Ińskie Point Nr 7/2017

Page 1

Nr 7

17 SIERPNIA 2017 4

4

.

I

Ń

S

K

I

E

L

Kochana Mamo! To już usmy dzień na naszych koloniach. Czasem tęsknimy za tobą i tatom, ale czas nam mija bardzo szypko, a pani zapewnia nam mase atrakcji, więc nie nudzimy się. Rysujemy szlaczki, wymyślamy sobie różne takie śmieszne chistorie, śpiewamy piosenki o naszych fajnych koloniach i gramy w podchody oraz kompiemy się w jeziorku, ale nie zawsze, bo pani mówi, że żeby się kompać, musi być ciepło. Tylko Patryczek siedzi sam i się z nami nie bawi, bo woli swojego gejmboja. Jak pada deszczyk to chodzimy sobie do kina i oglądamy różne filmy. Jeden był taki bardzo ciekawy, o kaczkach i były tesz wtedy inne dzieci na sali, ale one tam pszyszły ze swoimi rodzicami. Potem oglądaliśmy jeszcze taki o dzieciach, co się bawiły na placu zabaw i ten tesz był bardzo fajny, ale trochę mniej, bo te dzieci tam w bajce mówiły brzytko, a Maciuś to potem cały dzień chodził i po nich powtażał. Potem przyjechała jeszcze taka pani co śpiewała, i ona miała sukienkę i jeszcze tacy panowie z gitarami i my bardzo chcieliśmy do nich pojechać rowerkiem, ale nam pani zabrała i musieliśmy wszyscy iźć pieszo. Musimy już kończyć, bo za chwile zbiurka, ale jak wrócimy, to pewnie napiszemy coś znowu. Baardzo fajnie jest na naszych koloniach! Zuzia z rodzeństwem P.S. A znasz legendę o raku?

A

T

O

F

I

L

M

O

W

SPIS TREŚCI: POWRÓT DO KORZENI....................................................... 2 ARABSKI SEKRET – SPOTKANIE Z TWÓRCAMI.............. 2 OSWOIĆ DEMONY............................................................... 3 SASHA BOOLE I LIMBOSKI – RELACJA........................... 6 FOLK PRZETRWANIA......................................................... 7 O WOLNOŚCI I BRAKU 'POMIĘDZY'................................. 9 KWACZE OPOWIEŚCI........................................................ 10 TAKI DUŻY, TAKI MAŁY, MOŻE BYĆ [...].........................12 LA DOLCE VITA?.................................................................13 PRAGA-CZYŚCIEC-RZYM...................................................14 JĄDRO CIEMNOŚCI............................................................15 OBUCHEM W WIDZA.........................................................16 SKISŁE MLEKO.................................................................. 18 PAPKOLOGIA, CZYLI [...].................................................. 18 O FILM DLA DZIECI..........................................................20 AMERYKAŃSKI MELANŻ...................................................21 APOKALIPSA NIEWYDARZONA?..................................... 22 MARK KONTRA CZERWONA PLANETA.......................... 23

Kino Morena ul. Przybrzeżna 1 tel. 91 562 30 84

Klub Festiwalowy Restauracja „Srebrna Rybka” (koło Kina Morena)

„Jaskinia Zapomnianych Snów” ul. Poprzeczna 1

Kino Plenerowe przy Gospodarstwie Rybackim

E


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy A R A B S K I

Marta Kasprzak

POWRÓT DO KORZENI

„C

o jest dla mnie najważniejsze? Dla mnie to możliwość porozmawiania” – wyznaje główny bohater Arabskiego sekretu, drugiego filmu zrealizowanego przez Julię Groszek. Kamil Filipek wie, że jest synem Ilhama Al Madafaiego – gwiazdy muzyki bliskowschodniej, artysta zaś nie jest świadomy faktu, że trzydzieści kilka lat wcześniej został ojcem. Dobrą okazją do spotkania zdaje się wywiad, na który Kamil chce umówić się ze swoim rodzicem jako anonimowy dziennikarz. Bohater, którego imię oznacza w języku arabskim perfekcję, doskonałość, odnajduje swojego ojca na liście pięćdziesięciu najbardziej wpływowych Arabów. „Ten film jest tylko środkiem do realizacji innego celu” – ujawnia mężczyzna. Podróż do Ammanu przynosi dozę niepewności: czy do spotkania ostatecznie dojdzie? Jak piosenkarz zareaguje na zaskakującą wieść?

