Kaja Malanowska Drobne szaleństwa

Page 1


Wszystkie osoby i wydarzenia opisane na tym blogu stanowią odbicie rzeczywistości. Dlatego proszę ewentualnych czytelników o to, żeby pamiętali jak krzywe potrafią być zwierciadła.

Maćkowi


106

po czym piję ją przez pół godziny. Tamta przechadza się w tym czasie po korytarzu ze zjeżonymi włosami na karku. Wygoniła mnie za parkan, obsikała teren. Muszę tu zostać do końca lipca, a potem fora ze dwora. Czy ona naprawdę myśli, że zależy mi na tkwieniu w IBB za tysiąc siedemset złotych miesięcznie, wśród niedomytych płytek PCV i odpadających kafelków, po to tylko, żeby technikami sprzed piętnastu lat udowadniać rzeczy, które nikogo nie interesują? Żeby walczyć o każdą szklaną probówkę i parę rękawiczek i poprawiać absurdalne błędy, jakie ona wypisuje w swoich artykułach i grantach? Myślę o Abigail i Jeffie, o tym, jak kiwali głowami nad moim powrotem do Polski. Oczywiście mieli rację, wiedziałam, że będzie ciężko, ale że aż tak? Wszystko się jakoś ostatnimi czasy skomplikowało w moim życiu, a było tak fajnie... Język drętwieje mi niebezpiecznie, więc łykam xanax, drugi dzisiaj. Po godzinie już mi wszystko jedno. Tkwię bezpieczna i rozluźniona w swoim osobistym izolatorze, gdzie nie dochodzi szczekanie szefowej.

Szkoła Trochę czasu mi zabrało, zanim zrozumiałam, że do szkoły trzeba chodzić, i to codziennie, z wyjątkiem weekendów. Matka powiedziała, że i tak mam szczęście, bo ona musiała chodzić do szkoły także w soboty. Reguły dorosłych, których trzeba było bezwzględnie przestrzegać, wydawały mi się całkowicie niezrozumiałe. Szkoła rządziła się niepojętymi dla mnie nakazami i zakazami, dziesiątkami ról i tajemniczych związków między ludźmi, nieopartych na więzach pokrewieństwa ani na żadnych innych podstawach, które byłyby



108

dla mnie jasne. Nikt nie próbował mi tłumaczyć, dlaczego nie można wychodzić na lekcjach do ubikacji, biegać na przerwach po korytarzu czy otwierać drzwi do sekretariatu, w jaki sposób zdobyć pozycję pomocnika w bibliotece, która zwalniała z lekcji ZPT, ani jak przedrzeć się przez kolejkę przy kiosku na parterze i kupić pączka. Powoli uczyłam się na własnych, bolesnych błędach, że lekcje muszą zostać odrobione, że czerwone ubrania, odsłonięte ramiona oraz rozpuszczone włosy mogą stać się dla nauczyciela pretekstem, żeby wyciągnąć mnie na środek klasy i poniżać publicznie, ku radości pozostałych uczniów. Kilkakrotnie stałam się ofiarą złego humoru polonistki albo matematyczki, zanim zrozumiałam, że w domu należy stanowczo odmawiać wkładania szortów i sukienek na ramiączkach, nawet jeśli matka się złości, puka w czoło i przepowiada, że zemdleję z gorąca. Żadne zdroworozsądkowe argumenty nie były w stanie mnie przekonać, że znacznie przyjemniej jest nosić krótkie letnie spódniczki zamiast spodni do kostek. Mimo że dokładałam wszelkich starań, żeby nie wychylać się z szarej masy dzieci i pod żadnym pozorem nie odstawać od grupy, były sfery, w których czułam się całkowicie bezradna. W czwartej klasie nadal nie umiałam czytać, a moja ortografia wołała o pomstę do nieba. Zmuszano mnie więc, żebym pisała w zeszycie ołówkiem, co stanowiło jawny dowód hańby i bezpośredni powód, dla którego Jolanta Pluskota przestała się ze mną przyjaźnić. Drżałam przed każdą lekcją polskiego z obawy, że zostanę wywołana do tablicy. Teresa Pawlak, zwana Pawlaczką, szczupła, zasuszona brunetka, ubrana w zabronione nam surowo koszule lila i turkusowe spódnice, otwierała dziennik i przez trwający latami moment przeglądała listę, drapiąc się przy tym po bulwiastym nosie, niebezpiecznie blisko czerwonej brodawki, tak blisko, że chociaż serce zamierało mi ze


