki, atrakcyjna szata graficzna i odstraszająca cena 49,99 zł.

Ambiwalentne uczucia potencjalnego kupującego są w pełni zrozumiałe. Pytanie brzmi: czy warto? Odpowiadam: warto. Jeśli szukamy dobrze napisanych bajek terapeutycznych, ciekawych, a zarazem pouczających to bezpiecznie możemy siegnąć po tę pozycję. Trud ożywienia nudnawych tematów, takich jak numery alarmowe, ryzykowne przyjaźnie w wirtualnym świecie czy niebezpieczne gniazdka elektryczne podjęły osoby znane z pomysłowości m.in. Grażyna Bąkiewicz, autorka fenomenalnego Stanu podgorączkowego, i Zofia Stanecka, znana z cyklu przygód małej Basi. Z ich pomocą zagrożenia czyhające na małe dzieci zostają oswojone, nazwane i wytłumaczone w interesujący sposób. Nie wszystkie teksty są równie zajmujące, niektóre nie należą do bajkoterapeutycznych perełek, jednak ogólnie całość sprawia bardzo dobre wrażenie. Książka adresowana jest zarówno do rodziców, jaki i do dzieci. Dla młodszych 67

| nr 13 listopad 2011 r.


DZIECIĘCE ZACZYTANIE

są bajki i pomysły na tematyczne zabawy, dla starszych komentarze Katarzyny Klimowicz, popularyzatorki bajkoterapii, oraz wywiady z osobami, które – czy to od strony zawodowej, czy prywatnej – bardzo dobrze orientują się w wybranym zagadnieniu. Wśród specjalistów są m.in: rzecznik prasowy Komendanta Głównego Policji Mariusz Sokołowski, Rzecznik Praw Dziecka Marek Michalak, Mateusz Kusznierewicz i Jasiek Mela. Niezaprzeczalnym atutem książki jest dopracowana szata graficzna. Fantazyjne ilustracje Marcina Piwowarskiego z pewnością spodobają się i kilkulatkom, i ich rodzicom. Zadbano też o wygodę młodszych czytelników – czcionka bajek-pomagajek jest duża i wyraźna. Propozycja wydawnictwa Nasza Księgarnia to rodzaj bezpiecznej wyprawy w niebezpieczne rejony. Koniecznie z rodzicielskim wsparciem i komentarzem.

Rymowanki wrażliwe na tematy kłopotliwe. Wiersze terapeutyczne dla dzieci. Magdalena Kotowska Sylwia Skulimowska Niepozorna książeczka o dużym ładunku użyteczności. Jak zawsze w przypadku lektur dla najmłodszych wiele zależy od pomysłowości rodziców i opiekunów. Często niełatwo jest rozpocząć z dzieckiem rozmowę na ważne, ale trudne i nieco kłopotliwe tematy. Jako wstęp można wykorzystać wiersze terapeutki Magdaleny Kotowskiej. Rymowanki podzielone są na dwie kategorie: Kłopotliwe tematy oraz Każdy jest wyjątkowy. Wśród poruszanych zaganień znajdziemy: niepełnosprawność, wyobcowanie, chorobę, wady wymowy, intymność, wygląd (np. noszenie okularów, niska masa ciała), rodzinne problemy, emocje i nałogi. Wierszyków jest ponad pięćdziesiąt, więc prawdopodobieństwo trafienia na ten szczególnie nas interesujący jest wysokie. Pisane są prostym, zrozumiałym

Tytuł: Bezpieczna bajka Autor: Roksana Jędrzejewska-Wróbel i in. Ilustracje: Marcin Piwowarski Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2011 Liczba stron: 248 Cena: 49,90 zł Oprawa twarda, kredowy papier

68 | nr 13 listopad 2011 r.


językiem. Mają miły i zabawny ton. Na dzieci lubiące rysować czeka mnóstwo ładnych, konturowych ilustracji. „Moja droga mama wciąż mi powtarzała, abym nieznajomym nigdy nie ufała.(...) Maleńka dziewczynka – Czerwony Kapturek – babci swojej adres podała wilkowi. Pamiętacie chyba, co on później zrobił...” (fragment wierszyka Nie ufaj nieznajomym)

Tytuł: Rymowanki wrażliwe na tematy kłopotliwe. Wiersze terapeutyczne dla dzieci. Autor: Magdalena Kotowska Ilustracje: Agnieszka Rosik Wydawnictwo Impuls, 2011 Liczba stron: 115 Cena: 20 zł

Tupcio Chrupcio. Żegnaj, pieluszko! Anna Casalis Sylwia Skulimowska Wbrew pozorom Tupcio Chrupcio nie rozstaje się z pieluszkami – pożegnał

69 | nr 13 listopad 2011 r.


DZIECIĘCE ZACZYTANIE

je już dawno temu. Tak dawno, że wątpi nawet, czy kiedykolwiek miał z nimi styczność. Co innego jego siostra Mysia. Niestety. Posiadanie rodzeństwa z pewnością niesie ze sobą wiele uroków i korzyści, jednak Tupcio Chrupcio jeszcze ich nie odkrył. Jakoś się nie składało. Mysia płacze, przeszkadza w zabawie, pochłania niemal cała uwagę rodziców i to najgorsze... pieluszki, ...te pachnące zdecydowanie nie-jak-kwiatki-na-łące... Żegnaj, pieluszko! to smutek, zazdrość i złość starszego dziecka w wersji light w wykonaniu sympatycznej myszki polnej. Tupcio jest zabawny i pomysłowy. Historia oczywiście kończy się happy endem. Przecież nasz bohater nie takie przygody już miewał. Problem ząbków, brak apetytu, przedszkole czy nocne strachy... ma się to życiowe doświadczenie. Książeczka i dla maluchów, którzy dopiero nieufnie spoglądają w stronę nocnika, i dla starszych, umęczonych tym straszliwie strasznym młodszym rodzeństwem. Ilustracje są duże, ładne i optymistyczne. Często zajmują całą stronę. Czcionka jest czytelna nawet dla krótkowidza. Twarda okładka z miękkim wkładem uprzyjemnia kontakt z książką. Tekst jest znakomicie dostosowany do zasobu wiedzy trzyletniego brzdąca. Zadania są jasne i zrozumiałe, o prostej budowie. Siła pozytywnego oddziaływania Tupcia Chrupcia na dziecięcą publikę jest naprawdę spora. Warto przetestować książeczkę na swoim własnym, prywatnym maluchu.

Tytuł: Tupcio Chrupcio. Żegnaj, pieluszko! Tekst: Anna Casalis Tekst polski: Eliza Piotrowska Ilustracje: Marco Campanella Wydawnictwo Wilga , 2011 Liczba stron: 25 Cena: 24,00 zł

Niewidzialny Tonino Gianni Rodari Piotr Chojnacki Chyba każdy z nas choć raz w życiu pragnął zapaść się pod ziemię ze wstydu albo zniknąć i uciec od odpowiedzialności za jakieś przewinienie. Mało kto jednak zastanawia się, co byłoby dalej. Przekonał się o tym dziesięcioletni Tonino. Miał urodziny i nie odrobił lekcji. Co powie na to jego surowy nauczyciel? Nie będzie nawet chciał słuchać o urodzinach chłopca. Najlepiej byłoby stać się niewidzialnym i uniknąć nieprzyjemności. I Tonino nagle znika. Kiedy sobie to uświadamia, jest oszołomiony bogactwem moż70

| nr 13 listopad 2011 r.


liwości, jakie się przed nim otworzyły. Do głowy nie przychodzi mu jednak nic lepszego, niż płatanie złośliwych figli kolegom. Kiedy już ich skłóci, wychodzi ze szkoły, by w szerokim świecie korzystać z przywilejów bycia niewidzialnym. Gianni Rodari nie miał jednak zamiaru pisać pasjonującej opowieści o przygodach niewidzialnego chłopca. Pisarz chciał i swemu bohaterowi, i czytelnikom uświadomić kilka ważnych rzeczy. Dlatego też przeżycia Tonina są dziwnie mało ekscytujące – cokolwiek przedsięweźmie, okazuje się nieprzyjemne dla innych, a nudne i męczące dla niego samego. Chłopcu bowiem udaje się głównie wywoływać awantury – uczniowie w klasie pobili się przez niego, w tramwaju konduktor naurągał pasażerce, a w cukierni sprzedawczyni oskarżyła niewinnego klienta o kradzież. Pełen wstydu i wyrzutów sumienia Tonino chce wrócić do normalnego życia, lecz nic z tego. Zupełnie nie wie, jak na powrót stać się widzialnym. Przykro mu, że narozrabiał, kłamał i kradł, smutno, że rodzice denerwują się z powodu jego spóźnienia na obiad, doskwiera samotność. Pewnie wciąż błąkałby się niewidoczny dla wszystkich, gdyby nie pewna dziewczynka. Ostatecznie Tonino pojmuje, że chcąc prowadzić łatwe i przyjemne życie, bawiąc się cudzym kosztem, będzie czuł się źle. Nie da się uniknąć kłopotów, trudności, czasem nawet trzeba wysłuchać zasłużonych wyrzutów. Najlepiej jednak zawsze postępować uczciwie i brać odpowiedzialność za swoje czyny, a w otoczeniu przyjaciół nic nie będzie straszne.

Brzmi to okropnie moralizatorsko, ale opowieść Rodariego nie jest historyjką nachalnie dydaktyczną. Choć autor podaje swoje wnioski wprost, to robi to lekko i z wdziękiem, a przeżycia Tonina doprowadzają młodego czytelnika do podobnych przemyśleń. Uświadamiają mu znaczenie prawdy, odwagi cywilnej, rodziny i przyjaciół. Niewidzialny Tonino ukazuje się po polsku po raz pierwszy. Przekład Ewy Nicewicz czyta się znakomicie. Równie doskonałe są wyraziste i oddające klimat tekstu rysunki Agaty Raczyńskiej. Wydawnictwo Bona zdecydowało się też opatrzeć książkę posłowiem autorstwa Moniki Woźniak. Dzięki temu czytelnik poznaje biografię Gianniego Rodariego, jego twórczość i pozycję we włoskiej i światowej literaturze dziecięcej. Dowiaduje się, dlaczego pisarz był szczególnie popularny w krajach niegdysiejszego bloku wschodniego. Warto pogłębić znajomość z tym ciekawym twórcą. Będzie okazja – w zapowiedziach są już kolejne utwory Rodariego. Tytuł: Niewidzialny Tonino Autor: Gianni Rodari Ilustrator: Agata Raczyńska Tłumacz: Ewa Nicewicz Wydawnictwo Bona, 2011 Liczba stron: 80 Cena: 24,90 zł Oprawa twarda

71 | nr 13 listopad 2011 r.


DZIECIĘCE ZACZYTANIE

ców, a uregulowana egzystencja jego samego również staje na głowie. Zanim wszystko wróci do ładu, duszek przeżyje wiele przygód, pozna dziwne miejsca i nowych przyjaciół. Mały duszek to pełna uroku historyjka z sympatycznym bohaterem w roli głównej, ze znakomitymi ilustracjami F. J. Trippa oraz w wyśmienitym przekładzie Hanny i Andrzeja Ożogowskich. Duszek przypomina trochę małego chłopca – wesoły, skory do figli, nie zawsze przewidujący ich skutki, ale w gruncie rzeczy dobry i miły. Nie życzy nikomu źle i okropnie martwią go problemy, jakich przysporzył ludziom. Beztroska początkowo przygoda zaczyna duszka coraz bardziej przytłaczać i męczyć, coraz silniejsze jest pragnienie powrotu do tego, co wydawało mu się nudnawą rutyną, a w rzeczywistości było swobodą, dawało radość i szczęście. Dzieci z pewnością będą kibicować duszkowi w licznych przygodach, śmiać się i martwić razem z nim – w końcu same czasem chciałyby być kimś innym albo znaleźć się w innym miejscu; czują się też od czasu do czasu zagubione. Mały duszek to świetny sposób, by pokazać, że zamiana w kogoś innego nie zawsze pozwoli uwolnić się od kłopotów – wręcz przeciwnie, często sprowadzi nowe problemy. Lepiej więc pozostać sobą.

Mały duszek Otfried Preussler Piotr Chojnacki Bycie nocną zjawą ma swoje dobre i złe strony. Wstaje się ze snu w kufrze na zamkowym strychu, zaczepia się głową o niezliczone pajęczyny, a pokłady kurzu przyprawiają o ataki kichania. Za to potem można spokojnie zwiedzać sale muzeum na Sowim Zamku, uciąć sobie pogawędkę z puchaczem Uhu-Szuhu i powspominać chwilę swojego największego triumfu – odstraszenia spod murów zamku armii najeźdźców, wreszcie polatać z nietoperzami przy świetle księżyca. Jednak po latach, a nawet setkach lat może to trochę nużyć. Mały duszek pragnie więc dla odmiany popatrzeć na okolicę w świetle dziennym i zupełnie niespodziewanie zyskuje taką możliwość. Otfried Preussler pokazuje, że z marzeniami należy postępować ostrożnie, nigdy bowiem nie wiadomo, jakie skutki pociągnie za sobą ich spełnienie. Mały, przyjazny duszek zmienia się w postrach miasteczka i wprowadza mnóstwo zamieszania w życie jego mieszkań-

Tytuł: Mały duszek Autor: Otfried Preussler Ilustrator: F.J. Tripp Tłumacz: Hanna i Andrzej Ożogowscy Wydawnictwo: Bona, 2011 Liczba stron: 120 Cena: 28 zł Oprawa twarda 72

| nr 13 listopad 2011 r.


Dzieci z Bullerbyn Astrid Lindgren Katarzyna Malec O wartości dzieła świadczy jego nieprzemijalność. Dzieci z Bullerbyn to kla-

syka. Mimo swoich sześćdziesięciu czterech lat na karku książka ma się całkiem dobrze i niczym piękna kobieta wyłamuje się spod prawideł czasu. On nie działa na jej niekorzyść. Treści w niej zawarte nie dezaktualizują się, opierają się chwilowej modzie czy tendencji. Nadal jest uniwersalną lekturą. Ponadczasową. Fabuła koncentruje się na przedstawieniu przygód zaprzyjaźnionej gromadki dzieci. Rodzeństwo Lisa, Lasse i Bosse, siostry Anna i Britta oraz jedynak Olle zamieszkują osadę Bullerbyn w Szwecji. Choć wydarzenia nie przedstawiają niczego ponad przeciętne życie kilkulatka mieszkającego na wsi, jego codziennych czynności, zabaw, smutków i radości, to czytamy kolejne strony z wciąż niesłabnącym zainteresowaniem.

Odwiedź nas73na facebooku! | nr 13 listopad 2011 r.


