Literadar nr 11

Page 1

BiblioNETka ma 10 lat! | Marudzenie o nadchodzących serialach | W tym numerze 45 recenzji | Dziecięce zaczytanie

#11

1

ń 201

sie Wrze



Co w numerze: Editorial 5 Newsy 6 Subiektywny przegląd nowości książkowych

8

Wywiad Józef Hen Nie wierzę w to, co będzie

11

Wywiad Michał Stańkowski Nie pozwolę, aby ktokolwiek manipulował BiblioNETką

25

Wywiad Adam Błażowski It’s the content stupid!

34

Kropla krwi Nelsona #10 Sens życia według smutnego Dicka

40

11

Męska rzecz, Damskie sprawy 44 25

Ta druga koza Miłość do pilota, czyli jesienne marudzenie o serialach

50

dziecięce zaczytanie Cenny efekt uboczny

60

Recenzje 69

34

3

| nr 11 wrzesień 2011 r.


#11 sień wrze 1 201

Literadar jest wydawany przez: Porta Capena Sp. z o.o. ul. Świdnicka 19/315, 50-066 Wrocław Wydawca: Adam Błażowski Redaktor naczelny: Piotr Stankiewicz piotr.stankiewicz@literadar.pl tel. 535 215 200 Współpracownicy: Hanna Barczyńska, Krzysztof Bernaś, Piotr Chojnacki, Monika Gielarek, Grzegorz Grzybczyk, Waldemar Jagodziński, Dorota Jurek, Katarzyna Kędzierska, Marcin Kłak, Iwona Kosmal, Katarzyna Lipska, Bartek Łopatka (polter.pl), Katarzyna Malec, Joanna Marczuk, Marek Mydel, Grzegorz Nowak, Marek

Piwoński, Maciej Reputakowski, Krzysztof Schechtel, Natalia Szpak, Dorota Tukaj, Michał Paweł Urbaniak, Mateusz Wielgosz, Tymoteusz Wronka, Roksana Ziora Dział książek dla dzieci i młodzieży: Sylwia Skulimowska sylwia.skulimowska@literadar.pl Newsy i nowości książkowe: Dawid Sznajder Korekta: Marta Świerczyńska – kierownik zespołu korektorskiego korekta@literadar.pl Projekt graficzny i skład: Mateusz Janusz (Studio DTP Hussars Creation) Okładka: Koncepcja: Mateusz Janusz Fot. Maciej Hen

Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, jednocześnie zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów i poprawek w nadesłanych materiałach.


fot. Mateusz Janusz

Editorial I jesteśmy po wakacjach. Trochę wypoczęliśmy, zebraliśmy siły, podjęliśmy kilka strategicznych decyzji co do dalszych kierunków rozwoju pisma. Pochwalimy się jednak, jak już będziemy pewni, że mamy czym. Na początek proponujemy nowy layout, przygotowany przez Studio Hussars. Uważamy, że jest bardziej czytelny. Co w numerze? Na pewno nie można pominąć wywiadu z Józefem Henem, jednym z największych polskich pisarzy współczesnych. Jest to pełen humoru i anegdot zapis rozmowy, którą przeprowadziliśmy w czerwcu. Z dumą informuję, że między innymi dzięki staraniom „Literadaru” udało się doprowadzić do publikacji niewznawianej blisko trzydzieści lat powieści pisarza. Oczywiście mam na myśli Crimen. Fragment można było przeczytać w poprzednim numerze, a w tym pierwsza – po trzydziestu latach – recenzja prasowa. Po więcej szczegółów zapraszam do wywiadu. Wielu zainteresuje z pewnością rozmowa z Michałem Stańkowskim, twórcą i pomysłodawcą BiblioNETki, oraz z jej 5

szefem, Adamem Błażowskim. Jakby ktoś nie wiedział, największy w Polsce serwis o książkach ma już dziesięć lat. Niezmiennie polecam Kroplę Krwi Nelsona, w której tym razem bardziej o kropli elektrolitu z ciała androida. Ostrzegam, pan Schechtel filozofuje, co w połączeniu z jego dość bezkompromisowym stylem daje wybuchową mieszankę. Idziemy za ciosem z naszym rodzynkiem – działem filmowym. Mateusz Wielgosz pomaga nam dobrać odpowiedni przykuwacz do ekranu, czyli recenzuje nadchodzące seriale. To ważne, z kim lub czym będziemy mieli do czynienia przez długie tygodnie. Kto uważa, że to temat błahy, niech spróbuje odstawić choćby na tydzień Modę na sukces. Jak co miesiąc kolejna potężna porcja profesjonalnie napisanych recenzji. Stanowi to o naszej wyjątkowości, nikt nie publikuje ich aż tylu. Zapraszam zatem do czytania, a potem do księgarni ratować upadającą branżę wydawniczą. Życzę jak zawsze wyśmienitej lektury. Piotr Stankiewicz

| nr 11 wrzesień 2011 r.


NEWSY

Mario Vargas Llosa odwiedzi Polskę Mario Vargas Llosa, zeszłoroczny laureat literackiej Nagrody Nobla, przyjedzie w październiku do Polski w związku z wydaniem swojej najnowszej książki „Marzenie Celta”. Peruwiański pisarz będzie gościł w Polsce w dniach 21-22 października, odwiedzi Warszawę i Kraków - podaje wydawnictwo Znak.

Badanie „Rynek książki” – wyniki

Muzyka książkowa W Nowym Jorku powstała nowa firma, która będzie tworzyć ścieżki dźwiękowe do książek. Booktrack opublikował już swojego pierwszego ebooka wzbogaconego o muzykę. Biorąc pod uwagę dynamiczny rozwój rynku ebooków, powstanie takiego przedsiębiorstwa było chyba tylko kwestią czasu. Pierwszą książką Booktrack wzbogaconą o ścieżkę dźwiękową jest powieść The Power of Six autorstwa Pittacusa Lore. Muzykę do ebooka skomponował Paul Sevigny. Wkrótce oferta poszerzy się o kolejne tytuły, w tym Przygody Hucka Finna, Romeo i Julię oraz Przygody Alicji w Krainie Czarów.

Literadar i BiblioNETka badania internetowego dotyczącego rynku książki (kliknij okładkę).

Świat Dysku: nkh-Morpork Phalanx Games Polska poinformowało, że produkcja gry Świat Dysku: Ankh-Morpork została zakończona. Gra jest już dostępna w przedsprzedaży w sklepie Rebel.pl, który jest jej oficjalnym dystrybutorem. Grę można kupić w obniżonej cenie tylko do dnia jej premiery, która będzie miała miejsce w połowie września. Ze strony wydawnictwa można pobrać zasady gry i kartę pomocy gracza. 6

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Spotkania Klubu z Kawą nad Książką 15. Targi Książki w Krakowie Zapraszamy do udziału w jubileuszowych 15. Targach Książki w Krakowie w dniach 3-6 listopada 2011 r. Targi Książki w Krakowie to wydarzenie o zasięgu ogólnopolskim, które gromadzi w jednym miejscu i czasie setki wydawców oraz tysiące miłośników literatury, w tym przedstawicieli mediów, wybitnych uczonych, najpoczytniejszych pisarzy, jak i reprezentantów branży poligraficzno-księgarskiej. Targi Książki to impreza wielopłaszczyznowa, na którą składają się: prezentacje oferty wydawniczej polskich i zagranicznych wydawnictw, wystawy, panele dyskusyjne, konkursy, prelekcje i pokazy w salach seminaryjnych, spotkania z autorami, pokazy teatralne i filmowe, koncerty oraz promocje książek. Wydarzenia Targów odbywają się na terenie całego miasta. W tym roku swoje stoisko na Targach będzie miał także Literadar.

IV Ogólnopolskie Spotkanie BiblioNETki W dniach od 26 do 28 sierpnia 2011 r. we Wrocławiu odbyło się IV Ogólnopolskie Spotkanie BiblioNETki. Do Wrocławia zjechali biblionetkowicze z całej Polski i z zagranicy, by zwiedzać, rozmawiać (nie tylko o książkach, a właściwie zupełnie nie o książkach), świętować dziesięciolecie powstania BiblioNETki i bardzo dobrze się bawić. Na spotkaniu obecny był twórca BiblioNETki Michał Stańkowski, czyli k_ret, oraz przedstawiciele Redakcji, z Adamem Adminem Błażowskim na czele. Jedną z głównych atrakcji była wizyta w siedzibie BiblioNETki oraz wspólne zdjęcie przed siedzibą. Więcej o Spotkaniu Ogólnopolskim na forum BiblioNETki. 7

| nr 11 wrzesień 2011 r.

Szczecin Książka: „Każdy dom potrzebuje balkonu” Riny Frank Data spotkania: 18 września 2011 r. Godzina: 17:00 Miejsce: Herbaciarnia Merkava, Rynek Sienny 4 Hasło rezerwacji: Miasto Słów Osoba kontaktowa: Joanna joanna.scibior@miastoslow.pl Chorzów Książka: „Stiller” Max Frisch Data spotkania: 22 września, godz. 18:30 Miejsce: I piętro w księgarniantykwariacie-kawiarni „Słowo”, Chorzów, ul. Wolności 15 Hasło rezerwacji: Miasto Słów Osoba kontaktowa: Ramona ramona.sobieraj@miastoslow.pl oraz Natalia natalia. markiewicz@miastoslow.pl oraz silesiabooks@gmail.com Gdańsk Książka: „Ono” Doroty Terakowskiej Data spotkania: 25 września, godz. 15:00 Miejsce: Fikcja Cafe w Gdańsku Wrzeszczu, przy ul. Grunwaldzkiej 99/101 Hasło rezerwacji: Miasto Słów Osoba kontaktowa: Dominika, dominika. wendykowska@miastoslow.pl


Dawid Sznajder

Subiektywny przegląd nowości książkowych

Sławomir Mrożek, Stanisław Lem Listy 1956-1978 Powtórnie zapowiadamy publikację korespondencji wybitnych pisarzy, która to opóźniła się o kilka miesięcy. Przypomnieć warto, bo z okazji premiery książki, 5 października, do Polski przyjedzie Sławomir Mrożek. Lemofilom nie trzeba przypominać, że w tym roku mija 90 rocznica urodzin Lema i należy uczcić to w sposób szczególny. Sześćset dwadzieścia cztery strony (624!) czczenia będą w sam raz.

Andrzej Zieliński Król apostata. Największa tajemnica polskiego średniowiecza Wnuk Bolesława Chrobrego miał przewodzić „reakcji pogańskiej”, czyli powstaniu skierowanemu przeciwko wzrostowi podatków i wprowadzaniu chrześcijaństwa. Jego panowanie trwało, w zależności od źródła, od kilkunastu miesięcy do trzech lat. Bolesław Zapomniany zginął skrytobójczo

zamordowany przez nieznanego zamachowca, do dziś często uznawany jest za władcę półlegendarnego. Rekomendowany podkład muzyczny: płyta „Reakcja Pogańska” zespołu Percival Schuttenbach.

China Miéville Kraken Tajemniczy Londyn, Cthulhu w formalinie, nerdowski humor i dziwaczne religie. Kto choć raz zetknął się z powieściami Miéville’a, ten już pewnie „Krakena” kupił, a przynajmniej umieścił wysoko na liście książek do przeczytania. Kto się jeszcze z Miévillem nie zapoznał, ma po temu doskonałą okazję.

Umberto Eco Cmentarz w Pradze Szpiegowski kryminał, rozgrywający się w XIX wiecznej Europie, od Paryża po Amsterdam i Mińsk, pełen jest opisów gry wywiadów i intryg, wraz z ich licznymi śmiertelnymi ofiarami. Umberto Eco 8

| nr 11 wrzesień 2011 r.

podkreśla na jednej z ostatnich stron: jedyną postacią, wymyśloną w tej historii jest główny bohater, fałszerz dokumentów Simone Simonini.

Dmitrij Strelnikoff Fajnie być samcem! No, ba!

Doreen Virtue, Grant Virtue Anielskie słowa. Podręcznik „Doreen Virtue, jasnowidząca pracująca z niebiańskimi istotami i jej syn Grant, metafizyk piątego pokolenia, podczas nagrywania audycji radiowej odkryli, że gdy wypowiadają słowo anioł, to wykres w programie komputerowym układa się w kształt... anielskich skrzydeł. Idąc tym tropem przeanalizowali wiele wyrażeń i wywnioskowali, że te o pozytywnym zabarwieniu mają duże wykresy graficzne, w odróżnieniu od negatywnych, których wykresy są małe”. Jak słodko. Zdecydowanie nie polecam czytać. Po prostu ten opis tak mnie rozbawił, że chciałem się nim podzielić.


Serdecznie zapraszamy na spotkanie ze

Sławomirem Koprem,

które odbędzie się dnia 6 października br. o 19.00 w Krakowie. Miejsce spotkania: ARTEFAKT CAFE ul. Topolowa 40 Kraków http://artefakt-cafe.pl http://slawomirkoper.pl/ Spotkanie poprowadzi Piotr Stankiewicz

Pragnę wyrazić moje podziękowania dla Sebastiana Krystynieckiego za okazaną pomoc i wsparcie związane z pobytem na Festiwalu Fantastyki w Nidzicy i tłumaczenie mojej rozmowy z Georg’em R. R. Martinem. Piotr Stankiewicz Roksanie Ziorze i jej mężowi z okazji zawarcia związku małżeńskiego najlepsze życzenia na nowej drodze życia składają koleżanki i koledzy z redakcji Literadaru. 9

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Nie

w to


WYWIAD

JÓZEF HEN

e wierzę

o, co będzie

Józefa Hena nie trzeba nikomu przedstawiać. Publikuje od ponad sześćdziesięciu lat, kolejne pokolenia zachwycały się jego prozą, ale też filmami na podstawie pisanych przez niego scenariuszy. Z pisarzem spotkaliśmy się w jego warszawskim mieszkaniu. Rozmawiają: Piotr Stankiewicz i Szymon Zając


WYWIAD

JÓZEF HEN

Piotr Stankiewicz: Komu mamy być wdzięczni, że pan nie wyjechał z Polski? Józef Hen: Jeśli macie być w ogóle wdzięczni… Nie wyjechałem w dużym stopniu dzięki żonie. Po pogromie kieleckim szykowaliśmy się do wyjazdu. Wtedy zaczęły w prasie się ukazywać, nie organizowane, spontaniczne protesty literatów polskich i w ogóle ludzi kultury, sztuki. Najbardziej mnie poruszył protest Gałczyńskiego. Dlaczego? Bo on się zaczynał od słów: „Jako były antysemita…”.

lat. Ten antysemityzm, jeśli jest, jest zupełnie irracjonalny. Nie ma problemu żydowskiego. Przed wojną były trzy miliony Żydów, można było na tym grać. Chcę przypomnieć tu dowcip Marianowicza. Spotkał się z merem Nowego Jorku, Żydem z pochodzenia, gdzieś dwadzieścia parę lat temu. I ten mówi do Marianowicza: „Jak to się dzieje, że w Polsce jest antysemityzm? Przecież Żydzi wyjechali!”. A Marianowicz na to: „Żydzi wyjechali, antysemici zostali” (śmiech). Może więc, wracając do pytania, zawdzięczamy to mojej naiwności (śmiech). Wiecie panowie, człowiek może walczyć z każdym, ale nie z sobą.

Szymon Zając: Przyznawał się? – Tak, przyznawał się. Niektórzy nie wierzyli. A on przed wojną był w bojówce, która biła Słonimskiego. To było poruszające. I uznaliśmy z żoną, że to byłaby dezercja. To jest bardzo skomplikowane. Ja dobrze wiedziałem, że jak będę na Zachodzie, we Francji czy Izraelu (choć gdy był pogrom kielecki, nie było żadnego Izraela), ja będę pisarzem polskim. To jest nie tylko kwestia mojego języka, bo języka można się nauczyć, ale takiego wrośnięcia w ten język i w tę całą polskość.

P. S.: Pan pochodzi z rodziny żydowskiej, jednak wielokrotnie podkreślał, że wychowywał się w sferze kultury polskiej i w języku polskim. – Na początku to było bardzo dwoiście, bo ja równocześnie czytałem Torę i to w oryginale – mnie to bardzo fascynowało. Ale fascynowało mnie jako przyszłego pisarza. Działało na wyobraźnię. Biblia jest strasznie malownicza, ile scenariuszy filmowych w niej jest, jak ona jest napisana, z jakim napięciem. Kiedyś chciałem napisać powieść o królu Saulu i młodym Dawidzie. No i czytam to, i myślę sobie, po co ja mam to pisać, to jest tak świetnie napisane w tej Biblii. Jest tam taka scena, kiedy Saul idzie na stronę, a Dawid odcina mu kawałek płaszcza, żeby mu pokazać, że mógł go zabić. Znaczy była taka dwoistość.

Sz. Z.: W tradycję? – W historię. To nie jest ta polskość, którą reprezentuje pan Rydzyk (śmiech). To jest inna polskość, ale to mi jest najbliższe. Jest o czym mówić i o co się wykłócać… Muszę powiedzieć, że na podstawie tego, co się działo, po tym pogromie kieleckim, nie mogłem przypuszczać, że jeszcze w XXI wieku będzie antysemityzm. Myśleliśmy, że to wymrze, przyjdzie nowe pokolenie, nowa sytuacja, za dziesięć, dwadzieścia

P. S.: Religia też pana fascynuje? – Jestem człowiekiem absolutnie niewierzącym, chociaż gdzieś do jedenastego, 12

| nr 11 wrzesień 2011 r.


dwunastego roku życia to sobie wyobrażałem, że będę prorokiem (śmiech). Nawet miałem takie sny, że wypełniam jakieś tam polecenia. Zarazem moimi bohaterami byli Czarniecki, Kościuszko, Piłsudski, którego przy wszystkich jego, nie powiem błędach, tylko takich posunięciach, na które można zapatrywać się krytycznie, podziwiałem. Ten kult we mnie został. Słabość taka.

Józef Hen

Józef Hen, właściwie Józef Henryk Cukier (ur. 7 listopada 1923 w Warszawie) – polski pisarz, publicysta, dramaturg, scenarzysta i reportażysta żydowskiego pochodzenia. Urodził się w Warszawie w rodzinie żydowskiej, jako syn Rubina Cukiera (1891– 1945) i Ewy z domu Gampel (1894–1975). Wychowywał się na warszawskim Muranowie, gdzie również chodził do szkoły. Zadebiutował w Małym Przeglądzie w 1932; zetknął się też z Januszem Korczakiem. Po wybuchu II wojny światowej, w listopadzie 1939 uciekł z Warszawy do Lwowa i wojnę spędził w Związku Radzieckim. Pracował przy budowie szosy koło Kijowa, a potem trafił do Samarkandy w Uzbekistanie. Pomimo dobrej formy fizycznej nie został przyjęty do armii Andersa. W 1944 wstąpił do Wojska Polskiego. Był korespondentem wojennym, opublikował też pierwszy wiersz (Łódź wierna, tłumaczony potem m.in. na chiński) w piśmie Głos Żołnierza. W czasie wojny stracił ojca, zabitego w 1945 w Buchenwaldzie, brata Mojżesza (ur. 1920), który zaginął w ZSRR oraz siostrę Mirkę (1917-1942), zabitą przez Ukraińców na Wołyniu. Wojnę przeżyły matka i siostra Stella (ur. 1915). W 1944 zmienił nazwisko na Hen. Zaraz po wojnie był redaktorem tygodnika Żołnierz Polski. Ukończył szkołę oficerów i dosłużył się stopnia kapitana; służbę zakończył w 1952. (...) Hen przez lata doczekał się kilkunastu tłumaczeń, w tym na czeski, niemiecki, francuski i rosyjski. Przez długie lata (do 1982) był działaczem Związku Literatów Polskich. Był też członkiem komitetu wyborczego Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich w 2005. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Warszawie. Z małżeństwa z Ireną z domu Lebewal (1922–2010) ma dwoje dzieci: Magdalenę (ur. 1950) i Macieja (ur. 1955). Odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (1998). (Źródło: Wikipedia)

P. S.: Czyli „Hej, hej, komendancie, miły wodzu mój!”? – On się do tego bardzo nadawał. Kult zaczął się od razu po jego przybyciu w 1918 roku. Miał wtedy swój najlepszy okres, chociaż możemy wyłączyć z tego wyprawę kijowską, która była racjonalna od strony politycznej, ale nie od strony realiów. On sobie wyobrażał, że Ukraińcy powitają Petlurę i będzie buforowe państwo ukraińskie między Polską a Rosją. Widocznie wywiad polski zawiódł, gdybym ja był w tym wywiadzie, to bym mu powiedział, bo ja dobrze znam Ukrainę (śmiech). *** P. S.: Przed wywiadem zastanawiałem się nad tym, że kiedyś dla moczarowców pan był Żyd, a dzisiaj dla innych jest pan komuch. – Tak. Lem pisał, w takim felietonie, który mnie poświęcił: „Zabawne jest to, że kiedyś miałeś kłopoty, bo źle pisałeś o Rosjanach, a teraz masz kłopoty, że dobrze piszesz o Rosjanach” (śmiech). A ja pisałem zgodnie ze swoimi doświadczeniami. Chodzi o książkę Skromny chłopiec w haremie, po której zostałem zaatako13

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

JÓZEF HEN

„Najpiękniejsza w Samarkandzie” – żona pisarza Irena wany w „Literaturnajej Gaziecie”. To był 1958 rok, jeszcze były przebłyski Października i tu, w naszej prasie, broniono mnie. W „Polityce”, w „Nowej Kulturze” Ścibor-Rylski. A najśmieszniejsza obrona była w „Trybunie Ludu”, bo tam Janina Pregierowa napisała: „Ale po co się Rosjanie przejmują? Przecież to kiepska książka!” (śmiech). Tymczasem jest to książka, która była bestsellerem trochę ze względu na tytuł, trochę ze względu na to, co tam jest. W roku 2004, w grudniu, byliśmy z córką w Rosji, bo wyszła po rosyjsku Mgiełka plus siedem opowiadań. No i jestem z wykładem na Wydziale Slawistyki Uniwersytetu Moskiewskiego, siedzę w prezydium, a naprzeciw trzydzieści parę osób, studenci, kilkoro profesorów slawistów. Ja mówię do nich tak: „Jestem w trudnej sytuacji. Jest tutaj autor, którego nie znacie, ale nie zawsze tak było. Ja kiedyś byłem w Związku Radzieckim bardzo popularny. Kiedy mnie zaatako-

wała „Literaturnaja Gazieta”, to wtedy wiele osób mówiło, to jest nasz człowiek” (śmiech). Przeszedłem potem do tematu, kończę i wstaje facet, który jest w prezydium koło mnie, taki siedemdziesięciokilkuletni, sekretarz jednego ze stowarzyszeń pisarskich. I on mówi tak: „Kiedy byłem młodym autorem, napisałem artykuł, którego się wstydzę po dzień dzisiejszy. To ja zaatakowałem Józefa Giena” (śmiech). Niesamowita historia. Madzia, moja córka, myślała, że pod krzesłem się schowa. Niektórzy myśleli, że to wyreżyserowane, a to była zupełna niespodzianka. P. S.: Czyli złożył samokrytykę? – Po pięćdziesięciu latach. Niesamowite. No i co ja miałem robić? Podałem mu rękę, mówię do nich: „Opłacało się długo żyć, żeby dożyć czegoś takiego”. On potem strasznie się chciał zaprzyjaźnić, bywał na różnych przyjęciach, ja nie miałem jednak ochoty. 14

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Sz. Z.: Rzeczywiście pisał pan źle o Rosjanach w Skromnym chłopcu w haremie? – Nie! Ja nie pisałem źle, tylko z należnym sceptycyzmem (śmiech). Jeśli chodzi o Uzbekistan, to tam jest kilka szkiców pokazujących pozytywnie pewne przemiany, mianowicie walkę z malarią (byłem tam bardzo chory kilkakrotnie na malarię, moja żona też), potem walkę o wodę i tak dalej. Oni dopiero wychowywali swoje pokolenie. Rewolucja skończyła się w 1921 roku. Myśmy byli w Samarkandzie w ’42-‘43, to zaledwie dwadzieścia dwa lata, wszystko było świeże. My teraz wiemy, co to znaczy świeże. Jest od Solidarności trzydzieści lat, a wciąż się wykłócają ci staruszkowie, kto miał rację.

łem Nowolipie, Najpiękniejsze lata, Odejście Afrodyty, Mój przyjaciel król, Boya… Nie ma mnie. Czuję, że jestem zignorowany. Sz. Z.: Czyta pan współczesną polską literaturę? – Czytam opinie i recenzje. Niektórym wierzę na słowo. Jestem w tym wieku, że czytam już częściej klasykę, ale orientuję się. Są jacyś pisarze, którzy są interesujący, ale mnie akurat nie interesują. Jest kilku, może kilkunastu piszących, którzy umieją pisać, no, ale trudno, mnie nie interesuje Wiedźmin. Ja jestem zakuty realista, tępy może, ale jednak. ***

***

P. S.: Chciałem zapytać o książkę Mój przyjaciel król. Już sam tytuł jest taki ujmujący, dotyka istoty pańskiego stosunku, jak sądzę, do Stanisława Augusta. Czy zgodzi się Pan, że stosunek do Stanisława Augusta dzisiaj stanowi pewną linię podziału ideologicznego lub też w zaistniały już podział się wpisuje? – Mogę nawet powiedzieć, że stosunek do Stanisława Augusta to jest nawet swego rodzaju probierz. To bardzo ważne, żeby czytać tę książkę bez uprzedzeń. Jej wielkim zwolennikiem, mówił mi o tym Michnik, był Jan Nowak-Jeziorański, który uważał, że Stanisław August był największą postacią, obok Piłsudskiego, ostatnich trzystu lat. Największą postacią polityczną. Jan Nowak-Jeziorański chciał napisać recenzję, ale zachorował i umarł, ale został pochowany w trumnie przeznaczonej na szczątki Stani-

P. S.: Czuje się pan dziś zapomniany jako pisarz? – Wie pan, nie chcę narzekać, dlatego że ja nie wszystko o sobie wiem, ale czuję się ignorowany, kiedy jakiś wzięty sprawozdawca literacki, nie nazwałbym go krytykiem, pisze, że w tej chwili nie ma w Polsce pisarzy, którzy umieją opowiadać. Akurat, wydaje mi się, ja umiem i to nawet przeciwnicy przyznają. Ten człowiek, o którym mówię, przez czternaście lat prowadził w telewizji program literacki. W ciągu tych czternastu lat nie wymienił ani razu mojego nazwiska. Jak ja się mam czuć? Albo teraz w bliskim mi tygodniku „Polityka”, który czytam od pierwszego numeru, ukazuje się niezbędnik inteligenta i tam jest rozdział „Pisarze ostatniego dwudziestolecia”, a tam w ogóle mnie nie ma, a tymczasem ja wyda15

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

JÓZEF HEN

sława Augusta. Ta trumna przygotowana na jego szczątki nie mieściła się w Katedrze św. Jana, wobec tego wziął ją Zamek Królewski i tam była w depozycie. Jak zmarł Jan Nowak-Jeziorański, postanowili go pochować w trumnie Stanisława Augusta.

tego mamy powyżej gardła”. Ale chodzi o to, że ona otruła sześcioro dzieci, a jest tylko pięć zwłok. Ten major znajduje tę dziewczynkę. To opowiadanie przyszło mi do głowy dość niespodziewanie, ma czterdzieści stron maszynopisu. Interesuje się nim teraz Agnieszka Holland.

Sz. Z.: Czyli jest puenta i symbolika? – Tak. Gdzieś tam pisali w jakiejś „Niedzieli”, że peerelowski pisarz – to ja – zdrajcę chwali. A ja niedawno spotkałem na ulicy marszałka, profesora Niesiołowskiego, który tak mówi: „To pan napisał tę książkę o Stanisławie Auguście? Jakaż to piękna książka!”.

P. S.: Można powiedzieć, że film kocha pana twórczość? – Ja zawdzięczam filmowi to, że mam teraz z czego żyć, bo na pewno nie z tych obecnych nakładów. Wciąż jest kilkanaście filmów i kilka seriali, z których dwa sobie cenię: Życie Kamila Kuranta i Królewskie sny z Holoubkiem.

***

P. S.: Królewskie sny nie miały chyba najlepszej prasy w pewnym momencie. Nie jest to najczęściej powtarzany serial. – Tu się pan myli. Nie jest to najczęściej powtarzany serial, ale nie miało to nic wspólnego z prasą.

Sz. Z.: Czy napisał Pan coś ostatnio? – Teraz napisałem opowiadanie. Ma tytuł Szóste najmłodsze. Nie wszystkim musi się spodobać, ale w „Twórczości” przyjęto je z aplauzem, a to jest jednak redakcja bardzo elitarna. Opowiadanie jest o jednym z dzieci Goebbelsów, które przeżyło zatrucie cyjankiem przez matkę, tam w bunkrze. Zresztą, mam tu książkę Goebbels, którą chciałem wyrzucić.

P. S.: A z czym? – Z ideologią. P. S.: A jak pan ocenia z perspektywy czasu serial Crimen? Najpierw obejrzałem jeden czy dwa odcinki, dopiero potem sięgnąłem po książkę. – Uważam, że Crimen został sknocony przez Laco Adamika i w ogóle nie odpowiada tej książce, nie mówiąc o tym, że on wprowadził wulgarne dialogi i tak dalej. Obiecał wrócić do scenariusza, bo taki był warunek telewizji, że dadzą pieniądze, jak Hen się zgodzi. Dzwonił do mnie, dał mi słowo honoru, że wróci do scenariusza, bo

P. S.: Dlaczego? – Bo myślę sobie, po cholerę mi książka o Goebbelsie?! Z tej książki wynika, że od razu jak już weszli Rosjanie do bunkra, to zastali te dzieci Goebbelsów otrute. Jest nawet nazwisko majora radzieckiego – Hasin, ale to się czyta Hazin. Opowiadanie zaczyna się od tego, że młodszy lejtnant przychodzi do majora Hasina i mówi: „Mamy kłopot”. „Jaki, co?”. „Nie mogę zrobić raportu”. „A co, nie masz papieru?”. On mówi: „Nie, 16

| nr 11 wrzesień 2011 r.


ja przeczytałem scenopis i zaprotestowałem. No i słowo honoru nie jest takie ważne widocznie…

Wybrana twórczość JÓZEFA HENA

P. S.: Książka jest w każdym razie świetna. – Crimen został napisany siedem lat przed Imieniem róży Umberto Eco. To była pierwsza tego typu powieść i gdybym żył w normalnym kraju, miałbym recenzje, ale byłem wtedy akurat skreślony. P. S.: To były lata siedemdziesiąte? – 1975 rok. Już wiedzieli, że ja współpracuję z „Kulturą” paryską. Powieść się ukazała w 1975. P. S.: Ta książka jest pana dyskusją z Sienkiewiczem? – To jest polemika wręcz, ale ja tę powieść cenię jako jedną z najlepszych swoich rzeczy. Mam prawo być rozgoryczony. Nie można jej wznowić. * P. S.: Tomasz Błudnicki, główny bohater Crimena, nosi w sobie traumę związaną z wojną i wyprawą moskiewską? – Ma jakby moje doświadczenia. Ja nie byłem w Moskwie, ale ginąłem z głodu. Miałem przyjaciółki Rosjanki, które mnie z tego wyciągały. P. S.: Bo był pan przystojnym mężczyzną? – Czy ja wiem? (śmiech) * Dzięki staraniom Literadaru udało się ponownie wydać Crimen nakładem wydawnictwa Erica. Recenzję można przeczytać w tym numerze.

17

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

JÓZEF HEN

Sz. Z.: A był pan kobieciarzem? – Nie lubię tego słowa. Jestem wrażliwy na kobiety (śmiech).

klasyk (on miał 41 lat), ja po debiucie”, on mówi: „Panie Józku, jak mnie dziesięć lat temu proponował Słonimski bruderszaft w Ziemiańskiej, to ja mówię: Panie Antoni, pan, od którego felietonu zaczyna czytać »Wiadomości Literackie«, ja początkujący reporter. Na to Słonimski mówi: Wie pan, jak mnie piętnaście lat temu”… (śmiech). Ksawery do mnie mówi: „Tak doszlibyśmy do Reja”. Ja spotkałem potem Słonimskiego, już po śmierci Ksawerego Pruszyńskiego, opowiadam mu to, a on mówi: „Zalał Ksawcio! Nic takiego nigdy nie było” (śmiech). On pięknie zalewał. No, pisarz.

Sz. Z.: Przychodzą na myśl początkowe sceny z Bruliona profesora T., w Twarzy pokerzysty relacja damsko-męska też jest bardzo ciekawa. – Tak. Realia w Twarzy pokerzysty są autentyczne, zatrzymanie się pociągu, zachowanie kobiet. Miałem czasem duże trudności, żeby dojechać do miejsca przeznaczenia, bo gdzieś zawsze w pociągu znalazła się kobieta, która mówi: „Wysiadamy w Kaliszu” (śmiech). To jest ciekawe, to się pamięta.

P. S.: Na samym początku okupacji wyjechał pan do Rosji. Wielu pańskich kolegów literatów miało wspólnotę przeżyć tu na miejscu, leśnych, obozowych czy powstańczych. Czy odczuwał pan z ich strony brak tej wspólnoty? – Nie, nie. Oni uważali, że ja też walczyłem, byłem przecież nad Nysą. Gdzieś nawet piszę o Tadeuszu Borowskim, który czuł ze mną wspólnotę. Wspólnotę pokoleniową, ale przede wszystkim wspólnotę z człowiekiem, który pracował fizycznie. On pracował i ja pracowałem.

Sz. Z.: Naprawdę tak było? – Tak… Nie, dalej nie było tak. Umówiliśmy się z tą panią, która była fryzjerką z Bytomia, że ja przyjadę do Bytomia. Jak dziwnie działa pamięć, nigdy w życiu już jej nie spotkałem, ale myślałem o niej. Była tak miła i to kolano było takie… *** Sz. Z. Jakie ma pan plany pisarskie? – Mam podpisać umowę na dalszy ciąg wspomnień pod tytułem – ja to zaproponowałem – Bez Nowolipia. Będzie to ciąg zwariowanych anegdot.

Sz. Z.: A jak się pan poznał z żoną? – W szkole. Byliśmy w tej samej szkole. Ja o klasę wyżej, zawsze jej to wypominałem.

P. S.: Myślę, że już w samym tym nagraniu jest ich bez liku (śmiech). – No to jeszcze taka słynna opowieść, którą zresztą zastosowałem przy bruderszafcie ze Ściborem-Rylskim, jak w 1948 roku Ksawery Pruszyński proponuje mi bruderszaft. Ja mówię: „Panie Ksawery, pan

P. S.: Patrzę na zdjęcie pana żony i może zabrzmi to jak banał, ale była bardzo piękną kobietą. – Najpiękniejsza w Samarkancie (śmiech). Kiedyś, już ciężko chora, powiedziała do 18

| nr 11 wrzesień 2011 r.


19

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

JÓZEF HEN

P. S.: Może to, co będzie? – Nie, nie. To, co będzie, to ja w to nie wierzę. Nie wiem nawet, czy to jest potrzebne, to Bez Nowolipia. Będzie teraz Wybór opowiadań z trzema nowymi opowiadaniami. Był taki okres, zanim się panowie urodzili, kiedy uważano mnie głównie za nowelistę.

mnie: „Ty jednak masz dobry gust”. Ja, sądząc, że chodzi o jakąś koszulę, pytam: „Dlaczego tak myślisz?”. A ona mówi: „Bo sobie mnie wybrałeś” (śmiech). *** P. S.: Pisze pan piękną prozą, jednocześnie mając takie właściwe tylko pisarzowi pragnienie opowiadania historii. – Ja inaczej nie umiem. Zawsze byłem dobry w stylistyce jeszcze w gimnazjum. Gdybym chciał napisać książkę w stylu Faulknera, to dałbym sobie radę. Ale to nie byłoby moje.