109

strachu, nie mogłam przestać się jednocześnie zastanawiać, czy brodawka jej nie odpadnie, nie odbije od dziennika i nie potoczy po podłodze w klasie. „Murzynowska, strona czterdziesta piąta, zacznij od słów »Już jadą«”. No i zaczynało się, oblewał mnie zimny pot. Dukałam, z trudem składając wyrazy z pojedynczych sylab, jąkając się, zatrzymując, myląc linijki. Wiedziałam dokładnie, co nastąpi za chwilę, zawsze ta sama scena powtarzająca się z upiorną regularnością. Pawlaczka podrywała się zza swojego biurka, podchodziła do mojej ławki i ze słodkim uśmiechem na ustach zaczynała mnie przedrzeźniać: „A..., a..., akcja zakro..., zakro..., zakrojona była...”. Cała klasa wyła ze śmiechu. „Dosyć, Murzynowska, oszczędź nam tych mąk. Komorowska, czytaj dalej”. Na przerwie nikt się do mnie nie odzywał. Mimo że najwyraźniej nie byłam w stanie opanować podstawowych umiejętności, jakich wymaga się od ucznia w klasie czwartej, nie uczyłam się wcale źle. Gruntowne wykształcenie, jakie otrzymywałam w domu pod bacznym okiem ojca i BeZet, w pewnych dziedzinach dawało mi zdecydowaną przewagę nad innymi dziećmi. Co prawda nie umiałam płynnie czytać, ale dzięki popołudniom i wieczorom spędzanym z BeZet w wieku dziesięciu lat znałam już całego Sienkiewicza, Dickensa, a nawet Tołstoja. Uwielbiałam siedzieć w jej pokoju i słuchać niskiego, schrypniętego głosu. „Jeszcze, przeczytaj mi jeszcze, jeszcze troszeczkę” – prosiłam. „Nie mogę, całkiem ochrypłam”. „Jeszcze jedną stronę, proszę”. I BeZet czytała. Nie opanowałam ortografii, ale najlepiej ze wszystkich dzieci posługiwałam się językiem i po każdej klasówce Pawlaczka, wykrzywiając usta w pomarszczone „u”, otwierała mój zeszyt, żeby przeczytać wypracowanie głośno całej klasie. To były chwile triumfu, których nie psuło nawet nieodmienne cztery minus, stopień obniżony za pisownię.


110

Matematyka i inne przedmioty nie stanowiły większego problemu. Moja szkolna sytuacja wydawała się znośna, ba, nawet bardzo dobra w porównaniu z sytuacją takich nieszczęsnych istot jak Jacek Nagalski. Jacek został ostatecznie ośmieszony i poddany ostracyzmowi po tym, jak matematyczka, niejaka Wasztanka, kobieta impulsywna i temperamentna, zdjęła mu spodnie na środku klasy i wlała w tyłek linijką za to, że nie poszedł na czas do fryzjera i włosy wchodziły mu do oczu. Do tej pory pamiętam, że Jacek miał szare bokserki w pomarańczowe kotki, i to te kotki właśnie spowodowały, że żaden z chłopców już nigdy się do niego nie odezwał. „No i czym ty się tak denerwujesz? – pytała co niedziela matka. – Pamiętaj, oni nie dorastają ci nawet do pięt, ani dzieci, ani nauczyciele. Pamiętaj, jesteś lepsza. Pluń na nich, noś głowę wysoko”. A w poniedziałek pociłam się i dukałam ku rozbawieniu całej klasy, żeby na przerwie znosić z zaciętą miną szydercze uwagi i powtarzać sobie w duchu: jestem od was lepsza. Nienawidziłam szkoły, nie tylko dlatego, że bałam się nauczycieli i nie potrafiłam dogadać z innymi dziećmi, nienawidziłam jej też z bardzo prostej przyczyny: była brzydka. Zastraszająco, przeraźliwie brzydka. Szarobure korytarze, po których nie można było biegać, dokuczliwe światło jarzeniówek w klasach, brudne szyby, oplute ściany, kible o odpadających drzwiach i wymazanych gównem sedesach, zakratowane szatnie bez okien, gdzie po omacku wiązałam buty w zimowe wieczory. Czułam się coraz bardziej zniechęcona i zdecydowana odnaleźć lukę w sprawnie działającym prawie dorosłych, która pozwoliłaby mi na ominięcie obowiązkowego etapu szkoły podstawowej. Kiedy nie chodzi się do szkoły? Kiedy można bezkarnie zostać w domu, położyć się przed telewizorem albo zmuszać BeZet do głośnego czytania? Odpowiedź była oczywista: kiedy się choruje. Zaczęłam


111

więc chorować. Miałam przedłużające się tygodniami migreny, bóle brzucha, problemy z oddawaniem moczu, a pod koniec piątej klasy posunęłam się nawet do symulowania halucynacji. Matka jeździła ze mną po lekarzach, homeopatach i innych szarlatanach, odchodząc od zmysłów i wydając fortunę na wizyty i bezsensowne lekarstwa. W końcu się poddała, otworzyła z hukiem drzwi do mojego pokoju, wkroczyła przez nie służbowym, oficerskim krokiem, stanęła i przesunęła ręką po czole, jakby salutowała wrogowi. Ogarnęła wściekłym spojrzeniem stosy kubków, chusteczek do nosa, ogryzków od jabłek, papierków po czekoladach i talerzyków piętrzących się koło mojego łóżka. Potem zgromiła wzrokiem BeZet, która na wszelki wypadek wymknęła się z pokoju. „No, wybierz sobie jakąś inną szkołę – zwróciła się do mnie. – I pościel, na litość boską, w końcu to łóżko!” W szóstej klasie poszłam do innej szkoły, mieszczącej się przy wyścigach sto trzydziestki, o której wiedziałam, że jest szkołą o najniższym poziomie w okolicy. Matka dodatkowo zadbała, żeby przyjęto mnie do specjalnej klasy, utworzonej dla dzieci z trudnościami w nauce. Może nie było tam specjalnie ładnie ani czysto, ale za to zaczęłam błyszczeć jak gwiazda na firmamencie nauki.

Spotkanie Ponieważ wyrzucono mnie z pracy, postanawiam rozpocząć wakacje trochę wcześniej niż zwykle. Jadę do Pragi zobaczyć się ze znajomymi ze Stanów, Janą i Cliftonem. Oboje są matematykami, kolegami Szymka z wydziału. Dziwna para, Jana jest chuda i koścista, o twarzy przypominającej pyszczek zirytowanego gryzonia, rzadko się


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.