DZIECIĘCE ZACZYTANIE

Humor i trafna obserwacja obyczajowo-psychologiczna to główne atuty książki. Światopogląd dziecka poznajemy dzięki małej Lisie – głównej bohaterce powieści. Narracja jest prowadzona z jej perspektywy, prostym językiem i niewyrafinowanym stylem, bazuje on jednak na możliwościach percepcyjnych kilkuletnich czytelników. Dzięki przedstawieniu obrazu świata widzianego oczyma siedmioletniej dziewczynki, my – dorośli – odzyskujemy wrażliwość spostrzegania pewnych rzeczy, niuansów, z których na co dzień nie zdajemy sobie już sprawy, zajęci „niezwykle ważnymi” sprawami. Warto podkreślić funkcję terapeutyczną tej lektury. Trudno oprzeć się wrażeniu, że osada Bullerbyn została świadomie wykreowana na oazę spokoju, harmonii i życzliwości, gdzie każde dziecko-czytelnik znajdzie bezpieczną przystań. My dorośli lubimy karmić się takimi dobrymi uczuciami, dzieci również chcą mieć poczucie, że gdzieś istnieje bezpieczne miejsce. Czytając Dzieci z Bullerbyn, kilkulatek konfrontuje się z sytuacjami, które wzbudzają jego lęk (np. przyjście na świat rodzeństwa), a następnie uczy się metod, sposobów działania prowadzących do rozładowania napięcia, oswaja się z daną sytuacją, szuka w lekturze wzoru do naśladowania. Warto przypomnieć, że ilustracje do książki wykonała Polka – Hanna Czajkowska. Wszystko po to, by uatrakcyjnić lekturę najmłodszym. Wydawnictwo Nasza Księgarnia zadbało też o dużą czcionkę dla mniej wprawnego czytelnika. Dla większości czytelników Dzieci z Bullerbyn to kultowa książka dzieciń-

stwa, na której ćwiczyli sztukę sylabizowania, a która stała się przyczynkiem do chętnego sięgania po inne tytuły. Dlatego tak szczodrze obdarzamy ją sentymentem. Podobno Lindgren twierdziła, że cały czas pisze dla dziecka, które ma w sobie. I to jest sekret jej sukcesu, bo przecież w każdym z nas jest coś z dziecka. Tytuł: Dzieci z Bullerbyn Autor: Astrid Lindgren Ilustrator: Hanna Czajkowska Tłumacz: Irena Szuch-Wyszomirska Wydawnictwo Nasza Księgarnia, reprint 2011 (pierwsze polskie wydanie 1957) Liczba stron: 266 Cena: 49,90 zł Oprawa twarda

Koń na receptę Agnieszka Widzowska – Pasiak Sylwia Skulimowska Z Jagodą nie tak łatwo. Ma dwanaście lat, trudny charakter, wszystko jest 74

| nr 13 listopad 2011 r.


75 | nr 13 listopad 2011 r.


DZIECIĘCE ZACZYTANIE

zawsze tylko jej i tylko dla niej. Rozpieszczona jedynaczka, której horyzont kończy się na czubku własnego nosa. Nie będzie wczasów w Egipcie – tragedia. Mamę czekają badania tarczycy? Tata ma problemy w pracy? „Zorganizowanie cudownych wakacji dzieciom wykończonym przez szkołę powinno być tak samo ważne jak inne sprawy dorosłych” – ripostuje nastolatka. Agnieszka Widzowska-Pasiak, znana najmłodszym czytelnikom z serii o przygodach myszki Precelki, tym razem opisuje przygody dwunastoletniej dziewczynki. Rozkapryszona małolata trafia do Dąbrówka, zapomnianej przez cywilizację wsi na Kaszubach. Życzliwa opieka wujka Leona i cioci Marylki sprawia, że Jagoda stopniowo wyzbywa się kapryśnej i marudnej natury. Ogromne znaczenie dla przemiany dziewczynki mają przebywające w gopodarstwie konie. Kontakt ze zwierzętami staje się impulsem do działania, aktywności i przede wszystkim do naprawy mocno zwichrowanego systemu wartości. Koń na receptę porusza temat hipoterapii. Pod tym względem książka jest wyjątkowa na polskim rynku. W treści czytelnik znajdzie dużo ciekawostek o usposobieniu i hodowli pięknych wierzchowców. Schemat wokół którego krąży fabuła to test cierpliwości dla dorosłego czytelnika. Książka jest jednak adresowana do dzieci w wieku od dziewięciu do dwunastu lat. Im z pewnością spodoba się prosty, zrozumiały sposób opowiadania o sprawach trudnych i skom-

plikowanych, o niepełnosprawności, o tym, że to, co materialne, nie jest takie istotne, jakby się zdawało, o wrażliwości na drugiego człowieka i otwartości na jego inność. Bardzo korzystne wrażenie sprawia szata graficzna. Czarno-białe, realistyczne szkice Piotra Parda sprzyjają nawiązaniu dziecięcych przyjaźni z końmi. Do książki dołączona jest broszurka „Wiersze na jedno kopyto” powiązana z przygodami Jagody. Tytuł: Koń na receptę Autor: Agnieszka Widzowska – Pasiak Ilustrator: Piotr Pard Wydawnictwo Dreams, 2011 Liczba stron: 80 Cena: 22,00 zł Oprawa twarda

76 | nr 13 listopad 2011 r.


POD LUPĄ Ocena: 4,5

Ocena: 4

Ocena: 5

Ocena: 4,5

Ocena: 5

Ocena: 5

Ocena: 5

DLA DZIECI W WIEKU:

5-10

4+

3+

6+

5

7+

9-12

BAWI

!!

!

!!!

!!

!!!

!!

!

UCZY

!!

!!

!!

!!!

!!

!!

!!

CIESZY OKO SZATA GRAFICZNA

!!!

!

!!!

!!!

!!!

!!

!!!

WIERSZEM PISANE

-

-

-

-

-

-

Z KRAINY FANTAZJI

-

-

-

Z ŻYCIA WZIĘTE AUTOR O CODZIENNOŚCI

-

-

AUTOR BAJKI OPOWIADA

-

-

-

-

-

-

AUTORYTET O ŻYCIU I ŚMIERCI POWAŻNE TEMATY

-

AUTOR PRZYBLIŻA HISTORIĘ

-

-

-

-

-

-

AUTOR STRASZY

-

-

-

-

!!

-

-

DODATKOWE ATRAKCJE - NIETYPOWE DEKORACJE

-

-

-

-

-

Dorosły też Polubi

!!

!

!!

!!!

!!!

!

77

!!

| nr 13 listopad 2011 r.


RECE

Nie opuszczaj mnie 80 | Gladiatorzy i piraci 82 | Lodowy smok 84 | Czarny Pryzmat 86 | Niewidzialne Blondynka w Brazylii 96 | Carlos Gardel. Głos Argentyny 98 | Błąd Kartezjusza: Emocje, rozum i ludzki mózg W cieniu Pałacu Zimowego 108 | Bezpieczna przystań 78 110 | Syreni śpiew 112 | Samotność na pełnym mo Jak niechcący spowodowałem upadek światowego koncernu 124 | Świat Dysku Ankh-Morpork 126 | nr 13 listopad 2011 r.


ENZJE

kolegium 88 | Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej 90 | Prawdziwki i zmyślaki 92 | O pięknie 94 | 100 | Thorgal. Dziecko z gwiazd 102 | Thorgal. Dziecko z gwiazd 104 | Teoria diabła i inne spekulacje 106 | orzu 114 | Kwantowy złodziej 118 | Ludzie na walizkach. Nowe historie 120 | Irlandia: celtycki splot 122 | 79 | nr 13 listopad 2011 r.


Nie opuszczaj mnie Kazuo Ishiguro

Tytuł: Nie opuszczaj mnie Autor: Kazuo Ishiguro Tłumaczenie: Andrzej Szulc Wydawnictwo: Albatros 2011 Liczba stron: 320 Cena: 30,49 zł

Nie tak dawno temu przez polskie środowisko fantastyczne przetoczyła się dyskusja dotycząca zasadności rozgraniczenia na główny nurt i literaturę konwencji – w tym przypadku fantastykę. Zdania – jak to zwykle bywa – były podzielone, ale coś na rzeczy jest. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu podział był prosty,

lecz obecnie granice się zacierają, a tak zwani pisarze mainstreamowi coraz częściej sięgają po scenerie i narzędzia kojarzące się z fantastyką. Do autorów takich należą przecież między innymi Doris Lessing, Salman Rushdie czy Cormac McCarthy. Kolejnym takim pisarzem jest Kazuo Ishiguro, który do-

80 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

łączył do wspomnianej grupy powieścią Nie opuszczaj mnie. Początkowo zdawałoby się, że mamy do czynienia z powieścią obyczajową osadzoną w szkole z pensjonatem. Fakt, program nauczania jest trochę dziwny, a dzieci nie mają kontaktu ze światem zewnętrznym. Poza tym wszystko jest jak najbardziej normalne: tworzą się grupy i grupki, niektórzy koledzy są wyśmiewani, inni cieszą się estymą. Wkrótce jednak staje się jasne, że nie wszystko jest takie oczywiste – co i rusz pojawiają się nieco enigmatyczne wzmianki o tajemniczej donacji. Jaka więc przyszłość czeka Kathy, Toma, Ruth oraz ich znajomych z Halisham? Szybko okazuje się, że dzieciakom nie dane będzie dożyć starości. Ich przeznaczeniem jest oddanie organów potrzebującym ludziom. Znając już tę gorzką prawdę, czytelnik śledzi dalsze losy trójki bohaterów, zastanawiając się, czy coś jest w stanie uchronić ich przed nieubłaganym losem. W tym kontekście dziwi nieco głęboki fatalizm większości postaci, niedostrzeganie innych opcji niż ta z góry określona. Jeśli nawet podejmują próbę wyrwania się spod władzy przeznaczenia, jest ona nieporadna i osadzona na bardzo chwiejnych podstawach. Być może Ishiguro chce w ten sposób pokazać, iż system potrafi ukierunkować umysł i sprawić, że pewnych perspektyw się nie dostrzega. Jeżeli jest tak w istocie, to jednak zostało to zbyt słabo zaakcentowane. Fabuła powieści wydaje się zawieszona w próżni, w oderwaniu od rzeczywistego świata – nawet w momencie, gdy

bohaterowie opuszczają mury szkoły. Domyślać się należy, iż jest to zabieg świadomy, mający na celu skoncentrowanie uwagi na emocjach, a nie na opisach świata, w którym możliwe są tak straszne czyny. Zresztą antyutopie – a jest nią z pewnością Nie opuszaj mnie – z reguły charakteryzują się osadzeniem akcji w swego rodzaju pustce. To niedookreślenie tylko wzmacnia izolację bohaterów, ich oderwanie od świata ludzi. Chociaż Ishiguro rozgrywa emocje – zarówno wśród postaci, jak i te rodzące się u odbiorcy – to na tej płaszczyźnie można było osiągnąć więcej. Tragiczna historia bohaterów, chociaż miejscami wzrusza, to nie powoduje mocniejszych wrażeń. Być może odbiór tej warstwy zależy od indywidualnej wrażliwości oraz światopoglądu. Dla osób ostro sprzeciwiającym się wszelkiemu determinizmowi nazbyt irytujące będzie postępowanie postaci, by na poważnie przyjmować ich tragiczny los. Powieść ta jest niepozbawioną wad mieszaniną kilku konwencji literackich, od prozy obyczajowej poprzez antyutopię, a na elementach fantastyki kończąc. Opowiadana historia w założeniu ma wzruszać, ale cel ten nie został w pełni osiągnięty. W tym świetle bardziej interesujące wydaje się przesłanie powieści zwracające uwagę na podwójną moralność ludzkości i zadziwiającą umiejętność niedostrzegania rzeczy niewygodnych. Przekaz Ishiguro nie jest nowy ani oryginalny, ale wpasowuje się w dyskurs nad granicami nauki i człowieczeństwa. Choćby dlatego warto się z jego książką zapoznać. 81

| nr 13 listopad 2011 r.


Gladiatorzy i piraci Bartłomiej Misiniec

Tytuł: Gladiatorzy i piraci Autor: Bartłomiej Misiniec Wydawnictwo: WAM 2009 Liczba stron: 208 Cena: 23,90 zł

Bartłomiej Misiniec zadebiutował w 2008 roku powieścią o losach młodego rzymskiego żołnierza – Proximusa Antoniusza Decypiusza. Burzliwe dzieje dzielnego Rzymianina były lekką, ciekawą lekturą w sam raz dla młodych miłośników literatury przygodowej. Dobrze, że autor poszedł za ciosem, kontynuując opowieść w drugim tomie serii.

Tom Gladiatorzy i piraci, kolejna część debiutanckiej trylogii Misińca, skupia się na dalszych losach Proximusa. Młodzieniec pada ofiarą pałacowej intrygi i trafia na jedną z rzymskich galer pływających po wodach Morza Śródziemnego. Szybko przekonuje się, jak ciężki los spotyka niewolników pracujących przy wiosłach i przy pierwszej nadarzającej się okazji po-

82 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

stanawia go, dodajmy skutecznie, odmienić. W ten sposób niedoszły oficer gwardii pretoriańskiej zostaje kapitanem pirackiego statku. W trakcie lektury poznajemy też grupę gladiatorów walczących na arenach cesarstwa rzymskiego. Niewolnicy okazują się wyznawcami chrześcijaństwa, którzy, pragnąc wolności, jednocześnie odmawiają zabijania w trakcie igrzysk ku uciesze gawiedzi. Jak się wkrótce okaże, a co przecież sugeruje już tytuł, przeznaczenie połączy ze sobą gladiatorów i piratów, którzy podejmą nierówną walkę z niesprawiedliwym porządkiem rzymskiego społeczeństwa. W drugim tomie trylogii o Proximusie autor postanowił kompletnie zmienić scenerię wydarzeń. Z zatłoczonych ulic Rzymu i obozów wojskowych czytelnik wyrusza wraz z głównym bohaterem na morską przygodę. Jednak zaskoczeni będą ci, którzy oczekiwali powrotu bohaterów znanych z poprzedniej części. W Gladiatorach i piratach wprowadzona zostaje cała gama nowych postaci i wątków. Widać, że na definitywną konkluzję i zakończenie większości z nich trzeba będzie poczekać do trzeciego, ostatniego tomu, który podobno został już złożony u wydawcy. Zmiany scenerii, ale i nowe okoliczności wpływają też na głównego bohatera. Proximus traci wiarę w słuszność podstaw, na których zbudowane jest Imperium Romanum, a jego oczy otwierają się na niesprawiedliwość i okrucieństwo względem najniżej położonych w hierarchii grup społecznych. W powieści zostaje bardzo wyraźnie zarysowany wątek pierwszych chrześcijan, za sprawą Sienkiewicza tak bliski polskiemu czytelnikowi. Wiemy też, że ich los będzie szczególnie trudny w nadcho-

dzących latach panowania cesarza Nerona. Niestety autor nie ustrzegł się błędów znanych z poprzedniej części. Niektóre wątki wydają się umieszczone sztucznie i na siłę, wyłącznie po to, aby stanowiły motywację do działania dla bohaterów. Podobnie dialogom wciąż brakuje nieco polotu jakże potrzebnego w książce przygodowej. Szczęśliwie w warstwie historycznej autor czuje się wyśmienicie i z akademicką wręcz precyzją odmalowuje przed czytelnikiem obraz Cesarstwa Rzymskiego z początku panowania Nerona, co może stanowić wartość samą w sobie dla osób zainteresowanych tym okresem. To książka przeznaczona przede wszystkim dla tych, którzy zapałali sympatią do młodego pretorianina i pragną poznać jego dalsze losy. Jako niewymagająca, lekka lektura, powieść Misińca sprawdza się bardzo dobrze. Szkoda tylko, że wydany przed dwoma laty drugi tom nie doczekał się jak na razie zapowiadanej kontynuacji. Miejmy nadzieję, że ten czas nie zostanie zmarnowany przez autora, który w ostatnim tomie ukaże dojrzale ukonstytuowaną pełnię swoich możliwości i warsztatu pisarskiego.