P. S.: Ale na początku brano pana za poetę? – To była pomyłka (śmiech). Napisałem wiersz, ale ja jestem prozaikiem. Sz. Z.: A czyta pan dzisiaj poezję? – Czytam Szymborską, Różewicza. Z Różewiczem jestem zaprzyjaźniony. Uważam, że jest to najwybitniejszy poeta europejski. Inni nie dorastają mu do pięt.

Sz. Z.: Skąd to umiłowanie dialogów? Tak pan lubi? – Nie. Postać to lubi.

P. S.: Rozumiem, że Herberta pan nie czyta? – Ja przeczytałem Herberta. Mam jego tom Poezji zebranych z dedykacją: „Mojemu ulubionemu autorowi – Herbert”. Muszę powiedzieć, że Herbert był jedynym kolegą, który starał się, żeby Ja Michał z Montaigne miał przekład zagraniczny, na Węgrzech.

Sz. Z.: Bohaterowie pańskich książek żyją w panu? – Bardzo dobre pytanie. Niedawno zanotowałem, że nie jestem samotny dlatego, że przebywam na ogół w dobrym towarzystwie moich bohaterów. Dobrym i dobranym. To na ogół sympatyczne towarzystwo. P. S.: Nie bywa pan samotny? – Nie. Ja mam dzieci. Teraz córka chce mnie wysłać na masaże do Konstancina, ale ja już w nocy postanowiłem, że powiem jej: „Nie męcz mnie, ja najlepiej czuję się tu, w tym domu”.

*** Sz. Z.: Czy każdy wysiłek twórczy domaga się pokwitowania? Pisze pan w Dziennikach na koniec wieku, że złożył Bruliony… w wydawnictwie w piątek i czeka w poniedziałek na odpowiedź, czy to przejdzie dalej. Jest pan cały

P. S.: Która książka jest pańskim opus magnum? – Nie umiem powiedzieć. 20

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Pismak i pisarz czas zdenerwowany i niepewny. Jest pan cenionym pisarzem, skąd ta ciągła obawa? – To jest naturalne. Nie jestem pewny tego, co napisałem, bo mam pewne doświadczenie, szczególnie z kolegami, koleżankami grafomanami, którzy są zawsze przeświadczeni, że napisali coś genialnego. Andrzej Szczypiorski, nie pamiętam, jak się jego ostatnia książka nazywała, powiedział: „Piszę arcydzieło”. I to właśnie nie było arcydzieło. Arcydzieło powstaje czasem mimochodem. Ja zawsze twierdzę, że pisarz jest jak debiutant. To znaczy, że ja chcę wiedzieć, jak ktoś to odebrał i wtedy jest właśnie ta ulga. Albo i nie.

Sz. Z.: Czyta pan recenzje swoich książek? – Pan Dariusz Nowacki, postmodernista, recenzent „Gazety Wyborczej”, napisał o Pingpongiście, wyraźnie nie czytając do końca, bo tam wszystko było poplątane. Napisałem do niego list: „Ja wiem, że nie należy polemizować z recenzją, ale pan tam przeinaczył, to nie był syn tego, tylko tego, nie przyjechał stamtąd, tylko z Ameryki”. Odpisał mi po dwóch tygodniach: „Nie mam przy sobie tej książki i nie jestem tego w stanie sprawdzić”. To znaczy ja nie znam swojej książki. On chce sprawdzić, czy ja co do swojej książki się nie mylę (śmiech). Poza tym napisał, że jeśli tak, to mu bardzo 21

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

JÓZEF HEN

Szymon Zając zapatrzony w Mistrza *** – Panowie wstąpicie na targi książki? (Wywiad odbył się w trakcie Warszawskich Targów Książki – przyp. red.).

wstyd i przeprasza. Ale przeprosił mnie w liście, a nie na łamach. W sierpniu mają wyjść Nowolipie i Najpiękniejsze lata w jednym tomie. W wydawnictwie zadali mi dwa pytania. Pierwsze nieciekawe – komu, według mnie, należy wysłać ten tom? Drugie ciekawsze – komu nie należy posyłać? (śmiech).

P. S. Niestety nie. Byliśmy wczoraj. Mam żonę i małe dziecko, nie ma mnie już dwa dni, powinienem wracać do Krakowa… Sz. Z.: Już tęskni. – Bardzo dobrze go rozumiem.

Dziękujemy za rozmowę. – Ja również. 22

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Nasze teksty się ni

e starzeją!

Zobacz archiwalne numery Literadaru ... ZA DARMO! (Cyfrowa) Cja W środku powieść

Nr 1 Październik 2010 r.

OSTATNIE KRÓLESTWO (fragment)

wywiad: Rafał Kosik

Raczej nie napiszę fantasy

23

| nr 11 wrzesień 2011 r.

rewolu u bram48

stron recenzji!

Marlena de Blasi

Dmitry Glukhovsky

Tamtego lata na Sycylii

Metro 2033

100 stron

magazynu!

GRATIS!


WYWIAD

Biblionetka

24

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Nie pozwolę, aby ktokolwiek manipulował BiblioNETką Wywiad z Michałem Stańkowskim, pomysłodawcą i założycielem serwisu BiblioNETka.pl, przeprowadzony z okazji jubileuszu 10-lecia jego powstania Rozmawia: Piotr Stankiewicz, Zdjęcia: Ewa Nowakowska-Stańkowska 25

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

Biblionetka

Red. nacz. z Michałem Stańkowskim za jego domem Piotr Stankiewicz: Michał, skąd się wziął pomysł na BiblioNETkę? Michał Stańkowski: Słyszałem to pytanie wiele razy. I na pewno jesteś do niego dobrze przygotowany. – Chciałbyś zadać jakieś pytanie, na które nie jestem przygotowany?

Co to znaczy wiele osób? – Zakładając serwis, nie spodziewałem się, że w krótkim czasie zaczną do niego zaglądać dziesiątki, a potem setki tysięcy ludzi miesięcznie. Nie spodziewałem się też, że temat czytania jest tak pojemny. Moje obserwacje ze szkoły i ze studiów były zupełnie odwrotne: nas, czytelników, jest niewielu, wręcz jesteśmy w mniejszości.

Mam nadzieję, że padnie dużo pytań, na które nie jesteś przygotowany. Zaczniemy zatem inaczej. Czy myślisz z dumą o tym, że jesteście największym serwisem o książkach w Polsce? – Tak, ale nie dlatego, że mam manię wielkości, tylko dlatego, że bardzo się cieszę, iż tak wiele osób czyta książki.

Obecnie w Polsce jest sporo serwisów o podobnej tematyce, gromadzą jednak znacznie mniejszą społeczność. W czym dostrzegasz przyczyny takiego stanu rzeczy? – Uważam, że inne serwisy radzą sobie dobrze i agregują sporą społeczność. Nasza społeczność jest większa, bo powstała wcze26

| nr 11 wrzesień 2011 r.


śniej, ale też nieco różnimy się od konkurencji.

BiblioNETka.pl w liczbach:

BiblioNETka była pierwszym serwisem tego typu? – Tak. Kiedy powstawała BiblioNETka, istniały serwisy tematyczne poświęcone na przykład książkom fantasy, ale zawsze były to rzeczy pasywne, które czytało się jak gazetę. Były pojedyncze, typowe małe fora internetowe, na których można było dyskutować o książkach. Nie było jednak tak dużego, multitematycznego i interaktywnego serwisu.

4 646 508 ocen

106 642

zarejestrowanych użytkowników

Ile BiblioNETka ma lat? – Jutro będzie miała dziesięć, a właściwie jutro będzie to rocznica chrztu.

194 779 książek

Czym był chrzest? – Nadaniem nazwy. Sam serwis działał wtedy już od miesiąca.

63 648

Jakie były początki? Odpaliliście maszyny, siedliście i czekaliście na miliony użytkowników? – Maszyny – brzmi dumnie. Pierwszą maszyną był komputer w moim studenckim mieszkaniu, który, idąc spać, wyłączałem (niemiłosiernie szumiał) ku utrapieniu pierwszych użytkowników, którzy chcieli dalej eksperymentować i żeby algorytm polecał im książki. Na samym początku była to w zasadzie jedyna jego funkcja.

autorów

Biblionetkę co miesiąc czyta blisko

500 000

No właśnie, jest to chyba jak dotąd niepowielony w Polsce fenomen polegający na tym, że serwis może samodzielnie dobierać nam lektury?

ludzi

27

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

Biblionetka

Nocne Polaków rozmowy – Nieprawda, kilka serwisów ma taką funkcję mniej lub bardziej skuteczną. Nie chciałbym przypisywać sobie nieswoich zasług. Okazuje się jednak, że bardzo dużo użytkowników uważa, że te konkurencyjne nie działają tak dobrze, i ceni sobie nasz system polecania książek, mimo że ten ma już tyle lat, w trakcie których nie zmienialiśmy zbyt wiele. Lubię też myśleć, że przyczyniliśmy się do rozwoju czytelnictwa przynajmniej w jednym znanym mi przypadku.

kacji serwis został zamknięty z zamierzeniem, iż wróci do Internetu po wakacjach. Jednak po wakacjach skończyły się studia, zaczęła się praca, były inne rzeczy do roboty. Trudno było znaleźć na to czas i pieniądze, bo utrzymanie takiego serwisu niemało kosztuje, a perspektywy finansowe były wówczas raczej mgliste. Mówiłeś wcześniej o rozwoju czytelnictwa, teraz mówisz o pieniądzach. Możesz nam przybliżyć, jakie myśli towarzyszą młodemu chłopakowi tworzącemu unikalny serwis internetowy? – Na początku chciałem zrobić coś ciekawego. To jest właściwie historia o tym, co legło u podstaw, gdzie narodziła się idea.

Wracając do tego studenckiego mieszkania – zabrzmiało to bardzo romantycznie. Prawie jak American dream. – American dream zakończył się bardzo szybko i zmienił się w Polisz sen. W czasie wa28

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Do tego zmierzamy, tylko, jak widzisz, okrężną drogą. – Studiując na politechnice, często odwiedzałem tamtejszą bibliotekę beletrystyczną…

Wracając do sedna, interesowało mnie wiele rzeczy, jednak książki były mi najbliższe i dlatego skupiłem się na nich. Jaka myśl ci towarzyszyła, kiedy tworzyłeś BiblioNETkę? – Nie do końca rozumiem, o co ci chodzi.

Jest na politechnice biblioteka beletrystyczna?! – Wyobraź sobie, że jest. Dobrze ukryta, ale jest. Pracowała tam niezwykła pani bibliotekarka, która poproszona o polecenie jakiejś nowej książki, brała do ręki moją kartę biblioteczną. Na jej podstawie, analizując to, co czytałem dotychczas, była w stanie polecić mi kolejne książki, które powinny mi się spodobać. Dodajmy, że patrzyła tylko na numery katalogowe. Było to niesamowite.

Próbuję od ciebie wyciągnąć, czy tworząc serwis, myślałeś sobie na przykład: „Zarobię kupę szmalu i sobie kupię to kino!” albo „Mój Boże, zmieniam świat na lepsze!”. Może nic sobie nie myślałeś? – Na pewno towarzyszyła mi ambicja zrobienia czegoś, o czym inni mówili, że nie będzie działać. Natomiast jeśli chodzi o zastosowanie tego w codziennym życiu, to myśli miałem różne. Na pewno nie myślałem biznesowo, skupiałem się na samym mechanizmie. Idea, że będzie z tego serwis, narodziła się dopiero w momencie, gdy okazało się, że ten algorytm działa i przetestowaliśmy go przy pomocy użytkowników grupy dyskusyjnej o książkach.

Ona była inspiracją? – Właśnie. Pomyślałem, że skoro pani bibliotekarka potrafi robić takie rzeczy, to komputer też powinien sobie poradzić. Szczególnie, że studiowałem wtedy informatykę ze specjalizacją sztuczna inteligencja. Czy to znaczy, że gdybyś miał podobne doświadczenie z panem w wypożyczalni kaset wideo, to mielibyśmy teraz dajmy na to FilmoNETkę? – Niekoniecznie. Jako student pracowałem w sklepie internetowym z muzyką i bardzo się nią interesowałem, chodziłem niemal codziennie do kina…

Jak nazywała się ta grupa? – pl.rec.ksiazki I co się stało po tych wakacjach? – Zająłem się walką o przeżycie. Mimo że plany powakacyjne były ambitne, chciałem działać dalej, ale zabrakło mi czasu i pieniędzy, jak już wspomniałem. Mijały miesiące, temat był gdzieś na boku.

Byłeś bogatym studentem? – Raczej inaczej wydawałem pieniądze. Mogłem nie mieć na dobre jedzenie, ale musiałem mieć na kino i dobrą książkę.

Ile osób czekało wówczas na to, aż wciśniesz enter? – (śmiech) Power. 29

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

Biblionetka

Niech będzie power. Zatem ile? – Około trzystu.

*** Na czym polega, twoim zdaniem, fenomen BiblioNETki? – Ludzie, którzy czytają książki, odkrywają, że nie są sami.

Nie odczuwałeś presji? – Co jakiś czas ktoś pytał i to dopytywanie było na tyle skuteczne, że w którymś momencie zacząłem myśleć: może jednak. I tu z pomocą przyszedł Adam Błażowski i wspólnymi siłami udało nam się doprowadzić to do końca. Pracowaliśmy już wtedy razem, zaczęliśmy dużo rozmawiać na ten temat i myśleć, jak to zrobić. Na początku znów wróciliśmy do romantycznego scenariusza i jednego komputera w moim mieszkaniu. Ten model był już cichszy i mógł pracować w nocy.

Społeczność BiblioNETki jest wyjątkowa? Jest jakiś charakterystyczny rys, który ją wyróżnia? – Jej niezwykłość polega na tym, że wychodzi poza Internet. Jej użytkownicy spotykają się w tak zwanym realu, w większości miast są organizowane spotkania ludzi, którzy poznali się dzięki BiblioNETce. Zdarzają się trudne momenty? Kłótnie, awantury, sytuacje, w których musicie interweniować? – Oczywiście, zdarzają się takie sytuacje, jak w każdej społeczności. Sądzę jednak, że Adam byłby tu lepszym źródłem informacji. Na pewno do nieprzyjemnych należały sytuacje, gdy ktoś tworzył kilkadziesiąt fikcyjnych kont i wychwalał jedną książkę. My zaś widzieliśmy, że cały ruch odbywa się z jednego komputera. Zawsze wtedy ostro reagowaliśmy. Zależy nam, żeby BiblioNETka była obiektywna i niemanipulowana z zewnątrz.

Ile czasu minęło od pierwszego startu? – Myślę, że rok z hakiem. Jak obecnie wygląda podział obowiązków? Głównym administratorem BiblioNETki jest Adam? – Tak. Adam jest administratorem z prawdziwego zdarzenia, zarządza, rozstrzyga spory etc. Jaka jest teraz twoja rola w serwisie? – Trochę rzadziej piszę nowe funkcje, ale nadzoruję, żeby te, które są pisane, były pisane dobrze. Znam serwis od podszewki i jak jest jakiś problem techniczny, to ja jestem rzucany na pierwszy front, staram się też ratować sytuację w przypadkach katastrof, które się zdarzają głównie ze względu na przybywającą liczbę użytkowników.

To byli autorzy? – Trudno dociec. To mogli być wydawcy, osoby zaprzyjaźnione. Twoja żona szepce: „Powiedz o małżeństwach”. Są biblionetkowe małżeństwa? – My z żoną nie jesteśmy takim małżeństwem, ale jest kilka par i małżeństw, które 30

| nr 11 wrzesień 2011 r.


31

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

Biblionetka

Podejmujecie konkretne działania mające na celu skonsolidowanie waszej społeczności i mocniejszego związania jej z serwisem? – Prowadzimy wiele działań, które mają sprawić, że ludzie będą się czuli u nas lepiej, będą chcieli u nas zostać i bardziej zintegrować się ze sobą.

poznały się przez BiblioNETkę. Założę się, że o wielu takich sytuacjach nie wiemy, bo nie wszyscy lubią mówić o swoim prywatnym życiu publicznie. Skoro są małżeństwa i przyjaźnie, to czy zdarzają się też spektakularne objawy antypatii? Są grupy, które ostentacyjnie się nie lubią? – To wynika ze statystyki. Jeśli w jednym miejscu zgromadzi się odpowiednio dużą grupę ludzi, zawsze będziemy mieć do czynienia z konfliktami.

Jakie to działania? Na razie zabrzmiało to jak komunikat rzecznika rządu. – Na pewno czymś takim są ogólnopolskie spotkania BiblioNETki organizowane co roku. Przy ich organizacji ważną rolę odgrywają sami użytkownicy. Te spotkania stanowią ważny element z jeszcze jednego powodu. Gromadzą bowiem tych najbardziej aktywnych, mamy zatem szansę dowiedzieć się, czego brakuje, co możemy zrobić lepiej. Stanowi to dla nas bardzo dobrą motywację do działania. Na pewno będę na tegorocznym, jubileuszowym spotkaniu, które jest organizowane we Wrocławiu. Bardzo się z tego powodu cieszę, tym bardziej że ja wolę spotkania na żywo od spotkań online.

Jaką formę przybierają? – Bardzo różną. Począwszy od zwykłych prztyczków w nos, które czasem ignorujemy, poprzez długie dyskusje, które przeradzają się w długie kłótnie, po widowiskowe odejścia i powroty. Jak zatem wyglądają na BiblioNETce zagadnienia nieco dziś zapomnianej netykiety? Jak reagujecie w sytuacjach, które nie są oczywiste? – To bardzo złożona sprawa i nie ma klucza postępowania. Podstawowym narzędziem moderacji jest regulamin. Wypracowaliśmy go przez lata, lecz jestem pewien, że jeszcze niejedna rzecz nas zaskoczy. Są sytuacje, które wymykają się regulaminowym łamom. Wtedy trzeba się kierować zdrowym rozsądkiem, liczyć na zdrowy rozsądek pokłóconych, ewentualnie arbitralnie uciąć daną kłótnię lub skierować ją poza serwis. Wysoki poziom i kultura dyskusji w serwisie mają dla nas charakter priorytetowy.

Ciekawa preferencja jak na kogoś, kto stworzył społeczność internetową. – Dlatego podkreślam, jak bardzo istotne są dla mnie te rzeczywiste spotkania BiblioNETkowiczów. Jakie jest, według ciebie, największe zagrożenie dla BiblioNETki w przyszłości? – To co dla jednych jest ogromną zaletą, czyli nasza „oldskulowość”, może być dla 32

| nr 11 wrzesień 2011 r.


wielu ludzi wadą. Świat idzie do przodu, na pewno inne serwisy będą miały sporo dobrych pomysłów i ciekawych innowacji. Z pewnością w wielu wypadkach czerpią z nas inspirację, ale nie wykluczam, że być może w przyszłości my będziemy wzorować się na ich rozwiązaniach. Najważniejsze jest to, żeby wszystko szło w dobrym kierunku. Zagrożeń jest wiele. Na pewno jednym z nich są finanse, utrzymanie serwisu sporo kosztuje.

klamami w taki sposób, że wyglądałby jak choinka. Powiedzmy to wprost, na BiblioNETce nie ma reklam. – Właściwie poza mało agresywnymi reklamami Google’a rzeczywiście nie ma. Rozpoczęliśmy akcję, w ramach której każdy użytkownik serwisu może nas wspomóc datkiem finansowym. Jest to jeden z tych elementów, które pozwalają nam działać i rozwijać się dalej.

No właśnie, jesteś krezusem jak twórca Facebooka? – Słyszałem opinie, że twórcy BiblioNETki zarobili krocie. Prawda jednak jest taka, że bardzo trudno na takim serwisie zarobić. My cieszymy się, że udaje nam się go utrzymać. W pewnym sensie daliśmy sobie trudniejsze zadanie niż konkurencja, bo zależy nam na tym, żeby serwis był przyjazny czytelnikom i obiektywny, nie chcemy go w związku z tym zarzucić re-

Na koniec muszę zapytać, jak postrzegasz „Literadar” w kontekście tego, czym jest BiblioNETka? – „Literadar” doskonale wypełnia dla mnie lukę, która była w BiblioNETce. Brakowało mi innych form związanych ze światem książek, wywiadów, felietonów. Wszystko to znajduję w „Literadarze”, w którym część publicystyczna rozwija się coraz bardziej.

33

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

Biblionetka

It’s the content stupid! Z Adamem Błażowskim szefem BiblioNETki i wydawcą „Literadaru” rozmawia Piotr Stankiewicz

34

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Piotr Stankiewicz: Michał odesłał mnie do pana w przekonaniu, że usłyszę więcej anegdot i pikantnych szczegółów związanych z życiem serwisu. Zatem jak to jest? Biblionetkowicze kochają się wzajemnie czy nienawidzą? Adam Błażowski: Internet bardzo skraca dystans między miłością i nienawiścią, więc i to, i to. Ale zdecydowanie z przewagą pozytywnych emocji. Czytanie zbliża.

potomstwo, nastawieni na zabawę kosztem innych. Znamy ich wszyscy dobrze z różnych portali, niektóre przypadki przeszły dziś do historii. Najlepszym lekarstwem na trollowanie jest ignorowanie go. Troll niedokarmiany atencją więdnie i zdycha. Niemniej rolą Admina jest pilnowanie, by ta skądinąd naturalna zaraza nie zdominowała społeczności, bo wtedy umierają wszystkie inne wątki dyskusji i wszyscy wychodzą z tego zmęczeni i źli. Mogę powiedzieć, że Biblionetkowicze są w tej kwestii wyjątkowo świadomi, co czyni z BiblioNETki raczej miłe miejsce do dyskusji. Inny gatunek stworów internetowych, z jakimi czasem można się spotkać to „klony”, o których wspominał Michał.

Wiem – że zbliża – od Michała, który opowiadał o małżeństwach z BiblioNETki. Rozumiem jednak, że może też oddalać. Na jakim tle są najczęstsze spięcia między użytkownikami? Myśleliśmy nad rozbudowaniem Polecanek o funkcję „swatki” – wyszukiwanie potencjalnych partnerów o komplementarnym guście czytelniczym (śmiech). Dążymy do tego, by ewentualne spięcia oscylowały wokół tematów książkowych. Często rodzą się z tego bardzo intelektualnie zapładniające dyskusje. Od początku BiblioNETka oparta jest na zasadzie „dyskutujemy o książkach, a nie o czytelnikach”, i to zdecydowanie chroni społeczność przed stadami internetowych trolli, które żerują wszędzie i żywią się ludzkimi emocjami.

Czy zdarza się, że pilnowanie tak licznej trzody przytłacza jej pasterza? Bywa, że jest to emocjonalnie męczące kiedy na przykład otrzymujemy pozwy sądowe albo groźby z paragrafami. Czasem internetowe scysje dryfują do całkiem realnych sal sądowych. I jak się kończą takie sytuacje? Macie stały rabat we wrocławskich kancelariach? Mamy kancelarię, która nami się opiekuje, co czasem owocuje zabawnymi zdarzeniami. Kiedyś ktoś groził nam konsekwencjami, bo w ramach sporu na forum stwierdził, że musimy jako administracja zgodzić się z jego stanowiskiem kosztem innego uczestnika dyskusji. Były groźby i zdania o prokuratorach, adresy kancelarii, gdzie ten ktoś pracował, paragrafy etc. Nasza kancelaria wykonała jeden telefon do

Ale te trolle bywają i na BiblioNETce. Jacy to są, pana zdaniem, ludzie? Groźni manipulatorzy? Żałośni „kompleksowcy”? Każdy z nas ma w sobie trolla i może go w sobie rozbudzić. Internetowe trolle to ojcowie synom, matki córkom czy ich 35

| nr 11 wrzesień 2011 r.


WYWIAD

Biblionetka

pracodawcy tej osoby (była ona wszak tak miła, że podała do siebie namiary) i zapytała, czy to oficjalne stanowisko owej kancelarii. Na drugi dzień dostaliśmy bardzo grzeczne oficjalne przeprosiny i prośbę o usunięcie zbyt rozemocjonowanych wpisów.

natywę dla marketingu szeptanego, chcemy być serwisem rekomendującym książki, serwisem cieszącym się największym zaufaniem wśród czytelników w Polsce. Sporym echem odbiła się swojego czasu czytatka „Agencjom PR dziękujemy!”, po tym jak wytępiliśmy całe zastępy „promotorów internetowych”, ludzie przyjmują takie rzeczy z entuzjazmem, bo są tym zmęczeni.

Jakie plany ma BiblioNETka? Gdzie pan widzi jej miejsce w przyszłości? BiblioNETka to ważne miejsce w całym zagadnieniu rekomendacji książek. Bardzo wiele pieniędzy i pracy wielu osób jest wkładane w to, co ludzie powinni czytać zdaniem agencji PR, działów marketingowych czy nawet samych autorów. BiblioNETka zajmuje tutaj odrębne stanowisko: chcemy polecać to, co czytelnik chciałby przeczytać. Różnica jest subtelna, ale bardzo, bardzo ważna. Wszyscy mamy mało czasu w życiu, szkoda marnować go na czytanie byle czego. Chcemy i zawsze chcieliśmy być obiektywnym źródłem personalizowanych rekomendacji książkowych. Wierzę w to, że ludzie są potwornie zmęczeni wszechogarniającym szumem marketingowym i że wielu z nas tęskni za tą chwilą, kiedy ciocia albo wnuk lub przyjaciel przychodzi do nas i mówi: „Wiesz, o ile Cię znam, ta książka Ci się spodoba”. I wiemy, że tak będzie, bo polecił nam tę książkę ktoś, kto nas zna, kto nie pracuje dla wydawcy ani dystrybutora, ktoś, kto ma nas samych w centrum zainteresowania. BiblioNETka to właśnie takie miejsce, gdzie czytelnik jest w centrum, gdzie potrzeba i gust nie są kreowane przez PR, ale odkrywane przez lata bliskiej przyjaźni. Myślę też, że przez lata zapracowaliśmy sobie na to, by nam zaufać. Chcemy jako BiblioNETka stanowić alter-

A plany na przyszłość? Przede wszystkim rozwój „Literadaru” jako zbrojnego (rynkowo) ramienia BiblioNETki. Ma to być magazyn pisany przez czytelników dla czytelników, magazyn niezależny od wydawców i promotorów, stawiający na przekazywanie autentycznej opinii zaangażowanego recenzenta, który ma imię, nazwisko i nie poleca każdej książki, którą dostanie do zrecenzowania. Chciałbym w „Literadarze” widzieć jeszcze więcej recenzji z jedną gwiazdką. Nie chcemy tylko polecać, chcemy też przestrzegać przed tym, czego nie warto czytać. W samej BiblioNETce też planujemy trochę zmian i nowych funkcji. Priorytetem jednak jest rozwój społeczności i wysoka jakość treści, które publikowane są na jej łamach. Będziemy się starali zacieśnić współpracę z serwisem Filmaster.pl, który ma bardzo podobny do BiblioNETki charakter, jednocześnie oferuje zupełnie odmienną treść, czyli dotyczącą filmów i seriali. Jest też jeszcze jedna bardzo tajna nowa inicjatywa, ale to ogłosimy w stosownym momencie. Czy w związku z tym użytkownicy BiblioNETki mogą nadal liczyć na utrzymanie jej niekomercyjnego charakteru? 36

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Tak, bo taki jest klimat BiblioNETki jako wspólnego dzieła większego niż suma naszych wspólnych starań.W moim zamyśle to „Literadar” ma stać się i już aspiruje do tego, by być lokomotywą, która pozwoli nam rozwijać BiblioNETkę w takim kierunku, w jakim chcemy. BiblioNETka to wielka czytelnia połączona z bardzo ciekawym klubem dyskusyjnym. „Literadar” ma być i już jest największym magazynem elektronicznym dla czytelników, docierającym do coraz szerszego grona odbiorców, w pełni komercyjnym. Inwestujemy w „Literadar” z myślą również o BiblioNETce.

Tak, ale to nie jest priorytet. Panuje od pewnego czasu przekonanie, że ładne opakowanie jest synonimem dobrej treści, a to tak raczej nie działa. Największy na świecie portal dla miłośników gier planszowych BoardGameGeek.com wygląda jak strona z lat 90., przynoszący milionowe zyski portal randkowy PlentyOfFish. com również jest przykładem tego, że wygląd jest wtórny w stosunku do świetnego algorytmu znajdującego potencjalne pary. Przede wszystkim liczy się społeczność (jakiego rodzaju użytkownicy używają portalu), dlaczego tam są (motywacja, lojalność) i treść (jakie dyskusje i teksty tam powstają), a nie obrazki, pompowane odsłony i „szoł”. Parafrazując Billa Clintona: „It’s the content, stupid!”.

Planujecie zmianę szaty graficznej na drugą dekadę działalności?

37

| nr 11 wrzesień 2011 r.


KROPLA KRWI NELSONA

Krop

N


i w r k a pl

a n o s l Ne

#10

39

| nr 11 wrzesień 2011 r.


KROPLA KRWI NELSONA

Sens życia według smutnego Dicka D

zisiaj sięgnę po fantastykę, nie za bardzo dbając o to, czy w tym wydaniu jest akurat męska. W zasadzie jakiś czas temu przestałem w Kropli o to jakoś szczególnie dbać. Ma być o najlepszej literaturze. I znowu będzie. Retrospekcja: rok temu zawiało mnie na Polkon do Cieszyna (osobom niezorientowanym tłumaczę – jest to cykliczna impreza ściągająca dziwaków fanów fantastyki z całej Polski).

lał głosu samemu sobie. Po drugie, Rafał Kosik stwierdził, że jak pisze książkę, to nie wie nigdy, jak ona się potoczy, tylko jakoś tak się ona sama rozwija, prowadząc do finału. Ręce mi opadły. A po trzecie, Jarosław Grzędowicz postawił tezę, jakoby główny nurt znacząco oddalił się od fantastyki, ponieważ desperacko nie chce on mieć fikcyjnej scenerii. Zapytałem zatem, czy nie jest też tak, że fantastyka oddaliła się od głównego nurtu, ponieważ desperacko nie chce mieć ona nic do przekazania. I wtedy dowiedziałem się, że fantasy nie jest nurtem powołanym do przekazywania czegokolwiek.

Byłem i poszedłem na panel polskich pisarzy fantastycznych. W sumie poszedłem nań przez przypadek – twórczości panelistów kompletnie nie znałem – postanowiłem po prostu zająć sobie (trzy godziny wcześniej!) miejsce w pierwszym rzędzie na spotkanie z Eriksonem. W panelu brali udział: Rafał Kosik, Łukasz Orbitowski, Robert Wegner i Jarosław Grzędowicz. Uderzyły mnie w nim trzy rzeczy. Po pierwsze, Łukasz Orbitowski, prowadząc panel, głównie udzie40

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Ciekawe, co na to odparłby C. S. Lewis? ...

Dzisiaj o dwóch jego książkach: Ubiku oraz Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Wbrew pozorom kolejność też jest tutaj ważna, bo jakkolwiek Ubik to książka świetna, tak Blade Runner (potoczna nazwa Czy androidy...) to dzieło wybitne. Zatem najpierw przystawka, potem danie główne. Co ciekawe, zewsząd docierały do mnie słuchy, że Ubik jest od Łowcy (moja prywatna nazwa Blade Runnera) znacznie lepszy, że ta druga książka średnio udana i że lepszy od

Ta teza nie powinna jednak dziwić, skoro najpoczytniejszym i najczęściej nagradzanym pisarzem rodzimej fantastyki jest autor, który „ma wielką zręczność w układaniu słów, jest wspaniałym gawędziarzem, ale to, co on pisze, jest puste jak bęben”1. Nie wiem, skąd przekonanie, że są gatunki powołane do bycia czystą grafoma-

Podkład muzyczny: Black Sabbath Paranoid – tak, wiem, jestem złośliwym kutasem. Trunek: idealnie przyrządzony Ubik, spożywany w poprawnych ilościach, będzie doskonałym towarzystwem dla każdej lektury.

nią, ale na pewno takie podejście ułatwia pracę – u mnie tylko ganiają z mieczami, od reszty się odwalcie. Dokładnie na odwrót rozumował bohater dzisiejszego odcinka – Philip K. Dick: u mnie niby wybuchają bomby i strzelają się z laserów, ale tak naprawdę liczy się ta cała reszta. I dlatego był tak znakomitym pisarzem.

niej film. Bzdura, bzdura, bzdura i jeszcze raz pieprzony stek kłamstw. We wstępie do polskiego wydania Ubika pojawiła się teza, że jakby chcieć patrzeć na jego fabułę zupełnie na wprost, to nie trzyma się ona zupełnie kupy. Tylko po co ma się trzymać – że nieśmiało zapytam? Przecież to rozprawa o rzeczach fundamentalnych – spójnej fabuły szukajcie w historiach o facetach z mieczami w pochwach i szyszakach na głowach.

Najnowsza Kropla będzie o facecie, który uważał, że Lem to kryptonim operacji KGB skierowanej przeciw niemu. O gościu, który bał się, że filmowy Deckard (Harrison Ford) zacznie polować również i na niego. Wreszcie o pisarzu, który za życia wiele sławy nie zaznał, za to dopadła go ona po śmierci. No i na drugie imię miał Kindred.

Ubik to opowieść o tym, że świat może być fikcją, że ciężko jest znaleźć w nim coś pewnego. Jest przewrotnym pytaniem: a dlaczego sądzisz, że tak jest? Może tylko ci się to wydaje? Trochę jak postawa zadającego trudne pytania trzylatka, a trochę jak kartezjańskie szukanie wiedzy pewnej. I, jak u Descartes’a, pojawia się kwestia: czy

Rafał Ziemkiewicz: „Wkurzam salon”, [za:] www.salon24.pl

1

41

| nr 11 wrzesień 2011 r.


KROPLA KRWI NELSONA

za wszystkim nie stoi aby złośliwy demon, który mami nasze zmysły i emocje?

wyżej półżycie, czyli stan po śmierci, kiedy sztucznie podtrzymywana jest praca naszego mózgu. Jest to nic innego, jak antycypacja naukowego wyścigu ze śmiercią, chęci przedłużania życia za wszelką cenę. Czy też uwielbiany przez recenzentów motyw „zapłaty”, kiedy to główny bohater płacić musi wrzutowej maszynie za otwarcie lodówki czy nawet wejściowych drzwi. Czyta się zabawnie, ale szybko nachodzi nieco lewicowa refleksja: czy do tego ten cały bajzel nie zmierza? Płacimy za wodę, za przejazd

Spotkałem się z określeniem, że Dick to Dostojewski SF (przypisuje się je Lechowi Jęczmykowi) i jest to niesamowicie celne porównanie. Amerykanin, podobnie jak rosyjski klasyk, sięga do absolutnych podstaw człowieczeństwa, do jego prawd pierwotnych. Równocześnie odziera człowieka ze wszystkich błyskotek i każe mu szukać siebie głęboko we wnętrzu własnego umysłu. Niektórzy twierdzą, że tytułowy Ubik to substancja, która trzyma świat w ryzach powstrzymując entropię. Ja napiszę więcej – Ubik to sens życia, coś, bez czego się „rozpadasz”, czyli tak naprawdę żyjesz w takim półżyciu (też określenie dickowskie). Bez wewnętrznego czegoś, co popycha nas ku działaniu, życie to wegetacja, szaruga. Bez Ubika nic się nie chce, bez Ubika nic nie cieszy, bez Ubika usychasz, więdniesz.

prostą drogą, zaś podatki zżerają nas zawsze i wszędzie – z pewnością gorzej niż dickowskie pazerne drzwi. To pokazuje, jak Dick, poza byciem pryncypialnym, jest aktualny, szczególnie w tym SF-owskim znaczeniu tego słowa, jak przewidywał rozwój wypadków, jak potrafił celnie je opisywać pod fasadą świata z przyszłości.

