Podatki. Przewodnik Krytyki Politycznej

Page 1

PODATKI P R Z E WO D N I K K RY T Y K I P O L I T YC Z N E J


SPIS TREŚCI WSTĘP Jakub Bożek, Witajcie w życiu! DLACZEGO PŁACIMY? Anna Krajewska, Dlaczego musimy płacić podatki? Jon Bakija, Joel Slemrod, Podatki a dobrobyt Thomas D. Griffith, Czy podatki przynoszą szczęście? Andrea Louise Campbell, Lepszy VAT, czyli dlaczego lewica może przestać się martwić ZA WYSOKIE? W Polsce podatki są niskie. Z Leonem Podkaminerem rozmawia Michał Sutowski Piotr Szumlewicz, Reformy podatków sprzyjają najbogatszym Piotr Kuczyński, Kto zyska, a kto straci na podatku liniowym?

5 6 13 14 30 76 101 111 112 123 140

POLITYCZNE Podatki to sprawa polityczna. Z Hanną Kuzińską rozmawia Michał Sutowski Kościół jak czarna dziura. Z Pawłem Boreckim rozmawia Jaś Kapela

149

CO Z TEGO MAMY? Michał Polakowski, Dorota Szelewa, Podatki a polityka społeczna Skończyć z iluzją podatkową. Z Pawłem Swianiewiczem rozmawia Jaś Kapela

181

150 170

182 199


Przegrają najsłabsi gracze. Z Kubą Szrederem rozmawia Jaś Kapela Anna Zachorowska-Mazurkiewicz, Czy podatki mają płeć? Bartłomiej Kozek, Fiskus na zielono

212 226 239

PODATKI MIĘDZYNARODOWE Andreas Kammer, Christian Kellermann, Europejska polityka podatkowa w impasie. Jak uniknąć konkurencji o najniższe podatki? Krzysztof Iszkowski, Jak zapłacić za integrację? Źródła finansowania Unii Europejskiej a możliwość wprowadzenia podatku wspólnotowego Jakub Majmurek, Realiści czy marzyciele, czyli o tym, kto popiera podatek Tobina Czy da się okiełznać rynki finansowe? Z Leokadią Oręziak rozmawia Jan Smoleński

249

JAK W RAJU Raymond W. Baker, Zasady gry John Christensen, Jak opodatkować korporacje?

307 308 338

POSŁOWIE Jacek Żakowski, Kto lubi podatki, ten powinien się leczyć

367 368

Autorzy Wykaz źródeł Krytyka Polityczna Przewodniki Krytyki Politycznej

378 384 386 390

250

267 284 296


Jacek Żakowski

KTO LUBI PODATKI, TEN POWINIEN SIĘ LECZYĆ Kto lubi podatki, ten powinien się leczyć. Podobnie jak każdy, kto z romantycznej kolacji w drogiej restauracji najlepiej wspomina płacenie wysokiego rachunku. Szczęśliwie takich osób jest mało. Bo gdyby było ich dużo, świat kręciłby się w drugą stronę. Dlaczego więc płacimy podatki? Zwykle dlatego, że nam każą. Inne pobudki też oczywiście istnieją. Ale chyba głównie w wywiadach z milionerami, dumnymi, że państwo od nich tak dużo dostaje, i skromnie milczącymi o tym, ile wysiłku i kombinowania włożyli w to, by nie zapłacić więcej. Bo kombinuje każdy. Albo prawie każdy, kto może. Na pytanie „dlaczego?” odpowiedzi jest kilka. Pierwsza jest historyczna. Podatki to przez wieki były pieniądze, które władza świecka i duchowna brutalnie i arbitralnie zabierała poddanym. A właściwie – z których zwykłych ludzi łupiła. Często bezlitośnie. Z pieniędzy zabieranych biedniejszym i słabszym silniejsi i bogatsi tworzyli swoje fortuny, opłacali aparat ucisku, finansowali luksusowe życie nielicznej elity i wystawiali pomniki swej potęgi – zamki, pałace, kościoły, klasztory. Na wspólny pożytek – drogi, edukację czy obronę – szła zwykle marginalna część tego, co złupiono. Można powiedzieć, że było to zbyt dawno, by ktokolwiek z żywych mógł te czasy pamiętać. Ale one żyją w długiej pamięci kultury. Od Biblii począwszy (celnicy), 368