83 | nr 13 listopad 2011 r.


Lodowy smok George R. R. Martin

Tytuł: Lodowy smok Autor: George R.R. Martin Tłumaczenie: Michał Jakuszewski Wydawnictwo: Zysk i s-ka 2011 Liczna stron: 104 Cena 25 zł Oprawa twarda z obwolutą

Jeśli chcieć szukać porównań dla George’a R. R. Martina w świecie muzyki, bez wahania można by wskazać Freddiego Mercury’ego. Nikt nigdy nie miał wątpliwości, że jego domeną jest muzyka rockowa, a Queen zawsze był kojarzony z tym gatunkiem. Zwłaszcza jeśli przywołamy tu jeden z wielkich przebojów grupy,

niemal hymn, stanowiący w pewnym sensie credo muzyków: We will rock you. Jednak Mercury wielokrotnie udowadniał swoim fanom, ale też szerszej publiczności, że jego talent nie kończy się na rockowych wokalizach i tradycyjnych aranżacjach. Wprost przeciwnie, z lubością co jakiś czas zaskakiwał wszystkich kawał-

84 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

kami, które pozornie nie mieściły się w jego repertuarze. Dodajmy, że nie były to nieporadne próby i poszukiwania, a wspaniałe i dojrzałe kompozycje lub wykonania, które raz za razem świadczyły o jego wszechstronności jako muzyka. W przypadku Martina jest podobnie. Różnica polega na tym, że ten zajmuje się literaturą fantastyczną. Mało kto jednak – znając tylko jego sztandarowy cykl – spodziewał się będzie po nim bajki dla dzieci. Być może część, pamiętając korzenie Władcy pierścieni, pomyśli o jakimś tam wybryku w stylu opowieści dla siostrzeńców albo głupawych historyjek spisanych ku uciesze krytyków i wydawców. Jednak ktoś, kogo pisarstwo bywa tak do bólu przepełnione ludzkim cynizmem, brutalnością i okrucieństwem? Taaa… A Zanussi nakręcił pornola! Kluczem do zrozumienia istoty twórczości tego pisarza jest dostrzeżenie trawiącej go potrzeby opowiadania ciekawych fabuł, za każdym razem najlepiej jak potrafi. Raz będzie to tajemnicza planeta, innym razem rycerze i smoki albo wampiry w złotym okresie żeglugi po Missisipi. Lodowy smok to relatywnie krótka powieść (wcześniej opublikowana w Polsce jako samodzielne opowiadanie w miesięczniku „Fenix”), zanurzona w pełnym zimowych scenerii klimacie, z nadciągającą wojną w tle. Jest to historia przyjaźni dziwnej dziewczynki z jeszcze dziwniejszym smokiem. Poniekąd jest to również historia rodziny, która przeżywa kryzys. Ojciec nie rozumie swojego dziecka i cierpi z tego powodu. Nie ma go kto wesprzeć w wychowaniu trojga potomstwa, jego żona nie żyje,

a syn marzy o wojaczce i życiu, które wybrał jego brat, stryj chłopca, podczas gdy on sam jest zwykłym kmieciem. I do tego nadchodzi zima… pardon, wojna. Oczywiście zima też nadchodzi, z tym że w tym wypadku oznacza szczęśliwe chwile dla Adary – głównej bohaterki, która jest bardzo samotnym i skrytym dzieckiem – gdyż wtedy właśnie, co roku, przylatuje jej ukochany smok. Książka jest napisana przepięknym, wystudiowanym językiem. Poetycka niemal fraza miesza się raz po raz z prozą opisywanego życia. Wszystko to w doskonałych proporcjach. Są też smutne i straszne momenty. Że jest to bajka – ostatecznie kończy się dobrze. Prawie dobrze – to wciąż jest jednak Martin. Najważniejsze tak naprawdę jest to, że ta bajka jest dla dzieci w każdym wieku, zależnie od liczby lat każde rozsmakuje się w niej inaczej. Nie trafi tylko do tych, których serduszka są zamrożone, ale jak dowiadujemy się z historii o Adarze i lodowym smoku, i dla nich jest nadzieja.

85 | nr 13 listopad 2011 r.


Czarny Pryzmat Brent Weeks

Tytuł: Czarny Pryzmat Autor: Brent Weeks Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec Wydawnictwo: Mag 2011 Liczba stron: 752 Cena: 49 zł

Gdyby recenzje publikowane w sieci miały bezpośredni wpływ na popyt, w księgarniach nie zostałby już pewnie ani jeden egzemplarz Czarnego Pryzmatu. Recenzenci prześcigają się bowiem w superlatywach: „fabuła jest napisana po mistrzowsku”, „ogromny talent”, „jest prawdziwym diamentem”; a jeśli czytelnik natrafi

jeszcze i na zapewnienie: „w tłumaczeniu nie zauważyłem żadnych potknięć”1, gotów przypuszczać, że oto ma do czynienia z wydarzeniem literackim na miarę Władcy Pierścieni. Cytowane fragmenty recenzji pochodzą

1

z portali: fan-dom.pl, zabookowany.blogspot.com, rpg.sztab.com, stacjakultura.pl.

86 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

Czarny Pryzmat to epicka opowieść o ciemnych stronach władzy, ludzkich emocjach i namiętnościach, ubrana w fantastyczną szatę. Struktura społeczna i demograficzna świata, w którym poruszają się jego bohaterowie, nieco przypomina realia wybrzeży basenu Morza Śródziemnego z czasów przedchrześcijańskich czy wczesnochrześcijańskich. Lecz w świecie tym rządzi magia – i to magia szczególna, której moc opiera się na wykorzystaniu poszczególnych barw widma światła. Osoby magicznie uzdolnione, zwane krzesicielami, przetwarzają światło na luksyn – uniwersalne tworzywo, które może stać się budulcem, spoiwem lub narzędziem destrukcji. W każdym pokoleniu rodzi się tylko jeden Pryzmat, mający moc krzesania wszystkich kolorów, z góry predestynowany na władcę. Pewnego razu kaprys natury stworzył aż dwóch Pryzmatów: Gavina Guile i jego brata Dazena. Obaj byli ambitni i żądni władzy, obaj pokochali tę samą dziewczynę. Następstwa łatwo przewidzieć: bratobójcza wojna, w której padły tysiące niewinnych ofiar. Szesnaście lat po wojnie Lord Pryzmat otrzymuje informację, że w odległej prowincji dorasta jego nieślubny syn Kip, którego życiu zagrażają poczynania samozwańczego króla Tyrei. Akcja relacjonowana jest na przemian z punktu widzenia kilku postaci: samego Gavina, Kipa – prostego wiejskiego chłopca, któremu niełatwo się przyzwyczaić do nowej sytuacji, Karris – ongiś ukochanej Gavina, dziś jego przybocznej gwardzistki, Corvana – dawnego generała zbuntowanej armii Dazena, oraz jego córki Liv, doskonalącej swoje krzesicielskie umiejętności

w szkole zwanej Chromerią. Dodajmy jeszcze tajemniczego więźnia, o którego istnieniu wie tylko Lord Pryzmat i kilka wtajemniczonych osób. Kreacjom najważniejszych bohaterów nie można wiele zarzucić, samej konstrukcji fabuły również – może tylko tyle, że sceny bitewne w ostatnich kilku rozdziałach wydają się przytłaczać wszystkie inne elementy, co po jakimś czasie nuży. Pewne zastrzeżenia można mieć za to do metody, jaką autor ukazuje wymyślony świat. To, że koncepcja magii kolorów jest dawkowana po kawałku, stosunkowo łatwo zaakceptować, gorzej jednak, gdy w tekście pojawiają się nieznane czytelnikowi pojęcia, których znaczenie zostaje wyjaśnione dopiero po kilkuset stronach. O ile Weeks wykazał się oryginalnością w zakresie magicznych aspektów swego świata, o tyle nie popisał się szczególnie przy nazewnictwie: w tym samym kraju jedna postać nosi normalne lub tylko nieco przekształcone imię anglojęzyczne, inna abstrakcyjne, a imiona bóstw zbyt czytelnie nawiązują do mitologii bliskowschodnich. Podobnie ambiwalentnie można ocenić pracę tłumaczki. Świetnie udały jej się przekłady neologizmów, gorzej zmagania z angielską stylistyką, której wierne odwzorowanie miejscami wypada wręcz fatalnie. Również liczne literówki, a nawet błędy ortograficzne nie zostały dostrzeżone przez redaktora ani korektę. Psuje to ostateczne wrażenie. Mimo wspomnianych mankamentów powieść Weeksa wznosi się ponad przeciętność, toteż po zakończeniu lektury można zapytać z lekkim westchnieniem: ach, kiedy ten drugi (lepszy) tom?! 87

| nr 13 listopad 2011 r.


Niewidzialne kolegium Fabrizio Battistelli

Tytuł: Niewidzialne kolegium Autor: Fabrizio Battistelli Tłumaczenie: Barbara Czarniawska Wydawnictwo: Oficynka 2011 Liczba stron: 200 Cena: 30 zł

Namnożyło się ostatnio (niestety, na razie tylko za granicą) zupełnie zjadliwych sensacyjnych kryminałków, rzuconych na historyczne tło. Dobrze się to czyta, zarówno na kibelku, jak i w autobusie, bo to właśnie taka prosta, podróżno-cielesna literatura. I na dodatek nie ma pretensji do bycia czymkolwiek więcej niźli zwy-

kłym, dobrym czytadłem. Z nurtu nie wyłamuje się włoski autor Fabrizio Battistelli, który za pośrednictwem Oficynki raczy nas już drugim tomem przygód włoskiego detektywa z osiemnastego stulecia – Riziero Pietracuty. Czytelnik dostaje do rąk dość sprawnie opowiedzianą historię kradzieży pewnego tekstu,

88 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

napisanego za młodu przez pewnego księdza, który teraz zasiada na stolcu piotrowym pod imieniem Benedykta XIV. Tekst mógłby zdyskredytować papieża i dać argumenty jego przeciwnikom, dybiącym na kościelne dobra. Dzielny kawaler podejmuje się rozwikłania sprawy na polecenie swego brata, dobrego kardynała. Przy okazji zalicza wszystkie fajne sztuki w okolicy, zaprzyjaźnia się z paroma historycznymi postaciami (Casanovą i Hamiltonem) oraz wykańcza złowrogą markizę. Książeczka jest niewielka, niewiele też trzeba rozumku, żeby ją pojąć. Autor nie jest pierwszoligowym pisarzem, ale w tym przypadku nikomu to nie będzie przeszkadzać – ważne, że tło historyczne jest akuratne, opisy karnalnych ekscesów pieprzne, a fabułka w miarę trzyma się kupy. Ot, czytadło, jakich wiele, z dobrze odrobioną pracą domową z historii oraz sympatycznym głównym bohaterem. To jeden z najmocniejszych punktów literackich wprawek profesora Battistelliego – Riziero nakreślony jest mocną, zdecydowaną linią. To niezrównany szermierz, zdobywca niewieścich serc i salonowy lew – ale daleko mu do Mary Sue – autor przeciąga go rzymską Cloaca Maxima i daje zranić w pojedynku. Młody szlachcic nie jest również odporny na damskie wdzięki, co nieraz stawia go w dziwnych sytuacjach. Rzym Battistelliego jest niemal tak dobry, jak główny bohater powieści. Opisany wiernie, z precyzją zdradzającą dobrą znajomość tematu. Tu historia i miasto nie są tylko tekturową dekoracją, stanowią raczej dodatkowego bohatera, kolejną postać kryminalnej zagadki. W galerii miejskich cha-

rakterów przewijają się mieszczanie, masoneria, ulicznicy, cygańscy linoskoczkowie i bandy rozjuszonych katolików... To miasto żyje i ma się dobrze, oddycha rynsztokami i szepce w każde ucho swoje sekrety. Kawałki, w których autor skupia się na zbudowaniu obrazu historycznego Rzymu, są najlepszymi jakościowo fragmentami tekstu. To druga powieść włoskiego socjologa. Czytelnik niech ma nadzieję, że z każdym tomem Battistelli będzie poprawiał swój warsztat – być może wówczas piąty, ósmy czy dwunasty tom przygód Riziera Pietracuty przeczytać będzie można z prawdziwą przyjemnością, a nie tylko przyjemnostką płynącą z obcowania z sensacją, kryminałem i erotyką. Niemniej jednak, jeśli kto ma przed sobą wizję podróży Kraków-Warszawa za pomocą kolei żelaznej, śmiało może w książeczkę z przygodami młodego kawalera się zaopatrzyć.

89 | nr 13 listopad 2011 r.


Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej Sławomir Koper

Tytuł: Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej Autor: Sławomir Koper Wydawnictwo: Bellona 2011 Liczba stron: 400 Cena: 35zł

Sławomir Koper jest historykiem zajmującym się głównie epoką dwudziestolecia międzywojennego, ówczesnym życiem politycznym, społecznym i kulturalnym Polski. Jego zainteresowanie tamtym okresem potwierdzają kolejne książki: Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej, Życie prywatne elit arty-

stycznych Drugiej Rzeczypospolitej czy Józef Piłsudski. Człowiek i polityk. Przede wszystkim jednak interesują go głośne wtedy i budzące liczne kontrowersje awantury. I to właśnie takim wydarzeniom poświęca w całości jedną ze swoich książek – Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej.

90 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

We wstępie autor przedstawia krótką charakterystykę epoki, skupiając się nie tylko na ówczesnej sytuacji politycznej, ale też obyczajowości, roli Kościoła i rozwijających się mediów, a nawet panującej wtedy modzie. Wszystko po to, by jak najlepiej przybliżyć czytelnikowi atmosferę tamtych czasów. W tym miejscu wyjaśnia też, że w okresie międzywojnia wybuchało jeszcze wiele innych afer, których jednak nie zdecydował się opisać akurat w tej publikacji, między innymi dlatego, że przedstawiał je już wcześniej w innych swoich książkach. Podkreśla również, że dokonany przez niego wybór jest całkowicie subiektywny. W Aferach i skandalach… opisanych zostało dziesięć głośnych w dwudziestoleciu międzywojennym skandali. Oprócz afer politycznych, takich jak zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza czy samobójstwo premiera Walerego Sławka, znalazło się w nich miejsce na skandale obyczajowe, których przyczyną były kampanie społeczne Tadeusza Boya-Żeleńskiego, tzw. sprawa Gorgonowej czy afera żyrardowska. Każdemu zagadnieniu autor poświęca sporo miejsca. W przypadku wydarzeń politycznych przedstawia często ich tło historyczne, panujące wtedy nastroje społeczne, sytuację Polski na arenie międzynarodowej. W rozdziale poświęconym Boyowi opisuje na przykład jego najgłośniejsze kampanie dotyczące prawa małżeńskiego, aborcji, wpływu Kościoła na władzę czy wreszcie odbrązowienia wizerunku Mickiewicza. Większość z tych spraw prawie każdy poznał już wcześniej na lekcjach historii. Często jednak zagadnienia te omawiane były pobieżnie, choćby ze względu na brak

czasu. Tutaj Koper daje nam możliwość pogłębienia naszej wiedzy, a należy dodać, że książka jest zdecydowanie bardziej wciągająca niż podręcznik historii. Najpierw autor odtwarza sytuację, która doprowadziła do skandalu, później podaje jej przyczyny, opisuje głównych bohaterów i przedstawia skutki. Mimo iż każdy z rozdziałów skonstruowany jest w ten sam sposób, książkę czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem. Poza tym Koper podaje wiele szczegółów i ciekawostek, dużo cytuje, by uwiarygodnić swój wykład i jeszcze bardziej przyciągnąć uwagę czytelnika. Chociaż, jak to w historii, pojawia się też dużo nazwisk i dat, przyjemnie jest pomyśleć, że nie trzeba się ich uczyć na pamięć. Autor (jak na historyka przystało) dopilnował, by kolejne rozdziały ułożone były w porządku chronologicznym. Dlatego też pierwszym opisanym wydarzeniem jest zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza z roku 1922, a ostatnim samobójstwo premiera Walerego Sławka, które miało miejsce w ostatnich miesiącach istnienia Drugiej Rzeczypospolitej. Pozostaje spuentować, iż śledząc współczesne afery i skandale, trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko już kiedyś było. Zmieniają się co prawda bohaterowie, inne są też warunki i okoliczności, ale motywy poszczególnych zachowań pozostają nadal takie same.

