Kraina Bugu - numer 25

Page 1

9 772083 912198

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

0 3 numer 25/2019 ISSN 2083-912X

REPORTAŻ

TURYSTYKA

Wielopole, Wielopole…

Broku, wróć!

FOTOREPORTAŻ

Łódka jak ze snu

Tu wszystko się zaczęło. Na miejscowej plebanii. Trzydzieści lat od śmierci Kantora powracamy w jego rodzinne strony.

Przed wojną był to popularny kurort wśród warszawskiej inteligencji, która nad Bugiem spędzała całe lato.

Po Bugu pływa coraz więcej drewnianych łodzi, jak za dawnych lat… Ile jest w nich tradycyjnego rzemiosła?


EDYCJA 2019

liczba wolontariuszy: 2004 ilość worków: 3469 ilość kilogramów: 54 296


Sąd idzie… Bug. Pierwsza dłubanka to mój projekt… ze snu. Łódka najpierw mi się przyśniła, a potem szukałem rysunków… — opowiada kontynuator tradycji dawnych szkutników. W obiektywie Bartka Kosińskiego nadbużańska dłubanka to coś więcej niż użyteczny przedmiot. To wolność, marzenia i tęsknota za pięknem, które trwa, póki się o nie upominamy… Tak jak się upomina malarka Iwona Wyszatycka – jej batiki, pastele i akwarele, powstałe między nadbużańskim niebem a ziemią, wytrącają nas czule z szarej codzienności. Odmienieni dotknięciem Jej sztuki i wrażliwego serca powracamy do źródeł spokoju… Niejedna gwiazda z Jej obrazów zamruga do nas tej nocy i poprowadzi nas w dobry sen. Świat jest pełen świateł i tajemnic, a człowiek zasłania się przed nimi swoją małą dłonią – powtarzał rabin z Ropczyc nieopodal Wielopola. W mistyczną podróż do ojczyzny Tadeusza Kantora zabiera nas Waldemar Sulisz. Niedługo przed śmiercią Kantor napisał swój ostatni manifest. Zatytułował go Sąd idzie: Kończy się nasz wiek XX. / Jak burze przetoczyły się kolejne sceny tego „theatrum”. / Czy uda nam się napisac ́ epilog. […] dos ́ć długo wierzyliśmy w dumny początek tego wieku: / postę p, intelekt, sztuka, awangarda. Wystarczy! najwyższy czas zacząc ́ gromadzic ́ materiał „dowodowy” do Wielkiego procesu. / Mamy go wytoczyc ́ naszemu czasowi. Każdy z nas stanie przed tym sądem. Ile jeszcze mamy czasu, by zawrócić? Obejrzeć się za siebie i sprawdzić, czy Bug nas nie woła… Pokłonić się dudkowi z jego rudą czupryną, ustąpić miejsca pszczole na łące…

MONIKA MIKOŁAJCZUK redaktor prowadząca

Foto: S. Garucka-Tarkowska

Z

pewnością wielu z nas, biorąc do ręki najnowszy numer „Krainy Bugu”, zapyta: a gdzie jest taka piękna zima z okładki? Pytanie jak najbardziej uzasadnione. Ja w tym roku widziałam ją tylko kilka razy, i to przez moment, bo mokry śnieg, którym rankiem pokrył się nadbużański horyzont, do wieczora zniknął, budząc poczucie głębokiego smutku i tęsknoty… Z drugiej strony jestem wdzięczna – jeszcze nigdy dotyk pierwszych płatków śniegu nie sprawił mi takiej radości. Zupełnie jak w czasach dzieciństwa, gdy wszystko wokół czarowało i dziwiło… Nie chcielibyśmy jednak doczekać takiej chwili, kiedy okładka „Krainy Bugu” będzie jedynym dowodem na istnienie zimy… Śpieszmy się kochać przyrodę – przemawiają do nas bohaterowie najnowszego wydania magazynu. Za jej życia pokażmy, że nam na niej zależy. Bo może być za późno… „Boska Ziemia jest dla wszystkich. A przykazanie nie zabijaj nie dotyczy tylko zabicia drugiego człowieka. To znaczy: nie niszcz, nie zabijaj innego życia niepotrzebnie. Posuńmy się, bo kiedyś zgubi nas ta pycha” – przestrzega Anna Maruszeczko. „A przecież to do natury należało pierwsze, i należeć będzie też ostatnie słowo, bez względu na to, jak intensywnie będziemy się starać czynić ją sobie poddaną” – zauważa Adam Robiński w rozmowie z Piotrem Brysaczem. Każda historia, którą przedstawiamy w najnowszym wydaniu naszego magazynu, podszyta jest troską o naszą planetę. Gdyby nie wyobraźnia, siła ducha i miłość do rzeki, nie byłoby sztuki Marka Byliniaka, który zajmuje się wyrobem łodzi jednopiennych. — Kocham Wisłę, teraz pokochałem


K o l e kc j a A R C H E


GÓRA KALWARIA 2 6 8 P O KO I , 2 1 S A L KO N F E R E N CYJ N YC H S PA & W E L L N E SS , K R Ę G I E L N I A

8 2 P O KOJ E , 3 S A L E KO N F E R E N CYJ N E R E STAU RACJ A KA N TY N A

ul. Konopnickiej 1, 07-130 Łochów tel. 25 675 11 14 www.palacifolwarklochow.pl

ul. Dominikańska 11, 05-530 Góra Kalwaria tel. 22 375 90 35 www.koszaryarchehotel.pl

ŁÓDŹ 1 9 9 P O KO I , 1 5 S A L KO N F E R E N CYJ N YC H DR IRENA ERIS BEAUTY PARTNER, REHABILITACJA

1 1 5 P O KO I , 7 S A L KO N F E R E N CYJ N YC H R E STAU RACJ A U K R E TS C H M E RA

ul. Zamkowa 1, 21-505 Janów Podlaski tel. 83 379 08 52 www.zamekjanowpodlaski.pl

ul. Kopernika 64, 90-553 Łódź tel. 42 207 07 07 www.hoteltobaco.pl

www.KolekcjaArche.pl


fotogaleria

6


fotogaleria

7


fotogaleria

8


fotogaleria

Adam Falkowski na rozkładówce

Zalew Siemianówka z lewej

Cerkiew w Parcewie powyżej

Zalew Siemianówka

9


w numerze

Włodawa shopping center

Broku, wróć!

Wielopole, Wielopole

Mówią, że Włodawa to „najbardziej samotne miasto w Polsce”. Aby do‑ jechać do Chełma, trzeba pokonać prawie pięćdziesiąt kilometrów dro‑ gą na południe. Do Białej Podlaskiej – siedem­dziesiąt pięć na północ, do Lu‑ blina – dziewięćdziesiąt na zachód, a na wschód jest już tylko granica. Do białoruskiego Brześcia jest bliżej niż do miasta wojewódzkiego.

W trakcie zwiedzania Broku miałem dwóch towarzyszy: smog i hałas. Była dopiero czternasta, do wieczorne‑ go szczytu palenia jeszcze daleko, ale krótki spacer wystarczył, żeby roz‑ bolała mnie głowa. Smogowi z chęcią wtórowały ciężarówki pędzące przez miasto. Skręcały z „50”, krajówki, i pru‑ ły na południe wojewódzką 694, a ha‑ łas spod ich kół odbijał się od drewnia‑ nych domków jak piłeczka we fliperze. Skręciłem nad rzekę.

W nowym cyklu Waldemara Sulisza portret Wielopola. Miasteczka, które rozsławił w świecie Tadeusz Kantor, twórca teatru Cricot 2. Co ma Wielo‑ pole do Podlasia? Ma. To Tykocin, na‑ zwany perłą Podlasia, zagrał rodzinną miejscowość Tadeusza Kantora. W mia‑ steczku kręcono film o wybitnym re‑ żyserze, malarzu i grafiku. W jego rolę wcielił się znany aktor Borys Szyc.

- 30 -

- 50 -

- 66 -

Gdzie sikorki mówią dobranoc

Czuła narratorka potoczności

legacz Łempicki na ligawce liga

Kiedy Cyryla i Andrzej Niewiadomscy kupowali zapuszczoną działkę pod Węgrowem, mało kto dawał im szanse na uczynienie z tego miejsca miłej dla oka przystani. Dziś Skansen Sikory, jak nazywają siedlisko miejscowi, jest po‑ wodem do dumy nie tylko mieszkań‑ ców cichej mazowieckiej wsi. Gospo‑ darze tego pięknego zakątka witają w swoich progach coraz więcej gości.

Bettina Bereś choć dotyka tego, co szczególnie istotne, nie szuka wiel‑ kich tematów ani wielkich haseł. Tworzy z tego, co jej najbliższe, z okruchów co‑ dzienności. Na jej obrazach goszczą do‑ mowe sprzęty, naczynia, kwiaty w do‑ niczkach, konewki, wiadra, nawet becz‑ ka po kiszonej kapuście… To, co jest tak zwykłe, że nie zasługuje na uwagę.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w gru‑ dniowe adwentowe poranki niósł się nad Bugiem donośny głos ligawek, za‑ powiadających narodziny Chrystusa. Wyglądało to tak, jakby wsie ze sobą gadały… Dziś grających na ligawkach można policzyć na palcach jednej ręki. Kazimierz Łempicki z Łempic pod Cie‑ chanowcem marzy o wskrzeszeniu dawnych czasów.

- 84 -

- 108 -

- 120 -

10


spis treści

Fotogaleria

6 Adam Falkowski F ELIETO N Y

12 LESZEK STAFIEJ: Kwatera u Pułkownika 14 ANNA MARUSZECZKO: Nie patrzmy wilkiem na wilka 16 ZBIGNIEW GÓRNIAK: Odkrycie Bugu w Łazienkach Królewskich K OLE K C J A

18 Zenon Żyburtowicz: Polish Wunderwaffe Z LOT U P TA K A

22 ROBERT LESIUK: Zimna tęsknota L U D Z IE Z K LI M ATE M

26 SYLWETKA: Gorajeckie Folkowisko. Marcin Piotrowski

Łódka jak ze snu Po Bugu pływa coraz więcej drewnia‑ nych łodzi. Nowe pychówki, wykonane zgodnie z artystycznym rzemiosłem, mijają się z tymi, które od kilku poko‑ leń sezon spędzają na wodzie, by póź‑ ną jesienią wrócić na brzeg. Wszystkie są niepowtarzalne i wyjątkowe. Jedy‑ ną „wadą” dzisiejszych pychówek jest to, że żyje coraz mniej osób, które po‑ trafią je zrobić zgodnie z tradycją…

- 74 -

O B LI C Z A R Z E K I

30 REPORTAŻ: W łodawa shopping center RO Z M O W Y N A P RO W I N C J I

42 WYWIAD: Adam Robiński. Jesteśmy z „tamtej” strony lasu P U N K T D O C ELO W Y

50 TURYSTYKA: Broku, wróć! N a ko n i e c ś w i ata

62 WYWIAD Z PODRÓŻNIKIEM: Stasia Budzisz. Otworzyć szerzej oczy B R Z EGIE M R Z E K I

66 REPORTAŻ: Wielopole, Wielopole O B RA Z Y Ś W IATA

74 FOTOREPORTAŻ: Łódka jak ze snu M O J E S IE D LI S K O

84 Gdzie sikorki mówią dobranoc W M OI M S T Y L U

92 BARBARA CHWESIUK: Wschód kreatywny O S O B IE S A M Y M

94 STYL ŻYCIA: Kobiecy browar z misją W m i ę dzy ś w i e c i e

102 GRAŻYNA LUTOSŁAWSKA: Wiatr miejski Kresowe opowieści

104 Andrzej Zawadzki: Nadbużański kreminał (odc. 4) GALERIA N AT U RA

108 SYLWIA HEJNO: Bettina Bereś. Czuła narratorka potoczności

łubcie nad bugiem Te nietypowe gołąbki, szykowane nad Bugiem na Wigilię, ale podawane tak‑ że na przednówku, mają orientalne pochodzenie. W ich smaku zaklęty jest smak ormiańskich gołąbków zwija‑ nych w liście winogron. Łączy je jed‑ no: zarówno liście kapusty, jak i liście wino­gron są kiszone. Ta podróż za‑ czyna się nad Bugiem, bo nad Bugiem wszystko się zaczyna…

- 134 -

SZTUKA

114 ZAINSPIROWANI: Iwona Wyszatycka 120 SZTUKA LUDOWA: Jak legacz Łempicki na ligawce liga H I S TORIA

126 MARCIN K. SCHIRMER: Rotmistrz Witold Pilecki – żołnierz, ziemianin, bohater 130 JERZY SAMUSIK: Neogotycki pałac w Patrykozach K U C H N IA N A D B U Ż A Ń S K A

134 WALDEMAR SULISZ: Łubcie nad Bugiem 140 alchemia nalewek: Chrzanówka na księżycówce B IR D W AT C H I N G

144 ANDRZEJ G. KRUSZEWICZ: Gęsi za wodą… O B IE K T Y W TA B ORA

146 Lis

11


felieton

Foto: K. Broszko

Leszek Stafiej dziennikarz, wydawca, niezależny doradca medialny, tłumacz i krytyk literacki. Znawca mediów i kultury. Wykładowca uniwersytecki, twórca i scenarzysta programów radiowych i telewizyjnych.

Kwatera u Pułkownika Zgadali się przy piwie, że Michał pochodzi z Siemiatycz, a Romek z wioski po drugiej stronie Bugu. Romek studiował i miał łóżko na prywatnej kwaterze, wynajmowanej na spółkę z chłopakami z Podlasia, którzy albo też studiowali, albo bali się przyznać rodzicom, że skreślono ich z listy.

M

ichał po dyplomie został na uczelni i zamieszkał w hotelu asystenckim. Dzielił pokój z Doktorantem, którego co tydzień odwiedzała narzeczona z Siemiatycz. Michał wychodził wtedy na miasto. Wracał najpóźniej, jak się dało, i od razu szedł spać, odwracając się do ściany. Nie mógł jednak zasnąć, bo tamtym wciąż było mało. Poprosił więc dziewczynę, żeby przywoziła jakąś koleżankę. Będzie ją uczył angielskiego. Znalazła się chętna, nawet niczego sobie. Przykładała się i robiła postępy. Kto wie, czym by się to skończyło, gdyby pewnego ranka do pokoju nie zapukała i nie weszła bez zaproszenia jej matka z należnością za lekcje. Michał musiał wznowić nocne spacery. Teraz obaj z Romkiem szukali lepszego lokum. Pod koniec tygodnia, tuż przed przyjazdem narzeczonej, Doktorant przypomniał sobie, że ma klucze do mieszkania, w którym zmarł niedawno ojciec jego krewniaczki przebywającej za granicą. I że mógłby je udostępnić. Pojechali obejrzeć lokal we trzech, razem z Romkiem. Kwatera jak znalazł: stare budownictwo w centrum, dwa pokoje w amfiladzie z kuchnią i własną toaletą w korytarzu. Doktorant oddał im klucze za czynsz i opłaty, bo dzięki temu narzeczona mogła z nim zamieszkać na stałe.

Michał zajął salon, Romek urządził się w sypialni, gdzie stał tylko tapczan i ogromna szafa, a w niej siedem mundurów byłego właściciela, pułkownika wojska polskiego. W szufladzie znaleźli służbowy pistolet. Wkrótce zaczęli ich odwiedzać liczni krewni, przyjaciele i znajomi płci obojga. Bywali też artyści, malarze, aktorzy, poeci i muzycy na wspólne czytanie i całonocne jam sessions. Mieszkanie Pułkownika tętniło życiem. Alkohol lał się strumieniami, palono trawę, grano, tańczono i śpiewano. Niektóre wizyty bywały nieco uciążliwe. Wpadli więc na pomysł, żeby kłaść na tapczanie w sypialni kukłę Pułkownika w galowym mundurze. W razie potrzeby uchylało się drzwi, uprzedzając kłopotliwych gości, że Pułkownik śpi, bo lubi wypić, ale wkrótce się obudzi i zacznie rozrabiać. Przeważnie skutkowało, zwłaszcza kiedy u jego boku leżał pistolet. Kilka razy sąsiedzi zwracali się z nieśmiałą prośbą o zachowanie ciszy nocnej. Nikt się tym jednak nie przejmował. Młodość musi się wyszumieć. O świcie wyrwało Michała ze snu gwałtowne szarpnięcie za ramię. — Obywatelu! Proszę wstawać! Policja! — usłyszał. — Tiaaa, policja obyczajowa — wymamrotał, nie otwierając oczu, prze-

12

konany, że to Romek znowu robi sobie jaja. — Dowód proszę! — nalegał surowy męski głos. — Dowód na co, kurwa? — Dowód osobisty! — Michał otworzył oczy. Pochylał się nad nim policjant w czapce, czyli na służbie. — Jakim prawem przebywa pan w tym lokalu? — padło pytanie. Obok policjanta stała kobieta owinięta w czerwoną pierzynę. Jej twarz wyrażała głębokie oburzenie. Nigdy nie dowiedzieli się, czy Doktorant tak bardzo zajęty był narzeczoną z Siemiatycz, że zapomniał poinformować córkę Pułkownika o udostępnieniu mieszkania czy też nigdy nie miał takiego zamiaru. Tak czy owak, sąsiedzi zawiadomili właścicielkę, że zagnieździła się u niej jakaś banda zwyrodnialców. Urządzają całonocne libacje, piją alkohol, zażywają narkotyki, głośno śpiewają i grają na instrumentach. Przerażona kobieta natychmiast przyleciała do kraju. Na widok swego zmarłego ojca leżącego na tapczanie w galowym mundurze, rzuciła się zapewne do apteczki po krople na serce. Następnie pobiegła do sąsiadki, żeby zadzwonić na policję. Mieli dwanaście godzin na opuszczenie lokalu. Okazało się, że najtrudniej im było rozstać się z Pułkownikiem. î


WYPRZEDAŻ ROCZNIKA

2019

Sprawdź ofertę na modele Hondy i zyskaj do 12 000 zł*! Honda - Twoje marzenia w zasięgu ręki! *Rabat 12 000 zł dot. modeli Honda Civic Typer rok produkcji 2019 oraz Honda CR-V wersja Lifestyle i Executive, rok produkcji 2019. Promocja ważna do odwołania.

Umów się na jazdę próbną: salon@wyszomirski-honda.pl tel. 25 633 33 55

Honda Wyszomirski ul. Terespolska 7, Siedlce www.wyszomirski-honda.pl Honda Wyszomirski


felieton

Anna M a r u s z e c z k o dziennikarka, entuzjastka wielokulturowości i przyrody Podlasia. Żyje między dużym miastem a nadbużańską wsią.

Nie patrzmy wilkiem na wilka Jakoś tak wyszło, że nie należę do ludzi, którzy boją się wilków. Na dodatek buntuję się, gdy próbuje się przy mnie straszyć wilkiem. Do głowy by mi jednak nie przyszło, by dążyć do konfrontacji albo na przykład zaprzyjaźniać się z wilkiem. Też nie wiem dzięki czemu. Chyba po prostu tak mam, że respektuję jego dzikość.

I

pewnie dlatego zachwyciłam się książką szwedzkiego dziennikarza i dokumentalisty Larsa Berge’a Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo. Po pierwsze, zaimponowało mi bezgranicznie, że ten człowiek oddał się tematowi wręcz misyjnie, żeby nie powiedzieć obsesyjnie. Zawiesił wszystkie swoje dotychczasowe aktywności zawodowe, a gdy po jakimś czasie zaczęło mu brakować pieniędzy na życie, wycenił swoje mieszkanie i zaciągnął kredyt hipoteczny, by w spokoju zakończyć dziennikarskie dochodzenie: odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że stado oswojonych wilków otacza, atakuje i zabija człowieka, swoją opiekunkę – „matkę” w sercu najnowocześniejszego kraju na świecie. Nie jestem żądna krwawych historii ani z udziałem zwierząt, ani z udziałem ludzi. Wręcz stronię od tego. I tu zaciekawiło mnie co innego. Lars Berge przecież nie poświęciłby dwóch lat życia, swojego i rodziny, żeby skompromitować tego drapieżnika. Wilk nigdy nie miał dobrej prasy, choć co jakiś czas ktoś heroicznie próbuje go brać w obronę. Lars Berge nie bierze wilków w obronę, tłumacząc to, co zrobiły. Skrupulatnie badając sprawę tragedii w szwedzkim zoo, skierował uwagę czytelników

na nadużycia człowieka w podejściu do świata dzikiej przyrody. Do słynnego ogrodu zoologicznego w Szwecji, by stanąć oko w oko z oswojonym wilkiem, rocznie przyjeżdżały tysiące turystów. Właściciele zarabiali na tym miliony. Program pod nazwą „Bliski kontakt z wilkiem” uchodził za „wyjątkowy produkt”. Skonsumował go nawet król Szwecji Karol XVI Gustaw czy najbardziej znany szwedzki piłkarz Zlatan Ibrahimović. Chwalono się, że opiekunowie utrzymywali z wilkami serdeczną i bliską więź. A jednak doszło do tragedii. I tu dochodzimy do sedna. Ludzie, w swojej pysze, głupocie albo z innych powodów, o których nie wiem, przykładają ludzką miarę do natury dzikich zwierząt. Czy wilk stanie się dobry dopiero wtedy, gdy jego dzikość, drapieżność będzie pod kontrolą, gdy da się na nim zarobić? Wilk w Polsce jest obecnie „gatunkiem w ekspansji”. Jakieś trzy dekady temu było ich może sto. Tępiono je bezlitośnie przez dwadzieścia lat tak zwanej akcji wilczej. Wyznaczano nagrody za zabicie wilka. Dzięki naukowcom, przyrodnikom, aktywistom i artystom populacja się odbudowuje. Obecnie wilk jest na liście gatunków ściśle chronionych. Jednak przez cały okres jego

14

ochrony pojawiają się głosy, by nadać mu ponownie status gatunku łownego. Fakt, że wilk jest w ekspansji, oznacza, że tu i tam przyroda zaczyna się odtwarzać. I to jest powód do radości. Jednocześnie znowu próbuje się straszyć wilkiem – pod pretekstem, że ten zachowuje się jak wilk, to znaczy zjada sarny, jelenie, dziki i bobry. Obrońcy wilka boją się o wilka. Wygląda na to, że najbardziej to nie w smak myśliwym. Wilk robi ich robotę, bo eliminuje zwierzęta, które nierzadko są przyczyną tak zwanych szkód gospodarczych, ale tym samym przez wilka ubywa zwierząt łownych, więc z czasem może nie być do czego strzelać. I, co ważne, jeśli nie najważniejsze w relacji myśliwy–wilk: „jego kły szarpią dumne przekonanie, że człowiek musi kontrolować przyrodę“, jak napisał Robert Jurszo w magazynie „Dzikie życie“. Posuńmy się trochę wreszcie, dajmy wilkowi żyć i robić swoje. Dajmy żyć rysiowi, nie wycinajmy drzewa z gawrą niedźwiedzia... Ja nie mam sumienia gniewać się na jelenia, gdy weźmie sobie kęs czy dwa mojej najlepszej jabłonki. Przykazanie „nie zabijaj“ znaczy: nie niszcz, nie zabijaj innego życia niepotrzebnie. Posuńmy się, bo kiedyś zgubi nas ta pycha. î


Na jle psz e wi ejs kie ka pel e z róż ny ch reg ion ów Po lsk i go ści e z Bia łor usi i Fra nc ji wa rsz tat y tań ca, śpi ew u, gr y na ins tru me nta ch Ta rgo wi sko Ins tru me ntó w No c Ta ńc a www.festivalmazurk

i.pl


felieton

Zbigniew G ó r n i a k dziennikarz, reportażysta, powieściopisarz, felietonista.

Odkrycie Bugu w Łazienkach Królewskich Impreza była ognista, więc aby się schłodzić, wyszliśmy do parku, z czym tam kto miał pod ręką. W samych koszulach, w sukienkach z odsłoniętymi plecami. Nastała chłodna północ, lecz kto by się tam bał przeziębienia w samym apogeum korporacyjnego balu?

N

iech poluzowany krawat wystarczy za szalik. Rozchełstana, ale jednak elegancja. W końcu Łazienki Królewskie zobowiązują! Nawet strażników dobierają tu ponoć według kryterium urody, a nie kierując się obfitością wąsa, jak wtedy, gdy chodzi o pilnowanie banalnego marketu. W kółeczko poszedł papieros i zapachniało palonymi liśćmi. Wiadomo, jesień. Dymek buch, koła w ruch… Także koła wyobraźni. Z postumentu patrzył na nas kamienny starzec z wielką brodą i ciałem kulturysty. Ale nie takiego, który pożera dużo białka, nosi w plecaku pudełka z ryżem, a na siłce pompuje wyłącznie klatę i biceps. Raczej takiego, który dba o rzeźbę. Crossfit, trening inter­ wałowy, dieta 1700 kalorii, te sprawy… A po osiemnastej tylko woda. Tak zawsze chciałem wyglądać na starość! Niestety, zabrakło silnej woli. Chcieliśmy sprawdzić jurność kamiennego starca, lecz tam, gdzie spodziewaliśmy się męskości, spoczywał skręcony róg. Też całkiem spory. To nie był róg bojowy, lecz róg obfitości. Wylewały się z niego dary natury: owoce, orzechy, kłosy zbóż, kwiaty, zioła. Taki starodawny koszyk na zakupy.

Krzepki dziadzio spoczywał w pozie rzymskiego cesarza, a rolę podłokietka pełnił leżący za nim mały byczek ze sterczącymi rogami. Taka żywa poducha, całkiem ciekawy design, do zmałpowania przez firmy meblarskie, pod warunkiem że nie zaprotestują obrońcy zwierząt. — Patrzcie na jego głowę. On ma dredy jak Tokarczuk — powiedział Łukasz z public relations. — To nie dredy, tylko wieniec kwietny — sprostował Maks z sekcji obsługi klienta indywidualnego. — Ojejku, jak ja bym chciał tak się nosić. Kiedyś to faceci mieli fajniej — dodał, bo był już po coming oucie i nie musiał się kryć. — A ja bym chciała mieć taki wianek na ślubie — westchnęła Andżela z recepcji i na moment zapadło kłopotliwe milczenie, bo wszyscy wiedzieli o jej kłopotach z facetami (dwukrotnie zerwane narzeczeństwo, ostatni kandydat ulotnił się wraz z zawartością jej konta w banku, do którego dostęp podarowała mu wraz z ciałem). Sytuację rozładowała dopiero puszczona w ruch butelka prosecco. — Ale kim właściwie jest ten gostek? — zapytał Sebek z działu kontrolingu

16

i spojrzał na mnie wymownie. — Może ty wiesz? Ty piszesz felietony do gazet. — Nie wiem — odparłem. — Ale się dowiem. — Zrobiłem telefonem zdjęcie posągowi i wrzuciłem je w paszczę stosownej aplikacji. Za chwilę wyskoczyła odpowiedź. Przeczytałem ją na głos zebranym: — To personifikacja, czyli uosobienie, rzeki Bug. Rzeźbę stworzył Ludwik Kau­ffman. W warszawskich Łazienkach posadowiono ją w 1855 roku w miejscu innej rzeźby, też nawiązującej do rzeki Bug. Róg obfitości oraz byczek oznaczają urodzaj, jaki rzeka zapewnia swym brzegom oraz zamieszkującym je ludziom i zwierzętom. Byczek nawiązuje też do herbu Ciołek, jakim pieczętował się król Stanisław August Poniatowski. Bo ciołek to młody wół. Podobno Bug był ulubioną rzeką króla. — To wiem już, gdzie wiosną zrobimy kolejną imprezę integracyjną! — zawołała Monika z human resour­ces. — A ty… — spojrzała na mnie. — A ty może ­w ykorzystasz sobie tę naszą dzisiejszą sytuację w felietonie do „Krainy Bugu”? Skinąłem z wdzięcznością głową i odparłem, że bardzo chętnie. î



Kolekcja KRainy Bugu

w kolejnym numerze: Zenon Żyburtowicz Siła władzy, fotografia, lata 70.

18


Zenon Ĺťyburtowicz Na planie Ogniem i mieczem


Polish Wunderwaffe Z naszą filmową husarią wiąże się zabawna historia. Sceny bitewne z jej udziałem kręcone były na poligonie wojskowym w Biedrusku pod Poznaniem, gdzie zbudowano specjalnie dla potrzeb filmu twierdzę w Zbarażu, usypano szańce obronne i przygotowano pola bitewne. Na poligonie, jak to na poligonie, codziennie odbywały się również normalne ćwiczenia wojskowe. Pewnego dnia zrobiło się gorąco. Przybyli wysłannicy z NATO, którzy w obecności naszych dowódców obserwowali manewry z użyciem czołgów, artylerii i piechoty. Kiedy wojska „niebieskich” pogoniły przeciwnika, czyli „czerwonych”, i zniknęły wizytatorom z oczu, nieoczekiwanie pojawiła się husaria, która za czołgami i piechotą przedefilowała przez pole bitwy. Jeźdźcy ze skrzydłami w ładnym szyku dwójkami podążali pod zbudowaną na wzgórzu dekorację Zbaraża. Na obserwatorach zrobili wrażenie, którego nie podejmuję się opisać, ale na pewno było to dla nich nowością w taktyce wojennej, jak zaskakiwać przeciwnika. — What is this? — pytali zdumieni, przecierając szkła lornetek. Następnego dnia w prasie polskiej, i podobno też w brukselskiej, ukazały się fotografie naszych filmowych pancernych skonfrontowanych z czołgami. Podpisy brzmiały: „Polska wchodzi do NATO ze swoją tajną bronią”.

Zenon Żyburtowicz fotograf Urodzony w Siedlcach. Reporter i artysta foto‑ grafik. Podróżnik. Członek m.in.: Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej, Związ‑ ku Polskich Artystów Fotografików, Academie Inter­nationale de Lutece w Paryżu. Laureat wielu nagród, w tym: Tele­wizyjnego Kuriera Warszaw‑ skiego za najlepsze fotoreportaże w latach 1986 i 1987; International Salon of Japan (The Asahi Shimbun, 1985, 1986, 1987); Interpress Photo (Moskwa, 1985); Interpress Photo (Bagdad, 1987); Nagrody Głównej Stowarzyszenia Dziennikarzy Podróżników „Glob­troter” za najciekawsze publi‑ kacje turystyczne w latach 2007 i 2011; Koziołków na Festiwalu Satyry Europejskiej (Poznań, 2008). Autor kilkudziesięciu albumów fotograficznych i książek, m.in.: Syberia – z biegiem Jeniseju (na‑ groda „Pióro Fredry”, książka roku 1996); Szla‑ checkie gniazda (nagroda „Bursztynowa księga”,

1996); Ogniem i mieczem – portret filmu (1999); Szlacheckie gniazda II (2000); Pałace polskie (2002); Muzeum Zamkowe w Pszczynie (2005); Urok lat minionych (2006); Zamki i pałace polskie (2007); Fotografia smaku (2002); Gwiazdka wielkanoc‑ na (2003); Benedyktyńskie smaki i smaczki (2008); Z dala od drogi (2008); Wypoczynek z ducha‑ mi (2009); Polski Rok (2009); Portret PRL – Twarze i Maski (2011); Koń by się uśmiał (2012); Z prądem i pod prąd – ostatnia dekada PRL‑u (2012). Wystawiał w wielu krajach na świecie, jego prace znajdują się w zbiorach Muzeum Kinematogra‑ fii w Łodzi oraz Muzeum Karykatury w Warsza‑ wie. Został uhonorowany dyplomem Kapitu‑ ły „­Piękniejsza Polska”: „Za tworzenie piękna, którym możemy szczycić się przed światem” (2005, 2013). www.zenonzyburtowicz.com


archiwum 2013 06/wiosna 07/lato2013 08/jesień2013 09/zima2013 na z yc ji 10/wiosna2014 pr o p o 12/jesień/zima201 4 d

9 6 gi d ełeuken w

ma j

numer 12 2013 numer 09 numer zima 2013 2013 jesień 10 wiosnajesień lato08 2014 /zima r 07 numer 2014 14,90 5% vat) cena 14,90 zł (wcena tym 5% vat)złcena vat) sna 2013 14,90 (w tym (w tym 5% zł 5% zł wionume 14,90 vat) (w tym 5% vat) cena (w tym zł ISSn 2083-9 06 ISSn 14,90vat) 2083-912X 4 281034 InDeKS 281034 InDeKS 281032083-912X 12X InDeKS num er 0 złcena (w tym 5%ISSn34 281034 InDeK S 28103 InDeK S ISSn 2810 2083-912X KS12X 4 2083-9 cena 14,9XISSn InDe -912 ISSn 2083

wywiad ka tur ysty

ow y

tu ry st yk a

powaiat tu r y st y kcki siedeleść

Brz

propoz ycji na

gi d łuen d we ek

m aj ow y

w yw ia d

ińską Zenon iiazstksoiężtwnąierdOgza acer dlaspsk Ż kołówturyPo yburt SoCzesław wyw m ow iadicz sty ka u szlak na Czapliński sto mia w ż od o rtiearzżyńskah ku czff Jac uwam ek re pzw K Kl ia dcią r lewsk ey ró yw ltu w fotografia daje ec trz gł ewa m ód Wschodu i Kąt iasto ortazain ni mazowiecki ż zaspir mekowa góral repnieśmiertelność na Bu gu – ak pioTr dur Robam jkaan w ia d to czy praw i energię w yda ? aż ska pozertch reor Śle ow dź ieam eliza surwiwalszowa nad Bałtyk ietn żm biebię, z Hrurzeź wcią RepoRtaż sięie św dlas wię a b Po w sercu wię jska do cejeste kument m p ro u e e – iad Polesiwyw ia nobóz Lang nieznana histOria Adam Pańczuk Amazo ław Cz hodniej wsc przetrwania żes wzdłu trwa ż wcią tour mój dokumenT icy granturystyka dokumenT

01

912174

dokument

15/2016

4

ice lmziław o izy c ocnśsz o brodacze rę

Pr awos ła dokuMent wn już na Gr abar i Pątnicy Przyby wa i kOści nie ma ją kę tłumnie i krwją nuki ży reliGijnyc w z ró ka żdehzedz ieci i w żdża ją , ędna h, Olzie . ic świąt je uczucie takie j mist bo niGd zyno indna pr aw zie b d O j jed nie i lu yki i blisk Od rieują nOw Tocz giem iej , napomi oś dory wn bu ciTr ążów dzy nie . daac że ciek ia, świe bahis na h. , lennik .dz kupis Ręcz yyzw wi ko esz, obRz rguj , ab i od dk ędow poTa się ny TrzyTupo cie tyln zO lu na twarzach, brody, sTkim tylk bąrO pr łeoży wszy st so dedługie teks O nie ca e prze zetek ćTo aię,to tMaski ywód na ki,m y doda WYW IAD cz w i firan łą kę do ść e pa wypo b, ło ór ? ć saże chle mi kT wesą ia nia li barani kwiaty na wysokiej żli dom orów tad czer jeś yw kożuch, u, mo rwaT lecz że euSz rosTwy ze obse także k,swoi Oż dla zc Ta ów. lke jes ło kupc by sta To Ikona pols nych j księg a, nae któR TURYSTy uciekać kiej foto kasz barw czapce. ami. przed czy dać się o dzisia siebi zaur ej wysz YKA grafii. Stw dino –niMi fotografspoT ywan złe histo orzye owania. Rię.Nacz i na ł włas życia odu, dbużań ,azdla ny styl Życi br i wsch jego Rado orys, któr nadaje się na do adam Ski par nom „wziąć na chocki”? ściam y doskona i na scena Dwie god i smut k kra kami le riusz film . REP ORT ziny jazd jobraz owy. AŻ y sam ow y od sksięg któR ochodem a kRyje tolic y, aby a, Szeptu e sekR wiel na wschó znaleźć się etów. chy Bugu i zap d w Dolinie omnieć Choć Cerk Doln o ca

d

trudno zapomnieć nume r

chy

BaiAraa rAinA rn BaA UkPo kicz em on nt w braochosw jakiej acie DąW n zzimowy niPeie sza karczeby a kb p y w rawja y anioł przy m siedziat ą nsie i o m limy ie stapnoą i kbę Lwów la ł dTa ry d miasto, o którym jekr mzdz ęskne CENA 14,9 (w tym 5% 0 zł VAT) iNDEKS 281034

r 18/201 7

CENA 19,90 (w tym 5% zł VAT) iNDEKS 281034

numer 17/2017

0 2 nu me

CENA 14,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

CENA 14,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

Szeptu

WyW IaD

9 772083

9 772083

numer 16/2016

AŻ REP ORT

icznych ich mag ina się od iew odc rtaż uzdrawiania ow y Choć CerkFotorepo jobraz YKA ch w moc anDrz WYWIaD TURYST reportaż wierzący ńka par k kra m na wschód bywa. ej StaSiu prak tyk, Czelado żańSkireportaż wciąż przy K Gdyby ochode NadbuPszCzela WYWIaDstanisła wnie rze i szeptem baj portretuje codzienne rep ort ie Dolnego Bug i siels jazdy sam ogniem Adam Pańczuk Fotorepo aż pasiek zwierają rtaż kie dziecińs w Dolin e godziny Pożegna u bok szejnert Teatru O żmudnym się ich zata Dwi taboRu uprocesie nadbużańsk dziadkótworzenia, two spęd Młynie ne życie aktorów amatorów znaleźć Właściciele który jest WYW IADMałgor i niecodzien w styl nacie. KRólow y, aby w wczesna ke rze zone świe ny Gród Bo kiedy ie Andrzej której tolic nadbuża jako ka, rodziny. Polakowski rol łym włas ważniejszy ku, nieod s ł ńscy reportażyst z pisa niż o caZłot pszczeleuchwycił moment dzieło orzy by ratować rza, z przygranic znej Lubenki. sztuki i poszukiwan ieć było szeregi, tadeuSWybitna Obrzędowe omn czasy mają iu by Stas Tym go le ikaWraca grafii. Stww Białej pod razem Podlaskiej. turw roli onaróżn iukazamierania eczłowiek zginie. nierzeczywistych władców też yst i odkrywBugu i zap potężnej prawdy kiej foto upłynęła o, sobie już kultury yka młodość samym. zacygańskiej któr y dosk rodzinne zabraknie pszczół, cy Wschod sobą, ale Ikona pols PodlasiaDo Życiorys są silniejsze wystąpiły tradycje u. po przymusow dzieci z nadbużańskich lina Krz po wspomnienia. . owania. aniu” Romów. niż praw z nadbuż ym „ucywilizow fotograftam cenariusz filmowy wiosek.Na a rynku. ańskich mły Dla nich była tony trasi przygoda na s Mąka e woja nów nie ży po krain życia. nadaje się ma sobie w Doli ie Bugu przy równych nie Krzn y jest obo . stanek otwieraj wiązkow ą się wro y. To tu ta na Pod lasie Połu dniowe. ISSN 2083912174912X

CENA VAT) (w tym 5% 281034 iNDEKS

ISSN 2083-912X

6 r 15/201 nume 14,90 zł

Włodawa

wydania

znik

łym świe

19,90 zł

cie.

39,90 zł

ego

7

wydań

iew odc ina się od prak tyk, ich mag wierzący icznych ch w moc ogniem uzdrawiania i szeptem wciąż przy bywa.