Kto lubi podatki, ten powinien się leczyć

po książki, filmy, kreskówki o Robin Hoodzie, Rumcajsie, Janosiku, którymi jesteśmy od małego karmieni. Niechęć do podatków i tych, którzy je zbierają, tak głęboko zakorzeniona jest w kulturowej tożsamości Zachodu, że aż trudno uwierzyć, jakim cudem taka instytucja w ogóle przetrwała. Skoro jednak przetrwała, widocznie jest niezbędna. Zwłaszcza że był całkiem niedawno czas, kiedy się wydawało, że długo już to nie potrwa. Niespełna sto lat temu zwycięscy komuniści – najwięksi wrogowie podatków – zaczęli je znosić w kolejnych krajach, w których przejmowali władzę. Państwo komunistyczne, będące właścicielem wszystkiego i kontrolujące wszystko, od produkcji po emisję pieniądza, miało nie potrzebować podatków, bo potrafiło się samo wyżywić. Jak wiadomo, eksperyment nie skończył się dobrze, choć nie była to tylko wina podatków. Druga przyczyna, dla której nie lubimy podatków, jest jeszcze bardziej oczywista. Właściwie dlaczego mielibyśmy lubić, gdy ktoś zabiera nam pieniądze? Ja takiego powodu nie widzę. Zwłaszcza że zabiera nam się je pod nagim i bezwstydnym przymusem. Na co dzień władza podatkowa się z nami nie pieści. Mamy dawać i nie gadać. A nawet jak po dobroci dajemy, co trzeba, fiskus i tak przetrzepie nam jeszcze kieszenie, żeby się upewnić, czy czegoś tam nie schowaliśmy. Emocjonalnie nie bardzo się to różni od pospolitego rabunku z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Tyle że zamiast „pieniądze albo życie!” słyszymy „podatki albo grzywna” lub nawet „płać albo siedź”. Naszą niechęć do płacenia podatków łatwo jest zracjonalizować. Dziś może nawet łatwiej niż kiedykolwiek wcześniej, bo przez ostatnie pół wieku zainwestowano gigantyczne pieniądze, by wykazać, że płacenie podatków to marnowanie pieniędzy. 369


Co więcej, ludzie sprawujący władzę, nie tylko we współczesnej Polsce, sami głęboko wierzą i, co gorsza, czują, że podatki są złe. Niestosowne, niesłuszne, nieracjonalne. I nawet jeśli nie mówią tego wprost, łatwo to odczytać z ich mowy ciała i niemal każdego niewerbalnego przekazu. Może to być pełna agresji pogarda lub nawet nienawiść – jak w przypadku prof. Zyty Gilowskiej czy Jana Marii Rokity, którzy bez skrępowania nazywali podatki haraczem. Może to być dezaprobata powiązana z poczuciem ewidentnej straty czy marnotrawstwa – jak w przypadku Leszka Balcerowicza i jego otoczenia. Może to być różnego rodzaju rezygnacja – jak u prof. Jacka Rostowskiego mówiącego o „konieczności” zbierania, a zwłaszcza podnoszenia podatków. A może też być zakłopotanie przypominające reakcję na kłopotliwy prezent – jak u Donalda Tuska – które najlepiej wyrażają frazy o „sięganiu do kieszeni ludzi”. Między „sięganiem do kieszeni ludzi” a „haraczem” jest z grubsza taka różnica, jak między bandytą z bronią w ręku a drobnym kieszonkowcem, ale jedno i drugie opisuje zło. Mamy więc paradoks polegający na tym, że ci, którzy żyją z podatków, dzielą pochodzące z podatków pieniądze, odpowiadają za ustanawianie i zbieranie podatków, niemal bez wyjątku prezentują się jako ich przeciwnicy, a nawet wrogowie. „Nie chcą, ale muszą”. A raczej „jeszcze muszą”, „chwilowo muszą”. I nieodmiennie obiecują poprawę, czyli obniżenie podatków. Jest to łatwy do wyśmiania oksymoron, coś jak konklawe złożone z niewierzących. Albo kanibal-jarosz. W dużym stopniu mamy tu oczywiście do czynienia z typową kapitulacją racjonalnego rozumu wobec populistycznej pokusy mówienia ludziom tego, co chcieliby usłyszeć. Każdy przecież chciałby już nie dzielić się z państwem swoimi pieniędzmi albo chociaż oddawać mu coraz mniejszą część zysku. Pułapka polega na tym, że im władza 370