91 | nr 13 listopad 2011 r.


Prawdziwki i zmyślaki Krzysztof Daukszewicz

Tytuł: Prawdziwki i zmyślaki Autor: Krzysztof Daukszewicz Wydawnictwo: Bellona 2011 Liczba stron: 173 Cena: 29 zł

Niektóre książki po prostu się czuje… Bywają z rzadka takie magiczne momenty, gdy już na sam widok takiego woluminu stojącego na księgarnianej półce zaczyna nam niepowstrzymanie cieknąć ślina. Wiemy już, że oto niedługo, bo może nawet chwilę po odejściu od kasy, dane nam będzie zyskać dostęp do zupełnie

nowej, olśniewającej rzeczywistości. Pojmiemy sens takiego a nie innego ułożenia zdań i akapitów, każde słowo okaże się potrzebne, a każdy przecinek będzie miał swoje uzasadnione miejsce w tekście. Ale takie rzeczy to tylko czasem. W trakcie lektury większości książek można odnieść przykre wrażenie, że cel wypowiedzi autora

92 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

i odbiór czytającego jak gdyby się mijają. Słowem: panie pisarzu, my się chyba nie rozumiemy! I teraz zagadka. Gdzie w tym podziale znajdziemy Prawdziwki i zmyślaki? Wszystko jest tu na pierwszy rzut oka zrozumiałe – teksty napisane są językiem prostym, nie ma w nich żadnych niepotrzebnych udziwnień. To z reguły krótkie opowiadanka, które czyta się przyjemnie i pozornie niezobowiązująco. Utrzymane w lekkim, nieco ironicznym tonie, nader zręcznie wytykają Polakom ich wady – nie tylko narodowe. Teksty owe nie powinny być dla nikogo obraźliwe, ponieważ autor wykazuje się pod tym względem niecodziennym wyczuciem. A jednak momentami coś nie gra. „Wznawiamy publikację, gdyż spisane w niej historyjki nie są znane młodemu czytelnikowi Krzysztofa Daukszewicza” napisał o książce wydawca. Z perspektywy owego „młodego czytelnika” można stwierdzić, że to bardzo miłe. Jest tylko jeden problem. Wydaje się, że wiele z tych osób zwyczajnie nie zrozumie opisywanych tu problemów, a jeśli nawet, będą to dla nich odległe, zupełnie egzotyczne kwestie. Te swoiste „okruchy życia”, zapis chwil uchwyconych piórem zręcznego satyryka, ukazują bowiem sposób, w jaki ich autor zapamiętał okres transformacji ustrojowej w Polsce minionego wieku. Żaden świeżo upieczony student nie pamięta już raczej czasu tych dynamicznych zmian, a i nauka współczesnej historii nie stoi w naszych polskich szkołach na jakimś szczególnie wysokim poziomie (czasem nauczyciel zwyczajnie nie zdąża z materiałem). W konsekwencji wydaje się, że

Prawdziwki i zmyślaki nie spotkają się raczej z należytym odbiorem. Same opowiadania nie są jednak złe. Wiele z nich – znów cytując słowa wydawcy – „należy już do historii, ale pozostałe zachowały aktualność”. Jest to prawda, nawet jeśli czytelnicy w różnym wieku będą je zupełnie inaczej interpretować. Tu jednak pojawia się niezmienne w kontekście interpretowania różnych tekstów kulturowych pytanie: co autor miał na myśli? W przypadku książki Daukszewicza nie zawsze wiadomo. Znajdziemy tu kilka prawdziwych perełek, które swoim blaskiem przynoszą chlubę niewdzięcznemu światu polskiej satyry. Nie można przecież odmówić autorowi biegłości w konstruowaniu logicznego i zrozumiałego toku wykładu. Mimo rozbieżności – powiedzmy – pokoleniowej, należy uświadomić sobie, że są to fragmenty wcale dobrej prozy, cieszącej oko swoją stylistyką, często wciągającej. Czytając je, odczuwamy jednak niedosyt – jakbyśmy jedli minimalnie niedojrzałe winogrona.

93 | nr 13 listopad 2011 r.


O pięknie Zadie Smith

Tytuł: O pięknie Autor: Zadie Smith Tłumaczenie: Zbigniew Batko Wydawnictwo: Znak 2011 Liczba stron: 424 Cena: 39,90 zł

Czym jest piękno? Pojęcie to, choć wydaje się dość abstrakcyjne, dotyczy nas bardziej, niż moglibyśmy przypuszczać. Terminem tym bowiem posługujemy się przecież na co dzień. „Piękne!” – mówimy widząc prosty obrazek namalowany przez kilkuletnie dziecko, słuchając naszej ulubionej muzyki, patrząc na podarowane nam właśnie kwiaty czy cudowny widok rozciągający się za oknem

samochodu. A co to znaczy? Nad tą kwestią zastanawiali się nie tylko filozofowie, ale też artyści, historycy sztuki, antropolodzy, socjologowie i psycholodzy. Wśród nich znalazła się też autorka powieści. Zadie Smith urodziła się w 1975 roku w Londynie. Jej matka pochodziła z Jamajki, zaś ojciec był rodowitym Brytyjczykiem. Studiowała literaturę angielską na King’s Colle-

94 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

ge w Cambridge, zarabiając na życie jako śpiewaczka jazzowa. Jej pierwsza książka (Białe zęby) zdobyła nagrodę Whitbread First Novel Award dla najlepszego debiutu w 2000 roku. O pięknie, wydana w 2005 roku, zdobyła Orange Prize for Fiction oraz nominację do Nagrody Bookera. Howard Belsey, główny bohater powieści, nie należy do najsympatyczniejszych postaci literackich. Mąż, który po trzydziestu latach szczęśliwego związku zdradza żonę, ojciec, który nie potrafi zaakceptować wyborów swoich dzieci, jeśli nie są one takie, jakich by sobie życzył, egoista, którego nie tłumaczy nawet smutne dzieciństwo. Wreszcie profesor historii sztuki o dość kontrowersyjnych poglądach prezentowanych poprzez nową analizę dzieł Rembrandta. Konserwatywny profesor Monty Kipps zdobył sławę dzięki książce poświęconej temu właśnie malarzowi i siłą rzeczy stał się największym wrogiem Howarda. Pewnego dnia przeprowadza się wraz ze swoją rodziną i rozpoczyna pracę na tym samym uniwersytecie, co profesor Belsey. Taki jest początek powieści Smith, zaś jej bohaterowie przedstawieni zostali w sposób niezwykle realistyczny razem ze swoimi niełatwymi charakterami, trudnymi decyzjami. Towarzyszące im kobiety – żony i córki – są przez autorkę nakreślone w taki sposób, że czytelnik ma ochotę z jednymi z nich się zaprzyjaźnić, a do innych pała autentyczną odrazą. Trudno pozostać wobec nich obojętnym. Jednak wspaniale skonstruowane postaci to nie jedyny atut tej książki. Język, którym posługuje się autorka, jest godny podziwu – precyzyjnie

dobrane słowa, trafne porównania, nienużące opisy oddziaływujące na wyobraźnię czytelnika, a wszystko to okraszone dowcipem i pogodą ducha. Nic więc dziwnego, że powieść czyta się szybko i przyjemnie, nie odczuwając ani grama nudy. Jednak tematy poruszane w O pięknie już wcale nie są takie lekkie. Problem tożsamości, rasizmu, wolności głoszenia poglądów to tylko niektóre z nich. Mimo tego, co ciekawe, powieść nie zmusza do refleksji, a jedynie nienachalnie do niej zachęca. Można więc potraktować książkę jako lekturę na weekend i, delektując się stylem Zadie Smith, z zainteresowaniem śledzić losy członków dwóch zantagonizowanych rodzin. Ale warto też spróbować wejść głębiej w wykreowany świat, poznać bohaterów i, podążając za myślą autorki, poszukać odpowiedzi na niełatwe pytania stawiane nam przez współczesność. Słowo „piękno” w różnych formach pada na kartach powieści nader często. Nie mówi się o nim tylko w kategoriach estetycznych, piękne są nie tylko obrazy, ale też ludzie, ich postawy i zachowania, charaktery. W efekcie odkrywamy, że piękne może być wszystko. Powieść O pięknie zdecydowanie też.

95 | nr 13 listopad 2011 r.


Blondynka w Brazylii Beata Pawlikowska

Tytuł: Blondynka w Brazylii Autor: Beata Pawlikowska Wydawnictwo: G+J RBA 2011 Liczba stron: 93 Cena: 13,99 zł

Znany brazylijski muzyk i polityk, Gilberto Gil, śpiewa w jednym ze swoich największych przebojów „Toda menina baiana tem encanto, que Deus da”, czyli „Każda dziewczyna z Bahii ma czar, który daje jej Bóg”. Jako że jest on prawdziwym patriotą i ceni swoich rodaków bez względu na zamieszkiwany przez nich stan, zapewne zgodziłby się ze stwier-

dzeniem, że ów boski czar posiadają wszystkie Brazylijki, nie tylko te z Bahii. Co jednak powiedziałby o kobiecie niewątpliwie czarującej, jednak z egzotycznego dlań zapewne kraju, na dodatek – z notatnikiem? W kolejnej z serii Dzienniki z podróży kieszonkowej książeczce zatytułowanej Blondynka w Brazylii Beata Pawlikowska przedstawia

96 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

czytelnikom Cearę, jeden z mniej znanych regionów największego państwa Ameryki Południowej. Jednak przez zastosowanie ciekawego konceptu popularna globtroterka sprawia, że jest to relacja inna niż poprzednie zapiski z wypraw po pięciu kontynentach. W opowieść o swoim pobycie na północno-wschodnim wybrzeżu Brazylii zręcznie wplata bowiem zapisy rozmów z nieco zagubionym Anglikiem – Johnem. Trudno też nie odnieść wrażenia, że jest on kimś więcej, niż tylko przypadkowo spotkanym na szlaku nieznajomym. John początkowo wydaje się kolejnym turystą wspomnianym w anegdotce i nieistotnym w gruncie rzeczy dla opisywanych wydarzeń (czytelnik zaznajomiony z wcześniejszymi publikacjami Blondynki zapewne przypomina sobie całą galerię podobnych osób). Autorka, wspominając ów mężczyznę co kilka stron, czyni go postacią-symbolem, punktem wyjścia do rozległych rozważań nad podróżami i ich rolą w życiu ludzi zabieganych, zapracowanych, uzależnionych od telefonów komórkowych czy Internetu. Przygnębiony, nieporadny i niezbyt pewny siebie John (nawet jego imię wskazuje na pewien uniwersalizm postaci) staje się figurą kontrastową dla kreowanych przez Pawlikowską na „królów życia” Brazylijczyków. Podróżniczka podziwia ich, stawia za wzór, twierdzi, że jak nikt inny potrafią cieszyć się małymi, codziennymi radościami – zdaje się, że mogliby za Sokratesem powtórzyć: „Uwielbiam odkrywać, bez jak wielu rzeczy jestem doskonale szczęśliwy”. Bo – wedle słów Blondynki – często nie mają nic poza słońcem i wiatrem od oceanu. I może właśnie to jest poszukiwa-

ną przez wielu receptą na szczęście, a ludzie z wysoko rozwiniętych cywilizacji północy cierpią, bo dali uwikłać się w świat rzeczy, pozwolili im się omamić i uwierzyli, że bez nich nie da się żyć. Brazylia zaś wydaje się rajem na ziemi, miejscem, gdzie problemy, troski i wszystkie ważne sprawy przestają mieć znaczenie – liczy się tylko tu i teraz, Wydma Zachodzącego Słońca, łyk gorącej, słodkiej, mocnej brazylijskiej kawy, tańczona na plaży capoeira i owoce marañon. Publikacja różni się od wcześniejszych także pod względem konstrukcji. Forma reporterska płynnie przechodzi w czysto literacką – trudno nie dostrzec opisów przyrody naprawdę wysokiej próby, barwnych obrazów, jak również fragmentów delikatnej, nienachalnej (nieświadomej?) psychizacji krajobrazu. Autorka nie ustrzegła się odrobiny patosu, jednak ten jakoś nie razi – może opisy prawdziwego raju powinny być wzniosłe? Jak zwykle świetnym dopełnieniem tekstu okazują się fotografie, będące dowodem na autentyczność opisywanego świata, oraz schematyczne ilustracje żartobliwie komentujące przedstawione osoby, miejsca i wydarzenia. W chwilach, gdy jak u Staffa „o szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny”, zmrok zapada zbyt szybko, a do zrobienia jest tak wiele, że nie wiadomo za co się zabrać – warto zabrać się za tę drobną książeczkę w kolorowej okładce. Może choć na chwilę zaczarować, rozkołysać i przenieść do egzotycznego świata, gdzie przystojni mężczyźni trenują capoeirę przy dźwiękach magicznego berimbao, a słońce świeci przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku. Czy to nie kusząca propozycja? 97

| nr 13 listopad 2011 r.