13 2014 2014 2013ma20ios w/jesna /12 08/jesień09/zi10 ień/zima oz yc

ji na

gi d łukend

6

pr o p

we ej ow y

ń/zim a 2014 jesie 2014 12 sna 5% vat) num erwio zł (w tym 10a 201314,90 5% vat) KS 281034 num3er zim0cena InDe (w tym )912X 2810 złvat 34 09 201 ercen 5%2083a 14,9 tym num InDeKS ) ISSn (w -912 jes ień X 281034 zł vat 05% 2083 r 08 a 14,9 ISSn InD eKS tym nume90cen 2X 281034 zł (w3-91eKS 208 14, InD cena ISSn 3-912X ISSn 208

ia d ki wyw yka w odlas t u r y s tzesółw Ckoł tuaryustPsykkai

kń SoCstoznaapszlrlaió ski Kąt jewaw Kfispa irdaole nBui gu – mia gra na ek fotoz ain ść melno rt a żza ie atonczy prawda? k akm r eiopnTorierdtśm Ruerrgoba ięjka em p i en ty to dl źznowa nad Bał Śle Posun rwiwiaeię s,

ebźb kument z Hrrzu my edo w jest ięco wm

ma w yw ia d

Zenon d z iaic r u yww Żyb ciążwto uwam odcz w hodu scff Wy JacekgłKódle cki góral mazowie

aż RepoRt

zebyuk kaArdc am Pańcz

yag anioł b k n a j a L i n w a wż atrway mnie Cpzrjetozsuełr twprciąr z ey ziz mó y st y k a bnędic k m tu r stanąła e e j n y T r e zeik wów szn i

zwia dz w yo bó

iND EKS 5% VAT ) 281034

CENA281034 19,90 zł iNDEKS 9 772083 912174 0 1(w tym numer 5% VAT) 19/2018 ISSN 2083-912 X 9 772083 912174 CENA281034 iNDEKS 19,90 zł 0 2(w tym ISSN 2083-9 nume r 20/2018 5% VAT) 12X 9 772083 912181 CENA281034 iNDEKS 19,90 zł ISSN 2083num 9 772083 91218 912X 0 3 (w tym 5% er VAT)21/2 1 CENA281034 19,90 zł 018 9 772083 ISSN 2083-912X iNDEKS 0(w 4 tym nu 912181 5%me r 22/201 VAT) CEN 9 772083 ISSN 2083-91 iNDE A 19,90 8 KS 28103 4 zł nu 912181 2X 0 1 (w tym me 9 772 r 23 VAT) CEN5% 083 912 iND A2810 19,90 zł /2019 0(w 2EKSnu 198 34 9 7720 tym 5% me r)24 83 91 CENA VAT iND EKS 19, 2198 281 90 zł /2019 034 (w tym

L

menT ent dokudokum

Ment

c c az ęw rad brzo

ISSN 2083-912X

14,90 zł CENA281034 iNDEKS

numer 0 2(w tym 5% VAT)18/2017

ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

14,90 zł CENA281034 iNDEKS

17/2017 0 1(w numer tym 5% VAT)

m o który miasto, zapomnieć trudno 16 nume r 15/20 CENA 14,90 zł 16/2016 5% VAT) numer (w tym

doku

wa ją icy Przyby e ze świąt wni Pątn żd Pr awos ła kę tłumnie na ka ry, lny oks e czują id dy, m oty tebr indziej ni og oie zie lk na Gr abar bo niwy edpłu Gd kim kże ieeż,ty ni taej wi ad sTcz w h, to śa zyle y zrz nieba. wyan ch su, wiana ow yswoskią ano m d ości pis reliGijnyc yki Brz ew ęd a en egieisk i bl eiaddo naow ia mi k obRz ,aku wsię Wł tw m rzeka z ó z Co od zy r ty r ki nińs st s ka toZim ć p n aż ys mi WyW zna i a je j wr T ier w a cz os w IaD d czy czu urnsk w ypnki,ch, k kt acz aej i. ?mi. Z na g a takie od w i Rę mka WyWIa D Kiedy hoyro czu rćM óR r Bo pat czy aut prz i jesrzę ga e r do lEch Ta z,o y fir a żu s „Jeswsp Re po na TAŻ i” k iM co u dę? oSł tem b Bug na REPOR Rep n las , a aw te p WyWIaD leka Rt Tur rtaż ko o Wc ck , smo pow hEr z inihoreportaż omzac adam sTRug aż Fotorepo iFotoreportaż ysToR ga tażd ię z do iauchy a ciebie nierzem o ęmó yka dzisz do ię.lasrepo od ż ze steż lrtaż repor m WyWIaD Wyw niada ają bol zyn do kracra . ch Zrez yciad Go taż , ale ia odzim utradycy pr asz reportaż , a nie ygn a esneks din ci na Wo spo też TStaSiuK y sięł od reportaż śc wi. reportaż nCzelado ba Leszek ó mó ńka TYKA turystyka Pod od ś st w oga kójowa –sta uć Muzyk ich magicznych łyń et Mądzik adtaboRu owy Sły WYWIaD TURYS ćSzept z ka od ów wić mie w las – zwi apól, oi się rnia ó dzi Polsk braz szy riery .na kR oSt ,pól, ie rci”. Zo w odcina kraj Buą Łosic c iedo anDrzej jna, a,arsz Ra mn krajo erz szek pom atn turystyk to w W nadbużańscy bktóra Od bIIcisz stro se eJanowa KRólowie p nic Cerkiew Giem ielas park to ajest a codzienne moRz ilka nazw Młynarze WYWIaD oc araby inneg turys Bar Fil sięsw arze Choć Ski pog wartoś ie u nę u i tygo le le tym do iania zTu p Pożegnanie portretuje e„w a, Mazo awie Reżyser, tyka mo tnic pianist o ci siWie Dolina Pańczuk jak odn ki koPszCzel je samąbaj ieAdam Krzny uzdraw ty e. hód h któr ym wo ,użań y Eur Nadb ows stanisław wsze by n u… w isobie, moc w. Ma i dzieciństwo z tury fotograf, ySkąd w wroli lk a na wsc D c h acią taw zaś rep cych opy umaz aVekra trwa esłołopus styk zwierają władców o ec lOdw Gdyby nikt hodem a, nie WYWIA topc szejnert Teatru Bug i wi cnieSceny ieczn ały nierzeczywistych pasiek sielskie Hru wieczntwórca orT yscenograf w wzięła wierzą Ukraińs ojczy ,Tym razem zata kich mp anych a yj samoc d amatorów ci yzony elka i tłum Złote ie się moment kie Janowska aż ho za czasy mę nadbużańs tuR Małgor zna bie praktyk uchwycił mają jazdy ispędzone aktorów roztocz bałtyck już nie w o daje ytor. sobą, Polakowski ziem niza ale życie Andrzej tradycje stadnina, kR potrzeb acze n ludzi Plastycznej czaklętym ży neRadz Właściciele a jest wa. liter yńsk cz, szo który eprzystanek a w świecie Na trasie yst godzin pow T„podra łódź okie nad wojaży ew tu cje po życia ,ieść procesie a KULtworzenia, krainie uje utrud i niecodzien Bugua przyby ackiza a tka O żmudnym ię wpszcz mówi któ ws w kRain swody, najw sowyw ziei… sercu Dolneg Ryyka Baś oią, ieśc iesłynąca losie, wciąż uozy wczesna ch, w pszczele uw uSz Bo kiedy ryzych rst óR ania”. miaste Bie przec st ięks nio ka, boku oR nadbużańskich chDwie tu te z cy ół, styl w Dolin i żMa dziadków rodziny. dzieci wo d tade szeptem poniż iecz był wb Gródku, j, zam kropli Prawie wystąpiły erurolk pracą czka, którz yk a seRd eczn ości a nie żeń wy Podlasia iwień byłoby Lubenki. reportażyst kt własny osiemdzies cznej gda które rodzinne ył cygańskiej z najpięknie leg zpolskie wsp ,wspóln yinio ogniem znaleźć sto są się Sup kultury silniejsze Niezwy na stwie W Rig by ratować potężnej –w iątain dzie prawa zen aby z przygrani zamierania rynku. morzem roli. Mąka hi jszych go izolacji ne len szeregi, raśTo ółcz cWybitna licą icy, losy fii.dzieło kłe kr hod stol am Dolinie i poszukiwaniu do w wierzchow zktórej ł Kot sztuki Krzny której zabytk ga jest ce niża obowiązkowy. zki y ies Obrzędowe lsprawiło, pszcz nie eśni odbija ważniejszy ont cStasiuka boh Wraca j fotogra ców tu i M ss,Stworz ma i,lat ię Ukwi sięale . zginie. czystej nieskaż wa rk cały nic owad nym elarz sWschodu. Podlaskiej. i odar ater świat, krwi „Idz ieejeZ liny econ życia. jako nawet liryw pisarza, w Białej yeaks też ks podróżnika wi Ikona była yświecie ów nich ym –rozg że przyroda Dla Bug. i odkrywcy Go wyso ietoNiem ego, ta część wiosek. eprzygoda upłynęła zawr k w człowiek ge o całym łąki, Romów. pop i ile z nadbużańskich ilian Roztocza arabskiej, młodość ci. ko pszczół, ają i gościn nieć „ucywilizowaniu” i acają ordwywoł T młynów Czy ior zamies rm nadp nie który doskon – ona ma podpom po przymusowym zachowała obchodzi sobie ular równych. się zabraknie Co iec, a ni ow i zapom pe otwierają zania ańs rzyro ste o mieszk dwusetne koron się sporo m wrota nych samym. Są na Życiory sobie Podlasie o będ Bugu dawnej zos a. prawdy Południowe. any dzon rłyi mo urodziny. p śró ańcy, kim w y nie a zie drzew ała. seria którzy ch tało Muze epo dle sfowani ariusz kr nies świat bab od ienia. ad fotogra . tam li. plePol dzielą śne egzotyki. adeł ieum ło om łąc się miaka Mamy y. się tam po wspomn dl tym, wo ją Ikon prz znyrdzie na wyciągn najleps po wi siac najba eniu? yro ięcie ias ze.kra m dy, obcia ch. co na tętncyck da ele j ręki. inał” h latem job powo i świec iąca prz niez nomfilmow me raz lny festiw nadaje się na scen ie ebo liczo – nte u. Zacgata 1915 Slow iemal – Pojcud m życ taboFest. eziene nad Czeg hw hist r. Wkr ótce

14

wydań

10% rabatu! wpisz KOD 2020 przy zamówieniu

ry wozów rzane o więce yca bużań ow Łęc jąoria –potrz wiz ytó uro gozyń eba? sko ająjdą, uzd -Włrusz wka skiego na w kusschó row odawsk ien d.iet iego. zą ob ia duszy nicą i ciała.

79,90 zł Zamówienia można składać online: www.krainabugu.pl/sklep/prenumerata lub telefonicznie pod numerem: 83 357 51 46 od poniedziałku do piątku w godzinach: 9.00–17.00.


Z lotu ptaka

Foto: P. Totoro Adamiec

R o b e r t L e s i u k fotograf, paralotniarz: od kilku lat podczas lotu zawsze towarzyszy mi aparat fotograficzny, staram się uchwycić z innej perspektywy piękno formy, kolorów i światła.

zimna tęsknota t e k s t i z d j ę c i a Robert Lesiuk

22


Z lotu ptaka

C

zy tak już będzie zawsze? Czy to znaczy, że wszystkie zimowe niedogodności, ale i radości: śnieg po pachy, zawieje i zamiecie, mróz szczypiący w uszy, sanki na górce, hokej na lodzie, biegówki po lesie czy wieczorny kulig o zachodzie słońca, nigdy już się nie powtórzą? Z utęsknieniem czekam, aby w piękny zimowy słoneczny dzień znów pojechać na pokrytą białym puchem łąkę. Przyodziać kilka warstw ubrań, ciepłe rękawice i wznieść się ponad śnieżną i skrzypiącą biel doliny Bugu. Spojrzeć w dal na kraniec horyzontu i zanurzyć się w otchłań przejmującej zimy, mając pod sobą setki metrów zmrożonego

powietrza. Patrzeć, jak muskające białe połacie słońce przemierza po nieboskłonie lodową krainę. Widzieć przemykające stadami sarny, zające siedzące na miedzy, kuropatwy biegające po sadzie, jemiołuszki zajadające się jarzębiną, karmiki pełne ptaków. Cóż, tak bywało jeszcze całkiem niedawno. Mój zapas zimowych ujęć przestał już rosnąć. W pamięci są sceny z dzieciństwa, kiedy -25 stopni Celsjusza nie należało do rzadkości. Od kilku lat przymierzam się, aby ponownie trafić na ten dzień, aby w końcu poczuć, jaką potęgą jest zimowa przyroda. Tuląc się do uprzęży porządnie zmarznąć, lecąc wciąż i wciąż przed siebie.

23

obok

Nad taflą rzeki niedaleko Popowa poniżej

Styczniowy dzień koło Drażniewa na rozkładówce

Wędkarstwo podlodowe koło Ślężan

Coś się popsuło w przyrodzie. Mam jednak głęboką nadzieję, że to jeszcze nie koniec zimowych przygód. Może za rok dane nam będzie poczuć smak prawdziwej o tej porze natury. î


Z lotu ptaka

24


Z lotu ptaka

25


sylwetk a

26


ludzie z klimatem

Gorajeckie Folkowisko Ślub Mariny Sestasvili i Marcina Piotrowskiego to nie tylko początek ich wspólnego życia, lecz także spontaniczne narodziny Festiwalu Folkowisko. I choć żona prosi czasem męża, żeby przenieść imprezę na inny termin i skromnie obejść ich osobisty jubileusz, ten z rozbrajającą szczerością mówi: „Kochanie, ale dzięki temu przynajmniej pamiętam o rocznicy naszych zaślubin”. A ta zawsze obchodzona jest z pompą. t e k s t Justyna Franczuk î z d j ę c i a Anna Serkis

27


ludzie z klimatem

J

est lipcowy wieczór 2011 roku. Grupa ludzi siedzi wokół drewnianej sceny, zasłuchana w głos gawędziarza. Nagle podchodzi do niej pokaźnych rozmiarów człowiek i wydaje z siebie tubalne: „Gdzie jest Marcin?”. Ten podnosi się nieśmiało. Nieznajomy wyłania się z cienia, podchodzi do niego i mówi: „To ja, Andrzej Stasiuk. I co k…a, ja nie przyjadę?”. Takim zabawnym wspomnieniem Marcin Piotrowski rozpoczyna opowieść o pierwszym Festiwalu Folkowisko. Zanim jednak do niego doszło, był rok 2008 i wspomniany już ślub Mariny i Marcina. Odbył się w starej szkole w Gorajcu, którą chwilę wcześniej młodzi kupili, aby spełnić swoje marzenie i docelowo zorganizować w niej gospodarstwo agroturystyczne. — Wesele odbyło się pod gołym niebem. Zrobiliśmy je na ludowo – do ślubu pojechaliśmy wozami, każdego z 60 gości poprosiliśmy, aby ubrał się w strój tradycyjny lub na taki stylizowany, przygrywał nam zespół Żmije. Wszystko trwało trzy dni. Ostatniego dnia postanowiliśmy podpisać pakt corocznych tego typu spotkań w rocznicę naszego ślubu — wspomina Marcin Piotrowski. Ot, miało to być regularne spotkanie przyjaciół, którzy po skończeniu studiów rozjechali się po świecie, ale bardzo chcieli podtrzymywać łączącą ich relację. Rok później na spotkanie przyjechało 40 osób – to wtedy nazwali je Folkowiskiem. Na kolejną rocznicę stawiło się jeszcze więcej ludzi. Kilku z nich rzuciło w stronę organizatora: „Marcin, zrób z tego formę bardziej otwartą, tu jest przecież tak fajnie”. — Podjąłem to wyzwanie razem z moim bratem Maćkiem. Chcieliśmy promować miejsce, o którym nikt nie słyszał i które teoretycznie jest na końcu świata. Pojechałem do burmistrza i powiedziałem, że chcemy zrobić festiwal. Usłyszałem: „Róbcie. Finansowo nie mogę wam pomóc, ale dam sprzęt nagłaśniający, możecie wziąć też nieużywaną przez nas scenę” — mówi nasz bohater. Nie mieli pojęcia,

jak organizuje się taką imprezę. Zaprosili lokalne kapele, wymyślili wieczór opowiadaczy, bo ich dziadek był gawędziarzem. Stwierdzili, że przydałaby się jeszcze jakaś gwiazda. Napisali więc list do Andrzeja Stasiuka: „Po raz pierwszy robimy w naszej wiosce festiwal. Chcemy opowiadać o pograniczu, wielokulturowości, korzeniach tego miejsca i chcemy pana zaprosić. Ale jak pan dostał Nike, to pewnie pan nie przyjedzie”. Nie wiedzieli, gdzie go wysłać, więc zaadresowali na Wydawnictwo Czarne. Przyjechał, ale o tym już Państwo wiecie. Rozmawiał, opowiadał fantastyczne historie, tak jak inni mieszkał w namiocie, rano zrobił współtowarzyszom kawę i poszedł z nimi na powitanie słońca. Połknął bakcyla miejsca i klimat Folkowiska, i – jak mówi Marcin Piotrowski – stał się jego duchowym ojcem. Pierwsze oficjalne Folkowisko przyciągnęło 120 osób. — Poświęciliśmy je kulturze ukraińskiej. Następne edycje budowaliśmy o kolejne rzeczy, które odkrywaliśmy w okolicy. Były więc spotkania poświęcone kulturze żydowskiej, zniesieniu pańszczyzny, kulturze tworzonej przez wiejskie kobiety. Od początku chcieliśmy pokazywać miejsce, w którym się znajdujemy, i jego kulturę tradycyjną. Szybko okazało się, że każdy z naszych sąsiadów ma jakiś talent – jeden śpiewa pieśni ludowe, inny zbiera zioła, co jest tradycją jego rodziny od trzech pokoleń, panie z kół gospodyń wiejskich wyczarowują wyjątkowe pyszności. Udało nam się z tego zrobić niepowtarzalną jedność — podsumowuje Marcin Piotrowski. Folkowisko sprawia, że wioska, licząca zaledwie kilkanaście domów, w jeden z lipcowych weekendów przybiera rozmiary metropolii. Ludzie przyjeżdżają do Gorajca na warsztaty, koncerty, wycieczki po okolicy. I żeby chłonąć energię, którą daje zlepek tych wyjątkowych osobowości, nieprzypadkowo się tam pojawiających. Na koniec pytam Marcina Piotrowskiego, jakie ma marzenia. — Marzę,

28

żeby dalej jakoś to wszystko ogarniać. Nie spodziewaliśmy się, że festiwal rozrośnie się do takich rozmiarów. Maksimum ekologicznej pojemności Gorajca osiągnęliśmy w zeszłym roku. Musimy się zastanowić, co zrobić, żeby to wszystko nas nie przerosło — wyznaje. Na pewno tak się nie stanie. Bo skoro ktoś zorganizował i wypromował taką imprezę, musi ciągnąć ją dalej. Dla siebie, miłośników Folkowiska i przede wszystkim dla ­Podlasia. î

MARCIN PIOTROWSKI Absolwent wydziału socjologii lubelskie‑ go Uniwersytetu Marii Curie‑Skłodowskiej. W trakcie studiów wyjeżdżał latem do pracy za granicę. Za zarobione tam pieniądze kupił budynek po opuszczonej szkole w Gorajcu. Natknął się na niego wraz z Mariną, ówcze‑ sną narzeczoną, kiedy wędrowali po Podkar‑ paciu w poszukiwaniu starej chałupy, którą chcieli nabyć, by urządzić w niej gospodar‑ stwo agroturystyczne. Budynek, który stał się ich własnością, był niemal zrujnowany, zadomowiły się w nim łasice, a w mieszka‑ niach nauczycielskich rosła brzoza. Szybko okazał się finansową studnią bez dna, a po‑ czątkowy plan jego odmalowania i wyre‑ montowania spalił na panewce. Aby zgro‑ madzić fundusze na jego remont, Marcin na 11 lat wyprowadził się do Irlandii. Po po‑ wrocie zajmował się promocją w Urzędzie Gminy Cieszanów, potem wraz z żoną Ma‑ riną założył gospodarstwo agroturystyczne Chutor Gorajec. To tam organizuje coroczny Folkowisko Festiwal. Obecnie jest zastępcą dyrektora w lokalnym domu kultury, gdzie odpowiada za techniczną stronę Cieszanów Rock Festiwalu.


ludzie z klimatem

29


reportaż

Włodawa shopping center — Na targu dzisiaj najlepiej zarobił ten typ, co sprzedaje ciuchy dla starych facetów. No, takie kamizelki rybaka i koszule z kory, bo tego normalnie na mieście nie kupisz. Warzywniacy mówią, że u nich kiepsko, Ci od spódnic też narzekają. Jeszcze Ci od garów się obłowili, bo jest sezon na przetwory, a w sklepach nie znajdziesz takiego saganu — opowiada Beata, sprzedawczyni torebek i klapek na włodawskim targu. — U mnie kiepsko. W Lidlu teraz rzucili klapki, to na targu nikt nie kupi. t e k s t Malina Szczepańska î z d j ę c i a Jacek Dryglewski

30


oblicza rzeki

31


oblicza rzeki

M

ówią, że Włodawa to „najbardziej samotne miasto w Polsce”. Aby dojechać do Chełma, trzeba pokonać prawie pięćdziesiąt kilometrów drogą na południe. Do Białej Podlaskiej siedemdziesiąt pięć na północ, do Lublina dziewięćdziesiąt na zachód, a na wschód jest już tylko granica. Do białoruskiego Brześcia jest bliżej niż do miasta wojewódzkiego. Nie ma tu fabryk, nie ma pracy i nie ma perspektyw. Mówiono kiedyś, że we Włodawie powstanie przejście graniczne łączące miasto z Tomaszówką, w której stacja kolejowa do dziś nosi nazwę „Włodawa”, tyle że zapisana jest cyrylicą. Snuto teorie, że przejście rozwinie handel, zwiększy budżet miasta i w końcu uczyni Włodawę ważnym punktem na mapie Polski. Plany się nie ziściły, a miasteczko dalej żyje z dala od reszty świata. Deptak w samym centrum jest pusty. Jedynie sprzedawczynie z pobliskich sklepów wyszły na zewnątrz poopalać się lub zapalić papierosa. W popołudniowym słońcu widać dokładnie, że witryny pokryte są warstwą kurzu. Może dlatego, że prawie nikt tu nie zagląda. Mimo że już po godzinach pracy, to nikt nie siedzi na ławkach, nikt nie spaceruje i nie robi zakupów. Gdyby nie te sprzedawczynie, można by pomyśleć, że Włodawa to opuszczone miasto. Są tu sklepy z odzieżą, bary, a nawet regionalne muzeum. W najbliższej okolicy jest hala targowa, stary targ miejski, a także kantor, sklep rybny czy antykwariat, a jednak kupujących można policzyć na palcach jednej ręki. Wszyscy sprzedawcy opowiadają, że kilka lat temu właśnie tutaj biło serce miasta. W weekendy, na targu, można było spotkać każdego, do najlepszego mięsnego w mieście kolejki ustawiały się na ulicy. Dzisiaj można je spotkać tylko w Biedronce czy Lidlu, głównie około szesnastej, kiedy wszyscy kończą pracę. Potem miasto zamiera.

Mielno Wschodu — Ruch jest lepszy, jak pada. Jak jest kiepska pogoda, to wczasowicze nie

leżą na plaży, tylko zjeżdżają tutaj, chodzą po mieście i zaglądają do sklepów. Wtedy nawet ktoś coś czasem kupi: a to buty, a to majtki, warzywa czy jajka — komentuje sprzedawczyni obuwia. — Najgorsza jest nuda. Jak tak przez kilka godzin siedzi się samej i nikt nawet nie zajrzy, ot tak, zamienić choćby dwa zdania. Kilka kilometrów od Włodawy znajduje się Okuninka, miejscowość wczasowa nad Jeziorem Białym. Żeby tam dotrzeć, trzeba przejechać wielokilometrowe lasy i pola. Na tle tego kraj­ obrazu Okuninka jest jak Las Vegas na pustyni. Plaża, kebaby, lody, gofry, frytki, salony gier, wesołe miasteczko, bary, wypożyczalnie skuterów, grile,

Deptak w samym cen­ trum jest pusty. Jedynie sprzedawczynie z pobli­ skich sklepów wyszły na zewnątrz poopalać się lub zapalić papiero­ sa. W popołudniowym słońcu widać dokład­ nie, że witryny pokryte są warstwą kurzu. Może dlatego, że prawie nikt tu nie zagląda. karczmy i dyskoteki. W jeden weekend nad Białym wczasuje nawet osiemdziesiąt tysięcy ludzi. O prywatności na plaży czy wolnym stoliku w barze można zapomnieć. Turystyka nad jeziorem zawsze napędzała gospodarkę Włodawy i gminy. Oddalone o siedem kilometrów miasteczko zachęcało turystów do wizyty w synagodze, cerkwi i kościele. Co roku odbywa się tu Festiwal Trzech Kultur, z licznymi koncertami, spotkaniami i wystawami, poświęconymi tradycjom i kulturom trzech religii stanowiących tożsamość miasta. Festiwal przestał być wizytówką Włodawy. Dziś kojarzy się ona raczej jako miasto satelickie Okuninki, w którym można zrobić zakupy na grila.

32

W całym mieście jest pięć supermarketów i kilka sklepów dyskontowych. Większość z nich znajduje się przy trasach wylotowych z miasta, w kierunku Okuninki, Chełma oraz Lublina. Przy małej liczbie mieszkańców, jaką ma Włodawa, taka ilość sklepów nie ma sensu. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy zaczyna się sezon wakacyjny i do miasta wyruszają wczasowicze z Jeziora Białego. Zatrzymują się na zakupy przy wylotówce, w dobrze im znanych sklepach, tym samym omijając miasteczko. Włodawa, tak jak była pusta, tak dalej jest.

„Było, minęło” W latach 90. we Włodawie był jeden sklep z produktami dla dzieci – „Panda”, który należał do Jacka Chęcia. Nie był ekonomistą i nie miał żyłki handlowca, a jego życie i kariera miały toczyć się zupełnie inaczej. Na początku lat 80. był jednym z najlepszych zapaśników w Polsce, przymierzał się do udziału w Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles, ale Polska i reszta demoludów zbojkotowały zawody i wysłały swoich reprezentantów na „Przyjaźń 84” – alternatywne mistrzostwa sportowe zorganizowane przez kraje socjalistyczne. „Sport, Przyjaźń, Pokój” – hasło, pod którym rozgrywały się mistrzostwa, dla Jacka było pustym sloganem. Jako laureat zapaśniczy w Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych, odbywającej się w Budapeszcie w 1981 r., został powołany do kadry, która miała wziąć udział w turnieju w Budapeszcie już pod szyldem „Drużba 84”. Zamiast wyjazdu do Stanów Zjednoczonych ponownie miał jechać na Węgry. — Obraziłem się na sport i całkowicie odciąłem się od tego. To, co miało być przepustką do wolności, zepchnęło mnie do socjalistycznego grajdołka — przyznaje. Zrezygnował z kariery. Kiedy przestał brać udział w zawodach, zaczął inwestować w handel. — Najpierw przez kilka sezonów nad Białym sprzedawałem rozstawione


oblicza rzeki

33




oblicza rzeki

36


oblicza rzeki

na łóżku polowym klapki, czapki, rzeczy dla przyjezdnych. Potem zobaczyłem niszę na włodawskim rynku, wykorzystałem moment i założyłem „Pandę”. Śmiało mogę powiedzieć, że ubrałem siedemdziesiąt procent dzieci we Włodawie — wspomina. — W okresie rozkwitu sklep miał ponad sto trzydzieści metrów kwadratowych powierzchni i pracowały w nim trzy osoby. Dziś mieścimy się na połowie tego, a i one stoją puste. Pracuje tylko jedna osoba – moja żona. Czasem myślę, że siedzi w tym sklepie tylko po to, żeby nie nudzić się w domu — mówi. Początkiem końca było otwarcie Pepco, sieciówki, która oferowała tanie ubrania i produkty gospodarstwa domowego. — Kiedy u mnie śpiochy kosztowały piętnaście złotych za sztukę, w Pepco można było kupić trzy sztuki za dwanaście złotych. Kiepskiej jakości, do wywalenia po jednym praniu, ale z taką ceną nie dało się konkurować. We Włodawie ludzie nie mają kasy, więc jakość ma dla nich drugorzędne znaczenie. Liczy się cena.

Marketyzacja Kiedy w miejscu, w którym kiedyś stał tartak, otworzono drugą Biedronkę, wszyscy lokalni przedsiębiorcy zdawali sobie sprawę z tego, że to gwóźdź do ich trumny. Następny sklep wielkoformatowy zlokalizowany zaraz obok wylotówki na Lublin. — Teren został sprzedany prywatnemu inwestorowi, który samodzielnie wydzierżawił go Jeronimo Martins Polska — opowiada Wiesław Muszyński, burmistrz Włodawy. — Miasto nie miało tu nic do powiedzenia. Nic nie mogliśmy zrobić. Mówi o tym ustawa o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym. Na jej mocy właściciele sklepów nieprzekraczających 1000 metrów kwadratowych nie mają obowiązku informowania władz gminy o planowanej inwestycji. Przy powierzchni mniejszej o metr ma on wolną rękę i może robić, co mu się podoba. — Co on gada? Każdy wiedział, że tam będzie Biedronka. Wystarczyło wpisać

w googla nazwisko faceta i od razu wyskakiwały informacje, że ma kilka takich działek we wschodniej Polsce i wszystkie wydzierżawia pod sklepy. I burmistrz o tym wiedział! Sam mu to mówiłem — wspomina Zbigniew Gruszczyński, który osobiście odczuł skutki lokalnej sklepowej polityki. Pod koniec lat 90. w całym powiecie włodawskim miał sieć sklepów, razem 14 punktów, które w szczytowym momencie zrzeszone były pod szyldem Lider Price (marka wchłonięta później przez Tesco). Był właścicielem TIK-u, pierwszego supermarketu w mieście, w którym zamiast koszyków były wózki, i w ogóle jednego z pierwszych, w których obowiązywała samoobsługa. W TIK-u kolejki do kasy sięgały po-

Jak prowadzisz mały in­ teres i jesteś dooko­ ła zastawiony tyloma supermarketami, nie możesz wygrać. Cena, za którą ja kupuję po­ midory na giełdzie, jest wyższa niż ta, za któ­ rą oni je sprzedają detalicznie. łowy lokalu, a na półkach stały towary, o których mieszkańcy dotychczas mogli tylko pomarzyć. Dziś Gruszczyński prowadzi tylko jeden sklep specjalizujący się w garmażerce oraz małą masarnię. Jego imperium upadło, kiedy do Włodawy zaczęły sprowadzać się zagraniczne firmy spożywcze. — Jak prowadzisz mały interes i jesteś dookoła zastawiony tyloma supermarketami, nie możesz wygrać. Cena, za którą ja kupuję pomidory na giełdzie, jest wyższa niż ta, za którą oni je sprzedają detalicznie. Przecież wiadomo, że w biednym, małym miasteczku liczy się głównie to, ile dany towar kosztuje. Dla burmistrza miasta wyjściem z takiej sytuacji jest tworzenie sklepów

37

na zasadach franczyzy. — Sklepy we Włodawie, nieważne czy spożywcze, czy z ciuchami, po prostu nie mają ciekawej oferty. Chciałem ostatnio kupić córce rower na komunię. Byliśmy w trzech sklepach w mieście, a w nich może razem było z osiem sztuk rowerów. Poszliśmy do jednego z marketów i tam już było przykładowo dwadzieścia osiem. Nawet jak chcesz kupić u lokalnego sprzedawcy, to nie masz jak, bo nie masz wyboru — stwierdza. — Franczyza to dobre rozwiązanie. Musisz zainwestować na początek, ale potem masz czysty zysk — przekonuje. — Nie stać mnie na takie rozwiązanie. Aby podłączyć się pod sieć sklepów 5‑10‑15, musiałbym wyłożyć na start kilkaset tysięcy — mówi Jacek Chęć. — Przede wszystkim na remont lokalu, wyposażenie i licencję. A przecież nikt nie da mi pewności, że to się zwróci. Skoro teraz nikt nie kupuje ubranek dla dzieci w moim sklepie, to pod inną marką nagle zaczną kupować? To nie tak działa. Według Gruszczyńskiego lokalne władze mają inny pomysł na rozwój handlu we Włodawie. — Wczasowiczów znad Jeziora Białego nie zainteresują przecież miejscowe sklepy, tylko znane marki. Będą szukać takich, które znają, a nie przypadkowych firm. Lidl czy Tesco cieszą się dużym zainteresowaniem przyjezdnych, bo sprzedają im znane produkty, ustawione według znanego schematu. Przecież w całym kraju ich punkty wyglądają niemal tak samo. Włodarzy bardziej interesuje zadowolenie turystów niż dbałość o lokalną społeczność. Przecież sprzedaż gruntów pod budowę oznacza również solidny zastrzyk finansowy dla miasta. Nikt nie pomyślał tylko, że kolejne Biedronki czy Tesca to uciekające pieniądze — komentuje. — Firma zatrudnia około piętnaście osób z miasteczka, każdemu z nich daje wypłatę, jakieś dwa tysiące złotych, a reszta, cały zysk, idzie bezpośrednio do centrali sieci handlowej. We Włodawie zostaje tylko trzydzieści tysięcy, nie więcej.


oblicza rzeki

38


oblicza rzeki

39


oblicza rzeki

W Niemczech, jeśli jakiś obywatel jest bogaty, prowadzi działalność gospodarczą i zatrudnia ludzi, to całe miasto jest bogate. Jak miasto jest bogate to i cały land jest bogaty, a w konsekwencji i cały kraj. Ale nie w Polsce, a tym bardziej nie we Włodawie — podsumowuje gorzko Gruszczyński. On aż nazbyt dobrze poznał politykę miasta, bo – jak uważa – to właśnie ona pogrążyła jego firmę. — Chciałem tylko, aby umorzono mi odsetki od podatków, niczego więcej, tylko tyle — mówi. Kiedy zaczął mieć problemy finansowe, musiał zredukować etaty i zamykać kolejne punkty. Pozostał do zapłaty podatek od nieruchomości, a wraz z nim odsetki. Zgodnie z przepisami ordynacji podatkowej burmistrz miasta może umorzyć zaległości podatkowe, jeśli powiązane jest to z ważnym interesem podatnika lub interesem publicznym. Gruszczyński zatrudniał wielu mieszkańców nie tylko Włodawy, ale i całego

powiatu. Burmistrz poprzedniej kadencji, do którego zwracał się o pomoc, wiedział, że brak zgody na umorzenie płatności równa się zamknięciu wielu sklepów, a co za tym idzie: kolejnymi zwolnieniami. Mimo że miał przesłanki, by pomóc Gruszczyńskiemu, nie zrobił tego. — To czysta zawiść. Mentalność wschodu, czyli bycie jak pies ogrodnika. Wszyscy lokalni przedsiębiorcy powiedzą dokładnie to samo. Jak trzeba pomóc, zasponsorować imprezę, to żaden burmistrz czy radny nie idzie poprosić kierownika Lidla, aby ten przekazał za darmo kilka kilogramów wędlin, alkohol czy słodycze. Idą do takich osób jak ja, które mieszkają tu, mają własny interes i dadzą to, o co prosi urząd. Z kolei burmistrz miasta widzi w marketach szansę. — Asortyment w tych sklepach to często okazja na zdobycie rzeczy, których nie dałoby rady kupić w małych punktach, chociażby mleka kokosowego — twierdzi.

40

— Zamiast inwestować w to, co regionalne, wydawane są kolejne pozwolenia na budowę sklepów wielkoformatowych. Lokalni przedsiębiorcy niedługo wyginą, bo nikomu nie będzie się opłacać otwieranie własnego biznesu — zauważa Gruszczyński. Nad Białym zaczęto otwierać sklepy odzieżowe w halach namiotowych. Teraz już żaden z wczasowiczów nie musi jechać do miasta, by kupić ubrania. Wszystko, czego potrzebuje, ma na miejscu, a Włodawa jest dla niego tylko przystankiem na drodze. Na szybkie zakupy w Lidlu po kiełbasę, piwo i węgiel. PS Po Włodawie rozeszła się plotka, że zaplanowano sprzedaż kolejnej części byłego tartaku. Podobno ma na niej stanąć mała galeria handlowa – powiedział mi Jacek Chęć, który wrócił do zapasów i trenuje we Włodawie młodszych od siebie. î


NUMER 25/2020

CENA 19,90 ZŁ (w tym 5% VAT) INDEKS 281034

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

03

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

0 2 numer 24/2019

0 1 numer 23/2019

numer 22/2018

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

9 772083 912198

9 772083 912198

9 772083 912198

9 772083 912181

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

04 9 772083 912181

Fotoreportaż WyWIaDreportaż reportaż turystyka turystyka Brzegiem rzeki TurysTyka reporTaż wywiad wywiad REPORTAŻ RepoRtaż RepoRtaż TURYSTYKA WyWIaDreportaż reportaż turystyka reportaż turystyka

WyWIaD

9 772083 912181

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034 WyWIaD

0 3 numer 21/2018

numer 19/2018

0 2 numer 20/2018

01

9 772083 912174

tuRystyka

tuRystyka

FOTOREPORTAŻ

ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

stanisław anDrzej baj Pożegnanie taboRu KRólowie nadbużańscy adam sTRug Łosiceanna i moRze Radzyńska kRaina seRdeczności StaSiuK Młynarze Dolina Krzny wracz od Boga Podlasie naWołyń. Filmowo Bieżeńcy WłodZimierZ nahorny kamińska WIELOPOLE, WIELOPOLE… Zostało GociBaśniowy tylko nad BuGiem BROKU, echo WRÓĆ W krainie jeZior cerkwie i mokradeł – perły ŁÓDKA podlasia JAK ZE SNU lEchoSław hErz araby oStatni Bartnicy Europy Supraśl Leszek Mądzik z Janowa Ukraińskie roztocze ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

9 772083 912174

WYWIaD

9 772083 912181

01

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

CENA 14,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

0 2 numer 18/2017

numer 17/2017

PRENUMERATA

O żmudnym procesie który scenograf jest Andrzej Polakowski uchwycił moment Tymto razem wczuć roli nierzeczywistych władców Muzyka tradycyjna, która jestsię wartością Skąd wzięła się bałtycka łódź wTu powstawały sercu Niezwykłe zabytki, nieskażona przyroda Gdyby tworzenia, nie Bug Reżyser, i sielskie dzieciństwo spędzone Złote czasy mają już zato sobą, ale tradycje Na trasie wojaży po krainie Bugu „Jestem lekarzem od życia, a nie od śmierci”. ekranizacje największych „Idzie Niemiec, będzie babom cycki obcinał” – Pożyciem Kiedy patrzę na Bug, powracają znaczy Tu bolesne wszystko przyrodę? sięWchodzisz zaczęło. Wielka Na do miejscowej lasu cisza i wielka IIpustka do Vdzieł w. uwiecznione Masłomęcz, Przed który byłbył to stolicą popularny Czyste Kotliny śródleśne kurort wśród Sąwody, nieodłącznym tętniąca elementem Bugu pływanadbużańskiego coraz więcej drewnianych Wywodzimy od pól, Polska, nic innego jakCo Odwieczni tłumacze życia pszczół, którzy –przystanek Ukwiecone łąki,wojną nadprzyrodzone światło i fotograf, twórca Sceny Janowska stadnina, słynąca w świecie Prawie osiemdziesiąt latOd izolacji sprawiło, ważniejszy niż dzieło i poszukiwaniu zamierania potężnej cygańskiej wystąpiły dzieci zdo nadbużańskich samą wosobie, trwa wiecznie ikultury nie potrzebuje miasteczka, które zcoczystej morzem nie ma nicpszczelarzy mieszkańcy, dzielą się tym, u bokusztuki dziadków w Gródku, nie byłoby Stasiuka rodzinne są silniejsze niż prawa rynku. Mąka w Krzny obowiązkowy. To tu Zrezygnował w Warszawie, by nieść literackich, tu też współcześnie rozgrywają się którzy niesie się po wsiach latem Wkrótce ale iPodlasia czujesz, też ogarnia las mnie plebanii. doDolinie ciebie pogodny Trzydzieści mówi. Słyszysz lat w opowieści od to śmierci i tyi gościnni Kantora Magdaleny Hrubieszowskiej, i Maksymiliana warszawskiej zamieszkiwali inteligencji, Goci.powolny Co przyroda zostało która nad i 1915 r. przebogata Bugiem krajobrazu. historia Zachwycają –łodzi, wizytówka jak urodą, za dawnych kusząlat… obietnicą Ile jest w nich kraj pól, nazwa Mazowsze zaśz kariery towspomnienia, ojczyzna ludzi w przeciwieństwie –Roztocza zawracają w sporo Muzeum Ikon i najbardziej festiwal Plastycznej KUL mówi losie, zaklętym w kropli z najpiękniejszych wierzchowców krwi żejest ta część zachowała dawnej prawdy o sobiejako samym. przymusowym „ucywilizowaniu” Romów. wiosek. Dla nich byławywołała. to przygoda życia. „podrasowywania”. ipianista ileowady zamieszania coPołudniowe. pisarza, podróżnika i odkrywcy z nadbużańskich młynów nie ma sobie równych. otwierają się na Podlasie pomoc tym, którym nikt nie daje nadziei… losy bohaterów popularnych seriali. niezliczone tabory wozów ruszają na wschód.uzdrowienia spokój –wspólnego, zwierza też się zaczynasz i kompozytor. mówić powracamy w stronę wwrota jego lasu… rodzinne Rigamonti strony. ona wyciągnięcie pomordowanych po legendarnym spędzała germańskim całe plemieniu? Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. cudownego tradycyjnego duszy rzemiosła? i ciała. umazanych ziemią, utrudzonych pracą na roli. wysoko pod korony drzew. na świecie – Polakach. Slow Fest.lato. Czego więcej potrzeba? wody, w której odbijaWschodu. siępo cały świat, nawet Bug. arabskiej, obchodzi dwusetne urodziny. egzotyki. Mamy jąnajlepsze. ręki.tam

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

0 2 numer 20/2018

WyWIaD

9 772083 912181

numer 19/2018

WyWIaD

9 772083 912181

WyWIaD

adam sTRug anDrzej StaSiuK Leszek Mądzik ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

ISSN 2083-912X

Prenumerata 6 numerów – 109 zł

01

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

turystyka

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

0 2 numer 18/2017 turystyka

ISSN 2083-912X

turystyka

9 772083 912174

9 772083 912181

Fotoreportaż Fotoreportaż reportaż turystyka reportaż reportaż

Małgorzata szejnertanDrzej stanisław baj taboRu nadbużańscy adamPożegnanie sTRuglEchoSław ŁosiceKRólowie i moRze Radzyńska Baśniowy kRaina seRdeczności StaSiuK Młynarze Dolina Krzny hErz oStatni Bartnicy Europy roztocze Supraśl araby Czeladońka z Janowa LeszekPszCzelarze Mądzik Ukraińskie

Wybitna reportażystka, której wczesna Właściciele nadbużańskich pasiek zwierają Adam portretuje codzienne O żmudnym procesie który scenograf jest Andrzej Polakowski uchwycił moment Tym razem w roli nierzeczywistych władców Muzyka tradycyjna, która jest wartością Skąd wzięła się bałtycka w sercu Niezwykłe zabytki, nieskażona Gdyby tworzenia, nie Bug Reżyser, i sielskie dzieciństwo spędzone Złote czasy już za sobą, alePańczuk tradycje Nałódź trasie wojaży po krainie Bugu przystanek Wywodzimy się odmają pól, Polska, to nic innego jak Odwieczni tłumacze życia pszczół, którzy –lat izolacji Ukwiecone łąki,przyroda nadprzyrodzone światło i fotograf, twórca Sceny Janowska stadnina, słynąca w świecie Prawie osiemdziesiąt sprawiło, młodość upłynęła w Białejniż Podlaskiej. Wracai poszukiwaniu szeregi, by ratować pszczele rodziny. i niecodzienne życiektóre aktorów amatorów ważniejszy dzieło kultury cygańskiej Podlasia wystąpiły dzieci zTeatru nadbużańskich samą w sobie, trwa wiecznie iBo kiedy nie miasteczka, zczystej morzem nie ma nicżejest i gościnni którzyIkon dzielą się tym, powolny festiwal u bokusztuki dziadków w Gródku, niemówi byłoby Stasiuka rodzinne sąpotrzebuje silniejsze niżto prawa rynku. Mąka w Dolinie Krzny obowiązkowy. To tu mieszkańcy, krajpotężnej pól, Mazowsze zaś ojczyzna ludzi w przeciwieństwie do pszczelarzy – zawracają w Muzeum i najbardziej Plastycznej KUL o zamierania losie, zaklętym wnazwa kropli z najpiękniejszych wierzchowców krwi ta część Roztocza zachowała sporo dawnej tam po wspomnienia. zabraknie pszczół, człowiek teżz zginie. Obrzędowego z przygranicznej Lubenki. prawdy o sobiejako samym. przymusowym „ucywilizowaniu” Romów. wiosek. Dla nichotwierają była to przygoda życia. „podrasowywania”. i ile zamieszania wywołała. najlepsze. na ręki. pisarza, podróżnika i odkrywcy Wschodu. nadbużańskich młynów nie mawspólnego, sobie się wrota nadrzew. Podlasie Południowe. umazanych ziemią, utrudzonych pracą na roli.równych. owady wysoko pod korony świecie – Slow Fest. Czego więcej potrzeba? wody, w której odbija siępo cały świat, nawet Bug. arabskiej, obchodzi dwusetne urodziny. egzotyki. Mamy co ją na wyciągnięcie

ISSN 2083-912X

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

0 3 numer 21/2018

reportaż reportaż WyWIaD reportaż WyWIaD WyWIaD

WyWIaD

9 772083 912181

numer 19/2018

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

0 2 numer 20/2018

01

9 772083 912174

WYWIaD

9 772083 912181

numer 17/2017

CENA 14,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

CENA 19,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

0 2 numer 18/2017

01

9 772083 912174

ISSN 2083-912X

WYWIaD

ISSN 2083-912X

CENA 14,90 zł (w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

numer 16/2016

Prenumerata 9 numerów z prezentem – książką „Patrząc na Wschód” – 159 zł

reportaż

reportaż

reportaż

turystyka

turystyka

turystyka

Łosice i moRze Dolina Krzny Radzyńska kRaina seRdeczności Młynarze araby z Janowa Ukraińskie roztocze

Muzyka tradycyjna, jestczasy wartością wzięław świecie się bałtycka w sercu Niezwykłe zabytki, nieskażona przyroda Gdyby nie Bug Reżyser, i sielskie scenograf dzieciństwo spędzone Złote mają już za sobą, aleSkąd tradycje Nałódź trasie wojażyPrawie po krainie Bugu przystanek i fotograf, twórca która Sceny Janowska stadnina, słynąca osiemdziesiąt lat izolacji sprawiło, samą w sobie, trwa wiecznie i nie miasteczka, morzem nie ma nicżejest i gościnni którzy dzielą się tym, u boku dziadków w Gródku, niemówi byłoby Stasiuka rodzinne sąpotrzebuje silniejsze niż prawa rynku. Mąka które zczystej w Dolinie Krzny obowiązkowy. To tu mieszkańcy, Plastycznej KUL o losie, zaklętym w kropli z najpiękniejszych wierzchowców krwi ta część Roztocza zachowała sporo dawnej „podrasowywania”. i ile zamieszania wywołała. najlepsze. jako pisarza, podróżnika i odkrywcy Wschodu. z nadbużańskich młynówobchodzi nie mawspólnego, sobie równych. otwierają się wrota na Podlasie Południowe. wody, w której odbija się cały świat, nawet Bug. arabskiej, dwusetne urodziny. egzotyki. Mamy co ją na wyciągnięcie ręki.