Kto lubi podatki, ten powinien się leczyć

częściej i bardziej konsekwentnie powtarza to wyborcom, tym bardziej tego oczekują. Im intensywniej obiecuje obniżenie podatków, tym oni silniej się tego domagają. Jest to w gruncie rzeczy typowy mechanizm populizacji dyskursu politycznego. Nowość polega na tym, że klasyczni populiści obiecywali, że będą rozdawali pieniądze, a współcześni populiści obiecują, że będą ich mniej zabierali. Sęk w tym, że za tym nowym, niby-liberalnym populizmem stoi dobrze finansowana propaganda wsparta równie dobrze finansowaną naukową teorią. Fundamentem zwycięskiego czy wręcz hegemonicznego, antypodatkowego populizmu jest teza, że im niższe podatki, tym szybszy wzrost gospodarczy. Teoretycznie można to oczywiście wykazać, jeśli się przyjmie odpowiednio błędne założenia i dobierze odpowiednie porównania. Ale empiria, czyli historia gospodarcza, tej tezy nie potwierdza. Niemcy na przykład rozwijały się nieporównanie szybciej w latach 60. i 70., gdy miały wysokie podatki, niż teraz, gdy mają znacznie niższe. Podobna prawidłowość dotyczy większości Europy. Podobnie nie można empirycznie udowodnić prawdziwości drugiego filaru antypodatkowego populizmu, jakim jest słynna krzywa Laffera wykazująca, jakoby ubytek dochodów budżetu spowodowany obniżeniem podatków miał być wyrównywany z nawiązką, m.in. dzięki mniejszej skłonności podatników do ich unikania i większej ilości pieniędzy w obiegu gospodarczym. Tak bywa, o czym populiści trąbią do znudzenia, powtarzając doświadczenie rabatów podatkowych Reagana, ale być nie musi. Przekonaliśmy się o tym, gdy pod sztandarem krzywej Laffera rząd PiS obniżył PIT dla zamożniejszych i składki na ZUS, powodując czterdziestomiliardową wyrwę w odziedziczonym przez rząd Tuska budżecie. Skutek był podobny do budżetowej spuścizny Reagana. Dziurę, która po jego „cudach” została 371


w amerykańskim budżecie, Billowi Clintonowi udało się załatać dopiero w drugiej kadencji. Podobne skutki miało obniżenie przez prezydenta Busha juniora podatków dla najbogatszych, wprowadzenie antykryzysowych rabatów podatkowych przez prezydenta Obamę czy cięcie VAT-u przez premiera Browna. Empirycznie potwierdzona prawda jest taka, że gdy się obniża podatki, początkowe zmniejszenie dochodów jest pewne, a ich późniejszy wzrost co najwyżej możliwy, choć trudny do przewidzenia. To oczywiście nie znaczy, że im wyższe podatki, tym lepiej. Znaczy to tylko tyle, że nie ma żadnej ogólnej, uniwersalnej recepty. Są za to trzy uniwersalne przesłanki wyznaczające optymalną wysokość podatków. Po pierwsze, podatki muszą być wystarczająco wysokie, by zaspokoić potrzeby, które najlepiej jest finansować z podatków lub których inaczej finansować się nie da, i na tyle niskie, by w prywatnych rękach zostały pieniądze na zaspokojenie potrzeb, które lepiej jest zaspokajać prywatnie. Po drugie, liczy się nie tylko ogólna wysokość podatków, ale też ich rodzaj, który decyduje o rozłożeniu ciężarów podatkowych między grupy społeczne i rodzaje aktywności. Po trzecie, od samej wysokości podatków ważniejsze jest zwykle to, na co się wydaje zebrane od podatników pieniądze. Odpowiedź na pytanie, jakie potrzeby powinny być finansowane z podatków, jest tradycyjnie przedmiotem sporu ideologicznego. Dziś nie ma jednak powodu godzić się na dalszą ideologizację tego problemu. Doświadczenia różnych demokracji rynkowych pozwoliły zebrać dane empiryczne, które dają dość jasne odpowiedzi. Po pierwsze, są potrzeby, takie jak: obrona, infrastruktura prawna, dyplomacja czy wymiar sprawiedliwości, których inaczej finansować się nie da lub które tylko częściowo 372