W tej książce Dick pyta też: skąd wiesz, że żyjesz? Może umarłeś i żyjesz tylko w cudzej historii? Skąd wiesz, czy nie uczestniczysz w Truman Show albo innym Matriksie? No właśnie – skąd? Co jest prawdą, a co ułudą, i co najważniejsze – dlaczego? Czytając tę książkę współcześnie, mając w głowie inne tytuły, pomyśleć można: cóż w tym odkrywczego? Problem w tym, że kiedy powstawał Ubik, Wachowscy jeden przez drugiego na stojąco pod szafę wchodzili.

To Ubik. A co z Blade Runnerem? Przede wszystkim, nie jest on książką o androidach, tylko o ludziach. To książka o granicach człowieczeństwa – co czyni nas ludzkimi? Co odróżnia od potencjalnej sztucznej inteligencji? Gdzie jest ten ludzki pierwiastek w człowieku? Jakie normy musiałby spełnić test, aby móc o istocie po-

Nie można zapominać też o zawartych w tej książce komentarzach do rzeczy aktualnych. Na przykład wspomniane po42

| nr 11 wrzesień 2011 r.


wiedzieć: oto człowiek? Czy gdybyśmy zabili łudząco podobną do człowieka maszynę, to popełnilibyśmy zbrodnię? – Nie, przecież to tylko maszyna. – Tak, przecież ta maszyna, to niemal człowiek – czuje, myśli, ma swój świat.

– Tak – odparł Mercer. – Nie dostrzegłem ich. – Byłeś zbyt blisko. Musiałbyś się znaleźć bardzo daleko, tak jak androidy. Mają lepszą perspektywę. – Czy dlatego twierdzą, że jesteś oszustwem? – Jestem oszustwem – odparł Mercer – Są szczere, ich badania są prawdziwe. Z ich punktu widzenia jestem wiekowym emerytowanym statystą, który nazywa się Al Jarry. Wszystko w ich demistyfikacji jest prawdą. Przeprowadziły ze mną wywiad, tak jak twierdzą. Powiedziałem im wszystko, co chciały wiedzieć, całą ich prawdę. – Również o whisky? Mercer uśmiechnął się. – To też była prawda. Wykonały dobrą robotę i z ich punktu widzenia rewelacja Przyjacielskiego Bustera jest przekonująca. Będą miały kłopoty ze zrozumieniem, dlaczego nic się nie zmienia. Ponieważ ty wciąż jesteś tutaj i ja wciąż tu jestem. – Mercer zatoczył ręką łuk, wskazując nagie zbocze wzgórza, całe to dobrze znane miejsce. – Właśnie wydobyłem cię ze świata grobów i będę to robił dopóty, dopóki nie przestanie cię to ciekawić i zechcesz zrezygnować2.

Podobnie jak w Ubiku, poza aspektem filozoficznym i egzystencjalnym, jest w Łowcy cały aspekt wizjonerstwa, opartego na uważnej obserwacji rzeczywistości. Obraz wyobcowania człowieka w otaczającym go społeczeństwie, wizja opuszczonych wieżowców i pustych ulic, a wśród nielicznych mieszkańców brak prawdziwych kontaktów międzyludzkich. I podział na obywateli lepszego i gorszego sortu. Niby wszystko jest na wyciągnięcie ręki – nawet nastrój można sobie ustalić z góry (służy do tego specmaszyna – ech, ile ja bym dał za taką) – a jednak cholernie daleko. Największą radością staje się hodowanie zwierząt – bogatsi mają prawdziwe, biedniejsi sztuczne. Wszyscy o nie dbają: karmią, spędzają z nimi czas... Te zwierzęta stają się kadłubkową wersją życia rodzinnego i kontaktów międzyludzkich nim rządzących.

Oni patrzą z dystansu. Oni, czyli androidy. Pora odwrócić pytanie postawione chwilę temu: ile w nas, ludziach, jest z androidów? Z istot niewierzących w sacrum, niezdolnych do empatii? Wyobcowanych, zagubionych w świecie bez Ubika?

W dickowskim świecie o lepsze walczą Przyjacielski Buster, czyli tak naprawdę Pan Cała Telewizja, oraz Mercer – mesjasz, prorok. A więc walczy komercja i sacrum. Komercja stopniowo wygrywa, Przyjacielski Buster jest wszędzie, co więcej, udowadnia, że Mercer to oszust, że ochlaptus, że podstawiony aktor. SF? Rozglądnijcie się wokół.

No właśnie.

– Czy niebo jest namalowane? – zapytał Isidore. – Czy rzeczywiście na zbliżeniu widać ślady pędzla?

Philip K. Dick: „Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”, Wydawnictwo Rebis, 2011.

2

43

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Męska rzecz

damskie sprawy

Męska rzecz, Damskie sprawy czyli płciowe dyskusje o książkach toczą Dorota Tukaj i Michał Urbaniak

44

| nr 11 wrzesień 2011 r.


45

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Męska rzecz

damskie sprawy

Rzeczywiście, naszej rudowłosej bohaterki jest w nich tyle, co kot napłakał. Jeśli już się pojawia, to w roli jakiejś wyroczni, najwyższego autorytetu, anioła, którego wszyscy wychwalają, aż do znudzenia.

Co zresztą doskonale oddaje angielski tytuł tego zbioru – The Blythes are quoted, czyli Cytując Blythe’ów. Blythe’owie prawie wcale nie występują tam osobiście, tylko właśnie ciągle są cytowani. „Blythe’owie uważają…”, „na pewno doktor wie, co i jak”, „słyszała to również z ust doktora”, „Blythe’owie postąpiliby inaczej” i tak w każdym opowiadaniu po kilka czy nawet kilkanaście razy. Jasne, że jednego z dwóch lekarzy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów musi znać mniej więcej połowa mieszkańców okręgu, a jego rodzinę cała osada, ale kreowanie ich na przedmiot powszechnego zainteresowania i uwielbienia to lekka przesada!

Wreszcie jest! Niepublikowany dotąd tom serii o Ani z Zielonego Wzgórza. Długo oczekiwana książka Ania z Wyspy Księcia Edwarda miała wstrząsnąć czytelnikami, ukazać zupełnie nowe spojrzenie na bohaterów cyklu, a tymczasem…

A tymczasem po raz kolejny okazuje się, że nie warto wierzyć reklamoAnia z Wyspy Księcia Edwarda to nic innego jak znacznie poszerzona wersja wydanych kilka lat temu Spełnionych marzeń, wzbogacona o interludia i przerywniki między opowiadaniami, nazwane „wieczorami o zmierzchu”, w trakcie których Ania czyta bliskim wiersze swoje i swojego poległego na wojnie syna Waltera.

Za to nowe postacie pojawiające się w opowiadaniach są trochę bardziej skomplikowane wewnętrznie i nie stanowią chodzących ideałów. I sama tematyka też nie przystaje do wcześniejszych powieści Montgomery – morderstwo, cudzołóstwo, psychiczne znęcanie się nad domownikami, defraudacja, nieślubne dzieci – co swoją drogą wychodzi na plus. Jest w tych opowiadaniach trochę życia, a nie sam lukier z Wyspy Księcia Edwarda.

Kiedy ukazały się Spełnione marzenia, nikt nie kusił czytelników wydrukowaną na czerwono obietnicą: „Poznajcie dalsze losy Ani, Gilberta i ich najbliższych”, ale lojalnie uprzedzał, że to opowiadania o ich sąsiadach i znajomych.

Ale prawie wszystkie te historie i tak są utrzymane w tej samej konwencji, co Opowieści z Avonlea czy niezliczone wątki drugoplanowe w Ani z Szumiących Topoli. Ktoś jest samotny, rozgoryczony, nieszczęśliwy, krzywdzi swoich bliskich albo robi na 46

| nr 11 wrzesień 2011 r.


złość wszystkim wokół i nagle trach! – jakby do akcji wkroczyła czarodziejska różdżka. Biedak spotyka bogatego krewnego, który mu zapisuje majątek, sierota zmiękcza serce starego odludka, skłóceni małżonkowie albo kochankowie padają sobie w ramiona i tak dalej. To wzruszające i krzepiące, tylko że w zbyt dużej dawce zaczyna męczyć.

kich”, takie wnioski można wyciągnąć z lektury ostatniego tomu cyklu o rudowłosej Ani. Sama główna bohaterka też jest inna niż ta, którą pamięta się z wcześniejszych tomów – mniej odważna, raczej przygaszona i smutna” [opis produktu na stronach księgarni Gandalf – przyp. T.].

Bądźmy szczerzy, ten wybuch okazał się niewypałeNie dość, że anonsowana tematyka tych opowiadań (zdrada, nieślubne dzieci, zemsta, morderstwo) nie jest żadną nowością – ze względu na obecne już na rynku Spełnione marzenia, w których te motywy się pojawiają – to inne spojrzenie na postaci jest mocno przereklamowane.

Męczyć to za mało powiedziane! Te opowiadania momentami są wręcz niestrawne, a w dodatku mało wiarygodne: cudowne spotkania owocujące natychmiastowymi małżeństwami, idiotyczne komedie omyłek, bogacz dający dwójce smarkaczy remontować swoją posiadłość. W to nikt nie uwierzy!

Właśnie, gdzie ten mizoginizm Gilberta? Od czasu do czasu pozwala sobie na złośliwości, ale po pierwsze nie tylko tutaj – wystarczy zajrzeć choćby do Wymarzonego domu Ani – a po drugie, jeśli pod adresem kobiet, to nie wszystkich jako takich, tylko co poniektórych. Nie jest też żadnym tyranem ani manipulatorem, po prostu zachowuje się jak typowa głowa rodziny w tamtej epoce, chociaż nie, nie całkiem typowa, bo w odróżnieniu od wielu mężczyzn, jednak liczy się ze zdaniem żony i innych domowników.

A może uwierzy, bo przecież przyzwyczaił się, że Ania i jej rodzina systematycznie rozsiewają wokół siebie dobro i w jakiś sposób sprzyjają szczęśliwym trafom?

Tylko że tutaj to jakoś mniej widać. Wszyscy bohaterowie o nich mówią, odwołują się do nich, ale i tak nic z tego nie wynika. A cały obraz jest raczej ponury – ona nie jest do końca szczęśliwa (trudno się zresztą dziwić – pochowała dwoje dzieci), a Gilbert jest podejrzewany o romanse na boku. Co prawda tylko przez jedną, mało wiarygodną osobę, ale podobno w każdej plotce jest ziarno prawdy.

A żona i inni domownicy oraz prawie wszyscy mieszkańcy Glen St. Mary patrzą w niego jak w obrazek… Montgomery napisała w powieści Emilka szuka swej gwiazdy: „Człowiek musi mieć wady. To jest ta szczypta soli, która dodaje smaku”. Szkoda, że poskąpiła tych wad bohateroW Ani z Wyspy Księcia Edwarda Blythe’owie nadal są zbyt idealni. Nic nowego, żadnej rewolucji w cyklu.

Za to ani ziarna prawdy nie ma w zapowiedziach wydawcy, które w zeszłym roku budziły niezły zamęt na portalach książkowych: „Gilbert to drań, manipulator, ogarnięty chęcią kontrolowania wszyst47

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Męska rzecz

damskie sprawy

w barszcz. Koncepcja wzbogacenia zbioru w wiersze Ani i Waltera – między nami mówiąc, nie stanowiące przykładów wybitnej sztuki poetyckiej, ale ciepłe i wzruszające – jest niezła, natomiast obudowanie jej dialogami na wzór dramatu, w którym to gatunku Montgomery wcześniej nawet nie próbowała swoich sił, musiało wypaść tak, jak wypadło.

Właśnie. Gilbert jest taki jak zawsze, a mniejsza beztroska i wesołość Ani nie powinna dziwić. Śmierć pierwszego wyczekiwanego dziecka zostawia w duszy cień na zawsze, nawet jeśli się potem ma kolejnych sześcioro. A kiedy jedno z tych sześciorga ginie na wojnie, na którą poszło wbrew sobie, to oczywisty cios. Zresztą strata Waltera była prawdziwą tragedią nie tylko dla Ani i Gilberta, ale i dla pozostałych członków rodziny. Ale o tym można się dowiedzieć we wcześniejszej Rilli ze Złotego Brzegu.

Czyli beznadziejnie. Dialogi są sztuczne, drętwe, mało w nich życia. O ileż rozsądniej byłoby zrobić z tego kolejne opowiadanie w cyklu! Aż dziw, że to ta sama osoba, która napisała Anię z Zielonego Wzgórza…

Więc i tutaj rewelacje obiecywane przez wydawcę okazały się czymś, o czym czytelnik już dawno wiedział.

Z kolei tłumaczowi można by zarzucić co innego – nieliczenie się z konwencją tłumaczenia imion własnych, przyjętą przez autorów pierwszych wersji przekładu poszczególnych tomów. Nieprzypadkowo mówię o pierwszych, bo dla mnie, podobnie jak dla wszystkich, którzy sięgali po ten cykl do lat 80. włącznie, są one jedynymi punktami odniesienia.

Właśnie, ten smutek, który unosi się między wierszami drugiej części poetyckich „wieczorów o zmierzchu”, nie jest jakimś nieoczekiwanym fenomenem, tylko logiczną konsekwencją wcześniejszych wydarzeń. I gdyby wydawcy nie pomącili nam w głowie rzekomą „niezwykłością” tej książki, najprawdopodobniej czytelnik nie zauważyłby w niej nic dziwnego. No, może tylko to, że w interludiach.

Część Ani z Wyspy Księcia Edwarda, w której osobiście występuje rodzina Blythe’ów, czytająca poezję, jest najsłabszą w całej książce. To pewien paradoks, bo można założyć, że losy tych bohaterów interesują czytelnika najbardziej. W tym przypadku najbardziej rozczarowują.

Dla mnie też zmienione imiona były sporym zaskoczeniem – i nie chodziło tu tylko o spolszczenie niektórych. Okazuje się, że w oryginale nie ma Flory, tylko Faith, zamiast Krzysztofa jest Kenneth, Leslie to Ewa, a jedna z naczelnych postaci całego cyklu – Małgorzata Linde – w gruncie rzeczy ma na imię Rachel. Czy zatem tłumacz powinien zbierać cięgi, skoro stosuje się do oryginału?

Bo autorka, próbując jakoś połączyć kilkanaście pisanych „luzem” opowiadań w jedną całość, postanowiła wsadzić za dużo grzybków

Ale jeżeli już poprzedni tłumacze zdążyli przyzwyczaić do tych odstępstw kilka pokoleń, mniejszym faux pas byłoby odpuścić sobie ambicje zrobie48

| nr 11 wrzesień 2011 r.


nia „jedynej prawdziwej” wersji przekładu, niż dezorientować czytelnika, każąc mu się domyślać, co to za niespodziewany obrót spraw umieścił na Złotym Brzegu jakiegoś Kubę! A całkiem groteskowo wypadło zastąpienie (Księżycowego) Brodacza – Wąsaczem, nie mówiąc już o tym, że czytelnik może nie połapać się w aluzjach dotyczących tej postaci, bo we wspomnianej pierwszej wersji przekładu Rilli ze Złotego Brzegu z nieznanego powodu brak trzech rozdziałów, w tym właśnie tego, w którym Brodacz oświadcza się Zuzannie!

i umieszczenie ich w tych samych opowiadaniach w Ani z Wyspy Księcia Edwarda. Jednak porównując obie wersje, trudno zgadnąć, kto i dlaczego dokonał tych skrótów. Wycięte fragmenty ani nie są szokujące, ani specjalnie znaczące dla całości. W przypadku niektórych można się nawet dziwić, dlaczego w ogóle zostały pominięte.

Ale to już chyba ostatnia zagadka, dotycząca tego zbioru i całego cyklu powieści o Ani. A teraz można sobie odetchnąć i odłożyć Anię z Wyspy Księcia Edwarda na półkę. Ale raczej nie na tę, gdzie trzymamy książki, bez których nie można się obejść.

I jak zwykle nie było żadnej wzmianki ze strony wydawcy – większość czytelników pewnie nawet nie wie, że zapoznała się z uszczuplonym przekładeW tym kontekście Wydawnictwu Literackiemu należy się plus za uzupełnienie opowiadań z tomu Spełnione marzenia o wycięte fragmenty

Bo nie ma się co oszukiwać. Jest to raczej ciekawostka czytelnicza, kolekcjonerski tomik dla fanów pisarki niż szczególnie wartościowa pozycja.

49

| nr 11 wrzesień 2011 r.


ta druga koza

Ta d rys. Maciej Dybał

ko

Miłość do pilota, czyli jesienne marudzenie o serialach

Bardzo długo byłem uparty i za wszelką cenę wystrzegałem się seriali. Z dwóch powodów: pożerają masę czasu i nigdy się nie kończą, robią się tylko coraz gorsze, aż ktoś ukręci im łeb. Kiedy wreszcie się złamałem, moje obawy jedynie się potwierdziły. Ostatnio zerwałem z kilkoma tytułami; nie przeczę, część z nich przyniosła mi sporo frajdy, ale niestety później nastawał drugi, piąty, siódmy sezon i obserwowałem, jak serial zjada własny ogon albo rozpaczliwie sięga po najbardziej absurdalne zwroty akcji. Niemniej pustkę trzeba było wypełnić czymś nowym.


druga

oza Mateusz Wielgosz

51

| nr 11 wrzesień 2011 r.


ta druga koza

wszystkim obiecywano, że przybysze mają konkretny, wyraźny plan. Niestety cały ten potencjał i obietnice przepadają z odcinka na odcinek. Nastrój przegranej i beznadziei przewija się gdzieś w bardzo odległym tle, efekty – dobre na początku – prezentują się coraz gorzej, a fatalne aktorstwo rujnuje odbiór do reszty. Zmarnowano nawet motyw niehumanoidalności obcych, którzy jeszcze w pierwszym odcinku nosili broń i jakieś pancerze, by później ganiać bez broni, nago i sypiać z głową zwieszo-

Lepiej (w oczach widowni i producentów) poradził sobie Falling Skies. Akcja rozpoczyna się kilka miesięcy po niszczącej Ziemię inwazji kosmitów. Ludzie powoli zbierają się w koczownicze grupy partyzantów i uchodźców, by jakoś zorganizować sobie życie lub podnieść głowę po ataku. Serial otrzymał u mnie ogromny kredyt zaufania (niehumanoidalni obcy!), miał traktować o ludziach postawionych w ekstremalnie ciężkiej sytuacji, a przede

ną w dół. Dziękuję, ja wysiadam. Sukces serialu jest zaskakujący i należy go zrzucić na karb kiepskiej konkurencji w sezonie letnim.

The Cape – NBC / Universal Media Studios

Na pierwszy ogień poszedł The Cape. Serial wybitnie komiksowy, superbohaterski (acz bez supermocy), bawiący się gatunkiem i rozkładający go na czynniki pierwsze. Niestety, mimo wyraźnych przebłysków geniuszu, wyraźnie zamierzona kiczowatość była tak silna, tak przytłaczająca, że nawet koneserom trudno było czerpać zeń frajdę i najpierw całość ścięto z trzynastu do dziesięciu odcinków, a potem na antenie pojawiło się tylko dziewięć.

Na wszelkie pochwały zasługuje natomiast Gra o tron. Z wyjątkiem pewnych niedostatków w oddaniu rozmachu, na który pozwalał sobie G. R. R. Martin, a któremu sprostałby jedynie budżet hollywoodzkiej superprodukcji, trudno 52

| nr 11 wrzesień 2011 r.


nym biegunie wobec The Cape. Superbohaterowie, którzy mają moce, ale nie ubierają pelerynek, nie nazywają się herosami. Nie ma też złowieszczo śmiejącego się mistrza zła. Jest natomiast symboliczne pseudonaukowe wyjaśnianie nadprzyrodzonych mocy, które nawiasem mówiąc są dość absurdalne, i dobrze, że temat ten jest raczej obchodzony szerokim łukiem. W końcu liczy się potencjał fabularny tych zdolności. A ten jest wykorzystywany całkiem nie-

wydarzeń. Brakło też (na szczęście) koncentrowania wysiłków na wprowadzeniu absurdalnego zwrotu pod koniec sezonu. To zupełnie inna liga i, szczerze powiedziawszy, żywię obawy, czy HBO poradzi sobie kolejnymi sezonami z wysoko postawioną samej sobie poprzeczką.

źle. Otrzymujemy serial sensacyjno-kryminalny, który jak na razie nie porywa, ale ogląda się go płynnie i przyjemnie. A to może rokować dłuższą żywotność i wolniejszy spadek formy.

Boardwalk Empire – HBO

o mocne argumenty krytyczne. Sprytnie połączono wątki i oddano nastrój. Konieczne zmiany wprowadzono sprawnie, a czasem wręcz pomysłowo. Zapewniono grę aktorską na przyzwoitym poziomie, sprytnie tuszowano niedostatki budżetowe. Gra o tron jest też zaprzeczeniem typowego serialu telewizyjnego, czego nie mogła przełknąć spora część widowni. Nie ma tu utrzymywania za wszelką cenę status quo, okropnej pogoni za cliffhangerami, robienia z bzdetów kolosalnie ważnych

Jeśli chodzi o najbliższe miesiące, to bardzo ciekawie zapowiada się aż osiem seriali. Cztery są kontynuacjami. Już za kilka dni na antenę powróci Zakazane imperium. Zachwycająca obsadą, aktorstwem,

Do końca pierwszego sezonu zbliża się Alphas. Jeśli Herosi byliby elementem środka, to mówimy tu o przeciw53

| nr 11 wrzesień 2011 r.


ta druga koza

dzinną: jedynym ratunkiem dla ludzi z zanieczyszczonej Ziemi roku 2149 jest ucieczka przez przypadkowo odkryty portal do prehistorycznej, dziewiczej Ziemi. Głównymi bohaterami będą członkowie rodziny, wchodzącej w skład którejś z kolei pielgrzymki do pełnego dinozaurów świata. Jeśli rzeczywiście głównym celem twórców było zrobienie serialu dla wszystkich, to dobrze wiadomo, jak może

mają wszyscy fani Synów anarchii. Przewidywania wobec czwartego już sezonu są dość podzielone. Jedno jest pewne – będzie pod dostatkiem dobrej muzyki, motocykli i testosteronu. Pod koniec września, po szeregu opóźnień, nastąpi wielka premiera nowego tytułu: Terra Nova. Szum wokół serialu wynika z tego, że firmuje go Steven Spielberg, są dinozaury, było drogo i z trudem w ogóle udało się ukończyć pilota. Rokowania są umiarkowane. Wygląda to na obrzydliwie kosztowną (jak na telewizję) produkcję miałko-ro-

się to skończyć. Z drugiej strony serial oferuje eskapizm w czystej postaci, a to cieszy się wielkim powodzeniem, więc niewykluczony jest ogromny hit. Inny warty wspomnienia debiut to startujący w październiku Grimm. Luźno podparta twórczością braci Grimm produkcja ma być mroczno-baśniowym serialem detektywistycznym. Policjant z wydziału zabójstw przekonuje się, że jest potomkiem pogromców potworów… Reszty można się domyślić. Przed skreśleniem go od razu powstrzymuje jedynie przebijający z zapowiedzi humor, który sugeruje, że

Sons Of Anarchy – FX Networks

realizacją, muzyką i klimatem gangsterska historia o czasach prohibicji, inspirowana autentycznymi dziejami Nucky’ego Johnsona. Fantastycznie ukazano wszechmocną postać skarbnika miejskiego Atlantic City, powszechnie poważanego obywatela, który jednocześnie zarabia krocie na nielegalnym alkoholu i trzyma w garści całe miasto. Wszystko wskazuje na to, że drugi sezon utrzyma poziom. Tej samej pewności nie

54

| nr 11 wrzesień 2011 r.


55

| nr 11 wrzesień 2011 r.


ta druga koza

nie jest to ćwierćmroczna niby-drama dla gotyckich nastolatków. A jeśli jeszcze okaże się, że twórcy w inteligentny sposób użyją baśni braci Grimm, może być naprawdę ciekawie.

grupy należą głównie ci, którzy zniechęcili się według mnie zbyt szybko. Jest to ten unikalny przypadek, kiedy z odcinka na odcinek jest coraz lepiej. Produkcję długo blokował stan zdrowia głównego aktora, co ostatecznie doprowadziło do zmiany odtwórcy roli Spartakusa. Powstaje tylko pytanie: jak serial poradzi sobie w zupełnie innej skali? Teraz już nie uda się go zamknąć w gladiatorskim ludus, zabraknie również świetnego łotra. Czy twórcy będą pamiętać (i czy zdają sobie z tego sprawę), że pierwszy sezon napędzały krzyżujące się motywacje bohaterów? Czas pokaże. W tym czasie

Wśród nowości uwagę zwracają dwa projekty (razem z Terra Nova i kilkoma innymi umieszczone przez krytyków na liście najbardziej obiecujących). Awake przedstawia historię człowieka przenoszącego się pomiędzy dwiema rzeczywistościami. W jednej w wypadku samochodowym zginął jego syn, w drugiej żona. W obu ma różnych terapeutów, różnych partnerów, jednak z czasem dostrzega pewne związki między pozornie odseparowanymi światami. Z kolei Alcatraz to coś dla fanów konspiracji i zjawisk nadprzyrodzonych. W telewizyjnej rzeczywistości

Spartacus – Starz

Z początkiem 2012 roku na ekrany trafi nareszcie kontynuacja Spartacusa. Serial ten ma zajadłych wrogów i też sporo oddanych fanów. Do tej pierwszej

pojawi się również drugi sezon Gry o tron. Drugiego tomu cyklu nie da się oszukać tak łatwo i tanio, to już prawdziwa wojna, którą trudno będzie ominąć, ogłuszając jedną z postaci. Serial cieszy się sporym wsparciem Martina, co może pomóc odpowiednio dobrać materiał. Już teraz ogromne emocje wzbudzają ukazujące się co jakiś czas informacje o obsadzaniu kolejnych ról. Presja i oczekiwania będą tylko rosły.

56

| nr 11 wrzesień 2011 r.


więzienie Alcatraz zamknięto po tym, jak jednej nocy bez śladu zniknęli wszyscy więźniowie. Pojawiają się nagle w dzisiejszych czasach jako część jakiegoś wielkiego sekretnego planu. W roli złego agenta – Sam Neil.

wy, bez odwagi i polotu. Trudno znaleźć coś naprawdę interesującego, coś więcej niż zapychacz. Ale czego się spodziewać, jeśli twórcy są zobowiązani do kategorycznego zachowywania status quo i nie wolno im obciążać widza zbyt wieloma wątkami. Odwaga scenarzystów nie jest w cenie. Serial ma mieć jakiś tam pomysł, najlepiej będący po prostu miksem dwóch innych, które są już są oklepane (czytaj: sprawdzone). Ewentualnie można do tego dorzucić jeszcze znanego aktora i jazda na plan, serial gotowy. Inna metoda to wpaść na pytanie. Scenarzyści porzucili ostatnio

Na naszych oczach seriale z popołudniowo-wieczornych zapychaczy ramówek stały się maszynką do robienia kasy, na którą łakomym wzrokiem patrzą twórcy i aktorzy dostrzegający dotychczas potencjał jedynie w produkcjach kinowych. Jednak migracja kina na mały ekran to temat na osobny tekst. Tymczasem pora sprawdzić, czy Rick Castle poprawił się w czwartym sezonie, czy siostra przejrzała Dextera i czy przejście między wszechświatami się nie zerwało... Adieu!

Falling Skies – TNT / DreamWorks Television

Jak łatwo się domyślić, to tylko skrawek ramówek stacji telewizyjnych. Miażdżąca większość to jednak produkt maso-

wpadanie na pomysły. Wymyślają pytania i nie przejmują się odpowiedziami. Tworzą serial o kosmitach, którzy robią coś dziwnego, nikt nie wie dlaczego. Oni też nie, jednak nie przejmują się tym zanadto, bo najczęściej serial zostaje skreślony koło trzeciego sezonu, albo wylatują z roboty i motywacja kosmitów spada na barki następców. Prekursorem takiego podejścia są Zagubieni.

57

| nr 11 wrzesień 2011 r.


dziecięce zaczytanie

dziecięce z 58

| nr 11 wrzesień 2011 r.


59

| nr 11 wrzesień 2011 r.

fot. www.sxc.hu

zaczytanie


dziecięce zaczytanie

CENNY EFEKT UBOCZNY Szczebelków było dużo, drabinka wysoka, a zjeżdżalnia zakręcana. Skoro zakręcana, należało się do niej za wszelką cenę dostać. Pomocna ojcowska dłoń została odepchnięta, bo przecież: „Ja sama!”. I tak moja trzylatka dzielnie, z mozołem wspięła się na wymarzoną zabawkę. Uradowana rozejrzała się dookoła i triumfalnie zakrzyknęła: „Nauka zawsze zwycięży!”, po czym ochoczo, zadowolona z siebie, zjechała na dół. Tam czekał już dumny i uśmiechnięty tata. Uśmiechał się jeszcze bardziej, gdy wyjawiłam mu, że nasza córka wykrzyczała na cały plac zabaw słowa Migotka, wynalazcy z animowanych Muminków. Chyba od zawsze wszyscy rodzice intuicyjnie wiedzieli, że w przypadku dzieci nie ma nauki bez zabawy. Czy raczej odwrotnie – każda zabawa jest nauką. Maluchy budują wieżę z kolcków i natychmiast ją burzą. Dobierają inny kolcek, badają, który jest stabilniejszy, który da lepsze oparcie i znów konstruują, błyskawicznie niszczą, i od nowa. Chwytają nieznany im jeszcze przedmiot, testują go, badają pod różnym kątem. Do sprawdzenia jest sporo: wygląd i struktura, trwałość materiału (doświadczenia skupiają się na badaniu odporności na uderzenia), konsystencja i przede wszystkim smak. W pewnym momencie następuje przełomowe odkrycie – najcie-

kawsze obiekty badań znajdują się poza pokojem z zabawkami! Kuchnia z garnkami i pokrywkami, pokój rodziców z telefonami komórkowymi, korytarz z kluczami... Po prostu raj dla badacza i odkrywcy. Z nauką można też przesadzić. Zdarzają się rodzice, którzy już na etapie babek z piasku wymagają od swych pociech, by zawsze były naj. Łatwo to rozpoznać. To ci, którzy pogawędkę w piaskownicy szybko przekształcają w monolog pełen ochów i achów: „A mój Maciuś stawiał pierwsze kroki, gdy miał osiem miesięcy! Zdumiewające, ale prawie od razu przesypiał całe noce. Teraz już sam je łyżeczką, uwielbia marchewkę i brokuły, a nawet buraczki. Zna już caluśki alfabet, nawet »ą« i »ę«! I już polubił nocnik. Zachwycające, prawda? Pani w żłobku mówi, że takiego zdolnego dziecka jeszcze nie miała. Zastanawiamy się z mężem, jakie przedszkole dla niego wybrać, musi być jakieś ambitne, może zna pani jakieś? Myślimy o takim z językiem francuskim, bo angielski to jest przecież w każdym”. Zabawa jest nauką, nauka jest zabawą. Proste? Jest haczyk – dziecko musi być szczęśliwe. Bez tego ani rusz. Nic na siłę. Dobre, magiczne chwile najłatwiej wyczarować z książką w ręku i dzieckiem na kolanach. Dajemy maluchowi swój czas, uwagę i miłość. Nauka to efekt uboczny. Sylwia Skulimowska 60

| nr 11 wrzesień 2011 r.


elektryczność, woda i magnetyzm. Rodzic dostaje dokładny przepis na udaną zabawę: informacje, czego potrzeba do doświadczenia, opis jego przebiegu i oczekiwany rezultat. Na koniec w kilku prostych zdaniach pada wyjaśnienie, dlaczego stało się to, co się stało. Nie potrzeba więc specjalistycznej wiedzy, niezbędna jest natomiast ciekawość świata i entuzjazm. Tak już bowiem jest, że co nudne dla rodzica, szybko znudzi i dziecko. Czasem może być trudno ze skompletowaniem niektórych materiałów potrzebnych do doświadczeń. Choć proste i mało skomplikowane, to do ich wykonania potrzeba niekiedy metalowego prętu, soczewek lub pryzmatu do tworzenia tęczy. Warto jednak poszukać. Do eksperymentów zachęca nas sympatyczny niedźwiedź. Włochaty, z okularami na nosie, raz w fartuchu naukowca, raz w młodzieżowych t-shirtach przypomina zwariowanego profesora. Uśmiechnięty, zawsze w ruchu, zaabsorbowany eksperymentem pokazuje dzieciom, jakie to wszystko jest po prostu fajne. Ilustracje są dużym atutem książki. Odbijanie i rozpraszanie światła, ważenie powietrza, elektryzowanie przedmiotów, budowanie peryskopu, magnesu i elektroskopu, zaginanie promieni świetlnych, wywoływanie iskier, badanie napięcia powierzchniowego wody – zajęcia w sam raz na niedzielne popołudnie.

DOMOWE LABORATORIUM WIEDZY Nauki ścisłe – utrwalone we wspomnieniach wielu osób jako szkolny maraton nudy. Suche definicje, wkuwanie wzorów, absurdalne zadania na lekcjach fizyki i... niewiele ponad to. A przecież trudno o coś bardziej intrygującego niż złożona konstrukcja naszego świata. Na jakich zasadach to wszystko działa, jak to się „kręci”? W zaciszu Domowego laboratorium wiedzy możemy wraz z maluchami bawić się w naukowców, eksperymentować i badać prawa fizyki. Książka zawiera aż sześćdziesiąt doświadczeń, które w ciekawy sposób pomagają dzieciom zrozumieć zjawiska natury. Ułożono je w sześć bloków tematycznych: ciepło, powietrze, światło,

Tytuł: Domowe laboratorium wiedzy Wydawnictwo Zielona Sowa, 2010 Tłumaczenie: Ewa Wiąckowska Liczba stron: 128 Cena: 29,90 zł Oprawa twarda 61

| nr 11 wrzesień 2011 r.


dziecięce zaczytanie

identyfikują się z rówieśnikami i porównują do nich, a to stwarza idealne warunki do nawiązania ciekawej rozmowy z dzieckiem. Taki też był zamysł autorki – pod każdą z ilustracji jest pytanie skierowane do maluchów oglądających książeczki. Ilustracje są ładne, realistyczne, zajmują większą część strony. Nie układają się w fabularną historię – każdy obrazek i towarzyszący mu tekst stanowi oddzielną całość. W książeczce występuje dużo wyrazów dźwiękonaśladowczych, a to kolejna szansa na wesołą (i głośną) zabawę z dzieckiem. W serii ukaząły się również tytuły: Co każdy przedszkolak umieć powinien, Co każdy przedszkolak wiedzieć powinien oraz Co każdy przedszkolak odczuwać może... Myśląc o zakupie książeczki z tej serii, nie należy sugerować się notką z okładki. Jej zbyt wysokie pochwalne tony sprawiają, że możemy nabrać fałszywego przekonania, że mamy w rękach co najmniej poradnik dotyczący opieki nad dziećmi. A tymczasem mamy miłą, edukacyjną książeczkę dla dzieci i o dzieciach.

JAK KAŻDY PRZEDSZKOLAK BAWI SIĘ I UCZY... Niepozorna, licząca zaledwie dwadzieścia cztery strony książeczka, która za sprawą sympatycznych ilustracji szybko zaskarbia sobie uznanie najmłodszych czytelników. Obrazkowa historyjka przedstawia typowe codzienne sytuacje z życia dzieci w wieku przedszkolnym. Na barwnych ilustracjach pokazane są maluchy układające klocki i puzzle, bawiące się z rodzicami, spędzające czas na placu zabaw, jeżdżące na rowerkach, tańczące, zasypiające w swoich łóżeczkach i tak dalej, i tym podobne. Niby nic takiego, a jednak dzieci oglądają książeczkę z dużym zainteresowaniem,

Tytuł: Jak każdy przedszkolak bawi się i uczy... Opracowanie i ilustracje: Dorota Krassowska Wydawnictwo Skrzat, 2011 Liczba stron: 24 Cena: 4,99 zł

62

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Ja Wam powiem na to: Wiosna to nieśmiałe lato!” Na zaciekawionych czytelników czeka sześć szablonów, których odrysowanie pozwala na dokończenie dwunastu uroczych ilustracji Urszuli Pankowskiej. Wesołe obrazki, przypominające nieco dziecięce malowanki, nie onieśmielają dziecka swoim „nieskazitelnym pięknem”, lecz przeciwnie, zachęcają do chwycenia za kredki i twórczego zapomnienia. Dobrej zabawie pomaga też wykonanie książki: spiralna oprawa i grube kartki. Szkoda tylko, że książeczka nie jest odrobinę dłuższa.