Prenumerata 3 numerów – 59 zł

Zamówienia można składać online: www.krainabugu.pl/sklep/prenumerata lub telefonicznie pod numerem: 83 357 51 46 od poniedziałku do piątku w godzinach: 9.00–17.00.


w y wiad

42


rozmow y na prowincji

Jesteśmy z „tamtej” strony lasu „Niekiedy nie wystarczy tylko wiedzieć i odczuwać, karmić się widokiem, cudzymi obrazami i opisami (…). Czasem trzeba dotknąć swojej ziemi tak, aby czerpać z niej siłę. Józef Chełmoński, jeden z największych europejskich pejzażystów, kładł się wśród zagonów, aby posłuchać tego, co mówi mu ziemia”. r o z m a w i a ł Piotr Brysacz î z d j ę c i a Marta Filipczyk, Adam Robiński

T

e słowa Lechosława Herza, jednego z bohaterów Twojej debiutanckiej książki Hajstry. Krajobraz bocznych dróg, to opowieść o pierwotnym kontakcie z naturą. Doświadczasz takich stanów? Czy Adam Robiński kładzie się na ziemi, by posłuchać jej głosu? Jeśli nie potraktujemy tego jako metafory, tylko dosłownie, w kategoriach jakiegoś powrotu do matecznika, z którym wiążą cię na całe życie niewidzialne nitki, to miałbym z tym spory problem. Moim matecznikiem nie jest ziemia, lecz warszawski beton. Wychowałem się na dużym osiedlu, między blokami, więc w moim przypadku w tej ucieczce w przyrodę chodzi o ucieczkę z miasta – od hałasu, tłoku, pędu, od tego wszystkiego, co jest dla mnie, dla warszawiaka, naturalnym, choć trochę nieludzkim środowiskiem. Ale, jasne, lubię poczuć gołą ziemię pod stopami, połazić boso po trawie. Konkretnie się pobrudzić. Albo usiąść nad rzeką, rzeczułką czy nawet strumieniem i na dłuższą chwilę utopić weń nogi. Nie muszę mieć wtedy żadnej osobistej relacji z tym miejscem, mogę widzieć je pierwszy raz w życiu, ale od razu poczuję więź z jego składowymi. Z pejzażem i z tymi, którzy kiedyś byli jego częścią. Jesteś miejski, warszawski, skąd zatem w Tobie ta potrzeba zaglądania za zdezelowane płoty, myszkowania w chaszczach na poboczach dróg? Nie miałem nigdy rodziny na wsi. Owszem, spędzałem na prowincji jakieś

wakacje, ale nigdy nie było to miejsce stałego powrotu. Ja nawet nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w dorosłym życiu wyjechałem z Warszawy na dłużej niż miesiąc. Po prostu w pewnym momencie życia poczułem potrzebę nazywania tego, co mnie otacza. Garnąłem się do wiedzy. Jestem dziennikarzem, funkcjonuję w tym zawodzie dzięki ciekawości świata. Z wiedzą dotyczącą przyrody jest trochę tak, że jak już jej trochę liźniesz, wyjdziesz poza te ochłapy, które zostały ci w głowie ze szkoły, to ona zaczyna samoistnie rosnąć. Po prostu sam sobie zaczynasz zadawać różne pytania, sprawdzać fakty. Czytasz i się rozglądasz. Więc czytałem takiego Newerlego, a potem postanowiłem wydeptać w pejzażu własne ścieżki. Co Ci daje takie wydeptywanie, szwendanie się po okolicy? Ono jest dla mnie ucieczką. Śmieją się ze mnie, gdy mówię, że to nie podróżowanie, lecz ucieczka – ucieczka od miasta, od dzieci, do przyrody i własnych myśli. Gdy byłem sam i miałem dużo czasu, szwendałem się sporo po świecie. To była taka czysto turystyczna włóczęga. A potem pojawiła się rodzina, dzieci, i świat stanął na głowie, bo trzeba było zrewidować priorytety… Ale ta potrzeba szwendania się we mnie została, nie umiałem jej w sobie wygasić. Traktowałem to jak wentyl bezpieczeństwa, odskocznię od codzienności, dzięki której mogłem się jakoś od tego

43

nowoczesnego świata zdystansować. Szwendanie się było więc dla mnie i ucieczką, i oczyszczeniem, ale też nigdy nie było we mnie pokusy, by kupić bilet tylko w jedną stronę, zawsze wiedziałem, że urywam się światu tylko na określony czas. Pewnie znasz to uczucie, gdy pakujesz plecak i od tej pory całym twoim domem, całym twoim dobytkiem jest tylko to, co masz na grzbiecie. To przywraca zdrowe proporcje, pomaga się skupić. Jest jak post, oczyszczenie. Nagle okazuje się, że większość przedmiotów jest zbędna, a do życia wystarcza ich zaledwie kilka. Wejdź kiedyś po doświadczeniu takiej włóczęgi do pierwszej lepszej wielkomiejskiej galerii, a zobaczysz, jakie to wyda ci się wszystko tandetne i jałowe. O to zresztą łatwo, bo te galerie powstają teraz przy dworcach, więc będąc umorusanym, zmokniętym, zmordowanym, można wbrew swojej woli trafić do świata blichtru, luksusu i rozbuchanych potrzeb materialnych. Wspominałeś, że jako dziecko wyjeżdżałeś na wakacje za miasto. Na co patrzył kilkuletni Adam, pamiętasz ten krajobraz z dzieciństwa? Na pewno wraca do mnie we wspomnieniach skala tego krajobrazu. Wszystko było wtedy przytłaczające i ogromne. Dzieci mają niesamowity dar tworzenia całych wszechświatów praktycznie z niczego. Dzieje się to gdzieś na pograniczu realnej przestrzeni i wyobraźni. Małpi gaj tuż


rozmow y na prowincji

za rogiem bloku może być wielką, nieprzebytą dżunglą, w której odbywać się może prawdziwa wojna na łuki dwóch indiańskich plemion, a zwykła piaskownica w magiczny sposób zamienia się w jedną z największych pustyń świata. Potem gdzieś tę zdolność gubimy, zdolność mrużenia oczu i balansowania na krawędzi światów. Pamiętam takie miejsce z dzieciństwa – dom mojej ciotki we Francji, około dwustu kilometrów od Paryża. Francuskie Mazowsze. Byłem tam jako dziecko dwa, może trzy razy i do dziś wspominam, jakie robił na mnie wrażenie ten dom, wielki jak rezydencja z Dynastii. Za domem rozciągał się jeszcze większy ogród, pełen nieznanych owadów, krzewów, drzew. Za płotem stał gigantyczny egzotyczny sklep. Pojechałem do ciotki już jako dorosły człowiek. Pałac z Dynastii zamienił się w niepozorną chatynkę, tajemniczy ogród w kilka grządek warzyw, a egzotyczny sklep w supermarket E.Leclerc, taki sam jak na moim osiedlu. Nie mam jakiegoś jednego krajobrazu, na który patrzyłem w dzieciństwie. Moja pamięć przechowuje jakieś mgnienia, przebłyski, oderwane obrazki. Jakiś las, po którym ganialiśmy z chłopakami, bawiąc się w Indian, Bug gdzieś pod Drohiczynem i głosy moich rodziców, żebym uważał, bo to niebezpieczna rzeka, z wirami, które wciągają ludzi. Albo wylotówkę na Gdańsk i łosia przebiegającego przez jezdnię gdzieś na wysokości Młocin. Nie pamiętam, ile miałem wtedy lat, ale do dziś w tym miejscu zawsze przypomina mi się ten łoś. Patrzę i dziwię się, że tym razem go nie ma. Pamiętasz pierwsze chaszcze na poboczu, które rozgarnąłeś i za które zajrzałeś, i od których zaczęły się Hajstry? Mieszkaliśmy wtedy jeszcze na Bielanach, na Marymoncie, więc to nawet nie były czasy podstawówki, tylko przedszkola. Między osiedlem a rzędem biurowców, gdzie urzędowały jakieś szwedzkie firmy, do których chodziliśmy po puste puszki po piwie i napojach, by wzbogacać swoje domowe

kolekcje, były takie chaszcze, a w tych chaszczach jakieś podziemne struktury. Nie wiem, czym dokładnie były. Pewnie starymi piwnicami, może instalacjami ciepłowniczymi. Kolega znalazł tam kiedyś łuskę po naboju i może dlatego wymyśliliśmy, że to muszą być poniemieckie bunkry. To miejsce bardzo działało na wyobraźnię. Ale to było jeszcze oczywiście pozbawione refleksji spojrzenie na świat oczami dziecka. Jako dorosły nauczyłem się, że najłatwiej takie chaszcze znajdować na mapach. Zjeżdżać paluchem na białe plamy, a potem sprawdzać, co tam jest. Trzeba mieć jakiś dar, jakiś specjalny rodzaj wrażliwości, by w tych krzaczorach

a największym życiowym dramatem był zapadający zmierzch i konieczność powrotu do domu. Trzepak, piaskownica, samotny jarząb i zarastające pokrzywami chałupy, które ostały się między wielką płytą – to był najlepszy uniwersytet tej wrażliwości. Technologia wiele zmienia w naszym myśleniu o świecie i jego postrzeganiu, także w myśleniu o naturze, choć nie do końca jeszcze zdajemy sobie z tego sprawę. Na pewno jednak bez otwierania drzwi, bez wychodzenia na zewnątrz, bez realnego kontaktu ze światem, bez zdartych kolan i bąbli na łydkach od pokrzywy nie ma i nie będzie chęci zaglądania w te chaszcze na poboczu drogi. Mamy więc w moim przekonaniu te predyspozycje wszyscy, rodzimy Małpi gaj tuż za rogiem się z nimi, jako dzieci jesteśmy ciebloku może być wielką, kawi i ufni. Nie znamy tych ciągów nieprzebytą dżunglą, skojarzeniowych, jakie narzuca nam potem kultura, która mówi: w której odbywać się „Nie idź do lasu, bo przyniesiesz może prawdziwa wojna kleszcza, a kleszcz to borelioza. na łuki dwóch indiań­ A borelioza to trzydzieści antybioskich plemion, a zwykła tyków, a antybiotyki to choroba. piaskownica w magicz­ A choroba to szpital i wydatki”. Jesteśmy bardziej dziećmi natury niż ny sposób zamienia się kultury, nie mamy świadomości w jedną z największych złego. Mamy za to zmysł obserwapustyń świata. cji, instynkt i wielkie pokłady ufności, więc garniemy się do świaporastających rów przydrożny, po któta. Zwróć uwagę, z jaką ufnością dzieci podchodzą do zwierząt, jak się próburych prześlizgują się setki par oczu, nie ją zaprzyjaźniać z psami, z kotami, widząc nic, dostrzec jakąś wartość, coś, a z jaką rezerwą traktują obcych doroco zamienić można choćby w taką oposłych. Jesteśmy z „tamtej” strony lasu, wieść jak Hajstry? jesteśmy z natury, dopiero potem ta ufKażde dziecko ma ten dar i ten rodzaj wrażliwości. Każde dziecko ma w soność jest w nas zabijana. bie ciekawość świata, lubi się szwendać Trudno. Nie możemy być całe życie Piopo chaszczach, zaglądać w mysie dziutrusiami Panami biegającymi po krzary. Uwierz mi, to wystarcza. Nie wiem, kach i bawiącymi się w Indian, życie wymaga odpowiedzialności, ale nie wyjak jest dziś, gdy jest tyle pokus, by zostać w domu – siedemset kanałów w teklucza zachowania równowagi postaw. lewizji, internet, gry – ale moje pokoMożemy pielęgnować w sobie tę dzielenie owego świata pokus jeszcze nie cięcą wrażliwość, ciekawość, ufność, znało, przynajmniej nie na taką skarównocześnie żyjąc sprawami dorosłelę. Między „Domowym przedszkolem” go świata. Nie ma w tym nic trudnego, a „Dobranocką” raczej nie było w teleo ile jesteśmy świadomi takich potrzeb. wizji nic interesującego. Wszyscy wyWiesz, ja daleki jestem od tego, by być chowywaliśmy się na podwórkach, piewcą powrotu do natury à la Jan Jakub

44


rozmow y na prowincji

45



rozmow y na prowincji

Rousseau. Uciekam w naturę raz na jakiś czas, ładuję akumulatory i wracam do miasta, w którym się wychowałem i z którego nie mam ochoty wynieść się na stałe. Chciałbym jednak – i nie wyklucza to miejskiego życia – by przyroda była dla nas, na takim ogólnym poziomie świadomości, czymś więcej niż jest teraz. Myślę, że w takim codziennym życiu jesteśmy w stanie połączyć nowoczesność z dbałością o przyrodę i mam nadzieję, że pewne procesy, jakie zostały w Polsce choćby za sprawą obrońców Puszczy Białowieskiej uruchomione, zaowocują tym, że ta świadomość będzie się pogłębiać. Na czym ta zmiana świadomości miałaby polegać? To długi proces, który można by roboczo nazwać odprzedmiotowieniem. Jeśli drzewo będzie dla ciebie tylko drzewem, przedmiotem mierzonym grubością pnia, który można pociąć i sprzedać, to nie będziesz miał żadnych skrupułów, żeby to zrobić. Wystarczy znaleźć powód: a to liście opadają i trzeba je grabić, a to słońce ci zasłania, a w dodatku na jego gałęziach siadają ptaki, które robią ci na parapet. Natomiast jeśli to drzewo potraktujesz bardziej osobowo, będziesz je umiał nazwać, będziesz wiedział, jaki to gatunek, i jeśli do tego poznasz jego biologiczne i kulturowe konteksty, to zastanowisz się, czy na pewno musisz je ściąć. Przypomina mi się Ziemia berneńska Jerzego Stempowskiego, w której opisuje on Szwajcarię i kulturowe konteksty tamtejszej przyrody. Szwajcaria to kraj hodowców, a nie rolników, więc tamtejszy krajobraz nie został aż tak przekształcony przez uprawy jak nasz. Pełno w nim pomnikowych drzew, które – zasadzone kilkaset lat temu – ciągle trwają w zbiorowej pamięci mieszkańców. Ludzie wiedzą, że lipa rośnie w miejscu szubienicy, jakby była prośbą o wybaczenie win. Albo rozłożysty dąb na miedzy, typowe drzewo pasterskie, posadzone po to, by jego ogromna korona dawała cień całemu stadu owiec. Rozumiejąc

miejsce drzewa w krajobrazie, nie wytniesz go ot tak, po prostu, nawet jeśli ci ono przeszkadza. Z czego wynika ten lekceważący stosunek do przyrody, to, że możemy sobie coś po prostu wyciąć, bo mamy taki kaprys, możemy sobie postrzelać i jak mamy ochotę, to zastrzeloną zwierzynę zabierzemy, a jak nam się nie zechce jej szukać, to niech sobie leży… Ze strachu? Egoizmu? Lenistwa? Na pewno też z krótkowzroczności. I może nie tyle niechęci, co obojętności. Owocem ignorancji jest obojętność. Pisałeś gdzieś w Hajstrach, że patrzeć na krajobraz uczyłeś się z książek Johna R. Stilgoe. Na czym polegała ta nauka? Książki dają ci motywację do tego, żeby samemu czegoś zakosztować. Gdy czegoś nie znasz, to ktoś ci musi

Jeśli drzewo będzie dla ciebie tylko drze­ wem, przedmiotem ­m ierzonym grubością pnia, który można po­ ciąć i sprzedać, to nie będziesz miał żad­ nych skrupułów, żeby to zrobić. powiedzieć: „Słuchaj, to jest fajne”. W moim przypadku literatura stała się bodźcem do wyjścia na dwór. Książki dają ci też kontekst, sprawiają, że możesz spojrzeć inaczej na to samo miejsce, które mijałeś wcześniej setki razy. Od zawsze jeździłem do Puszczy Kampinoskiej, bo jest blisko Warszawy i siłą rzeczy wycieczki w jej kierunku są oczywistością. Byłem tam setki razy, miło spędzałem czas, ale dopiero literatura spowodowała, że zacząłem się zastanawiać, dlaczego ta puszcza jest taka, jaka jest. Co w niej rośnie, dlaczego, w jaki sposób ona żyje w symbiozie z Wisłą? Dlaczego ma zbawienny wpływ na Warszawę? Jak wpływa na korytarze migracyjne zwierząt? To literatura była

47

tym kolegą, który wziął mnie za rękę i powiedział: „Chodź, idziemy na spacer, pokażę ci kawałek świata”. I zaczął ten świat nazywać po imieniu. Sam Stilgoe uświadomił mi, że zmiana perspektywy działa ożywczo na każdy widok. Jadąc nasypem kolejowym, jesteś na wysokości koron drzew, więc zwykła sośnina przykuwa twoją uwagę. Płynąc kajakiem, patrzysz na wodę oczami żaby i ulegasz ogromowi rzeki. Albo perspektywa ptasia, jej nie pobije już nic, bo jest zupełnie inna od naszej. Ale zmiana perspektywy może dotyczyć również historii. Jeśli cofniesz się w czasie i zaczniesz zastanawiać się, dlaczego nieopodal Olkusza mamy dziś pustynię, nagle odkryjesz fascynującą opowieść o destrukcyjnym wpływie człowieka na krajobraz. To samo spojrzenie na Łuk Mużakowa w Lubuskiem da jeszcze głębszą refleksję, bo uświadomisz sobie, że przemiany dokonują się na naszych oczach. Czy masz takie poczucie, że dzięki tym ucieczkom w przyrodę jesteś kimś innym, lepszym? Na pewno jestem człowiekiem bardziej wypoczętym, a człowiek wypoczęty może nie jest lepszym, lecz łatwiejszym do zniesienia dla innych (śmiech). Jaki jest Twój krajobraz? Masz ulubiony widok, do którego wracasz nieustannie? On jest bardzo niejednorodny, ułożony z wielu nakładających się na siebie warstw, obrazów, oglądanych w różnych porach roku. Jak w kalejdoskopie, tworzy barwną plamę, po czym rozsypuje się i układa na nowo. Może dlatego łatwiej byłoby mi opowiedzieć o tym, jakiego krajobrazu szukam. A szukam pustki. Mój wymarzony kraj­obraz to ten pozbawiony innego człowieka. Pisząc Hajstry, działałem trochę na własną zgubę, bo gdy następnym razem pojadę zimą na Pulwy, to może się okazać, że już nie będę tam jedynym narciarzem… Szukam więc pustki, a jednocześnie krajobrazu, który byłby pozbawiony


rozmow y na prowincji

REF#2

ingerencji człowieka. Trudno o taki krajobraz. Ostatnio nawet, gdy czytałem dziecku bajkę, znalazłem w książeczce obrazek jakiegoś wiejskiego krajobrazu. To nie mogła być Polska, bo ów krajobraz składał się z dość wysokich pagórów, widać też było rozległą dolinę, a na jej końcu morze. Patrzyłem na tę ilustrację i zastanawiałem się, co jest z nią nie tak. Bo ewidentnie coś mi w niej nie pasowało, było w niej coś nierealnego. I nagle olśnienie: otóż nie było na tym rysunku ani jednego elementu stworzonego ręką człowieka – linii wysokiego napięcia, drogi, nic nie pływało po tym fikcyjnym morzu. I to jest taki krajobraz, do którego próbuję uciekać, w którym mi dobrze, a ponieważ on nie istnieje, więc ja go sobie muszę sam stworzyć. Muszę go sobie napisać. Co czujesz, patrząc na krajobraz? Wszystkie moje włóczęgi to poszukiwanie zachwytu, chwilowego uniesienia, olśnienia widokiem, które jest

błyskiem, krótkim mgnieniem, ale ta chwila i to, co w danym momencie odczuwam, jest warte całego wysiłku włożonego w podróż. Trudno nazwać ten stan na granicy euforii, gdy czujesz, jak cię ten widok wypełnia, jak się rozpływa po całym ciele. Nie szukam ludzi, nie jadę po to, żeby zobaczyć, jakim życiem żyją inni, jadę po zachwyt, po chwilę, w której dane mi będzie zobaczyć coś, czego nie mam na co dzień, blisko domu. Zachwycają mnie więc choćby pustynie i krajobrazy polarne. Na Pulwach pod Wyszkowem zobaczyłem taką arktyczną pustkę. Może właśnie Pulwy to najbardziej „mój” krajobraz? Lubię udawać, że te puste przestrzenie to inna planeta. Werner Herzog powiedział kiedyś, że w kosmos powinniśmy wysyłać poetów, a nie astronautów, bo to poeci mogą właściwie zinterpretować tamtejsze obrazy i zdać nam z nich relację. Bardzo to do mnie jako humanisty przemawia. Gdybym

48

potrafił połączyć w jeden wątek mazowieckie Pulwy z naszym wyobrażeniem o innych światach, których jeszcze nie poznaliśmy, to po pierwsze – utkałbym ze słów taki krajobraz, który budziłby mój zachwyt, a po drugie – może skłaniałby do jakiejś refleksji? Choćby takiej, na końcu której byłaby lekcja pokory? Pokory, jakiej uczą nas drzewa, które trwają, odliczając nasze przemijanie, i tej, którą podobno zyskują wszyscy kosmonauci, widząc Ziemię wielkości dropsa? Pokora to na pewno to, czego nam wszystkim brakuje. A przecież to do natury należało pierwsze i należeć będzie też ostatnie słowo, bez względu na to, jak intensywnie będziemy się starać czynić ją sobie poddaną. î Adam Robiński (ur. 1982) – dziennikarz, debiutował w „Życiu Warszawy”, związany m.in. z „Rzeczpospolitą” i „National Geographic Polska”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Finalista Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy. Jego debiut Hajstry zdobył nagrodę Podróżniczej Książki Roku w ramach 12. edycji nagrody podróżniczej Travelery oraz Nagrodę Magellana 2018.


STRAZ NICY MAGII GLOBAL SCREEN PRESENTS A ULYSSES FILMS, FABRIQUE D’IMAGES ANIMATED FILM IN CO-PRODUCTION WITH UNIVERSUM FILM ”BAYALA - A MAGICAL ADVENTURE” PRODUCED WITH THE SUPPORT OF FILM FUND LUXEMBOURG, FILMFÖRDERUNG HAMBURG SCHLESWIG HOLSTEIN, DEUTSCHER FILMFÖRDERFONDS, FRENCH TAX REBATE FOR FOREIGN MOVIES WITH THE SUPPORT OF RÉGION BRETAGNE AND SAINT-MALO AGGLOMÉRATION SUPPORTED BY SCHLEICH, O2O STUDIO, TELEPOOL, OPTICAL ART, STUDIO RAKETE IN COLLABORATION WITH GLOBAL SCREEN, UNIVERSUM FILM DEVELOPED WITH THE SUPPORT OF THE CREATIVE EUROPE MEDIA PROGRAMME OF THE EUROPEAN UNION, FFA, FILM FUND LUXEMBOURG SCREENPLAY VANESSA WALDER PRODUCTION DESIGN STÉPHANE LECOCQ ART DIRECTION HEIKO LUEG SOUND DESIGN FELICITAS HECK SUPERVISING SOUND EDITOR NICO BERTHOLD ORIGINALMUSIC PASCAL LE PENNEC ADDITIONAL MUSIC DAMIEN SALANCON EDITOR NANA NOVOSAD ASSOCIATE PRODUCERS JANA BOHL, BERNHARD ZU CASTELL, STEPHAN HERZOG, BENJAMIN WÜPPER PRODUCED BY EMELY CHRISTIANS, JEAN-MARIE MUSIQUE, CHRISTINE PARISSE, FRÉDÉRIQUE VINEL CO-DIRECTED BY FEDERICO MILELLA DIRECTED BY AINA JÄRVINE

Projekt współfinansowany w ramach programu Unii Europejskiej „Kreatywna Europa”

W KINACH OD 14 LUTEGO


turystyka

REF1

50


punkt docelow y

REF1a

Broku, wróć! W trakcie zwiedzania Broku miałem dwóch towarzyszy: smog i hałas. Była dopiero czternasta, do wieczornego szczytu palenia jeszcze daleko, ale krótki spacer wystarczył, żeby rozbolała mnie głowa. Smogowi z chęcią wtórowały ciężarówki pędzące przez miasto. Skręcały z „50”, krajówki, i pruły na południe wojewódzką 694, a hałas spod ich kół odbijał się od drewnianych domków jak piłeczka we fliperze. t e k s t i z d j ę c i a Łukasz Długowski

51


punkt docelow y

G

dakanie. Pod siedzibą burmistrza gdakanie. Na tyłach budynku, u sąsiada, był kurnik, a raczej ogrodowy bajzel z gruzem i śmieciami, po których chodziły kury. Wydało mi się to bardzo zabawne, że jedynym odgłosem, jaki dochodzi spod siedziby burmistrza, jest gdakanie kur. Żaden kurant, dumnie bijące dzwony o każdej, pełnej godzinie, tylko gdakanie. Ale przechadzając się po uliczkach Broku uświadomiłem sobie, że to jest bardzo adekwatny dźwięk dla tego miasteczka. Latem zrelaksowanego letniska, a zimą… No właśnie, czym był Brok zimą?

Gdzie są letnicy? Zamknięte okiennice. Nie powiem, że co drugi dom miał zamknięte okiennice, ale było ich na tyle dużo, że zacząłem się zastanawiać, czy więcej ludzi tu mieszka czy więcej stąd wyjechało? ­— Pani wie, co się stało z tymi domami? — zapytałem sklepową w spożywczaku. Szukałem czegoś lokalnego do zjedzenia, pani zaproponowała bułki. Zwykłe, pszenne bułki. — Ostatnio, od października, mieliśmy serię pogrzebów — odpowiedziała. — A więc to nie letnicy, którzy wyjechali po sezonie? — Wydaje mi się, że nie. Że więcej ludzi tu umiera niż wyjeżdża. Ze spożywczaka mogłem pójść na pocztę (otwartą), do lodziarni (zamkniętą), kwiaciarni przy cmentarzu (otwartą), dwóch spożywczaków (otwartych) i kościoła – głównej, brockiej atrakcji. Czerwona cegła, trochę gotyk, trochę renesans, wielkie drzwi wejściowe i kraty. Mogłem sobie przez te kraty popatrzeć na ciemne wnętrze, więc nic nie widziałem. Zostały mi ulotki i opisy polichromii w gablocie.

Tunel W trakcie zwiedzania Broku miałem dwóch towarzyszy: smog i hałas. Była dopiero czternasta, do wieczornego szczytu palenia jeszcze daleko, ale krótki spacer wystarczył,

żeby rozbolała mnie głowa. Smogowi z chęcią wtórowały ciężarówki pędzące przez miasto. Skręcały z „50”, krajówki, i pruły na południe wojewódzką 694, a hałas spod ich kół odbijał się od drewnianych domków jak piłeczka we fliperze. Z ulicy Spokojnej skręciłem nad rzekę, żeby od nich uciec. Brok ma to niesamowite szczęście, że leży na szczycie skarpy. Jego najbliższym sąsiadem jest Bug. Obszczekały mnie psy, obsunąłem się po błotnistej ścieżce i wylądowałem na łąkach. Zaraz obok dwóch drewnianych łódek (jedna: „Chętnie sprzedam”), przypiętych łańcuchami do pomostu, i kilku stanowisk wędkarskich. Po weekendowych wędkarzach

Gdakanie. Pod siedzi­ bą burmistrza gdaka­ nie. Na tyłach budynku, u sąsiada, był kurnik, a raczej ogrodowy baj­ zel z gruzem i śmiecia­ mi, po których chodzi­ ły kury. jedynym odgło­ sem, jaki dochodzi spod siedziby burmistrza, jest gdakanie kur… została wydeptana trawa, plastikowe, zniszczone krzesło, małe, błotne zakola nad wodą i ślady walki z bobrami. One gryzły, ścinały i przewalały, oni próbowali je powstrzymać. Jedną z wierzb opletli metalową siatką, fragmentem płotu, ale wtedy bóbr wszedł na pochyłą część drzewa i zaczął zgryzać je powyżej siatki. Wędkarze musieli się wkurzyć. Tym razem otoczyli pozostałą część wierzby nie tylko siatką, ale i drutem kolczastym. Zwyciężyli. Bóbr przeniósł się na sąsiednie drzewa, położył ich co najmniej kilkanaście. Nawet dokładnie widziałem jego ścieżkę: zsuwał się błotnym tunelem z małej wysepki po przeciwnej stronie odnogi. Przepływał wodę i wdrapywał

52

się takim samym, brązowym tunelem na mój brzeg. Tam gryzł, najadał się i wracał do siebie na wyspę. Dlaczego akurat tak? Podobno bobry zostawiają w spokoju drzewa rosnące bezpośrednio w sąsiedztwie ich żeremi.

Potop i piaskowiec Za lekko zdziczałymi łąkami pod skarpą przeszedłem na rozległe wypłaszczenie terenu, cywilizowane. Kostka brukowa, latarnie i dwie duże noclegownie łamane przez imprezownie weselno‑korporacyjne: „Binduga” i „Chata rybacka”. Teraz te łąki to miejsce na dożynki, miejskie rocznice i festyny, ale sto–dwieście lat temu ożywały na wiosnę i jesień. Podczas spławiania drewna – to tu musiało być miejsce, gdzie drewno z sąsiadującej z Brokiem Puszczy Białej było gromadzone. Zbijano z nich tratwy, zjeżdżały się załogi, które przed ruszeniem w podróż zabawiały się w pobliskich karczmach. Z Puszczy Białej została tylko nazwa. Całe wartościowe drewno zostało ścięte i sprzedane. Dzisiaj zostały tylko sosnowe monokultury, o których naukowcy mówią: zielone pustynie. Droga dojazdowa z S8 przez Nową Grabownicę to jedenaście kilometrów takiej pustyni. Zielony cmentarz, a wśród grobów rozsiane dawne, robotnicze ośrodki wypoczynkowe: „Rzemieślnik”, „Wiktoria” i „Arka”. Z łąk pod „Bindugą” można wyruszyć w spływ kajakowy Bugiem. Do Małkini (16 km) lub dla tych z większą krzepą – Brańszczyka (ok. 30 km), a dla tych, którzy chcieliby poznać rzeczkę Brok, która wpada do Bugu, jest spływ, który zaczyna się w Daniłówce Drugiej (18 km). I to jest najprzyjemniejszy sposób na poznawanie okolicy. Do miasta wracałem Dąbrowskiego, główną ulicą, eskortowany przez terkoczące ciężarówki. Ta ulica dzieliła Brok na pół: po prawej stronie, od rzeki – drewniane domki, kościół i gdacząca siedziba burmistrza. Po lewej – budownictwo ludowe z PRL‑u:


punkt docelow y

REF2

REF3

53


punkt docelow y

REF4

54


punkt docelow y

REF4a

55


REF6

REF7


punkt docelow y

kwadratowe jednorodzinniaki i budownictwo nowoczesne, w sumie niewiele różniące się od tego sprzed lat. Brok wyglądał tak, jakby Szwedzi w trakcie Potopu spalili tylko lewą część miasta. A pewnie nie przyszło im to łatwo, bo większość z około 450 domów była wtedy murowana. Ze względu na lokalizację – na trasie szlaków handlowych, w sąsiedztwie Puszczy Białej, która dostarczała drewna, miodu i smoły – miasto było bogate i doskonale się rozwijało. Aż w 1657 r. zniszczyli je Szwedzi. Później ścieżka była kręta i raczej bez większych sukcesów. Aż do dwudziestolecia międzywojennego, kiedy z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Broku miasto było rozwijane jako letnisko dla Warszawy i okolic. Powstały pensjonaty, kwatery prywatne i przystań wodna. Świetlaną przyszłość Broku zgasili Niemcy, którzy w 80% zniszczyli miasto w trakcie II wojny światowej. Po społeczności żydowskiej, która liczyła około 700 mieszkańców, został cmentarz i wspomnienie synagogi. Świątynię spalili Niemcy, a Żydów, którzy nie uciekli z miasta, zabili w pobliskim (15 km) obozie koncentracyjnym Treblinka. Po wojnie synagogi nie odbudowano. Część kamieni nagrobnych z żydowskiego cmentarza podobno posłużyła mieszkańcom do wyrobu osełek, tarcz szlifierskich i jako materiał budowlany. Wysoko cenili sobie piaskowiec.

Spacer po ruinach Przez większość swojego życia Brok był miastem, którego losy zależały od biskupów płockich. To z nadania biskupa Wincentego Przerębskiego w 1501 r. miejscowość uzyskała prawa miejskie. To dzięki klerowi powstał w Broku zamek. Najpierw drewniany, spalony w 1605 r., a potem murowany, zbudowany w latach 1617–1624 z inicjatywy Henryka Firleja, prymasa Polski. Budowla była ulubioną letnią rezydencją biskupów płockich. Na przełomie XIX i XX w. okoliczni chłopi potraktowali ją z podobną miłością jak cmentarz

żydowski – opuszczony budynek rozebrali na cegły. Resztki biskupiego zamku przejęła lokalna młodzież. Tropy po nich to kapsle po piwie, potłuczone szkło i graffiti na ścianach. Im wyżej, tym lepiej. Musieli się wspinać po zawalonej klatce schodowej, sypiących się cegłach. Może żeby zaimponować dziewczynie? Ale czy na jakiejkolwiek dziewczynie robi to wrażenie? Nie, to jednak musieli być koledzy.

w pobliżu Broku w starej wiejskiej chacie. Płynąłem wtedy tratwą po Bugu, i w Drohiczynie zatrzymał mnie niski stan wody, więc do Broku nie dotarłem. Ale teraz zdecydowałem się skorzystać z polecenia. Z zewnątrz budynek „Baru pod rybką” wygląda jak siedziba dawnego geesu. Wielkie pudełko zapałek z dużymi oknami. W środku klimat jak z taniego lokalu z chińszczyzną. Kolorowe ściany, duże akwarium z dwiema‑trzema ryMoje na wierzchu, bami i telewizor, z którego Polsat News wyżej niż wasze! nadaje na żywo, czy ktoś jeszcze żyje Bardzo podziwiam tę młodocianą braw zawalonym budynku po wybuchu gazu w Szczyrku. Nie byłem pewien, czy wurę, która na szali kładzie swoje koto na pewno ten lokal polecała mi Asia, ści w zamian za uznanie. Gdyby mieale uspokoiły mnie zdjęcia na ścianach: Karol Okrasa z kucharzem, Zamówiłem miętusa Magda Cielecka z kucharzem i Jabłz frytkami i surówką. czyńska też z kucharzem. Przyszedł cały w głębo­ Zamówiłem miętusa z frytkami i surówką. Przyszedł cały w głębokim tłuszczu smażony. kim tłuszczu smażony. Mięso deMięso delikatne, maśla­ likatne, maślane, pyszne. Szkoda ne, pyszne. Szkoda tyl­ tylko, że utopiony w oleju. W innej ko, że utopiony w ole­ wersji bardziej byłoby czuć rybę, ju. w innej wersji bar­ mniej panierkę. Ale i tak na plus, zjadłem ze smakiem. dziej byłoby czuć rybę, mniej panierkę. Ale i tak — To już rodzinna tradycja. Łowią mąż, syn i teść — powiedziana plus… ła właścicielka, komentując zdjęcia na ścianach z gigantycznymi suli pieniądze, rywalizowaliby drogimi mami. — Największy miał metr osiemzegarkami, bezpieczniej. A tak, muszą dziesiąt. Wszystkie sumy z Bugu, ale te duże wypuszczamy, bo ani to smaczzdrowiem. Przechadzając się po ruinach zrone, ani dobre dla rzeki. zumiałem, dlaczego biskupi tak barWyszedłem jeszcze do spożywczaka dzo lubili tutaj wypoczywać. Z okien po coś na kolację i pojechałem do agrozamku rozciągał się wspaniały widok turystyki za miastem. Nie dałem rady temu smogowi. Wrócę do Broku lana łąki, na których wiosną musiał rozlewać się Bug. Latem, przy niższym tem, jak on wróci do swojej letniskowej natury. stanie wody, łąki były idealnymi terenami spacerowymi – ze starorzeZaciągnij się czami, oczkami wodnymi i wierzbami, w cieniu których mogli się ukryć Była już noc, więc jechałem na świaprzed prażącym słońcem. tłach. Z tego, co widziałem przed maską, wynikało, że jadę polną drogą Aura obsadzoną po obu stronach wierzbaKoniecznie przyjedź na rybkę! – zachęmi. Droga chyba była wyniesiona pocała mnie Joanna Jabłczyńska, aktornad okoliczne łąki, żeby chronić ją ka (m.in. Na Wspólnej), która mieszka przed wiosennymi zalaniami, więc

57


punkt docelow y

REF8

musiałem być blisko rzeki. Zajechałem do domu stojącego pośrodku ciemnej nocy. Kilka świateł i dookoła nic. Żadnej latarni, dźwięków wsi – tego szukałem! Takiego Bugu chciałem. — Wilki są. Kilka lat temu zniknęła jałówka, ale w sumie nie wiadomo, czy to ich sprawka. Ale są na pewno — wyjaśnił miejscowy rolnik, właściciel agroturystyki. Na 30 hektarach łąk hoduje kilkadziesiąt krów. Rasa szkocka, najłatwiejsza. Cały rok może być na dworze, obora niepotrzebna, to i koszty niższe. Szkockie krowy to takie rude głupole z grzywką nisko opadającą na oczy. Urocze w tej swojej głupkowatości. Na noc schodziły się pod dom, a w ciągu dnia rozłaziły po łąkach. — My tu jesteśmy 800 metrów od rzeki — mówi żona rolnika. Niska, korpulentna kobieta po pięćdziesiątce. — Ja jestem z sąsiedniej wioski i pamiętam jeszcze za dzieciaka, jak Bug podchodził pod dom. Dlatego też

ten zbudowaliśmy na podbudówce. Metr gruzu, widzi pan? — wskazuje na fundamenty. — Tutaj raczej nam nie zagraża, odkąd zbudowano wały przeciw­powodziowe. Trochę szkoda, bo to i urok, i dobro dla gleby. Kiedyś rzeka wylewała i użyźniała, a teraz trzeba to wszystko nawozić.