Carlos Gardel. Głos Argentyny Scenariusz: Carlos Sampayo Rysunki: José Muñoz

Tytuł: Carlos Gardel. Głos Argentyny Scenariusz: Carlos Sampayo Rysunki: José Muñoz Wydawca: Egmont Polska Liczba stron: 120 Papier: kredowy, Druk: czarno-biały, Oprawa: miękka Cena: 49,99 zł

W telewizyjnym studio zapalają się światła, rozpoczyna się talk show. Temat jest ważki – ideał Argentyńczyka. Naprzeciwko siebie zasiadają eksperci: uznany socjolog oraz... znawca biografii Carlosa Gardela, największego pieśniarza Argentyny, który nieśmiertelną sławę zyskał w latach 20. i 30. XX wieku. Zestaw specjali-

stów tylko pozornie jest zaskakujący. Już niebawem widzowie i czytelnicy przekonają się, kim dla Argentyny był Gardel. I wciąż jest. Gdyby szukać jego odpowiednika wśród polskich twórców, należałoby skrzyżować Mickiewicza z Chopinem. Gardel to powód do narodowej dumy, a także wzornik

98 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

do kształtowania narodowej tożsamości. Albowiem Gardel, podobnie jak wspomniani wyżej, czerpiąc w swojej twórczości z lokalnej tradycji, zaspokaja równocześnie tęsknoty za wielkością i międzynarodowym uznaniem. Z wielkością przychodzą jednak spory o faktyczną przynależność narodową artysty, do którego pretensje zgłaszają również Urugwajczycy. Brzmi znajomo?

człowieka owładniętego obsesją na punkcie maestro, utrzymującego, że to on go zabił. Jeśli dodać do tego spontaniczne uwagi Argentyńczyków śledzących transmisję w studio i przed odbiornikami, słyszymy polifoniczną wypowiedź całego społeczeństwa. Gardel narysowany przez Muñoza jawi się niczym bóg, który zstąpił ze swoją sztuką między ludzi. Jasna twarz bez ani jednej zmarszczki, ciemne, uśmiechnięte, pełne (niemal ko-

Carlos Sampayo do narodowościowego kociołka dorzuca jeszcze delikatne sugestie natury obyczajowej i fikcyjna (lecz niezwykle prawdopodobna) kłótnia o honor argentyńskiej ikony gotowa. Scenarzysta twierdzi, że niczego nie da się o Gardelu powiedzieć ze stuprocentową pewnością i sam dokłada cegiełkę do jego mitu. Niejednoznaczność postaci oddaje wielopoziomowa narracja komiksu. Jej ramę stanowi telewizyjna debata, w której padają sądy konfrontowane z biograficzną opowieścią o piosenkarzu. Na ten obraz nakładają się komentarze starego Romualdo Mervala,

biece) usta, idealna fryzura, postawa i ubiór. Artysta wygląda jak żywcem przeniesiony z czarno-białego, przedwojennego filmu. Jego wizerunek stanowi punkt odniesienia dla wszystkich postaci komiksu, w których fizjonomiach tym mocniej widać niedoskonałości, pojedyncze kreski zmarszczek, nieregularności linii policzków i podbródków. Sampayo i Muñoz stworzyli komiks o pasjonującej osobistości światowej kultury. Nie mniej pasjonująca jest również ich opowieść o tym, jak takie legendy się rodzą. I jak zyskują nieśmiertelność, nawet po wielu dekadach inspirując nowe pokolenia twórców. 99

| nr 13 listopad 2011 r.


Błąd Kartezjusza:

Emocje, rozum i ludzki mózg Antonio Damasio

Tytuł: Błąd Kartezjusza: Emocje, rozum i ludzki mózg Autor: Antonio Damasio Tłumaczenie: Maciej Karpiński Wydawnictwo: Rebis 2011 Liczba stron: 320 Cena: 37,90 zł

Przez wiele wieków ludzkość sądziła, że siedzibą myśli jest głowa, a uczuć – serce. Inne teorie przypisywały wszelkie funkcje intelektualne i emocjonalne niematerialnej duszy, w bliżej nieokreślony sposób krążącej w materialnym ciele, wyjaśniając ewentualne naruszenia tych funkcji interwencjami diabłów i demonów.

Żadna jednak nie tłumaczyła, dlaczego w takim razie u osobnika, który doznał nieodwracalnego zniszczenia określonej – niewątpliwie materialnej – części mózgu ( i tylko mózgu), pojawiają się zaburzenia określonych elementów rozumowania i odczuwania? Prawdopodobnie człowiekiem, który pierwszy zadał sobie takie pytanie,

100 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

a na pewno tym, który pierwszy postawił je publicznie, był wiejski lekarz nazwiskiem Harlow, któremu w połowie XIX wieku przypadło w udziale leczenie i obserwowanie przed dłuższy czas niejakiego Phineasa Gage’a, ofiary kuriozalnego wypadku przy pracy. Gage przeżył przebicie czaszki na wylot żelaznym prętem trzycentymetrowej grubości, tracąc tylko wzrok w jednym oku i... całą swoją atrakcyjną osobowość. Młody mężczyzna, przed wypadkiem zdolny, pracowity, kulturalny i towarzyski, przeistoczył się w lenia, mitomana i wulgarnego gbura. A przecież drąg przebił mu tylko kawałek mózgu – nie duszę! Antonio Damasio czyni ten pasjonujący przypadek punktem wyjścia do swoich rozważań na temat wciąż jeszcze nie do końca zbadanych zależności pomiędzy umysłem a ciałem, przytaczając następnie wiele podobnie zagadkowych historii i w oparciu o nie przedstawiając naukową interpretację ludzkich myśli i emocji. Dlaczego w niektórych przypadkach całkowitego paraliżu lewostronnego chory, będący poza tym w pełni władz umysłowych, nie zauważa swojego kalectwa, a gdy mu je uświadomić, nie czuje z tego powodu żadnej przykrości czy lęku – natomiast nigdy tak się nie zdarza, jeżeli paraliżowi ulega prawa strona ciała? Czy można dokonywać wyborów całkowicie bez udziału emocji? I czy na pewno decyzje podejmowane w ten sposób są dla człowieka najkorzystniejsze? A co ma do tego Kartezjusz i czy naprawdę popełnił błąd, a jeśli tak, to jaki? Czy ma to coś wspólnego z jego wiekopomnym „myślę, więc jestem”? Skoro autor celowo wstrzymuje się z wyjaśnieniem tej

kwestii aż do końca ostatniego rozdziału, nie wypada mu psuć szyków, zdradzając rozwiązanie zagadki. Zresztą naprawdę lepiej poznać je dopiero na końcu, gdy już przeanalizujemy fakty i wypływające z nich argumenty. A to zadanie nie lada jakie, bo choć książka ma charakter popularnonaukowy, nie należy do najłatwiejszych w odbiorze, nadając się raczej dla czytelnika już nieco zaznajomionego z tematyką, a przede wszystkim z językiem naukowych publikacji z dziedziny medycyny i psychologii. Autor, zdając sobie z tego sprawę, uzupełnił wprawdzie tekst krótkimi „ściągawkami” (np. z zakresu budowy układu nerwowego), niemniej jednak miejscami przebrnięcie przez jego wywody wymaga maksymalnego natężenia uwagi i powracania do wcześniejszych partii tekstu, gdzie omówiono szczegóły istotne dla przyswojenia aktualnie czytanych treści. Osiągnięta satysfakcja – zrozumienie, jak działają mechanizmy sterujące naszym wnioskowaniem i odczuwaniem – warta jest jednak tego wysiłku.

101 | nr 13 listopad 2011 r.


Thorgal. Dziecko z gwiazd Amelie Sarn

Tytuł: Thorgal. Dziecko z gwiazd Autor: Amelie Sarn Tłumaczenie: Joanna Schoen Wydawnictwo: Egmont 2011 Liczba stron: 270 Cena: 29,90 zł

Wielkie Dzieła popkultury mają to do siebie, że są wielkie. Każda próba zabrania się do nich i odświeżenia podejścia musi wywołać co najmniej kontrowersje, jeśli nie bunt i otwarte powstanie fanów. Mieliśmy z takimi aktami do czynienia nieraz. Dość przywołać epizody 1-3 Gwiezdnych wojen

Lucasa, revamp Batmana dokonany w komiksie przez Millera, pierwszego „nietoperza” sfilmowanego przez Christophera Nolana, sequel Ojca chrzestnego i wiele, wiele innych. Najczęściej, kiedy opadnie bitewny pył, okazuje się, że wyniki sprzedaży nie kłamią, a naprzeciwko garstki głośno krzyczących nerdów stoi

102 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

zadowolony tłum konsumentów, który dostał kolejny dobry produkt. Czasami jest jeszcze tak, że Wielkie Dzieło jest dziś legendą, znaną głównie z opowieści osób trzecich. Niewznawiane od lat, potężne mocą nostalgii, funkcjonuje w świadomości odbiorców niemalże jako świętość, a wszelkie próby rewizji tego stanu z góry skazane są na porażkę – prawa autorskie nie wiadomo u kogo, a reedycja niekoniecznie się opłaca. Czasem nawet sprytny wydawca wie, że kultowy dziś tekst kultury czytany po latach okaże się cieniem swego własnego mitu. Bez najmniejszego wahania na listę Wielkich Dzieł (popkultury) wciągnąć należy kosmicznego wikinga – Thorgala. Dziesiątki tysięcy dzieciaków wychowało się z jego przygodami pod rękę, dorastając wraz z gwiezdnym dzieckiem. Komiks z prawdziwego zdarzenia, chyba pierwszy w Polsce, niebędący tubą propagandową (Kapitan Żbik, Pilot śmigłowca) czy komedyjką dla młodszej młodzieży (Tytus, Romek i A’Tomek, Przygody Jonka, Jonki i Kleksa). Zagraniczny scenarzysta, polski rysownik i rzesze spragnionych dorosłego komiksu zapewniły Thorgalowi sukces. Pierwsze tomy Thorgala dostępne są jedynie w antykwariatach i serwisach aukcyjnych. W sukurs młodszym czytelnikom, którzy nie mieli okazji zapoznać się z pierwszymi częściami historii, przychodzi francuska pisarka, Amelie Sarn. Jej książka to literacka wersja pierwszych (chronologicznie) rozdziałów opowieści o Thorgalu. Znajdziemy tu rozszerzone i rozbudowane wątki z tomów Gwiezd-

ne dziecko, Aaricia, Wyspa wśród lodów i Zdradzona czarodziejka. Jak literacka przeróbka wypada w starciu z oryginałem? Cóż, mimo nieprzekładalności medium komiksowego na język literacki próba ta wypada całkiem udanie. Autorka trzyma się kanonu dość mocno, co na pewno ucieszy hardkorowych fanów serii. Jednocześnie nie boi się konfrontacji z legendą i dopisuje do opowieści van Hamme’a i Rosińskiego nowe epizody. Dzięki temu czytelnik ma szansę głębiej wejść w uniwersum Thorgala, poznać dodatkowe smaczki i, być może, znaleźć nowy sposób na odczytanie przygód tytułowego dziecka z gwiazd. Nie do przecenienia jest fakt, że książkowa wersja na pewno przyciągnie do komiksowej serii nowych czytelników. Thorgal to rewelacyjna fabuła, wystarczyło trzymać się komiksu, aby powstało dobre czytadło. Bo jasne jest dla wszystkich, że nie mamy tu do czynienia z literaturą najwyższych lotów, ale przecież nie zawsze czytelnik musi sięgać po Dostojewskiego czy Prousta. Gwiezdne dziecko to po prostu dobra książka na dwa wieczory, ot, do poczytania. Nie ma w niej zbędnych psychologicznych rozważań, styl jest przezroczysty, a konstrukcja bohaterów nie utrudnia odbioru tego, co najważniejsze – fabuły. Lepiej nie zaczynać Thorgala od tej książki ani swojego spotkania z gwiezdnym wikingiem na niej nie kończyć. Jeśli jednak pod ręką nie ma starych, zakurzonych archiwaliów komiksowych, wówczas powieść Amelie Sarn jest z pewnością dobrym wyborem. 103

| nr 13 listopad 2011 r.


Thorgal. Dziecko z gwiazd Amelie Sarn

Tytuł: Thorgal. Dziecko z gwiazd Autor: Amelie Sarn Tłumaczenie: Joanna Schoen Wydawnictwo: Egmont 2011 Liczba stron: 270 Cena: 29,90 zł

Ziemia wiedziała już wiele. Komiksowe wersje filmowych hitów, książkowe adaptacje gier, musicale oparte na komiksowych paskach (jak kto nie wierzy, to niech obejrzy Snoopy the Musical albo It’s a Bird... It’s a Plane... It’s Superman). Logika nakazywała czekać, aż ukaże się powieść będąca fabularyzacją komiksu. Oczy-

wiście, rzecz sama w sobie nie jest niczym dziwnym, w Ameryce nurt rozpoczął się od Przygód Supermana autorstwa George’a Lowthera, wydanych w 1942 roku. A jakby chcieć się uprzeć, to można ją przesunąć do 1933, kiedy to światło dzienne ujrzała książkowa wersja przygód Bucka Rogersa – Buck Rogers w 25 stuleciu.

104 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

Tym, co może podniecać, jest fakt, że tym razem przedmiotem adaptacji jest prawie że polski komiks – a mianowicie Thorgal. Imię gwiezdnego woja, kosmicznego rozbitka wśród fantasy wikingów zna chyba każdy starszy nastolatek. Wielka kariera na Zachodzie, potężne nakłady w dotowanej Polsce czerwonej i całkiem przyzwoite w tej nowszej, wolnorynkowej. Uwielbienie krytyków (przynajmniej tych, którzy wiedzieli, czym jest komiks) i wierne rzesze czytelników – oto skrócona historia sukcesu. Thorgal, Kajko i Kokosz oraz Tytus to największe – i rozpoznawane niemal przez wszystkich – ikony polskiego komiksowego świata. Jak widać – z jednej strony jest legenda, niemalże ojczyźniana świętość i skarb narodowy, taka Prząśniczka XXI wieku. Co z drugiej? Czterdziestoletnia francuska pisarka i tłumaczka, autorka kilku powieści dla dzieci, zamieszana w przemysł komiksowy między innymi Triem z Belleville. Konfrontacja niemalże jasna, nawet bez dokładnej lektury można śmiało obstawiać klapę. I, niestety, z klapą mamy do czynienia. Po pierwsze, jest coś takiego, jak nieprzekładalność mediów. Przenieść komiksowe dzieło z jego dynamiką i przestrzenią poza kadrem na karty książki jest pewnie równie łatwo, jak tańczyć o architekturze. A czytanie opisów poszczególnych kadrów (do czego sprowadza się książkowy Thorgal) jest równie absorbujące, co słuchanie, jak ktoś opowiada dowcipy rysunkowe. Po drugie, jest coś takiego jak kanon. Szczególnie mocno wyczuleni na wszelką manipulację kanonem są właśnie fani fantastyki, do

których gros czytelników Thorgala się zalicza. Wrzask, jaki podnoszą, kiedy zmienia się na przykład kolor miecza Dartha Vadera czy fryzurę Supermana, zawsze odbija się twórcom nieprzyjemną czkawką. Nie zdziwi zatem sytuacja, w której tabuny fanatyków na forach będą wytykać palcami oczywiste i niezmiernie ciężkie błędy powieści. Na przykład śmierć Leifa w powieści jest wynikiem spisku Gandalfa Szalonego i Slivii, co nijak nie mieści się w fabule oryginalnych, komiksowych historii. Oczywiście – zwykły czytelnik się nie przejmie, ale dla fana (a można wierzyć, że to oni będą głównymi odbiorcami książki) będzie to gwałtem na przedmiocie ich kultu. Po trzecie, nawet najgorszą kupę da się napisać w sposób przynajmniej nieco wciągający. Udowadniają to od lat autorzyny od kodów, chichów, ptaśków i siedzenia nad rzeką z płaczem. Cokolwiek by o ich twórczości powiedzieć, nie da jej się zarzucić braku pewnych elementarnych wartości literackich. Zasada działa w drugą stronę (nawet częściej). Niezły, obiecujący temat łatwo spartaczyć, zarzynając potencjalne czytadło kiepskimi umiejętnościami literackimi. Pani Amelii Sarn brak trzeciorzędnego rzemieślniczego warsztatu, a jej narracja jest nieudolna i płaska. Znajome postaci i bohaterowie odmalowani są ledwo ledwo, a to, co nowe i co miało zaskoczyć czytelnika, nuży, męczy i przeszkadza. Przestroga: nie zaczynać cyklu o Thorgalu od tej książki. Nie kończyć go na tej książce. Nie czytać jej również pomiędzy kolejnymi tomami komiksu. W ogóle lepiej jej do rąk nie brać. Fuj. 105

| nr 13 listopad 2011 r.