KOLORY. MAGICZNE SZABLONY Nieszablonowa książeczka z szablonami. Wierszowana, rymowana i z fantazją malowana. Zamiast typowej obrazkowej wyliczanki, czyli groszek, kapusta, oto kolor zielony, arbuz, poziomka, oto kolor czerwony, autorki Joanna Tuluś i Urszula Pankowska proponują dzieciom zabawę w ilustratora. Celowo nieukończone obrazki czekają na małych artystów. Do świata barw zapraszają maluchów wierszyki Joanny Tuluś. Żółty to wesoły kolor lata, czerwony jest silny i mocny, a purpurowy wytworny i dumny. A gdyby tak poczarować i zmieszać nieśmiały niebieski ze słonecznym żółtym? „Mamy efekt – ot zielony.

Tytuł: Kolory. Magiczne szablony. Tekst: Joanna Tuluś Ilustracje: Urszula Pankowska Wydawnictwo Kurza Stopka, 2011 Liczba stron: 26 Cena: brak informacji 63

| nr 11 wrzesień 2011 r.


dziecięce zaczytanie

rozwój, przygotowuje do nauki pisania i czytania. Podążając za treścią wierszyka, maluch rysuje żabki, kotki, świnki, a nawet samego siebie. Jeśli nie ma jeszcze wprawy, może korzystać z pomocnych śladów. Obok wierszyka, na sąsiedniej stronie są wykropkowane ilustracje do rymowanek, wystarczy połączyć kropki. Są też rysunki pokazujące, jak krok po kroku z kółek i kresek, prostokątów i trójkątów powstają podobizny zwierzątek, domków, samochodzików... Warto dodać, że książka ma usztywniane okładki i bez trudu zmieści się do typowej damskiej torebki. Poczekalnia w dziecięcej przychodni, dłuższa podróż, kolejka w urzędzie? Rysowane wierszyki to świetny sposób na odczarowanie nudnych chwil. Z paroma kredkami lub ołówkiem w ręku możemy poprawić humor i sobie, i dziecku.

RYSOWANE WIERSZYKI „Na domek Tereski rysuję trzy kreski. Na nich deseczka położona, linia z linią połączona. Prostokąt i kwadraty dwa, drzwi i okna domek ma”

Tytuł: Rysowane wierszyki Opracowanie: Ewa Małgorzata Skorek Wydawnictwo Impuls, 2009 Liczba stron: 159 Cena: 14,80 zł

Ewa Małgorzata Skorek zebrała mnóstwo rymowanych wierszyków i opracowała dla maluchów wesołą książeczkę do czytania i rysowania, rymowania i języka gimnastykowania. Część z nich jest dobrze znana nauczycielom i logopedom. Rysowanie według rymowanych wskazówek rozwija wyobraźnię, poprawia wymowę i stymuluje jej 64

| nr 11 wrzesień 2011 r.


książki. Po pierwsze – wyobraźni, koniecznej żeby nieco ubarwić całą opowieść i odejść od ścisłego i nużącego relacjonowania kociej biografii. Zabrakło być może redaktora, sugerującego skróty i rezygnację ze sprawozdawczego tonu. Po drugie – umiejętności wczucia się w zwierzęcego bohatera. Kotowski jest nudny, pozbawiony poczucia humoru i snuje nader monotonne rozmyślania. Po trzecie – sprawności językowej. Książka jest napisana jak szkolne wypracowanie, językiem pompatycznym i nienaturalnym, zbyt skomplikowanym, jak na książeczkę przeznaczoną dla dzieci. Tomik czyta się z mozołem, ginąc w niepotrzebnych, wielokrotnie powtarzanych detalach i czekając, aż wreszcie coś zacznie się dziać. Nie dzieje się nic, a każdą próbę przeżycia przez Kotowskiego jakiejkolwiek przygody natychmiast udaremniają opiekunki. Tak pewnie było naprawdę, ale literatura ma swoje prawa. Autorka chciała upamiętnić swego ulubieńca i zapewne traktowała pisanie jako sposób na uporanie się z własnym żalem po jego odejściu. Najlepiej wypadły ilustracje Piotra Olszówki. Jego czarnego kota naprawdę można polubić, chociaż niezbyt spodobały mi się pajęcze nóżki, które ma na części obrazków. Jednak poza tym Kotowski jest puchaty, lśniący i zadowolony. Powstała opowieść adresowana właściwie nie wiadomo do kogo – dla dzieci zbyt mało dynamiczna, dla dorosłych zbyt infantylna. Mogła stać się pretekstem do rozmów o więzi między człowiekiem a zwierzęciem, o chorobie i śmierci, ale tak naprawdę los Kotowskiego jest nam obojętny. Szkoda, bo z pewnością był uroczym kotem.

Ja, Kotowski Autor recenzji: Piotr Chojnacki Czarny kot zwany Kotowskim wcześnie stracił matkę, która zginęła pod kołami samochodu. Trafił do domu dwóch miłych pań, matki i córki, gdzie żył sobie spokojnie, rozpieszczany przez opiekunki. Pewnego razu pod ich nieobecność wypadł z balkonu i został zwierzęciem bezdomnym, zmuszonym do walki o byt. Na szczęście nie trwało to długo. Odnalezionego Kotowskiego czekała przeprowadzka za ocean i powrót do Polski. Tu bohater i narrator w jednej osobie zapadł na ciężką chorobę i umarł. Przekucie tego kociego żywota w opowiadanie dla dzieci prawie się udało, ale widoczny jest brak kilku wymaganych zabiegów przy tworzeniu tej

Tytuł: Ja, Kotowski Autor: Krystyna Piotrowska-Breger Wydawnictwo: Impuls, 2010 Ilustracje: Piotr Olszówka Liczba stron: 68 Cena: 16,00 65

| nr 11 wrzesień 2011 r.


dziecięce zaczytanie

Dalej spotkamy go na grzbiecie osła, w zamku panicza Alfreda, który próbuje namówić małpiszonka na posadę lokaja, w rękach bandy zbójów, a nawet na królewskim tronie. Z tego ostatniego sam rezygnuje, wybierając swobodę zamiast sztywnych zasad sprawowania rządów. Oprócz naturalnej, typowej u literackich bohaterów ponadprzeciętnej zdolności do wpadania w tarapaty, kłopoty są wynikiem złych cech charakteru małpiszonka. Przede wszystkim nieposkromionej żarłoczności, ale też lekceważenia złożonych obietnic. W żadnym razie książki nie da się uznać za nachalnie dydaktyczną, jednak podkreślone w niej zostały pewne zasady etyczne, odpowiednie dla wieku czytelnika. Można odnieść wrażenie, że książka, wywołując uśmiech na twarzy dziecka, jednocześnie objaśnia mu pewne zasady obowiązujące w literaturze skierowanej do nieco starszych czytelników. Ważną rolę w książeczce odgrywają błyskotliwe dialogi, przybierając często formę celnych ripost. Niektóre przywodzą na myśl Gargantuę i Pantagruela, inne noszą widoczne ślady pastiszu konwencji dworskiej. W książeczce łatwo znajdziemy parodię powieści łotrzykowskiej, elementy groteski, satyry czy nawet… intertekstualne odniesienia do Iliady. Być może popularnością swych przygód Pipi nie może konkurować z przywołanym tu już Pinokiem, ale też, znając jego upodobania do dobrej zabawy, nie zależy mu na takim splendorze. Z pewnością zaś może rozśmieszyć i małego czytelnika, i jego zupełnie na poważnie dorosłych rodziców.

Pipi, różowy małpiszonek Autor recenzji: Krzysztof Bernaś Podczas gdy inny bohater Carla Collodiego, Pinokio, bawi i uczy polskie dzieci już od ponad wieku, jego literacki krewny dopiero rozpoczyna karierę w naszym kraju. Pipi to odmieniec. W gąszczu dżungli wyróżnia go krnąbrny charakter, od rodziny odstaje kolorem skóry. Jest mianowicie różowy. Ta charakterystyczna cecha to obietnica wielorakich przygód i swawolnych poczynań małpiszonka, bo jak w baśniach i bajkach bywa, odmienność w wyglądzie przekłada się na odstające od stosownych zachowania. Pierwsze spotkanie z bohaterem ma miejsce w lesie o malowniczej nazwie „Gdzie diabeł mówi dobranoc” (ciekawe, jaki włoski idiom zastępuje), jednakże nie zagrzejemy tam długo miejsca. Książką rządzi duch powieści przygodowej, ciągnąc czytelnika w miejsca kompletnie do siebie nieprzystające, a to za sprawą wypadków, które są tyleż niespodziewane, co absurdalne. Początek niesamowitych przygód bierze się stąd, że Pipi kradnie fajkę, chcąc naśladować człowieka.

Tytuł: Pipi, różowy małpiszonek Autor: Carlo Collodi Ilustrator: Maciej Orlicki Tłumaczenie: Agnieszka Jankiewicz Wydawnictwo: Cursiva, 2011 Liczba stron: 48 Cena: 22 zł Oprawa twarda 66

| nr 11 wrzesień 2011 r.


POD LUPĄ

Dla dzieci w wieku

8+

3+

3+

5+

10+

3+

Bawi

!!

!!

!!

!!!

!

!!!

Uczy

!!!

!!

!

!!

!

!!!

Cieszy oko - szata graficzna

!!

!

!

!!

!!

!

Wierszem pisane

Z krainy fantazji

Z życia wzięte - autor o codzienności

Autor bajki opowiada

Autorytet o życiu i śmierci - poważne tematy

Dodatkowe atrakcje - nietypowe dekoracje

Dorosły też polubi

!!

!

!!

!

!!

67

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Recen

Crimen  70 | Upadły anioł  74 | Bombaj. Maximum city   76 | Srebrna Gałąź  78 | Oznaki życia. Przypadki z intensywnej te grzechów kubańskich  86 | Pióropusz  88 | Powstanie ’44 w komiksie: Morowe Panny  90 | Dziewięć wcieleń kota Dewe człowiek. Muza ognia  102 | Chlapanie atramentem. Poradnik dla młodych pisarzy  104 | Gwiazdy nad Afryką  106 | Ala odzieję  118 | Kroniki Armady  120 | Chichot losu  122 | Pieśniarz Wiatru  124 | Powrót niani   126 | Lustra miasta  12 68 | nr 11 wrzesień 2011ir.Kokosz – Wyprawa śmiałków  140 | Wypijmy, nim Eona: Ostatni Lord Smocze Oko  136 | Thor: Saga Asgard  138 | Kajko


enzje

erapii  80 | Oliwkowe żniwa  82 | Chorwacja. Przewodnik historyczny. O fascynującej historii, jedzeniu i piciu  84 | Siedem eya  94 | Kobieta na krańcu świata 2   96 | Pieśni Umierającej Ziemi  98 | Zielone wzgórza Ułan Bator  100 | Wydrążony arm w St. Omer  108 | Dzwony  110 | Cesarstwo  112 | 7 razy dziś  114 | Blondynka w Himalajach  116 | W północ się 28 | Lustrzane odbicie  130 | Niewzruszenie  132 | Eglantyna. 69Przypadek 1.  134 | Eon: Powrót Lustrzanego Smoka  136 | | nr 11 wrzesień r. m zacznie się wojna  142 | Głubinka  144 | Co z tym życiem?   1462011 | Baśniobór  148 | Wielki książę  150


Crimen Józef Hen

Tytuł: Crimen Autor: Józef Hen Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy ERICA Liczba stron: 472 Cena: 39,99 zł Twarda oprawa

Rynek powieści historycznej osadzonej w okresie Polski szlacheckiej zapełnia się coraz bardziej. Jest przecież Komuda, Piekara, Wollny, jest wreszcie Foryś czy Dębski. Ale przy nich Józef Hen jawi się niczym prawdziwy gigant tego gatunku (zresztą mniej lub bardziej bezczelnie kopiowany przez co poniektórych wspo70

mnianych wyżej), tworzący jeszcze w latach 70. arcysmaczne portrety „Wieku Żelaznego”. Inspirując się – jako pierwszy tak szeroko – Prawem i lewem Władysława Łozińskiego, wprowadził do współczesnej polskiej literatury przygodowej postaci braci Dydyńskich czy starosty jurydycznego Piotra Wolskiego. Opierając się na

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

Łozińskim, zapewnił swoim dziełom wiarygodność historyczną i oparcie w aktach sądowych epoki, dodając do tego prawdziwy talent do kreowania fabuły niezapatrzonej ślepo w powielanie sarmackich anegdotek. Lekkość i zręczność w opowiadaniu przyniosła zainteresowanie telewizji i zaowocowała ekranizacjami. Te zaś, pomimo siermiężnego peerelowskiego wykonania, do dziś czarują akcją oraz udziałem znanych

szlachcic Tomasz Błudnicki. W progu wita go wieść o tajemniczej śmierci ojca. Nie ma tu wciskanej na siłę sienkiewiczczyzny, mamy za to frapującą historię kryminalną, malowniczy obraz dworów i zaścianków, potyczki, zwady i miłostki. Pojawia się też rzadki temat braci polskich, czyli arian. Nie zabrakło również intrygujących bohaterów, jak wspomniany Tomasz, złamany przeżyciami weteran „dymitriad”, wciąż otępiały

Crimen to czytelnicza bomba kaloryczna, która powstała na długo, zanim świat zachwycił się Imieniem róży

aktorów. Serial Rycerze i rabusie na podstawie zbioru opowiadań Przypadki starościca Wolskiego, z młodym Tomaszem Stockingerem w roli głównej, był w swoim czasie jednym z popularniejszych seriali historycznych. Również i Crimen stał się podstawą scenariusza. I choć serial spotkał się z mniejszą przychylnością widowni, warto odnotować, że główną postać zagrał Bogusław Linda. Jak zatem można się domyślić, najmocniejsza strona powieści Hena to fabuła. Jest druga dekada XVII wieku. Do domu w ziemi sanockiej wraca z niewoli moskiewskiej

od nadmiaru oglądanych okrucieństw, czy Stefan Ligęza, infamis i rębajło o prawdziwie filozoficznym podejściu do życia. W tle epicka rzeczywistość epoki: wspomnienia dwuletniego oblężenia polskiej załogi na Kremlu, gdzie „husaria piechotę z głodu zjadła”, nawiązania do rokoszu Zebrzydowskiego, potężne dziedzictwo polityki Zamojskiego, obraz wsi pańszczyźnianej i wiele innych. Bogactwo tego okresu zostało oddane bez epatowania czytelnika własną erudycją, trochę mimochodem, w zgrabny i poruszający sposób. Język powieści jest tylko w drobnym stopniu stylizowany na 71

| nr 11 wrzesień 2011 r.


staropolszczyznę. Na tyle charakterystycznie, aby poczuć epokę, którą podglądamy, a nie jest przy tym przesycony znaczeniami, trudną do czytania składnią i makaronizmami. Znakomicie pasuje do opowiadanej historii, którą czyta się doskonale. Jeśli zdarzają się lapsusy czy anachronizmy, nie kłują w oczy, jak chociażby w Charakterniku Piekary. Szlachta została sportretowana raczej negatywnie, z przewagą warcholstwa nad

wojny” jest doskonałym sposobem na osłabienie państwa wobec sąsiadów. Dobrze jest o tym pamiętać, mając na względzie wszelkie współczesne ruchy pacyfistyczne. Przy okazji warto wspomnieć, że nawet wśród arian, gdy nadszedł czas chocimskiej potrzeby, znaleźli się tacy, którzy oddawali za Rzeczpospolitą życie ze znienawidzoną szablą w dłoni. Recenzowanej książce można zarzucić drobne mankamenty scenografii.

Najmocniejsza strona powieści Hena to fabuła

patriotyzmem, zaś arianie jako głoszący pokorę, równość stanową i rozbrojenie są na pierwszy rzut oka jednoznacznie dobrzy. I choć irytuje chwilami obraz nietolerancyjnej religijnie szlachty, jednostronnie agresywnej w stosunku do arian (tu zwanych kosturowcami lub nurkami – od noszonych drewnianych mieczy i zwyczaju chrzczenia poprzez zanurzenie), na szczęście Hen nie zniżył się do poziomu propagandowych agitek. Uczciwie przedstawia grupę braci z Sańska (wokół których rozgrywa się wiele wątków) jako sektę o szlachetnych intencjach, lecz wypaczoną swoją nauką i przekonaniem o własnej wyższości. Autor celnie zwraca uwagę, że prezentowana przez nich polityka „wyrzeczenia się

Wprawne oko wychwyci kilka błędów, szczególnie w opisach uzbrojenia czy walki. Ale wielkodusznie można to autorowi wybaczyć, skoro w zamian dostajemy obraz tętniącej życiem historii. Gdzieś jeszcze pobrzmiewają echa powieści dziadowsko-sowizdrzalskiej (motyw Cyrylka, niestrudzenie prowadzącego starego księcia do Jeruzalem), jest przecież kryminał i powieść obyczajowa. To po prostu czytelnicza bomba kaloryczna i niepowtarzalna okazja obcowania ze świetną powieścią historyczną, która, warto dodać, powstała na długo, zanim świat zachwycił się Imieniem róży. 72

| nr 11 wrzesień 2011 r.


73

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Upadły anioł Mari Jungstedt

Tytuł: Upadły anioł Autor: Mari Jungstedt Tłumaczenie: Teresa Jaśkowska-Drees Wydawnictwo: Bellona, Warszawa 2011 Liczba stron: 330 Cena: 31,50 zł

Mari Jungstedt jest mieszkającą w Sztokholmie dziennikarką i autorką składającej się z siedmiu tomów serii powieści kryminalnych, które łączy między innymi postać głównego bohatera, komisarza policji Andersa Knutasa, oraz miejsce akcji, szwedzka wyspa Gotlandia. Upadły anioł jest szóstym, przed74

ostatnim tomem cyklu, z jakiegoś powodu wydanym w naszym kraju jako czwarty, jednak nie należy się tym martwić, gdyż każda z części stanowi odrębną, zamkniętą całość. Książka Jungstedt jest czymś więcej niż kryminałem, porusza bowiem głębokie problemy społeczne, przedstawia skomplikowane więzi

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

łączące ludzi oraz zawiera mistrzowsko ujęte studium toksycznego związku matki i syna. W prozie pisarki można dostrzec dojrzałość życiową i umiejętność wnikliwej oceny dynamiki relacji międzyludzkich. Akcja Upadłego anioła toczy się wokół – a jakże – morderstwa, dokonanego podczas wielkiej uroczystości w mieście Visby. Ofiarą pada popularny organizator imprez. Komisarz policji wraz ze swoją współpracownicą oraz znany dziennikarz i zaprzyjaźniona z nim fotoreporterka prowadzą niejako niezależne od siebie śledztwa, w których pojawia się również sprawa wcześniejszego pobicia nastolatka podczas dyskoteki w nocnym klubie. W fabułę wplecione są ponadto fragmenty historii życia pewnego młodego człowieka, cierpiącego na depresję i obsesyjnie usiłującego zadowolić wymagającą i niezrównoważoną matkę. Wydarzenia przebiegają w kilku, początkowo równoległych wątkach, które z czasem zaczynają się zazębiać, by na końcu ułożyć się w spójną całość. Mocną stroną tej pozycji jest z pewnością niezwykle realistycznie opisana i głęboko sięgająca analiza życia młodego mężczyzny, który – jako siedmioletni chłopiec – pojawia się już w pierwszej, zupełnie rozbijającej emocjonalnie scenie. Jeżeli Jungstedt pisze wyłącznie z perspektywy obserwatora, to wprost genialnie potrafi zrozumieć i przekazać zaburzony przez chorą więź z matką proces dorastania człowieka. Nie byłoby jednak zaskoczeniem, gdyby przelała tutaj choćby częściowo własne

doświadczenia, gdyż ten wątek udało jej się przedstawić naprawdę wiarygodnie. Upadły anioł różni się od klasyki gatunku tym, że rozwiązanie pojawia się jako logiczne następstwo odkrywanych stopniowo poszlak w sposób łagodny i znacznie bardziej przypominający rzeczywistość niż nagłe, zupełnie niespodziewane zakończenia, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Nie oznacza to bynajmniej, że od połowy książki wiadomo, kto i dlaczego zamordował ofiarę. W trakcie lektury w naturalny sposób pojawiają się podejrzenia, które nieraz okazują się chybione, a tajemnica zostaje odkryta na końcu pełnej zakrętów i ślepych uliczek drogi. Autorce udało się wprowadzić i utrzymać napięcie do samego końca, mimo tego iż raczej współpracuje z czytelnikiem w odnalezieniu sprawcy, zamiast wodzić go za nos w typowy dla tego rodzaju literatury sposób. Upadły anioł jest z pewnością bardzo dobrą, niesłużącą wyłącznie czystej rozrywce lekturą. Stanowi umiejętne połączenie kryminału i psychologicznego studium przypadku. Jednocześnie odnosi się do tak niepokojących we współczesnym świecie zjawisk, jak objęta cichym przyzwoleniem dostępność alkoholu i narkotyków na imprezach dla nieletnich czy dramatyczny w skutkach brak bliskości i porozumienia zapracowanych rodziców z pozostawionymi samymi sobie dziećmi. Powieść wciąga, ale też porusza, mocno oddziałuje na emocje, skłaniając również do zatrzymania się w codziennym pędzie i zastanowienia nad tym, dokąd w swoim podejściu do rodzicielstwa zmierzamy indywidualnie i jako społeczeństwo. 75

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Bombaj. Maximum city Suketu Mehta

Tytuł: Bombaj. Maximum city Autor: Suketu Mehta Tłumaczenie: Marta Bręgiel-Benedyk Wydawnictwo: Namas 2011 Liczba stron: 640 Cena: 39,00 zł

Czternaście milionów ludzi to w przybliżeniu dwie piąte ludności Polski. Albo Węgry i Chorwacja razem wzięte. Albo cztery Berliny, osiem Warszaw, względnie osiemnaście Amsterdamów. I to wszystko na powierzchni plus minus takiej jak Praga. Przeciętnemu Europejczykowi trudno sobie wy76

obrazić podobną metropolię. A od czasu, kiedy Suketu Mehta pisał tę książkę, liczba ludności Bombaju (a właściwie – jak brzmi od kilku lat jego oficjalna nazwa – Mumbaju) wzrosła o jakieś dwa i pół do trzech milionów. Lecz to nie dane demograficzne wprawiają czytelnika w szczególny nastrój podczas lektu-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

ry, będący mieszaniną konsternacji, podziwu i przerażenia… Gdy wiemy, że pisarz opowiada o swoim rodzinnym mieście, podświadomie oczekujemy czegoś takiego jak Stambuł Pamuka – melancholijnej, nostalgicznej gawędy o czasie minionym, o magii starych uliczek i bazarów, o pięknie wieków zaklętym w kamień. Ale od Mehty otrzymujemy coś zupełnie innego – drapieżny reportaż o „tu i teraz” miasta, które opuścił jako nastolatek, a powrócił do niego jako człowiek dorosły. Początkowo wydaje się, że rzecz będzie o tęsknocie za krainą dzieciństwa, o problemach z readaptacją po wieloletniej nieobecności, o odkrywaniu na nowo znanych krajobrazów. To jednak tylko krótki wstęp, po którym rozpoczyna się fascynująca i przerażająca zarazem podróż do trzewi miasta molocha. Oblicza miasta to przede wszystkim ludzie i zewnętrzne przejawy ich działań (albo ich braku). I właśnie poprzez osobiste doświadczenia ludzi, odkrywane w wielogodzinnych rozmowach z autorem, poznajemy tę część życia miasta, o której nie przeczytamy w ulotkach biur turystycznych. Bojówkarze i przywódca nacjonalistycznej partii, dla których niewybaczalną winą jest wyznawanie religii innej niż ich własna. Najemni zabójcy umiejący prowadzić filozoficzne dyskusje. Stróże prawa, w pracy których codziennością są bezprawne metody. Piękna „ćma barowa” z bliznami po samookaleczeniach. Transwestyta prowadzący podwójne życie – apetycznej tancerki i skromnego męża i ojca. Chłopak, który porzucił

szkołę w ubogim rejonie Indii, by spać pod gołym niebem na ulicach Bombaju, a za dnia marzyć o karierze poety. Reżyser bollywoodzkich filmów. Rodzina dżinistów z dnia na dzień przerywająca dostatnią egzystencję, by przeistoczyć się w wędrownych mnichów. Mehta stara się (choć nie zawsze mu to wychodzi) relacjonować swoje spotkania z mieszkańcami rodzinnego miasta w sposób maksymalnie bezstronny. Jego studium nie jest ani pieśnią pochwalną, ani oskarżeniem; jest próbą opisania procesu stapiania się nowoczesności z tradycją. W obrębie tej ostatniej zaś wzajemnego przenikania elementów różnych kultur, bo pamiętajmy, że Indie nie są monolitem ani pod względem etnicznym, ani religijnym, ani językowym. W następstwie lektury najpewniej nie nabierzemy ochoty na zwiedzenie jednego z największych miast Azji – tym bardziej że stosunkowo mało tu informacji przydatnych potencjalnemu turyście i ani jednej przyciągającej wzrok fotografii – ale za to będziemy o krok bliżej do zrozumienia wydarzeń, o których dowiadujemy się z mediów (bardzo wymownym przykładem jest analiza przyczyn i przebiegu krwawych zamieszek na tle religijnym). Jedynym minusem jest niezadbanie przez wydawcę o objaśnienie podanych w oryginale terminów (głównie z języka gudźarackiego); sam autor przybliża znaczenie kilku pojęć, to jednak za mało. Szkoda, bo pomijając głowienie się nad nieznanymi słowami, książkę, mimo pokaźnej objętości, czyta się płynnie i bez cienia znużenia. 77

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Srebrna Gałąź Rosemary Sutcliff

Tytuł: Srebrna Gałąź Autor: Rosemary Sutcliff Tłumaczenie: Dariusz Kopociński Wydawnictwo: Telbit, 2011 Liczba stron: 264 Cena: 36,00 zł Oprawa: twarda

Srebrna Gałąź to już druga powieść z serii przygodowych książek dla młodzieży osadzonych w starożytnej Brytanii. Ich autorka, Rosemary Sutcliff, zdobyła dzięki nim szeroki rozgłos, a kolejne tomy sprzedawały się w milionowych nakładach. Niestety, polski czytelnik musiał czekać na książki nagradzanej autorki ponad 78

pięćdziesiąt lat, bo dopiero od tego roku, dzięki wydawnictwu Telbit, może nareszcie przeczytać powieści z serii Orzeł (prócz recenzowanej jednocześnie ukazały się Dziewiąty Legion i Niosący Latarnie). Srebrna Gałąź przenosi czytelnika do Brytanii schyłku III wieku. Imperium rzymskie w tym czasie boryka

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

się z rozlicznymi problemami wewnętrznymi. Mimo iż władza cesarza cieszy się coraz mniejszym autorytetem, raz po raz pojawiają się nowi pretendenci do tego tytułu. Jednemu z nich – Markowi Aureliuszowi Karauzjuszowi – udaje się przejąć władzę w rzymskiej części Brytanii i przywdziać purpurę. Jednak pozostali cezarowie nie mają zamiaru tolerować władzy uzurpatora. Głównymi bohaterami powieści są dwaj młodzi Rzymianie – Justyn i Flawiusz.

nimi kilka podobieństw. Tematem powieści jest próba odnalezienia swojego miejsca na świecie i udowodnienia swojej wartości. Dla bohaterów to także swoista droga ku dorosłości, na której nieraz będą musieli podejmować bardzo trudne decyzje, ważące o ich dalszym losie. Nie można jednak w żadnej mierze zarzucić autorce wtórności. Powieść jest dynamiczna i ciekawa, a bohaterowie przeżywają wiele przygód, które nie pozostają

Inne powieści z tej serii: Pierwszy z nich to jąkający się i niepewny siebie medyk wojskowy, drugi to dzielny centurion u progu swojej kariery. Obydwaj trafiają na trop spisku wymierzonego w obecnego władcę Brytanii i to wydarzenie sprawi, że całe ich dotychczasowe życie legnie w gruzach. Rosemary Sutcliff po raz kolejny opiera się w swojej książce na wydarzeniach i postaciach znanych z historii, sprawiając, że opisywana na kartach opowieść jest niezwykle urealniona. W przeciwieństwie jednak do większości autorów powieści historycznych z poprzedniego wieku unika pisania o wielkich osobistościach, a skupia się na losach zwykłych ludzi, rzadko pamiętanych przez historię. Choć Srebrna Gałąź stanowi osobną historię, której fabuła chronologicznie oddalona jest o kilka pokoleń od Dziewiątego Legionu, to istnieje pomiędzy

bez wpływu na losy starożytnej Brytanii. Młodzi czytelnicy będą się z łatwością utożsamiać z bohaterami, a fani cyklu cieszyć się drobnymi nawiązaniami do jego pierwszej części. Pytanie tylko, czy dzisiejsza młodzież nie sięgnie raczej po przygody Feliksa, Neta i Niki niż Justyna i Flawiusza, którzy kojarzyć się im będą tylko z nudnymi lekcjami w szkole. Cieszy niezwykle wydanie bestsellera w rodzimym języku, szczególnie że wydawnictwo zadbało o jego wysoką jakość (twarda oprawa i zachowanie oryginalnych ilustracji wewnątrz nadają książce specyficzny charakter). Szkoda jednak, że trzeba było czekać aż pięćdziesiąt cztery lata. Pozostaje mieć nadzieję, że mimo to Srebrna Gałąź znajdzie sobie czytelników, którzy nie zrażą się jej wiekiem, gdyż pomimo upływu czasu to wciąż przykład solidnej literatury rozrywkowej. 79

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Oznaki życia. Przypadki z intensywnej terapii Ken Hillman

Tytuł: Oznaki życia. Przypadki z intensywnej terapii Autor: Ken Hillman Tłumaczenie: Urszula Jachimczak Wydawnictwo: Znak, 2011 Cena: 34,90 zł Liczba stron: 210

Ken Hillman jest wybitnym specjalistą intensywnej terapii i pomysłodawcą wielu praktycznych rozwiązań stosowanych na OIOM-ach na całym świecie. W Oznakach życia opowiada o pracy, jaką wykonuje na co dzień. Przedstawia różne aspekty współczesnej medycyny, porusza temat śmierci i umierania, a także 80

cudownego ocalenia. Dzieli się też swoimi doświadczeniami, które zdobywał przez lata jako lekarz intensywnej terapii. Omawia liczne dylematy i problemy, z którymi borykają się pracujący na tych oddziałach ludzie. Jednocześnie obala wiele mitów, narosłych nie tylko wokół intensywnej terapii, ale medycyny w ogóle. Mitów

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

utrwalanych przez seriale telewizyjne oraz samą służbę zdrowia. Jednym z nich jest przekonanie o dużej skuteczności reanimacji, podczas gdy tak naprawdę dzięki niej udaje się uratować tylko niewielki odsetek chorych. W serialowych szpitalach większość pacjentów przebywających na oddziale intensywnej terapii w krótkim czasie wraca do zdrowia, prawie nikt nie umiera. Według autora w rzeczywistości jest na odwrót. Hillman przedstawia kilka sytuacji, z którymi zetknął się podczas swojej praktyki. Jest to dla niego punktem wyjścia do rozpoczęcia rozważań nad sensem stosowania intensywnej terapii. Nie kwestionuje roli, jaką odgrywa ona w podtrzymywaniu życia pacjentów po ciężkich wypadkach czy poważnych operacjach. Zauważa jednak, że często nowoczesna aparatura służy do bezmyślnego i okrutnego przedłużania agonii u pacjentów, dla których nie ma już szans. Dostrzega tu nie tylko cierpienie pacjentów i ich rodzin, porusza także kwestie finansowe. Utrzymywanie przy życiu jednego pacjenta kosztuje dziennie w USA trzy tysiące dolarów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że autor skłania się raczej ku eutanazji, a najważniejszym argumentem „za” są dla niego właśnie pieniądze. Informację o kosztach powtarza zresztą wielokrotnie. Ken Hillman jest uczciwy i szczery wobec czytelników. Wielokrotnie podkreśla, że medycyna nigdy nie daje stuprocentowej pewności. Tłumaczy też, że cudowne ocalenie i opuszczenie oddziału intensywnej terapii to nie wszystko. Pacjent jeszcze przez długi czas nie może odzyskać sprawności nie tylko fizycznej, ale również psychicz-

nej. Pobyt na OIOM-ie jest dla pacjentów koszmarem, autor porównuje go nawet do tortur. Po opuszczeniu szpitala chory staje się obciążeniem dla rodziny, zdarza się, że cierpi na zespół stresu pourazowego. Wiele miejsca w swojej książce autor poświęca również innym kwestiom, pośrednio związanym z jego specjalizacją. Wytyka liczne zaniedbania i błędne rozwiązania w systemie służby zdrowia i organizacji szpitali. Zauważa, jak ważna dla ratowania ludzkiego życia jest praca zespołowa. Podkreśla, że indywidualizm lekarzy nie służy dobru pacjenta, ponieważ specjaliści nie są w stanie udzielić mu kompleksowej pomocy. Hillman wzbogaca swoją książkę anegdotami i ciekawostkami. Opowiada na przykład jak doszło do tego, że pojawiły się szpitale. W ciekawy i zrozumiały dla każdego sposób opisuje mechanizm działania ludzkiego organizmu i rozwoju niektórych chorób. Oznaki życia otwierają oczy czytelnikowi, uświadamiają, że pobyt w szpitalu to nie wczasy, ale bardzo trudny i wyczerpujący dla pacjentów okres. Książka zweryfikuje dotychczasowe wyobrażenia wielu osób na temat oddziałów intensywnej terapii i służby zdrowia w ogóle. To naprawdę mocna i trzymająca w napięciu książka. W przeciwieństwie do omawianego niedawno w „Literadarze” Cięcia Gabriel Weston, Oznaki życia nie są tylko opisem pracy lekarza, dotyczą też przeżyć pacjentów, zawierają krytykę służby zdrowia. W każdym z dwudziestu pięciu opowiadań zawarte są cenne dla potencjalnego pacjenta informacje. 81

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Oliwkowe żniwa Carol Drinkwater

Tytuł: Oliwkowe żniwa Autor: Carol Drinkwater Tłumacz: Radosław Nowakowski Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie 2011 Liczba stron: 448 Cena: 34,90 zł

Pisarz jest wolny – stwarza światy i jest w nich bogiem. Jeśli tylko zechce, może sprawić, że czas stanie w miejscu, odległości nie będą istnieć, a bohaterowie spełnią wszystkie swoje marzenia lub też stoczą się na samo dno. Nawet kiedy decyduje się na pisanie powieści opartej na faktach ze swojego życia, nadal pozostaje wolny – może zdecydować, o których momentach chce opowiedzieć, a jakie woli pominąć, może wybrać odpowiednią perspektywę i właściwe słowa. W Polsce ukazał się już trzeci tom 82

poczytnej serii Oliwkowe żniwa autorstwa Carol Drinkwater, aktorki teatralnej i filmowej, znanej szerszemu gronu odbiorców z roli Helen Herriot w serialu Wszystkie zwierzęta duże i małe. Główną bohaterką i zarazem narratorką opowieści o oliwkowych żniwach jest Carol. Sympatyczna, energiczna kobieta, zakochana w swoim mężu i w pewnym miejscu na Ziemi – Appassionacie, oliwkowej farmie. Swoją historię rozpoczyna w momencie, gdy po dłuższej nieobecności wraca wraz

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

z Michelem do tej spokojnej przystani, pełnej pracy i radości. Odwiedzając dawno niewidziane miejsca, przedstawia je czytelnikowi w taki sposób, że nawet ten, kto nie zetknął się z poprzednimi tomami cyklu, z łatwością odnajdzie się w prowansalskim świecie Carol. Oliwkowe żniwa oprócz opowieści o losach małżeństwa Carol i Michela zawierają wiele informacji o życiu na pięknej francuskiej prowincji. Czytelnik może dowiedzieć się wielu ciekawostek na temat tamtejszej flory, poznać kilka tajników pszczelarstwa i wraz z bohaterką wziąć udział w polowaniu, które stanowi nieodłączny element tamtejszej tradycji. Wartka i sprawnie poprowadzona narracja powoduje, że książkę czyta się szybko i trudno odłożyć ją na bok. Jednak powieści daleko do ideału. Z założenia nie należy do tych głębokich, nie pretendu-

je do głoszenia prawd o świecie, ludziach – i nikt tego od niej nie wymaga. Problem polega na tym, że nie jest też dobrym czytadłem. Główna bohaterka irytuje, poszczególne opisy czy sytuacje powtarzają się, zdarzają się też błędy językowe. Trzeba się także przyzwyczaić do czasu teraźniejszego, w którym prowadzona jest narracja. Jednak największym grzechem tej opowieści jest jej zakończenie, zupełnie nieprzekonujące i niepasujące do całej reszty. Podtytuł Oliwkowych żniw brzmi: Żniwa na ukochanej farmie i poszukiwanie radości życia. Tę radość życia można w książce odnaleźć, znajdują się tam fragmenty, które mogą zainspirować do szukania szczęścia w codziennych czynnościach, w obcowaniu z naturą, w spontanicznych wycieczkach bez planu i przymusu. Jednakże radość życia można też znaleźć, siedząc na dworze i korzystając z pięknej pogody – czytając; niekoniecznie tę powieść.