Wilki są. Kilka lat temu zniknęła jałówka, ale w sumie nie wiadomo, czy to ich sprawka. Ale są na pewno…

bierze jeńców. Za wałami rozciągała się jeszcze jedna łąka, a w tle wił się Bug. Przeszedłem przez zmoczone poranną rosą trawy, zahaczyłem o kilka pajęczyn i stanąłem nad rzeką. Usiadłem przy wierzbie, zwalonej przez bobry i głęboko zaciągnąłem się powietrzem. Byłem w domu. Byłem nad Bugiem. î

n a s t r o n a c h  5 0 – 5 1

Rozlewiska i starorzecza Bugu. na stronie 53

Kościół św. Jana Chrzciciela w Sadownem. Łódki nad Bugiem. na stronie 54

Następnego ranka okazało się, że miałem rację: droga była wyniesiona dobre pół metra ponad łąki. Dojechałem nią aż do wałów. Po drodze minąłem co najmniej pięć – mniejszych i większych – stawów, nad którymi siedzieli wędkarze. I to pomimo tego, że był środek tygodnia, wcześnie rano. Ten sport nie

58

Przydrożna kapliczka niedaleko Broku. na stronie 55

Zamek biskupów płockich w Broku. na stronie 56

Fragment drewnianej zabudowy Broku. Kościół św. Andrzeja Apostoła w Broku. powyżej

Rzeka Brok, prawy dopływ Bugu.




Brok i okolice


Brok i okolice informacje

zabytki

warto zobaczyć

Lokalizacja:

Zamek biskupów płockich w Broku

Park linowy w Broku

województwo mazowieckie, powiat ostrow‑ ski, gmina Brok

Zbudowany przez biskupa płockiego Hen‑ ryka Firleja w latach 1617–1624. Na podsta‑ wie wyglądu ruin trudno dziś ustalić, czy budynek pełnił funkcje obronne. Budowlę zniszczono na początku XVIII w., częściowo w 1717 r. odbudował go biskup Ludwik Za‑ łuski. Spłonął po rozbiorach, kiedy zajęły go władze pruskie, od tego czasu pozostawał w ruinie. Ostatecznego zniszczenia dokonał przed I wojną światową ówczesny właściciel Broku, przeznaczając cegłę na budowę bu‑ dynków gospodarczych. Nie pomogły głosy sprzeciwu ze strony społeczeństwa, w tym także Polskiego Towarzystwa Krajoznaw‑ czego. Do dziś zachowała się część czworo‑ bocznej wieży. Wewnątrz widoczne są ślady po schodach i fragmenty dekoracji.

To miejsce dla każdego, kto lubi aktywny wypoczynek i odrobinę adrenaliny. Obej‑ muje ok. 50 przeszkód linowych i jest naj‑ większym tego typu obiektem w tej części Polski. Park jest wysokościowym systemem platform i przeszkód linowych zainstalowa‑ nych między drzewami. Na każdym odcinku czekają na uczestni‑ ków m.in. takie atrakcje jak: amazoński most, sky surfing, zjazd na trapezie, podniebna desko­rolka, ścianka wspinaczkowa i wiele in‑ nych bardzo ciekawych zabaw. Trasy zosta‑ ły tak zaprojektowane, aby wszystkie osoby korzystające z parku, niezależnie od posia‑ danej sprawności fizycznej, mogły przejść całą trasę, przeżywając niezwykłą przygodę.

Cmentarzyk przy Przysiece

Pierwszy, drewniany kościół w Broku po‑ wstał ok. XI w., mieścił się przy ul. Stare Miasto. Po nim wznoszono inne, również drewniane świątynie. Obecny, gotycko­ ‑renesansowy kościół z lat 1542–1560, został wzniesiony przez biskupów płockich Samu‑ ela Maciejewskiego oraz Andrzeja Noskow‑ skiego, według projektu Jana Baptysty z We‑ necji. W 1612 r. do świątyni dobudowano północną kaplicę fundacji proboszcza Jaku‑ ba Odrzywołka Kapusty. Kaplicę południo‑ wą i kruchtę z zachodu wzniesiono w dru‑ giej połowie XIX w. Nawa kościoła i prezbi‑ terium pokryte są pięknym renesansowym sklepieniem kolebkowym. Zdobi je dekora‑ cyjna sztukateria z motywem kół połączo‑ nych listwami i pokrytych freskami.

Znajduje się na terenie Nadbużańskiego Par‑ ku Krajobrazowego, w pobliżu wsi Kocielnik, ok. 1–2 km na wschód od Sadownego. Utworzony został w 2002 r. na obszarze 116,13 ha. Rezerwat stanowi jeden z najcen‑ niejszych pod względem przyrodniczym fragmentów Puszczy Kamienieckiej. Celem ochrony są naturalne zbiorowiska borowe, olszowe i łęgowe. Można tu zobaczyć stare drzewostany olszowo‑jesionowe z udziałem świerka rosnące w wilgotnych i mokrych sie‑ dliskach torfowiska niskiego, olsy, kontynen‑ talny bór mieszany oraz subkontynentalny bór wilgotny. Mimo wcześniejszych planów, długo zwle‑ kano z objęciem tego terenu ochroną, co spowodowało, że w wyniku wciąż trwa‑ jącej eksploatacji wycięto najbardziej do‑ rodne fragmenty puszczy. Obecny, mają‑ cy charakter przyszłościowy rezerwat jest ostoją dla wielu gatunków fauny. Występu‑ ją tu i gniazdują m.in.: słonki, bekasy, dudki, grubodzioby, kilka gatunków sikor i bociany czarne. Bytują tu również sarny, dziki, lisy. Rezerwat i tereny ciągnące się aż po Prostyń to z kolei biotop łosi. Rośnie tu: wielosił błę‑ kitny, nasięźrzał pospolity, goździk pyszny, selernica żyłkowana, czarcikęsik Kluka, waw‑ rzynek wilczełyko, widłaki.

Cmentarz żydowski w Broku

Dni Broku i Puszczy Białej

Założony w połowie XIX w. i usytuowany tuż za cmentarzem katolickim, przy ul. Ko‑ nopnickiej. Do dziś przetrwało ponad 50 nagrobków w różnym stanie zachowa‑ nia. Większość z nich wykonano z nieocio‑ sanych kamieni granitowych. Jedynie nie‑ liczne posiadają płaskorzeźbione symbole, takie jak jeleń czy świece.

Najbardziej znana tradycyjna impreza, od‑ bywająca się w pierwszy weekend lipca. Łą‑ czy wspólne biesiadowanie i prezentację pielęgnowanej tradycji regionu oraz jego folkloru. Na imprezie tradycyjnie wystę‑ puje Zespół „Jarzębina” z Broku – powstał w 1986 r. i przyczynia się do rozwoju kultury ludowej Mazowsza.

Ostrów Mazowiecka – Brok: 12,8 km (13 min) Mińsk Mazowiecki – Brok: 68,4 km (1 h) Białystok – Brok: 116 km (1 h 13 min) Warszawa – Brok: 91,2 km (1 h) Lublin – Brok: 211 km (2 h 27 min)

Dojazd: linia prywatna „SEBUS” Ostrów Mazowiecka – Brok www.brok.pl/strona-36-komunikacja.html

Przydatne linki: www.brok.pl www.nadrzecze.pl www.rzemieslnik.net www.binduga.pl www.osrodekwbroku.pl

Baza gastronomiczna: Bar „Pod Rybką” 07-306 Brok, ul. Dąbrowskiego 13 tel. 889 282 489

Baza noclegowa: • Dom wczasowy „Nadrzecze” 07-306 Brok, ul. Brzostowa 3 kom. 604 404 713, tel./fax 297457011 www.nadrzecze.pl, nadrzecze@nadrzecze.pl • Ośrodek Szkoleniowo-Wypoczynkowy „Rzemieślnik” 07-306 Brok, ul. Brzostowa 28 tel./fax 29 745 70 39, 608 888 405 www.rzemieslnik.net • Gospodarstwo agroturystyczne „Bronco” i ośrodek nauki jazdy konnej Michał Żarnawski 07-306 Brok, ul. Brzostowa 23 tel. 29 745 77 29, 604 453 150 • Ośrodek „Binduga” Agroturystyka 07-306 Brok, ul. Przystań 2 tel. 29 74 579 06 , 606 942 523, 606 936 585 www.binduga.pl • Nadbużański Ośrodek Edukacyjny 07-306 Brok, ul. Szosowa 17 noe@osrodekwbroku.pl www.osrodekwbroku.pl tel. 517 424 422

Pochowani są tu żołnierze różnych narodo‑ wości polegli w latach 1914–1918 podczas I wojny światowej. Jadąc trasą Warszawa – Brok należy z drogi krajowej E67 (droga kra‑ jowa nr 8 na odcinku Wyszków – Ostrów Mazowiecka) skręcić w drogę wojewódzką 694 i przez Porębę podążać w kierunku Bro‑ ku – pośród pięknych lasów Puszczy Białej napotkamy Cmentarzyk przy Przysiece.

Kościół św. Andrzeja Apostoła w Broku

Rezerwat przyrody Mokry Jegiel

Odległości:



Na koniec świata

Partnerem kolumny jest firma

Otworzyć szerzej oczy Stasia Budzisz – filolożka języka polskiego i rosyjskiego, reporterka. Od ponad dekady związana jest ze Wschodem, pracuje nad pracą doktorską związaną z budowaniem nowej pamięci historycznej na Kaukazie. Współorganizatorka festiwalu TRAMPki. Spotkań Podróżujących Kobiet w Gdańsku. We wrześniu 2019 roku ukazała się jej debiutancka książka reporterska o Gruzji Pokazucha. Na gruzińskich zasadach. t e k s t Adam Białczak î z d j ę c i a Piotr Malczewski

G

ruzja zrobiła się w Polsce modna. Tanie loty, a do tego obiegowa opinia fajnego kraju: piękne góry, dobre jedzenie i przyjaźni ludzie. A jaka jest Gruzja, kiedy się w niej trochę pożyje? Do Gruzji jeżdżę od dziesięciu lat, a od pięciu praktycznie tam mieszkam. Rzeczywiście, jeśli chodzi o walory krajobrazowe, to uważam, że nie ma piękniejszego kraju. Gruzińska kuchnia, którą tak zachwalają turyści, też jest bardzo dobra. I wegetarianin, i mięsożerca znajdą w niej coś dla siebie, a do tego jest słynne gruzińskie wino. Prawdą jest też, że Gruzini bardzo nas lubią. Gdy słyszą, że jesteśmy z Polski, wznoszą toast za Polaków i za Lecha Kaczyńskiego, który poddierżał Gruzję w wojnie 2008 roku. Natomiast Gruzja ma i drugą stronę, której nie widać, kiedy się tam przyjeżdża na tydzień lub dwa. Pisząc niedawno książkę o Gruzji, chciałam pokazać ją właśnie z tej drugiej strony. Przeglądałem tę książkę i odniosłem wrażenie, że powstała z przekory. Żeby po tych lukrowanych obrazkach „przegiąć” w drugą stronę. Sporo tam tych brzydkich rzeczy. Ta książka nie ocenia Gruzinów. Opowiada o wycinku rzeczywistości, której nie widać na pierwszy rzut oka. Stąd tytuł: Pokazucha. Na gruzińskich zasadach. Gruzini, jak każde

społeczeństwo, starają się pokazać gościom z dobrej strony. Ale po dłuższym pobycie coś nam zaczyna nie pasować. Dlaczego gruzińskie kobiety nie zawsze siedzą za stołem? Dlaczego z reguły przychodzą i podają, a nie uczestniczą w imprezie? Kiedy zaczynamy się wgłębiać w tę tradycję, zaczyna się nam ona trochę mniej podobać. Pamiętam z podstawówki kaukaską baśń o kawalerze, który z zazdrości zakłuł nożem swoją narzeczoną. Został mi po niej myślowy schemat, że Kaukaz to krewkie narody, którym niewiele trzeba, żeby „iść na noże”. Lata 90. i późniejsze umocniły ten stereotyp, bo ciągle były tam jakieś wojny… Po upadku ZSRR Kaukaz wrzał, a lata 90. poczyniły w Gruzji tak wielkie szkody społeczne, że za rządów Szewardnadzego nazywano ją wręcz państwem upadłym. To trwało do 2003 roku, kiedy wybuchła rewolucja róż, Saakaszwili został prezydentem, a Gruzja weszła na ścieżkę reform. Mogę się pokusić o stwierdzenie, że dzisiaj nie tylko Gruzja, ale i cały Kaukaz jest miejscem bezpiecznym do podróżowania. Zjechałam cały w pojedynkę, i choć zdarzały się nieprzyjemne sytuacje, nic mi się nie stało. Jaki wpływ na gorącą kaukaską krew mają różnice religijne? Gruzja i Armenia są chrześcijańskie, zresztą jedne

62

z najstarszych. Reszta to kraje muzułmańskie. Jest jeszcze jedna na Kaukazie republika chrześcijańska – to Osetia Północna – Alania. Niemniej jednak mieszkańcy Kaukazu niezależnie od tego, czy są chrześcijanami, czy muzułmanami, mają wiele cech wspólnych. To region górski, przez wieki dość izolowany, co pozwoliło utrzymać się starym tradycjom. Chrześcijaństwo pojawiło się tam kilkaset lat wcześniej niż w Polsce, ale nie wyparło tych tradycji i wierzeń całkowicie. Gruzini żegnają się przy mijanej cerkwi i przydrożnym krzyżu, ale jednocześnie z pęczkami pokrzyw wyszli na ulice w maju 2013 roku, podczas Międzynarodowego Dnia Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii. Mówili, że pokrzywa potrafi odegnać zło. Są miejsca mocy, tak zwane swiatiliszcza. W wysokich górach oraz na prowincji nadal jest kultywowana wiara w batonebich. Choć pewnie i w mieście się zdarzy. To są wyobrażone postacie, duchy, które zamieszkują w jednym z domowników i powodują jego chorobę. Z ich obecnością w domu wiążą się pewne rytuały. Na przykład nie należy wzywać lekarza, tylko położyć chorego pod czerwonym prześcieradłem i dawać mu do jedzenia to, czego sobie życzy. Innym przykładem może być rytualne


REF 1


w y wiad z podróżnikiem

jedzenie. Są trzy osetyjskie piraga, symbol Trójcy Świętej albo oka Boga, ale wcześniej – trzech wymiarów, które nie mają nic wspólnego z religią chrześcijańską. Są wreszcie na Kaukazie stare cmentarzyska, na których jeszcze w XIX wieku grzebano w sposób również niemający nic wspólnego z pochówkiem chrześcijańskim. To rzeczywistość górskich wiosek. A jak jest w miastach? Wszędzie jest różnica obyczajów między wsią a miastem? Kaukaz jest w gruncie rzeczy prowincjonalny. Jeśli ktoś pojedzie tylko do Tbilisi czy Kutaisi, nie może powiedzieć, że zna Gruzję. To tak, jakby Polskę opisywać przez pryzmat Krakowa czy Warszawy, podczas gdy jest ona naprawdę małomiasteczkowa. Co zostawił okres komunizmu, który miał ambicję uformować nowego radzieckiego człowieka? My byliśmy najweselszym barakiem obozu. Gruzja miała mniej szczęścia i weszła w skład ZSRR. Wpływ komunizmu był silny, ale równie potężny był wpływ lat 90. My się wtedy szybko rozwijaliśmy, a Gruzja zaczęła je od wojny, co ją o wiele lat cofnęło. Trzeba bowiem wiedzieć, że była jedną z najzamożniejszych republik ZSRR. Pamiętam, że w drugiej połowie lat 80. przychodziło do polskich szkół czasopismo „Putieszestwie po SSSR”. Była tam i Gruzja: piękne plaże i góry, hotele jak na Zachodzie, kolorowo ubrani ludzie... Propagandowy lep na dewizowych turystów – czy naprawdę tak było? Gruzja była reklamowana, bo to przecież ciepłe Morze Czarne. Batumi, Suchumi, Picunda, Oczamczira – wszyscy marzyli, żeby móc tam pojechać na wczasy. To była bajka: piękne kraj­ obrazy i bogactwo. Podróżujący po dawnym Sojuzie często opowiadają o spustoszeniu zostawionym w głowach przez komunistyczne „czy się stoi czy się leży…” albo „wy udajecie, że nam płacicie, my udajemy, że pracujemy”. Sami mieliśmy z tym problem, a tam było gorzej. Czy Gruzji, skoro tak wyrwała w kierunku Zachodu, udało się to przezwyciężyć?

Trudno to przezwyciężyć. W Gruzji mają zupełnie inne podejście do pracy i pieniędzy. Żyje się wolniej i zaczyna dzień później. Umówić się na spotkanie z Gruzinem na godzinę 9.00, to tak jak u nas na 6.00: jest wysoce prawdopodobne, że Gruzin nie przyjdzie, bo po prostu nie wstanie. Pracuję tam i przyszło mi przywyknąć do braku punktualności i do tego, że w trakcie pracy ludzie mają sprawy od niej ważniejsze. Organizowaliśmy kiedyś szkolenie dla osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunów. Mijają dwie godziny, przed nami jeszcze sześć, a tu jedna pani wychodzi bez podania powodu. Co się okazało? Teściowa źle się poczuła. Byli inni członkowie rodziny, którzy mogli się nią zająć, ale jak tu być w pracy, skoro teściowa niedomaga? Dla nas jest to już nieakceptowalne i denerwujące. To na ile głęboki jest ten zwrot na Zachód? Piotr I golił bojarom brody, ale Rosji na Zachód nie przerobił. Z kolei Japonia pod koniec XIX wieku czy Korea Południowa w XX wieku naprawdę dogłębnie się zmieniły. Jak jest z Gruzją? Gruzja rzeczywiście za czasów Saa­ kaszwilego skręciła na Zachód. Odczuwało się, że bardzo chce do niego dołączyć. Na ulicach Batumi, Tbilisi i Kutaisi obok gruzińskiej najczęściej widać flagę Unii Europejskiej. Gruzja nie jest w Unii, ale podpisała umowę stowarzyszeniową, dzięki której np. Gruzini mogą przyjeżdżać do pracy do Polski. Europa jawi się jako coś, co daje dobrobyt, ale też może zabrać tożsamość. Dlatego starsza część społeczeństwa nie ma na nią wielkiej ochoty. Wojna w 2008 roku była ciosem w narodową dumę i gospodarkę, a w dodatku ten wyśniony Zachód nie pomógł. Trzymają jeszcze ten kurs? Teraz Gruzję znosi w kierunku Rosji, a nie Zachodu. Nie można zapominać o względach ekonomicznych: Rosja jest ogromnym rynkiem dla gruzińskich produktów. Cóż, mała Gruzja leży niefortunnie koło wielkiej Rosji. To tak jak my, choć my jesteśmy więksi. Poszukajmy więcej punktów wspól-

64

nych. Było o toastach za Polskę i Lecha Kaczyńskiego. Wiem, że ma on ulicę i pomnik w Tbilisi. Są jakieś inne polonica? W Gruzji jest duża grupa Polaków, których przodkowie wylądowali na ciepłej Syberii za czasów Cesarstwa Rosyjskiego. To przeszło trzy tysiące osób, dość dobrze zorganizowanych. Nie wszyscy mówią po polsku, ale część mówi znakomicie i uczy swoje dzieci. W Tbilisi jest pochowana Dagny Przybyszewska, żona Stanisława Przybyszewskiego. Jest duży panteon polski na Cmentarzu Kukijskim. Przy lekturze Pani książki rzuciło mi się w oczy jeszcze coś znajomego, choć dotyczyło Gruzinów, a nie Polaków. To styl „zastaw się, a postaw się”. Cały Kaukaz słynie z gościnności, choć nie jest ona do końca bezinteresowna. Jeden z bohaterów mojej książki wytłumaczył mi to tak: skoro przez tyle wieków napadali ich Persowie, Turcy i Rosjanie, to przywitanie kogoś, posadzenie za stołem i ugoszczenie było zabezpieczeniem. Kogoś, kto nas gości, trudniej potem zabić lub okraść. Na koniec poproszę o wskazówkę dla tych, którzy chcieliby do Gruzji pojechać na tydzień czy dwa, ale nie chcą poprzestać na plaży i hotelu. Na co zwrócić uwagę, żeby posmakować prawdziwej Gruzji, a nie tylko tej z folderu? Pojechać po prostu na prowincję i otworzyć szerzej oczy. A w dużych miastach zapuścić się w boczne uliczki. Batumi to takie miasto pokazucha: z odnowionym frontem, a od podwórka dalekie od ideału. Ale ta brzydsza twarz nie zniechęci nas do całości? Oczywiście że nie. To piękny i bezpieczny kraj. î

na stronie 63

Swanetia Usghuli obok

Tbilisi: dom, w którym mieszkała Dagny Przybyszewska Stasia Budzisz foto: M. Jończyk


w y wiad z podróşnikiem

65


reportaĹź

66


brzegiem rzeki

Wielopole, Wielopole Na dwa dni Tykocin zamienił się w Wielopole Skrzyńskie. W 2015 roku kręcono tu sceny z życia Tadeusza Kantora. Sceny z 1921 roku, kiedy mały Tadzio musiał opuścić swoje miasteczko. Tych śladów szukam w Wielopolu od 1996 roku, kiedy miałem zaszczyt pracować z Krzysztofem Miklaszewskim przy reportażu Ostatnia szansa Wielopola. Dwadzieścia trzy lata później pojechałem do Wielopola, żeby sportretować wieczne miasteczko dla „Krainy Bugu”. I była to mistyczna podróż w odcinkach. Żadne słowa nie oddadzą mistyki tego miejsca. Niech fotografie do reportażu staną się oknami czasu do waszych mistycznych podróży. A obrazy utkane ze słów – topograficznym drogowskazem. t e k s t Waldemar Sulisz î z d j ę c i a Małgorzata Sulisz

D

wadzieścia trzy lata temu miałem zaszczyt współtworzyć wraz z Krzysztofem Miklaszewskim film Ostatnia szansa Wielopola. Po 23 latach przyjechałem tu znów na otwarcie „Kantorówki”. Zostałem w Wielopolu dni kilka i zakochałem się w miasteczku i ludziach. Fotografowałem, rozmawiałem, słuchałem, zapisywałem relacje mówione. Spotkałem bohaterów tamtego filmu. Postanowiłem pokazać drugą szansę Wielopola, które zaczyna pięknie się rozwijać. Chciałbym razem z Wami zobaczyć Wielopole. Niech ten reportaż będzie osobistym przewodnikiem po tym niebywale pięknym, intrygującym miejscu, które w okolicach skrywa niezwykłe i magiczne zaułki, historie, wydarzenia. Miejscu, do którego wiodą drogi z czterech stron świata, a tych dróg pilnują święci. Miejscu sennym, które właśnie się obudziło, miejscu, które czasem otula wieczna mgła. I choć dookoła Pan Bóg coraz inaczej rozświetla łąki zielone, to Wielopole najpiękniej wygląda w szarościach. Kolor szary to mgła, tajemnica, cień i nieprzenikniona zasłona wieczności. Szarość to kolor dochowania sekretu. To pragnienie skrycia się przed światem z modlitwą. Czasem, kiedy nad Wielopolem zapali się tęcza, pojawi się inny kolor. To fiolet, ktoś umrze.

Akt pierwszy Tu wszystko się zaczęło. Na miejscowej plebanii. W pokoju po prawej stronie od wejścia urodził się mały Tadzio, bo tu mieszkała jego matka. Tadeusz wraz z siostrą Zosią spędził tu pierwszych sześć lat swojego życia. Te sześć lat zaważyło na spektaklach Tadeusza Kantora. Przede wszystkim na słynnym przedstawieniu Wielopole, Wielopole. Światowa premiera odbyła się 23 maja 1980 r. we Florencji. Kantor zagrał go w ponad 200 miejscach na świecie. — Lepszej promocji Wielopole Skrzyńskie mieć nie mogło — mówi Marek Tęczar, wójt Wielopola. Ale dla mieszkańców ważniejsza była druga premiera. W 1983 r. Tadeusz Kantor przyjechał do rodzinnego miasteczka. Teatr Cricot 2 zagrał w miejscowym kościele spektakl Wielopole, Wielopole. Publiczność, złożona z mieszkańców, oniemiała. Aktorzy mieszali się z manekinami. — Naprawdę żywymi są w teatrze tylko widzowie — czytamy w partyturze do spektaklu. Nie obyło się bez kontrowersji, choć reżyser zrezygnował z rekwizytów przedstawiających męskie genitalia. Tamte kontrowersje żywe są do dziś. Po spektaklu odbyła się kolacja z udziałem Kantora, zespołu, zaproszonych przez ks. Juliana Śmietanę, ówczesnego proboszcza. Kolacja nazwana Ostatnią Wieczerzą,

67

bo Tadeusz do ukochanego miasteczka miał już nie powrócić. Dania przygotowała Helena Kubik, żyjąca do dziś kucharka ks. Śmietany. Doskonale pamięta, co zrobiła. Do tego stopnia, że usiedliśmy w jej pokoiku, by przygotować słynne precle do czystego barszczyku, które tak lubił ks. Julian. Księdza Juliana też pamięta, aż do samego końca. — Potknął się, upadł. Jak umierał, to poprosił, żebym go ogoliła brzytwą — mówi ze wzruszeniem. Wyciąga kalendarze, na każdej stronie pracowicie spisany przepis. Dziś na starej plebanii jest wyjątkowe muzeum, poświęcone Tadeuszowi Kantorowi. Byłem tu, rozmawiając z ks. Julianem, jeszcze przed nakręceniem Ostatniej szansy Wielopola. Byłem na kolejnych otwarciach muzeum. Z początku skromnego, dziś jednego z najnowocześniejszych w Polsce. „Kantorówka” – Ośrodek Dokumentacji i Historii Regionu Muzeum Tadeusza Kantora w Wielopolu Skrzyńskim została ponownie otwarta 26 kwietnia 2019 r. — To był nasz obowiązek. Remont oraz wystawa zostały zrealizowane z funduszy unijnych, w ramach projektu „Przebudowa i zakup wyposażenia Kantorówki – Ośrodka Dokumentacji i Historii Regionu Muzeum Tadeusza Kantora w Wielopolu Skrzyńskim” — mówi z dumą wójt Tęczar. Sala z dekoracjami ze spektaklu,


brzegiem rzeki

filmy i zdjęcia rzucane na ściany, multi­medialne przewodniki i wzruszający pokój z dzieciństwa Kantora robią piorunujące wrażenie. Na górze jest dodatkowo małe muzeum. „Z jednej strony kościół, plebania i cmentarz – po drugiej stronie synagoga, ciasne uliczki żydowskie (…). Obie strony żyły w symbiozie” – pisał o Wielopolu Kantor. Gdzie jest to niegdysiejsze Wielopole? Siedzę w „Kantorówce”. Na filmie wuj Karol, patriota, ciotka Mańka, nieszczęsny Rabinek, rozstrzeliwany trzykrotnie. I ten Rabinek nie daje mi spokoju.

Akt drugi Świat jest pełen świateł i tajemnic, a człowiek zasłania się przed nimi swoją małą dłonią – powtarzał rabin z pobliskich Ropczyc. W pamięci najstarszych mieszkańców zachował się obraz miejscowych Żydów, rozstrzeliwanych przez Niemców. — Miejscowy rabin ubłagał Niemców, by zginął na końcu. Patrzył, jak ginęli najbliżsi,

modlił się i rzucał przekleństwa — mówi jedna z mieszkanek Wielopola. Siedzimy w małej piekarence, która ostatnio zniknęła z miasteczka. Zabił ją kapitalizm. — To był straszny dzień. Niemcy ogłosili, że to, co po Żydach zostało, można zabierać. No to brali. Obrączki, torebki. Jeden wziął dużo do domu. Trochę czasu upłynęło, jedno zachorowało, umarło, potem drugie, po kolei. To chyba klątwa tego rabina — mówi starsza pani. Przy rynku stoi pomnik dzieci spalonych podczas seansu kina objazdowego. — Byłam wśród tych dzieci, udało mi się uciec — mówi druga z kobiet. Pożar wybuchł 11 maja 1955 r. Spaliło się żywcem 58 osób, w tym 38 dzieci. — To niespotykana sprawa — mówi śpiewnie Józef Ciołkosz. Siedzimy w miejscowym GOK‑u. Tuż obok stał parterowy barak, działały tu biblioteka i klubokawiarnia. — To było tak. Pracownicy kina kazali zabić deskami wszystkie okna i drzwi. Z wyjątkiem wejścia, zablokowanego stołem,

68

na którym stał projektor. Ktoś zaprószył ogień. Palili się jak pochodnie — mówi Ciołkosz. Siedzę na ławeczce podczas mszy za pomordowanych. Ksiądz udziela komunii. Z boku stoi Consuella. Nieudane ma życie. Rano sklep, małpka, ławka, znieczulenie. Takich samotników jest kilku. Czasem śpią na ławkach. Wódka koi ból. Consuella niepewnym krokiem podchodzi do księdza. Piła. Ale chce spotkać się z Panem Jezusem. Z namaszczeniem bierze na język opłatek. Wraca z uśmiechem. Kiedy przyjeżdżam za kilka tygodni, Basia ze sklepu mówi, że niedługo po komunii Consuella umarła. Idę do „Kantorówki”. Siadam. Patrzę na obrazy ze spektaklu, rzucane na ścianę. Pokój, kilka prostych sprzętów, na pierwszym planie kopczyk świeżo usypanej ziemi, wata, łopata i krzyż. Kantor na nowo mebluje pokój z dzieciństwa. „Pokój mojego dzieciństwa jest ciemną i zagraconą dziurą. To nieprawda, że dziecinny pokój


brzegiem rzeki

w naszej pamięci pozostaje słoneczny i jasny. Takim czyni go tylko konwencjonalna maniera literacka. Jest to pokój umarły i umarłych. Przywoływany wspomnieniem – nieustannie umiera. Gdy jednak będziemy dobywać z niego znikome fragmenty, kawałek dywanu, okno, a za nim ulicę biegnącą w głąb, promień słoneczny na podłodze, żółte sztylpy ojca i płacz matki, wtedy rozpocznie sklecać się nasz prawdziwy pokój dzieciństwa, i może uda się nam sklecić również przy tej okazji nasz spektakl!” – pisze (mówi) Kantor.

Akt trzeci Wracam pamięcią do pracy z Krzysztofem Miklaszewskim. Tyle to już lat. Ekipa kręci dyskotekę w miejscowym GOK‑u. Ze ścian spogląda Tadeusz Kantor. Z głośników leci ówczesny hit. „Nie zamykaj się na świat. / Czasem warto żyć w tym pędzie. / Miłość przyjdzie tak czy tak. / W tylko sobie znanym tempie. / Czasami nie wiadomo skąd / Czasami znasz ją wiele

lat / Otworzy wszystkie drzwi, uwierz mi” – śpiewa Beata Kozidrak. Siedzę z księdzem Piotrem Soją na plebanii. Ciasto malinowe z cukierni, dobra herbata. W tle kredens księdza Juliana ze starej plebanii. Rozmawiamy o budowaniu na skale. — Boleję nad utratą przyzwoitości ludzkiej. Z domu wyniosłem patriotyzm. Fundament to wiara. Nie jestem jakimś gigantem Ewangelii. Coś w życiu musi nas wyróżniać od ducha tego świata. Jak zrobimy taką pustkę, to co? — pyta ks. Piotr. No właśnie, to co? Idę na ławeczkę przy pomniku małego Tadeusza i małej Zosi. To jeden z najbardziej wzruszających pomników, jakie znam. W uszach znów słyszę piosenkę z tamtej dyskoteki: „Czasem wylejesz morze łez. / Będziesz silniejszy tak jak ja. / Miłość otworzy wszystkie drzwi, Uwierz mi. / Niech letni wiatr, znowu w sercu gra. / Bądź blisko mnie, gdy zaplącze włosy”. Jadę z Basią pod krzyż. W górze. Widać stąd w dole Wielopole. Basia klęka, mo-

69

dli się. Patrzę ze wzruszeniem. Jedziemy do kościoła w Brzezinach. W wyremontowanej plebanii muzeum. A tam gotyk, Witt Stwosz, obrazy, figury, stopy Jezusa, brzytwa ks. Juliana Śmietany. Ekstaza. Idziemy pomodlić się do kościoła. W podcieniach klęcznik, Basia pomodli się jeszcze raz. Smuga światła wydobywa jej drobną figurę. Siadamy na ławce z widokiem. Słucham jej opowieści. Patrzę w zamyślone, pełne smutku oczy. Biorę za rękę. Basia pędzi. Co jej powiedzieć za to, że tak pięknie opowiadała mi o Kantorze? (pracowała w „Kantorówce” i opowiadanie ludziom o Kantorze było jej pasją). Opowiem ci o cudzie, chcesz? Mów. — Zwykło się uważać za cud chodzenie po powierzchni wody czy unoszenie się w powietrzu, ale myślę, że prawdziwym cudem jest chodzenie po ziemi. Każdego dnia uczestniczymy w cudzie, z którego nawet nie zdajemy sobie sprawy: niebieskie niebo, białe chmury, zielone liście, ciekawskie oczy dziecka – nasze własne oczy. ­Wszystko


brzegiem rzeki

70


brzegiem rzeki

71


brzegiem rzeki

72


brzegiem rzeki

jest cudem – powtarzam ukochany fragment książki. Kto to powiedział – pyta? Pożycz w bibliotece Cud uważności. A co to jest cud uważności? No właśnie to. Trzymam cię za rękę.

Ostania wieczerza Znów siedzę w „Kantorówce”. Wpatruję się w list Kantora do księdza Juliana Śmietany, w którym pisze, że wkrótce trzeba mu będzie wyruszyć w tę ostatnią wędrówkę. Dziś są moje urodziny to ostatni spektakl Teatru Cricot 2. Niedokończony. Tadeusz Kantor zmarł po jednej z ostatnich prób, 8 grudnia 1990 r. Premiera odbyła się w styczniu 1991 r. w Théâtre Garonne w Tuluzie. Siedzę w „Kantorówce”. Przede mną Stanisław. Poeta i marzyciel. Mieszka pokątnie. Najmuje się do pracy. Pisze wiersze. Doskonale pamięta Wielopole, Wielopole w kościele. Ostatni raz widzieliśmy się podczas zdjęć do reportażu Miklaszewskiego. Tyle to już lat. Nie zmienił się nic, tylko czas zorał mu zmarszczkami twarz. Kantor go fascynuje. — Nie mogę usiedzieć na miejscu, jak on. Pamiętam, jak spacerowaliśmy dookoła kościoła. Mówił mi, że był w wielu miejscach na świecie, ale nigdzie nie spotkał tak pięknych kwiatów i tak zielonych łąk jak w czasach dzieciństwa w Wielopolu. — Co jeszcze panu powiedział? — Żeby zadbać o grób żołnierzy austriackich. — Czyta pan Kantora? — Tak. Umiem na pamięć. — Powie pan coś? — Tak. „To jest moja babka, matka mojej matki – katarzyna. To jest jej brat ksiądz. nazywaliśmy go wujem. za chwilę umrze. Tam siedzi mój ojciec. pierwszy z lewej. z tyłu na tym zdjęciu przesyła pozdrowienia. data: 12 września 1914. za chwilę wejdzie matka. helka. reszta to Wujowie i ciotki. Wszystkich gdzieś tam w świecie zastała w końcu śmierć. leżą w tym pokoju teraz, jak odciśnięci w pamięci: Wuj karol... Wuj olek... ciotka mańka... ciotka józka... od tego momentu »losy« ich zaczną ulegać poważnym zmianom, nierzadko żenującym i nie do zniesienia dla nich, gdyby

żyli”. — Patrzę na Stanisława. — Powie pan to w Lublinie? — Tak. Irena prowadzi „Kantorówkę”. Ma pomysł na rekonstrukcję Ostatniej Wieczerzy, tej po pamiętnej premierze spektaklu Kantora w kościele. Dwa dni później Tadeusz Kantor napisał list do księdza Śmietany, w którym dziękował za „ten niezapomniany wieczór w nawie kościoła, a później na plebanii, której ściany rozwarły się staropolską gościnnością, będzie świecił pierwszą jasnością w pamięci nas wszystkich, którzy mieliśmy szczęście go przeżyć”. Siedzę w gabinecie wójta Marka Tęczara. To rzutki, nowoczesny wójt. Mówię mu o pomyśle prezentacji Osta-

Na porannej próbie źle się czuje. Wraca do swo­ jego atelier, na podda­ szu kamienicy przy Sien­ nej. Po południu przy­ chodzi na Kanoniczą do Cricoteki. Żartuje. Je obiad, który przyno­ si mu zaprzyjaźniony kelner… niej Wieczerzy we wrześniu w Lublinie na Europejskim Festiwalu Smaku. Jest okazja, bo podczas festiwalu benefis będzie miał Leszek Mądzik, który ostatnio pracował w Wielopolu. — Robimy — mówi krótko wójt. No to jeszcze ksiądz proboszcz Mariusz Siniak. Skupiony, surowy z twarzy. Opowiadam o pomyśle. Przyjedzie ksiądz do Lublina, żeby zasiąść do wieczerzy? Tak jak kiedyś ksiądz Śmietana? Patrzy na mnie. Przyjadę. Robi dłonią znak krzyża. Błogosławię, to dobry pomysł…

Epilog Jest jesień 1990 r., trwają intensywne próby do spektaklu Dziś są moje urodziny. Siódmego grudnia Kantor chce po raz pierwszy połączyć poszczególne sceny w całość. Na porannej próbie

73

źle się czuje. Wraca do swojego atelier, na poddaszu kamienicy przy Siennej. Po południu przychodzi na Kanoniczą do Cricoteki. Żartuje. Je obiad, który przynosi mu zaprzyjaźniony kelner z Wierzynka. Wieczorem jego stan się pogarsza. Zaprzyjaźniona lekarka wzywa karetkę. W szpitalu, podłączony do aparatury, domaga się natychmiastowego wypisu. Nad ranem przechodzi ciężki zawał. Umiera 8 grudnia. Sześć dni później kilkutysięczny kondukt prowadzi ksiądz Julian Śmietana. Tadeusz zostaje pochowany obok matki, Heleny z Bergerów Kantor. Na grobie staje rzeźba siedzącego w szkolnej ławce chłopca z krzyżem. Niedługo przed śmiercią Tadeusz Kantor napisał ostatni już manifest. Zatytułował go Sąd idzie. Napisał tak i niech te słowa powoli kończą naszą podróż: „Kończy się nasz wiek XX. / jak burze przetoczyły się kolejne sceny tego »theatrum«. / czy uda nam się napisać epilog. […] dość długo wierzyliśmy w dumny początek tego wieku: / postęp, intelekt, sztuka, awangarda. Wystarczy! najwyższy czas zacząć gromadzić materiał »dowodowy« do Wielkiego procesu. / mamy go wytoczyć naszemu czasowi”. Po raz kolejny jadę do Wielopola, żeby z żoną Małgosią wykonać ostatnią foto­grafię. Portret pięknej kobiety. Pięknej tak, jakby dopiero co wyszła z pokoju pamięci. Zofia mieszka nad sklepem na rogu. Z okien pokoju widzi pomnik Tadzia i Zosi. Jej pokój to nie jest zwykły pokój. To tu zamieszkał Tadzio z Zosią, gdy umarł ks. Józef Radoniewicz, a następny proboszcz kazał iść matce Kantora w drogę. Nie było dla niej miejsca na plebanii. — Czasem wylejesz morze łez. / Będziesz silniejszy tak jak ja. / Miłość otworzy wszystkie drzwi, / Uwierz mi… î Z dedykacją dla Małgorzaty, wnuczki Zofii Kantorówny i Zdzisława Kantora, krewnego ze strony ojca, Oraz Władysława Panasa, mojego nauczyciela. Fotografie w Kantorówce zostały wykonane za zgodą Ireny Walat, prowadzącej muzeum.