Teoria diabła i inne spekulacje Janusz Cyran

Tytuł: Teoria diabła i inne spekulacje Autor: Janusz Cyran Wydawnictwo: Powergraph 2011 Liczba Stron: 498 Cena: 39,00 zł

Zbiór opowiadań zawsze stanowi pewną loterię. Bardzo rzadko zdarza się, by każdy los wygrywał. O szczęściu można mówić, jeżeli przynajmniej „większa połowa” wyciągniętych losów okazuje się trafiona. W wypadku Teorii diabła i innych spekulacji czytelnik na pewno nie będzie rozczarowany. Książka rzuca się w oczy dzięki okładce, która,

chociaż prosta, nieodparcie przyciąga wzrok. Grafika nęci czytelnika, sugerując niebanalną zawartość i nie są to obietnice bez pokrycia, gdyż na niespełna pięciuset stronach autor roztacza dziesięć niesamowitych wizji, które mogą zachwycić. W 11. numerze „Literadaru” Krzysztof Schechtel oburza się stwierdzeniem wygłoszonym na Polconie

106 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

2010 przez jednego z polskich pisarzy. Ów autor dowodził, że „fantasy nie jest nurtem powołanym do przekazywania czegokolwiek”. To niefortunne stwierdzenie rodzimego literata z pewnością obnaża wady wielu pozycji – zarówno z nurtu fantasy, jak i science fiction – jednak na szczęście zupełnie nie pasuje do prezentowanego zbioru. Janusz Cyran porusza poważne tematy dotyczące natury człowieka. Nie stawia co prawda zbyt wielu pytań, ale za to przedstawia liczne odpowiedzi na pytania, które być może już niedługo będziemy stawiać sami. Często są to prawdy, których uświadomienie sobie może być bolesne. Trudno bowiem cieszyć się życiem, mając świadomość ludzkiej nikczemności, głęboko zakorzenionej agresji, skłonności do zdrady, tchórzostwa czy chęci do wykorzystywania bliźnich. Poszczególne historie obnażają prawdę o ludziach, ich wadach, a także o ich niezmienności, co w kontekście opisywanej w opowiadaniach przyszłości jest tym smutniejsze. Wizje roztaczane przez autora są w większości pesymistyczne. Niektóre opisują, jak skończyć się może ludzka cywilizacja, inne zaś prezentują domniemaną przyszłość świata – smutną, ale nie katastroficzną. Treść zdecydowanie przytłacza i zdecydowanie nie nadaje się do tego, by wieczorem poprawić sobie humor po ciężkim dniu. Jednak pomimo tego faktu warto się z nią zapoznać. Nie tylko ze względu na wplecione w fabułę ważkie kwestie dotyczące ludzkości, ale też samą warstwę fabularną. Czytelnik przenoszony jest do różnych wersji przyszłości. Raz może obserwować walczących żołnierzy, kiedy indziej

naukowców czy policjantów, a czasem zwykłych obywateli. Ważne jest to, że za każdym razem dostaje ciekawą i nietuzinkową historię osadzoną w uprawdopodobnionym świecie, który być może zostanie stworzony przez przyszłe pokolenia. Nie ma jednak róży bez kolców, a loterii bez przegranych. W zbiorku znalazły się też pozycje słabsze. Największym zarzutem może być niewątpliwie to, że niektóre z prezentowanych utworów są miejscami mało zrozumiałe. Pewne zagubienie w opisywanym świecie z pewnością ułatwia wczucie się w emocje bohaterów, momentami jednak skutecznie wybija z czytelniczego rytmu, zmniejszając przyjemność płynącą z lektury. Mroczne wizje przyszłości ludzi są zarówno ciekawe, jak i pouczające. Sam wydawca porównuje je do obrazów Zdzisława Beksińskiego i rzeczywiście wywołują one zbliżone uczucie niepokoju. Odbiorcy lubujący się w pesymistycznych historiach osadzonych w odległej przyszłości będą z pewnością zadowoleni, pozostali winni poczuć się przynajmniej zaintrygowani.

107 | nr 13 listopad 2011 r.


W cieniu Pałacu Zimowego John Boyne

Tytuł: W cieniu Pałacu Zimowego Autor: John Boyne Tłumaczenie: Joanna Puchalska Wydawnictwo: Świat Książki 2011 Liczba stron: 400 Cena: 39,90 zł

17 lipca 1918 roku w Jekaterynburgu, w domu Ipatjewa doszło do makabrycznej egzekucji – ostatni car Rosji, Mikołaj II Romanow, jego żona Aleksandra Fiodorowna oraz ich dzieci zostali rozstrzelani przez bolszewików. Wobec nieznanego miejsca pochówku carskiej rodziny (ich szczątki znaleziono dopiero na po-

czątku lat 90.) pojawiło się mnóstwo osób podających się za cudownie ocalałe z masakry carskie dzieci. Uzurpatorki nader często podszywały się pod Wielką Księżniczkę Anastazję (najsłynniejsza z nich to Anna Anderson, która do końca życia utrzymywała, iż jest córką cara – czemu ostatecznie zaprzeczyły badania DNA). Na

108 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

przestrzeni lat powstało kilka filmów opisujących tragiczny los carskiej rodziny (np. Mikołaj i Aleksandra), a także dzieje uzurpatorów (np. Anastazja z Ingrid Bergman). Historia ostatnich Romanowów staje się ponadto nierzadką inspiracją dla literatury, żeby wymienić tylko Anastazję Petera Kurtha, fenomenalną biografię Anny Anderson, Mitomankę Mary Morrissy (powieść o Franciszce Sanckowskiej, rzekomej Anastazji), Córkę carycy Carolly Erickson (romans traktujący o szczęśliwym ocaleniu Tatiany). W ten sam nurt wpisuje się również W cieniu Pałacu Zimowego Johna Boyne’a. Narratorem jest Georgij Jachmieniew, sędziwy Rosjanin zamieszkały w Londynie. Mężczyzna snuje autobiograficzną opowieść na dwóch płaszczyznach – emigracyjnej (która obejmuje pobyt w Paryżu i Londynie po rewolucji bolszewickiej) oraz krajowej (dotyczącej wydarzeń w carskiej Rosji). Dzięki naprzemienności tej historii i wywołanym przez to retardacjom narastają niejasności i tajemnice – kim tak naprawdę jest żona Georgija, Zoja? Dlaczego Georgij z syna prostego chłopa awansował na ochroniarza małoletniego carewicza Aleksego? Jak małżeństwo Jachmieniewów trafiło do Londynu? Czemu boją się powrotu do Rosji? Wszystko zaś wyjaśnia się dopiero na ostatnich stronach powieści. Na kartach W cieniu Pałacu Zimowego ożywa przede wszystkim carski dwór i Rosja w przededniu słynnej rewolucji. Boyne dba o szczegóły – opisywany świat uderza plastycznością, a wszystkie postaci są pełnokrwiste i przekonujące, zresztą nie tylko te historyczne (histeryzująca caryca,

cierpiący na hemofilię Aleksy, dorastające Maria i Anastazja, pozwalające sobie na pierwsze miłosne uniesienia czy demoniczny Rasputin), ale również te najzupełniej fikcyjne (Georgij, Zoja, ich wnuk Michael, lekarka Joan Crawford). Co istotne, późniejsza biografia Georgija nie traci na wyrazistości. Ciągnąc historię Rosjanina poza czasy rewolucji, pisarz porusza szereg istotnych problemów (uczucie w małżeństwie, problem z niewiernością, trudy emigracyjnego życia) i potrafi je literacko udźwignąć – dzięki temu opowieść jest dużo bogatsza. Autor Chłopca w pasiastej piżamie nie gubi się w stworzonej przez siebie opowieści, nie pozwala sobie na dłużyzny, sprawnie przechodzi pomiędzy kolejnymi odsłonami historii. Ocalenie którejś z córek cara (przeważnie Anastazji) było motywem tak często przerabianym w książkach czy filmach, że właściwie tajemnica jest łatwa do rozszyfrowania. Na przewidywalność można by jeszcze przymknąć oko – gorzej z błędami rzeczowymi, jakich nie udało się w książce uniknąć. Przez wybiórcze podejście i pomijanie istotnych motywów powieść wydaje się niepełna. John Boyne jest niewątpliwie utalentowanym pisarzem. W cieniu Pałacu Zimowego stanowi na to niezbity dowód. Jednak im większy talent, tym trudniej wybaczyć niedociągnięcia i gafy. To właśnie przez rozliczne potknięcia książka z ciekawej, barwnej i całkiem sprawnie napisanej powieści, przedstawiającej alternatywną wersję historii, w gruncie rzeczy staje się kolejnym wciągającym romansem z częściowym happy endem – i niestety nie jest niczym więcej. 109

| nr 13 listopad 2011 r.


Bezpieczna przystań Nicholas Sparks

Tytuł: Bezpieczna przystań Autor: Nicholas Sparks Tłumaczenie: Ewa Wojtczak Wydawnictwo: Albatros 2011 Liczba stron: 424 Cena: 34,90 zł

Sposobem Nicholasa Sparksa na życie jest pisanie książek o miłości. Uwielbiane przez czytelników i często przenoszone na ekran kinowy opowieści poruszają zazwyczaj trudne tematy i nie zawsze kończą się happy endem, dzięki czemu, zaczynając lekturę, nie jesteśmy pewni jej zakończenia. „Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością” – tak można

w skrócie opisać głównych bohaterów nowej powieści Amerykanina, tym razem znacznie mroczniejszej od poprzednich. Kobietą po przejściach jest Katie. Nie ma jeszcze trzydziestu lat, ma za to spory bagaż doświadczeń i nieudane życie, które, ma nadzieję, zostawiła za sobą. Pojawia się nagle w małej nadmorskiej miejscowości, znajduje pracę kelnerki i wynajmuje

110 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

skromny dom na odludziu. Southport z kolei jest typową mieściną, gdzie życie płynie powoli i wszyscy znają wszystkich. Katie jest jednak bardzo ostrożna i nieufna, stara się wszystkich trzymać na dystans. Wtedy poznaje jednak mężczyznę z przeszłością. Alex jest wdowcem wychowującym dwoje dzieci, który prowadzi mały sklep. Stopniowo on i jego rodzina stają się dla Katie coraz ważniejsi. Ale o przeszłości nie jest tak

trochę rozczarowuje czytelnika przyzwyczajonego do rozkładania emocji niemalże na czynniki pierwsze i tłumaczenia postępowania bohaterów. Po drugie, znacząco spowalnia to akcję, nie wprowadzając w zamian niemal nic interesującego. Dalej nie jest lepiej – rozdziały, których bohaterem jest Kevin, są nie tylko nudne, a denerwujące i zniechęcają do czytania. Tutaj z kolei autor za bardzo wziął sobie do serca

Jako aperitif polecamy filmy: Niedokończone życie i Kroniki portowe. łatwo zapomnieć. Co gorsza, przeszłość nie zapomina o Katie, o czym rychło bohaterka się przekona. Nowa książka Sparksa dowodzi, że jest on mistrzem w swoim fachu, umiejącym opowiadać o miłości w ciepły i lekki sposób. Również to, jak opisuje Southport – plastycznie, z dbałością o szczegóły – sprawia, że książkę czyta się nie tylko z przyjemnością, ale też łatwo można wczuć się w atmosferę tego miejsca, sielskiego i (pozornie) bezpiecznego. I mimo że autorem Bezpiecznej przystani jest mężczyzna, w powieści bardzo dobrze ukazana jest kobieca psychika, emocje i odczucia. Jednak gdy autor zaczyna wplatać retrospekcje z życia Katie u boku jej męża Kevina, książkę zaczyna czytać się znacznie gorzej. Po pierwsze, temat przemocy domowej potraktował dość płytko, nie zagłębił się w psychikę maltretowanej kobiety, ale poprzestał na zwykłym opisie zdarzeń, co

potrzebę wniknięcia w psychikę opisywanego bohatera. Przez to co kilka stron czytamy to samo, ten sam nieciekawy bełkot pijanego i niestabilnego emocjonalnie mężczyzny, który nie wie, czy bardziej kocha swoją żonę, czy chce ją zabić. Mimo tych mankamentów fabuła powieści trzyma w napięciu, a akcja jest ciekawa. Zwłaszcza ostatnie rozdziały sprawiają, że łapiemy się na przebieganiu wzrokiem po kolejnych zdaniach, żeby zobaczyć, co się stanie, a o oderwaniu od lektury właściwie nie ma mowy. Bezpieczna przystań opowiada o trudnej miłości i o wyborach między wyjściem złym i jeszcze gorszym, o walce o szczęście. Lekka, napisana ze szczyptą talentu jest dobrą propozycją na leniwy wieczór, jednak o czytelniczej uczcie i rumieńcach na twarzy raczej można zapomnieć, co oszczędzi rozczarowań i paradoksalnie sprawi, że będziemy bawić się jeszcze lepiej. 111

| nr 13 listopad 2011 r.