83

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Chorwacja.

Przewodnik historyczny. O fascynującej historii, jedzeniu i piciu Sławomir Koper

Tytuł: Chorwacja. Przewodnik historyczny. O fascynującej historii, jedzeniu i piciu. Autor: Sławomir Koper Wydawnictwo: Bellona 2011 Liczba stron: 268 Cena: 27,99 zł

Polaków zainteresowanych Chorwacją można podzielić na dwie grupy: tych, którzy traktują ten kraj tak samo jak każdy inny spośród wielu oferujących uroki śródziemnomorskiego klimatu, a wybierają go tylko ze względu na małą odległość i stosunkowo niskie ceny, oraz tych, którzy szukają w nim czegoś więcej 84

niż tylko wakacyjnej przystani. I zapewne tylko ci drudzy pojmą sens istnienia przewodnika, niezawierającego adresów hoteli i kempingów, spisu placówek gastronomicznych ani informacji o rozmieszczeniu stacji benzynowych i godzinach otwarć muzeów. Sławomir Koper, znany z publikacji popularnonaukowych

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

zajmujących się lżejszą stroną historii (Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej, Kobiety w życiu Mickiewicza, Miłość, seks i polityka w starożytnej Grecji i Rzymie), sam należy do rodaków zafascynowanych Chorwacją od pierwszego z nią spotkania i wciąż do niej wracających, by za każdym razem odkrywać nowe tajemnice tego kraju. A jest co odkrywać – choćby mało znany fakt, że przodkowie dzisiejszych Chorwatów wywędrowali na południe… spod Krakowa, czy też pokrewieństwo popularnej chorwackiej pieśni patriotycznej Još Hrvatska ni propala z Mazurkiem Dąbrowskiego. Autor zrezygnował z systematycznego przedstawiania czytelnikom dziejów Chorwacji na rzecz ujęcia bardziej chaotycznego, ale chyba ciekawszego: serii gawęd opowiadających o określonych jej regionach i związanych z nimi wydarzeniach. Proporcje treści poszczególnych rozdziałów są bardzo różne – w jednych dominuje historia starożytna, w innych współczesna, a w jeszcze innych opisy zabytków i lokalnych osobliwości; wymienione w podtytule tematy gastronomiczne pozostają nieco na marginesie, więc miłośnicy południowej kuchni mogą poczuć lekki niedosyt wiedzy (prawdę powiedziawszy, to samo albo i więcej – z wyjątkiem subiektywnego rankingu gatunków piwa i informacji o surowcu, z którego pędzi się trunek o wdzięcznej nazwie govnarica – można znaleźć w niektórych biuletynach miejscowych agencji turystycznych). Stosunkowo dużo miejsca zostało poświęcone antagonizmom serbsko-chorwackim i ich kulminacji skutkującej wybuchem

niedawnej wojny. Jej przebieg dość dobrze znamy z mediów, warto natomiast pamiętać, że jeszcze nie wszystkie rany zostały zagojone (i dlatego robiąc zakupy dobrze mieć ze sobą kieszonkowy słowniczek, by przypadkiem nie użyć niewłaściwego słowa – wciąż „ma znaczenie, kto na chleb mówi kruh, a kto hlieb”). Autor płynnie przechodzi od tematu do tematu, przyjmując przy tym raczej postawę podróżnika pasjonata, dzielącego się zdobytymi informacjami, niż wszechwiedzącego eksperta, pouczającego profanów. Toteż lektura jest lekka i przyjemna, w sam raz dla czytelnika, który już trochę o Chorwacji wie, a pragnie się dowiedzieć nieco więcej. Gdyby książka została wydana z podobną starannością, jak podróżnicze opowieści Cejrowskiego czy Pawlikowskiej, miałaby szansę dołączenia do pozycji z wyższej półki. Tymczasem trafiają się w niej (na szczęście nieliczne) literówki i opuszczenia znaków interpunkcyjnych, tekst jest złożony w sposób wyjątkowo monotonny, a strona graficzna pozostawia wiele do życzenia. Maleńki format i sepiowa tonacja byłyby na miejscu, gdyby chodziło o reprodukcje archiwalnych fotografii, ale przecież większość zamieszczonych zdjęć pochodzi z kilku ostatnich lat, i trudno uwierzyć, że przy dzisiejszych możliwościach obróbki cyfrowej nie można z nich było zrobić nic lepszego. Zabieg ten bez wątpienia wpłynąłby na cenę, lecz zapewne niejeden czytelnik wolałby dopłacić parę złotych, niż oglądać krajobrazy w wersji szaroburej i niemal pozbawionej kontrastu. 85

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Siedem grzechów kubańskich Yoss

Tytuł: Siedem grzechów kubańskich Autor: Yoss Tłumaczenie: Gabriela Hałat Wydawnictwo: Claroscuro, Warszawa 2010 Liczba stron: 174 Cena: 29,00 zł

Literatura iberoamerykańska nie od dziś cieszy się w naszym kraju sporą popularnością. Polacy zaczytują się w powieściach Marqueza czy Cortazara, a zdobywca literackiej Nagrody Nobla za rok 2010 – Mario Vargas Llosa – miał w Polsce rzesze wielbicieli na długo przed otrzymaniem tego wyróżnienia. Czytelnik polski 86

ma teraz szansę zapoznać się z prozą kolejnego twórcy z Nowego Świata. Zbiór opowiadań pod wiele sugerującym tytułem Siedem grzechów kubańskich musiał przebyć długą drogę, zanim trafił do polskich księgarni. Zakazany na Kubie, ukazał się w przekładzie włoskim nad Tybrem, natomiast hiszpańskojęzyczny

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

oryginał zaginął. Wersja polska jest więc przekładem z języka włoskiego, ściśle jednak konsultowanym z autorem. Kubańczyk Yoss (właściwie Jose Miguel Sanchez) to, jak możemy się przekonać z fotografii na okładce, długowłosy, niezbyt urodziwy Latynos około czterdziestki, z wyglądem sugerującym buntowniczą naturę. Jego biogram głosi, że specjalizuje się on w opowiadaniach satyrycznych, erotycznych i fantasy, co w pewien sposób może kształtować odbiór tekstów. Te jednak zaskakują i nie dają się tak łatwo zaszufladkować. Yoss sięga po różne typy narracji i ciekawe koncepty. W pierwszym opowiadaniu o łakomstwie pierwszoosobowym narratorem jest dziesięcioletni chłopiec opowiadający o okolicznościach śmierci swojej babci, bohater-narrator miniatury o gniewie to jego sąsiad składający zeznania na policji po zdecydowanie nieudanym dniu. Lekki, obrazowy, chwilami felietonowy styl okraszony dużą dawką humoru i zastosowanie zmiennych perspektyw sprzyjają tworzeniu niezobowiązującego przekroju kubańskiego społeczeństwa. Wszystkie pojawiające się w siedmiu opowiadaniach postaci to mieszkańcy tej samej Calle Felicidad między Esperanza a Porvenir (znaczące to nazwy; po polsku Szczęście, Nadzieja i Przyszłość). Nowobogaccy, jak właścicielka restauracji Nieves czy prowadzący zagraniczne interesy Diego, świadcząca usługi seksualne Lisandra i jej pochodząca z inteligenckiego domu przyjaciółka Alinita, a także najbiedniejsi, którzy przez system polityczny utracili dawną pozycję społeczną. Ich różne, prowadzone w ciekawy sposób historie przeplatają się –

zbiór opowiadań staje się dzięki temu spójną całością, bohaterowie każdej części pojawiają się w innych częściach, odgrywając tam epizodyczne bądź całkiem spore role. Wszyscy jednak dopuszczają się któregoś z grzechów głównych. Lecz czy faktycznie grzechy kubańskie to grzechy mieszkańców Hawany, czy nawet, jak dowiadujemy się we wstępie, wszystkich Kubańczyków? Czytelnik odnosi wrażenie, że główną grzesznicą jest sama Kuba – państwo, w którym niezbędne do godnego przeżycia są czyny niedozwolone. System, który nie pozwala rozwinąć skrzydeł, zmusza do kombinowania i machinacji, wymusza postawy egoistyczne, antyspołeczne – szczególnie w czasie kryzysu, jak wspominany w opowieściach, niedawno dopiero miniony periodo especial wprowadzony przez państwo dla ratowania upadającej socjalistycznej gospodarki. Yoss niejako rozlicza swój kraj, a ostentacyjnie nie oceniając rodaków, w pewnym sensie pobłażliwie ich rozgrzesza. Przecież Nieves dokonuje machlojek w księgowości swojej restauracji, bo inaczej nie miałaby szans na spełnienie marzeń o przestronnym domu, Alinita chadza na przyjęcia z zagranicznymi turystami, by móc kupić wymarzone Reeboki. Czy coś zmieni się wreszcie na Kubie? Czy mieszkańcy tej pięknej wyspy wreszcie będą mieli szansę legalnie i z czystym sumieniem wyrwać się z marazmu dnia codziennego, jaki serwuje im reżim braci Castro? Trudno wyrokować w tej sprawie, ale, jak widać choćby na przykładzie bohatera opowiadania o lenistwie, nie będzie łatwo... 87

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Pióropusz Marian Pilot

Tytuł: Pióropusz Autor: Marian Pilot Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie 2010 Liczba stron: 320 Cena: 34,90 zł

Trudna i szara rzeczywistość powojennej Polski znana jest większości głównie z lekcji historii. Absurdy i paradoksy tamtych czasów, które kojarzą się przede wszystkim z pustymi półkami w sklepach i ciągłym staniem w kolejkach, już wielokrotnie wyśmiewane były w filmach i serialach. Powieść Mariana Pilota Pióropusz 88

pokazuje ten okres w nieco innym ujęciu. Pierwsze lata PRL-u to także czasy lęku i terroru, bezpodstawnych oskarżeń i aresztowań. Rzecz dzieje się w niewielkiej wielkopolskiej wsi – Siedlcu. Głównym bohaterem jest zaczepny i swawolny dzieciak, pochodzący z rodziny biedaków i złodziei. Spór ojca z nauczycielem i kradzież

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

szkolnej tablicy wywołują lawinę przykrych i niejednokrotnie strasznych konsekwencji, które wywierają wpływ na całe przyszłe życie głównego bohatera. Ojciec trafia do więzienia jako szkodnik, szpieg i wróg ludowy, oskarżony o niszczenie mienia narodowego. I tak już w biednym i zniszczonym domu „cisi” dokonują rewizji, dewastując i demolując wszystko, nawet rodzinne groby. Matka za wszelką cenę stara się wydostać ojca z więzienia. W tym celu zmusza

do współpracy z władzą ludową i tworzenia kołchozów nie są w stanie przekonać wielu mieszkańców do swoich racji. Na organizowanych przez nich zebraniach panuje cisza, bo ludzie boją się odezwać, skoro jedno nieodpowiednie słowo może być uznane za wszczynanie buntu. Książka porusza też problem przesiedlonych zza Buga rodzin, które nie są akceptowane przez pozostałych mieszkańców, same zresztą też nie potrafią przyzwyczaić się do nowego miejsca.

Powieść nominowana jest do Nagrody Nike 2011 syna do pisania próśb i podań do urzędników, sekretarzy, prezydenta, a nawet samego generalissimusa Stalina. Pisanie staje się więc głównym zajęciem bohatera, które z czasem nabiera dla niego szczególnego znaczenia. Podarowane przez wypuszczonego z więzienia ojca okulary i wieczne pióro przesądzają o przyszłości bohatera – jego przeznaczeniem jest zostać pisarzem. Z jednej strony Pióropusz ukazuje sytuację w powojennej Polsce, gdzie nawet drobna kradzież może zostać uznana za działanie przeciwko władzy ludowej i nieść ze sobą wiele groźnych następstw. Z drugiej jednak są to czasy, kiedy nawet poważne przestępstwa nie zostają ukarane, jeśli popełniające je osoby są wystarczająco bogate i wpływowe, a winą obarcza się najbiedniejszego i najbardziej bezbronnego. Pióropusz przedstawia też powojenną polską wieś wraz z jej nędzą, analfabetyzmem i podziałami. Pojawiający się ciągle we wsi agitatorzy nakłaniający

Wszystko, o czym Marian Pilot pisze w swojej książce, ukazane jest w sposób nierzeczywisty i nierealny. Autor po mistrzowsku posługuje się groteską, aby przedstawić osobliwość i nonsens tamtych czasów. Budowaniu scen i obrazów służy między innymi szyk przestawny zdania. Ukazane w książce wydarzenia przepełnione są humorem i komizmem, choć czytelnik wie o nich, że w rzeczywistości są groźne lub straszne. Miłośnikom twórczości Gombrowicza książka niewątpliwie przypadnie do gustu, bo Marian Pilot w swoim sposobie pisania i tworzenia rzeczywistości bliski jest autorowi Ferdydurke. Ponieważ akcja toczy się na wsi, cała historia opowiedziana jest gwarą wielkopolską. Posługiwanie się słownictwem gwarowym także tworzy groteskowy efekt, bo wiele z gwarowych wyrazów brzmi po prostu śmiesznie. Pióropusz jest jedną z dwudziestu książek nominowanych do nagrody Nike 2011. 89

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Powstanie ’44 w komiksie: Morowe Panny Autor: Różni twórcy

Tytuł: Powstanie ’44 w komiksie: Morowe Panny Wydawca: Muzeum Powstania Warszawskiego, Egmont Polska 2011 Autor: Różni twórcy Stron: 128 Format: 19x26 cm, druk: kolorowy, Papier: kredowy Cena: 29,99 zł

Tak zwane „komiksy edukacyjne” opisujące wydarzenia z dalszej lub bliższej historii Polski od dawna nie są niczym niezwykłym. Jednak to dopiero w ostatniej dekadzie jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się publikacje poświęcone II wojnie światowej – zazwyczaj miernej artystycznie jakości. Od tej reguły 90

istnieją jednak wyjątki. Bardzo nośnym tematem okazało się bowiem powstanie warszawskie, które doczekało się corocznego konkursu i powstających w jego wyniku antologii. W tym roku Muzeum Powstania Warszawskiego i wydawnictwo Egmont opublikowały już trzeci taki zbiór.

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

Organizatorom konkursu udało się znaleźć złoty środek pomiędzy swoją misją a dbaniem o solidny poziom komiksów poruszających ważny dla Polaków temat. Stało się to możliwe dzięki oddaniu pieczy artystycznej nad projektem Przemysławowi „Trustowi” Truścińskiemu oraz zaproszeniu do jury cenionych autorów i wydawców. W antologii nie znajdziemy zatem prac podważających sens walki z okupantem, ale ominie nas również wątpliwa przyjemność obcowania z laurkową grafomanią. Zbiór, który zawiera komiksy nagrodzone w roku 2010, otrzymał podtytuł związany z tematyką edycji: Morowe panny. Zamiarem organizatorów było sprowokowanie uczestników do przyjrzenia się kobietom, które znajdowały się w Warszawie w czasie powstania. Z pewnością nie wszyscy autorzy wycisnęli z tej formuły maksimum, ale i tak kobieca perspektywa (lub perspektywa kobiet) znacznie podnosi atrakcyjność albumu. Bez względu na to, czy historie opowiadają o dzielnych łączniczkach, starych kobietach wspominających wojnę lub młodych dziewczynach rozmyślających o dawnych wydarzeniach, mamy do czynienia z czymś zmuszającym do przyjęcia nowego punktu widzenia, wykraczającego poza typowe (męskie?) postrzeganie historii. Antologia zawiera dwadzieścia komiksów, wśród których znajdziemy prace kilku uznanych autorów. Część z nich to niemal etatowi „wygrywacze” konkursów. Nie dziwi więc triumf Grzegorza Janusza, najpłodniejszego chyba polskiego scenarzysty, który tym razem współpracował z Ernesto Gonzalesem. Traf to naturalny kandydat

na zwycięzcę: efektowny rysunek, mocna, a przy tym przewrotna historia z elementem mistycznym. W czołowej trójce znajdziemy jeszcze komiks Jakuba Grocholi i Michała Chojnackiego, opierający się na dość popularnym wśród komiksiarzy zestawieniu powstania z „zabawą w wojnę”, oraz W miłości i na wojnie, pracę Janusza Ordona i Radka Smektały. Ta realistycznie narysowana czteroplanszówka to kolejna udana wariacja na temat nieprzewidywalności losów ludzkich. Jak w każdej antologii, tak i w Morowych pannach znajdziemy komiksy dobre i zaledwie poprawne. Istnieje jednak spora szansa, że każdy odszuka w niej choć jeden epizod, który go wzruszy lub rozbawi. Lekki uśmiech nie jest wykluczony, gdyż część uczestników konkursu zdołała zdystansować się do tematu i zejść z martyrologicznego koturnu. W ciągu ostatnich lat pojawiło się kilka antologii komiksów o powstaniu warszawskim (wspólna inicjatywa Muzeum i Egmontu nie była jedyna). Nietrudno zrozumieć, że pomysłodawcy takich publikacji nie szukają autorów skłonnych do polemiki z sensem zrywu z roku 1944. Gorzej, że z tego powodu historie bywają do siebie podobne. Schemat antologii jest zazwyczaj taki sam: w każdym zbiorze znajdziemy kilka opowieści metaforycznych, parę epizodów paradokumentalnych, garść anegdot (niekiedy żartobliwych), a na deser coś poetyckiego. Ale tematycznie autorzy krążą zawsze po stosunkowo bezpiecznych rejonach. Znamiennym przykładem jest komiks Joanny Saneckiej-Wojdy i Sylwii 91

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Resteckiej z omawianej antologii. W krótkiej opowieści obserwujemy dwie przyjaciółki na spacerze z dziećmi, które, idąc przez park, rozmawiają o tym, co działo się w tym miejscu, gdy kończyło się powstanie. Jedna z nich opowiada, że udające się do obozu kobiety były gwałcone i zabijane przez Rosjan. Komiks kończy krzyk: „złości mnie, że tak mało się o tym mówi!”. Ale i sam komiks właśnie w tym miejscu się zatrzymuje. Zupełnie jakby historia była zbyt

brutalna i ciężka, by zmieścić się w formule konkursu organizowanego przez Muzeum Powstania Warszawskiego. W chwili, w której czytacie te słowa, trwa kolejna edycja konkursu. Prace można nadsyłać do października. Na owoc tego przedsięwzięcia przyjdzie poczekać do przyszłej wiosny. Ale poczekać na pewno warto. Choćby po to, by przekonać się, co w komiksie o powstaniu warszawskim oficjalnie wolno, a co stanowi jeszcze temat tabu. 92

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Erica Poleca:

do nabycia w dobrych księgarniach! 93

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Dziewięć wcieleń kota Deweya Vicki Myron, Bret Witter

Tytuł: Dziewięć wcieleń kota Deweya Autor: Vicki Myron, Bret Witter Przekład: Ewa Bolińska-Gostkowska, Bartosz Gostkowski, Maksymilian Tumidajewicz, Magdalena Zielińska, Dariusz Żukowski Wydawnictwo: Znak 2010 Liczba stron: 367 Cena: 32,90 zł

Wydaje się, że zwierzęta, czy raczej czworonożni domowi ulubieńcy, to nie tylko bardzo wdzięczny, ale nader częsty temat w literaturze ostatnich lat. Wśród tytułów, opisujących zazwyczaj autentyczne historie, można wymienić m.in.: Życie na trzy psy Abigail Thomas, Odyseję kota imieniem Homer: Prawdziwa historia 94

ślepego kota i kobiety, którą nauczył miłości Gwen Cooper, Marley i ja: życie, miłość i najgorszy pies świata Johna Grogana, Zwierz w łóżku oraz Świat według psa Doroty Sumińskiej, a wreszcie Dewey. Wielki kot w małym mieście Vicki Myron i Bretta Wittera. Ta ostatnia pozycja to biografia niezwykłego kota, który, ocalony od

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

śmierci, zamieszkał w bibliotece publicznej w Spencer. Obecność uroczego czworonoga sprawia, że biblioteka staje się centralnym punktem miasteczka, a życie wielu ludzi zmienia się na lepsze. Dziewięć wcieleń kota Deweya właściwie można nazwać kontynuacją wspomnianej wyżej książki, aczkolwiek nie bez pewnych zastrzeżeń. Ta publikacja powstała jako swoista odpowiedź na biografię Deweya. Vicki Myron po wydaniu pierwszej książki otrzymała mnóstwo listów od ludzi poruszonych historią niezwykłego zwierzęcia. Wiele osób opisywało własne koty i to, jak ich kojąca obecność wpłynęła na życie właścicieli. Dziewięć wcieleń… stanowi zbiór autentycznych historii, życiorysów kotów równie niezwykłych i kochanych, jak ten z biblioteki w Spencer. Niechciany Sir Rysiaczek, Duszek, który przeżył porwanie przez sowę, Bot cudem odratowany po utonięciu w toalecie, urocza Ciasteczko wyrywająca sobie sierść ze strachu o swoją chorą właścicielkę, Marcepan „rozmawiający” z małą dziewczynką, Plebanka, która (podobnie jak Dewey) stała się główną atrakcją miasteczka – warto poznać losy tych i innych kotów opisanych w książce, choćby po to, żeby zobaczyć, jak wielka może być miłość, przywiązanie, a wreszcie pomoc zwierzęcia. Jednak wydaje się, że nie trzeba, a może nawet nie należy czytać Dziewięciu wcieleń kota Deweya wyłącznie przez „zwierzęcy” pryzmat. Ta książka to również upamiętnienie kocich właścicieli i ta płaszczyzna po prostu nie może być zignorowana. Niemal chorobliwie nieśmiała dziewczyna, weteran wojenny, mężczyzna porzucany przez kolejne żony, małżeństwo nie mogące mieć

dzieci czy silna kobieta osiągająca pomimo przeciwności losu spektakularny sukces – to również bohaterowie Dziewięciu wcieleń kota Deweya. Ich obecność na kartach tych opowiadań wprowadza tematykę alienacji, braku zrozumienia, dorastania w biedzie, rozpadu więzi międzyludzkich, zdrady, chorób, wychodzenia z traum, postępowania na przekór stereotypom, a wreszcie podnoszenia się po ciosach losu i budowania wszystkiego wciąż od nowa. Książka Myron i Wittera to przede wszystkim niezwykle ujmujące świadectwo przywiązania zwierzęcia do człowieka, a opowieści w niej zawarte mogą wzruszać czy po prostu – nieco kolokwialnie mówiąc – chwytać za serce. Nie oznacza to jednak, że jest pozbawiona wad. Poszczególne opowiadania są niestety bardzo nierówne – i nie chodzi oczywiście o wyższość wstrząsającej biografii weterana wojennego nad prostym życiorysem wycofanej kobiety, której jedyną towarzyszką była kotka. Każda z tych historii niosła ze sobą ogromny potencjał, a jednak Vicki Myron i Bret Witter nie zawsze go wykorzystali. Można odnieść wrażenie, że niekiedy autorom chodziło raczej o wystawienie laurki swoim (ludzkim) przyjaciołom niż o przedstawienie niezwykłej opowieści związanej z kotem. Tym samym zasadność umieszczenia niektórych opowiadań w zbiorze budzi wątpliwości. Idea Dziewięciu wcieleń kota Deweya jest bardzo dobra – pokazanie, że w każdym stworzeniu można znaleźć oparcie, danie czytelnikowi nadziei na lepsze jutro. Szkoda, że nie zawsze idzie to w parze z odpowiednim pod kątem literackim ujęciem tematu. 95

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Kobieta na krańcu świata 2 Martyna Wojciechowska

Tytuł: Kobieta na krańcu świata 2 Autor: Martyna Wojciechowska Wydawnictwo: G + J RBA Wydawnictwo 2011 Liczba stron: 350 Cena: 59,90 zł

Martyny Wojciechowskiej chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Dziennikarka, miłośniczka sportów ekstremalnych, zdobywczyni Korony Ziemi. Od prawie dwóch lat prowadzi w telewizji TVN program Kobieta na krańcu świata, próbując odpowiedzieć na pytanie: „co łączy i dzieli wszystkie kobiety świata?”. Do 96

tej pory ukazały się dwie edycje tych niezwykłych, egzotycznych reportaży i obie ukazały się później w formie książkowej. Kobieta na krańcu świata 2 składa się z ośmiu opowieści o kobietach żyjących w kilku zakątkach Afryki i Azji. Autorka zabiera czytelnika na spotkanie z małżeństwem wychowują-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

cym hipopotama, poznaje kobietę pilotującą samoloty pasażerskie i opisuje przejmujące losy osób tracących wzrok na skutek braku właściwej pomocy lekarskiej. To w Afryce. W Azji natomiast próbuje odkryć przyczynę wydłużania szyi przez mieszkanki jednej z tajlandzkich wiosek, przedstawia dwie kompletnie różne Japonie i wybiera się do sierocińca dla orangutanów. Tak różnorodna tematyka reportaży sprawia, że każdy na pewno wybierze spośród nich coś dla siebie.

ne – zdawałoby się – zjawiska zostały opisane tak ciekawie, że nie sposób oderwać się od lektury. Świetnym pomysłem jest też skupienie się zawsze na jednej, konkretnej bohaterce, której losy śledzimy razem z autorką przez kilka dni lub nawet tygodni. Nie znaczy to, że Wojciechowska pomija innych ludzi – w jej reportażach pojawia się mnóstwo innych postaci, ale zawsze wracamy do tytułowej kobiety na krańcu świata.

Od 18. września wraca program Martyny Wojciechowskiej. Więcej szczegółów http://nakrancuswiata.tvn.pl

Wojciechowska nie jest pisarką, sama przyznaje, że „nienawidzi pisać książek” i że to dla niej „trudny i bolesny proces”. Mimo to co jakiś czas znów siada do pisania, zaś wspomniany ból tworzenia skutkuje naprawdę dobrymi pozycjami. Kobieta na krańcu świata 2 nie jest wyjątkiem. Każdy reportaż został świetnie przygotowany od strony merytorycznej – i nie chodzi tutaj tylko o spotkanie z właściwymi ludźmi i zadanie im właściwych pytań, ale także o szersze zaprezentowanie problemu, zarysowanie tła. Niezwykłą zaletą jest też różnorodność prezentowanych opowieści. Co prawda większość czytelników zapewne nie pierwszy raz styka się z opisami gejszy czy kobiet wydłużających sobie szyje, ale nawet te powszechnie zna-

Ogromną zaletą są również fotografie, w które książka obfituje. Duże, kolorowe, w przypadku ludzi w większości niepozowane, pozwalają lepiej wczuć się w atmosferę opisywanych miejsc i historii. Równocześnie nie przytłaczają treści i nie zaburzają proporcji – Kobieta na krańcu świata 2 pozostaje pięknie ilustrowaną książką, a nie wydawnictwem albumowym. Ponadto twarda oprawa i kredowy papier sprawiają, że czyta się ją bardzo przyjemnie i wygodnie. We wrześniu rozpoczęła się trzecia seria programu Kobieta na krańcu świata. Jeśli ktoś przegapił pierwsze odcinki lub w ogóle nie ma możliwości śledzenia reportaży w telewizji, to pozostaje mu czekać na kolejną część tego cyklu, która – miejmy nadzieję – powstanie. 97

| nr 11 wrzesień 2011 r.


eca

ę pol

Książk

Pieśni Umierającej Ziemi Antologia

stopka????

Umierająca Ziemia to nazwa powstałego w 1950 roku cyklu Jacka Vance’a. Cykl ten charakteryzował się tym, że jego akcja toczyła się na przepełnionej magią Ziemi przyszłości, w przededniu zgaśnięcia Słońca. Kolejnym novum byli bohaterowie, którymi Vance uczynił, poza postaciami ewidentnie dobrymi (co było w owym czasie normą), także „Tych Złych”. Cykl zyskał niesamowitą po98

pularność – nazwano tak nawet cały podgatunek fantastyki, tworzony przez licznych naśladowców. I właśnie ta fascynacja twórczością Vance’a jego kolegów po piórze zaowocowała stworzeniem zbioru. Nad powstaniem Pieśni Umierającej Ziemi czuwali doświadczeni redaktorzy antologii fantastycznych – George R. R. Martin i Gardner Dozois. Zresztą przed każdym opowiadaniem po-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

szczególni autorzy dopisali krótki wstęp, w którym wyjaśniają, jak zetknęli się z Vance’em, co ich w jego prozie urzekło i skłoniło do wzięcia udziału w tym projekcie. Napisane ciężkim od ozdobników, niemal barokowym, wykwintnym językiem opowieści są pełne niebezpieczeństw, magii i zaginionych cudów techniki – należy przyznać, że autorom Pieśni Umierającej Ziemi w większości udało się odtworzyć vance’owski klimat. Wielu z nich pisze o znanych już postaciach cyklu, a kreacje bohaterów pozostałych autorów także nie zostawiają wiele do życzenia, gdyż ci popisują się niesamowitą wyobraźnią, powołując do życia legiony łotrów, kłamliwych czarodziei i wiele niezwykłych stworzeń, niespotykanych nigdzie indziej w fantastyce. Zachwyca również to, w jaki sposób dokładają swoje cegiełki do budowy uniwersum Umierającej Ziemi – opisy spustoszonej, wyniszczonej przez czas, żywioły i magię planety są bogate, sugestywne i urzekające; oddziałują one na czytelnika tym bardziej, że opisują świat uwodzicielsko niebezpieczny, w którym wędrowiec łatwiej może stracić życie, niż znaleźć miskę ciepłej strawy; miejsce pełne potworów (takich jak pelgrany i deodandy), niekontrolowanych efektów działania czarów, ale równocześnie piękne i urzekające, z niesamowitymi krajobrazami, cudami techniki oraz magii. Utwory w tym zbiorze są bardzo różnorodne – od lekkich, rozrywkowych, czasem prześmiewczych historyjek po ponure i przygnębiające, przywodzące na myśl apokaliptyczną atmosferę teksty. Co zaskakujące, najlepiej poradzili sobie pisarze w zasadzie nieznani na naszym rynku: Kage Baker, która w Zielonym ptaku wzięła

na warsztat postać Cugela Sprytnego, Liz Williams opowiadająca o pechowym łowcy czarownic, Caulku, czy Terry Dowling w prześmiewczych Młodnikowych drzwiach kpiący z magicznych prób sił. Jeśli chodzi o sławniejszych twórców, znakomitą mikropowieść, pełną humoru oraz vance’owskiej przebiegłości stworzył Dan Simmons (Nos przewodnik Ulfanta Banderoza – czy już sam tytuł nie jest wspaniały?). Świetne jest także napisane arystokratycznym stylem opowiadanie Roberta Silverberga (Doskonały rocznik od Erzuine’a Thale’a) oraz figlarny i zadziorny Incydent w Uskwosku Elizabeth Moon. Niestety rozczarowują dwa ostatnie teksty, zdawałoby się, największych gwiazd tej antologii – Neila Gaimana oraz George’a R. R. Martina. Choć są pomysłowe w wykonaniu, to jednak zbyt krótkie i przeciętne, bazujące na wyeksploatowanych motywach. Po pisarzach tego kalibru i tak doświadczonych można by oczekiwać znacznie więcej. Obecność Martina w tej antologii jest zresztą sporym zaskoczeniem – niejednokrotnie wyrażał się on negatywnie na temat wszelkich form fan fiction. Mimo wspomnianych zastrzeżeń każde z opowiadań posiada jakiś element – postać, sposób opisu, wydarzenie – dzięki któremu zapada w pamięć, co czyni z Pieśni Umierającej Ziemi wspaniały hołd złożony jednemu z najciekawszych i najoryginalniejszych pisarzy fantastycznych. Grupie jego fanów, przyjaciół oraz znajomych udało się stworzyć pokaźne (sześćset stron drobnym drukiem!) dzieło, które należy do tych rzadkich książek, po lekturze których żałuje się, że to już koniec. Bartek Łopatka, redaktor naczelny działu książkowego serwisu Polter.pl 99

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Zielone wzgórza Ułan Bator Radek Biczak

Tytuł: Zielone wzgórza Ułan Bator Autor: Radek Biczak Wydawnictwo: Videograf II 2010 Liczba stron: 168 Cena: 29,90 zł

Mongolia to kraj do niedawna niemal kompletnie w Polsce nieznany i niecieszący się popularnością wśród klientów biur podróży. Swoją pozycję na liście miejsc turystycznie atrakcyjnych podnosi dopiero od kilku lat. Zapewne niewielu czytelników ma pojęcie, jak wyglądał w roku 2001, kiedy odbyła się opisana w Zielonych wzgó100

rzach Ułan Bator wyprawa. Prawdopodobnie niewielu także zna rzeczywistość Rosji tamtych czasów. Więcej bowiem czytelnik znajdzie tu o Rosji niż o Mongolii. Należy, patrząc na tę książkę, dokładnie przeczytać jej podtytuł: Opowieść o wyprawie do Mongolii. Mongolia to cel wyprawy, jej zakończenie, finał, po którym następu-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

je powrót do domu. Skutkiem tego niewiele w tej opowieści zielonych wzgórz Ułan Bator. Jest za to pasjonująca historia podróży do nich, podróży trzech kolegów, mających w jej trakcie poznać wielu fascynujących ludzi, siebie nawzajem i siebie samych. Przyjrzeć się nieznanej stronie świata i przejrzeć się w niej. Jak w rozpoczynającym książkę motcie, zaczerpniętym od Antoine’a de Saint-Exupéry’ego: „Istota karawany objawia się w marszu”. Trzech kumpli postanowiło

to miejscowym, czy zawodowym kierowcom, czy wreszcie innym podróżnikom, tak rodakom, jak i ludziom z najróżniejszych krajów. Spotkania te, będące czasem przedmiotem całych rozdziałów książki – opisów historii i drogi innego wędrowca poznanego na szlaku – dodają opowieści bardzo dużo uroku. Te wszystkie widoki, historie, spotkania nie pozostają bez wpływu na podróżników, bohaterów książki. Ich wrażenia, przeżycia