FotoreportaŻ

Łódka jak ze snu Po Bugu pływa coraz więcej drewnianych łodzi. Nowe pychówki, wykonane zgodnie z artystycznym rzemiosłem, mijają się z tymi, które od kilku pokoleń sezon spędzają na wodzie, by późną jesienią wrócić na brzeg. Wszystkie są niepowtarzalne i wyjątkowe. Jedyną „wadą” dzisiejszych pychówek jest to, że żyje coraz mniej osób, które potrafią je zrobić zgodnie z tradycją… t e k s t Dagmara Jaworska-Bednarek î z d j ę c i a Bartek Kosiński

74


obr azy świata

75


obr azy świata

D

awno temu, kiedy w nadbużańskich okolicach transport nie był rozwinięty, na rzece roiło się od drewnianych jednostek. Życie mieszkańców toczyło się blisko wody, a każdy gospodarz miał swoją łódkę. Podstawową formą szkutniczą były dłubanki, czyli łodzie wykonane z jednego pnia drzewa. Te znad Bugu odznaczały się lekką partią dziobową, podwiniętą ku górze, w której przechowywano ryby, i pełniejszą częścią rufową, z miejscem dla rybaka. Przy wyborze drewna na dłubankę zwracano uwagę na długość i obwód pnia, ważne było, żeby pień był jak najbardziej prosty. Najtrwalsze były łodzie wykonane z dębu, który nie dawał się łatwo obrabiać, więc na dłubanki wykonane nad Bugiem wykorzystywano najczęściej wierzby, lipy i topole. Tradycja wykonywania tego typu łodzi przetrwała do dziś. Niewielu jednak dłubie na własny użytek. Piękny i żmudny proces powstawania dłubanek prezentowany jest głównie podczas flisackich festiwali i nadrzecznych warsztatów. Od marzenia o własnym „drewnie na wodzie” rozpoczęła się pasja Marka Byliniaka, który zajmuje się wyrobem łodzi jedno­piennych. Wykonanie czółna rozpoczyna od poszukiwań odpowiedniego drzewa, a kiedy wielki pień trafia do jego warsztatu, zgodnie z tajnikami tradycyjnego szkutnictwa, oczyszcza siekierą gałęzie i usuwa korę. — Starą jak świat i niezawodną metodą „na oko” nadaję każdej dłubance kształt, a metodą „na ucho” dbam, żeby i dno, i burty miały odpowiednią grubość. Najpierw za pomocą narzędzi usuwam masę drzewną z wnętrza, a jest to żmudna praca. „Dłubanie”, czyli drążenie, początkowo toporem, potem cieślicą, i gładzenie skoblicą zajmuje wiele dni, a nawet tygodni. Przy tej pracy nie ma pośpiechu. Trzeba mieć

wyczucie. Burty rozginam nad ogniskiem, co poprawia stabilność łodzi, a potem impregnuję, żeby drewno się nie rozsychało. Zakonserwowane i przechowywane na lądzie dłubanki służyły rybakom około 20 lat. Dawniej czółna wykonywano wczesną wiosną, w okresie dłuższych przerw w zajęciach gospodarskich. Nie mam gospodarstwa, mieszkam w Warszawie i pracuję na etat, a czas potrzebny do wykonania dłubanki „wykradam” z codzienności. Kiedyś wyrobem łodzi zajmowali się szkutnicy ludowi. Zdobywali swoje doświadczenie latami i rozwijali umiejętności zgodnie z lokalną i rodzinną tradycją. Każdy rybak dłubał czółno dostosowane do jego wagi i według osobistych upodobań. Prawie wszyscy mężczyźni znali budowę łodzi używanej w danym regionie — opowiada Marek Byliniak. — Kocham Wisłę, teraz pokochałem Bug. Pierwsza dłubanka to mój projekt… ze snu. Łódka najpierw mi się przyśniła, a potem szukałem rysunków, czytałem o dłubankach z Syberii. Niewiele jest dokumentacji na ten temat, a to, co udało mi się odszukać, nie jest zbyt szczegółowe. W internecie można znaleźć stare filmy o robieniu dłubanek, ale nie zachowała się dokumentacja szkutników. Tym mocniej doceniam to, że udało mi się zrobić pierwszą dłubankę i że wciąż pojawiają się ludzie zainteresowani tym rzemiosłem. Teraz każdą wolną chwilę spędzam na wodzie, odtwarzam czółna, ale też przedmioty, które były używane podczas połowów — dodaje pan Marek. — Piję wodę z „korczaka”, starą metodą piekę ryby nadziane na patyk nad ogniskiem i śpię pod niebem pełnym gwiazd. Przed wschodem słońca znów wracam na wodę. Dłubanką pływam po rzekach i jeziorach, a nawet po morzu… Nie ma nic piękniejszego, jak wypłynąć gdzieś łódką, w którą włożyło się tyle pracy, i po prostu być wolnym. î

76


obr azy świata

77


obr azy świata

78


obr azy świata

79


obr azy świata

80


obr azy świata

81


obr azy świata

82


www.fotofestiwal.eu

analogowy festiwal fotograficzny w Lublinie

Łódź Kaliska Czapliński # Demidowski # Hartwig Koziara # Lutosławski # Mądzik Nowicki # Passini # Prażmowski

21 WYDARZEŃ # 15-17 MAJA 2020 ORGANIZATOR KRESOWA AKADEMIA SMAKU LEICA STORE WARSZAWA


moje siedlisko

84


moje siedlisko

Gdzie sikorki mówią dobranoc Kiedy Cyryla i Andrzej Niewiadomscy kupowali zapuszczoną działkę pod Węgrowem, mało kto dawał im szanse na uczynienie z tego miejsca miłej dla oka przystani. Dziś Skansen Sikory, jak nazywają siedlisko miejscowi, jest powodem do dumy nie tylko mieszkańców cichej mazowieckiej wsi. Gospodarze tego pięknego zakątka witają w swoich progach coraz więcej gości z Polski i ze świata. t e k s t Monika Mikołajczuk î z d j ę c i a Sylwia Garucka-Tarkowska

85


moje siedlisko

86


moje siedlisko

O

każdej porze roku powietrze w Sikorach drży od ptasiego jazgotu. I można powiedzieć, że od ptaków się wszystko zaczęło, a dokładnie od sikorek. — To prawda. Jak Pani za chwilę zauważy, na każdym kroku symbol sikorek jest tutaj obecny — wyjaśnia Andrzej Niewiadomski, przedsiębiorca z Węgrowa. — Dawny właściciel siedliska nazywał się Mieczysław Sikorski, prawdopodobnie miał herbowych przodków (herbu Ślepowron z Sikor). Uchodził za bogatego gospodarza, ale mieszkał samotnie i na starość nie radził sobie z obowiązkami. Po jego śmierci gospodarstwo, pozbawione fachowej opieki, zaczęło podupadać. Kiedy 12 lat temu kupiliśmy je od jego siostrzenicy, w zasadzie wszystko było już ruiną. Do stupięćdziesięcioletniego domu wchodziliśmy dosłownie na czworakach, tak był zarośnięty chaszczami i opleciony dzikim bluszczem niczym pajęczyną. Z głównej drogi w ogóle go nie było widać — opowiada pan Andrzej. — To nie było lepszej działki w pobliżu? — zagaduję przekornie. — O to samo zapytał mnie mój ojciec. Kiedy zobaczył nasz nowy nabytek, złapał się za głowę i szepnął z lamentem w głosie: „To ty takie dziadostwo kupiłeś?” — śmieje się. — Szukaliśmy dogodnego dla nas siedliska przez rok — wtrąca małżonka. — Obejrzeliśmy bardzo wiele miejsc na styku Mazowsza i Podlasia, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na Sikory, bo wszystko tutaj było bardzo stare, a my uwielbiamy starocie — wyjaśnia z promiennym uśmiechem.

Drugie życie Przyglądając się fotografiom, dokumentującym prace remontowe, trudno uwierzyć, że to jest to samo miejsce. — Zaczęliśmy od domu, najstarszego obiektu na tej działce. Wszystko w nim było przegniłe i zarobaczone — od podłogi aż po sufit. Myszy harcowały tu w najlepsze. By dobrać się do oryginalnych bali, z których zbudowano ściany, musiałem zedrzeć 15 warstw

tapet. Zbutwiałe, solidne niegdyś drzwi z charakterystycznymi okuciami, w ostatniej chwili udało się uratować. Zachował się też wspaniały piec z ogromną spiżarką – to nasza duma — podkreśla gospodarz. — Niestety, niewiele pozostało z oryginalnego wyposażenia tej chaty, poza pojedynczymi sprzętami i szafą. I oczywiście obrazem z Bogurodzicą, który wisiał nad łóżkiem właściciela. „Matko Boska pociesz nas” – czytam na głos wyblakły napis pod wizerunkiem ślicznej Madonny. — Najstarsi mieszkańcy Sikor pamiętają, że dom ten był często napadany przez różne bandy, a podczas wojny i tuż po niej tychże w okolicy nie brakowało. W trakcie remontu znalazłem

Do stupięćdziesięcio­ letniego domu wcho­ dziliśmy dosłownie na czworakach, tak był zarośnięty chaszcza­ mi i opleciony dzikim bluszczem niczym paję­ czyną. Z głównej dro­ gi w ogóle go nie było widać… wiele dziur po kulach… Te ściany zapewne mogłyby niejedno opowiedzieć — wspomina Andrzej Niewiadomski. — Daliśmy temu domostwu drugie życie — dodaje. — Każdy, kto tu zagląda, jest pod wrażeniem jego wyjątkowego klimatu. A tworzą go dawne, piękne przedmioty, które zdobywam na przeróżnych giełdach i targach staroci, oraz dusza tego miejsca – jego historia i ludzki los, jaki się dopełnił pod tym dachem. Przyglądając się dziełu państwa Niewiadomskich, trudno pominąć pytanie o koszty. — O, proszę Pani! — śmieje się pan Andrzej. — Na początku zapisywałem wszystkie wydatki w zeszycie, ale rosły tak lawinowo, że w końcu go spaliłem. I dobrze,

87

bo gdyby żona zobaczyła, to by dopiero było… — przezornie ścisza głos. — W momencie transakcji — opowiada dalej — wielu pukało się w czoło, przestrzegając, że zakopiemy się w bagnie. Rzeczywiście byli bliscy prawdy. Położyłem na tym terenie 280 rur drenarskich, by go osuszyć. Przy okazji odkryłem oryginalny bruk. Nie każdy rozumie ten nasz pęd za tym, co stare. Wiele razy się zdarzyło, że wyrwałem jakiemuś rolnikowi dębowe drzwi albo stół, które miały iść na podpałkę… Ja to wszystko biorę, bo w tym jest duża wartość. „Podnoszę z ziemi dla uszanowania…” – jak mówił Norwid.

Ogród marzeń Nie bez przyczyny miejscowi nazywają siedlisko Cyryli i Andrzeja Niewiadomskich skansenem. Na półhektarowej działce, oprócz XIX‑wiecznej chaty, stoi stara obora i spichlerz, przeniesiony od drogi na sztucznie usypaną górkę. To istne muzeum etnograficzne. Pasja gospodarzy objawia się tutaj najpełniej. Czego tu nie znajdziemy! Tary, balie, kijanki, dzieże, niecki, sita, beczki, sagany, dzieżki oraz kierat i sieczkarnia. Obok pokaźnych rozmiarów obory, która wkrótce zostanie kreatywnie przerobiona, wyrasta pobielana piwniczka, gdzie poprzedni gospodarz trzymał świnie. Dziś to doskonałe miejsce do przechowywania żywności i różnych kulinarnych zapasów. Panuje w niej bowiem stała temperatura 16°C. Dach pokrywa łan szaroniebieskiej trawy, zwanej wydmurzycą, pośród którego wybija się w niebo smukła brzoza. Wokół piwniczki kwitną różnokolorowe byliny, jak z obrazów Stanisławskiego. — Kwiaty to moja miłość. Dobieram je pod kątem wysokości, koloru i kształtu liści — podkreśla Cyryla Niewiadomska. — Sadzę też mnóstwo miododajnych roślin, bo słońca na naszej działce jest pod dostatkiem. Motyle, pszczoły i trzmiele mają u nas prawdziwy raj — zauważa. — Od wczesnej


moje siedlisko

wiosny mamy swoje nowalijki, a latem dorodne pomidory, ogórki, dynie i paprykę. Zioła w naszym ogrodzie dosłownie szaleją. Tu jest doskonała ziemia, użyźniona przez zwierzęta gospodarskie, które jeszcze parę lat temu swobodnie chodziły po podwórku — tłumaczy właścicielka siedliska w Sikorach. — Dbanie o drzewka owocowe i krzewy to moje zadanie — uzupełnia małżonek. — Z owoców powstają znakomite konfitury i nalewki, którymi raczymy dzieci i wnuki oraz naszych gości. — Może by pan pomyślał o „sikoróweczce” — zagaduję. — Czemu nie? — pochwytuje moją myśl. „Nuz gdy przyjdzie ono gorące lato, azaż nie rozkosz, gdy ono wszystko, coś na wiosnę robił, kopał nadobnieć dojrzeje a poroście? Anoć niosą jabłuszka, gruszeczki, wisneczki, śliweczki (…) więc z ogródków ogóreczki, maluneczki, ogrodne ony ine rozkoszy. (…) Używaj, miła duszo, masz

Oczkiem w głowie gospodarza jest staw – wiosną usłany śnieżnobiałymi kwiatami czeremchy, która się nad nim z wdziękiem pochyla, latem odurzający wonią nenufarów. Na spokojnej tafli wody pojawiają się co jakiś czas promieniste kręgi. — To nasze rybki harcują — wyjaśnia pan Andrzej. — Tołpygi białe i pstre, liny, „Nuz gdy przyjdzie karpie, amury, karasie… — wylicza, ono gorące lato, azaż od razu zastrzegając: — Ale ja ich nie łowię, trzymam dla przyjemnie rozkosz, gdy ono wszystko, coś na wiosnę ności. Tuż nad stawem, w głębi działki, robił, kopał nadobnieć pobudował domek z altanką (uwadojrzeje a poroście?” gę zwraca w nim żyrandol wykonany z 200‑letniego korzenia dębu), ostatnio bywa niebezpiecznie suche, a zaraz za nim, oddzielona bujnogospodarze nie narzekają. — Wszystścią iglaków, wynurza się sprowadzokie rośliny podlewamy wężem, ale ny ze Zbuczyna i starannie odrestaukiedy nie ma takiej możliwości, czerrowany spichlerz, gdzie goście mogą piemy wodę z naszej studni‑żurawia przenocować. A tych pojawia się w Si— tłumaczy pan Andrzej. — To zabykorach coraz więcej. — Tu jest fantatek, który budzi duże zainteresowanie stycznie — mówi, odrywając się od lektury, pani Natalia, która przyjechała zwiedzających.

wszystkiego dobrego dosyć” — pani Cyryla cytuje Mikołaja Reja, którego Żywot człowieka poczciwego idealnie ilustruje życie mieszkańców tej mazowieckiej zagrody. Mimo że pracy w ogrodzie jest bardzo dużo, szczególnie wiosną i latem, które

88


moje siedlisko

89


moje siedlisko

tu prosto z Krakowa. — Zdjęcia nie oddają uroku tego miejsca. Cicho, spokojnie, błogo. Mam wreszcie czas, by poczytać książkę na trawie i nie myśleć o pracy — podkreśla. — A jakie piękne są tutaj noce. Gwiazdy się do ciebie uśmiechają ze wszystkich stron nieba. Żal będzie wyjeżdżać… Jako że Andrzej Niewiadomski na co dzień pracuje przy pomocy dźwigu, nic dziwnego, że swój fach próbuje jak najlepiej wykorzystać w Sikorach. Nad siedliskiem góruje 13‑metrowa wieża (można się po niej wspiąć po schodkach), z której roztacza się niezapomniany widok na całą okolicę. Przy pomocy dźwigu sprowadził też z pola kilkutonowe kamienie (jeden z nich ma siedem metrów obwodu i uznany został za pomnik przyrody). Po przecięciu ich na pół zostały wykorzystane jako oryginalne blaty do stołów, przy których pod gołym niebem można biesiadować i cieszyć się obecnością rodziny oraz przyjaciół. Wsparte na fantazyjnych w swej formie korzeniach

drzew, długo utrzymujące ciepło promieni słonecznych, wpisują się w charakter tego miejsca, gdzie tradycja i natura doskonale się dogadują.

Drobiny szczęścia — Choć jesteśmy bardzo zapracowani, każdą wolną chwilę poświęcamy

Tutaj się doskonale ­odpoczywa i śpi. Nie my­ śli o złych rzeczach, o chorobach, o ca­ łym tym zwariowanym świecie. Sikorom — zwierza się pan Andrzej. — Tutaj się doskonale odpoczywa i śpi. Nie myśli o złych rzeczach, o chorobach, o całym tym zwariowanym świecie. Trzeba łapać te drobiny szczęścia, póki się da. Wnuki też uwielbiają to miejsce. Szkoda tylko, że rzadko gościmy tu nasze dzieci. Wie Pani,

90

jak to młodzi, trudno im się wyrwać z miasta… A tymczasem, jak zachwala nasz renesansowy pisarz: „Nuz nachodziwszy się po swym pobożnym gospodarstwie, już też sobie w ciepłej izbie usiądziesz albo sam, albo z przyjacielem. A jeślić jeszcze Pan Bóg dziatki dał, toć już jako błazenkowie kuglują, żonka z panienkami szyje, też się z tobą rozmawia, albo też co powieda, pieczeń się wieprzowa dopieka, cietrzew w rosołku, a kapłun z kluskami dowiera, więc rzepka, więc inne potrawki. A czegóż ci więcej trzeba”. — No właśnie, czego nam więcej potrzeba do szczęścia, proszę Pani? — pyta pan Andrzej, spoglądając na małżonkę, układającą bukiet z kaliny koralowej. Zaniesie go do kapliczki, którą zbudował jej mąż tuż przy wjazdowej bramie do ich siedliska. Żeby pięknie było i Panu Bogu, i ludziom. I żeby się sikorki miały w co wystroić na ten letni wieczór. î



w moim stylu

Foto: M. Zienkiewicz

Barbara C h w e s i u k projektantka i właścicielka marek Bialcon oraz Rabarbar.

WSCHÓD KREATYWNY Tu, na Wschodzie, wystarcza nam czasu i na pracę, i na zabawę, i na hobby. Otaczająca nas „pustka”, jak niektórzy nazywają płaski krajobraz między Bugiem a Wisłą, sprawia, że chętniej poszukujemy nowych możliwości i podejmujemy rozliczne wyzwania. Tutaj jak nigdzie indziej czujemy więź ze światem i ciągłość pokoleń. Życie tu i teraz i pełna tego świadomość to stan, który powinien towarzyszyć nam jak najczęściej. t e k s t Barbara Chwesiuk

P

isanie felietonów to dla mnie z jednej strony wspaniała okazja do wypowiedzi, ale z drugiej mały problem: nie umiem ich tworzyć ot tak, z doskoku. Zawsze potrzebuję jakiegoś bodźca, zapalnika, który wywoła lawinę refleksji. Przed kilku dniami wysłuchałam opowieści mojej współpracownicy, która wróciła z ferii w górach. Ktoś skomentował jej pochodzenie ze Wschodu, że to miejsce to „dziura”. Ten ktoś ubolewał, że „inni mają góry, morze, a wy nie macie nic”. Czy rzeczywiście nic nie mamy? A Bug, wokół którego od dziewięciu lat „kręci” się ten piękny magazyn, który trzymacie teraz Państwo w ręku…? Ja widzę na Wschodzie morze atrakcji i ocean możliwości. Jeśli jestem pogodzona ze sobą i światem, to akceptuję też miejsce, w którym żyję. Nie tylko je akceptuję, ale też odbieram je jako ciekawe i przyjazne, zarażając miłością do mojego kąta na ziemi – jak mawiał Wańkowicz o naszych małych ojczyznach – innych ludzi.

Głos dziecka I tu po raz pierwszy pojawia się słowo „kreatywność”, czyli twórcze myślenie. Możemy uczyć się tego chociażby

od naszych pociech. Dzieci nie muszą mieć drogich zabawek, aby wspaniale się bawić, wykorzystując do tego zwykły patyk, kasztan czy pudło po telewizorze. Tego lata ustawiłam w cieleśnickim parku kilka drewnianych skrzynek, dołożyłam trochę pustych puszek po kawie i herbacie, starą patelnię, zardzewiały czajnik i obserwowałam, jak dzieci bawią się w kuchnię i „organizują” rodzinne przyjęcie. Jedna ze skrzynek posłużyła za piekarnik, inna była lodówką, a konar uschniętej gałęzi z drzewa udawał mikser. Trociny zastąpiły kaszę, a piasek mąkę, trawa zaś była zielonym makaronem… Obserwowałam ze wzruszeniem tę ich uroczą krzątaninę. Podpatrywałam, jak z wypiekami na twarzach „pichcą” ulubione potrawy i cieszą się ze swojego dzieła w postaci uczty pod niebem, do której zaprosiły pałacowych gości. Takie robienie czegoś z niczego rozwija wyobraźnię i jest przejawem kreatywności właśnie, która w ich dorosłym życiu zaowocuje poczuciem harmonii i spełnienia.

Tu i teraz Wracając do pytania kobiety z gór: cóż wy macie na tym Wschodzie? Gdybym

92

miała odpowiedzieć w kilku zdaniach, to byłyby to dwa słowa: slow life i wszystko, co mieści się w tym pojęciu. Tu, na Wschodzie, wystarcza nam czasu i na pracę, i na zabawę, i na hobby. Otaczająca nas „pustka”, jak niektórzy nazywają ten płaski krajobraz między Bugiem a Wisłą, sprawia, że chętniej poszukujemy nowych możliwości i podejmujemy rozliczne wyzwania. Tutaj jak nigdzie indziej czujemy więź ze światem i ciągłość pokoleń. Chętnie się uczymy, jesteśmy ciekawi świata i ludzi, słyniemy z gościnności. Myślę, że mniej się zamartwiamy, a każdą przeszkodę traktujemy jak wyzwanie. Życie tu i teraz i pełna tego świadomość to stan, który powinien towarzyszyć nam jak najczęściej. Patrząc na dzieci, bawiące się w parku w „prawdziwy” dom, mam tego pełną świadomość… Na „dzikim Wschodzie” – też tak o nas mówią – nie brakuje pozytywnych szaleńców, którzy robią rzeczy niezwykłe. Przykłady można by mnożyć, a znajdziecie je Państwo w każdym wydaniu „Krainy Bugu”, której karty zapełniają historie kreatywnych, pełnych pasji i wiary w sens swoich działań bohaterów. Chociażby Folkowisko w Gorajcu – to przykład, jak we wsi z kilkoma


w moim stylu

chałupami na krzyż można rozwinąć fantastyczny festiwal, na który przybywa tysiące turystów z Polski i ze świata. Podobnie jest podczas Festiwalu Literackiego „Patrząc na Wschód” w Czarnej Hańczy czy w Szczebrzeszynie z jego słynnym na cały kraj Festiwalem Języka Polskiego. Europejski Festiwal Smaku to impreza, która rozmachem i skalą przerosła chyba oczekiwania samego organizatora i dyrektora Waldemara Sulisza. Na Wschodzie się dzieje! I to bardzo dużo! Projektując i produkując odzież od 25 lat wypracowałam metody, które nakręcają mnie do działania. Poszukiwanie inspiracji jest bardzo wciągające i uzależnia. Dzień bez twórczej pracy, bez kilku ciekawych pomysłów to dzień stracony, choć i takie przerwy na pewno są potrzebne. Przypomina mi się Królowa z Alicji w Krainie Czarów, która potrafiła uwierzyć w sześć niemożliwych rzeczy już przed śniadaniem. To optymizm, który musi iść w parze z kreatywnością. Jeśli nasze istnienie traktujemy w kategoriach

cudu, to wszystko nas zachwyca. Zwracamy uwagę na drobiazgi, doceniamy otaczającą nas przyrodę, martwimy się o los naszej planety. To są pierwotne źródła inspiracji. Wszelka sztuka, z którą kontakt bardzo sobie cenię i z której również czerpię pełnymi garściami, to jakby źródło wtórne, bo przetworzone przez człowieka. Ale oba są równie ważne i pobudzają do kreatywnego myślenia.

Droga do szczęścia Człowiek podczas swego życia nieustannie się rozwija, zdobywa wiedzę i doświadczenie, a potem odchodzi… Mam nieodparte wrażenie, że za mało korzystamy z pomocy mistrzów, którzy są wśród nas. Moim wielkim marzeniem jest utworzenie w Cieleśnicy akademii – jej członkami byliby wybitni artyści i profesorowie, którzy mogliby nas poprowadzić ścieżką osobistego rozwoju. Byłoby wspaniale, gdyby także dzieci i młodzież skorzystały z oświeconej wiedzy seniorów. To jedna z inicjatyw edukacyjnych, a pojawia

93

się ich w regionie coraz więcej. Między innymi taki cel – pobudzanie lokalnych środowisk do kreatywnego działania – ma powołane niedawno przez Wydawcę „Krainy Bugu” i organizatora Festiwalu Języka Polskiego w Szczebrzeszynie Wschodnie Centrum Kreatywne. „Życie jest energią, nie trwaniem” – powiada jeden z bohaterów powieści Wiesława Myśliwskiego. I w pełni zgadzam się z tymi słowami. Nauczyliśmy się na wszystko narzekać, obwiniać siebie wzajemnie, szukać belki w oku sąsiada, nie widząc własnej… Trwać w stuporze zniechęcenia i beznadziei, żywiąc się złą energią. Czasem jedno spotkanie może odmienić nasze życie. Jedna podróż odwrócić piramidę potrzeb. Więc zapraszam nad Bug po przebudzenie. Zachęcam do wędrówki po cichym zielonym horyzoncie z tajemniczą rzeką w tle, która widziała niejedno… Tylko tutaj, nad tą wielką wodą, słyszę własne myśli i miarowe bicie serca. î U góry: obraz autorstwa Barbary Chwesiuk


biznes

Kobiecy browar z misją Pomysł na stworzenie Browaru Hoplala w Bielsku Podlaskim narodził się z miłości do piwa, płci pięknej i Podlasia. Stworzyły go kobiety, które pewnym krokiem wkroczyły w męski świat i rozbiły bank. Oryginalne opakowanie każdej butelki skrywa w sobie niepowtarzalny smak, a samo w sobie stanowi dzieło sztuki. Może też być początkiem relacji albo sposobem komunikacji. Zabawą, w której nadbużańska dusza gra. I o to właśnie chodziło – o czym opowiada Agata Porębska, menedżer Browaru Hoplala. r o z m a w i a ł a Justyna Franczuk î z d j ę c i a Piotr Tołwiński

94


o sobie samym

95


o sobie samym

96


o sobie samym

B

rowar Hoplala wymyśliła i stworzyła Dominika Diller, która zmarła w październiku 2019 roku. Jak to się stało, że postanowiła zaistnieć w tak męskiej branży? Dominika wpadła na ten pomysł w czasie, kiedy mieszkała w Hiszpanii. Kochała ten kraj. To tam miała możliwość obcowania z wielością smaków, a podkreślić należy, że została obdarzona przez naturę zdecydowanie większą ilością kubków smakowych niż przeciętny Polak. Powrót Dominiki do kraju zbiegł się z rewolucją kraftową, która tu właśnie trwała. Bacznie się jej przyglądała, a że miała smykałkę do interesów, szybko stwierdziła, że na rynku brakuje stricte kobiecego produktu piwnego i postanowiła zapełnić tę lukę. Chciała odczarować ten trunek kojarzony z lagerem i pilznerem, czyli produktami ogólnie znanymi. Postawiła na piwo z wyższej półki. Pomysł to podstawa, ale potem trzeba wcielić go w życie. Jak zrobiła to Dominika? W typowy dla siebie sposób: od razu przeszła do czynów. Pierwszym krokiem było znalezienie miejsca, w którym piwo mogłoby być warzone. Niestety, nie było takowego na Podlasiu, dlatego padło na podradomski Maryen­sztadt. Równolegle Dominika budowała zespół, który na początku miał zaprojektować logo. Koniec końców zrobiła to sama, siedząc pewnego wieczoru w pubie przy piwie z przyjaciółmi. Wzięła do ręki serwetkę i ołówek i po prostu je zaprojektowała. Jest bardzo oryginalne. Tak, to połączenia Podlasia i Hiszpanii, miejsc, które – poza górami i Islandią – Dominika kochała. Zastanawiałyśmy się, czy tej buźce nie dodać rumieńców, ale stwierdziłyśmy, że one pojawiają się po wypiciu piwa, więc nie ma sensu. Nazwa browaru też jest nietuzinkowa. „Hop” to po angielsku „chmiel”, a lala to wesoła dziewczyna, czyli wszystko jest na miejscu (śmiech). No to poruszmy jeszcze temat nazw piw i etykiet, bo one również przyciągają oko.

Może zacznę od tego, że Hoplala z założenia miała być browarem innym niż te, które były na rynku. Dominika wymyśliła piwo kobiece, tworzone przez kobiety i dla kobiet, charakteryzujące się naturalnymi składnikami i wszystkim, co związane z polską wsią, ale mające w sobie odrobinę zaczepności. Chciała, żeby nazwa każdego z nich była utożsamiana z pewnym modelem kobiety. Chciała, żeby kobiety bawiły się tym produktem. Myślę, że jej się to udało. Dla przykładu anegdota z życia wzięta: znam parę z Bydgoszczy, która poznała się dzięki naszemu piwu Wolna czy zajęta. Ona stała przy

W czym jeszcze przejawia się bycie kobiecym browarem? U nas wszystko kręci się wokół kobiet – większość elementów każdej butelki naszego piwa stworzona jest przez kobiety. Dominika określała nas mianem komuny. Wszystko robiłyśmy razem, biurem było jej albo moje mieszkanie. Nie stroniłyśmy przy tym od ciężkiej pracy – jak trzeba było nosić kartony, to je nosiłyśmy, trzeba było wstać o 4.00 rano i dowieźć gdzieś towar – nie było problemu. Dominika chciała pracować z kobietami i dla kobiet. Nasze piwa od początku kierowałyśmy do kobiet w różnym wieku – nie tylko do trzydziestolatek z dużych miast, lecz także do starszych pań. Dla U nas wszystko kręci przykładu Ładnie dziś wyglądasz, czyli pils z tymiankiem, piją główsię wokół kobiet – więk­ szość elementów każdej nie pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatki. butelki naszego piwa Byłyście małym browarem. Czy stworzona jest przez trudno było wprowadzić wyroby kobiety. Dominika okre­ spod jego szyldu na rynek? Nie wiem, czy da się to sklasyfikoślała nas mianem komu­ wać. Od początku wszystko robiłyny. Wszystko robiłyśmy śmy same. Chodziłyśmy po knajrazem, biurem było jej pach i zastanawiałyśmy się, w któalbo moje mieszkanie. rej z nich widziałybyśmy Hoplalę. jak trzeba było nosić Założenie było takie, że miejsce to musi być po prostu ładne kartony, to je nosiły­ i oczywiście musi być w nim dużo śmy, wstać o 4.00 rano? – kobiet. Przeglądałyśmy blogi kunie było problemu. linarne, pytałyśmy znajomych, gdzie widzieliby nasze piwo. Po takim wywiadzie środowiskowym szłybarze i trzymała je w ręku, on zwrócił na to uwagę i postanowił do niej pośmy do menadżera i opowiadałyśmy, dejść. Okazało się, że wolna. Dziś są że powinien postawić właśnie na namałżeństwem. sze piwa, ponieważ są one świetnym dopełnieniem oferty restauracyjnej, Wracając do Twojego pytania: tworzenie etykiet do pierwszych piw, czyli taką wisienką na torcie wśród piwnego asortymentu. Nadal działamy w taki Pszekulturalnej i Pięknej Mądrej Zdolnej, to rysowanie na kartkach abstraksposób. Szukamy też innych sposobów na trafiecji, które przychodziły nam do głowy, i zastanawianie się, jak zgrać grafikę nie do ludzi. Organizujemy m.in. szkoze słowami, żeby efekt trafił do serc kolenia degustacyjne w lokalach, podczas biet i zapadł im w pamięć. Jeśli chodzi których podchodzimy do przebywająo pozostałe nazwy, to była klasyczna cych tam ludzi i pytamy, czy chcą poburza mózgów, robiona między wystasłuchać, jak się robi piwo, bo na pewno wianiem faktur, liczeniem palet i zanie tylko z chmielu, o czym wszyscy są stanawianiem się, jakie inicjatywy przekonani. ­Oczywiście nie narzucaspołeczne wspierać. my się z tym. Jeśli ktoś nie ma ochoty

97



o sobie samym

na nasze towarzystwo, rozumiemy. Chcemy, żeby ludzie mieli świadomość tego, co konsumują. Chcemy połączyć sprzedaż piwa z propagowaniem wiedzy o nim, znaleźć w tym konsensus. Dominika była mistrzem takich rozwiązań. W tym roku wprowadzamy ofertę ślubną. Młoda para będzie mogła zamówić u nas na swoje wesele piwo ze specjalnymi etykietami. Będzie też mogła nieco zmodyfikować jego smak, zmieniając proporcje dodatków. Jeśli klient zamarzy sobie na tę okazję piwo własnego pomysłu, to też będzie to możliwe, ale po wcześniejszej konsultacji z nami. Wasze piwa to barwna paleta smaków. Kto ją wymyśla? Autorką podstaw składu każdego piwa była Dominika, a potem wspólnie zastanawiałyśmy się, czym można je urozmaicić. Czasami po prostu rzucała hasło, np. „piwo truskawkowe”, i czekała na reakcje, albo pytała znajo-

mych, jakie piwo chcieliby wypić. Każda z nas, w zespole, jest zupełnie inna i każda ma zupełnie innych przyjaciół, znajomych – to oni byli „męczeni” opiniowaniem naszych wstępnych pomysłów, projektów. Jak odzew był pozy-

Młoda para będzie mo­ gła zamówić u nas na swoje wesele piwo ze specjalnymi etykie­ tami. Będzie też mogła nieco zmodyfikować jego smak, zmieniając proporcje dodatków. tywny, szłyśmy w ten pomysł. Podobnie było z nazwami i etykietami. Zaczęłyście od dwóch piw. Ile jest ich teraz? Obecnie szesnaście rodzajów, wiele z nich jest owocowych, np. truskawkowe Przyjaźń czy Kochanie, porzeczko-

99

we Darling, I love you, pomarańczowe PSZEcudnej Urody czy Kiss&Fly o smaku mango. Niosą przekaz mówiący, że butelka piwa to wielka radość związana nie tylko z tym, co się w niej znajduje, lecz także z miłym czasem spędzonym w gronie przyjaciół czy rodziny. Mamy też linię ziołową: Cześć Piękna, Dobrze, że jesteś i Ładnie dziś wyglądasz. Ona ma się kojarzyć z taką podlaską dziewczyną, jaką była Dominika. Z wiankami na głowie, pieczonym w domu chlebem i naturą. Gdzie można kupić Wasze wyroby? Na pewno w sklepach specjalistycznych i w pubach z piwami kraftowymi, w kawiarniach i restauracjach we Wrocławiu, w Poznaniu, Warszawie, Trójmieście, na Śląsku i oczywiście w Białymstoku. Pojawiamy się również na tzw. akcjach in‑out w hipermarketach. Zależy nam na miejscach, w których ludzie docenią nasze piwo, w których będą chcieli


o sobie samym

wydać na nie trochę więcej pieniędzy niż na piwa popularniejsze na rynku niż kraft. Hoplala to marka kobieca i rzemieślnicza, ale też kulturalna. Tak, to browar społeczny. Od początku istnienia pięć procent zysku z każdej sprzedanej butelki przeznaczamy na kulturę. Dofinansowujemy przede wszystkim imprezy awangardowe, lokalne, robione głównie przez płeć piękną. Dominika lubiła wspierać sztukę dobrą, nieagresywną, najchętniej taką, która łączyła się z działalnością charytatywną. Jeśli tylko widziała projekt, który ma sens, wchodziła w niego bez zastanowienia. Będziemy to kontynuować. Jak plasuje się dziś Hoplala na tle konkurencji? Myślę, że jest z nami całkiem dobrze. Z rozeznania, jakie robiłyśmy na temat wielkości sprzedaży, wyszło, że plasujemy się w pierwszej piętnastce wśród browarów rzemieślniczych. Dodam

jeszcze, że Dominika nie chciała stworzyć wielkiej standardowej korporacji. Powtarzała, że w życiu nie chodzi o to, żeby zarabiać miliony i jeździć na Malediwy, ale przede wszystkim o to, żeby wszystkie dziewczyny w zespole miały

Pięć procent zysku z każdej sprzedanej bu­ telki przeznaczamy na kulturę. Dofinanso­ wujemy imprezy awan­ gardowe, lokalne, ro­ bione głównie przez płeć piękną. zabezpieczony byt i maksymalną satysfakcję ze wspólnie wykonanej dobrej roboty. Co będzie dalej z Hoplalą? Zrobimy wszystko, żeby marka się rozwijała. Wspólnie ciągniemy ten wózek, możemy liczyć na pomoc męża Domi-

100

niki, jej rodziców i przyjaciół. Szukamy jednak menadżera z prawdziwego zdarzenia, osoby, która ma wiedzę i doświadczenie w rozwijaniu firmy. Musi to być kobieta, która będzie czuła nasz produkt i wiedziała, w którą stronę mamy iść – czy poprzestać na małych lokalach i większych restauracjach, czy rozpocząć współpracę poza granicami kraju, o czym Dominika jako globtroterka marzyła. Kobiety, która będzie rozumiała i czuła, czym jest biznes społeczny w Polsce. Dominika w jakimś sensie nadal jest częścią Hoplali i nią będzie. Jest w recepturach, w logo, w etykietach. Zostawiła notatnik pełen pomysłów na dalszy rozwój marki – nie tylko tych dotyczących receptur, lecz także sposobów trafiania do ludzi i przemycania wizji kobiecego browaru. Wierzę, że jej syn, kiedy dorośnie, usiądzie z kumplami przy stole i będzie pił właśnie ­Hoplalę. î



w międzyświecie

102


Foto: B. Lutosławski

w międzyświecie

Grażyna Lutosławska pisarka i dziennikarka, autorka książek dla dzieci, scenariuszy teatralnych, słuchowisk radiowych, felietonów, tekstów piosenek.

Wiatr miejski Obudził się pewnego dnia na dachu i zanim spadł, przypomniał sobie, że umie latać. Przeniósł się więc na parapet sąsiedniej kamienicy i uchylił okno. A tam gwar! Zgubiły się okulary, jak to one. W ślad za nimi rękawiczka. Jedna, bo druga leżała na fotelu przy drzwiach. Kiwała palcem w stronę szala, który wił się nieporadnie wokół parasola. t e k s t Grażyna Lutosławska î z d j ę c i a Robert Pranagal

W

iatr umościł się wygodnie na parapecie, dmuchnął, szerzej otworzył okno i wsunął się w głąb mieszkania. Zagubiona rękawiczka odnalazła się po chwili pod wieszakiem na płaszcz. Płaszcz pu­ szył się z dumy i z szelestem prostował poły, bo to jego pasek odkrył zgubę. Tymczasem zguba dąsała się, bo wciąż chciała być zagubiona. — Niby para, a charaktery różne — mruknął wiatr i powiał w stronę kuchni, w której dwa prawie identyczne garnki rytmicznie unosiły pokrywki. — I razzzz... i dwa. I razzzz... i dwa. I razzzz... — posapywały przy tym równo, ale para nie miała uszu, więc buchała sobie, jak chciała. Na dodatek to w lewo, to w prawo. Nagle wiatr usłyszał, że w pokoju ktoś ziewnął, jakby wciąż chciał śnić sen, ale ten poszedł już do siebie, w końcu sny też muszą kiedyś odpocząć. Obok, w gabinecie, czcionki maszyny do pisania szykowały się do wystukiwania liter, tymczasem najpierw stuknęły drzwi do łazienki i w rurach zaczęła szumieć woda. A w przedpokoju wiadro uderzyło o deski i wyskoczyło z niego kilka kropli, chichocząc i drażniąc podłogę, która była zajęta

skrzypieniem pod podeszwami butów. Buty szykowały się do wyjścia z domu, a dziura z butów – słychać było, jak delikatnie przedziera się na zewnątrz. Wiatr wrócił na parapet. Słuchał, jak zapracowany samowar sapał, czajnik gwizdał na kubek, pogrzebacz przesuwał rozgrzane fajerki, zapach smażonej na oleju cebuli snuł się z kąta w kąt, a komputer pikał z gorąca. Na ulicy niecierpliwiły się klaksony samochodów, a bat woźnicy ze świstem wplątywał się w końską grzywę. Szeleściły długie suknie pań, w czyjejś torbie zabrzęczał telefon. — Halo, czekam na ciebie przy fontannie. Wiatr zsunął się z parapetu i poleciał za zakochanymi aż do parku, a tam delikatnie pomógł jej włosom trafić do dłoni mężczyzny. — Czekam na ciebie koło zamku. — Koło wieży ciśnień. — W bramie. — Przy studni. — W kawiarni. Miał pełne ręce roboty. Rozwiewał czarne myśli nieszczęśliwie zakochanych, przywiewał listy, szeleścił wstążkami przy kapeluszach. Zwiewał ze stołów resztki ciastek i karmił nimi gołębie. W końcu zakręciło mu

103

się w głowie. Uniósł się więc wysoko, prosto do nieba, ale nie doleciał nawet do chmur, bo zawrócił go dźwięk dzwonu. Pokręcił się przez chwilę wokół niego, wysłuchał skarg na hałaśliwe sroki i cichy dym, którego obaj nie lubili. Wreszcie zmęczony wiatr usiadł na starej wierzbie. — Dzień dobry — chciał powiedzieć, ale nie umiał mówić. A wierzba zaszumiała liśćmi, pokiwała gałęziami i przytuliła go, bo lubili się od zawsze, chociaż nie znali się na czasie. I oboje mieli oko na wszystko, chociaż nie mieli oczu. Kołysali się przez chwilę, a później on musiał już lecieć, żeby pozamykać w domach okna. Szło na burzę, a taka burza w mieście to poważna rzecz. I wtedy zahaczył o zdjęcie, które leżało na trawie. Pochylił się nad nim i poczuł – wiatr. Zwiewał w cień rękawiczki, samowary, starą studnię i nowy komputer. Ukrywał po zaułkach dziury z butów i mak z cebularzy. Garnkom kazał opowiadać swoje historie w niewidocznych kuchniach. Na zdjęciu było miasto. î Tekst pochodzi z albumu fotografii Memu Miastu Roberta Pranagala.


Foto: M. Byczyk

kresowe opowieści

Andrzej ­Z a w a d z k i filolog, ­g rafik komputerowy, ­redaktor, od ­ponad ­ć wierć­ wiecza ­z ajmujący się książkami i czaso­pismami – ich produkcją, ­projektowaniem okładek – oraz każdym innym drukiem.