Syreni śpiew Val McDermid

Tytuł: Syreni śpiew Autor: Val McDermid Tłumaczenie: Magdalena Jędrzejak Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2011 Liczba stron: 408 Cena: 38 zł

Taka to książka, że strach cokolwiek o niej napisać, żeby nie zdradzić tego, co powinno być odkrywane stopniowo. Kryminał. Wciągający, a nawet uwodzący czytelnika. Ten rodzaj, który, jeśli przekroczymy niewidzialną granicę, czyli nieopacznie, przerzucając sobie stronę za stroną, poznamy zarys okoliczności, w jakich

toczy się akcja, i pierwsze charakterystyki bohaterów, utrudnia zajmowanie się pożytecznymi sprawami i „zmusza”, by czytać dalej i dalej. Najłatwiej wpaść w pułapkę pod koniec każdego rozdziału. Widząc pustą połowę kartki, myślimy: dobra, doczytam dotąd i biorę się do roboty. Po czym w ostatnim akapicie chwytają

112 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

nas takie dwa albo trzy zdania, że po prostu musimy się dowiedzieć, co dalej. A ponieważ chyba mniej więcej właśnie o coś takiego chodzi w powieści kryminalnej, nic dziwnego, że autorka dostała za nią Złoty Sztylet, czyli ważną brytyjską nagrodę przyznawaną przez Stowarzyszenie Pisarzy Literatury Kryminalnej. Tym bardziej że zastosowała również pewien pomysłowy i oryginalny chwyt fabularny, polegający na... Tyle. Cisza. I to by było na tyle chwalenia. Bo poza tym oryginalnie nie jest. Dwoje singli, psycholog kryminalny oraz młoda, atrakcyjna policjantka, prowadzi dochodzenie w związku z serią morderstw popełnionych w średniej wielkości angielskim mieście. Sporo wskazuje na to, że do zbrodni dochodzi na tle seksualnym, bowiem ofiary, w taki czy inny sposób, powiązane są z lokalnym środowiskiem homoseksualistów. Schemat goni schemat – i para głównych bohaterów (przyciąganie, odpychanie, romans, nie romans), i katalog postaci drugoplanowych (niechętny gejom toporny policjant, zwierzchnik ambitnej pani inspektor; żądna sensacji dziennikarka; jeszcze jeden policjant, zmęczony robotą, z żoną i dziećmi w domu, które przez nadgodziny zaniedbuje; itd.) i – wreszcie – analizy psychologiczne (również autoanalizy) seryjnego mordercy, profilowanie go, portretowanie: nic nowego (szczególnie dziś; w 1995 roku, kiedy książka została oryginalnie wydana, pewnie było to wszystko nieco świeższe). Jeśli komuś kojarzy się to z gotowym materiałem na serial, intuicja go nie zawodzi: Syreni śpiew to pierwsza z cyklu, jak na razie, siedmiu książek oraz kanwa serialu Wire in the Blood emitowanego w brytyj-

skiej telewizji w latach 2003-2009. No, ale co? To źle, że serial? A tak! Jak ograny, to źle. A przynajmniej nie najlepiej. Bo to już było, ładne z wierzchu, a puste w środku, bazujące na wciągającej mocy powtórzeń, zamiast na pomysłowości. Osobna kwestia to ociekające krwią i rezonujące skowytem bólu opisy tortur. Co kto lubi – kwestia gustu czy raczej wrażliwości. Ponieważ od samego początku książki równolegle z postępami śledztwa poznajemy także punkt widzenia seryjnego mordercy (rozdziały właściwej akcji przeplatane są fragmentami dziennika psychopaty – ten zabieg też udany, trzeba przyznać), wiemy, że pod pewnymi warunkami z zadawania cierpienia można się starać uczynić sztukę. Ma to chyba być (takie można odnieść wrażenie) szokująco-odrażająco-fascynujące (kolejność przymiotników właściwie dowolna), a jest – no, jeszcze raz, kwestia gustu – tandetne i efekciarskie. Żeby jednak nie zniechęcać do przyzwoitej i wciągającej powieści kryminalnej warto na koniec zwrócić uwagę na jeszcze jeden jej aspekt – w pełnym tego słowa znaczeniu czarujący. Otóż akcja kryminału dzieje się w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, a więc naprawdę niedawno, a tymczasem scenografię mamy jak z innej epoki: jakieś dyskietki, łapanie ludzi na telefon domowy, wielogodzinne przeszukiwanie archiwów. Niby drobiazgi, ale jeśli do nich dodamy pochmurne niebo, wilgoć i bohatera, który jest zamknięty w sobie, bo skrywa wstydliwą tajemnicę, to robi się z tego całkiem ciekawy noir końca XX wieku. Tak to przynajmniej może wyglądać z perspektywy roku 2011. 113

| nr 13 listopad 2011 r.


Samotność na pełnym morzu Michael Morpurgo

Tytuł: Samotność na pełnym morzu Autor: Michael Morpurgo Tłumaczenie: Marta Kapera Wydawnictwo: Telbit 2011 Liczba stron: 319 Cena: 34,00 zł

Stephen King pytany wciąż i wciąż od nowa o to, skąd czerpie pomysły, zaczął żartować: „z dolnej półki w trzeciej alejce w markecie Woolworth”, „z Utica w stanie Nowy Jork, jest tam taki mały sklep”, „z księgarni Używane Pomysły na 42 ulicy w Nowym Jorku”. Jego kolega po fachu, angielski pisarz Michael

Morpurgo, zapewne zna podobne adresy nad Tamizą. Co prawda, na swojej stronie internetowej nic o tym nie wspomina, skromnie twierdząc, że natchnienie czerpie ze wszystkiego, co go otacza. Gdy jednak pozna się jego dorobek, ponad sto wydanych książek, z czego większość to poczytne bestsellery, to myśl o małym skle-

114 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

piku z oryginalnymi pomysłami na wynos, ukrytym gdzieś w londyńskiej mgle wcale nie wydaje się już taka niezwykła. Po II wojnie światowej ze zniszczonej bombardowaniami Wielkiej Brytanii wywieziono tysiące dzieci. Sieroty pozbawione perspektyw w ojczyźnie, odpływały statkami do Australii, Nowej Zelandii lub Kanady. Na miejscu, na małych przymusowych emigrantów często zamiast nowej rodziny

przyćmić złych doświadczeń. W pamięci Arthura na zawsze wyryła się niewolnicza praca na australijskiej farmie, sypialniany barak zamykany na klucz, samobójcza śmierć głodowa kolegi współwięźnia, wojna w Wietnamie, zabijanie, hazard, załamanie nerwowe... Trudnych tematów do przemyślenia nie brakuje, a oszczędny, pozbawiony kwiecistych ozdobników styl Michaela Morpurgo sprawia, że czytelnik szybko

W uznaniu całokształtu dokonań autora, królowa Elżbieta II nadała mu najwyższe odznaczenie Oficera Orderu Imperium Brytyjskiego. czekała praca i numer zamiast imienia. Na jednym z takich statków znalazł się sześcioletni Arthur. W Londynie została jego siostra Kitty, on dotarł do Australii. Jak podaje autor, w latach 1947–1967 trafiło tam od siedmiu do jedenastu tysięcy dzieci z Wielkiej Brytanii. Arthur nigdy już nie zobaczył Kitty, jednak po latach niespełnionym marzeniem o odnalezieniu siostry zaraził swoją nastoletnią córkę Allie. Razem mieli wyruszyć na poszukiwania. Odważne plany przekreśliła śmiertelna choroba Arthura. Postanowił wtedy spisać historię swego ponadsześćdziesięcioletniego życia. Wśród typowych przygodowych i wesołych książek dla nastolatków, Samotność na pełnym morzu wyróżnia poważna tematyka. Główny bohater poznał siłę przyjaźni, ciepło rodzinnego domu, udało mu się połączyć pracę z życiową pasją. Jasne momenty w jego życiu nie zdołały jednak nigdy

wczuwa się w sytuację głównego bohatera. Oczywiście sprzyja temu również pierwszoosobowa narracja. Śmierć Arthura kończy pierwszą część książki. Opowieść kontynuuje jego nastoletnia córka Allie, która, chcąc spełnić marzenie ojca, wyrusza na poszukiwanie Kitty. Morska wyprawa początkowo przewidziana jako wielka przygoda ojca i córki, zmienia się w samotny rejs Allie przez pół globu, aż do odległej Anglii. Jak na XXI wiek przystało podróż i całą akcję poszukiwawczą obserwują i nagłaśniają (ułatwiają) media. Allie ma swoją stronę internetową, prowadzi bloga, a podczas rejsu koresponduje mailowo z rodziną. Ta część książki jest nieco słabsza od pierwszej. Tu także autor porusza ważne w życiu człowieka tematy: dążenie do celu, poświęcenie, wiara w swoje siły, jednak opowieść córki nie oddziałuje na czytelnika tak intensywnie jak historia jej 115

| nr 13 listopad 2011 r.


ojca. Trzecim, milczącym, ale ważnym bohaterem powieści jest morze. Wodny żywioł jest nierozerwalnie związany z życiem obojga bohaterów. Oboje kochają żeglować i konstruować łodzie, podziwiają urodę kapryśnych mórz i oceanów. Inspiracją dla fabuły był mroczny poemat Coleridge’a Rymy o sędziwym marynarzu. Obok błękitnych fal, łodzi i statków przez karty powieści przewija się szereg (często zabawnych) zwierząt: wombat kradnący skarpetki, uparcie milczący osioł, kangury i oczywiście albatros. Morpurgo nie potrzebuje jednak rozbudowanych na pół strony opisów przyrody, by oddać piękno australijskiej przyrody. Dla Brytyjczyków pojawienie się w księgarniach Samotności na pełnym morzu nie było dużą niespodzianką. Ot, kolejny bestseller Morpurgo. Polski czytelnik

nie był tak rozpieszczany i dopiero od niedawna możemy zaczytywać się w książkach tego autora. Nastoletni, pełnoletni, wieloletni – w kolejce po powieści pisarza może ustawić się każdy. Niewielu się zawiedzie. Co wyjątkowego kryje w sobie ta powieść? Po pierwsze – oryginalnego narratora. Chory, sześćdziesięciopięcioletni mężczyzna z powagą opowiadający o swoim kończącym się już życiu, to w książkach młodzieżowych ewenement. Po drugie – emocje. Choć fabuła nie zapiera tchu, a zwroty akcji nie są spektakularne, to lekturze stale towarzyszą silne uczucia. Po trzecie – historia. Tłem powieści są autentyczne wydarzenia.

Portal cieszący się ogromną popularnością, dedykowany głownie mniejszościom seksualnym oraz osobom heteroseksualnym zainteresowanym kulturą i problematyką środowiska LGBT. Porusza i komentuje problemy przede wszystkim kulturalne, społeczne i lifestylowe, ale również z kręgu zdrowia i urody.

116 | nr 13 listopad 2011 r.


Nasze teksty siÄ™ nie

starzejÄ…!

Zobacz archiwalne numery Literadaru ... ZA DARMO! 117 | nr 13 listopad 2011 r.


Kwantowy złodziej Hannu Rajaniemi

Tytuł: Kwantowy złodziej Autor: Hannu Rajaniemi Tłumaczenie: Wojciech Szypuła Wydawnictwo: Mag 2011 Liczba stron: 336 Cena: 35,00 zł

Kwantowy złodziej to powieściowy debiut fińskiego pisarza, tworzącego w Wielkiej Brytanii – Hannu Rajaniemiego. Książka wydana w 2010 roku, do Polski trafiła już w 2011. Warto wspomnieć, że Zachód przyjął tę pozycję dosyć entuzjastycznie i tytuł był nominowany do Nagrody Locusa dla najlepszego debiutu. Fabułę swojej powieści autor

osadził w dalekiej przyszłości Układu Słonecznego. Głównym bohaterem jest słynny złodziej Jean le Flambeur, któremu nie powiódł się jeden skok i trafił do więzienia. Flambeur, a wraz z nim czytelnik, zostanie wessany w wir wydarzeń prowadzących go do marsjańskich kazamat oraz uwikłają w rozpracowywanie tajemnic, które czasem lepiej pozostawić w spokoju.

118 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

Przedstawiony świat jest, i przez całą książkę pozostaje, niezrozumiały. Autor nie stara się w żaden sposób ułatwić czytelnikowi immersji w opisywane uniwersum. W książce brakuje podsumowania wydarzeń historycznych, które doprowadziły świat w jego obecne miejsce. Brak też opisów umożliwiających wyjaśnienie działania większości prezentowanych technologii. Wszystkie informacje, jakie otrzymujemy, udzielane są sporadycznie i tylko wtedy, kiedy ma to znaczenie dla fabuły. Odbiorca musi zatem sam próbować złożyć sobie spójny obraz świata. Lekturę Kwantowego złodzieja można w efekcie porównać do bycia przeniesionym w czasie – wszystko, co człowieka otacza, jest obce, a jednocześnie wszyscy wokoło traktują to jako oczywistość i nie fatygują się, by wyjaśnić działanie poszczególnych urządzeń. Taki zabieg czyni utwór dość ciężkim w odbiorze, a przez to także niszowym. Jednocześnie pozwala niejednemu czytelnikowi odczuwać radość z układania strzępów informacji w zgrabną całość. Mało jednak prawdopodobne, by przypadkowy odbiorca polubił tę książkę. Wydaje się wręcz, że autor z rozmysłem zadedykował ten tytuł wyłącznie zagorzałym fanom tzw. twardej science fiction. Jeśli ktoś mimo to zdecyduje się przedrzeć przez gąszcz niezrozumiałych pojęć i opisy obcego świata, natrafi na zgrabnie napisaną historię kryminalną. Dodajmy, że z głównym bohaterem będącym przestępcą, którego nie sposób nie polubić. Wartka akcja wraz z narastającym napięciem i odkrywaniem kolejnych warstw tajemnicy nie pozwalają się nudzić. Jednak wbrew pozorom prosta zagadka kryminalna naszpi-

kowana nowinkami technicznymi to nie wszystko, co Kwantowy złodziej oferuje. Ponad opisywanymi wydarzeniami, Rajaniemi snuje opowieść o człowieku, jego naturze, ograniczeniach i niezmienności. Książkę tę należy zdecydowanie uznać za pozycję trudną. Czytelników może odstraszyć sam początek powieści oraz całkowity brak znajomości świata i pojęć, którymi swobodnie żonglują główni bohaterowie. Jednak jeśli ktoś zada sobie trud dalszego śledzenia fabuły, odkryje niezwykle bogatą w szczegóły i emocjonującą opowieść, która nie pozwala odłożyć książki na bok. Ma ona jednak jeden mankament, a nawet dwa. Ci, którzy nie lubią „literatury z zielonymi ludkami”, zapewne się nią nie zachwycą, ale nie do nich jest kierowana. Dla tych, którzy lubią, największą wadą będzie to, że tak ciekawy świat nie został dokładnie opisany. Można jednak żywić nadzieję, że ten problem zostanie rozwiązany, gdyż w kolejnym roku ma się ukazać (na Zachodzie rzecz jasna) drugi tom powieści Fina – pozostaje tylko na niego cierpliwie poczekać w kraju nad Wisłą.

119 | nr 13 listopad 2011 r.


Ludzie na walizkach. Nowe historie Szymon Hołownia

Tytuł: Ludzie na walizkach. Nowe historie Autor: Szymon Hołownia Wydawnictwo: Znak 2011 Liczba stron: 136 Cena: 29,90 zł

To już druga odsłona rozmów Szymona Hołowni z cyklu Ludzie na walizkach. W odróżnieniu od pierwszej, nie zawiera wcześniej publikowanych wywiadów, ale powstała na bazie programu o tym samym tytule, który można oglądać w religia.tv.