Do lektury przyda się mapa Syberii! używanym, nieszczególnie sprawnym samochodem pokonać kilka tysięcy kilometrów, doświadczyć drogi, doświadczyć Azji, dotrzeć do Mongolii. Ta książka to opowieść o tym, co się tak naprawdę z nimi stało. Zielone wzgórza… ujmują bardzo osobistym stylem i językiem autora. Nie jest to bynajmniej czysto podróżniczy reportaż opisujący mijane ziemie; kto tego będzie oczekiwał, zawiedzie się. To wspomnienia z podróży, refleksje nad napotkanymi ludźmi, przemyślenia i rozważania nad historią przemierzanych terenów, opisy przygód i śmiesznych, i strasznych – jak na awanturniczą wyprawę przystało. Szeroko i ciekawie przedstawione są okołowojenne czy też dawniejsze historyczne perypetie ukraińskich i rosyjskich miast, będących przystankami na trasie podróży. Obszerne fragmenty książki poświęcone są opisom ludzi napotkanych w trakcie wyprawy czy

i decyzje, wspólne rozmowy są kolejną, ważną i mocną częścią Zielonych wzgórz Ułan Bator. Tak jest też w przypadku zamieszczonych w książce zdjęć z wyprawy, zarówno widoków, swoistych pocztówek z podróży, jak i samych podróżujących, a także spotykanych przez nich ludzi. Byłoby doprawdy niemal idealnie, gdyby w książce opisującej wyprawę na inny kontynent, na kilka tysięcy kilometrów długą, znalazła się choćby i prosta, schematyczna mapka ilustrująca tę podróż graficznie. Zgoda, atlasy w domu mieć wypada, wypada także umieć z nich korzystać, niemniej jednak książkę niewygodnie się przez to czyta w pociągu, tramwaju czy innym miejscu, gdzie dostępu do map nie mamy, a czytaniem chętnie zabiłoby się czas. Skoro częścią książki są kolorowe zdjęcia, prosta, czarno-biała mapka nie wpłynęłaby raczej znacząco na koszt wydania i cenę. 101

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Wydrążony człowiek. Muza ognia Dan Simmons

Tytuł: Wydrążony człowiek. Muza ognia Autor: Dan Simmons Tłumaczenie: Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski, Janusz Ochab Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2011 Liczba stron: 472 Cena: 38,00 zł

Seria Nowej Fantastyki gości na naszym rynku już od jakiegoś czasu, ale do tej pory w jej ramach publikowano książki autorów mało znanych lub wręcz nieznanych polskiemu czytelnikowi, więc dołączenie do niej utworów Dana Simmonsa można uznać za spore wydarzenie. Utworów, gdyż 102

w jednym tomie przygotowano wznowienie powieści Wydrążony człowiek (pierwsze polskie wydanie w 1997 roku) oraz premierową nowelę Muza ognia. O czym są oba utwory, można przeczytać w blurbach, do których dostęp w dobie Internetu jest w zasięgu kilku kliknięć, więc omó-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

wienie fabuł tak różnych utworów można w tym miejscu pominąć. Nadmienić warto jedynie, że Wydrążony człowiek – utwór niemalże dwudziestoletni – to nawiązanie do tradycyjnych form science fiction, które łączą rozbudowane tło oparte na teoriach naukowych z historią człowieka miotanego wynikającymi z nich implikacjami. Podobne zabiegi stosowali inni autorzy, chociażby Robert Silverberg w Stochastyku. Muza ognia natomiast jest próbą zaoferowania nowego spojrzenia na space operę – podgatunku tyleż popularnego, co wyeksploatowanego. Niemniej oba teksty mają kilka elementów, które są dla nich wspólne. Pierwszą cechą charakterystyczną tych utworów, a także przeważającej większości innych tekstów Simmonsa, jest połączenie fantastycznych koncepcji fabularnych z utworami autorów uznawanych za klasyków. Czy będzie to poezja T. S. Eliota, czy sztuki Szekspira, amerykański pisarz wkomponowuje je w swoje powieści, tworząc wielopoziomowe nawiązania. Nie są to więc wyłącznie luźne inspiracje, ale solidne podwaliny pod konstrukcję tekstów. Dzięki temu utwory można rozpatrywać na kilku płaszczyznach, z których ta czysto fabularna wcale nie jest najbardziej istotna; postmodernistyczne gry z czytelnikiem również zasługują na uwagę. Simmons potrafi doskonale sterować emocjami, tworząc przejmujące i gorzkie historie. Umiejętnie prowadzi narrację, stymulując zainteresowanie poprzez wyważone wprowadzanie kolejnych punktów kulminacyjnych. Zgodnie ze wszel-

kimi kanonami sztuki im bliżej końca, tym bardziej akcja przyspiesza, kolejne kamienie milowe fabuły pojawiają się coraz szybciej, by doprowadzić do finałowego zwieńczenia opowiadanej historii. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Simmons w zakończeniu Wydrążonego człowieka i Muzy ognia oferuje czytelnikowi prawdziwe katharsis. Po zakończonej lekturze następuje podszyte smutkiem oczyszczenie skutkujące również głębszą refleksją. Z tych dwóch utworów lepszym, bo bardziej dojrzałym i mocniej oddziałującym na czytelnika, jest Muza ognia. Mimo mniej skomplikowanej formy i łatwiejszej konwencji, to ona pozostawia niezatarte na długo wrażenia. Paradoksalnie, Wydrążonego człowieka – być może przez mocniejsze osadzenie w nauce – bardziej odbiera się rozumem niż sercem, mimo iż opowiedziana w nim historia jest zdecydowanie bardziej tragiczna i emocjonalna. Twórczość Simmonsa należy do tych najciekawszych w światowej science fiction, a te dwa utwory tylko to potwierdzają. Zestawienie tak różnych (w tematyce i konwencji) tekstów pozwala czytelnikowi zapoznać się z różnymi nurtami pisarstwa amerykańskiego autora, dzięki czemu od razu ma się świadomość, iż nie jest to pisarz podążający utartymi schematami. Pozostaje mieć nadzieję, że nie jest to jedyna książka w serii Nowej Fantastyki, która będzie oferować coś więcej niż tylko przeciętność – jak to miało miejsce do tej pory. 103

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Chlapanie atramentem. Poradnik dla młodych pisarzy Anne Mazer, Ellen Potter

Tytuł: Chlapanie atramentem. Poradnik dla młodych pisarzy Autor: Anne Mazer, Ellen Potter Tłumaczenie: Beata Hrycak Wydawnictwo: Bukowy Las, 2011 Ilustracje: Matt Phelan Liczba stron: 287 Cena: 31,90 zł

Pierwsze zdanie... Zaraz, co by tu... A może? Nie, to już było... A może... Nie, nie, nie. No, jak tu zacząć?! Hmm... Lepiej zrobię sobie kawę. Przecież ci pisarze litrami ją piją. Albo jeszcze lepiej – napiszę to jutro. Jak oni to robią? Jak się pisze książki? Szukając odpowiedzi na to pytanie, warto zajrzeć do poradnika 104

Anne Mazer i Ellen Potter. Skrzynki e-mailowe obu autorek co dzień pełne były wiadomości od czytelników proszących o pomoc w pisaniu. Tak powstał pomysł napisania książki dla młodych, dociekliwych marzycieli myślących o karierze pisarskiej. Czy trzeba sporządzać konspekt fabuły? Niekoniecznie, odpowiadają autorki.

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

Jak stworzyć wiarygodnego bohatera? Zaproś go na pogaduchy i ciasteczka! Poznaj go, wypytaj o wszystko, odkryj jego największe pragnienia. Gdzie szukać inspiracji? To proste, skonstruuj łapacz pomysłów. Chlapanie atramentem nasycone jest optymizmem. Entuzjastyczne podejście autorek udziela się czytelnikowi. Jak przyznają pisarki, ich celem było zachęcenie do pisania również tych, którzy jeszcze nie wiedzą, że to dla nich wprost wymarzone zajęcie.

Anne Mazer i Ellen Potter, autorki dobrze znane amerykańskim nastolatkom, z przymrużeniem oka i na wesoło opowiadają o pisaniu. Podpowiadają, jak tworzyć realistyczne dialogi, jak bawić się fabułą i jak polubić swojego bohatera. Przypominają, jak ważna jest sceneria, budowanie napięcia i niespodziewane zwroty akcji. Teorii towarzyszą liczne przykłady i inspirujące ćwiczenia. Wskazówki autorek z pewnością przydadzą się początkują-

Zanim dzieci sięgną po Galerię złamanych piór Feliksa W. Kresa Czy pisanie jest łatwe i przyjemne? Anne Mazer i Ellen Potter, opierając się na swoich doświaczeniach, szczerze i bez pardonu rozprawiają się z mitem pisarza, który zasiada przy biurku, pochłania hektolitry kawy i, natchniony, błyskawicznie tworzy epokowe dzieło, niemal niewymagające poprawek. Nic z tych rzeczy! Pisanie to zabawa, fascynująca przygoda, pole do popisu dla wyobrażni, ale też (a może przede wszystkim) ciężka praca, codzienne szlifowanie warsztatu pisarskiego, pisanie, pisanie i jeszcze raz pisanie. I czytanie książek. Mnóstwa książek. Nie ma bowiem pisania bez czytania. I bez poprawek. Jeden tekst, ba, nawet cała książka często poprawiana jest wiele razy, zanim znajdzie uznanie wydawcy. Jej ostateczny kształt może diametralnie różnić się od pierwszej wersji. A co z blokadą pisarską? Bez paniki, to niegroźny stan przejściowy, który dotyka każdego pisarza.

cym adeptom pisarstwa. Nawet bardziej doświadczeni czytelnicy mogą znaleźć tu garść interesujących rad. Dowcipny tekst, sympatyczne ilustracje i bezpośredni styl poradnika sprawiają, że Chlapanie atramentem jest przeciwieństwem typowego nudnawego podręcznika. Lekturę wzbogacają też anegdoty z życia zawodowego pisarek. Książkę czyta się płynnie i z przyjemnością. Owszem, zdarzają się czasem wymuszone żarty w stylu: „A wiecie, jaka to ohyda czyścić klawiaturę ze strzępków mózgu”. Niekiedy drażni obowiązkowe amerykańskie „dasz radę”. Jednak mimo tych drobnych mankamentów warto podsunąć książkę nastolatkom, by wraz z autorkami pochlapały trochę atramentem. Ich entuzjazm jest naprawdę zaraźliwy, istnieje więc spora szansa, że lektura poradnika zasieje ziarenko pasji pisania. Nic do stracenia, mnóstwo do zyskania. 105

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Gwiazdy nad Afryką Ilona Maria Hilliges

Tytuł: Gwiazdy nad Afryką Autor: Ilona Maria Hilliges Tłumaczenie: Wojciech Zahaczewski Wydawnictwo: Świat Książki 2011 Liczba stron: 495 Cena: 39,90 zł

„Podróżowanie zawsze jest niebezpieczne”, twierdzi jeden z bohaterów powieści Gwiazd nad Afryką. Nawet dziś każda podróż niesie ze sobą ryzyko, mimo że z map zniknęły już niemal wszystkie białe plamy, a świat zmalał, stał się bardziej dostępny i bezpieczny dla przeciętnego turysty. Zmieniła się też istota wyjazdów – obecnie podróżu106

je się głównie dla przyjemności, coraz popularniejsze staje się też szukanie sensu i swojego miejsca w życiu po drugiej stronie globu, traktowanie wędrówki jako swoistego oczyszczenia; w przeszłości natomiast wyruszano w drogę głównie po to, by odkrywać i badać. Lekarka Amelia von Freyer, główna bohaterka Gwiazd nad Afryką, łączy

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

w sobie te dwa podejścia. Szukając swojej złotej gwiazdy, decyduje się na udział w ekspedycji, której celem jest znalezienie lekarstwa na śpiączkę afrykańską. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że akcja powieści rozgrywa się na początku XX wieku, w czasach, kiedy podróżujące kobiety nie były często spotykane. Amelia co chwilę styka się więc z przejawami zdziwienia, niezrozumienia, lekceważenia czy wręcz wrogości. Mimo to nie zraża się i uparcie dąży do celu, starając się

pliwości tego typu towarzyszą Amelii – a więc i czytelnikowi – podczas całej wyprawy. Hilliges porusza również problem praw kobiet, ich dostępu do edukacji (Amelia wyjeżdża na studia do Szwajcarii, ponieważ w Niemczech, jej ojczyźnie, tylko mężczyźni mogą studiować medycynę), roli w społeczeństwie i możliwości wyboru własnej drogi życia. W książce nie brakuje również pięknych, a jednocześnie niezwykle realistycznych opisów Afryki. Bardzo ciekawa – i skłaniająca do

Jako uzupełnienie lektury można obejrzeć filmy:„Wierny ogrodnik” i„Krwawy diament”

udowodnić wszystkim dookoła, że zasługuje na miano podróżniczki i lekarki. Książkę czyta się łatwo i przyjemnie, a czytelnik bez trudu zostaje wciągnięty w kolejne przygody pani doktor. Pojawia się również nuta sensacyjna, co dodatkowo wzmaga napięcie. Warto jednak zwrócić uwagę także na inne warstwy powieści, sprawiające, że równie dobrze akcję można by umieścić na początku XXI wieku i poza kilkoma szczegółami nie trzeba by wiele zmieniać. Autorka porusza niezwykle delikatną i aktualną kwestię relacji europejskich kolonizatorów z rdzennymi mieszkańcami Afryki oraz wpływu białego człowieka na ten kontynent. Osadnicy i przedsiębiorcy czerpią z jego bogactw pełnymi garściami; budują co prawda szpitale i sprowadzają lekarzy, by pomagać miejscowej ludności, ale zazwyczaj jest to dyktowane koniecznością posiadania dostępu do zdrowej i wytrzymałej siły roboczej. Wąt-

zastanowienia – okazuje się sama droga. By dostać się na miejsce przeznaczenia, bohaterowie muszą pokonać wiele kilometrów, mając do dyspozycji jedynie muły, wynajętych tragarzy oraz własne nogi. W czasach, kiedy nie było jeszcze samochodów i samolotów, a kolej nie wszędzie docierała, takie wyprawy trwały minimum kilka tygodni, podróż zaś była tak samo ważna jak jej cel. Gwiazdy nad Afryką z pewnością nie zostaną nigdy zaliczone do klasyki literatury światowej. To raczej lekka lektura na leniwe, deszczowe popołudnie, pozwalająca przenieść się na kilka godzin do upalnej Afryki. Ale ta lekka lektura przemyca sporo ważnych, wartych przemyślenia kwestii i problemów – i kto wie, być może dla niektórych czytelników stanie się punktem wyjścia do zapoznania się z innymi książkami o Afryce, a niektórych nawet zainspiruje do podróży na ten pełen niebezpiecznego uroku kontynent. 107

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Alarm w St. Omer Bohdan Arct

Tytuł: Alarm w St. Omer Autor: Bohdan Arct Wydawnictwo: Zysk i S-ka Liczba stron: 351 Cena: 34,90 zł

Alarm w St. Omer, będący zbiorem sześciu opowiadań, przedstawia dzieje alianckich lotników podczas II wojny światowej. W pięciu z nich bohaterami są lotnicy polscy. Książka zachowuje chronologiczny porządek. Mamy możliwość zapoznania się z walkami powietrznymi z kampanii wrześniowej. Następnie z polskiego nieba przenosimy się nad Wyspy Brytyjskie, rok później bowiem trwa słynna bitwa 108

o Anglię, potem nad kontynent europejski, gdzie po odzyskaniu inicjatywy w powietrzu kierują się alianckie naloty, by wreszcie powrócić nad Londyn i uczestniczyć w polowaniach na niemieckie pociski rakietowe V-1. Opowiadania – choć pozornie bardzo podobne – różnią się miedzy sobą stylem, sposobem opisywania wydarzeń czy skalą fabuły. Dziwna wojna to kampania wrześniowa wi-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

dziana oczami polskiego lotnika, uczestnika wydarzeń. Autor przeplata wstawki ze swojego, pisanego w trakcie wydarzeń pamiętnika z późniejszym powojennym komentarzem. To część najsłabsza literacko, ale bardzo wciągająca – autor nie potraktował polskiej armii jak świętej krowy i nie bał się pokazać jej w złym świetle. Śmiało wskazuje jej jasne i ciemne strony. To ciekawe, bo najczęściej jest nam dane spotykać się z podejściem w stylu: armia biła się świet-

ski” były mocno nafaszerowane zwrotami sugerującymi, że autorzy nie do końca mieli świadomość, że wojna już się skończyła. Dlatego w Alarmie w St. Omer niemieccy lotnicy są wyśmiewani jako zadufani w sobie, pyszni mitomani, kłamiący na temat statystyk zestrzeleń. Stąd w opowiadaniach dotyczących wyłącznie walk powietrznych z Europy Zachodniej zdarzają się takie smaczki, jak komentarz do ofiarnej pracy mechaników brytyjskich, podkreśla-

Warto przeczytać: Sprawa honoru. Polecamy również Cenę życia Bohdana Arcta. I zawsze Opowieść o prawdziwym człowieku Borysa Polewoja nie, każdy jej żołnierz był bohaterem – tylko ta niemiecka przewaga techniczna… Kolejne opowiadania bardziej wpasowują się w kanon i przywodzą trochę na myśl znany utwór Fiedlera. Mamy rycerskich lotników alianckich powstrzymujących barbarzyńców z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Cała książka ma charakter mocno retro. Widać to między innymi właśnie w tych sformułowaniach, które – dalekie od obecnego wyważonego pisania o obu stronach konfliktu – okraszają pilotów jednej i drugiej strony epitetami o mocno propagandowym wydźwięku. Ta propaganda okazała się dobrym tropem – przy trzecim opowiadaniu zdałem sobie sprawę, że już je kiedyś czytałem. Tylko wtedy było osobną książeczką, wydaną w ramach serii Biblioteka Żółtego Tygrysa. Podobnie jak jeszcze dwa z sześciu opowiadań. Ten kontekst dużo wyjaśnia: „tygry-

jący, że rok później – po ataku Niemiec na ZSRR – mechanicy radzieccy naprawiali samoloty jeszcze skuteczniej i ofiarniej. Język retro jest bardziej bezpośredni niż dzisiejsza literatura. Arct pisze: „przy słabej pogodzie pilot się zabił”, a innemu „lekarze obcięli [zmiażdżone] nogi”. Bez eufemistycznych „katastrofa kosztowała go życie” czy „stracił nogi”. Mimo że opisywane zdarzenia mają w sobie wiele dramatyzmu, całość jest napisana lekkim i przystępnym językiem, okraszonym sporą dawką humoru. Autor, który w opisywanych wydarzeniach uczestniczył osobiście, a kolejni polegli piloci byli jego kolegami, potrafił pokazać niejednoznaczny słodko-gorzki smak opowiadanych historii. To powoduje, że te kilkudziesięcioletnie opowiadania czyta się znacznie lepiej niż niejedną opowieść współczesną. Taką literaturę warto wznawiać. 109

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Dzwony Richard Harvell

Tytuł: Dzwony Autor: Richard Harvell Tłumacz: Jacek Konieczny Wydawnictwo: W.A.B. 2011 Cena: 49,90 zł Liczba stron: 432

Napisać o dźwiękach tak, żeby dało się je usłyszeć, jest niebywale trudnym zadaniem. Wymagającym od piszącego talentu, wyczucia i umiejętności odpowiedniego dobierania słów, tak, aby to, co stworzone dla uszu, mogło być odbierane oczami. Richard Harvell w swojej debiutanckiej powieści Dzwony wyraża nie tyle zachwyt nad bogatym światem dźwięków, ile przede wszystkim od110

daje cześć muzyce klasycznej. Sam autor zawodowo ma niewiele wspólnego z muzyką. Uczy angielskiego i matematyki w szkole średniej, a poprzez Dzwony ujawnił swoją silną fascynację operą i muzyką klasyczną. Narratorem powieści jest jej główny bohater Mojżesz Froben, który przedstawia swoje życie w trzech aktach. Akcja powieści toczy się początkowo w XVIII-wiecznej

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

szwajcarskiej wsi Nebelmatt. W dzwonnicy niewielkiego kościółka zbudowanego na wzgórzu mieszka kilkuletni chłopiec razem ze swoją głuchoniemą matką. Kobieta trzy razy dziennie bije w dzwony, które swoim brzmieniem doprowadzają do szaleństwa i głuchoty mieszkańców wsi. Odporny na ich dźwięk jest tylko jej syn, obdarzony genialnym słuchem. Ojciec chłopca to miejscowy ksiądz. Chcąc pozbyć się znienawidzonego syna, próbuje go utopić. Dziecko

zamiłowanie autora do muzyki klasycznej, o której potrafi on pisać z pasją i czułością. Właśnie szczególnie poprzez opisy muzyki udaje mu się porwać i zachwycić czytelnika, a także pobudzić jego zmysły. Powieść Harvella to książka nie tylko o dźwiękach, ale także o cierpieniu, nadziei, przyjaźni i przede wszystkim miłości. Mojżesz i jego ukochana porównywani są tu do Orfeusza i Eurydyki, bo – tak jak mityczni bohaterowie – muszą w walce o swoją miłość

Nie jest to dźwiękowa odpowiedź na Pachnidło Süskinda zostaje uratowane przez dwóch mnichów, którzy nadają mu symboliczne imię – Mojżesz – i zabierają ze sobą do zakonu w St. Gall. Tam też kierownik chłopięcego chóru odkrywa drugi talent Mojżesza – niesamowity, anielski głos. Aby ocalić ten głos, bohater wbrew swojej woli zostaje poddany zabiegowi kastracji, dzięki czemu w przyszłości stanie się słynnym śpiewakiem Lo Svizzero. Wcześniej jednak wiele wycierpi, pozna też, czym jest prawdziwa miłość i szczęście. Debiut Richarda Harvella można uznać za udany. Główną zaletą książki jest niebanalna i intrygująca historia. Trzeba przyznać, że autor miał świetny pomysł. Książkę czyta się dobrze, bo powieść, napisana zgrabnym językiem, rzeczywiście wciąga. Momentami czytelnikowi udaje się nawet wyobrazić sobie brzmienia opisane w Dzwonach. Ale przede wszystkim z kart powieści da się wyczytać niezwykłe

pokonywać najtrudniejsze przeszkody. To wszystko sprawia, że czytanie Dzwonów staje się wykwintną przyjemnością. Autorowi nie do końca udaje się oddać klimat tamtych czasów, choć niewątpliwie bardzo się stara. Świadczą o tym dobitnie informacje podane w posłowiu, potwierdzające staranne przygotowania autora przed rozpoczęciem pracy nad książką. Nie uniknął on również banalności w niektórych scenach. Szczególnie te dotyczące wątku miłosnego są nieco naiwne i spłycone. Natomiast pojawiający się miejscami w powieści komizm bywa wymuszony i po prostu nie śmieszy. Niekorzystne dla Dzwonów są też porównania do Pachnidła. Na tym tle wypadają one raczej słabo, bo Harvell nie jest tak sugestywny jak Süskind. Tam zapachy są najważniejsze, natomiast w Dzwonach dźwięki schodzą często na drugi plan, stając się tłem dla ważniejszych wątków. 111

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Cesarstwo Steven Saylor

Tytuł: Cesarstwo Autor: Steven Saylor Tłumaczenie: Janusz Szczepański Wydawnictwo: REBIS 2011 Liczba stron: 656 Cena: 55,90 zł

Cesarstwo Stevena Saylora jest kontynuacją Rzymu. Ponieważ informacja ta może lekko odstraszyć przypadkowego czytelnika, od razu na wstępie należy zaznaczyć, że nie ma przeciwwskazań, aby czytać tę książkę bez znajomości poprzedniej części cyklu. To dość gruby, bo ponad 600-stronicowy tom. Cesarstwo to opowieść o dziejach Pinariuszy, jednego z najstarszych 112

rzymskich rodów, którego korzenie sięgają samych początków wiecznego miasta. Obejmuje dzieje aż czterech pokoleń rzymskich dostojników, prezentując jednocześnie historię Imperium Romanum z ich codziennej, niezwykle żywej perspektywy. Obok nich występują postacie należące do różnych warstw społecznych, włącznie z samym cesarzem. Wśród głównych bohaterów nie sposób doszukać

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

się postaci całkowicie fikcyjnych, o każdej z nich możemy bowiem znaleźć jakieś informacje w źródłach historycznych. I praktycznie wszystkie wydarzenia, w których Pinariusze biorą udział, choć sfabularyzowane, oparte są na faktach historycznych. W związku z tym lektura Cesarstwa może dać laikom pewną wiedzę na temat pierwszych wieków nowej ery. Nie można też odmówić autorowi rzutkości w konstruowaniu fabuły powieści, która rzeczywiście

ciągnięcia obarczymy tłumacza, czy też samego autora, efekt zawsze jest tak samo negatywny. Niezbyt dobre wrażenie robią liczne próby podania czytelnikowi swoistej pigułki wiedzy, a więc skumulowania jak największej liczby faktów w obrębie możliwie najmniejszej przestrzeni. W praktyce oznacza to wręcz „wpychanie” bohaterów wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Czasami można odnieść wrażenie, jakoby Pinariusze mieli zadziwiającą (i co ważne dziedziczną!)

Odwiedź stronę autora: www.stevensaylor.com jest ciekawa, realizuje więc powzięty cel popularyzacji historii starożytnego Rzymu. Największą wadą tej książki jest język. Nieprzyzwoicie często pojawiają się niefortunne sformułowania wyjęte żywcem z języka współczesnego, co jest niedopuszczalne w powieści historycznej. Nadużywane są również czasowniki zwrotne, w których zaimek „się” występuje przed danym czasownikiem, co bardziej wyczulonego czytelnika może doprowadzić do palpitacji serca (cesarz „się zajął”…). Niezależnie od tego, czy winą za wspomniane niedo-

zdolność przypadkowego znajdowania się w centrum wydarzeń, co odbiera zarazem wiarygodność bohaterom. Jeżeli czytelnik zapomni o wspomnianych mankamentach, możliwe, że znajdzie niekłamaną przyjemność w czytaniu Cesarstwa, szczególnie jeśli dzieje Rzymu po upadku republiki znajdują się w kręgu jego zainteresowań. Niemniej jednak lepiej chyba zaczekać, aż powieść pojawi się w jakiejś bibliotece, niż biec do najbliższej księgarni z mocnym postanowieniem nabycia własnego egzemplarza. 113

| nr 11 wrzesień 2011 r.


7 razy dziś Lauren Oliver

Tytuł: 7 razy dziś Autor: Lauren Oliver Tłumaczenie: Mateusz Borowski Wydawnictwo: Otwarte 2011 Liczba stron: 384 Cena: 32,90 zł

„Podobno tuż przed śmiercią całe życie staje człowiekowi przed oczami. W moim przypadku było inaczej”. Od takich słów zaczyna się powieść zza grobu, czyli 7 razy dziś autorstwa Lauren Oliver. Ten debiutancki utwór młodej mieszkanki Nowego Jorku przez wiele tygodni utrzymywał się w pierwszej dziesiątce 114

bestsellerów New York Timesa, jednak popularność niestety nie świadczy o jakości, o czym za chwilę. Choć ubrana w niecodzienną formę, jest to typowa powieść dla nastolatek. I nie jest to komplement. Główna bohaterka, Sam Kingston, zdaje się odzwierciedlać stereotypową amerykańską licealistkę. Śniadanie

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

w postaci kupionej kawy i bułki zjada w samochodzie podczas porannej podróży do szkoły, w której jej zainteresowania nie wzbudza ani chemia, ani biologia, tylko młody i przystojny nauczyciel matematyki. Wieczorami chodzi na imprezy lub spotyka się z przyjaciółkami. Ma chłopaka, ale nie wie, czy go kocha, a mimo to już wkrótce planuje przeżyć z nim swój pierwszy raz. Jest popularna, w szkolnej hierarchii stoi na samej górze. To ona może wyśmiewać i robić głupie rzeczy, inni nie są

i ciuchach, zapominają o tym, co naprawdę w życiu ważne – o rodzinie, marzeniach, pasjach – i o tym, że drugi człowiek też czuje i nie wolno go krzywdzić. Próbuje stać się Opowieścią wigilijną (lub Dniem Świstaka, jeśli ktoś woli) dla współczesnej młodzieży, ale daleko jej do dzieła Dickensa. Brak jej wdzięku i uroku, a przede wszystkim uniwersalności. 7 razy dziś jest silnie osadzone nie tylko w naszych czasach, ale także w kulturze amerykańskiej. Polski czytelnik

Jako uzupełnienie polecamy film Dzień świstaka z Billem Murrayem w stanie nic jej zrobić. Jest zadowolona ze swojego życia, może nawet szczęśliwa... A pewnego dnia umiera. Niestety, nie budzi się w zaświatach, ale we własnym łóżku i po raz kolejny musi przeżyć ostatni dzień swojego życia. Tak oto czytelnik, wciągnięty prostym językiem i szybką narracją rodem ze Zmierzchu, przeżywa wraz z Sam jej życie po życiu i nie może się doczekać zakończenia – nie tyle z ciekawości, a raczej irytacji głupimi błędami bohaterki. Ponieważ z czasem Sam się zmienia, a czytelnik dowiaduje się o niej coraz więcej, pojawia się cień sympatii dla tej naiwnej i nie do końca autentycznej bohaterki. Powieść wydaje się pomyślana jako dydaktyczna historyjka dla bezrefleksyjnie żyjących nastolatek, które, myśląc o makijażu

może mieć trudności ze zrozumieniem, jak ważna jest popularność w szkołach Stanów Zjednoczonych. Uczniowie dzielą się na grupy, które można porównać do indyjskich kast – nie łatwo jest przejść z jednej do drugiej, a bycie w którejkolwiek z nich pociąga za sobą określone społeczne konsekwencje. Sam dużo o tym myśli, jakby to, do której grupy się należy, było najistotniejszą rzeczą na świecie – być może w jej świecie jest? Główna bohaterka cały czas powstrzymuje nas przed pochopnymi ocenami, zwraca nam uwagę, że jesteśmy tacy jak ona. Może coś w tym jest, rzadko kto ma czas i ochotę myśleć o śmierci. Ale czy na pewno powinno się o niej myśleć, pamiętać? Lepiej po prostu dobrze żyć. 115

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Blondynka w Himalajach Beata Pawlikowska

Tytuł: Blondynka w Himalajach Autor: Beata Pawlikowska Wydawnictwo: National Geographic Polska 2011 Liczba stron: 93 Cena: 13,99 zł

Andrzej Stasiuk powiedział w jednym z wywiadów, że podróżuje się po to, żeby spojrzeć z dystansu na swój kraj, na miejsce, w którym się żyje. Nie sposób uniknąć takich porównań i refleksji podczas wycieczek po odległych zakątkach globu – ojczyzna, polityczna czy kulturowa, nieustannie nam towarzyszy. Zdaje się, że po116

dobną wizję wędrowania posiada znana z audycji radiowych i publikacji o tematyce podróżniczej sympatyczna Blondynka – Beata Pawlikowska. Blondynka w Himalajach to, jak głosi hasło na okładce, dziennik z podróży Pawlikowskiej po Nepalu. Jednak znacznie odbiega on formą od klasycznej odmiany dziennika – próż-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

no tu szukać konkretnych dat, niewielką rolę odgrywa chronologia. To raczej swobodny zbiór pewnych obrazów, sytuacji składających się na barwny i intrygujący opis dziewiczego kraju na Dachu Świata, wciśniętego między dwie gospodarcze potęgi, Chiny i Indie. Między relacje z wyczerpującego trekkingu wokół Annapurny, dziesiątej co do wielkości góry świata, i zapisy rozmów ze swoim nepalskim przewodnikiem, Rajanem, autorka zręcznie wplata swoje przemyślenia

fotografii Pawlikowskiej przedstawiających większość opisanych uprzednio ludzi, miejsc i sytuacji. Wydawać się może, że autorka nie wyczerpuje w Blondynce w Himalajach swoich możliwości pisarskich i nie przekazuje wszystkiego, co mogłaby, że pozostawia pewien niedosyt, pisząc raczej oszczędnie i zdawkowo. Te sugestywne, krótkie i osobiste relacje sprawiają jednak wrażenie celowych, prawdopodobnie mają stać

Czekamy na blondynkę w Skierniewicach na temat zachodniej cywilizacji. Szczególnie słowa: „Jestem szczęśliwym wędrowcem, który przemierza świat od Nowego Jorku aż po wioskę w Himalajach i może je ze sobą porównać” nasuwają skojarzenie ze wspomnianą wcześniej opinią Stasiuka. Pisany swobodnym, lekkim stylem, acz zachowujący wysoką kulturę słowa tekst to tylko jeden z elementów składowych tej świetnej pod względem edytorskim pozycji. Znajdziemy tu też niezwykle spójne z opowieścią rysunki-notatki (czytelnik odnosi wręcz nieodparte wrażenie, że to one, wykonane na szybko podczas wyprawy, stały się punktem wyjścia do powstania tekstu ciągłego) ukazujące w sposób bardzo schematyczny, lecz zapadający w pamięć niektóre z osobliwości Nepalu, jak choćby zbieranie i suszenie odchodów jaków na opał czy rodzaje świątyń buddyjskich. Całości dopełnia pokaźna kolekcja profesjonalnych

się jedynie zachętą, impulsem do bliższego poznania opisywanej krainy. Żadne ze słów w tej niewielkiej książeczce nie jest zbędne. Mimo swobody stylu Pawlikowska zachowuje dużą staranność, a przez subiektywizację opisu sprawia, że po przeczytaniu ostatniej strony pragnie się spakować plecak, włożyć wygodne buty i natychmiast wyruszyć w Himalaje, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam tak, jak ona pisze. „I ciągle dal / Za dalą dal / Zawieje, śnieżyce i żar, i kurz / I nie wiem nawet już / Czy tam gdzieś będzie kres” – mogłaby powtórzyć za Stachurą Beata Pawlikowska, wspinając się po kolejnych skalnych schodach wśród kwitnących rododendronów i tea-house’ów pachnących imbirem. Mogłaby, gdyby nie towarzysząca jej ciągle buddyjska mantra – „Om mani padme hum”. Co oznaczają te słowa? Obszernie wyjaśnia je sama Blondynka. W Himalajach. 117

| nr 11 wrzesień 2011 r.


W północ się odzieję Terry Pratchett

Tytuł: W północ się odzieję Autor: Terry Pratchett Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2011 Liczba stron: 304 Cena: 29,90 zł

Nazwisko Terry’ego Pratchetta jest powszechnie rozpoznawane, a jego książki czytają nie tylko osoby zainteresowane fantastyką. Mimo wydania kilkudziesięciu tytułów każdy kolejny jest wyczekiwany i ciepło przyjmowany przez fanów. Sytuacji tej nie zmienia nawet fakt, że Pratchett w swojej twórczości zmieniał 118

kilkukrotnie rozłożenie akcentów. Początek kariery pisarskiej to przede wszystkim humorystyczne opowiastki mające na celu jedynie bawić, ale z czasem w jego książkach – przede wszystkim tych należących do Świata Dysku – pojawiła się inna, bardziej poważna i mroczna nuta. Właśnie połączenie tych dwóch elementów

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

sprawiło, że utwory brytyjskiego pisarza zyskały tak dużą popularność. Minicykl o Tiffany Obolałej w obrębie Świata Dysku przyjęło się uważać za przeznaczony przede wszystkim dla młodszych czytelników. Takie założenie było uzasadnione być może przy pierwszych tomach, przede wszystkim ze względu na młody wiek głównej bohaterki. Z czasem jednakże książki te zaczęły być coraz poważniejsze. We W północ się odzieję Tiffany jest nadal nastolatką, ale problemy, z jakimi się styka, dotyczą zdecydowanie świata dorosłych, w dodatku jego ciemniejszych zakamarków. Jest to niejako inicjacja głównej bohaterki, jej wkroczenie w dorosłość. Nawet tytuł jest tutaj symptomatyczny: odzianie się w północ to założenie czarnych szat czarownicy – rzecz, przed którą Tiffany się broni, twierdząc, że ma jeszcze na to czas. Niestety nigdy nie ma się go tyle, ile by się chciało. Nie sposób się również oprzeć wrażeniu, że o wielu kwestiach Pratchett pisze tutaj znacznie bardziej dosłownie, niż nas przyzwyczaił w książkach uznawanych za „dorosłe”. To, co w nich zwykle ukryte gdzieś pod powierzchnią, zasłonięte przez surrealizm i farsę, w tej powieści jest często opisane dosłownie, co poprzez zestawienie z nadal nieco sielankową rzeczywistością robi jeszcze większe wrażenie. Nawet wierny czytelnik może przeżyć niewielki wstrząs. Wraz z kolejnymi książkami treści są coraz bardziej gorzkie, a wnioski z nich płynące mniej optymistyczne. W północ się odzieję nie jest tutaj wyjątkiem, a wręcz stanowi kolejny duży krok w tym kierunku.