Nadbużański kreminał

odc. 4

t e k s t Andrzej Zawadzki î r y s u n e k Paweł Litwin

Z

naczy zdaje sie było tak, że i Ruskim pokradli bimber, tylko chyba wiencej, a te tutaj ich pograniczniki pewno i same w tym jakoś i mają swoje częsci, że niby nie tylko nasze pochowane przy granicy, ale i ich dużo i one z tego też żyjo. Tak tylko wyszło, że jak oni powsadzali naszych i swoich do ciupy, bo ich tutaj nasze i ichnie pograniczniki nawiezli, tak i ot dziwno sie zrobiło, bo jak ich dać w ten kreminał, jak oni robio to dobro, co wszystkie korzystajo, tak i pograniczniki mocno też! — Tak więc, Bużyk, nam trzeba teraz tu te sprawe rozwiązać tak, żeb my wszystkie z tego wyszli jak trzeba, bez jakich kwasów. Ty rozumiesz, co ja mówie do ciebie? — znowu ja pokiwał głowo, że rozumiem. — My tu wszystkie rozmawiali i z naszymi, i z ichnimi, i okazało sie, że oni na ciebie pokazali, że ty najlepiej sie do tego i nadasz. — No, tu ja znowu jakoś i z krwio swojo sie w nogach znalaz, bo i nie rozumiał ja, o co idzie. A jak mnie pokazali, to znaczy, że niby ja jaki prowodyr czy co? No, ja już myslał, że nie Sybir będzie, tylko co bliżej, ale znowu jakoś chyba i nie! — My tu nie możem nic w tym ambarasie i zrobić — ciongnoł dalej komendant — bo my musieliby wszystkich dać w kreminał albo wojsku, a oni już ich by na amen we więzienia powkładali, żeb i nie wyszli prędko. Tak i nie możem pooficjalnie tak zrobić, jak tylko że był chuligański jakiś wybryk, że

to sie ponapijali i ponawalali, a my ich dla spokojności pozamykali i potrzymali kilka dni może albo i tyle nie. Ty rozumiesz? — no teraz to i ja nie rozumiał, co komendant gada, bo i jak, jak on w kółko z tym gadaniem chodzi. Tak i chyba on zrozumiał, że u mnie co staneło w głowie i mówi: — Mnie i nasze i ichnie powiedzieli, że ty jeden znasz sie na rozumie, znaczy ty czytał jakie książki i w szkole dobry był i wogóle ciebie jako bystrego wskazali, że ty umiesz wymyslać, jak co trudnego najdzie kogo i nie wie, jak dalej co zrobić. — Aha! znaczy chyba próbujo mnie w co zakręcić, żeb ja sie przyznał czy co? Tylko tak chytrze, że niby sam po dobroci, bez oporności jakiej? Ale na co, jak ja i sam tak by powiedział, bo toż ja był ten komflit zrobił. — Panie komendancie — odezwałem sie wreszcie, ale jakoś tak mikro, że sam ledwo ja słyszał swój głos. — Panie komendancie, ja to to wszystko sam wymyslił, i moja to wina, że ich wszystkich zamkneli, bo oni mysleli, że Ruskie nas okradli, to i ruszyli na nich — komendant tym razem zrobił jakoś dziwno minę, bo albo nie rozumiał, co ja gadam, albo ja go zaskoczył, że tak prendko sie poddał jego gadce. Ale za chwile jakby zrozumiał: — Nie, nie, Bużyk, nie o to idzie! Ty zrozum, co ja mówie — ale jak ja miał zrozumieć, jak nie było i co rozumieć, tylko to, że ja sobie Sybir nakrencił! — Nam trzeba tak jakby człowieka,

104

co po cichu, niepooficjalnie zrobi robote w poszukiwaniu rozwionzania, znaczy znajdzie, kto pokrad! No, teraz to dopiero ja musiał mieć minę jakoś nie całkiem normalno, a może i kosmiczno, bo komendant od niej jakby chyba zbaraniał, bo ja widział, że jemu mysli staneli. Ja chyba na jakiego kosmite zaczoł wyglondać czy co? Wszystkie od tego jescze bardziej zamilkli niż wczesniej byli, choć i wczesniej nic nie mówili, ale teraz jakby i dech im powyłonczało czy co? — Ty rozumiesz? — wresczie odezwał sie komendant, troche niezbyt pewnie, jakby ja teraz na jego miejsce wszed. — Nam trzeba, żeb ty w poufnosci pojechał na granice i znalaz rozwionzanie, ty rozumiesz? — no to i ja wresczie chyba i zrozumiał, że mnie na Sybir nie wyslo, tak i mnie od razu krew wróciła do głowy. I ja zaczoł już normalnie mysleć. Ot, okazało sie, że i Ruskim pokradli bimber w dużych ilosciach, tak dużo, że oni sami mysleli, że to my po cichu to zrobili, znaczy z Mlekomłotów. Ale jak my na nich napadli w Hausiarach, znaczy jak przyszli po to samo, co i oni mysleli, to i nie mogło tak i być, że to my, bo na co by i szli lać w łeb, jak by mieli ichni bimber? Ale jak tu pooficjlanie zabrać sie do szukania złodziei, jak to przecie nie może być, żeb pograniczniki albo milicjanty szukali złodziejów bimbru, jak on sam złodziejski! Toż to u Ruskich na Sybir za robienie bimbru by szło, a nie tam jakieś


kresowe opowieści

i grzywny jak u nas. Tak i oni nie mogli i nic tu narobić, tak że jak my do nich wlezli, to pomysleli, że to ani nasze, ani ich nie mogli tego zrobić, tylko musiał kto całkiem inny! Nie swój! No i jak ich wszystkich, naszych i swoich, już pozamykali i powysłuchali, to zrozumieli, że ktoś musi co zrobić, znaczy znaleźć i złodziejów, i bimber, żeb wszystko na stare wróciło, jak było i jak ma być, żeb spokój był i przyjazń nasza nawzajem. Tak i dojszli do mnie, co wiedzieli, że może i co wymysle. No to ja tak i mysle, że oni mnie chco, żeb ja znalaz tych złodziejów, znaczy że oni mnie jakby naznaczajo zostać jakim sledczym niepooficjalnie, tylko tak poza, tajno! Ot, doszło to do mnie tak jakoś nie od razu, tylko powoli, tak przechodziło od dziwności, potem przez chwile ja nie wierzył, aż na koniec jednak uwierzył! Bo tak mnie w głowie jakoś i postało, że jak pomyslał chwile, co i zaszło, tak i wymyslił, że nie może być i inaczej, jak tak, że mnie sie i przyszło należało zrobić na to wszystko, co i stało sie: i z bimbrem, i z naszymi, i z Ruskimi, tak ażeby wszystko wyszło po staremu. Czyli że trzeba było i znalezc tych, co pokradli, i ich zaciąc pogranicznikom, a potem jescze i odzyskać ukradziony bimber. Ot, zadanie! Nie byle i jakie! Takie, że ja i wiedział, że teraz ja już kto inny będę. Nie sam Stefan albo i Stiopa jaki. Już o nie! Ja został prosto tajnym jakim agentem, najprawdziwszym bardziej niż jaki inny kto, choć i niby tylko niepooficjalnie! Ale i co? Ja wiedział i wszystkie wiedzieli: detektywem musiał teraz i być. Tak i ja sam detektywem sie poczuł, bo i jak inaczej? Tak i od teraz i było! Tu Stefan znowu poderwał się spod ogniska, ale dzisiaj jakby trochę niemrawo, jakby jeszcze chciał coś dodać, coś dokończyć – jakąś piękną myśl. Jednak nie zrobił tego, tylko zostawił nas z nią sam na sam, żebyśmy w nocy – zanim zaśniemy – myśleli o tym wspaniałym pięknie i żeby nam się ono śniło aż do rana.

O

***

t i co! Tak i ja wracał z rejonu jako detektyw! Naznaczony, choć niepooficjalnie. Ale i co, że nie. Jak ja sam czuł sie detektywem. Tak i jechał z powrotem na Wielki Most i do Mlekomłotów szukać złodziejów naszego i ichniego bimbru. Bo i jak inaczej tu zaczynać, jak nie od naszego poletka? Jechał ja i tak myslał, a potem i nie myslał, bo szumiało jak w młockarni, bo bez chełma ja jechał. A potem znowu myslał, motor grał i warczał, i tak cały i czas: raz myslał, drugi raz nie myslał. A jak myslał, tak i mnie od tego myslenia coraz mniej sie detektywem robiło. Bo i jak tu robić taką sprawę, jak ja nawet nie wiedział jak? Tak na moście ja już znowu był zwykły Stefan, a po naszej stronie to i ja już i Stopia nawet i został, i tak myslał, że i będzie. A jak Stiopa, to już i nawet nie Stefan, i mnie sie zdało, że ja gdzie chyba siebie zostawił tam u Ruskich, bo mnie i coraz i mniej było. Jakby od tego szumu motora i wiatru mnie wywiało albo jakiś magnetyzm od Buha sie tu narobił, bo jak ja zaczoł odjeżdżać od niego, tak mnie znowu i Stefan troche i powrócił, choć tak tylko niemrawo jakoś, jakby ze strachem wychylał sie gdzie to. No tak i ja na koniec do chałupy i dojechał, motor zamknoł w szopie i do chałupy raz–dwa, żeby i jakie wspomożenie nastąpiło, i gdzie to zgubionego detektywa znowu znaleźć iść. Tak i ja sie wspomóg, a miał co najlepszego, bo od samego Anfima Kabarowego jeszcze na odjezdne i dostał, żeby mnie wiara nie odejszła. Tak ja raz sie zamachnoł i od razu mnie ten detektyw wrócił, jak słońce! A jak wrócił, to i ja wiedział, że i nie ma co strachu i jeść, bo sie i człowiek i nie naje, a tylko brzuch rozboli i ganiał będzie. Ja jeszcze dwa razy sie zamachnoł i tak sie już i poczuł, że i innego poczucia nie potrzebował. Tak i zasnoł, jak stał, bo i noc już prawie i była, i ja umęczon jak prosiak na wybiegu, co przez cały dzień grzebie w błocie.

105

A rano ja znowu gdzie i detektywa zagubił. I znowu sie straszno zrobiło, jak był tylko zwykły Stiopa od fasoli. Tak i mnie od razu i przyszło na mysl, żeby sie wspomóc, ale druga mysl i inna była: że jak ja tak będe sie wspomagał cały czas, to i nic z mojego detektywania nie będzie, tylko wspomaganie. Tak i ja musiał wymysleć co innego, żeby bez wspomagania co i robić. Tylko jak? Tak ja wtedy pomyslał, jak te detektywy z ksionżek, co ja w szkole i czytał, robili. A oni najsamprzód szli na miejsce. Tak i ja sie zebrał, umyty i ogolony akuratnie jak na wesele, koszule nowo wciongnoł, pasek nowiutki nienoszony. Tylko buty ja przywdział jakiebądź, bo i chodzenia ja przewidywał w przeważającej ilości nie na pantofli. Plan ja i miał na razie prosty: ide na drugo strone obejrzeć doły po złodziejach. Żeby jakoś i zacząć, bo czas goni, a ja tylko mysle i mysle, a z tego tylko samo myslenie wychodzi, a nie żadna i mysl jakościowo nadająca sie do czego. Czapka na głowe, kajet w kieszeń, bo może i jakie ja notaty porobić będę potrzebował, ołówek mój szkolny jescze prawie i cały. W ksionżkach mieli i inne narzędzia, jakie lunety i apraty, ale gdzie mnie je mieć, jak ja i ledwo na chleb jaki z fasoli wychodził. Golec ja był jaki czy co. Ale co i tam? Mnie detektywem mianowali! Tak i do roboty iść jak nic trzeba, a reszta sie zobaczy. Tak i ja wyszed z chałupy, obszed jo i w kierunku rzeki podonżać zaczoł. Niedaleko i była, ale po drodze ja i zaczoł mysleć o tej naszej prawie i zbrodni! Choć zbrodni na razie u nas takiej prawdziwej i nie było, daj Boże, ale kradzenie bimbru niedaleko i było tego, bo to jak swiętosć traktowali wszystkie, więc i tknięcie było jak i jaki zamach albo i gorzej. Na jakiś majestat, co to my w tym mieli, jak go robili. Każdy w tym czuł jakiego i ducha, choć ksiondz nam tłumaczył, że to zły duch, a nie duch, czyli sam diabeł i czart najczarniejszy, i że my bezbożniki jakie przez to, że to robim, i jescze większe, że pijem. Bo to już gorzej niż


kresowe opowieści

106


kresowe opowieści

grzech jaki. To prosto grzech jaki prawie i smiertelny, bo podwójny. Grzech w grzechu – jak ksiondz krzyczał co niedziela na kazaniu, grzech obrzydły i najgorsiejszy z paskudnych jakie tylko mogo być, bo na wszystkie sie rozpleniający: i na chłopy, i na baby, i na dzieciaki, i jescze na starych i na tych, co w grobie, na ich nawet nastający, jak zaraza jaka. Tu już ksiondz zaczynał i ślino rzucać z gemby, tak i nieładnie sie troche i robiło, bo jak plucie ze swientym kazaniem idzie? Toż nie może tak być, że swiente słowa w bluzgu wylatujo jak jakie szkarady bagienne albo i gorzej cuchnące obslizłe jakie w zawzientosć zejszłe. My widzieli, że co i nie tak mówić kazanie by przyszło, jak by ksiondz bez krwi naszedszej na twarz by chciał co i nam powiedzieć. Toż i on miał swoje swienta i rodzine, i imnieniny jakie, a i urodziny, choć i swienty prawie, też i miał. A jak miał, to jak? Z wódko sklepowo? Toż i my wiedzieli, że nie, bo za droga, a ksiondz najosczendniejszy we wsi, to i musiał mieć swoje zapasy albo kto donosił! Może to i sprawka wikarego? Albo i organisty, co pijak był zawzienty jak mało kto? Tak i my tam ksiendza do konca i nie słuchali. On tam swoje racje miał, a my swoje, bo jak tu i bez bimbru by żyć przyszło sie, jak co raz i nie raz koniecznosć nadchodziła jego mania, a nawet i spożywania. Tylko Grabul najmocniej sie przeląkał tą gadko ksiendzowo i myslał o porzuceniu ulubionego procedereru. Bo on był z nas i najwienkszy bimbrownik zawsze, bo jako i wdowiec co miał inszego i do roboty by? Pole oddał, dzieci wylecieli do miasta powiatowego, sam jak i ten palec u nogi wystający został sie, to i zajencie jakie wynalaz, i fachowiec sie zrobił, że tylko wzdychali, takie dobre robił. A że miał dlatego i najwiencej na poletku trzymane i najlepsze, to i trafiło akuratnie na jego – i tak go truchneło to, że i sie zaczoł spowiadać, jak był jescze w kreminale w rejonie. I sie obiecał nie uprawiać tego procedereru już i nigdy najbardziej.

Tak i mog, jego wola. Ale tak i będzie napychał kabze sklepowym, co sprzedajo wódkę tak drogo, że i mało kto kupuje? Ot, to i prosto głupota i by była, ale naprostujem chłopa na naszą droge, jak i ja już i zaczoł, choćby w morde przyszło i czasem wlać dla poprawienia – żeby jemu nie wyszło sie pokrzywić z tego przestrachu, bo i jak? Rzeka. Dosyć szeroka, ale ja zywczajny, wiry, falki, też zwyczajny, nie raz mnie kręciło. Stanoł ja na brzegu i mysleć zaczoł znowu o sprawie, a nie o Grabulu i ksiendzu. Stoję, nie wiem na co, bo płynonć i trzeba, ale stoję, bo mnie co i naszło, że jak przepłyne, to już inaczej i będzie ze mno, tylko jak? Wiatr lekko gałęzie kołysa, woda chlupocze o pniaki, ptaszyska dro sie, że mysli nie słychać, a ja tak stoje. Pychówki wszystkie z tej strony pozostawiane, bo i nie ma kto używać, wszystkie chłopy w kreminale! Bierz wybieraj jako chcesz. To i wybor trudny. Ide do Charytonowej w koncu, bo ona i najlepsza ze wszystkich, nowa i szeroka, a tak i łatwo pchać jo wpoprzek nurta. Tylko z drugiej strony pozwalane drzewa, to i trafić trzeba miendzy ich, bo inaczej łódka odbija sie i można chlupnonć w wode. Ale ja i widze, co i mnie sie nie chce tam i gnać. Jakby ja jaki strach miał w gaciech albo jakieś powietrze w nogach. Toż chyba nie diabeł mnie czeka czy co? Tak i mnie Grabul nabił w głowe te swoje androny, że i mnie mózg rozmoczyły, i teraz ni jak jakoś tak bez trzęsienia. Tak i ja stał i stał, aż ja słysze, idzie kto przez krzaki. Tak ja dawaj gnać do pychówki, tak i sie zerwał i posliznoł, że i wpad ja do niej jak długi, przywalił głowo w żerdke, że mnie jasnosć bez bimbru ogarneła! A to Charytonowa była, co widziała pewno, jak stoję, jak jaki cukrowy kloc, to i podejszła, żeb zobaczyć, czy ja żyw czy co. — A to Stefan co ty jak jaka figurka tu stoisz? Głowa cała czy na pół ty jo zbił, co? Ot, durak, przestraszył sie baby. Toż ja chyba nie czort czy co? – Charytonowa jakaś wesoła była od rana samego, tak i ja pomyslał,

107

co ona chyba już i z Charytona zniknięcia wyjszła i wyleczona. Ale nie: — Tak ty mnie mów, co z moim chłopem. Bo ty wrócił od Ruskich, a jego i drugich chłopów jak nie ma, tak nie ma. Gadaj, jak u ksiendza mnie tutaj, bo ja nie nawykła do zawijania! Baba była twarda jak rzepa, a i swoje konszachty z mocami nieczystymi albo i czystymi też i miała, tak i ja nie mog jej nic nie powiedzieć ani nakłamać. Komendant był objasnił, żeb nic nikomu nie gadać. Tak i jak miał? — A to, Charytonowa, nic z gadania nie będzie, bo ja nie mogę i nic powiedzieć. Tak i ty idź, a twojemu chłopu nic i nie jest. Ot, i tyle. Nie przymuszaj mnie, bo i tak nic! — twarz niby skrzywił ja, żeby powagi sobie i dodać, ale mało jakoś, bo Charytonowa ani troche sie nie przejeła. Ja nie mog jej i powiedzieć, że Charyton, razem ze starszym Kabarowym, w koncu trafił tam samo, gdzie i reszta wioskowych, czyli do kreminału w rejonie, bo tak sie schlał, że musieli go i zamknonć, bo jakieś glupoty gadał. I o całej akcji detektywnej mojej – a jak, jak zabronili jakoś katorgannicznie! Tak i ja by ani słowa nie powiedział na mysl o jakim Sybirze znowu! — Bużyk, ty mnie tutaj nie gadaj jakiej treli, tylko jak jest, i tyle! Bo ja moge zrobić, żeb ty poczuł sie niedobrze z tym! Ty wiesz, co ja mam na mysli, co? Tak ty mnie mow, co z moim chłopem, bo inaczej ja zaraz tu klenkne i zrobie tobie gorzej! — Ale ja nie moge, jak Boga kocham! Charytonowa, jak by ja mog, to by Wam wszystko powiedział, ale nie moge. Tylko Wam powiem tyle, że Wy same pomyslcie, co i jak, jak chłopów nigdzie nie ma, ja tutaj wrócił, bimbru nie ma… — Ty mnie nie czaruj, tylko gadaj prosto! Bo ja zaraz jaki urok wywołam na ciebie! Tak gadaj i to chybko, jak i co! — Charytonowa przyjszła pode mnie, staneła z renkami pod boki i gapi sie czarnemi oczami jak jaka czarownica albo i gorzej! î Ciąg dalszy w następnym numerze


Galeria natur a

REF1

108


g Galeria natur a

REF2

Czuła narratorka potoczności W jej domu sztuka była codziennością. Ona zamienia codzienność w sztukę. Bettina Bereś choć dotyka tego, co szczególnie istotne, nie szuka wielkich tematów ani wielkich haseł. Tworzy z tego, co jej najbliższe, z okruchów codzienności. Na jej obrazach goszczą domowe sprzęty, naczynia, kwiaty w doniczkach, konewki, wiadra, nawet beczka po kiszonej kapuście… To, co jest tak zwykłe, że nie zasługuje na uwagę. Jest w tym pewien heroizm, wszystkie te niby banały zostają ocalone od niebytu, od niespojrzenia. r o z m a w i a ł a Sylwia Hejno î z d j ę c i a Emil Dziemski

109


galeria natur a

REF3

110


galeria natur a

Foto: Arch. Własne

Sylwia Hejno d ziennikarka kulturalna, autorka publikacji na temat sztuk wizualnych i wydarzeń kulturalnych.

W

ychowałam się przy kuchennym stole pomalowanym w czerwono‑czarne paski szerokości około trzech centymetrów, przy którym toczyła się wieczna dyskusja o sztuce, awangardzie i najwyższych wartościach. Nie zostałam historyczką ani krytyczką sztuki, współtworzyłam jednak dwie galerie: Zderzak i Otwartą Pracownię. Jestem artystką wizualną, malarką, hafciarką. Gotuję, sprzątam, uprawiam ogród, wychowałam dwoje dzieci, zajmuję się psami – pisze o sobie. Córka dwójki artystów, Marii Pinińskiej‑Bereś i Jerzego Beresia, od dziecka oddychała sztuką. Ale w przeciwieństwie do nich, bardziej od świata zewnętrznego bliższy jest jej ten we wnętrzu. — Gdy jestem pytana o sztukę, o życie, o rodziców, to mówię, że nie odróżniam sztuki od życia, to się u mnie przeplata cały czas. Czuję się obco wśród tych wielkich tematów, jak wojna, Zagłada. Poruszam, oczywiście, także ważne sprawy, ale tylko poprzez to, co mi jest bliskie, co jest moje — mówi Bettina Bereś. Doskonałym tego przykładem są jej subtelne hafty, które niekiedy dowcipnie, zawsze celnie odnoszą się do rzeczywistości, obyczajów, stereotypów. Na przykład: „Jutro będziesz stara”, „Ala zostaw tyrana”, „Rób wszystko od święta”, a obok tych haseł – kwiatki, serduszka, aniołki… Makatka, forma, domowa, „kobieca”, niewinna okazuje się niezwykle przewrotna. Sztuka jako dawanie czegoś innym – ta idea wydaje się szczególnie bliska Bettinie Bereś. Stąd chyba zresztą wziął się pomysł, aby wypożyczać obrazy wszystkim zainteresowanym. Artystka na festiwalu w Sokołowsku

uruchomiła taką bezpłatną wypożyczalnię, tłumacząc, że obrazy raz kupione wiszą gdzieś do końca życia i tracą swoją funkcję, stając się niewidzialne. Natomiast te, które mamy przed oczami choćby na trochę, wciąż do nas mówią i coś nam ofiarują.

Siateczka wspomnień W ciepłe dni mieszkańcy i turyści chętnie przysiadają na ławeczkach wśród łąk i pól. Można na nich poplotkować, podumać, urządzić majówkę, napić się wódki. Od tego są. Oplata je ręcznie malowana, snująca się ażurem nitka, taka jak z babcinej serwetki. Wydaje się równie krucha, jak wspomnienia. To niewidzialne tworzywo jej prac nad Bugiem. — Zastanawiałam się nad hasłem „Ogrodu” na ostatnim Land Art Festiwalu i doszłam do wniosku, że przecież cały ten teren jest ogrodem, po co mam go wydzielać? Ogród to też takie trochę urządzanie przyrody przez człowieka, chciałam więc stworzyć takie miejsca, gdzie będzie można po prostu pobyć, popatrzeć na naturę, mieć kontakt z czymś transcendentnym albo tak najzwyczajniej odpocząć — opowiada artystka. Przy każdej z ławeczek stoi tablica informacyjna – albo coś, co ją tylko przypomina, ponieważ zamiast ogłoszeń odczytamy nieco zagadkowe hasła, jakby wyrwane z wiersza albo ludowej bajki. Te strzępki opowieści, dosyć ogólnie, a jednocześnie konkretnie powiązane z okolicą, to zapiski ze wspomnień mieszkańców. Ich relacje, ułożone w całość, z punktami wspólnymi, w których jednostkowe historie splatają się w pamięć zbiorowości, to tytułowy „Ogród wspomnień”.

111

Artystka wiedziała, że pracuje z materią wyjątkowo delikatną. — Na początku było trudno, mieszkańcy niechętnie opowiadali, a jeśli już, to bardzo ogólnie. Jeden pan w pewnym momencie mi powiedział: „Pani pojedzie, a ja tu zostanę”. Miałam świadomość, że muszę postępować bardzo ostrożnie, unikać wątków osobistych i skupiać się na tym, co wspólne — dodaje. Pewne osoby, wydarzenia, miejsca powracały jak mantra w różnych ustach. Jest więc o Mariannie, cieszącej się sławą zielarce, która na okolicznych łąkach zbierała bobrek trójlistny i tatarak. I o krowie buntowniczce, która poszła za granicę przez Bug. Albo o dwóch chłopakach, którzy na pływakach z sitowia rozkoszowali się wodą w rzece, a jeden z nich się utopił. Bettinie Bereś udało się coś wyjątkowego: poprzez historię mówioną wskrzesić i zachować niewidzialne dziedzictwo okolicy i nadać mu artystyczną formę. Gdyby nie jej przystanki do dumania, jaką szansę miałby np. przyjezdny, aby się dowiedzieć, że na łąkach, na które patrzy, kiedyś mieszkańcy jeździli na łyżwach i grali w hokeja? Albo że wedle lokalnych opowieści dwa tajemnicze kopce wśród traw to grobowce Jaćwingów i ich wiernych koni? Czy że tam, gdzie gołym okiem niczego nie widać, znajdowały się niegdyś tętniące życiem „Ogródki”, gdzie tłumnie i kolorowo obchodzono Zielone Świątki? Z ławeczek możemy spoglądać na nieistniejące miejsca i wciąż widzieć je wyobraźnią. Albo i nawet zaczepić kogoś ze starszych mieszkańców, może zechce opowiedzieć. — Ławeczki Bettiny są subtelne, przyjemne dla oka, funkcjonalne, wyko-


galeria natur a

REF4a

REF4

112


galeria natur a

nane na miejscu, z poszanowaniem okolicznego rzemiosła. Trafiają chyba do wszystkich, a szczególnie do mieszkających tam osób, bo pokazują pewną ich rzeczywistość — ocenia Marta Ryczkowska, kuratorka. Wpisanie pracy w dane miejsce, organicznie, aby była jak u siebie, uznana za swoją – to wydaje się istotą pracy w przestrzeni albo, przynajmniej, powinno nią być. — To niełatwe, żeby ktoś poczuł, że te rzeczy są dla niego, a nie, że coś przynosimy i jest obowiązek się tym zachwycać, choć nie wiadomo do końca dlaczego — śmieje się Bettina Bereś.

Duchowy poczęstunek dla każdego Okadzanie jasieńcem piaskowym, wedle tradycyjnego białoruskiego ziołolecznictwa, miało zwalczać niespokojny sen u dzieci spowodowany przez nocnice, czyli demoniczne zmory. Lecznicza sława traganka jest tak wielka, że robi się z niego herbatę albo sprzedaje go w kapsułkach. Równie

cenne i piękne są kwiaty dziewanny czy cykorii podróżnika, która swoją nazwę zawdzięcza podobno temu, że lubi rosnąć przy drogach i miedzach, jakby się dokądś wybierała. Każda z tych nietrudnych do napotkania roślin jest skarbem – nie tylko dla ciała, ale i dla ducha, dlatego rok wcześniej Bettina Bereś urządziła z nich „Ucztę w Bublu”. Na rozłożystym stole, który zmieści spokojnie dwa lub nawet trzy tuziny osób, widnieją nazwy okolicznych ziół i kwiatów. Jest ich oczywiście o wiele więcej. Każda z nich została uroczyście podana na odświętnej, białej tacy, namalowanej z równą dokładnością jak delikatny niczym pajęcza siatka ażurowy obrusik. To miejsce do duchowej i mentalnej konsumpcji, zupełne przeciwieństwo współczesnego obżarstwa i przesytu. Zwraca uwagę na to, co szczególnie wartościowe i znajduje się na wyciągnięcie ręki. A także na przyrodę, która dzięki stołowi, przystrojonemu jak na niedzielę, staje się przestrzenią oswojoną, domową,

113

taką, w której po prostu mieszkamy. „Uczta w Bublu” pełni rolę atlasu okolicznych łąk, jest przy okazji, podobnie jak ławeczki, miejscem stworzonym do tego, by się spotykać, by z niego korzystać. Widać, że artystce zależy na tym, aby jej prace żyły, były otwarte, po prostu służyły innym. Umowna domowość i powiązane z nią ciepło, sięganie do obyczajów i zwykłych rytuałów sprawiają, że są czytelne dla każdego. Co łączy jej obrazy, makatki, ławeczki i stół nad Bugiem? Zapewne wyczulenie na to, co stanowi wspólne doświadczenie, a rozgrywa się w polu codziennego życia. — Widzę jej sztukę jako bardzo empatyczną. Bettina jest tym czułym narratorem, o którym mówiła Olga Tokarczuk, nie robi niczego inwazyjnego, wsłuchuje się w ludzi, w lokalność. Niesie pozytywny przekaz i zwraca uwagę na ludzki element wszystkiego. Także na to, że w przyrodzie również mieszkają ludzkie historie — mówi Marta Ryczkowska. î


Foto: B. Kuczer

za inspirowa ni

Małgorzata N i k o l s k a h istoryk, historyk sztuki, muzeolog. Organizatorka i kuratorka wielu wystaw i plenerów malarskich. Dla przyjemności podróżuje.

Pejzaż ze światła i mgły Mam wrażenie, że każdy z nas nosi w sobie własny archetyp krajobrazu, będący esencją i wspomnieniem pejzaży bezpiecznej krainy dzieciństwa, wśród których wzrastaliśmy, jak i tych później zobaczonych, świadomie przeżytych lub w zachwyceniu zapamiętanych. Takie właśnie obrazy, które są z realności i marzeń, z teraz i dawniej, z emocji i obserwacji, odnajdujemy w twórczości Iwony Wyszatyckiej. t e k s t Małgorzata Nikolska î z d j ę c i a Sylwia Garucka-Tarkowska

O

tacza nas pejzaż, zazwyczaj tak ­ bliski i dobrze znany, że na co dzień nie zawsze dostrzegamy jego obecność. Zamknięci w betonowych murach wielkich miast, wyglądamy przez okno z nadzieją na kawałek przestrzeni, skrawek nieba, zieleń drzew. Patrząc na pejzaż, odczuwamy wyraźną przyjemność, radość, a nawet zachwyt, podziwiamy bogactwo barw, harmonię formy i koloru, zanurzeni w nim czujemy się częścią wszechświata, wolni i nieskrępowani oddychamy światłem i powietrzną przestrzenią. Natura od wieków jest największym i najważniejszym źródłem inspiracji twórczych. Do dzisiaj dla wielu artystów stanowi wyzwanie i niedościgniony wzór. Jedni skupiają się na idealnym oddaniu jej naturalnego piękna, inni natomiast poszukują w niej emocji i nastroju, wartości transcendentalnych i ponadczasowych.

Cienista tajemnica Artystka urodziła się i spędziła dzieciństwo wśród mazurskich lasów i jezior, nasyconych soczystymi barwami

i cienistą tajemnicą, które potem na wiele lat zamieniła na nostalgiczne, płaskie, nadwiślańskie krajobrazy. Obecnie w jej życiu pojawił się jeszcze inny pejzaż, ten nadbużański – równie ważny i urzekający. Każdą wolną chwilę poświęca na poznawanie go, znajdując w przestrzeni zjawiskowej rzeki Bug źródło sekretnego natchnienia. Iwona maluje na papierze pastelami lub farbami akwarelowymi. Tym technikom pozostała wierna do dzisiaj, doskonaląc jedynie i modyfikując swój warsztat. Ostatnio umiejętnie łączy obydwa media, co dodaje jej pejzażom dodatkowych niuansów i walorów barwnych, a także pozwala pogłębić wrażenie przestrzeni i powietrzności. Tematem i główną inspiracją jej twórczości jest pejzaż. Obrazy te nie są jednak próbą opisania konkretnych miejsc. To kompozycje czysto malarskie, niekiedy sięgające abstrakcji, a jednak czytelnie oddające atmosferę pejzażu, nastrój chwili, uchwycony za pomocą światła i dominującej tonacji barw. Autorka nie posługuje się fotografią, czasem podczas wędrówek i spacerów robi szybkie

114

szkice, notatki, będące raczej kanwą, zapisem wrażeń, na której maluje potem „z pamięci”, a raczej z wyobraźni. Oszczędne, pozbawione szczegółów i zbytecznego sztafażu kompozycje malarskie to kwintesencja pejzażu, w której mieszczą się zarówno te oglądane na obrazach starych mistrzów, jak i te codzienne, przesuwające się za oknami pociągu czy samochodu. Zawierają w sobie wiedzę i pamięć o bogatej tradycji tego gatunku, połączoną z indywidualną interpretacją świata, własnymi emocjami i zachwytami. W niektórych dotykam echa arkadyjskich krajobrazów wydobytych z tła dzieł Clauda Lorraina, przybliżonych niemal na dotknięcie, wyczuwam lekkość i puszystość drzew otoczonych srebrzystą, świetlistą mgiełką. Jest w nich tęsknota za pejzażem idealnym, przewyższającym doskonałością samą naturę. Pejzaże, oglądane z dystansu, w oddaleniu zmieniają się w barwne lub monochromatyczne formy o niemal symbolicznym charakterze. Widziane z bliska roztapiają się w dekoracyjnych mozaikach plam, linii i wirujących


z a i sn zs tp u i rkoa w a n i

REF1

115


za inspirowa ni

REF2

116


za inspirowa ni

REF3

117


za inspirowa ni

REF4

118


za inspirowa ni

kresek. Dzięki tym zabiegom w pozornie dwuwymiarowych i statycznych kompozycjach autorka pogłębia scenerię, tworzy wrażenie przestronności, niemal wyczuwalnego ruchu i konsystencji powietrza, powiewu wiatru, wilgoci mżawki, wieczornej mgły.

Skarbiec tradycji Znajomość historii sztuki i wieloletnia praca z pięknymi przedmiotami niewątpliwie wpłynęły na wyjątkową wrażliwość i niezwykłe wyczucie estetyki, dzięki którym malarskie kompozycje Iwony Wyszatyckiej są wytchnieniem i ucztą dla oczu. Dominujący w nich spokój, podkreślony horyzontalnym ujęciem pejzażu, wysmakowane zestawienia barw, często oparte o jedną gamę koloru, świadomie uproszczona warstwa wizualna, to wszystko sprzyja wyciszeniu się i kontemplacji. Jednocześnie jest w nich zawarta jakaś tajemnica, oczekiwanie na coś, co nieuchronnie ma się wydarzyć, ten rodzaj niepokoju, jaki odczuwamy czasem, patrząc na pustą jeszcze scenografię czy też idylliczny krajobraz filmowego planu. Tkanina zawsze istniała w kręgu zainteresowań Iwony. Już jako mała dziewczynka uwielbiała wizyty z babcią u krawcowej, zakupy w sklepie tekstylnym – kolorowe bele materiałów, z bogactwem deseni i zdobień, mieniące się tęczowymi odcieniami barw, wspomina do dzisiaj jak skarbiec z bajki o Aladynie. Zawodowo, podczas pracy w płockim Muzeum Secesji, również miała do czynienia ze wspaniałymi, dekoracyjnymi tkaninami o wyrafinowanych wzorach, zaczerpniętych ze świata natury, egzotyki orientu i rodzimej sztuki ludowej.

Batik – sztuka skupienia Ze sztuką wykonywania batiku artystka zetknęła się stosunkowo niedawno, podczas wizyty w pracowni tkaniny artystycznej na warszawskiej ASP – tam też nauczyła się podstaw

technologicznych i podjęła pierwsze próby samodzielnego ich tworzenia. Batik to technika zdobienia tkanin, głównie jedwabiu i płótna, wywodząca się z Indonezji, a polegająca na zamalowywaniu gorącym woskiem miejsc nieprzeznaczonych do farbowania, a następnie ich wielokrotnym barwieniu, dzięki czemu uzyskuje się zróżnicowane i bogate efekty kolorystyczne. W Polsce techniką batiku upiększa się do dzisiaj jajka wielkanocne, natomiast w zdobieniu tkanin batik stał się modny i popularny w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy to tworzono z nich przedmioty dekoracyjne, szale, parawany i abażury. W batikowych tkaninach autorstwa Iwony Wyszatyckiej, podobnie jak w malowanych przez nią pejzażach, dominantę stanowi kolor, zestawienia barw o mocnym nasyceniu, kontrastowe lub monochromatyczne. Desenie i wzory czasem także układają się w krajobrazy, najczęściej jednak są to stylizowane motywy roślinne. Niektóre odwzorowane w realistycznej formie, tworzą uporządkowane, geometryczne układy, inne zaś przybierają fantazyjne formy bliskie ornamentyce secesji lub też motywom zdobniczym z bogatej skarbnicy folkloru. Uzyskiwany w nich efekt przejrzystości, widoczny najlepiej po zawieszeniu tkaniny w przestrzeni lub w świetle okna, nadaje tym dekoracyjnym kompozycjom lekkość i blask. Przede wszystkim jednak w batikach Iwony Wyszatyckiej wyczuwamy niemal dziecięcą radość tworzenia, brawurę i spontaniczność, odwagę i przyjemność eksperymentowania.

Iwona Wyszatycka Ukończyła studia na Wydziale Sztuk Pięk‑ nych Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika (dyplom ze specjalizacją konserwator‑muze­ olog). Odbyła również studia podyplomo‑ we na Wydziale Historycznym Uniwersy‑ tetu Warszawskiego. W latach 1979–2009 zawodowo związana z Muzeum Mazowiec‑ kim w Płocku. Autorka wielu scenariuszy wystaw i ekspozycji w kraju i za granicą, jak również tekstów do katalogów i albumów dotyczących zbiorów secesji w Płocku, m.in. „Malarstwa polskiego 1890–1914”, „Secesji ze zbiorów Muzeum Mazowieckiego w Płoc‑ ku”, oraz scenariusza wieloodcinkowego fil‑ mu oświatowego o secesji dla TVP Polonia w reżyserii Wojciecha Majewskiego. Współ‑ autorka scenariusza nowej ekspozycji sece‑ sji i jej aranżacji w muzeum w Płocku (2005). W latach 2010–2018 wykładowca Akademii Polsko‑Japońskiej Technik Komputerowych w Warszawie. Niezależnie od pracy zawo‑ dowej zajmuje się także twórczością arty‑ styczną. Jest członkiem Stowarzyszenia Pa‑ stelistów Polskich oraz Stowarzyszenia Mu‑ zealników Polskich. Brała udział w licznych wystawach indywidualnych i ­zbiorowych, także w ogólnopolskich plenerach. Tworzy w technice pasteli, akwareli i batiku.

Wolność kreacji Twórczość artystyczna, zajmująca tak istotną rolę w życiu artystki, nigdy naprawdę nie była jej zajęciem zawodowym i jedynym sposobem na życie. Towarzyszyła jej jak dobry przyjaciel, który najlepiej zna tajniki naszej duszy i dzięki któremu codzienność staje się możliwa do zniesienia. Jej sztuka to sposób, żeby żyć wyraźniej, pełniej,

119

mieć swobodę kreacji i wypowiedzi, nieskrępowanej ocenami, krytyką czy też wymogami komercyjnego rynku. Najważniejszym kryterium jej wartości jest własna satysfakcja i wolność tworzenia, a największą radością – zrozumienie i akceptacja odbiorców. î ­ ­sesja fotograficzna została wykonana w pałacu w Korczewie.


na ludowo

Jak legacz Łempicki na ligawce liga Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w grudniowe adwentowe poranki niósł się nad Bugiem donośny głos ligawek, zapowiadających narodziny Chrystusa. Wyglądało to tak, jakby wsie ze sobą gadały… Dziś grających na ligawkach można policzyć na palcach jednej ręki. Kazimierz Łempicki z Łempic pod Ciechanowcem, który kultywuje tradycję gry na instrumentach pasterskich, marzy o wskrzeszeniu dawnych czasów. Przed nadejściem Bożego Narodzenia o świcie wychodzi na łąkę za swoim domem i z całych sił dmie w drewniany róg, a echo jego grania słychać w promieniu 20 kilometrów. t e k s t Małgorzata Jaszczołt î z d j ę c i a Piotr Tołwiński

120


na ludowo

REF1

121


na ludowo

122


Foto: J. Sielski

na ludowo

W

yobraźmy sobie zimny, grudniowy wczesny poranek, przedświt… Jeszcze ciemno, ośnieżone pola i domy, oszronione drzewa. Spróbujmy „usłyszeć” ciszę, jaka może panować o tej porze w małej wiosce, z dala od głównych traktów, kiedy świat się jeszcze nie obudził… I nagle z różnych stron dobiegają dziwne dźwięki. Słychać je w każdym domu. Pulsują pod skórą, przenikają do wnętrza, może też drażnią… Już czas wstać i wyruszyć na roraty do kościoła. Potem krystaliczne powietrze niesie ten dźwięk hen daleko, aż po horyzont albo jeszcze dalej poza jego linię. I znów powraca cisza. Czy wyczekiwana i upragniona? Świat zwierząt został owiany niepokojem… świat ludzi dotknięty pierwotnym pięknem muzyki, która będzie powracać dzień w dzień od pierwszej adwentowej niedzieli przez kolejne cztery tygodnie aż do finału podczas pasterki. Potem ligawki milkną… aż do kolejnego adwentu. Tak było dawniej, jeszcze kilkadziesiąt lat temu, kiedy w Łempicach na ligawkach grało pół wsi. Dzisiaj pozostał jedynie Kazimierz Łempicki, który rankiem, jak kiedyś ojciec i jego bracia, a wcześniej dziadek i najpewniej jego przodkowie, wyciągali swoje ligawki i grali… głównie nad studnią, bo wtedy dźwięk odbija się od tafli wody i lepiej się rozchodzi. On też jak tylko nadchodzi adwent zawsze gra, bo przecież grać „trzeba” na znak oczekiwania przyjścia Chrystusa na ziemię. — U nas ligawka zawsze leżała na studni, gotowa każdego ranka, bo taką przymrożoną lepiej było grać. A teraz nawet mróz nie zawsze jest w adwencie — zauważa Kazimierz Łempicki, który

Małgorzata Jaszczołt absolwentka ­etnologii i muzeo­ logii, pracuje w ­Państwowym Muzeum Etno­ graficznym w ­Warszawie, ­interesuje się m.in. współczesnym rzemiosłem i rękodziełem.

jako jedyny we wsi robi jeszcze ligawki. Prekursorem przywrócenia tej tradycji po II wojnie światowej był jego ojciec Antoni Łempicki – w ciągu swojego życia wykonał najpewniej kilkaset tych osobliwych instrumentów. Kazimierz, od kiedy pamięta, sumiennie pomagał mu w tej robocie: — Bardzo dużo narobiliśmy tych ligawek. To aż głowa boli, tyle tego było — śmieje się.