Kto lubi podatki, ten powinien się leczyć

można finansować ze środków prywatnych. Pole sporu jest tu raczej niewielkie. Można na przykład się spierać o finansowanie partii politycznych lub o udział środków prywatnych (opłat) w finansowaniu sądów, ale już nikt nie proponuje, by na przykład parlamentarzyści byli opłacani z dobrowolnych datków tych, którzy na nich głosowali, podobnie jak nikt nie namawia, byśmy wrócili do prywatnych armii. Finansowanie wszystkich innych wydatków publicznych z podatków jest ideologicznie sporne – co do zasady lub co do proporcji. Ale w każdym przypadku można znaleźć dość jednoznaczne empiryczne wskazówki. Na przykład porównanie rozmaitych systemów dobrze pokazuje, że finansowanie służby zdrowia bezpośrednio z podatków (jak w Wielkiej Brytanii) jest wielokrotnie tańsze niż robienie tego za pośrednictwem prywatnych ubezpieczalni (jak w USA) i trochę tańsze niż za pośrednictwem powszechnych ubezpieczeń publicznych (jak w Polsce i Niemczech). Efekt skali sprawia, że im większy zleceniodawca, tym taniej publiczni i prywatni dostawcy (szpitale, przychodnie) sprzedają swoje usługi. Państwo działa tu jak Grupon. Ale nie tylko. Nie konkuruje, więc nie wydaje pieniędzy na reklamę i marketing, które pochłaniają kilka procent kosztów prywatnych ubezpieczalni. Z zasady urzędnicy zarabiają też znacznie mniej niż pracownicy – a zwłaszcza menedżerowie – prywatnych ubezpieczalni. To znów dobre kilka procent. Dużo mniejszy jest również koszt obiegu pieniędzy, a przede wszystkim znika gigantyczny koszt ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej, który w systemie amerykańskim generuje do kilkunastu procent kosztów służby zdrowia. Można też na przewagę systemu finansującego służbę zdrowia z podatków spojrzeć z drugiej strony, analizując dostępność i jej skutki. Joanna Mucha zasłynęła niedawno jako najbardziej brutalna 373