Za pewną wadę powieści można uznać dosyć prostą i liniową – nawet jak na standardy Świata Dysku – fabułę. W dodatku główny wątek książki nie należy do najciekawszych: Tiffany jest ścigana przez potwora, którego pokonanie nie należy do prostych zadań, najpierw musi więc odkryć jego prawdziwą naturę. Kolejne epizody poszukiwań, a później walki nie przyciągają uwagi. O wiele ciekawsze są różne kwestie poboczne, dialogi między postaciami, drobne wątki rozsiane po całej książce. To właśnie dzięki nim rodzą się u czytelnika emocje i refleksje. Rzecz jasna W północ się odzieję to nie tylko gorzkie refleksje. Czytając o przygodach bohaterów, nieraz przyjdzie nam wybuchnąć śmiechem. Najwięcej humoru pojawia się w scenach z udziałem Nac Mac Feeglów – niewielkich ciałem, ale olbrzymich duchem istot, które spędzają życie na piciu i bijatyce, od czasu do czasu pomagając też Tiffany, nie zawsze z zamierzonym skutkiem. Żartobliwych akcentów jest oczywiście więcej, więc pod tym względem czytelnik nie powinien czuć się rozczarowany. Lata mijają, kolejne książki się ukazują, a Świat Dysku – używając nieco wyświechtanego sloganu – nadal uczy i bawi. Terry Pratchett ma niepowtarzalną zdolność pisania o rzeczach poważnych, a nawet tragicznych, w sposób humorystyczny i lekki. Myliłby się jednak ten, kto by twierdził, iż brytyjski pisarz spłyca poruszane problemy. Pod przykryciem z satyry ukryta jest ostro tnąca klinga. Odczytywanie książek brytyjskiego pisarza wyłącznie na płaszczyźnie humorystycznej – chociaż możliwe – odziera je z tego, co w nich najistotniejsze. 119

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Kroniki Armady Scenariusz: Philippe Buchet, Jean David Morvan Rysunki: Różni twórcy

Tytuł: Kroniki Armady Wydawca: Egmont Polska Scenariusz: Philippe Buchet, Jean David Morvan Rysunki: Różni twórcy Stron: 128 Format: 19x26 cm, druk: kolorowy, papier: kredowy Cena: 59,99 zł

Seria Armada już od dekady stanowi stałą pozycję w ofercie wydawnictwa Egmont. Nie można było się w niej nie zakochać, tak jak nie można było nie zauroczyć się postacią Navis. Philippe Buchet i Jean David Morvan powołali do życia bohaterkę niezwykłą – ostatnią przedstawicielkę rasy 120

ludzkiej, równocześnie pewną siebie i zdecydowaną, ale też wrażliwą na krzywdę innych. I jeszcze na dodatek świetnie ubraną! Navis to wyjątkowy przypadek komiksowej kobiety, która „zmienia ubrania” między scenami. Galerią jej strojów można by obdzielić kilka pokazów mody.

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

Navis uosabiała zawsze to, co najlepsze w człowieku. W przemierzającej kosmos ogromnej armadzie okrętów zamieszkanych przez przedstawicieli niezliczonych ras stanowiła jednostkę wyjątkową. A przy okazji pakowała się w przygody, które na stałe odmieniały zarówno los jej bliskich, jak i całych planet. Nic zatem dziwnego, że z czasem popularna seria doczekała się produkcji pobocznych, do których można zaliczyć właśnie Kroniki Armady. Album, wydany w egmontowskim cyklu Science Fiction, to antologia krótkich historii komiksowych obracających się wokół wydarzeń znanych z poszczególnych tomów. Nad scenariuszami czuwali Buchet i Morvan, dopisując prologi i epilogi do swoich własnych pomysłów. Do współpracy zaprosili zaś kilkunastu artystów, spośród których polskiemu czytelnikowi zapewne najwięcej powie nazwisko Sylvaina Savoi (rysownika Marzi do scenariuszy Marzeny Sowy). Pomimo opiekuńczego oka „ojców” Armady, Kroniki… cierpią na typową przypadłość antologii, czyli nierówny poziom. Wydaje się, że to, co było najciekawszego do opowiedzenia o Navis, zostało już opowiedziane. Dlatego choćby kolejne epizody dopisywane do chyba najlepszego tomu W trybach rewolucji nie tylko nie grzeszą świeżością, ale zalatują wtórnością i odcinaniem kuponów od sukcesu. Z drugiej strony zbiór pokazuje, które motywy z oryginalnych opowieści niosą ze sobą największy potencjał i prowokują do

kontynuowania otwartych wątków. Prawdopodobnie z tego powodu Morvan i Buchet chętnie powracają do scenerii planety, na której znaleziono małą Navis, oraz do postaci niebezpiecznego, zafascynowanego Ziemianką konsula Enshu Atsukau. Jednak byłoby kłamstwem powiedzieć, że któraś z krótkich historyjek sprawia, że pogłębia się recepcja serii. Kroniki Armady nie są albumem skierowanym do przypadkowych odbiorców. Nie znając oryginalnych tomów, trudno będzie zrozumieć odniesienia i niuanse. Dla fanów serii będą natomiast stanowić uzupełnienie kolekcji, do którego być może powrócą. Choćby po to, by go przekartkować i zobaczyć, w jakie kreacje „ubrali” Navis zafascynowani nią rysownicy. 121

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Chichot losu Hanka Lemańska

Tytuł: Chichot losu Autor: Hanka Lemańska Wydawnictwo: Zysk i S-ka 2011 Stron: 269 Cena: 29,90 zł

Hanka Lemańska była psychologiem i trenerką umiejętności, autorką opowiadań, powieści Chichot losu i Aneczka oraz poradnika Jak będąc kobietą w dowolnym wieku, zepsuć życie sobie i innym. W 2010 roku książka Chichot losu doczekała się ekranizacji. W serialu pod tym samym tytułem w rolach głównych wystąpili Marta Żmuda Trzebiatowska i Mateusz Damięcki. Ambitna i niezależna Joanna prowadzi poukładane życie – realizuje się w 122

prestiżowej firmie, wolny czas spędza z przyjaciółkami lub z Markiem, z którym łączy ją romans bez większych zobowiązań. Jeden telefon zmienia wszystko. Joanna zgadza się zająć dziećmi koleżanki, Elżbiety, podczas jej trzydniowej nieobecności. Jednak Elżbieta ginie w wypadku samochodowym, a nastoletnia Asia i mały Łukasz zmuszeni są do pozostania ze swoją nową opiekunką na czas nieokreślony. Jak ich obecność wpłynie na życie Joanny? Czy odnajdzie się w nowej roli?

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

Wreszcie, czy będzie w stanie pogodzić karierę zawodową, romans z Markiem i opiekę nad dziećmi? A może to, co z początku wydawało się katastrofą, przyniesie Joannie szczęście? Chichot losu to właściwie kolejna na polskim rynku powieść o współczesnym Kopciuszku. Jednak na dzisiejszy chick lit nie składają się już tylko historie otyłych Bridget Jones, które szukają odpowiedniego mężczyzny i po wielu zabawnych perypetiach w końcu go znajdują. Kopciuszek Lemańskiej jest spełniony, niezależny, wręcz samowystarczalny, co więcej, nie szuka drugiej połowy. Poza tym zdarzenia, które mu się przytrafiają, nie należą do zabawnych. Mimo to wszystko nieodłącznie prowadzi – jak to w chiclitowych bajkach – w ramiona księcia, mężczyzny idealnego, każdy kłopot znajduje rozwiązanie, zło zostaje ukarane, a dobro nagrodzone. Nie ma w tym nic złego, że w Chichocie losu Lemańska przeważnie trzyma się utartego schematu. Jednak to, co było oryginalne, co stanowiło atut tej powieści, zostało karygodnie spłycone. To mogła być książka o układaniu sobie życia od początku, o wychodzeniu z żałoby, o budowaniu silnych relacji międzyludzkich, a wreszcie o wyścigu szczurów, na jaki skazany jest współczesny człowiek. Te wszystkie istotne problemy zostały ledwie muśnięte piórem Lemańskiej w tak powierzchowny sposób, że można by śmiało sądzić, iż Chichot losu został napisany przez gimnazjalistkę, a nie doświadczoną psycholog. O tym, jak wygląda życie Joanny sprzed wypadku koleżanki, czytelnik może się dowiedzieć właściwie tylko z noty wydawcy zamieszczonej na okładce, bo praktycznie od razu zostaje wprowadzony w sytuację, w której ustalony porządek ulega zaburzeniu. Przez brak porównania, fakt reorganizacji czyjegoś życia, czyli w zasadzie główny wątek powieści, traci na wyrazistości.

Jednak jest to właściwie najmniejszy zarzut, jaki można postawić Chichotowi losu. Dużo gorzej wypadają całkiem jednowymiarowe postaci, czasem ledwie naszkicowane wedle utartych schematów: psotny, mały chłopczyk, zły karierowicz, zagubiona, zamknięta w sobie nastolatka, rozsądna starsza kobieta pełniąca w tej bajce rolę dobrej wróżki. Lemańska właściwie nie zatrzymuje się przy dręczących ich konfliktach. Problemy ledwie zasygnalizowane zostają albo zepchnięte na margines, albo natychmiastowo się rozwiązują. Zacięcie psychologiczne Lemańska wykazała wyłącznie w przypadku postaci Agaty, koleżanki Joanny, która wikła się w nieudane związki z powodu wychowania w rozbitej rodzinie, a jednak i ten wątek jest potraktowany raczej powierzchownie. Dużą niezręcznością ze strony pisarki wydaje się uzupełnianie tragedii, które spotykają bohaterów, stylistyką rodem z Chmielewskiej. Tam, gdzie raczej czas na łzy, nie ma miejsca na humor. Trudno stwierdzić, czy Lemańska chciała się wpisać w konwencję chick litu, czy rozładować negatywne emocje – wplecenie komicznych przemyśleń czy zdarzeń tuż obok życiowych dramatów nie tyle śmieszy, co po prostu wywołuje niesmak. Chichot losu mógł być świetną powieścią poruszającą ważne kwestie społeczne. Niestety pisarka jedynie nieudolnie ślizga się piórem po problemach. Do tego można dodać małą płynność między poszczególnymi scenami, język i konstrukcję na poziomie szkolnym, a wreszcie brak pogłębienia psychologicznego bohaterów (co jest tym bardziej żenujące, że – przypomnę – autorka była psychologiem). Zatem Chichot losu, pomimo ogromnego potencjału, jest jedynie literackim bublem. Pozostaje tylko chichotać nad poziomem takiej literatury – oczywiście przez łzy. 123

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Pieśniarz Wiatru William Nicholson

Tytuł: Pieśniarz Wiatru Autor: William Nicholson Tłumaczenie: Milena Wójtowicz Wydawnictwo: Fabryka Słów 2010 Stron: 336 Cena: 33,00 zł

Od czasów triumfalnego wkroczenia na rynek serii o przygodach Harry’ego Pottera podaż książek dla dzieci i młodzieży skoczyła niczym dźgnięta ostrogą. Żelaznym prawem rachunku prawdopodobieństwa niektóre z nich dorównują bestsellerom J. K. Rowling, niektóre nie do końca, a niektóre stają się przedmiotem re124

cenzji i oceny jak ta powyżej. Należy dodać, że odniesienie do przygód czarodzieja z Privet Drive nie jest tylko wymysłem recenzenta, ale reakcją na poczynania wydawcy. Rzecz dzieje się w nie do końca precyzyjnie określonym bajkowym świecie, początkowo w ogromnym mieście zwanym Amaranth. Daw-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

no temu lud tajemniczych nomadów zamieszkał na pewien czas opodal miasta i zbudował w nim dziwaczną konstrukcję, zwaną tytułowym Pieśniarzem Wiatru, a następnie odjechał. Właściwa akcja książki rozpoczyna się jednak wiele, wiele lat później, kiedy już nawet najstarsze legendy nie wspominają o tym, kto, jak i kiedy zbudował Pieśniarza. W mieście, które tymczasem się rozrosło, panują dość ciekawe, choć niewątpliwie represyjne porządki. Polegają

terów książki – młodej Kestrel. Ku przerażeniu matki i przy cichym poparciu ze strony ojca zbuntuje się ona całkowicie przeciwko systemowi społecznemu miasta Amaranth, przez co wraz z bratem będzie zmuszona uciekać. Uciekłszy, będą musieli przemierzyć rozległe pustkowia i ostępy, żeby ocalić swoją rodzinę przed straszliwym złem z odwiecznych legend i proroctw. Rodzeństwo – wraz z towarzyszącym im lokalnym głupkiem o złotym sercu – podejmuje

Akcja książki dobiega wyczekiwanego końca, bez większej troski o spójność, logikę czy też sens one na ocenie wartości i pozycji każdego obywatela poprzez kompleksowy, odbywany cyklicznie, publiczny egzamin z wiedzy. System egzaminów wpływa na aktualnie zajmowaną pozycję społeczną każdego obywatela Amaranth, włącznie z tym, że od wyników głowy rodziny zależy pozycja całej rodziny – decyduje, w jakiej dzielnicy będą mogli mieszkać, jak duże mieszkanie będzie im przysługiwać, gdzie będą pracować lub uczyć się członkowie rodziny. Słowem, totalitaryzm pełną gębą, choć nie za bardzo wiadomo, z czego utrzymujący administrację i kosztowny system powszechnego egzaminowania każdego od wieku dziecięcego aż do późnej starości. Ale co tam, to przecież tylko książka dla dzieci. One z pewnością ucieszą się, czytając, że nauka i egzaminy są złe. Ten właśnie system jest obiektem nienawiści jednego z dwojga głównych boha-

wędrówkę bez większego pojęcia o jej celu i swoim położeniu, pozwalając się nieść akcji, prowadzącej ich przez serię przypadkowych spotkań i wydarzeń do przewidywalnego końca. I tak przypadkiem i sztampowym pomysłem autora akcja książki dobiega wyczekiwanego końca, bez większej troski o spójność, logikę czy też sens. Cel podróży zostaje odnaleziony, legendarne, straszliwe zagrożenie zostaje przebudzone tylko po to, żeby zostać prędko unicestwione. Koniec tomu pierwszego. U założeń fabularnych Pieśniarza Wiatru leżał całkiem ciekawy pomysł, a właściwie nawet dwa, niestety oba kompletnie niedopracowane. Notka reklamowa na okładce dumnie głosi: „Klasyczna historia w stylu Harry’ego Pottera, która tylko czeka, by wspiąć się na listy bestsellerów”. Niech czeka. 125

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Powrót niani Emma McLaughlin & Nikola Kraus

Tytuł: Powrót niani Autor: Emma McLaughlin & Nikola Kraus Tłumaczenie: Monika Bukowska Wydawnictwo: Znak 2010 Liczba stron: 412 Cena: 34,90 zł

Powrót niani jest kontynuacją bestsellerowej Niani w Nowym Jorku. Autorki znów przenoszą czytelnika w świat bogaczy z Upper East Side, dla których najważniejsze są pieniądze, a rodzina powinna być kolejnym sukcesem, którym chwalą się na przyjęciach, natomiast ich dzieci małymi geniuszami uczącymi się 126

w najlepszych szkołach, znającymi pięć języków i wygrywającymi prestiżowe nagrody sportowe. Najlepiej gdyby też za bardzo nie wchodziły w drogę rodzicom, a wszystkie sukcesy osiągały pod opieką swoich niań. Od dramatycznego rozstania z Grayerem minęło już dwanaście lat. W tym czasie Nanny skończyła studia

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

i wyszła za Ryana (znanego w pierwszej części jako Ciacho z Harvardu). Z powodu jego pracy w ONZ na kilka lat wyjechali z Nowego Jorku, mieszkali m.in. na Haiti i w Sudanie. Teraz postanowili wrócić. Sprzedali stare mieszkanie rodziców Ryana i kupili dom, który jednak trzeba wyremontować. Poza tym Nan próbuje rozkręcić swoja firmę consultingową – ma na razie tylko jednego klienta, ale to przecież dopiero początek. Wkrótce dosta-

McLaughlin i Kraus powracają w wielkim stylu. Dalsze losy Nanny opisują tym samym językiem, pełnym humoru i ironii. W zabawny i lekki sposób piszą o rzeczach ważnych. Przekonują, że rodzina ma wielką wartość, której niestety nie doceniamy i że dzieciństwo powinno pozostać dzieciństwem. Piszą o dzieciach, które zamiast uczyć się świata pod okiem rodziców, chodzą na dziecięce tai-

McLaughlin i Kraus powracają w wielkim stylu. Dalsze losy Nanny opisują tym samym językiem, pełnym humoru i ironii. W zabawny i lekki sposób piszą o rzeczach ważnych je pracę w elitarnej szkole, gdzie ma pełnić funkcję pośrednika pomiędzy nauczycielami a radą szkoły złożoną z bogatych rodziców. Kłopoty spadają na nią niespodziewanie. Najpierw Ryan mówi jej, że chce mieć dziecko, a zaraz potem wyjeżdża na kolejną misję. Praca okazuje się trudniejsza, niż wydawało się na początku, a na domiar złego remont domu nieznośnie się przedłuża. A gdy już wydaje się, że gorzej być nie może, w jej życie ponownie wkracza Grayer (teraz już popalający, zbuntowany nastolatek) i jego młodszy brat, Stilton. Do Nanny wracają wspomnienia ostatniego spotkania z Państwem X i żal do siebie samej, że wtedy, dwanaście lat temu, nie zrobiła więcej, by pomóc Grayerowi. Tylko czy tym razem uda się jej przeciwstawić bezdusznej Pani X i jej zawsze nieobecnemu mężowi?

-chi i lekcje francuskiego, by w tym czasie matki miały czas na manicure, a ojcowie na kochanki. Bohaterów Powrotu Niani polubimy od początku. Potem okaże się, że niektórych niesłusznie, bo pod maską serdecznej przyjaciółki czy wspaniałego nauczyciela kryje się ktoś zupełnie inny. Jednak to chyba typowe dla opisywanego przez autorki środowiska, które kusi zbytkiem i bogactwem, ale jeśli przyjrzeć mu się bliżej, łatwo zauważyć, że wcale nie jest tak pięknie, jak się wydawało. Powieść czyta się szybko, oburzając się od czasu do czasu na Państwa X i kibicując Nanny i Grayerowi. Zaskakujące zwroty akcji i takie samo zakończenie dowodzą, że Upper East Side to świat, w którym nie można być niczego pewnym. 127

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Lustra miasta Elif Şafak

Tytuł: Lustra miasta Autor: Elif Şafak Tłumacz: Anna Akbike Sulimowicz Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie 2011 Liczba stron: 395 Cena: 44,90 zł

Pełna barw mozaika tworzona przez części o różnych kształtach i fakturach; części, z których każda nawet pachnie inaczej. Takie są właśnie Lustra miasta, ostatnio wydana w Polsce powieść Elif Şafak, jednej z najpopularniejszych współczesnych pisarek tureckich. Jakież to elementy składają się więc na tę niejednorodną całość? 128

Przede wszystkim miasta. Kolory Madrytu są wyblakłe, spalone słońcem i strachem. Wszechobecna Święta Inkwizycja pracowicie wygładza jego powierzchnię, usuwając wszelkie nierówności, rysy, pęknięcia i wybrzuszenia, wypalając chwasty. Pewną osłodą stają się chłodne wnętrza domostw, gdzie barwy od-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

zyskują trochę ze swojej intensywności. Zapach strachu gubi się tam wśród zwyczajnych woni towarzyszących codziennemu życiu, ale nieokreślony niepokój, nakazujący zawsze mieć się na baczności, nigdy do końca nie znika. Padwa i Wenecja, choć również parne, nie duszą tak, jak hiszpańska stolica. Czuje się w nich orzeźwiającą wolność, otwartość na nowe i nieznane. W palecie ich kolorów dominują mocne, żywe odcienie, pachnące zwojami pergaminów i niczym nieskrępowaną twórczą swobodą. Stambuł, tytułowe miasto, to najpiękniejsza część mozaiki. Skupia w sobie niesamowitą feerię barw, które w połączeniu z orientalnymi, ciężkimi zapachami tworzą przyciągającą i odurzającą mieszankę. Do opisanych miejsc należy dodać dwie płaszczyzny, na jakich rozgrywają się wydarzenia i jakie dopełniają wspomnianą mozaikę. Pierwsza z nich to XVII-wieczna rzeczywistość, zgodna z historią i jak najbardziej zwyczajna. Czytelnik równolegle śledzi losy rodziny Pereirów i inkwizytora Alonsa Pereza de Herrery – koleje ich życia toczą się po odległych na pozór torach, które jednak pewnego dnia niebezpiecznie się do siebie zbliżają. Druga płaszczyzna, o wiele bardziej intrygująca, to świat szeroko definiowanej magii, religijnych objawień, ludowych wierzeń, zabobonów, zakazanych rytuałów. Oba wymiary powieści nie tylko się przeplatają, ale i wzajemnie dopełniają. Brzmi ciekawie? Może nawet zachęcająco? Niestety to tylko brzmienie. Lustra miasta miały ogromny potencjał. Oddając się lekturze, każdy z pewnością

potwierdzi, że pisać Elif Şafak umie, a warsztatu wielu mogłoby jej pozazdrościć. Piękny styl czaruje i uzależnia, na początku nie pozwala oderwać się od książki, każąc łapczywie przewracać kartkę za kartką. Potem zawiązuje się akcja, pojawiają bohaterowie i wplątują czytelnika w swoje losy. Rośnie napięcie, rośnie ciekawość, rośnie zachwyt... Ale w pewnej chwili okazuje się, że coś jest nie tak. Styl, coraz bardziej zagmatwany i pełen ozdobników, przestaje zachwycać, a zaczyna męczyć. Pojawiają się podejrzenia, że, owszem, pomysł gdzieś był, ale zagubił się wśród tych wszystkich metafor, epitetów, znaczeń i niedomówień. W konsekwencji odkłada się książkę z niedosytem i konfuzją, z kiełkującą w głowie myślą, że to tylko sztuka dla sztuki, pisanie dla pisania. Zapewne zdziwi to kogoś, kto zna poprzednio wydane w Polsce książki Elif Şafak, bardzo dobrze przyjęte przez czytelników: Pchli pałac oraz Bękarta ze Stambułu. Chronologicznie jednak Lustra miasta są najstarsze i powstały jako pierwsze; być może to jest powód, dla którego odstają poziomem od pozostałych dwóch powieści. Czy to oznacza, że po Lustra miasta sięgać nie warto? Prawdopodobnie znajdą się osoby, którym na tyle przypadnie do gustu narracja i styl autorki, że warstwa fabularna nie będzie aż tak istotna, zwłaszcza że w książce znajduje się mnóstwo urzekających fragmentów. Jeśli jednak dla kogoś ważne jest nie tylko, jak się pisze, ale również co się pisze, lepiej poświęcić swój czas na inną lekturę. 129

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Lustrzane odbicie Tana French

Tytuł: Lustrzane odbicie Autor: Tana French Tłumaczenie: Paweł Wieczorek Wydawnictwo: Albatros 2011 Liczba stron: 552 Cena: 35,30 zł

Napotkanie własnego sobowtóra może być zabawnym doświadczeniem. Ale nie w każdych okolicznościach... Przekonuje się o tym Cassie Maddox, policjantka z dublińskiego Wydziału ds. Przemocy Domowej, gdy zostaje wezwana na miejsce zdarzenia nienależącego do kompetencji jej jednostki. W zrujnowanej 130

chacie na peryferiach pobliskiego miasteczka Glenskehy leżą zwłoki młodej kobiety łudząco podobnej do Cassie. Samo to nie byłoby jeszcze tak przerażające, gdyby denatka nie miała dokumentów na nazwisko Alexandry Madison – fikcyjnego alter ego Cassie, stworzonego kilka lat wcześniej, gdy ta pracowała jeszcze

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

w Wydziale Operacji Tajnych i udawała studentkę jednej z miejscowych uczelni, by rozpracować od wewnątrz siatkę handlarzy narkotyków. Po zranieniu Cassie przez dealera rzekoma Lexie przerwała studia, żeby podreperować zdrowie za granicą, a teraz powróciła, tylko że w innym ciele! W dodatku martwym... Napięcie dalej rośnie, bo Frank Mackey, dawny przełożony Cassie, wpada na iście szatańską koncepcję rozpracowania sprawy; aby jego pomysł się udał, Cassie musi znów przywdziać skórę tajnej agentki i wejść między potencjalne wilki. Sam, obecny chłopak Cassie, policjant z Wydziału Zabójstw, jest temu przeciwny, ale jeśli ktoś już raz posmakował ryzyka, niełatwo go przekonać, że gra jest niewarta świeczki, a przy tym Cassie ma motywację osobistą: przecież ktoś ukradł jej tożsamość. To nic, że tę nieprawdziwą. Prawdopodobnie najlepiej byłoby czytać Lustrzane odbicie, znając pierwszą część cyklu powieściowego z udziałem Cassie – Zdążyć przed zmrokiem – jednak jeśli nie mamy takiej możliwości, informacje wplecione przez autorkę w aktualnie opowiadaną historię wystarczają, żeby wiedzieć o bohaterce i jej otoczeniu to, co niezbędne. Jak przystało na przyzwoity thriller, akcja wciąga i utrzymuje czytelnika w napięciu przez blisko pięćset stron… by stracić pod koniec dynamikę, gdy przychodzi do finałowych wyjaśnień. Ta partia tekstu wydaje się zdecydowanie słabsza od innych – i z powodu gadulstwa zaangażowanych w daną scenę postaci, i średnio przekonującego zachowania najważniejszej spośród nich – jednak nie do

tego stopnia, by zniweczyć dotychczasowe dobre wrażenia. Na plus należy policzyć powieści zgrabny, bogaty język (a i sam przekład jest bardzo udany), wyraziste opisy scenerii – zwłaszcza wnętrz Whitethorn Hall, których klimat przywodzi na myśl czasy, gdy od angielskich posiadaczy zależało całe „być albo nie być” irlandzkich wieśniaków i robotników – oraz całkiem niezłe kreacje psychologiczne głównych osób dramatu. Na minus, prócz wspomnianego wcześniej przegadania końcowego epizodu, pozostawienie bez wyjaśnienia albo z niedostatecznym wyjaśnieniem paru elementów. A ze strony wydawcy – niedopasowanie ilustracji do tekstu. Konia z rzędem temu, kto dostrzeże podobieństwo między sportretowaną na okładce blondynką o porcelanowej cerze a rysopisem denatki, który przedstawia się następująco: „(…) krępa i chłopięca. (…) dało się więc dostrzec jedynie krótkie czarne loki (…)”. Ostateczne wrażenie pozostaje na tyle dobre, by zachęcić czytelnika do poszukania w księgarni czy bibliotece tego lub innych tomów przygód Cassie Maddox. Zwłaszcza jeśli należy ów czytelnik do tych osób, które łatwo przywiązują się do bohatera, bo Cassie daje się lubić, choć nie jest ani tak brawurowa jak Nastia Kamieńska, ani tak profesjonalna jak Kathryn Dance czy Kay Scarpetta, by wymienić tylko kilka pań odgrywających główne role w powieściowych cyklach tego samego gatunku. A przecież to dopiero początek serii i być może Cassie po kilku tomach będzie mogła zademonstrować wszystkie tkwiące w niej możliwości. 131

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Niewzruszenie Ewa Nowak

Tytuł: Niewzruszenie Autor: Ewa Nowak Wydawnictwo: Egmont, 2010 Liczba stron: 207 Cena: 26,99 zł Twarda oprawa

Rodziny się nie wybiera. Wyznawcami tej teorii wydaje się rodzeństwo – Marianna i Lew Henselowie, którzy stanowią doskonały tandem, a zarazem front przeciwko swoim nieco infantylnym, ale niezwykle barwnym rodzicom. U Henselów wszystko jest na opak. Matka nie spędza w kuchni ani minuty dłużej, niż to jest konieczne, a nieporadny ojciec kompletnie nie ra132

dzi sobie z przejmowaniem obowiązków domowych. Wspólne rodzinne weekendy to również abstrakcja, gdyż to właśnie w te dni Anna Hensel vel wróżka Sylwana stawia tarota, a jej mąż Janusz, weselny muzyk, wykonuje z zespołem Esy-Floresy cotygodniową chałturę. Mańka i Lew zamiast drzeć ze sobą koty, o dziwo, przyjaźnią się. Jeśli dodać do tego korowód nietypo-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

wych, kolorowych postaci drugoplanowych i pierwsze drżenia serca nastolatków, to mamy idealny przepis na przezabawną, ale niepozbawioną refleksji powieść dla młodzieży. Niewzruszenie to jedenasta z serii „miętowej” powieść Ewy Nowak. Autorka podejmuje w niej ważne dla dorastających czytelników problemy. Rodzące się pierwsze uczucie, relacje z rówieśnikami w szkole i na stopie prywatnej, wreszcie niełatwe stosunki z rodzicami to tematy przewodnie ów serii.

rych ona nie odwzajemnia. Przygody sercowe to pretekst do stawiania pytań o miłość w ogóle, a dzięki niebanalnym klientom wróżki Sylwany, upatrującym w ezoteryce wyroczni w sprawach romansowych, młody czytelnik będzie mógł skonfrontować różne spojrzenia na miłość, związek, rodzinę. Ewa Nowak nie podaje gotowych rozwiązań, a pozwala czytelnikowi opowiedzieć się za którąś ze stron, jednocześnie nie zdradzając się z własnymi poglądami. Ale książka

Warstwa słowna książki bazuje na inteligentnym humorze, błyskotliwych dialogach, ripostach i ironicznych uwagach Autorka, być może dzięki swojemu pedagogicznemu wykształceniu, zdaje się znać doskonale psychikę i zachowania młodych ludzi. Posługuje się językiem dobrze znanym młodzieży, choć dalekim od slangu subkultur. Warstwa słowna książki bazuje na inteligentnym humorze, błyskotliwych dialogach, ripostach i ironicznych uwagach. W narrację umiejętnie zostały wplecione także sentencje o charakterze prawd życiowych. Na pierwszy plan wysunięto sercowe perypetie rodzeństwa. Lew przeżywa duchowe udręki, gdyż niefortunnie zakochał się w koleżance swej siostry – starszej o trzy lata trzpiotowatej Gabi. I to wcale nie różnica wieku spędza mu sen z powiek, ale zachowanie Gabi, która flirtuje z kim popadnie, zupełnie nie dostrzegając płomiennego uczucia, jakim obdarzył ją młodszy kolega. Marianna ma odwrotny problem. Znajomy z obozu ulokował w niej swe uczucia, któ-

– wbrew pozorom – nie ogranicza się tylko do wątku miłości i jej roli w życiu każdego człowieka. Autorka udowadnia, że młodzież nie musi podążać wydeptanymi ścieżkami utartych schematów i powielać stereotypów, uczy, że inne nie znaczy gorsze. Niewzruszenie to także książka o chorobie w rodzinie oraz bezgranicznej i wymagającej poświęceń miłości człowieka do zwierzęcia. Powieść, choć przeznaczona dla młodzieży, zainteresuje także dorosłego czytelnika. Ciepło i radość, jakie emanują z jej kart, sprawiają, że tylko poczucie obowiązku pozwala się oderwać od lektury, i rodzą przeświadczenie, że chcielibyśmy mieć takich sąsiadów jak sportretowana rodzina. Niewzruszenie to powieść, która powstała w oparciu o stałe, niezmienne wartości moralne, napisana w sposób współczesny, lekki, zabawny, bez zbędnego, namolnego kaznodziejstwa. 133

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Eglantyna. Przypadek 1. Catherine Jinks

Tytuł: Eglantyna. Przypadek 1. Autor: Catherine Jinks Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski Wydawnictwo: Egmont Polska, 2010 Cena: 19,90 zł Liczba stron: 152

Trudne jest życie współczesnych nastolatków. Nie tylko mierzą się z codziennymi zmorami, na przykład w postaci szkoły, ale w coraz młodszym wieku stają twarzą w twarz z duchami, wampirami i innymi tego typu rozrywkami. Eglantyna to kolejna powieść z gatunku „paranormal134

nych”, królujących obecnie na listach bestsellerów literatury młodzieżowej. Jedenastoletnia Allie (zdrobnienie od Alethea) wraz z mamą hippiską, wujkiem Rayem i nieznośnym młodszym bratem Bethanem przeprowadza się właśnie do zrujnowanej posiadłości o dość dziwnej atmosfe-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

rze. Jednak na horyznocie rysuje się jej własny pokój, bez plastikowych dinozaurów na podłodze. Książka czerpie z klasycznych schematów powieści grozy, rozcieńczając groźny element i czyniąc go raczej pretekstem do łamigłówki logicznej czy też dochodzenia rodem z nowelki detektywistycznej. Allie jest bowiem osobą metodyczną, wykazującą godne naukowca podejście do tajemniczych napisów pojawiających się ni stąd, ni zowąd na ścianach pokoju brata. Badania zaprowadzą ją do wiktoriańskich romansów, emancypantek, pojawiającego się już w wieku XIX problemu anoreksji i pozwolą się zmierzyć z Eglantyną, tajemniczą autorką napisów. Oczywiście nie będzie to starcie w stylu Egzorcysty, ani nawet Hermiony Granger. Allie jest badaczką, przyrodniczką i molem książkowym. Historia jest w zasadzie prosta, ale najważniejsza jest główna bohaterka. Allie to ciekawa i ciekawska dziewczynka, wykazująca samodzielność myślenia i żyłkę odkrywcy. Jest uważną obserwatorką – jej opisy kolejnych praktyk newage’owych stosowanych przez hippisowską mamę nabierają waloru komicznego w zderzeniu z nieubłaganą logiką umysłu dziewczynki. Natomiast wzmianki o tacie, który mieszka obecnie w Tajlandii, ale który telefonuje raz w miesiącu, o kolejnych wujkach i przeprowadzkach skłaniają do niezbyt wesołych refleksji na temat prawdziwego obrazu związków dorosłych w oczach dzieci. Dodatkowy plus należy się autorce za nieunikanie trudnych tematów,

takich jak wyobcowanie i samotność w tłumie czy anoreksja – niektóre z nich są opisane tak, że horrorem staje się czytanie o nich, a nie o paranormalnych pomysłach Eglantyny. Jednak niektóre elementy powieści budzą mieszane uczucia. Jeden z nich to szkicowość świata przedstawionego. Tło powieści jest ledwie zamarkowane. Gdyby nie fakt, że Allie loguje się na australijską stronę internetową, a na dalszych kartach powieści pada nazwa Nowej Południowej Walii, akcję trudno byłoby umiejscowić na mapie. Brak jest jakichkolwiek realiów, choćby fauny i flory, co budzi pewne zdumienie, jako że bohaterka jest zagorzałą przyrodniczką. Szkoła jest przedstawiona przy użyciu wytartych schematów – do tego stopnia, że w zasadzie ogranicza się do postaci bibliotekarki, jednej przyjaciółki Allie i kilku brutalnych i głupich osiłków. Mimo to relacja Allie przykuwa uwagę, nawet jeśli historia i zagadka są prościutkie i mogą stanowić zaledwie czytadło dla młodszych nastolatek. W trakcie lektury wzdrygniemy się tu i ówdzie, bynajmniej nie ze strachu przed Eglantyną, a raczej w zdumieniu nad niezręcznościami tłumacza i redaktora. Podobnie, kiedy natykamy się na mniej lub bardziej poważne potknięcia i kalki stylistyczne, irytacja rośnie. Podejrzewam, że sporo uroku tej książeczki ulotniło się w przekładzie. Rezolutny głos Allie z pewnością zasługiwał na bardziej staranne tłumaczenie i redakcję. 135