Grająca gałąź Jak powstaje ligawka? – podpytuję pana Kazimierza, a ten snuje barwną opowieść: — Najpierw trzeba znaleźć w lesie odpowiednio zakrzywioną gałąź, wygiętą w łuk lub taką bardziej fantazyjną, pogiętą przez wiatry jak fala. Ale trzeba mieć w sobie to wyczucie, żeby wiedzieć, który konar będzie dobry na ligawkę — podkreśla. — Najlepiej nadaje się do tego sosna, lipa lub olcha. Jak już jest upatrzone drzewo, wtedy trzeba się wspiąć po konarach, nieraz kilka metrów w górę, żeby tę gałąź ułamać. A potem zaczyna się żmudna robota — opowiada. — Dalej konar trzeba najpierw okorować siekierą, odrąbać do kształtu i dobrać rozmiar, ostrugać ośnikiem, wyrównać strugiem, wygładzić pilnikiem, a potem przeciąć umiejętnie piłą na pół, wybrać dłutem masę drzewną z wnętrza i obrobić małą skobliczką — wylicza. — Następnie wnętrze trzeba jeszcze wypalić nagrzanym w piecu prętem i precyzyjnie oszlifować wewnątrz i na zewnątrz. Dwie połowy muszą być idealnie zestawione, żeby do siebie przylegały. Teraz to się klei butaprenem, kiedyś uszczelniano szczeliny woskiem. Kolejny krok to założenie na całej długości kilku obejm ze skręconych korzeni jałowca,

123

zwanych ryfkami, i wzmocnienie ich metalową obrączką. Jak ligawka powstała dopiero co z surowego drewna, musi schnąć co najmniej tydzień. Jej powierzchnię można pokryć potem żywicznym lakierem albo pozostawić czystą. Dobrze też wlać lakieru do środka, żeby uszczelnić ścianki. Jeszcze trzeba pozanurzać ligawkę w zimnej wodzie i najlepiej zostawić do oblodzenia, żeby porządnie przemarzła — dodaje pan Kazimierz. Adwent mógłby trwać dla niego przez cały rok. — Mój ojciec mawiał, że gra na ligawkach to jest oczekiwanie przed narodzeniem Chrystusa. Pastuszkowie przygrywali Panu Jezusowi, gdy się narodził, i teraz my gramy na taką intencję — tłumaczy. Łempiccy posiadają herb „Junosza”, ze srebrną kozą na zielonej łące i czerwonym tle. Są od tego herbu nazywani kozami, a ponieważ Łempice to dawny zaścianek szlachecki, połowa wsi to Łempiccy. Pan Kazimierz mówi, że „z tą kozą to była marudna robota i trudniej się gra”, ale za to takiej oryginalnej ligawki nie ma nikt inny, bo ta nie była i nie jest na sprzedaż.

Ligawkowa liga Łempickie ligawki szły w Polskę i poza granice, m.in. do Węgier, ale także za ocean, do Ameryki. Jedna z dłuższych, 3‑metrowa, trafiła do Muzeum Instrumentów Ludowych w Szydłowcu, inne możemy podziwiać w Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu. Najdłuższa, rekordowa, którą wykonał ojciec z synem, miała aż 6 metrów. Do kiedy żył senior rodu, wspólnie brali udział w Konkursie Gry na Instrumentach Pasterskich im. Kazimierza Uszyńskiego w Ciechanowcu



na ludowo

oraz Białej Podlaskiej. Najczęściej bywało tak, że na zmianę zajmowali pierwsze i drugie miejsca. Grała też siostra pana Kazimierza Teresa (która już w wieku 13 lat zdobywała nagrody), brat Jan i siostrzeniec Gniewko. Każdy był doceniany w swojej kategorii. Kazimierz Łempicki wspomina: — Podczas tych konkursów spotykaliśmy innych ligawkarzy, m.in. z Kurpii, Podlasia i Mazowsza, ale także Węgrów, Austriaków, Słowaków, Włochów oraz Niemców. Wymienialiśmy się doświadczeniami związanymi z techniką gry, razem się bawiliśmy, gościliśmy ich w naszym domu. Teraz pozostały tylko wspomnienia i sterty dyplomów na strychu — mówi. W latach 70. i 80. XX w. Łempiccy należeli przecież do pierwszej ligawkowej ligi. Przy okazji konkursów opisywano ich obydwu, zachwycano się mistrzowską grą, chwalono zasługi dla przywrócenia tradycji grania na ligawkach przez Antoniego Łempickiego, który nauczył grać całą rodzinę i wielu sąsiadów. — Za swoje osiągnięcia — chwali się Pan Kazimierz — tata

został uhonorowany w roku 1988 nagrodą im. Oskara Kolberga. — Przyjeżdżali też, żeby nas nagrywać z radia, Polskiej Kroniki Filmowej i warszawskiego Muzeum Etnograficznego, i zrobili film o tacie. No to dzięki temu łempickie ligawki są znane i mój tata też — podkreśla pan Kazimierz nie bez dumy.

Powrót do przeszłości Po śmierci Antoniego (1999) zapał do gry na ligawkach w jego rodzinnej wsi i w rodzinie stopniał. Tak się wszyscy wykruszali, że został tylko on jeden. — Ludzie się teraz pozamykali. Nie ma tego, co kiedyś. A w lesie jest jeszcze tyle gałęzi na drzewach, z których można robić ligawki — żali się mój bohater. Nadzieja jest jedynie w młodszym pokoleniu. Agnieszka Moczulska, dyrektorka Szkoły Podstawowej w Łempicach, zaprasza pana Kazimierza na spotkania z dziećmi, podczas których prezentuje on dawne instrumenty i na nich gra. Może nadejdą jeszcze lepsze czasy na ligawki w Łempicach? Kazimierz Łempicki

125

to czuje… Ilekroć jest w lesie, rozgląda się za idealnymi konarami. Marzy o tym, by tak jak dawniej jego ligawki szły do ludzi (bierze tylko 1 zł od 1 cm bieżącego) i żeby nie tylko on jeden wychodził w adwentowe poranki i grał za wszystkich. W swoim warsztacie trzyma ciągle cały wór obrobionych konarów, które są jedynie potencjalnymi ligawkami. — Nie zepsują się, mogą czekać — mówi. Jeśli kiedyś los sprawi, że znajdziecie się Państwo na podlaskich bezdrożach w Łempicach, może zdarzy się, że usłyszycie o poranku dudniący dźwięk… To będzie znaczyło, że trwa podniosły czas adwentu i że to Kazimierz Łempicki gra na swojej ulubionej ligawce z gwiazdką, szopką i aniołem, która została jako jedyna z tych „złotych czasów”… — Jak żeśmy z ojcem grali, to głos ligawki słyszano w promieniu nawet do 10 km, a kiedy był cug, to nawet i do dwudziestu. Z Olendów, Łempic, Pobikrów, Ząbek, Piskuł nam odpowiadano. To było jakby wsie ze sobą rozmawiały. A teraz jestem tu jedynym legaczem, który na ligawce liga. î


historia

Marcin K. S c h i r m e r historyk sztuki, zainteresowania badawcze: kultura materialna oraz historia ziemiaństwa i arystokracji polskiej, dzieje architektury (XVIII–XX w.).

Rotmistrz Witold Pilecki – żołnierz, ziemianin, bohater Witold Pilecki jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich bohaterów narodowych okresu II wojny światowej i niepodległościowego podziemia po 1945 roku. Współcześni autorzy opisujący jego sylwetkę koncentrują się na dwóch kluczowych momentach z biografii rotmistrza: pobycie w obozie koncentracyjnym Auschwitz oraz męczeńskiej śmierci po wojnie w komunistycznej katowni. t e k s t Marcin K. Schirmer î r y c i n a Barbara Próchniewicz-Pudełko

126


osobowość

P

ilecki znaczną część swojego krótkiego życia mieszkał w majątku Sukurcze na Litwie, którego był właścicielem. Dziś warto przypomnieć te zapomniane, ale szczęśliwe lata, spędzone wraz ze swoją rodziną w miejscu, po którym obecnie nie pozostał żaden ślad.

Patriotyczne korzenie Pileccy herbu Leliwa to stara szlachecka rodzina mieszkająca na kresach Rzeczypospolitej. Witold urodził się w 1901 r. w dalekiej Karelii, gdzie jego ojciec Jan pracował w Zarządzie Lasów Państwowych w charakterze starszego rewizora. Rodzina została przymusowo przesiedlona na daleką północ za udział Józefa, dziadka Witolda, w powstaniu styczniowym. Dzieci były wychowywane w patriotycznym domu, a wpajane od małego polskość i religijność ukształtowały postawę przyszłego rotmistrza. W 1910 r. przeniósł się wraz z matką do Wilna, aby zdobyć wykształcenie. Tam młody Pilecki uczęszczał do rosyjskiej szkoły handlowej. Wtedy bywał często u swojej rodziny w Sukurczach, położonych koło Lidy. Równocześnie działał w konspiracyjnym harcerstwie, a w 1918 r. wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej. Brał udział, w ramach oddziałów Samoobrony Wileńskiej, w starciach o miasto z bolszewikami, a później walczył jako kawalerzysta na terenie Litwy. Po demobilizacji i krótkim okresie pokoju ponownie zaciągnął się do wojska w 1920 r. Dołączył jako ułan do 211 Ochotniczego Pułku Ułanów Nadniemeńskich, z którym przebył cały szlak bojowy.

W Sukurczach Zaangażowanie Witolda Pileckiego w konspirację i walkę zbrojną oraz późniejsza służba wojskowa sprawiły, że w Sukurczach mógł osiąść dopiero w połowie lat dwudziestych, kiedy przeszedł do rezerwy. Stało się to w roku 1926, gdy po uregulowaniu skomplikowanych działów spadkowych stał się jedynym właścicielem,

położonego około 100 km na południe od Wilna, 7 km od Lidy nad rzeczką Dzitwa, majątku. Sukurcze weszły w posiadanie jego rodziny w XIX w. jako wiano babki Witolda, Domeykówny z domu, której stanowiły posag. Majątek uniknął konfiskaty za udział w powstaniu prawdopodobnie dlatego, że zapisany był na rodzinę żony. Dzięki temu pozostał w rękach Pileckich aż do wybuchu II wojny światowej, chociaż znacznie okrojony w wyniku działów rodzinnych i częściowej parcelacji. Zajmował wówczas powierzchnię około 100 ha. Na terenie majątku znajdował się stary, liczący kilkaset lat drewniany dwór, który stał się na kilkanaście lat domem

spowodowane wojną światową i późniejszą z bolszewikami oraz marazm i zacofanie panujące wśród miejscowej ludności. Nowy gospodarz z wielką energią zabrał się do gospodarowania. Dotychczas był żołnierzem, wojsko kochał i było ono jego pasją. Drugą miłość znalazł w pracy na roli. Aby zdobyć niezbędne kwalifikacje, ukończył zaocznie studia rolnicze w Poznaniu. Jako kawaler często odwiedzał pobliski majątek Krupa, należący do pp. Szukiewiczów. W tamtejszym dworze mieszkała Maria Ostrowska, nauczycielka w lokalnej 7‑klasowej szkole. Poza pracą zawodową prowadziła społecznie Koło Gospodyń Wiejskich i Koło Młodzieży. Wspólne zainteresowania i praca społeczna na rzecz lokalnej ludności na tyle zbliżyRodzina została przy­ ły młodych, że po dwóch latach musowo przesiedlo­ znajomości, w 1931 r., Maria i Wina na daleką północ told zawarli związek małżeński. Wkrótce urodził się im syn Anza udział Józefa, dziad­ drzej, a niebawem córka Zosia. ka Witolda, w powsta­ Rodzina wiodła szczęśliwy żywot. niu styczniowym. Dzie­ Pilecki zajmował się majątkiem, ci były wychowywane a jego żona kontynuowała pracę w patriotycznym domu, w szkole. Dni były podobne do siebie, a rytm życia, jak to na wsi, a wpajane od małego narzucała przyroda. Jak wspomipolskość i religijność, na syn Witolda, ojciec codziennie ukształtowały postawę rano wsiadał na ulubioną klacz przyszłego rotmistrza. Bajkę, aby konno objechać włości i przypilnować prac polowych. późniejszego rotmistrza i jego rodziny. W obowiązki wdrażał swego pierwoO tym, jakim darzył go sentymentem, rodnego, którego zabierał na objaznajlepiej świadczą strofy napisanego dy pokazując, jak odróżniać gatunki przez niego poematu: zboża i stopień ich dojrzałości. Dzięki niezwykłej energii i ciężkiej pracy Mniej lub więcej w środku Sukurczowskiej dość szybko dźwignął rodzinną scheziemi, dę z upadku. Zmodernizował gospoPołożone było samo serce Sukurcz: darkę, wprowadzając nowoczesne, Dwór stary – rozległy, park wielki, dziedziniec, niestosowane w tym rejonie metody Miłość moja rzeczy tych – chyba powodem, uprawy roli, np. płodozmian. Że dla mnie nie było nic równie pięknego, Pilecki jako urodzony społecznik Lecz nawet i przybysz lub obcy podróżny i osoba bardzo energiczna, szybko stał Bez trudu znajdował tu urok i piękno. się lokalnym liderem. Ożywił miejscoFolwark, stanowiący resztówkę po we środowisko, zachęcając do działań i dzieląc się swoją wiedzą i doświaddawnych dobrach, w momencie kiedy objął go Witold Pilecki, był zanieczeniem. Dla rolników organizował dbany i zadłużony. Na trudną sytuację spotkania i wykłady, pożyczał fachomaterialną nakładały się zniszczenia wą literaturę. Wraz z sąsiadami założył

127



osobowość

kółko rolnicze i mleczarnię, której został prezesem. Jej wyroby sprzedawano nie tylko w pobliskiej Lidzie, ale także w Nowogródku i Wilnie. Pomysł na założenie przedsiębiorstwa przyszedł mu do głowy, gdy zobaczył, jak niskie ceny za mleko oferują pośrednicy. Doszedł do wniosku, że są one nieuczciwe – jedynym sposobem na obejście handlarzy było założenie własnej mleczarni. W 1938 r. za swoją działalność społeczną otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. Drugą pasją Pileckiego było wojsko. Dlatego odbył praktykę w pułku ułanów i uzyskał promocję na stopień podporucznika rezerwy. Pilecki nie stronił od życia towarzyskiego. Przyjaźnił się z rodziną Edwarda Rydza‑Śmigłego, który u niego bywał. Z jego teściem Thomasem, emerytowanym leśniczym, wspólnie polowali na zające w dworskim lesie. Częstym gościem był także Aleksander Żeligowski z Lidy, również były wojskowy, z którym ćwiczył fechtunek. Właściciel Sukurcz był także osobą bardzo utalentowaną artystycznie. W młodości rozpoczął nawet studia na Akademii Sztuk Pięknych w Wilnie, której jednak nie ukończył, ze względu na trudną sytuację materialną rodziny. Będąc dojrzałym człowiekiem z zamiłowaniem malował, pisał wiersze, robił dla dzieci zabawki i stroje z różnych epok. We dworze wisiały jego obrazy, podobnie jak w parafialnym kościele w Krupach. Jego pasją była także fotografia, a wykonane własnoręcznie zdjęcia chętnie rozdawał na pamiątkę. Po wojnie wspominał, że najbardziej mu żal rodzinnych albumów, które przepadły podczas wojny. Wydaje się, że tak rozległe zainteresowania stawiają Pileckiego, dotychczas znanego głównie jako niezłomnego żołnierza i patriotę, w nowym świetle. Swoje dzieci bardzo kochał, ale w wychowaniu wprowadził dyscyplinę, na sposób wojskowy. Codziennie rano, po posłaniu łóżek i umyciu się, musiały mu meldować wykonanie porannych czynności. Taki dryl wynikał prawdopodobnie z nostalgii

za wojskiem. Wielką rolę przywiązywał do religii, patriotyzmu oraz zasad dobrego zachowania i skromności oraz szacunku dla człowieka i przyrody. Dzień zawsze zaczynał się od wspólnej modlitwy. Dobierał dzieciom odpowiednie lektury, ucząc je w ten sposób historii Polski. Pilecki nie zapominał, że jest oficerem rezerwy. W 1931 r. odbył kurs dowódców plutonów konnych zwiadowców. Po jego ukończeniu z osadników wojskowych utworzył szwadron Konnego Przysposobienia Wojskowego „Krakus”, którego został dowódcą.

jej kontynuować pracę w charakterze wiejskiej nauczycielki, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że nie na długo. Jako ziemianka i żona polskiego oficera, uczestnika wojny 1920 r., zostałaby wkrótce deportowana. Dlatego postanowiła ukryć się, w oczekiwaniu na możliwość przedostania do niemieckiej strefy okupacyjnej. Zamierzała udać się do Ostrowi Mazowieckiej, gdzie miała rodzinę. Z pomocą przyszli jej miejscowi chłopi, którzy – pamiętając o jej zaangażowaniu i działalności społecznej przed wojną – ukrywali u siebie dziedziczkę. Wiosną 1940 r. Maria wraz z dziećmi Koniec ziemiańskiego świata przekroczyła zieloną granicę i dotarła Takie beztroskie życie skończyło się do swoich bliskich. Tam dowiedziała gwałtownie we wrześniu 1939 r., kiedy się, że jej mąż żyje. Za czasów sowieckich folwark w Sukurczach został upaństwoTeraz nie ma tam nic, wiony, po 1945 r. znalazł się w granawet jednego kamie­ nicach Białorusi. Tamtejszy dwór nia, który kiedyś stano­ przetrwał działania wojenne. Stopniowo jednak popadał w ruwił podstawę naszego inę, by ostatecznie zostać rozebradworku. Nie ma również ny. Dziś po siedzibie rotmistrza śladu po potężnych nie ma żadnego śladu. Budynki wiekowych lipach, któ­ zostały zniszczone, stare okalające dom lipy wycięte, nawet bijąre chroniły zabudo­ ce w parku źródło zasypano. Nie wania przed wiatrem wiadomo, czy zrobiono to z bezze wschodu. myślności czy też z premedytacją. Zniszczona została cenna pamiątto przyszły rotmistrz został zmobilizoka, miejsce, które powinno być otowany i wyruszył na wojnę. Do Sukurcz czone troskliwą opieką. Pozostała tylnigdy już nie powrócił. Jego dalsze ko pamięć, a ta – jak uczy doświadczelosy: uczestnictwo w kampanii wrzenie – odpowiednio pielęgnowana nie zaniknie. Zofia Pilecka‑Optułowicz, śniowej i okupacyjnej konspiracji, dobrowolny pobyt w Auschwitz, a przede córka rotmistrza, która po latach powszystkim bohaterska śmierć z rąk kojechała w rodzinne strony, napisała munistycznych oprawców w 1948 r., ze smutkiem: są dobrze znane. Poświęcono im wiele Teraz nie ma tam nic, nawet jednego kaopracowań i filmów dokumentalnych. mienia, który kiedyś stanowił podstawę W 2005 r. nakręcony został pełnometrażowy film dokumentalno‑fabularynaszego dworku. Nie ma również śladu zowany pod tytułem Pilecki. po potężnych wiekowych lipach, które Tak zakończył się krótki, ale szczęmiały za zadanie chronić zabudowania śliwy okres w życiu rodziny Pilecprzed wiatrem ze wschodu. kich, kiedy gospodarowali w swoich Jesienią ubiegłego roku w rodzinnej dobrach. W majątku pozostała żona miejscowości Marii Pileckiej otwarto z dwójką małych dzieci. Wprawdzie po wkroczeniu Sowietów pozwolono Muzeum Dom Rodziny Pileckich. î

129


historia

Neogotycki pałac w Patrykozach Pałac w patrykozach jest wyjątkową budowlą, niespotykaną gdzie indziej na terenie Podlasia. Jego wieżyczki, pinakle, sterczyny, wyłaniające się z porannych mgieł unoszących się ponad nadrzeczną równiną, budzą zdziwienie i urzekają swoją bajkową scenerią. t e k s t Jerzy Samusik î r y c i n a Bożena Kosieradzka

REF1

130


miejsce

REF2

131


Foto: P. Tadejko

miejsce

P

ierwszym dobrze znanym właścicielem wsi Patrykozy, leżącej w odległości 8 kilometrów od drogi biegnącej z Siedlec do Sokołowa Podlaskiego, był Teodor Kajetan Szydłowski (1714–1792) herbu Lubicz, sędzia grodzki warszawski, kasztelan mazowiecki w latach 1768–1779, rotmistrz Kawalerii Narodowej, chorąży ziemi warszawskiej, wojewoda płocki w latach 1779–1791, żonaty trzykrotnie. Jego syn z drugiego małżeństwa – z Teresą Witkowską (1722–1778) herbu Nowina – Adam Jakub odziedziczył Patrykozy i starał się stworzyć tam dobrze prosperujący majątek. Przeszkodziła mu w tym działalność polityczna, niezbyt zresztą chwalebna. Był bowiem nie tylko starostą mielnickim i marszałkiem ziemi mielnickiej, ale też targowiczaninem, ponoć płatnym agentem rosyjskim na sejmie grodzieńskim w 1793 r., pieczeniarzem na dworze Stanisława Augusta Poniatowskiego, gdzie pełnił funkcję królewskiego szambelana, co zapewne umożliwiała mu jego siostra Elżbieta (1749–1810), kochanka i domniemana morganatyczna żona ostatniego króla Polski.

Budowa pałacu Adam Jakub Szydłowski (1747–1820) ożenił się w grudniu 1785 r. z Wiktorią Marianną Antoniną Kuczyńską (1759–1840) herbu Ślepowron i miał z nią trzech synów i jedną córkę. Najstarszy z synów, Teodor Karol Leon (1793–1863), odziedziczył Patrykozy. Nim zajął się tym majątkiem, wstąpił do armii napoleońskiej jako szeregowy żołnierz, bił się w 1813 r. pod Lipskiem u boku księcia Józefa Poniatowskiego, będąc jego adiutantem, i był tam trzykrotnie ranny. Walczył w powstaniu

J e r z y S a m u s i k doktor nauk medycznych, miłośnik podróży, przejechał samochodem przez Saharę, w Wielkich Himalajach przeszedł pieszo 1300 kilometrów, był w Tybecie i na Spitsbergenie, wędrował ścieżkami Inków.

listopadowym w stopniu generała, a po jego upadku wycofał się z życia publicznego i osiadł w Patrykozach. Nie było tam siedziby godnej generała, więc postanowił ją zbudować. Najpierw polecił usypać na podmokłym terenie wzgórze i poprowadzić do niego długą rampę na ceglanych arkadach, obsadzoną szpalerem grabów, a potem zatrudnił architekta, żeby zaprojektował mu na tym wzgórzu nie byle jaką siedzibę. Tym architektem był Franciszek Jaszczołd (1808–1873), twórca takich budowli jak pałac Pusłowskich w Mereczowszczyźnie czy Kuczyńskich w Korczewie. Na planie dwóch prostokątów ustawionych prostopadle do siebie i połączonych ćwierćkolem wzniesiono w latach 1832–1843 neogotycką budowlę, złożoną z nieregularnych brył, o różnej wysokości i odmiennym zadaszeniu. I z mnóstwem sterczyn, pinakli, wieżyczek, ostrych szczytów, i z okrąglutką basztą mieszczącą kaplicę z pięknym sztukateryjnym sklepieniem oraz czworoboczną wieżą, wznoszącą się na wysokość 25 metrów i zwieńczoną tarasem, z którego rozciągał się widok na całą okolicę. Najefektowniej wyglądała elewacja frontowa. Jej środkowa część została półkoliście cofnięta w głąb, natomiast odpowiadający jej fragment elewacji ogrodowej otrzymał kształt wypukły. W północno‑wschodniej elewacji znalazły się wnęki arkadowe zwieńczone sterczynami i pinaklami, natomiast w dwukondygnacyjnej części południowej usytuowano na parterze całkowicie przeszkloną oranżerię, a pomieszczenie ponad nią otrzymało rząd ostrołukowych okien z dekoracją maswerkową.

132

Pałacowe komnaty otrzymały również wyszukany wystrój. Marmurowe kominki, pięknie ozdobione piece, bogate sztukaterie, sufitowe rozety, korkowe wykończenie ścian, wyrafinowana stolarka drzwi i okien mogły zachwycić każdego. Wokół pałacu wyrósł kilkunastohektarowy park krajobrazowy z oczkami wodnymi i kanałami, do których doprowadzono wodę z płynącej w pobliżu rzeczki, będącej dopływem Liwca. Romantyczny charakter powstałym ciekom wodnym nadały przerzucone nad nimi malownicze mostki. Peryferyjną część parku przeznaczono na zwierzyniec, w centralnej wzniesiono ogrodowe pawilony i altany.

Dewastacja pałacu Po bezpotomnej śmierci generała w 1863 r. Patrykozy odziedziczył jego bratanek, Antoni, który wkrótce, bo już w 1871 r., sprzedał je Rajmundowi Skarżyńskiemu. Nowy nabywca niezbyt długo cieszył się tą majętnością. Już w 1878 r. jej właścicielem był Leon Kozłowski, a sześć lat później przeszła w ręce Franciszka Komorowskiego, by z początkiem XX w. stać się własnością Hipolita i Stanisława Cichockich. W 1930 r. włości patrykozkie zostały rozparcelowane. Ich część, wraz z pałacem, kupił ksiądz Władysław Solnicki i w pałacowej baszcie urządził kaplicę. Podczas II wojny światowej okupanci niemieccy przejęli majątek, a w pałacu mieszkał narzucony przez nich administrator. W 1945 r. bratanek księdza Solnickiego, Marian Solnicki, sprzedał 2/3 majątku państwu, a 1/3 miejscowemu rolnikowi, Józefowi Więsakowi. W budynku pałacowym


miejsce

Legenda Według miejscowej legendy pod pałacem znajdują się ponoć lochy, w których mistrz Twardowski urządził czarno­k sięską pracownię. Próbował

w niej stworzyć homunkulusa – sztucznego człowieka, gdy odpoczywał po dokonaniu jakiegoś alchemicznego wynalazku w pobliskim Węgrowie. Homunkulusa jednak nie stworzył, lecz potwora o ciele kozła z głową koguta. Krążyć on ma nocami po okolicy również w naszych czasach i wydawać niekiedy przeraźliwy skrzek. Są tacy, co go słyszeli, i według nich ma on ostrzegać przed czyhającym niebezpieczeństwem. Ostatni raz słyszano go w 1999 r. tuż przed runięciem pałacowej wieży.

Restauracja pałacu Zrujnowany pałac w 2003 r. odkupił od Gesslerów Maurycy Zając i po kilkuletniej wytężonej pracy doprowadził go do dawnej świetności. A ponieważ przez wiele poprzednich lat kolekcjonował dzieła sztuki i wyroby

rzemiosła artystycznego, pochodzące z różnych krajów, umieścił je teraz we wspaniale odrestaurowanych pałacowych komnatach, nadając im niemal muzealny charakter. Powróciły na swoje miejsce marmurowe kominki, pięknie zdobione piece, żeliwne schody pnące się spiralnie na piętro mozaikowe podłogi, sufity pokryte stiukami, wyszukane żyrandole i wykwintne, zabytkowe meble. Turyści mogą je podziwiać, oprowadzani przez samego właściciela, a pałac stał się nie tylko jego siedzibą, ale również luksusowym hotelem. î

na stronach 130–131

Pałac w grafice Bożeny Kosieradzkiej poniżej

Fronton pałacu

Foto: ???

usadowiły się urzędy gminne, przedszkole i biblioteka. Nikt jednak nie dbał o jego remonty, więc niszczał w zastraszającym tempie. W końcu lat 80. Urząd Wojewódzki w Siedlcach zarządził odbudowę pałacu z przeznaczeniem na dom pracy twórczej. Rozpoczęto nawet remont, ale przerwano go w 1989 r. Sześć lat później budynek pałacowy kupiła znana rodzina restauratorów z Warszawy, Adam i Joanna Gesslerowie. Oni również nie podjęli renowacji niszczejącej budowli, i w 2000 r. runęła wieża widokowa wraz z połową ściany szczytowej.

133


kuchnia nadbużańska

134


kuchnia nadbużańska

W a l d e m a r S u l i s z prezes stowarzy­ szenia Kresowa Akademia Smaku, pomysłodawca i organizator Ogólnopolskich Turniejów Nalewek Kresowych. Twórca i dyrektor Europejskiego Festiwalu Smaku. Miłośnik ogrodów, bulterierów i antyków.

Łubcie nad Bugiem Te nietypowe gołąbki, szykowane nad Bugiem na Wigilię, ale podawane także na przednówku, mają orientalne pochodzenie. W ich smaku zaklęty jest smak ormiańskich gołąbków zwijanych w liście winogron. Łączy je jedno: zarówno liście kapusty, jak i liście winogron są kiszone. Zapraszam w jeszcze zimową podróż. t e k s t Waldemar Sulisz î z d j ę c i a Małgorzata Sulisz

T

a podróż zaczyna się nad Bugiem, bo nad Bugiem wszystko się zaczyna, jak mówi Stanisław Baj, malarz znad Buga. Jest mistrzem w malowaniu wody. — To są już metafizyczne pejzaże ziemi — mówi Wiesław Myśliwski. — Jestem ciągle w drodze — powtarza malarz, który wie także, że kuchnia jest częścią opowieści o miejscach i ludziach. — Ludzie w tamtych czasach nie mieli czego z czego czytać, więc wszystko sobie opowiadali. Opowieść była fundamentem istnienia całej kultury chłopskiej. Może trudno w to uwierzyć, ale są ludzie, których znam tylko z opowieści — powiedział mi w swoim nadbużańskim domu, wspominając smak chleba, podpłomyków, dań prostych, a bogatych w smaki. Jak holubcie.

Luba Mają różne nazwy, ale każda brzmi śpiewnie. „Holubcie”, „holubce” „golubcy” – tak nazywane są na Podlasiu tradycyjne gołąbki. Ich korzenie wiodą najpierw na Białoruś, gdzie kapusta i ziemniaki były ważnymi filarami regionalnej kuchni. A tam gołąbki przygotowywano nieco inaczej. Były też bardziej kwaśne

od gołąbków, które znamy dziś. Z czasem holubcie zamieniły się nad Bugiem na łubcie (niektórzy śpiewnie zaciągali łupcie). W obu nazwach pojawia się słowo lubcie, które wywodzi się od innego, ważnego słowa Luba. Słowo prowadzi do legendy zapisanej przez Wincentego Kadłubka. Kronikarz zapisał, że jeden z Piastów, Leszek III, znał się z Juliuszem Cezarem. Znajomość przerodziła się w przyjaźń, Juliusz miał oddać Leszkowi za żonę swoją siostrę Julię. Ślub odbył się w Akwizgranie, Julia założyła dwa miasta, które nazwała Juliusz i Julin. Kiedy Leszek skłócił się z Cezarem, Julię wypędził, nowa królowa Luba zmieniła nazwy miast na Lubusz i Lublin. Czy Kadłubek sobie legendę wymyślił, nie wiadomo. Wiadomo za to, że w Święty Wojciech odprawił mszę na Górze Puławskiej, rybackiej osadzie, malowniczo położonej nad Wisłą. Na pamiątkę pobudowano kościół. Wisła świątynię zatapiała, więc ją przeniesiono w bezpieczniejsze miejsce, na górę, zwaną puławską. W kościele miał także bywać i modlić się Wincenty. Warto tam zajrzeć i spojrzeć na Wisłę, która w tym miejscu przypomina Bug.

135

Ormiański sekret Makłowicza Wróćmy do łubci. Połączenie kaszy gryczanej, oleju konopnego i liści kiszonej kapusty jest w nich niebywałe. Przygotowanie łubci przypomina ormiańskie gotowanie, o którym najwięcej wie Robert Makłowicz. Najkrócej: ormiańskie gotowanie przypomina trochę gotowanie po turecku. — Stąd moje umiłowanie do gołąbków w liściach winogron, bakłażanów, pilawu. Natomiast z pokolenia na pokolenie przechodził w naszej rodzinie jeden ormiański przysmak. W dużym garnku dusi się natkę selera korzeniowego (nie naciowego) z dużą ilością natki pietruszki. Dusi się to w jogurcie, śmietanie i kefirze. Gdy zawartość garnka osiągnie konsystencję pozwalającą na jej formowanie – z tej uduszonej zieleniny formuje się stożki, które trzeba ususzyć w piekarniku. Kiedy się to zetrze do zupy, po kuchni bucha niezwykle silny aromat. Do dziś stosujemy to w domu — opowiadał mi Robert Makłowicz. Jakież było jego zdziwienie, kiedy podczas kręcenia trzech odcinków jego kulinarnych podróży na Lubelszczyźnie skosztował krężałek. — A cóż to takiego? — pytał zdumiony.


kuchnia nadbużańska

Zaginiony smak Krężałki to małe kapustki (na zdjęciu powyżej), co nie wyrosły na polu. Takie nieudane, które w innych częściach kraju zostawia się na polu. Najpierw te niewyrostki trzeba obgotować, mocno ugnieść w garnku, nasolić, dodać dużo nasion kopru, czosnku, zalać wodą i zakisić w dębowej beczułce. Te, których skosztował, były bardzo kruche, bardzo koprem pachnące, kwaśne jak potrzeba. Tu, na Ziemi Biłgorajskiej, podawało się je od stu, a nawet więcej lat pod domowe piwo. Jako wspaniałą przekąskę i dodatek do dań drugich. Trudno się dziwić Robertowi Makłowiczowi, bo biłgorajskie krężałki przypominały mu o wyjątkowym smaku głąbika krakowskiego. To rodzaj bardzo małej kapusty. Powszechnie ją w Galicji niegdyś uprawiano, a potem marynowano lub kiszono. Stosowano to jako zakąskę pod coś mocniejszego. Niestety, ten krakowski specyfik zupełnie zanikł.

Krężałki w wielu odmianach nie zanikły. Robiono z nich małe łubcie. Nazwa nie doczekała się zdrobnienia, zdrobnienia doczekała się natomiast

nad Bugiem, od dwustu co najmniej lat, w obej­ ściach stoją solidne drewniane beczki, któ­ rych wysokość sięga dwóch metrów. Żeby na­ pełnić tak duże becz­ ki kapustą, zbierało się wiele osób. beczki na­ pełniano wodą… rzeka Wieprz, która przy źródliskach nazywana jest czule Prosiaczkiem.

Kiszonki i fermentacje To tytuł książki Aleksandra Barona. Bardzo dobrej książki. Znakomity szef

136

kuchni zasiał ferment i przekonał Polaków do tego, że zawarte w kiszonkach szczepy probiotyczne, polifenole i witaminy są skarbem. Na punkcie kiszonek oszaleli Amerykanie, zajadają się koreańską kimchi (sfermentowana kapusta pekińska), moda dotarła nad Wisłę – kiszona kapusta znów w modzie. A tymczasem nad Bugiem, od dwustu co najmniej lat, w obejściach stoją solidne drewniane beczki, których wysokość sięga dwóch metrów. Żeby napełnić tak duże beczki kapustą, zbierało się wiele osób. Najpierw beczki napełniano wodą, żeby sprawdzić, czy nie ciekną. Następnie szorowano i wyparzano. Teraz następował moment najważniejszy: do środka wrzucano rozgrzane w ogniu kamienie i nakrywano beczki płótnem – aby je odkazić. To samo działo się z balią i ubijakiem do kapusty. Teraz kapusty obierano z liści, rozkrajano na pół, wycinano głąby i siekano.


kuchnia nadbużańska

Kapustę posypywano solą, dodawano siekaną marchew, liście chrzanu, nasiona kopru, liście dębu i wiśni, a nawet kromkę kwaśnego, żytniego chleba. Układano warstwami, pomiędzy warstwy szły małe główki kapusty. Praca była ciężka, trud opłacał się sowicie, po pracy zasiadano do kolacji, obowiązkowo musiały być gołąbki, zwijane w liście kiszonej kapusty z ubiegłego roku. Tak, tak, beczki stały na dworze, kapusta zawsze była świeża i aromatyczna.

Cud lanckoroński Kiedy wydawało mi się, że smak takiej kapusty, zapamiętany z dzieciństwa, już do mnie nie wróci, stał się cud. Cud lanckoroński. Od Zosi Oszackiej, właścicielki Willi Niebieskiej w Lanckoronie, dostałem faskę bigosu, który miał niebywały smak. Skąd ta kapusta? — spytałem. — Od Gabrysi — odparła Zofia. Okazało się, że Gabrysia ma sklep na rogu, sprzedaje tam

kapustę kiszoną wedle 100-letniej receptury. Można też poprosić o kwas, który od wieków wykorzystywany był do zakwaszania barszczu i żuru, w tym słynnej lanckorońskiej chrzanówki, która jest idealnym wstępem do tego, żeby zjeść łubcie. W czym tkwi ich sekret? Ugotowaną i doprawioną (suszony czosnek niedźwiedzi) kaszę gryczaną zawija się w liście kiszonej kapusty. Łubcie ciasno układa się w garnku, zapieka, skrapia olejem konopnym i podaje na stół. Przed wojną łubcie wypełnione farszem z kaszy gryczanej lub, z biało­ ruska, nadzieniem ziemniaczanym (jak do kiszki ziemniaczanej) układano w piecu chlebowym, który stygł po pieczeniu chleba. Nikt nie bawił się w zawijanie. Na liść nakładało się farsz, składało jak książkę i do pieca. Najsmaczniejsze były najmocniej nadpalone łubcie, ze środka buchał niebywały zapach. No to zaczynamy. Na początek chrzanówka z Lanckorony. î

137

Chrzanówka lanckorońska S k ł a d niki :

1 litr serwatki (maślanki) 4 łyżki świeżo startego chrzanu 1 kawałek wędzonki lub wędzonego żeberka 1 kawałek kiełbasy lubczyk (kilka listków) 3 jajka na twardo śmietana 1 łyżka mąki 2 ząbki czosnku sól, pieprz nieco naci pietruszki i koperku W y konani e :

Serwatkę podgrzać, dodać chrzan, podsma‑ żoną wędzonkę (żeberko) i kiełbasę, pokro‑ jone lub posiekane jajka. Zagotować i goto‑ wać kilka minut. Doprawić solą, pieprzem i mąką roztrzepaną ze śmietaną. Doprawić drobno posiekanym lubczykiem i wyciśnię‑ tym czosnkiem. Podawać z osobno ugotowanymi ziem‑ niakami, posypując zupę na talerzu natką i koperkiem.


kuchnia nadbużańska

Hit. Pierogi prawosławne

Krężałki

Gołąbki klasyczne

S k ł a d niki :

S k ł a d niki :

S k ł a d niki :

ciasto pierogowe 25 dag brązowej pieczarki 5 dag suszonych borowików 3 cebule 25 dag fasoli „Jaś” lub 2 puszki białej fasoli 2 łyżki suszonego czosnku niedźwiedziego sól, pieprz

4 główki kapusty 3 łyżki nasion kopru 1 główka czosnku sól

1 główka świeżej kapusty 80 dag wołowiny 30 dag ryżu 1 duża cebula cukier, sól, pieprz rodzynki na smak

W y konani e :

Z mąki, soli, jajka i oleju zagnieść ciasto, do‑ dając wody lub mleka. Przykryć ściereczką, odstawić na 30 minut. Grzyby ugotować w osolonej wodzie, odcedzić, posiekać. Do‑ dać cebulę przesmażoną z namoczonymi wprzódy borowikami (wody spod grzybków nie wylewać). Przyprawić solą i pieprzem, dusić kilka minut. Ugotowany „Jaś” (lub fa‑ solkę) odcedzić, wymieszać z grzybami i ce‑ bulą. Zrobić pierogi, gotować w osolonym wrzątku 2 minuty od wypłynięcia. Podawać polane roztopionym masłem lub kwaśną śmietaną. Najlepiej smakują z sosem z mąki zaprażonej na patelni, podlanej wodą spod grzybków, z odrobiną dobrego masła.

W y konani e :

Główki obrać z połowy liści, wykorzystać na kapustę zasmażaną. Małe główki pokroić w ćwiartki, obgotować w osolonej wodzie. Wody nie wylewać, wykorzystać na zupę, ponieważ zawiera bezcenne witaminy. Ja‑ pończycy piją ochłodzoną wodę z gotowa‑ nia 3 razy dziennie. Zagotować świeżą wodę, lekko zasolić. W glinianym garnku układać ciasno kapust‑ ki, jedna przy drugiej. Posypać drobno po‑ krojonym czosnkiem, układać kolejną war‑ stwę, ponownie przesypując czosnkiem. Zalać osoloną wodą, nakryć talerzem, ob‑ ciążyć wyparzonym kamieniem. Postawić w ciepłym miejscu. Kisić trzy dni. Podawać z ziemniakami, polanymi olejem lnianym. Krężałki są dodatkiem do dań mięsnych, ide‑ alnie nadają się na przekąskę pod kieliszek podlaskiej księżycówki.