posłanka PO wypominająca staruszkom, że z nudów chodzą do lekarza. Proponowanym przez wielu ekonomistów rozwiązaniem problemu staruszków bez potrzeby okupujących przychodnie jest wprowadzenie drobnych opłat za wizyty. Pozornie jest to czysta oszczędność. Odciąży się lekarzy i jeszcze parę groszy wpadnie służbie zdrowia. Ale co się stanie, jeśli staruszkowie zamiast zbyt często będą chodzili do lekarza zbyt rzadko? Standardowa dziesięciominutowa wizyta u zatrudnionego na etacie lekarza pierwszego kontaktu kosztuje budżet mniej niż dziesięć złotych. Jeden dzień prostej hospitalizacji to kilkaset złotych. Ale hospitalizacja rzadko kończy się na jednym dniu. Wystarczy, że jeden z paruset staruszków, którzy zrezygnowali z wizyty, żeby zaoszczędzić, zrobi to pochopnie, a korzyść państwa zamieni się w stratę, gdyż nieleczona choroba stanie się przyczyną długotrwałej hospitalizacji. Bo przecież nie jesteśmy przygotowani na to, by ciężko chorym odmówić pomocy szpitalnej. Strata spowodowana przez pozorną oszczędność staje się jeszcze większa, gdy przez oszczędność z wizyty zrezygnują rodzice dziecka albo gdy do lekarza niesłusznie nie pójdzie osoba pracująca. Wtedy do kosztów wymuszonej przez fałszywą oszczędność hospitalizacji trzeba będzie doliczyć koszt zasiłku chorobowego, a może też trwale zmniejszonej zdolności do pracy, renty, niższych zapłaconych podatków. Podobny mechanizm działa, gdy przeciwnicy podatków uruchamiają budżetowe pseudooszczędności w oświacie, administracji, wymiarze sprawiedliwości, transporcie publicznym itp. W rzeczywistości społecznej są to bowiem dobra, których łatwa i powszechna, finansowana z podatków dostępność przynosi ogółowi realne oszczędności, a nawet dające się łatwo liczyć zys­ki, natomiast indywidualizacja ryzyka życiowego 374


Kto lubi podatki, ten powinien się leczyć

i wymuszona przez cięcia podatkowe pozorna oszczędność generuje koszty. Specjaliści od transportu drogowego policzyli na przykład, że przeciętny polski kierowca traci rocznie ok. 3 tys. zł (250 zł miesięcznie) na skutek stania w korkach i złej jakości dróg. W skali kraju, gdzie mamy ponad 15 mln samochodów, jest to ok. 45 mld zł. O połowę więcej niż tegoroczne (na tle ostatnich dwóch dekad wyjątkowo wysokie) wydatki drogowe. A jest to tylko część strat, jakie ponosimy na skutek wieloletniego nieracjonalnego oszczędzania na drogach. Bo poza kierowcami tracą też pasażerowie, przedsiębiorcy zmuszeni do kupowania większej liczby ciężarówek, niedoszli pracownicy fabryk, które nie powstały (albo powstały na Słowacji), bo nie było dojazdu, oraz budżet, któremu przez to wszystko płacimy niższe podatki i który musi dużo więcej wydawać na zasiłki dla bezrobotnych, remonty rozjeżdżanych tirami kamienic czy leczenie ofiar wypadków powodowanych przez fatalne drogi. Gdybyśmy przez dwadzieścia lat konsekwentnie wydawali na drogi tyle, ile na ich złym stanie tracimy, w całej Polsce mielibyśmy już asfalt jak stół, obwodnice, estakady i bezkolizyjne skrzyżowania. Wymagałoby to jednak kompletnie innego spojrzenia na cały problem podatków. Trzeba by je było traktować nie jak zło konieczne, haracz, marnowanie pieniędzy, sięganie do czyjejś kieszeni, ale jako wspólne inwestycje i oszczędne – grupowe – kupowanie usług, które każdy z osobna kupowałby dużo drożej lub na które indywidualnie większości z nas nie byłoby stać. Problem polega na tym, że uwierzyliśmy, iż dobre państwo to małe państwo, dobre podatki to niskie podatki, a każdy powinien sobie sam kupować to, czego mu potrzeba. W wielu kluczowych sferach naszego życia jest to pogląd całkowicie fałszywy. Nie 375