Szerokiej publiczności Hołownia znany jest przede wszystkim jako współprowadzący show Mam talent i felietonista Newsweeka. Uznanie zyskał jednak jako dziennikarz katolicki i autor książek o tematyce religijnej, które cieszą się ogromną popularnością, bo mó-

120 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

wią o wierze i religii w sposób przystępny dla czytelnika. Ludzie na walizkach nie są kolejną książką, w której Hołownia tłumaczy różnicę między przeorem a opatem albo podpowiada, co zrobić na nudnym kazaniu w kościele. Tym razem mierzy się z zupełnie innymi tematami: chorobą, śmiercią, cierpieniem. Poprzez rozmowy z ludźmi, których spotkało w życiu najgorsze, Hołownia próbuje odpowiedzieć na najważniejsze pytania: o wartość życia, sens cierpienia i buntu wobec tego, co nieuniknione. O to, co zrobić, gdy staje się przed ścianą i wydaje się, że teraz można już tylko tak stać i płakać. Rozmawia więc z matką Bartka, ratownika TOPR, który zginął pod Szpiglasową Przełęczą, ratując turystów, z Halszką Opfer, która przez wiele lat była molestowana seksualnie przez własnego ojca, chorą od dziecka na polio Janiną Ochojską-Okońską czy z o. Filipem Buczyńskim, franciszkaninem i prezesem Hospicjum im. Małego Księcia w Lublinie. A to tylko kilka z dwudziestu wywiadów zawartych w książce. Jeśli jednak oczekujemy gotowych odpowiedzi czy recept, zawiedziemy się. Jeśli szukamy łzawych historii, które wzruszą nas, ale zapomnimy o nich tuż po odłożeniu książki, lepiej wybrać coś innego. W trakcie lektury czeka nas sporo wzruszeń, ale nie o to w tej książce chodzi. Te historie mają dawać nadzieję, poruszać, skłonić do refleksji nad rzeczami, o których nie myślimy na co dzień, a przecież dotyczącymi nas wszystkich. Tylko że nikt nie zastanawia się zazwyczaj, co by zrobił, gdyby nagle stracił dziecko albo uległ wypadkowi. Celem

tych wywiadów jest niesienie pocieszenia tym, którzy znaleźli się w sytuacjach bez wyjścia i próbują poradzić sobie z bólem. Bez zbędnego patosu, bez ckliwości, za to z dystansem. Dzięki temu to wszystko wydaje się zwyczajne, jak zwyczajny wydaje się niezwykły heroizm tych ludzi, gdy mówią tak prosto o śmierci i bólu. Wielką zaletą książki jest to, że Hołownia po prostu daje mówić swoim bohaterom. Nie popisuje się erudycją, nie próbuje udowodnić swoich racji, nie przekonuje, nie moralizuje. Słucha. Jest tylko tłem dla historii opowiadanych przez jego gości. A jest to dla niego dość niezwykłe, co pewnie zauważą jego stali widzowie czy czytelnicy innych książek. Kolejnym plusem jest to, że mimo iż jest dziennikarzem katolickim, nie kieruje tej książki wyłącznie do ludzi wierzących, niejednokrotnie sam pyta o bunt wobec Boga, o to, gdzie był Bóg, gdy w życiu jego rozmówców działo się najgorsze. Niestety, przyznać trzeba, że Nowe historie są nieco słabsze od pierwszej części cyklu. Może dlatego, że wywiadów jest więcej, przez co historie tracą na wyrazistości, po niektórych można się tylko prześlizgnąć. A może ze względu na to, że w tej części brakło rozmów z lekarzami, którzy na ból i śmierć patrzą z innej perspektywy. Niemniej, to książka, która nie pozostawia obojętnym. Zmusza do przemyśleń, uczy pokory, jest mądra. Aż chce się napisać, że po prostu trzeba ją przeczytać – bez względu na to, jak banalnie to brzmi. Bo w tym przypadku właśnie w prostocie tkwi siła przekazu. 121

| nr 13 listopad 2011 r.


Irlandia: celtycki splot Ernest Bryll, Małgorzata Goraj-Bryll

Tytuł: Irlandia: celtycki splot Autor: Ernest Bryll, Małgorzata Goraj-Bryll Wydawnictwo: Zysk i s-ka 2010 Stron: 465 Cena: 49,90 zł Twarda oprawa

Nietrudno, patrząc na okładkę, znaleźć nie jeden, a dwa powody, dla których czytelnik może chcieć sięgnąć po Irlandię: celtycki splot. Irlandzki boom rozpoczęty na szeroką skalę ponad dwadzieścia lat temu trwa w najlepsze, w Polsce osiągając rozmiary zadziwiające nawet samych Irlandczyków. Osoby przynajmniej jednego z dwojga autorów nie trzeba

też sporej części czytelników przedstawiać. To, czego niektórzy miłośnicy poezji, prozy czy tłumaczeń Ernesta Brylla mogą nie wiedzieć, to fakt, że poeta przez pierwszą połowę lat dziewięćdziesiątych pełnił funkcję ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej w Irlandii. Wraz z małżonką poznali zatem ten piękny kraj, żyjąc w nim przez lata, jednocześnie widując naj-

122 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

wybitniejsze osobistości irlandzkiej polityki i kultury. Warunki świetne, żeby napisać o Irlandii książkę doskonałą. A jednak. Irlandia… podzielona jest na dwie nierówne sobie pod względem objętości i jakości części. Pierwsza, napisana samodzielnie przez Małgorzatę Goraj-Bryll, zajmująca około trzech czwartych książki, traktuje o Jamesie Joysie, jego Ulissesie, przemyśleniach autorki na temat tegoż, następnie o Dublinie i o Irlandii w ogóle. Wszystko to wymienione w kolejności według uwagi, jaką autorka poszczególnym zagadnieniom poświęca. Nie ma nic złego w koncepcji opisywania odwiedzanych miejsc poprzez perspektywę przemyśleń i wewnętrznych przeżyć opisującego. Jest za to rzeczą kłopotliwą, jeśli czytelnik nie dysponuje kluczem do zrozumienia tychże, wiedzą, która pozwoli mu odczuć to, co autor stara się opowiedzieć. Nie wyrokując, jak duży odsetek czytelników zainteresowanych szmaragdową wyspą jest jednocześnie znawcami i wielbicielami Ulissesa, trzeba zaznaczyć, że dla tych, którzy nimi nie są, większość pierwszej części książki będzie bezużyteczna. Reszcie zaś spodoba się o tyle, o ile są głęboko zainteresowani autobiograficznymi wspomnieniami z życia żony ambasadora, okraszonymi chaotycznymi przemyśleniami na temat poszczególnych miejsc w Dublinie i narodowych bohaterów Irlandii, niedającymi jednak jakiegokolwiek spójnego obrazu historii tego kraju. W dodatku napisanymi językiem dalekim od ciekawego. Część druga, napisana przez oboje małżonków, opisuje archipelag Blasketów – trzy niewielkie wysepki na południowy zachód od samej Irlandii. Niestety, w pozycji mają-

cej w tytule Irlandię znajdziemy o geografii tego kraju tylko tyle: opis stolicy i trzech małych wysepek. Nie jest jednak aż tak źle. Pod względem tak treści jak i literackiej sprawności druga część bije pierwszą na głowę. Historia mieszkańców wysp Blasket wpleciona zostaje umiejętnie w jeden z najważniejszych dla całej Irlandii okresów – budzenie się na początku XX wieku tożsamości narodowej zmierzającej do politycznej niepodległości, a także odrodzenie języka irlandzkiego i tradycyjnej kultury. Niestety, ta część z kolei pełna jest przykrych, wynikających ze złej redakcji błędów. Pojawiają się więc oczywiste lapsusy, według których ktoś został ochrzczony trzydzieści lat wcześniej niż się urodził, a wiersz z XVII wieku nazywany jest starszym od wiersza z wieku XIV, czy też zwykłe literówki. Jest to pozycja nierówna. Nie tylko ze względu na więcej niż jednego autora czy wskazaną wybiórczość co do tematów, jakie podejmuje. Być może tytułowy celtycki splot wciągnął autorów w nazbyt emocjonalną i chaotyczną narrację, psując efekt końcowy, choć zapowiadało się dużo lepiej.

123 | nr 13 listopad 2011 r.


Jak niechcący spowodowałem upadek światowego koncernu Harosław Jaszek

Tytuł: Jak niechcący spowodowałem upadek światowego koncernu Autor: Harosław Jaszek Wydawnictwo: IMG Partner 2011 Liczba stron: 144 Cena: 28,00 zł

Dla jednych praca w korporacji jest marzeniem, inni nie wyobrażają sobie zatrudnienia w międzynarodowym molochu. Dla tych pierwszych publikacja Harosława Jaszka będzie ostrzeżeniem zachęcającym do weryfikacji marzeń (tym bardziej, że podobno gdy Bóg chce kogoś ukarać, to spełnia jego marzenia), dla tych

drugich będzie po prostu potwierdzeniem ich słusznych przekonań. W liczącej zaledwie sto czterdzieści cztery strony publikacji Jaszek ukazuje funkcjonowanie światowego koncernu, a ponieważ strona po stronie obnaża kolejne absurdy, z którymi radzić muszą sobie pracownicy, nic dziwnego, że niemal każde spo-

124 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

strzeżenie głównego bohatera ocieka ironią. W takim ironicznym tonie utrzymana jest cała książka, dzięki czemu raz po raz wybucha się śmiechem. Wszyscy ci, którzy nie pracują w koncernie, na pewno potraktują opisane tu wydarzenia z przymrużeniem oka, natomiast zatrudnieni tam z pewnością przeżyją nie raz déjà vu. Głównego bohatera poznajemy w momencie, gdy (pomimo iż jest już nie pierwszej młodości) zostaje zatrudniony w Netholu – koncernie zajmującym się produkcją puszek i otwieraczy. Pełen optymizmu i wiary w politykę kadrową firmy doceniającej doświadczenie zawodowe swych pracowników, zostaje szybko pozbawiony złudzeń, gdy okazuje się, iż jest królikiem doświadczalnym, na którym zarząd chce sprawdzić, czy osoby starsze są mniej mobilne zawodowo. Dalej może być już tylko coraz... „absurdalniej’. Im dłużej bohater pracuje, tym więcej ideałów głoszonych przez firmę uderza swoją pustką. Choć pięknie się prezentują w formie plakatowej na holu (m.in. „Poprawmy świat”, „Widzimy cel”, „Dotrzymujemy słowa”), nijak mają się one do koncernowej rzeczywistości, gdzie każdy zatrudniony zostaje jako kierownik (bez żadnych podległych mu pracowników) i zajmuje się wyłącznie własną działką. W natłoku różnych zajęć sporo uwagi bohater poświęca na studiowanie procedur, „które stanowiły jakościowe fundamenty koncernu” i wdrażane były na bieżąco poprzez niemal codzienne modyfikacje starych i wymyślanie nowych. Nic zatem dziwnego, że w tak zmiennych warunkach

pracy został przez pracowników doprowadzony do perfekcji tzw. self-management. Wraz z bohaterem czytelnik ma okazję na nowo przeżywać dziecięce zdziwienie i zadumać się nad bezmyślnością funkcjonowania ogromnych koncernów: procedury, których dla dobra firmy się nie przestrzega, anonimowe kwestionariusze, które wypełnia tylko jeden pracownik, audyty jakości, które nijak nie wpływają na poprawę funkcjonowania firmy. Jak niechcący spowodowałem upadek światowego koncernu to książka rozśmieszająca do łez, napisana lekkim językiem, skierowana do szerokiej grupy czytelników: młodzi, którzy myślą o podjęciu pracy w koncernie, mogą zobaczyć, co ich być może czeka, starsi, którzy nie mają z nim nic wspólnego, odetchną z ulgą, że nie muszą się mierzyć co dnia z otaczającą ich sloganową fikcją; ci pracujący w koncernie, bez względu na wiek, zobaczą, że inni wcale nie mają łatwiej. Docierając do końca książki, można mieć tylko jeden zarzut – za szybko się kończy.

125 | nr 13 listopad 2011 r.


Świat Dysku Ankh-Morpork Terry Pratchett

Terry’ego Pratchetta można śmiało określić mianem ikony rozrywkowo-komediowej fantasy. Brytyjski autor stworzył chyba najbardziej rozpoznawalny na świecie fantastyczny cykl humorystyczny, który liczy sobie obecnie około czterdziestu tomów. Oczywiście mowa tutaj o Świecie Dysku, który dla wielu osób

jest równie kultowy jak legendarny Monthy Pyton. Nie jest to zresztą porównanie przypadkowe, ponieważ w obu przypadkach nagromadzenie absurdalnych żartów poraża swoją liczbą. Stwierdzenie „Pratchett wielkim pisarzem jest” fanów i tak niczym nowym nie zaskoczy, a uzasadnianie tego stwierdzenia tylko zanudzi tych,

126 | nr 13 listopad 2011 r.


RECENZJE

którzy nie czytali. Tym drugim polecić pozostaje jedynie zapoznanie się przynajmniej z Kolorem magii (pierwszym tomem serii), aby mogli wyrobić sobie jakiekolwiek pojęcie o uniwersum Świata dysku. Świat Dysku to nie tylko Pratchett i jego książki, jak to bowiem z popkulturą bywa, jedno medium szybko rodzi wiele innych, które razem stają się prawdziwą maszynką do zarabiania pieniędzy. Były więc już filmy (na szczęście o wiele lepsze niż nasze rodzime „nigdy nie będziesz wiedźminem”), były komiksy, audycje radiowe, adaptacje teatralne, a nawet gra fabularna. Najwyższy więc czas na grę planszową, czyli Świat Dysku. Ankh-Morpork. Możliwe, że dla części czytelników spotkania z grami planszowymi mogły zakończyć się gdzieś w okolicach dziecięcej fascynacji Chińczykiem. Dobrze jeśli jednak dojdą do przekonania, że zaległości w tym temacie naprawdę warto nadrobić. Dlaczego? Chociażby dlatego, że planszówki przeżywają obecnie prawdziwy renesans, a ich formuła zmierza w kierunku wyeliminowania prostej losowości i zastąpienia jej sporą dozą pomyślunku. W Ankh-Morpork gracze wcielają się w najbardziej prominentne figury tej sławnej metropolii, próbując przejąć schedę po rządzącym dotychczas miastem Patrycjuszu Vetinarim, który niespodziewanie zniknął. Cały pomysł na grę obraca się wokół zdobywania kontroli nad najważniejszymi dzielnicami miasta. Nie jest to jednak proste „mam więcej, wygrałem”, ponieważ każdy musi zrealizować też swoje własne cele. Najciekawszym mechanizmem zastosowanym w tej grze jest wykorzystanie kart jako podstawy rozgrywki. Każda karta

posiada kilka możliwych do wykonania za jej pomocą akcji, które mamy do wyboru, zagrywając ją „z ręki”. Możemy rozpatrzyć wszystkie lub też ograniczyć się tylko do jednej lub dwóch. Innymi słowy trzeba nieźle pokombinować, aby zmaksymalizować efektywność swoich działań i wysforować się przed przeciwników. Tak naprawdę Ankh-Morpork jest de facto grą karcianą, ponieważ plansza służy w niej głównie do zaznaczania, w których dzielnicach znajdują się nasi agenci i wznoszą kontrolowane przez nas budowle. Żadnego rzucania kostką, żadnego poruszania się pionami na kolejne pola. Wspomnianemu wyżej Chińczykowi do tej gry równie daleko, jak pisarstwu Stephenie Meyer do Anne Rice. Miłośników Pratchetta z pewnością zachęci również świetne oddanie charakterystycznego dla jego powieści dowcipu i klimatu. Nie znam osoby, która nie uśmiechnęłaby się, dobierając na rękę Rincewinda, Kapitana Marchewę czy sierżanta Cudo Tyłeczek. Jest zabawnie, jest klimatycznie i – co najważniejsze – jest zgodnie z tym, co o swoim flagowym mieście napisał sam Pratchett. Tych, którzy ze Światem Dysku nie mieli dotychczas zbyt wiele wspólnego, do gry może zachęcić niebanalny pomysł na mechanikę oraz niski stopień losowości, pozwalający na dokładne planowanie poszczególnych posunięć. W obu przypadkach zdecydowanie warto poświęcić kilka godzin na wycieczkę po Ankh-Morpork.

127 | nr 13 listopad 2011 r.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.