138

W y konani e :

Kapustę oczyścić, wypłukać, wyciąć głąb, podgotować w osolonej wodzie. Osączyć, wystudzić, rozdzielić liście. W każdym pobić tłuczkiem gruby nerw liściowy. Ugotować ryż. Mięso przekręcić przez maszynkę, wy‑ mieszać z ryżem, dodać drobno posiekaną cebulę. Doprawić do smaku solą i pieprzem. Na każdy liść kapusty nakładać nadzienie, zagiąć dwa boki liścia, zwijać w rulonik. Na dnie rondla położyć folię aluminiową, układać ciasno gołąbki. Można przełożyć obranymi ze skórki i pokrojonymi pomidora‑ mi. Zalać wodą, dodać cukier, rodzynki. Za‑ gotować i wstawić do piekarnika na 45 mi‑ nut. Do sosu spod gołąbków dodać mąki, posiekanego koperku, doprawić solą i pie‑ przem. Podgrzać, krótko zagotować i polać gołąbki na półmisku.


sklep krainy bugu

150 zł

349 zł numer 02, Zima 2011/2012 cena 14,90 zł (w tym 5% ISSn 2083-912X, InDeKS vat) 281034

moje

siedlisko

wywIaD/ jerzy zelnik „Od 30 lat przeprowadzam się nad Bug”

sztuka emocji

Liwiec

zaInSPIrOwanI/ Bartos

18/20

REPO RTAŻ

(w tym 5% VAT) iNDEKS 281034

CENA 5% VAT) (w tym 281034 S 17

kajakowa rzeką

Tatarzy nadbużańscy

A LIWC A I DOLINA kiej, dolina Liwca kcji ŁOCHÓW zy taż eniec zne z atra repor Kami ko nielic Serce Puszc arze enów to tyl czyć. tradycje

TURYSTYK

ywy ŁCHOZU z perspekt MY, Z KO łczesnej Białorusi twow ych w pańs z wspó

wnikó Obra turystyka ów – praco y ch. Krzn kołchoźnik a rolny przystanek Dolin rstw krainie Bugu tu przedsiębio wojaży po

To Na trasie obowiązkowy. Kiedyś iowe. Krzny jestmeczet, były ynaSupraśl w Dolinie mułła Baśniow Podlasie Połudn ją się wrotałąki, nadprzyrodzone światło otwieraUkwiecone i duża społecz powolny festiwal ność muzułm anDr oraz o codw hErz ma rodzinnOdwieczni tłumacze Ikon i najbardziej dzieciń nieżycia ańsKa. w Muzeum O dorasta a i sielskie młynów lEchoSła potrzeba? Stasiuk adam sTRug, niePolska, Łosice i moRze RadzyńskaFest. kRaina seRdeczności aktor niea Bug ańskich innego jakz nadbuż Czego więcej pszczelarzy – zawracają Gdyby twie do od pól, byłobyto nic u. się dziś Gródku i zawodzie na świecie – Slow zostały w przeciwieńs w wtradycyjna, nazwy Muzyka która wartościąludzi Skąd wzięła się bałtycka łódź w sercu Niezwykłe zabytki, nieskażona przyroda Wschod dziadkó . Wywodzimy cy jest drzew. to ojczyzna i omszały u boku i odkrywzaś Mazowsze mizar wysoko pod korony nika poza sceną nazwa owady pól, kraj samą , podróż w sobie, trwa wiecznie ipracą nie potrzebuje miasteczka, które z morzem nie ma nic i gościnni mieszkańcy, którzy dzielą się tym, na roli. jako pisarza

ale I Młyn Hansreportaż y zoba WYW IAD już za sobą, należ RYCHSK czy dom Mąka OLBD któremają pasjach czasy Europy WyWIa nu, Złote Bartnicy prawa rynku. regio uK hiczynie, DANIEL życiu oStatni ne h. – WyWIaD StaSi silniejsze niż równyc którzy zejWyWIaD e sąreportaż niu w Dro ziennym stwo spędzo tego pszczół, sobie 9 772083 912181

015 er 14/2 num14,90 zł

ISSN 2083-912X

iNDEKr 0 2 nume 19,90 zł

CENA VAT) (w tym 5% 281034

iNDEKS 21/2018 ISSN 2083-912X numer 3 912174 0 3 CENA 19,90 zł 9 77208 ISSN 2083-912X (w tym 5% VAT) 20/2018 0 2 numer 281034 iNDEKS CENA 19,90 zł 9 772083 912181

rePOrtaż/ ekspedycja

z Musiej

jeszcze płynie

ziemią, utrudzonych umazanych „podrasowywania”.

wspólnego, i ile zamieszania wywołała.

turystyka

turystyka

co najlepsze.

Zestaw Nadbużański od Manufaktury Cieleśnica

Pakiet numerów 1–25 z prezentem!

Wyjątkowy zestaw od Manufaktury Cieleśnica, który może być także idealnym prezentem – szczególnie dla kogoś, kto docenia jakość i atrakcyjność kulinarnych smaków.

Zestaw wszystkich wydań „Krainy Bugu” z prezentem – lnianą torbą z limitowanej edycji Kraina Bugu & Rabarbar z grafiką autorstwa Marka Jędrycha pt. „Zdumiewające letnie wydarzenie w Krzyczewie Raju nad Bugiem”.

39,90 zł

ISSN 2083-912X

9 772083 912198

03

CENA 19,90 ZŁ (w tym 5% VAT) INDEKS 281034

NUMER 25/2020

19,90 zł

REPORTAŻ

TURYSTYKA

FOTOREPORTAŻ

WIELOPOLE, WIELOPOLE…

BROKU, WRÓĆ

ŁÓDKA JAK ZE SNU

Tu wszystko się zaczęło. Na miejscowej plebanii. Trzydzieści lat od śmierci Kantora powracamy w jego rodzinne strony.

Przed wojną był to popularny kurort wśród warszawskiej inteligencji, która nad Bugiem spędzała całe lato.

Po Bugu pływa coraz więcej drewnianych łodzi, jak za dawnych lat… Ile jest w nich tradycyjnego rzemiosła?

„kraina bugu” nr 25 Bieżące wydanie magazynu z bezpośrednią dostawą do domu. Doskonały pomysł na miły upominek i rozpoczęcie przygody z „Krainą Bugu”.

Książka „Ludzkie klepisko. Reportaże z Pogranicza Białorusi, Litwy, Polski” Wyjątkowe reportaże o losach rodzin z Pogranicza autorstwa Marcina Sawickiego.

kupuj taniej na: www.krainabugu.pl/sklep


140


alchemia nalewek

Chrzanówka na księżycówce Przyjemność jedzenia jest doznaniem doraźnym i odpowiadającym potrzebie, którą jedzenie zaspokaja. Rozkosze stołu są doznaniem przemyślanym, zależnym od miejsca, od rzeczy i osób towarzyszących posiłkowi – napisał Anthelme Brillat‑Savarin w słynnej Fizjologii smaku. Przyjemność smakowania nalewek jest jeszcze większa. Odczułem to dogłębnie, kosztując chrzanówki na żurawinie. Miało to miejsce w Kiermusach na Podlasiu. W chrzanówce, robionej według receptur spod Grodna, zaklęty był zapach narwiańskich łąk, młodych listków chrzanu i delikatny aromat zbieranej po przymrozkach żurawiny. t e k s t Waldemar Sulisz î z d j ę c i a Małgorzata Sulisz

R

zecz miała miejsce w Karczmie Rzym w Kiermusach, gdzie Kresowa Akademia Smaku z Lublina zorganizowała VI Kresowy Turniej Nalewek. Malownicza sceneria kiermusiańskich włości zachwyciła admiratorów staropolskiej sztuki wyrabiania domowych nalewek. — Tu jest jak w raju. Poranne mgły tulą łąki i burzany, konie tarzają się w rosie, pod niebem szybuje sokół. Nic tylko malować, malować, malować — mówił mi Stasys Eidrigevicius, znakomity grafik, przewodniczący turniejowego jury oceniającego wówczas nalewki domowe.

Księżycówka Prawdziwą sławę przyniosły Karczmie Rzym z Kiermus tutejsze nalewki, produkowane według receptur przekazanych właścicielowi obiektu przez jego dziadka. Dziadek, urodzony w 1894 r. w Porzeczach koło Grodna (dzisiejsza Białoruś), nie tylko robił nalewki na domowy użytek, ale i chętnie pijał – i być może dzięki temu dożył sędziwego wieku 102 lat. Arkana swojej „wiedzy tajemnej” przekazał wnukowi. Długo leżakujące nalewy na owoce, z dodatkami wielu ziół, to znana dziś w całej Polsce kiermusianka oraz kiermusianka bursztynowa, wzbogacona o nalew na bursztynie. W Karczmie

Rzym można się raczyć kolejnym specjałem, wyprodukowanym na podstawie receptury dziadka, chrzanówką na żurawinie. Trudno jest pisać o doznaniach zmysłowych, szczególnie jeśli ma się do czynienia z czymś tak ulotnym i delikatnym, jak nuty zapachowo‑smakowe w alkoholu. — Przeżyliśmy tu z żoną niesamowite chwile — powtarzał Mirosław Hermaszewski, słynny polski kosmonauta, który jak nikt inny zna się na „księżycówce”. — Mój dziad robił nalewki, potem ojciec, a teraz ja — mówił mi, kiedy świtem, stojąc przed jedną z chat, próbowaliśmy księżycówki, nalewanej ze srebrnej piersiówki. Księżycówki, która stanowi podstawę wielu nalewek.

Tęsknota Nalewki wyrabiano w polskich dworach od XVI wieku. Jak pisze Halina Mamok, która bada historię niezwykłego zjawiska, były dwa rodzaje apteczki: jedna „dla zdrowia, czyli jako lekarstwa”, druga „dla wygody i przyjemności, czyli jako przysmaki”. Im dwór był bogatszy, tym zasobniejszą miał apteczkę. W magnackich pałacach bywały to nawet rozległe piwnice, zwane niegdyś sklepami. Częściej jednak apteczkowe specyfiki i specjały mieściła osobna izba, znajdująca się

141

w sąsiedztwie jadalni, albo jedna lub dwie szafki zamykane na klucz. Dziś są symbolem polskiej tradycji i skarbem kultury, którą zniszczono po wojnie. — Dzięki inicjatywie Kresowej Akademii Smaku tradycja sporządzania leczniczych kordiałów ma szansę odrodzić się. Polskie nalewki zrobią karierę w Europie — mówi Robert Makłowicz. Kiedy kosztuję nalewki, powtarzam słowa Stanisława Brudnego, aktora Teatru Studio, często przywoływane przez Halinę Mamok: „W nalewce jest coś więcej niż tylko najświetniejszy alkohol. Jest satysfakcja, że człowiek sam to zrobił, że to jest zdrowe, że trunek dojrzewał latami w domowych zakamarkach. Nalewka przesiąka atmosferą rodziny, świąt, radością z sukcesów domowników. Tkwi w niej jakaś tęsknota do zasobności dawnych spiżarni i kredensów, do dostatku i poczucia stabilizacji w najlepszym znaczeniu tego słowa”.

Szwendaczek Skąd ta chrzanówka? — Przed wojną jadano tłusto i dużo. Mój dziadek spod Grodna, który robił nalewki na domowy użytek, wymyślił lek na przejedzenie w postaci chrzanówki – nalewki na żurawinie i świeżym korzeniu


alchemia nalewek

chrzanu. Dla pań wyprodukował likier na 28 ziołach z cynamonem, który skutecznie leczy migreny. Według tej receptury robimy dziś kiermusiankę — mówił mi Andrzej Żamojda z Dworku nad łąkami w Kiermusach koło Tykocina. Aby chrzanówka się udała, nastawić ją trzeba na najlepszym spirytusie z alembiku, zwanym na Podlasiu szwendaczkiem. Dlaczego szwendaczkiem? Jak w lesie pędzono bimber, rozstawiano w promieniu kilometra butelki pełne trunku, żeby się leśniczy nie szwendał. Wuj Michał mówi, że to lekarstwo, więc 70 procent mocy musi mieć. Wypija kieliszek i zaczyna wspomnienia. — Oj, maluśki byłem. Maluśki. Ojciec ze stryjem robił w dużej bani. Tu się gotowało. Tam kapało. Stare co raz próbowały łyżką tę wódkę. No i ja próbuję. Co się odwróciły, to biorę łyżkę i próbuję. Za godzinę matka podniosła raban: „Oj, maluśki nieprzytomny!”. A starszy brat w śmiech: „Jaki

tam nieprzytomny, nic mu nie będzie, tylko wódki się napił”. Przed wojną na bimber kościół krzywo patrzył, ale naród pijący był. Gorzej było za okupacji, bo całkiem pędzić nie było wolno. — Ale co tam narodowi. Jak nie wolno, to zawsze wolno. Nabrał jeden ochoty, że sobie piołunówki zrobi, bo od gorzkiego bimbru nie wyczuje. To ojciec z serca pożyczył mu aparatury. Oddał po paru dniach. Z kolei tato chciał pędzić. Pamiętam do dziś, jak na kuchni stoi bania i w pewnym momencie słychać huk. Matka w krzyk, bo pali się kuchnia. Zaczęło się wszystko palić. Polewali wodą, zagasili, tata zdenerwowany, co się stało. Wiesz, sąsiad aparatury nie spłukał, piołun podszedł do wierzchu, zatkał chłodnicę i wywaliło — wspomina Michał. Kto nie ma „Michałka”, bo tak wuj Michał mówi o swoim bimbrze, niech użyje spirytusu łańcuckiego, produkowanego według zasad stosowanych w jeszcze książęcej gorzelni. A więc do dzieła i na zdrowie. î

142

Chrzanówka na księżycówce S k ł a d niki :

0,5 l księżycówki (lub spirytusu łańcuckiego) 0,5 l przegotowanej wody 1 korzeń chrzanu o długości 15 cm 1 młody liść chrzanu 1 łyżka miodu lipowego 1 kieliszek żurawinówki W y konani e :

Spirytus zmieszać z przegotowaną wodą. Korzeń chrzanu delikatnie oskrobać i prze‑ ciąć na pół. Zalać alkoholem, dodać pokro‑ jony w cienkie paseczki liść chrzanu i po‑ stawić na słonecznym parapecie. Zlać na‑ lewkę na piąty dzień i osłodzić podgrzanym miodem. Dodać kieliszek żurawinówki, po dwóch dniach przefiltrować przez bibu‑ łę i podawać po kieliszeczku do obiadu.



bir dwatching

Andrzej G. K r u s z e w i c z wybitny polski ornitolog, doktor nauk weterynaryjnych. Od 2009 roku dyrektor zoo w Warszawie. Twórca tamtejszego Ptasiego Azylu, w którym już od 20 lat leczone są ranne dzikie ptaki. Autor ponad 30 książek.

Gęsi za wodą… Gęgawy, nasze jedyne lęgowe, dzikie gęsi, protoplaści gęsi domowej, nad Bugiem przychodzą na świat, więc są nadbużańskie. Zimują nad Odrą, więc są też nadodrzańskie, a nad Wartą żerują, czyli nadwarciańskie też są, a przynajmniej bywają. Nad Narwią i Wisłą odpoczywają. t e k s t Andrzej G. Kruszewicz

T

ak naprawdę gęsi są wędrowne. Całe życie spędzają w drodze. Zwłaszcza te bardziej północne gatunki, a mamy ich w Europie jeszcze kilka, które zimują na zachodzie Europy, a gniazdują daleko na północy Rosji lub w Skandynawii. Wyczynowcem jest bernikla białolica, która zimę spędza w Holandii, a wiosną leci wzdłuż wybrzeży Morza Północnego, by skierować się nad Skandynawię i dolecieć na Grenlandię oraz Spitsbergen. Część zahacza o nasze wybrzeża Bałtyku, małe stadka pojawiają się nad Biebrzą i pędzą dalej. Nad Bugiem są rzadkością. Na Polesiu gęgawy pojawiły się ponownie na początku lat 80. ubiegłego wieku. Była to przyrodnicza ciekawostka, ale teraz stały się pospolite. Są wszędzie, a lokalnie czynią nawet szkody w oziminach. Nad Bugiem nie ma to jednak większego znaczenia. Co innego nad Odrą i Wartą, gdzie setki tysięcy gęsi kilku gatunków przez całą jesień i zimę żerują na zasiewach, kukurydzianych polach i łąkach. Kombajn zbierający kukurydzę ma pod względem stopnia odzyskania ziarna wydajność na poziomie 90 procent. Wydajność kukurydzy z hektara to około

10 ton ziarna. Brakujące 10 procent to tona ziaren pozostawionych na każdym hektarze kukurydzianych pól. Mają więc co jeść gęsi, żurawie i dziki, że o ptakach krukowatych i gryzoniach nie wspomnę. Wystarczy wejść jesienią na pole po kombajnowym zbiorze kukurydzy, by się przekonać, ile ziarna na nim zostaje na zimę. W związku z tym, że od około 20 lat przybywa upraw kukurydzy, to gęsiom dzieje się coraz lepiej i na wiosnę są w lepszej kondycji. A i zimy lżejsze, więc lęgi można rozpoczynać już w marcu, gdy tylko lód zniknie ze stawów i jezior. Para gęsi to ptasi przykład wierności, uczuciowości, harmonijnego życia rodzinnego i długowieczności. Tak, wszędzie na trasie wędrówek na gęsi się poluje, ale mała skala tych polowań nie jest w stanie zahamować wzrostu liczebności. Przeciętna gęś ma więc spore szanse na długie życie. Pod warunkiem że będzie ostrożna, bo poza ludźmi na dorosłe gęsi polują także bieliki i lisy, przytrafiają się im zatrucia środkami ochrony roślin, zderzenia z wiatrakami i napowietrznymi liniami energetycznymi. Pisklęta gęsi są łakomym kąskiem dla wielu

144

ptaków i ssaków, ale jak już młoda gęś się usamodzielni i odbędzie pomyślnie swą pierwszą wędrówkę, to może pożyć jeszcze ze 20 lat, a rekordzistki przekraczają trzydziestkę. Gęsi są towarzyskie, więc pojedynczych par raczej się nie spotyka. Zwykle zarastający trzciną duży staw, jezioro, starorzecze lub zbiornik retencyjny (jak to się dzieje w Mostach i Zahajkach) jest kolonizowany od razu przez kilka par. W okresie wysiadywania gęgawy są ciche i skryte, ale gdy po miesiącu inkubacji wyklują się im pisklęta, to pary wypływają z pociechami z gąszczu trzcin i gęgają dumnie do sąsiadów. Potem zaczynają się wyjścia na ląd i żerowanie na młodej trawie. Warto się temu przyjrzeć. Mama gęś skubie trawę z pociechami, a tata gąsior stoi na baczność i się rozgląda. Nic nie ujdzie jego uwadze. W razie zagrożenia z lądu rodzina wskakuje do wody i obserwuje intruza. Przy zagrożeniu z powietrza, gdy pojawi się bielik lub błotniak, rodzina znika w gąszczu trzcin. W okresie wodzenia piskląt dorosłe gęsi nie odstępują piskląt ani na chwilkę i praktycznie w tym ­czasie nie latają. Mądra matka Natura spra-


bir dwatching

Foto: ShutterStock

wiła, że w czasie gdy młode jeszcze nie latają, dorosłe też tracą zdolność latania. Wymieniają w tym czasie wszystkie lotki. Przez ponad miesiąc rodzina gęsi jest uziemiona. Ale zaraz potem, gdy młode w końcu nauczą się latać, a dorosłe nareszcie odzyskają zdolność latania, zaczynają się poranne i wieczorne obloty okolicy. W pewnym momencie wszystkie gęgawy z sąsiedztwa będą razem latać w poszukiwaniu soczystych traw, a pod koniec lata stada gęsi będą coraz większe, zaczną zbiorowo nocować na wodzie i w pewnego dnia odlecą na zachód wiedzione odwiecznym instynktem. Młode będą towarzyszyć rodzicom, a ci swym sąsiadom. Młode gąsiory poznają gąski z sąsiedztwa i zaczną trzymać się bliżej nich niż swych rodziców. Młode pary pierwszej wiosny jeszcze do lęgów nie przystąpią, ale będą się trzymać miejsca, gdzie przyszło na świat jedno z nich. Dopiero po dwóch latach spróbują sa-

modzielnie dochować się potomstwa, ale często taka próba zdarza się jeszcze o jeden sezon później. Młoda para gęsi po zapoznaniu się pierwszej jesieni ma więc przed sobą przynajmniej dwuletni okres narzeczeństwa i platonicznej miłości. W tym czasie dogrywają się charaktery i charakterki, a para wypracowuje unikatowy dla siebie system komunikowania się. Ta część życia gęsi pozostaje jednak nadal nieodkryta. Kto ma na podwórzu domowe gęsi, ten wiosną może zobaczyć, z jaką tęsknotą gęgają one do swych dzikich pobratymców lecących wysoko na niebie. Języka gęsiego nie zapomniały, nadal dzikie i domowe gęsi komunikują się ze sobą, ale pewnie jedne nie rozumieją życia drugich i wzajemnie zazdroszczą sobie tego, czego nie mają. Dzikie mogą pozazdrościć bezpieczeństwa i obfitości pokarmu, a domowe mogą sobie tylko pomarzyć o wędrówkach i wolności.

145

Wypada jeszcze dodać, że gęgawy to nie są jedyne gęsi, jakie możemy w Polsce spotkać w okresie wędrówek. Zdarzają się nawet tabuny gęsi (tak się fachowo mówi o ich stadach) składające się z kilku ich gatunków. Poza gęgawami na nadbużańskich łąkach i polach, zwłaszcza wiosną, żeru poszukują także gęsi zbożowe (Anser fabalis), nieco od gęgaw drobniejsze, z ciemnym i delikatniejszym dziobem oraz ciemno ubarwioną szyją i głową. W locie szyja i głowa są najciemniejszymi częściami ciała zbożówek. Gęsi białoczelne (Anser albifrons) z reguły tworzą osobne tabuny, ale jeżeli – tak jak ostatnio – terminy wędrówek poszczególnych gatunków gęsi nakładają się na siebie, to ze zbożówkami możemy zobaczyć także białoczółki. Rzeczywiście mają białe czoła, a w locie na brzuchu wyraźnie widać u nich poprzeczne czarne pasy. Gatunek ten można po tym poznać już z daleka. Życzę miłych obserwacji. î


obiekty w Tabor a

146


obiekty w Tabor a

A r t u r T a b o r (1968–2010) jeden z najwybitniejszych polskich fotografików przyrody, specjalizował się w zdjęciach ptaków i zwierząt w ich naturalnym środowisku. www.arturtabor.pl

Lis (Vulpes vulpes) To najpospolitszy drapieżnik w Pol‑ sce, bardzo często widywany nad Bu‑ giem. Charakteryzuje się wydłużonym tułowiem, głową o ostro zakończonym pysku i długich trójkątnych uszach. Kończyny ma krótkie, przednie 5-, tyl‑ ne 6‑palcowe. Ogon (kita) jest długi i puszysty. W zależności od umasz‑ czenia wśród lisów można wyróżnić: ogniwka – umaszczenie rude połączo‑ ne z białym, węglarza – boki w kolorze ciemno­szarym z czarnym spodem, po‑ piela – grzbiet w kolorze szaropopiela‑ tym z ciemnym spodem. Lisy żyją w lasach, na polach i pośród łąk, a najchętniej w śródpolnych ma‑ łych laskach. Ich podstawowym po‑ karmem są gryzonie myszowate, ale żywią się również owadami, ślimaka‑ mi, robakami, nie pogardzą zającami lub królikami, a także padliną. Lubią też owoce leśne. Zwierzęta te rozmna‑ żają się w styczniu–lutym. Ciąża lisicz‑ ki trwa 50–52 dni. W jednym miocie ro‑ dzi się 3–8 małych, które otwierają oczy po 12–15 dniach. Młode lisy (niedoliski) mają z początku szarobure wełniste fu‑ terko z jaśniejszym pasmem poprzecz‑ nym na czole i białą plamką na gar‑ dle. Dopiero po 6 tygodniach zmie‑ niają włos na charakterystyczny dla dorosłych osobników. Samo­dzielność uzyskują po 3–4, a dojrzałość płciową – po 9–10 miesiącach życia. Młodym liskom zagrażają głównie ptaki drapież‑ ne. Raz w roku, na wiosnę, lisy linieją, czyli zmieniają futro. Lisy to typowe samotniki. Mają bar‑ dzo dobrze rozwinięte zmysły słuchu, wzroku, węchu i dotyku. Są najaktyw‑ niejsze w nocy ze szczytem przypadają‑ cym na świt. Dorosły lis ma tylko trzech wrogów: wilka, rysia oraz człowieka. Na wolności dożywa około 10–12 lat. î

147


gala ambasadorów wschodu

Gala Ambasadorów Wschodu – mamy powód do dumy Szósta Gala Ambasadorów Wschodu zorganizowana na Zamku Biskupim w Janowie Podlaskim pokazała, że wschodnia Polska coraz dynamiczniej się rozwija i pokazuje reszcie kraju swoje unikatowe oblicze. t e k s t Wojciech Rogacin î z d j ę c i a Daniel Cetlicer

D

la osoby niemieszkającej we wschodniej Polsce już samo zgromadzenie w jednym miejscu twórców tak wielu niezwykłych, nowatorskich inicjatyw, a także rozmach uroczystości musiały być czymś zaskakującym i spektakularnym. Podobnie jak sama uroczystość, zorganizowana na światowym poziomie, z piękną oprawą muzyczną w wykonaniu kwartetu jazzowego Roberta ­Osama‑Gyaabina oraz we wspaniale odbudowanym Zamku Biskupim w Janowie Podlaskim, który jeszcze kilka lat temu był praktycznie ruiną. To także musiało robić wrażenie. W trakcie wieczoru w Janowie Podlaskim uhonorowano wiele wspaniałych inicjatyw i ich twórców, jednak najbardziej wzruszającym momentem była nagroda dla Beaty Ostrowskiej‑Harris – spadkobierczyni pałacu w Korczewie niedaleko Drohiczyna. Otrzymała ona statuetkę Anioła jako Honorowy Ambasador Wschodu.

Rzuciły wszystko, by ratować rodzinny dom Historia działań Beaty Ostrowskiej‑Harris, która 30 lat temu wróciła do Polski na stałe z emigracji w Anglii,

by odbudować doszczętnie zrujnowany rodzinny pałac w Korczewie doskonale obrazuje wschodnie wartości przywiązania do własnych korzeni. Podkreśliła to w laudacji na cześć właścicielki Korczewa Monika Mikołajczuk, redaktor prowadząca pisma „Kraina Bugu”, które jest organizatorem konkursu Ambasador Wschodu. — Nawet największa zawierucha nie zniszczy drzewa, którego korzenie wrosły głęboko w rodzimą ziemię. Złamane i potargane odrodzi się na nowo, czerpiąc ożywcze soki z najstarszych pokładów energii, zasilających również jego przodków — mówiła redaktor Mikołajczuk. A sama laureatka skromnie podkreślała zasługi także innych osób. — Ostatnie 30 lat, kiedy jestem w Polsce, to była ciężka praca. Ale to nie tylko moja zasługa. Mój mąż, który był Anglikiem, przecież przyjechał tutaj, zostawił Anglię i bardzo pokochał Polskę. Wszystkie pieniądze, które zarabiał pracując w Warszawie, przeznaczał na odbudowę Korczewa. A teraz mój syn robi to samo, tak że im też trzeba podziękować — mówiła pani Beata po odebraniu nagrody Honorowego Ambasadora Wschodu.

148

Dzięki wykładaniu własnych pieniędzy, uruchomieniu produkcji mleczarskiej, pałac został odbudowany i dzisiaj jest ponownie perłą Podlasia, gości nie tylko turystów, ale również jest gospodarzem wielu społecznych i kulturalnych przedsięwzięć i inicjatyw. — Współczesna Pani na Korczewie prowadzi szeroką działalność gospodarczą, z której utrzymuje pałac i swoich pracowników. W jej rodowym majątku odbywają się cykliczne imprezy, przyciągające do Korczewa tysiące turystów (najsłynniejsza z nich to „Zielony Korczew”), organizowane są liczne wystawy i konferencje naukowe — mówiła Monika Mikołajczuk. I podziękowała laureatce: — Szanowna Pani Beato, jesteśmy wdzięczni i dumni z Pani dzieła. Perła Podlasia, jaką na powrót stał się pałac w Korczewie, jest prawdziwym ambasadorem naszego pięknego Wschodu i rzeki Bug, gdzie wszystko się zaczęło.

Od Stalowej Woli po Gorajec i Green Velo Konkurs o Tytuł Ambasadora Wschodu, organizowany przez wydawcę magazynu „Kraina Bugu”, to największy i najstarszy cykliczny przegląd


gala ambasadorรณw wschodu

149


gala ambasadorów wschodu

dokonań, które w sposób wyjątkowy i godny reprezentują potencjał społeczny, gospodarczy, naukowy i kulturalny Polski Wschodniej oraz jej pogranicza. Tytułem Ambasadora Wschodu uhonorowywane są samorządy, przedsiębiorstwa, organizacje oraz osoby wyróżniające się inicjatywą w działaniach na rzecz promocji regionu, budowania wspólnoty wokół ważnych społecznych celów. — To jest święto Wschodu — mówił Daniel Parol, redaktor naczelny „Krainy Bugu”, organizator konkursu. — Jednocześnie jest to uhonorowanie pracy, którą osoby nagrodzone wykonują w tej części Polski. Drugim poziomem tej nagrody jest budowanie swego rodzaju sieci na Wschodzie. Ze wszystkimi podmiotami, które są tu nominowane, nagradzane i zapraszane na galę, my później cały czas coś robimy. Jedni drugich wspomagają w wykonywaniu projektów, wspierają się wiedzą,

Nagrodę stanowią statuetki Złotego Anioła. W tym roku przyznano nagrody w ośmiu kategoriach. Wybory jury nigdy nie są łatwymi decyzjami. Mówiła o tym Barbara Chwesiuk, członkini kapituły nagrody Ambasador Wschodu, właścicielka firmy Zaczynaliśmy przed sze­ Bialcon. — Rzeczywiście, obrady jury są ścioma laty koncentru­ burzliwe. Nawet kiedy jakaś nagrojąc się na tej centralnej da wydaje się z początku oczywiczęści wschodniej Pol­ sta, pojawiają się nowe argumenty, i czasami bardzo trudno podjąć ski. Z czasem obejmowa­ ostateczną decyzję — mówiła Barliśmy coraz większy ob­ bara Chwesiuk. szar aż po cały wschód W kategorii „Projekt” po raz pierwPolski. szy przyznano dwie równorzędne nagrody. Otrzymały je Festitor naczelny „Krainy Bugu”. — Z czawal Folkowisko, organizowany latem sem obejmowaliśmy coraz więkwe wsi Gorajec przy granicy polskoszy obszar, aż po cały wschód Polski. ‑ukraińskiej, oraz Europejski FestiI dzięki temu widać dzisiaj, jak wielki wal Smaku z Lublina. — Przyjedźcie potencjał ma ten obszar kraju i ludzie do Gorajca — zachęcał przedstawiciel nagrodzonego festiwalu. Dodał, tu mieszkający i działający.

doświadczeniami, partnerami. To jest taka jedna wielka wschodnia rodzina — dodał Parol. — Zaczynaliśmy przed sześcioma laty koncentrując się na tej centralnej części wschodniej Polski — mówił redak-

150


gala ambasadorów wschodu

że to malutka miejscowość, licząca dokładnie 37 mieszkańców, a przyciąga wielu turystów i artystów. W kategorii „Samorząd” zwyciężyło miasto Stalowa Wola (drugim nominowanym było miasto Orzysz) m.in. za wykorzystywanie potencjału inwestycyjnego. W kategorii „Biznes”: Browar Hop­lala z Bielska Podlaskiego. Przy wyborze w sposób szczególny uwzględniono wykorzystanie lokalnych zasobów, tworzenie oryginalnego i wyróżniającego się produktu oraz potencjał wzrostu marki. Wyróżnienie otrzymała firma Frux Solis z Mikołajówki. W kategorii „Turystyka”: Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, za tworzenie ponadregionalnych markowych produktów turystycznych, które wykorzystują potencjał przestrzeni, a ich podstawowym celem jest zwiększenie ruchu turystycznego w regionie.

Część publiczności wolałaby widzieć wśród nagrodzonych rowerowy szlak Green Velo (był wśród nomino­ wanych). — Green Velo to nie tylko ścieżka turystyczna, ale liczący dwa tysiące ki-

cji Turystycznej woj. świętokrzyskiego. — Ta nominacja jest dla nas znakomitym wyróżnieniem — dodał. W dziedzinie „Społecznie odpowiedzialny” nagrodzona została Fundacja Leny Grochowskiej z Siedlec. Fundacja ta zajmuje się osobami dysfunkcyjnymi, wspiera ich rozwój obrady jury są burzli­ i integrację, opiekuje się także we. Nawet kiedy jakaś utalentowanymi dziećmi i młonagroda wydaje się z po­ dzieżą z trudnych i biednych śroczątku oczywista, po­ dowisk. Pomaga również repatriantom zadomowić się w ich nojawiają się nowe argu­ wej starej ojczyźnie. menty i czasami bardzo W kategorii „Kultura i sztuka” statrudno podjąć osta­ tuetkę otrzymał prof. Leszek Mąteczną decyzję. dzik, wybitny twórca nowej formy teatru, założyciel i szef Sceny Plalometrów szlak rowerowy, który łączy stycznej KUL (od 1969), autor plakapięć województw, 400 zabytków, atraktów i grafiki książkowej, jeden z najcji turystycznych od Elbląga, przez wszechstronniejszych polskich twórRoztocze, po Świętokrzyskie — powieców działający w Lublinie. dział reprezentujący szlak Green Velo — Dla mnie to wyjątkowa nagroda. Piotr Dwurnik z Regionalnej OrganizaZwłaszcza w kontekście tej misji, która

151


gala ambasadorów wschodu

się za nią kryje, czyli zauważenia tych zjawisk, tych relacji i emocji, które wykazują ludzie dla tego rejonu, czyli dla wschodu — powiedział nam Leszek Mądzik. Zauważył również, że wschód Polski jest dla niego inspiracją w twórczości. Nie tylko ze względu na przyrodę. — Jest tu jakaś ludzka wrażliwość, której nie zna się chyba w innych regionach kraju. Jest tu jakaś gotowość spotkania, rozmowy, pomocy. Uchowajmy to, bo świat gdzieś gubi taką wartość — mówił twórca Sceny Plastycznej KUL. Nagrodę specjalną, za propagowanie etosu pogranicza i budowanie mostów pomiędzy ludźmi różnych narodowości, wyznań i kultur, otrzymał Doroteusz Fionik z Muzeum Małej Ojczyzny w Studziwodach niedaleko Bielska Podlaskiego. Przepięknie, wschodnio artykułując głoski Doroteusz Fionik podziękował również swojej żonie,

za równe zaangażowanie w prowadzenie muzeum.

Czysta Rzeka jako nowa inicjatywa O tym, jak pełni inicjatyw są mieszkańcy wschodniej Polski świadczy

Jest tu jakaś ludzka wrażliwość, której nie zna się chyba w innych regionach kraju. Jest tu jakaś gotowość spo­ tkania, rozmowy, pomo­ cy. Uchowajmy to… również nowa inicjatywa, która wyrosła niejako obok konkursu na Ambasadora Wschodu – program Czysta Rzeka. Jak opowiadał Daniel Parol, była to początkowo akcja oczyszczania brzegów rzeki Bug, zainicjowana

152

w 2018 roku. Już po pierwszej edycji przerodziła się w akcję wykraczającą poza wschodnią Polskę. W ubiegłym roku, podczas pierwszej edycji akcji od marca do maja zebrano 55 ton śmieci z brzegów Bugu. W tym roku druga edycja Czystej Rzeki ma przybrać zasięg ogólnopolski, zatem efekty będą jeszcze lepsze. Tegoroczną Galę Ambasadorów Wschodu uświetnił występ kwartetu jazzowego oraz wystawy foto­ graficzne grupy Magia Podlasia oraz Piotra Malczewskiego. Partnerami Konkursu o Tytuł Ambasadora Wschodu są: Grupa Arche, Kino Świat, MD Investments, Honda Wyszomirski, Grupa Bialcon, Vito Polska, Kome Polska. Partnerzy organizacyjni to: Hotel Zamek Biskupi Janów Podlaski, Pałac Cieleśnica, Pracownia Sztuki Użytkowej RE, Browar Koneser. î



Foto: Arch. Rodzinne

Foto: Arch. Rodzinne

Foto: B. SKarus

w następnym numerze

fotoReportaż Dzieci świata

Brzegiem rzeki Powrót do domu

Bogusław Skarus, siedlczanin, wieloletni animator kultury, podróżnik, artysta fotografik, dzieli się z Czytelnikami „Krainy Bugu” poruszającymi obrazami dzieci, które spotyka podczas swoich podróży po świecie.

Gdzieś od Włodawy, w dół rzeki, Bug cieszy się wielką sławą. Jest opisywany, odwiedzany przez turystów. — A nasz Bug, ten, który pamiętam z Hołubia i okolic, wijący się w kształcie litery „S”, jest skromniejszy, ale piękny, a dla nas swojski — mówi Izabela ze Swie­ żawskich Płatkowska.

— Fotografowanie dzieci to wielka przyjemność, ale też odpowiedzialność. Dzieci są bardzo naturalne, nikogo nie udają, pokazują prawdziwe emocje i uczucia. Podczas moich wojaży po kilku kontynentach często spotykałem dzieci bardzo biedne, głodne i zaniedbane. Dla większości z nich nowe ubranie jest niebywałym luksusem, a dach nad głową darem niebios. Wiele z nich żyje z żebrania i drobnych kradzieży, nie myśląc o tym, co będzie jutro… Mimo nędzy i braku jakichkolwiek perspektyw na przyszłość potrafią się uśmiechać. Ten uśmiech zdaje się pytać nas wszystkich, którym niczego nie brakuje: dokąd ten świat zmierza? Łzy dziecka są największym wyrzutem sumienia…

Rzeka, którą widziała z okien dworu, a do której przez prywatny park schodziła codziennie, symbolizuje szczęśliwe dzieciństwo. Wartki jej nurt, z wirami i roślinnością przy brzegach, także z pychówkami oraz dwoma promami, przypomina, że od pokoleń w Hołubiu żyli sąsiedzi, modlący się we wschodniej liturgii (jako grekokatolicy, a potem prawo­sławni) i że oni „byli nasi”, a to oznacza, że najbliżsi. Mówili po swojemu: niby to po ukraińsku, ale może też po chachłacku; wszyscy się rozumieli i znali tę mowę. Historia jej własna oraz rodziny Swieżawskich dziś jest częścią tożsamości lokalnej – to taki hołubski mikroświat nad Bugiem, o którym pisze Piotr Szymon Łoś.

154

Reportaż Cyrkowcy z Krainy Bugu Historia Jakuba i Janiny Kańkowskich z Broku nad Bugiem, największych artystów cyrkowych początku XX wieku, nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie przypadek… — Podczas organizowanych przeszło 10 lat temu Dni Otwartych w Broku od jednego z mieszkańców dowiedziałem się, że przy ulicy Mickiewicza mieszkała słynna para cyrkowców, która swoją sztuką zachwycała cara, mieszkańców Moskwy, Wiednia, Petersburga czy też Warszawy. Ich specjalnością była tzw. żonglerka salonowa – żonglowali przedmiotami kojarzonymi z bogatym mieszczaństwem, np. stolikiem do kawy, cylindrem lub walizką. Zajmowali się też tresurą psów. Najstarsi mieszkańcy Broku pamiętają ich występy na rynku, które były nie lada atrakcją, szczególnie dla dzieci — opowiada Tomasz Porowski, który odnalazł archiwalne plakaty i zdjęcia, uwieczniające niezwykłe życie Jakuba i Janiny w ich cyrkowym anturażu.

NUMER 25/2019 Redaktor naczelny: Daniel Parol Redaktor prowadząca: Monika Mikołajczuk Sekretarz redakcji: Justyna Franczuk Dyrektor artystyczny: Andrzej Zawadzki Felietony: Zbigniew Górniak, Anna Maruszeczko, Leszek Stafiej Fotografia lotnicza: Robert Lesiuk Styl życia: Barbara Chwesiuk Turystyka: Łukasz Długowski Kultura i sztuka: Sylwia Hejno, Małgorzata Jaszczołt, Grażyna Lutosławska, Małgorzata Nikolska Historia: Jerzy Samusik, Marcin K. Schirmer Kuchnia: Waldemar Sulisz Natura: Andrzej G. Kruszewicz, Artur Tabor Współpraca: Ewa Bagłaj, Stanisław Baj, Adam Białczak, Dagmara Jaworska­‑Bednarek, Mariusz Kalinowski, Izabela Radzikowska, Krzysztof Sobota, Tomasz Wawryniuk Foto: Sylwia Garucka-Tarkowska, Leszek Karbowiak, Bartek Kosiński, Dominik Stecki, Małgorzata Sulisz Ilustracje i mapy: Bożena Kosieradzka, Paweł Litwin, Beata Podwojska Korekta: Maciej Omelaniuk, Andrzej Zawadzki Sekretariat i prenumerata: Joanna Jaszczuk Wydawnictwo: 5 STRONA Sp. z o.o. ul. Zamkowa 1, 21-505 Janów Podlaski Numer rachunku bankowego: 75 1240 2685 1111 0010 6091 6234 Pekao SA Adres redakcji: ul. Rynek 12, 08-200 Łosice tel. 83 357 51 46 e-mail: magazyn@krainabugu.pl Prenumerata, numer bieżący oraz numery archiwalne dostępne także online: www.krainabugu.pl/sklep Okładka: Adam Falkowski

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTERSTWA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO pochodzących z Funduszu Promocji Kultury




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.