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Eon: Powrót Lustrzanego Smoka Eona: Ostatni Lord Smocze Oko Alison Goodman

Tytuł: Eon: Powrót Lustrzanego Smoka Autor: Alison Goodman Wydawnictwo: Telbit Liczba Stron: 575 Cena: 39,90 zł Tytuł: Eona: Ostatni Lord Smocze Oko Autor: Alison Goodman Wydawnictwo: Telbit Liczba Stron: 655 Cena: 46,00 zł

Eon: Powrót Lustrzanego Smoka i Eona: Ostatni lord Smocze Oko to dylogia fantasy, która trafiła na polski rynek prosto z odległej Australii, skąd przybywają do nas ostatnio perełki literatury fantastycznej – tak było w wypadku popularnej aktualnie Trudi Canavan. Tak samo trafiła do nas trylogia Stare Królestwo Gar136

tha Nixa. Powieść została doceniona australijską nagrodą Aurealis Award. Powszechnie znany jest truizm mówiący, że nie należy oceniać książki po okładce. Jakkolwiek wyświechtany, dobrze tu pasuje. Czerwone kółko na okładce informujące, że to „Najlepsza powieść fantasy 2008 roku”, i wywołuje reakcję alergiczną

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

niemal tak silną jak „Rozmach porównywalny z Władcą Pierścieni”, którym to hasłem reklamowana jest większość książek z tego gatunku. Z okładkowego streszczenia dowiemy się, że główna bohaterka to dziewczyna udająca chłopca, by móc zdobyć zaszczytną funkcję przysługującą wyłącznie mężczyznom. Pomysł dość wtórny. Już u Tolkiena znajdziemy Eowinę, która udaje mężczyznę. Osadzenie wydarzeń w scenerii Dalekiego Wschodu też nie jest nowością –

między wymogami nurtu heroic a zachowaniem realizmu i logiki świata. Część pisarzy, na czele z George’em Martinem, wyraźnie pokazuje, że za głupotę trzeba płacić (często wysoką cenę). Inni twórcy zazwyczaj pozwalają, by idea happy endu przesłoniła brak logiki w utworze. Niestety, Alison Goodman zbyt często pozwala swoim bohaterom unikać konsekwencji złych decyzji. Przyczynia się to do przewidywalności niektórych fragmentów, ale szczęśliwie fabuła

Zmiennicy w świecie fantasy ze szczyptą orientu wystarczy spojrzeć na Disneyowską Mulan. Część z nas pamięta pewnie Kasię udającą Mariana w serialu Zmiennicy lub słynną powieść Hanny Ożogowskiej. Pisarka zatem wykorzystała stary pomysł, choć stworzyła w miarę interesującą fabułę. Umiejętnie wplotła w nią wątki romantyczne, a także rozważania o naturze ludzkiej. Warto docenić poruszenie trudnego tematu uczuć u osób, których seksualność wymyka się typowym podziałom. Akcja utworu rozgrywa się w scenerii, która w sposób oczywisty kojarzy się z Chinami lub Japonią. Jednak autorka zastrzega, że pomimo czerpania z kultury tych państw stworzyła świat mocno od nich odbiegający. Uniwersum to jest niewątpliwie ciekawe, a odnajdowanie w powieści kolejnych kontekstów kulturowych sprawia wiele radości. Większość pisarzy fantasy staje przed problemem, jakim jest balansowanie po-

momentami też zaskakuje, co jest sporym plusem. Książki są sprawnie napisane, a użyty język ułatwia wniknięcie w świat przedstawiony. Niestety zdarzają się miejsca, gdzie autorka (lub tłumacz) pozwoliła sobie na dość niefortunny dobór sformułowań, które kompletnie nie pasują do klimatu powieści. Szczęśliwie sama opowieść jest na tyle interesująca, że ten drobny mankament nie psuje przyjemności wynikającej z poznawania kolejnych przygód głównej bohaterki. Obie powieści, pomimo swoich wad, prezentują przyzwoity poziom, a ich czytanie sprawia wiele satysfakcji. Historia o Imperium Niebiańskich Smoków jest godna polecenia wszystkim miłośnikom fantasy, choć z pewnością nie są to pozycje, przy pomocy których uda się przekonać zagorzałego wroga tego rodzaju literatury. 137

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Thor: Saga Asgard Wolfgang Hohlbein

Tytuł: Thor: Saga Asgard Autor: Wolfgang Hohlbein Tłumacz: Miłosz Urban Wydawnictwo: Telbit 2011 Cena: 50 zł Stron: 829

Thor, pierwszy tom bardzo przypominającej nordycką mitologię sagi, autorstwa Wolfganga Hohlbeina, to dobra książka. Z drugiej strony to książka raczej słaba, jednakowoż mogłaby być również przyzwoita, choć sam nie jestem pewien czemu. Jako potencjalni czytelnicy winniście przyjąć mój punkt widzenia, ponieważ jest 138

mój, bo jasno i wielokrotnie zamierzam go przedstawić w niniejszej recenzji i istnieje spora szansa, że należę do panteonu nordyckich bóstw, jak co drugi bohater tej książki. Niemniej nie spodziewajcie się, że odpowiem Wam na pytanie, czy warto tę pozycję kupić, a potem – co gorsza – przebić się przez osiemset dwadzieścia dzie-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

więć stron. Gdybym się jednak głębiej zastanowił, to chyba odpowiem. Lubię niemieckich pisarzy, ponieważ ich nie znam. Od czasów licealnych zmagań z Goethem nie miałem okazji przeczytać nic, co wyszło spod pióra lub maszyny Niemca, więc bez uprzedzeń czy szczególnego uwielbienia otwarłem cegłę, jaką jest Thor. Nie dałem się przy tym zwieść szumnemu hasłu z okładki mówiącemu, jakoby pan Hohlbein miał być królem fantasy. Po pierwszych pięćdziesięciu stronach w głowie została mi jedna myśl – dobrze, że Niemcy są republiką. Po kolejnych dwustu wiedziałem, że wpadłem w głębokie tarapaty, bo muszę przeczytać ich jeszcze sześćset. Autor roztacza przed czytelnikiem wizję skutego lodem świata oraz podróżnika – mężczyzny pozbawionego pamięci, za to wyposażonego w szereg zadziwiających umiejętności. Spotyka go jedna przygoda za drugą, choć niestety żadna z nich nie jest ciekawa czy szczególnie zaskakująca. Co do treści, dość napisać, iż okraszono ją tłem nieodmiennie zimowym i monotonnym, natomiast plejada pozbawionych charakteru postaci drugoplanowych doskonale się w nie wtapia. Sama tajemnica tytułowego Thora zostaje rozwikłana na przestrzeni kilku pierwszych rozdziałów, a dalej pisarz serwuje mało przekonującą serię przemyśleń protagonisty, czasem wierzącego, że jest bóstwem, które zstąpiło na ziemię, zaś kiedy indziej odżegnującego się od tego z całą mocą. Bodaj jedynym pozytywem książki jest odznaczająca autora głęboka znajomość

mitologii nordyckiej oraz realiów życia ludzi północy, niemniej zabrakło mu ikry, by przekuć to wszystko w nową, interesującą jakość. Czytając odnosi się wrażenie obcowania z wczesnym projektem Larsa von Triera, który zdecydował się nakręcić na biało-czarnej taśmie 8mm wyjątki z życia norweskiego kowala. Tylko brakło taśmy i musiał to opisać. Próbkę stylu, w jakim książka jest napisana, zaprezentowałem już we wstępie. Z przyczyn nie do końca zrozumiałych – być może z winy tłumacza – co drugą, trzecią stronę czytelnik natrafia na zdania długie, niejasne, często wewnętrznie sprzeczne i fabularnie prowadzące donikąd. Ponadto brakuje tu oceny postaw bohaterów poprzez czyny oraz słowa. Hohlbein lubuje się głównie w opisywaniu z najmniejszymi szczegółami każdego gestu i myśli swoich postaci, przez co dialog o drugim śniadaniu urasta do rozmiarów epickiej opowieści. Z żalem – zwłaszcza za straconym czasem – muszę stwierdzić, że Thor. Saga Asgard to książka słaba i nie warta wspomnienia. Choć autor celował gdzieś pomiędzy Ludlumowego Bourne’a a Amerykańskich bogów Neila Gaimana, uzyskał dzieło znacznych rozmiarów, rozwlekłe, nudne i banalne tam, gdzie mogło być przełomowe. Jak sugeruje tytuł, czeka nas jeszcze kilka tomów. Najlepiej, jak przeczytacie niniejszą recenzję i uznacie, że muszę mieć rację. W końcu jestem wcielonym Baldurem, a mój owczarek niemiecki to ziemski awatar Fenrira. Na pewno żre jak Fenrir… 139

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Kup w

Kajko i Kokosz – Wyprawa śmiałków

Tytuł: Kajko i Kokosz – Wyprawa śmiałków Liczba graczy: 2-6 Czas rozgrywki: 20-60 minut (zależnie od liczby osób) Wydawnictwo: Egmont Polska Cena: 90,00 zł

Temat komiksów w grach planszowych czy karcianych traktowany jest po macoszemu. Choć pojawiło się kilka tytułów, takich jak Marvel Heroes czy Thorgal: Kolekcjonerska Gra Karciana, zdaje się, że projektanci planszówek wolą tworzyć własne światy albo wykorzystywać filmy, zamiast sięgać po oprawę komiksową. Jest to o tyle dziwne, że nie musieliby się martwić o wysoką jakość dużej części grafik, a zarazem zwiększyliby grupę docelo140

wą o fanów danego tytułu. Tym ciekawsza wydaje się wydana przez Egmont gra planszowa Kajko i Kokosz: Wyprawa śmiałków , przypominająca wielu osobom czasy młodości i fascynacji słowiańską wersją Asteriksa i Obeliksa powstałą w pracowni Janusza Christy. Po pierwszej partii wiadomo na pewno jedno – to nie jest gra o Kajku i Kokoszu. Właściwie jeśli się zastanowić, to w ogóle nie ma w niej Kajka, a Kokosz jest tylko pionkiem łatwo

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

zastępowalnym przez bezosobowy kawałek plastiku z Chin, użyteczny podczas każdej innej gry planszowej. Po drugiej okazuje się, że na dobrą sprawę cały komiksowy sztafaż jest wysoce pretekstowy, a ulubionych bohaterów z grodu Mirmiła można swobodnie zastąpić żabkami skaczącymi po liściach nenufarów lub pieskami próbującymi przejść przez ulicę do swego ulubionego parku, aby pobiegać i zrobić kupkę. Wreszcie po trzeciej grze następuje konstatacja, iż nie ma to większego znaczenia, ponieważ tytuł ten sam z siebie zapewnia ogromną ilość zabawy. I to bez względu na wiek czy liczbę grających. Celem rozgrywki jest dostanie się po kamieniach i kładkach przerzuconych przez wyspy na wielkim jeziorze do grodu leżącego na jego przeciwległym brzegu. Na rundę składają się dwa duże bloki czynności. Najpierw każdy uczestnik, dysponujący niemal identycznym zestawem kart, ustawia pięć z nich w linii, zachowując swoje wybory w tajemnicy przed pozostałymi graczami. Ta część zabawy ma charakter strategiczny, gdyż karty można ułożyć w dowolnej kolejności, przewidując posunięcia rywali. Na drugi blok składa się odsłonięcie kart oraz wykonanie akcji, jakie na nich opisano (przykładowo ułożenie kamienia, rzucenie kładki, ruch i tak dalej). Tutaj gracze mogą być ograniczeni decyzjami przeciwników, którzy chętnie przeszkodzą w wykonaniu zaplanowanego ruchu. Zwycięzcą zostaje osoba, która jako pierwsza dostanie się do przypisanej sobie bazy po drugiej stronie jeziora. Zadanie to okazuje się trudne szczególnie w przypadku zabawy w cztery lub więcej osób. Do niewątpliwych plusów gry należy zaliczyć prostotę zasad (można je opanować

w ciągu dziesięciu minut!), szereg możliwych strategii, które odpowiednio zastosowane zapewnią nam wygraną oraz element negocjacyjny, związany z blokowaniem najmocniejszego aktualnie gracza. Minusem jest praktyczny aspekt rozgrywki – w pewnym momencie na planszy znajduje się duża liczba ułożonych na sobie żetonów i jedno poruszenie stołem lub nieopatrznie postawiony pionek mogą doprowadzić do katastrofy. Ponadto blokowanie rywali, zwłaszcza uskuteczniane na kilkuosobową skalę, może doprowadzić do niemiłosiernego przeciągania się rozgrywki, a o ile dwadzieścia minut z Wyprawą Śmiałków jest przyjemne, cała godzina już niekoniecznie. Jest to bardzo przyzwoita pozycja, po trosze logiczna, po trosze strategiczna, z pewnością dobra, tak na rodzinne spotkanie, jak i niezobowiązującą nasiadówkę w gronie znajomych. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że rodzimi twórcy zdecydują się wykorzystać legendy polskiego komiksu nieco mniej pretekstowo, bo na razie nie widać, aby potencjał drzemiący w szeregu krajowych tytułów był przez kogokolwiek dostrzegany. 141

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Wypijmy, nim zacznie się wojna Denis Lehane

Tytuł: Wypijmy, nim zacznie się wojna Autor: Denis Lehane Tłumaczenie: Marta Klimek-Lewandowska Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2010 Liczba stron: 256 Cena: 29,90 zł

Publikując Wypijmy, nim zacznie się wojna, wydawnictwo Prószyński postanowiło zaznajomić polskiego czytelnika z debiutancką książką Dennisa Lehane’a, uznanego twórcy kryminałów i powieści sensacyjnych. Jego popularność wzrosła szczególnie po ekranizacji Rzeki tajemnic przez Clinta Eastwooda w 2001 r., nagrodzonej 142

zresztą Oscarem. Kolejną – Gdzie jesteś Amando – wyreżyserował Ben Affleck. Z kolei niedawno triumfy święciła wierna adaptacja Wyspy skazańców z Leonardo DiCaprio. Wypijmy, nim… rozpoczyna cykl powieściowy o parze prywatnych detektywów, Angie Gennaro i Patricku Kenzie, działających w Bostonie. Już

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

początek książki rzuca nas w konwencję, w której mieści się gatunek, co widać po sposobie kreacji głównych bohaterów czy prowadzenia narracji. Dzięki temu czytelnik niezwłocznie odnajdzie się w opisywanych scenach, nie będzie miał też trudności z ich interpretacją. Książka została napisana na początku lat 90., stąd wypełniona jest rozbrajającymi opisami już dziś anachronicznych metod pozyskiwania danych czy komunikacji. To świetna

i zadziorna kobieta z problemami osobistymi oraz podkochujący się w niej partner, sam będący lokalnym twardzielem, prawdziwym Tarzanem ulic, na których się wychował. Nieugięty, bez wątpliwości, nawet niegłupi. Dobry materiał na sympatyczne postaci. Wynikający z tych opisów banał i klisza z kliszy zostały na szczęście zrealizowane wprawnie i z pożytkiem dla czytelnika. Dużo gorzej niestety wypada ocenić fabułę. Może to efekt zestarzenia się powie-

Czym żyła amerykańska lewacka inteligencja w pierwszej połowie lat 90. okazja, żeby zobaczyć, jak bardzo na naszych oczach zmieniła się codzienność. Jednak to nie scenografia, a fabuła decyduje o jakości tego rodzaju pozycji. Ta zaś na pewno nie kwalifikuje się jako kryminał, z kolei jak na książkę sensacyjną zawiera nazbyt rozbudowany ładunek osobistych przemyśleń głównych bohaterów. Akcja nie jest zanadto wartka i właściwie pozbawiona zaskakujących elementów. W rzeczywistości jest to w dużej mierze portret miasta i jego skomplikowanej struktury społecznej, gdzie zarozumiali WASP-owie wchodzą ze swoimi biznesami do dzielnic hołoty i bezprawia. Niestety, to, co czytelne dla Amerykanina, może być już mało zrozumiałe dla polskiego odbiorcy. Związki, relacje międzyludzkie, aspekty polityczne – wszystko to zdaje się bardziej niż sama opowieść frapować Lehane’a, który traktuje powieść jak pretekst do wyrażenia swojego zdania. Główni bohaterowie są dosyć typowi dla formatu sensacyjnego. Piękna, mądra

ści, ale problemy w niej przedstawione nie przyciągają uwagi i nie porywają. Nie ma żadnych większych niespodzianek, źli są źli, ci pozornie sympatyczni są jak otwarta księga. Po prostu wiadomo wszystko. Brakuje intrygi na poziomie choćby wspomnianej Wyspy skazańców, tajemnicy, za którą warto podążyć ku kolejnym stronom. Do tego serwowana tematyka w dzisiejszych czasach jest już przebrzmiała i nudna. Ileż można czytać o problemach rasowych, niedostosowaniu różnych grup i złym społeczeństwie, które za taką sytuację odpowiada? Pedofilia pojawiająca się jako ważny element osi fabuły nikogo już dziś nie wzrusza, gdyż stała się etatowym zapychaczem szpalt wszelkich postępowych gazet. Pierwsza powieść Lehane’a dziś po prostu trąci myszką i jest punktem obowiązkowym tylko dla wiernych fanów lub tych czytelników, którzy zapragną zobaczyć, czym żyła amerykańska lewacka inteligencja w pierwszej połowie lat 90. 143

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Głubinka Jędrzej Morawiecki

Tytuł: Głubinka Autor: Jędrzej Morawiecki Wydawnictwo: Sic! 2011 Cena: 32,90 zł Liczba stron: 323

Jędrzej Morawiecki ma już na swoim koncie wydany w zeszłym roku (w tomie Łuskanie światła) cykl reportaży rosyjskich oraz dwie inne książki, również poruszające rosyjską tematykę. Teraz jednak sięga po bliższe nam tematy. W Głubince, poświęconej pamięci Małgorzaty Gebert, pisze o Polsce i Polakach. Ale 144

inaczej niż zwykli to czynić reportażyści, ponieważ tytułowa Głubinka tak naprawdę nie istnieje, nie ma jej na żadnej mapie. A zarazem jest wszędzie wokoło. Są tu te wszystkie historie, obok których codziennie przechodzimy obojętnie, które wydają się mało interesujące, niereportażowe. Opowiadają o zwykłych ludziach,

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

takich jak my, którzy, tak jak my, rodzą się, kochają, marzą, jeśli mają szczęście – pracują. Tylko że oni urodzili się w Głubince – w małych miasteczkach, złych dzielnicach tych większych, w byłych pegeerach. Jest im trudniej, a posada w hipermarkecie to jak los wygrany na loterii, bo po transformacji lat 90. pozamykano większość zakładów pracy. Nie ma pracy, nie ma nadziei, nie ma przyszłości.

który, uciekając z Afryki, stracił całą rodzinę i do którego ta Afryka powraca co noc. Pawła Pawlika i jego teatr. Kaowców, którzy nie są głupi, raczej heroiczni. Kobiety marzące o poznaniu afrykańskich dzieci, które adoptowały na odległość. Odwiedzimy szpital psychiatryczny, jakim można straszyć nie tylko dzieci. Znajdziemy się też w Nieszawie, gdzie mieszkańcy od wielu lat zmagają się z demonami przeszłości i w nie-

Warto przeczytać Łuskanie światła tego samego autora

Jednak bohaterowie Morawieckiego walczą, przynajmniej niektórzy. Jedni z Głubinką. Chcą się stamtąd wyrwać. Przeprowadzić się gdzieś indziej, dorobić i najlepiej nie wracać już nigdy. Są też ci drudzy – oni również walczą, ale o Głubinkę. O to, by w złych dzielnicach Wałbrzycha, Kowarach, Wołowie czy Nowoszycach żyło się lepiej. Ale wydaje się, że to jak walka z wiatrakami. Na końcu są ci, którym jest już wszystko jedno. Po prostu żyją, zostawieni sami sobie, nie buntują się. Poznamy więc w Głubince bezdomną Nellę, która oddała już ośmioro dzieci do domu dziecka. Młodych ludzi, którzy nocami lepią gipsowe krasnale i zastanawiają się, czy rano dostaną wodę, która wypłucze choć trochę chemii z ich organizmów. Poznamy Andre M’Boko, Hutu z Burundi,

co utopijnym domu dla ludzi szukających drugiej szansy i ucieczki z ulicy. Czasem reportaże Morawieckiego wzruszają, czasem oburzają, inne dają nadzieję. Nie ma w nich idealizacji Głubinki ani stereotypowego zohydzania, jest zapis życia jej mieszkańców. Widać, że autor miał czas i nie wahał się go poświęcić, by z nimi być, by ich poznać i zrozumieć. Mankamentem książki są otwarcia kolejnych reportaży. Morawiecki streszcza bowiem na wstępie ich fabułę. Nie zachęca to do czytania, mało tego, drażni. Ewidentnie brakuje obrazka na początek. Brak też czasem ciągłości w tekście, płynnego przechodzenia z jednego akapitu do drugiego. Jeśli jednak przymkniemy na to oko, docenimy te historie. Niezwykłe właśnie dlatego, że codzienne. I wbrew pozorom warto o nich pisać. 145

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Co z tym życiem? Kinga Rusin, Małgorzata Ohme

Tytuł: Co z tym życiem? Autor: Kinga Rusin, Małgorzata Ohme Wydawnictwo: Muza S.A. 2010 Liczba stron: 312 Cena: 29.99 zł

Najpierw było Co z tą Polską? Tomasza Lisa, a teraz Co z tym życiem? Kingi Rusin (nawiązanie zgrabne, choć zupełnie bezsensowne, bo książki nie mają ze sobą nic wspólnego). Czas na kolejne pytanie, które należałoby dodać do reedycji książki Rusin – co z tą literaturą? Siedzą dwie kobiety, każda – teo146

retycznie – spełniona w życiu, każda – teoretycznie – sławna, każda – teoretycznie – mająca wiele do powiedzenia. Od teorii aż się roi w wywiadzie rzece, jaki Małgorzata Ohme przeprowadza z Kingą Rusin, czy raczej luźnej, acz zniewolonej dziwacznie oficjalnymi zwrotami, rozmowie. Motywem przewodnim jest jakże

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

modne, nadużywane słowo „kryzys”. Rusin i Ohme rozprawiają, z jakimi to kryzysami musiały się zmierzyć w życiu i jakie to kryzysy przechodzą inne kobiety, jak dawać sobie z nimi radę, jak dzielnie z przeciwnościami losu walczy prezenterka. Słowem, takie pogaduchy przy kawie, ubrane w kilka mądrych słów, filozofię dla ubogich, pustosłowie i banały. Żeby nieco złagodzić – czyta się dobrze.

je, bo w niejednej wypowiedzi Rusin można wyczytać „podziwiam kobiety, które…”, co rzekomo ma umocnić cierpiętnice i koić ich nerwy – wszak podziwia je sama Kinga Rusin. Daje się jednak wyczuć w jej wypowiedziach delikatną nutę protekcjonalizmu i nieszczerości. Kinga Rusin usilnie stara się pokazać, jak bardzo jej życie przypomina życie innych kobiet, a zarazem daje do zrozumienia, że jest ponad nimi, bo prze-

Już lepsza byłaby biografia, ale najpierw trzeba „mieć biografię”… Dlaczego prezenterka telewizyjna (nie najgorsza, choć już nudna) postanawia w ogóle iść w stronę sobie nieprzeznaczoną, na księgarskie półki, przyjąć ISBN, cenę i logo wydawnicze, by obnażyć się w iście pornograficznym stylu na trzystu dziesięciu stronach? Oczywiście można wojować tam, gdzie się chce, jednak pod warunkiem, że ma się odpowiednią broń w postaci naprawdę ciekawego życiorysu, mądrości, doświadczeń czy refleksji, którymi warto się podzielić. Ale od razu rodzi się drugie pytanie: do jakiego odbiorcy jest skierowana książka/rozmowa/wywiad gwiazdy telewizji śniadaniowej, stworzona wespół z psychologiem? Na kartach Co z tym życiem? pojawiają się fragmenty listów, jakie Kinga Rusin otrzymuje od swoich fanek, które dzielą się swoimi problemami, proszą o radę, wyrażają swój podziw (sic!) dla prezenterki, tak doskonale radzącej sobie w życiu. I oczekują wsparcia. Poniekąd dostają

cież ma wszystko i jest spełniona (o czym zresztą bardzo lubi wspominać). Jakoś więc trudno uwierzyć w autentyzm emocji i słów prezenterki. O tym, że media się przenikają, wiadomo nie od dziś i być może telewizja przestaje wystarczać, a ludzie z nią związani zaczynają szukać innego sposobu ekspresji. Tendencja do wyrażania swoich pisarskich ambicji wzrasta wśród gwiazd, które nie błyszczą najjaśniej na telewizyjnym firmamencie lub błyszczą odbitym światłem jednego serialu, programu czy wydarzenia. Piętrzą się więc na księgarskich półkach poradniki, wspomnienia, zwierzenia, spowiedzi, bajki, kursy i inne podobne twory tych, którzy żyją w przeświadczeniu, że mają do przekazania coś więcej niż wystudiowane gesty, uśmiech, sztuczne emocje i talent do naciągania na wysyłanie SMS-ów. Czy więc książka, w której znana osoba publicznie pierze swoje brudy, to dobry pomysł? Już lepsza byłaby biografia, ale najpierw trzeba „mieć biografię”… 147

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Baśniobór Brandon Mull

Tytuł: Baśniobór Autor: Brandon Mull Tłumaczenie: Rafał Lisowski Wydawnictwo: W.A.B. 2011 Liczba stron: 340 Cena: 39,90 zł Twarda oprawa

Są tacy, co mieli dziadka partyzanta, inni budowniczego Polski ludowej. Jakiś czas temu wszyscy dowiedzieli się, gdzie miał dziadka premier. Dziadek Kendry i Setha jest strażnikiem rezerwatu magicznych stworzeń, czyli tytułowego Baśnioboru. I kto wygrywa? W każdym razie wiele osób wiąże ze swoim dziadkiem często miłe, 148

ciepłe wspomnienia sielskiego dzieciństwa, upływającego pod opieką kogoś, kto bardzo nas kocha, ale jest bardziej pobłażliwy niż rodzice i mniej niż oni wymaga. W przypadku wspomnianego rodzeństwa pierwszy dłuższy kontakt z dziadkiem nie należy do udanych. Słabo go znają, a mają niejako z przymusu spędzić

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

z nim dwa tygodnie. Z początku nie wiedzą jeszcze, czym się zajmuje, sam pobyt zaś zapowiada się na nudny i uciążliwy, obwarowany mnóstwem zasad i zakazów. Z czasem, dzięki swojej inteligencji i dociekliwości, dzieci dowiadują się więcej o charakterze jego pracy, jak i o samym lesie otaczającym jego posiadłość. Niestety lub, jak należałoby powiedzieć, na szczęście sprawy się komplikują, a dzieci znajdą się w samym centrum tajemniczych i często mrożących krew w żyłach wydarzeń. Myliłby się ten, kto by sądził, iż będzie miał do czynienia z radosną książką dla dzieci, biorącą na warsztat magiczny las i fantastyczne stwory. Czytelnik w miarę lektury przekona się, że zagrożenia czyhające na bohaterów mają jak najbardziej realny i mało radosny wymiar. Magia wiąże się z poświęceniem i śmiercią. Magiczne stworzenia nie są „kiuciaste”, ale krwiożercze i złośliwe, a zemsta jest podstawowym prawem rządzącym nietypowym rezerwatem. „Kupcie dzieciom, ale lepiej przeczytajcie sami!” – taki napis powinien widnieć na okładce. Zamiast tego możemy przeczytać jakieś bzd…ury wypisywane przez wielkiego pisarza Christophera Paoliniego (rocznik 1983, trzy kiepskie książki na koncie) czy żałosne porównania do Tolkiena i ostrzeżenia dla J. K. Rowling. To wypada słabo. Jednak sama książka jest ze wszech miar godna uwagi, szczególnie że W.A.B. zapowiada kolejne części cyklu, które mogą być jeszcze ciekawsze, zwłaszcza jeśli autor pokusi się rozwinąć koncepcję rozsianych po całym świecie rezerwatów dla magicznych stworzeń. O ile porównanie do Tolkiena jest haniebnie chybione, o tyle nawiązanie do

cyklu o Harrym Potterze ma pewne uzasadnienie. Brandon Mull w pewien sposób powiela pomysł Rowling, ale też lepiej wykorzystuje potencjał tkwiący w idei lasu pełnego fantastycznych stworzeń, który może znajdować się tuż obok nas. Mimo że pomysł niezbyt świeży, żeby przypomnieć obok pani Rowling Neila Gaimana czy Roberta Holdstocka, to jednak stanowi miłą czytelniczą pożywkę i pobudza wyobraźnię pięknoduchów lubiących dostrzegać magię w każdym skrawku trawnika. Gdyby chcieć odpowiedzieć jednym słowem na pytanie, jaka to książka, należałoby zajrzeć do słownika pod „F”. Są tam takie pozycje jak: „fantastyczna”, „fajna” czy „fatalna”. Zaczynając od końca, fatalną będzie z pewnością dla tych, którzy nie mają w sobie już nic z dziecka i potrzeby magii w codziennym życiu. Wolą czytać o pedofilach, międzynarodowych spiskach i zbrodniach, które być może już jutro wydarzą się w ich dzielnicy. Wiadomo o co chodzi. Dla większości będzie to po prostu fajna lektura. Ciepła, krótka powieść przygodowa o niezwykłym miejscu, więzach rodzinnych, ze szkicowo zarysowanym morałem (ciekawie prezentuje się dodatek z tematami do dyskusji z dziećmi). Pozostają ci, którzy pielęgnują w sobie naiwność w równym stopniu, co pracownik korporacji elastyczny kark, a zamiast partii squasha wybiorą spacer lub wycieczkę w głąb siebie. Nie chodzi tu jednak o młodzieńców emo, a o osoby złaknione coraz to nowych fascynujących historii, zawsze gotowe na kolejną niesamowitą czytelniczą podróż. Dla nich Baśniobór będzie fascynujący. 149

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Wielki książę Jarosław Marek Rymkiewicz

Tytuł: Wielki książę Autor: Jarosław Marek Rymkiewicz Wydawnictwo: Sic, Warszawa 2011 Liczba stron: 232 Cena: 41,90 zł

Jeśli można czerpać przyjemność z czytania napisanej trzydzieści lat temu książki, dotyczącej wydarzeń, które działy się lat temu prawie dwieście, to bez względu na wszystko z książką tą nie jest najgorzej. Czytając Wielkiego księcia Rymkiewicza – można. I nie mówimy o powieści historycznej, romansie łotrzykowskim itd. Mówi150

my o ponad dwustu stronach subtelnych rozważań na tematy polityczne, psychologiczne i historiozoficzne z latami dwudziestymi XIX wieku w Polsce (a właściwie w Warszawie) w tle. W dodatku napisanych przez „prawicowego oszołoma”, niemal oficjalnie naznaczonego w ten sposób przez naznaczających. Kto lubi rzeczywistość jednowymiarową, łat-

| nr 11 wrzesień 2011 r.


RECENZJE

ki i klisze, odpowiedź na pytanie, czy książka Rymkiewicza (w dodatku z budzącym demony nacjonalizmu podtytułem „z dodaniem rozważań o istocie i przymiotach ducha polskiego”) nie tyle jest, co w ogóle może być dobra, zna. Reszta niech czyta. Bo czyta się to pięknie. Właśnie to słowo jest chyba najwłaściwsze. Piękny język, piękny styl, piękne ciągi logicznego rozumowania. Piękne – jakkolwiek dziwacznie by to zabrzmiało – analizy zawartości treści: relacji, pamiętników, opracowań. Wszystko staranne, klarowne i przemyślane. Nie sposób tego nie docenić, nawet jeśli temat rozważań może się wydawać nieco niedzisiejszy. Wielki książę Konstanty, naczelny wódz armii Królestwa Polskiego z nadania cara, jego wahanie, czy czuje się już Polakiem czy Rosjaninem, jego do nas, Polaków, miłość przemieszana z nienawiścią, jego strach przed podejmowaniem decyzji. A wcześniej motywacje i emocje spiskowców, którzy – zamierzając się nocą na życie księcia – rozpoczęli Powstanie Listopadowe. Nic tej słynnej nocy listopadowej nie poszło im jak zaplanowali, ale może inaczej być nie mogło, bo… narodowy duch polski. Spłycając trochę – coś w tym guście. Nawet w 2011 roku to jest wciągające! Już po kilku stronach chce się więcej i więcej, chociaż lektura wymaga wysiłku. Dużo nazwisk, faktów, wydarzeń, wszystko w pozornym chaosie, ale autor potrafi prowadzić ścieżkami, których nie dostrzega się na pierwszy rzut oka. I o to chodzi. Dzięki temu można zobaczyć rzeczy, które na lekcjach historii nie przyszłyby nam do głowy. Nie przyjdą też od czytania gazet. Co na przykład? Dajmy na to liberum veto. Rymkiewicz prowadzi swoje rozumowanie z tak bezwzględną logiką, że na końcu mamy świeży i prowokujący do myślenia

wniosek: liberum veto było w naszej historii czymś wspaniałym, bo afirmowało wolność jednostki, ale (i właśnie) dlatego, że ją afirmowało, przyczyniło się do upadku państwa. Dla Rymkiewicza nie ma przy tym rzeczy, o których nie wolno pomyśleć i napisać. Jeśli nie zgadzają się z utartymi przekonaniami – trudno. To są rozważania, tu wszystko należy wziąć pod uwagę. Autor nie czuje strachu (a nawet jeśli czuje, to ten strach go nie paraliżuje) przed najbardziej nawet ryzykownymi wycieczkami intelektualnymi. Nic wspólnego nie ma to przy tym rzecz jasna (bo co by w tym było świeżego czy odkrywczego?) z prostym podziałem na lewicę i prawicę. Że dominujące sądy i interpretacje historii są lewicowe, on podaje swoje, prawicowe, i dzięki temu to jest takie fajne? Nie! Nie o to chodzi. Rymkiewicz analizuje, stara się jak może uczciwie, z uwzględnieniem dziesiątków niuansów (jeśli coś można mu zarzucić, to ewentualnie dzielenie włosa na czworo z nadmierną pieczołowitością – oczywiście, gdy kogoś to drażni), logicznie, na trzeźwo. Przy tym nie szydzi z nikogo, kto mógłby pomyśleć inaczej. Mało tego – nawet nie ocenia. Rozważa, podtytuł książki nie kłamie. Jest odważny, gdy zastanawia się nad ewentualnościami, ale ostrożny, gdy ma wyciągać wnioski. Nie pozwala sobie na łatwy anachronizm i ferowanie wyroków dotyczących ludzi żyjących prawie dwa wieki wcześniej. No i jeszcze (kończąc już tę litanię zachwytów) nie kokietuje czytelnika i się nie umizguje. Na deser zaś coś takiego ze strony 211 (bez szczegółów; o co dokładnie chodzi – warto przeczytać, a to jako przedsmak stylu): „Umarła 29 listopada, w pierwszą rocznicę wybuchu powstania: może się to wydawać symboliczne, ale co by miało symbolizować, raczej trudno dociec”. 151

| nr 11 wrzesień 2011 r.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.