tylko dróg i bezpieczeństwa nie można sobie zapewnić samemu. Poza maleńką grupką leczących się za granicą multimilionerów jego fałszywość odczuwa też niemal każdy, kto musi korzystać ze służby zdrowia. Polska klasa średnia uległa złudzeniu, że nie musi się martwić publiczną służbą zdrowia, bo może sobie wykupić prywatne ubezpieczenie. Po początkowej idylli okazało się jednak, że także w prywatnych przychodniach trzeba tygodniami, a często miesiącami, czekać na badania i wizytę u specjalisty. Stało się tak dlatego, że zbyt niskie podatki wymusiły ograniczenie wydatków na kształcenie, szkolenie i zatrudnianie lekarzy w publicznej służbie zdrowia. Wykształciliśmy zbyt mało lekarzy, zbyt wielu z nich wyjechało do krajów, gdzie lepiej zarabiają, a ci, którzy zostali, skupili się w kilku intratnych specjalnościach. Sektor prywatny nie ma więc skąd brać specjalistów, bo nie kształcą ich publiczne uczelnie i nie dokształcają publiczne kliniki. Podobnie jest z edukacją i ze szkolnictwem wyższym. I tu mająca decydujący głos w polityce klasa średnia uległa optyce klasy wyższej i uwierzyła, że niskie podatki służą jej interesom, bo może dobrze zaspokajać swoje potrzeby poza systemem publicznym. To też jest złudzenie. Klasa średnia w odróżnieniu od wysyłającej dzieci na studia za granicę klasy wyższej skazana jest na korzystanie z polskiej oświaty i polskich uczelni. A te są kiepskie, bo padają ofiarą cięć budżetowych będących konsekwencją zmniejszania podatków, chałturzenia przez większość, emigrowania przez czołówkę młodych naukowców i coraz bardziej negatywnego doboru nisko opłacanej kadry akademickiej. Podatkowo-budżetowa empiria jest prosta. Daje się zmierzyć, zważyć i policzyć. Podobnie jednak jak w przypadku OFE empiria pada ofiarą ideologii, która otwarcie jej przeczy, głosi 376


Kto lubi podatki, ten powinien się leczyć

kontrfaktyczne hasła i tworzy nieracjonalne oczekiwania. W przypadku OFE było to oczekiwanie emerytury pod palmami. W przypadku służby zdrowia są to luksusowe prywatne szpitale za kilkadziesiąt złotych comiesięcznej komercyjnej składki, w przypadku studiów wyższych – dostępne dla klasy średniej ekskluzywne prywatne uczelnie. Fakt, że kolejne obietnice antypodatkowego populizmu kompromituje twarda rzeczywistość, dziwnie mało szkodzi samej ideologii. Polska nie jest tu wyjątkiem. Zbyt wiele autorytetów zaangażowało się w propagowanie tej ideologii, zbyt wiele doktoratów, habilitacji, profesur na niej zbudowano, zbyt wiele artykułów w jej duchu zostało napisanych i sowicie nagrodzonych, zbyt wiele think tanków jej służy, zbyt wiele interesów jest z nią trwale związanych, by mogła ustąpić bez walki. A poza tym jest to ideologia zbyt miła, byśmy mogli się z nią łatwo pożegnać. Bo trudno o lepszą – zwłaszcza dla klasy średniej – wiadomość niż ta, że płacenie niższych podatków nie tylko pozwala zachować więcej grosza w prywatnej kieszeni, ale też służy dobrze ojczyźnie, która dzięki temu będzie się szybciej rozwijała, a nawet ubogim, którzy na tym rozwoju skorzystają. Żadna inna ideologia nie dokonała nigdy wcześniej porównywalnego aksjologicznego cudu – przemienienia najniższych instynktów, takich jak: chciwość, egoizm, skąpstwo, w szlachetny patriotyzm i niemal altruizm. W kreskówce Potwory i spółka podobne przemienienie opisuje hasło: „Straszymy, bo się troszczymy!”. W realnym świecie brzmi to dużo mniej śmiesznie niż w kreskówce. Tu stosuje się raczej stare porzekadło: kto mało płaci, ten dwa razy płaci.

377


Podatki. Przewodnik Krytyki Politycznej Warszawa 2011 © Copyright for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011 Wydanie I Printed in Poland ISBN 978-83-61006-93-0 Seria Przewodniki Krytyki Politycznej, tom XXV Projekt graficzny i łamanie: xdr Projekt okładki: twożywo Redakcja: Zespół Krytyki Politycznej Korekta: Joanna Dzik Druk i oprawa: www.opolgraf.com.pl Wydawnictwo Krytyki Politycznej ul. Nowy Świat 63 00–042 Warszawa redakcja@krytykapolityczna.pl www.krytykapolityczna.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.