S E K R E T pokazuje zdjęcia z przeszłości... Gwiazdor Ilham Al Madafai opowiada o sytuacji politycznej w Iraku oraz podejmowanym powrocie do korzeni. W filmie wykorzystano często stosowany w dokumentach tryb obserwacyjny. Prowadzona z ręki kamera, jako niemy świadek wydarzeń, obserwuje scenę poznania się syna z ojcem. Po chwili ekran wypełnia słoneczna kula, stanowiąca nieco wyeksploatowaną przez filmowców metaforę szczęścia. Na odbiór filmu miała wpływ wcześniejsza projekcja krótkometrażowego dokumentu, który osadził prezentowany w Arabskim sekrecie temat w szerszym kontekście. W ramach warsztatów, prowadzonych podczas Ińskiego Lata Filmowego przez dziennikarza Cezarego Ciszewskiego, przeprowadzono serię wywiadów z mieszkańcami Ińska. Rozmówczynie opowiadały o swoich korzeniach i zastanawiały się, czy – ze względu na posiadanie przodków innej narodowości – mogą określać się mianem „prawdziwych Polek”. Temat podjęty przez uczestników warsztatów wydaje mi się znacznie ciekawszy niż jednostkowa perspektywa prezentowana dość beznamiętnie w Arabskim sekrecie. Niestety, zrealizowany w Ińsku materiał jest krótki i pozostawia spory niedosyt. Mam jednak poczucie, że przeprowadzenie dłuższych i bardziej wnikliwych wywiadów mogłoby skutkować powstaniem filmu bardziej interesującego i bardziej angażującego widzów niż wtorkowy „gwóźdź programu”.

Dawid Dróżdż

Problem, wokół którego skoncentrowana jest akcja filmu, posiada niewątpliwie potencjał dramaturgiczny. Niestety, efekt ekranowy rozczarowuje: konstrukcja filmu jest dość chwiejna, a postaciom brakuje psychologicznej głębi. Wydarzenia Arabskiego sekretu rozgrywają się w londyńskim sklepie oferującym płyty winylowe z muzyką bliskowschodnią, w gabinecie specjalisty, do którego Kamil udaje się po wsparcie psychologiczne czy wewnątrz terminalu lotniska. Perspektywa poznania własnego ojca jest dla bohatera zarazem ekscytująca i niepokojąca. Mężczyzna wykazuje dbałość nie tylko o stronę merytoryczną spotkania – decyduje się na zmianę fryzury i zabieg nitkowania brwi. W rozmowie z rodzicem od samego początku eksploruje jego sferę prywatną – zadaje osobiste pytania,

strona 2

ARABSKI SEKRET – SPOTKANIE Z TWÓRCAMI

44.

Ińskie Lato Filmowe zaserwowało widowni kolejną porcję niepowtarzalnych wzruszeń. Dokument Arabski sekret złamał najtwardsze serca na kinowej sali, zachęcając do żywiołowej dyskusji podczas poseansowego spotkania. Do dyspozycji widowni oddani zostali reżyserka filmu Julia Groszek i główny bohater Kamil Filipek. Prowadzący spotkanie Krzysztof Spór, dostrzegając poruszenie odbiorców, oddał głos widowni, ochoczo wy-


I

Ń

S

K I

E

A R A B S K I rażającej chęć zadania nurtujących pytań i podzielenia się refleksjami po filmie. Na wstępie reżyserka opowiedziała o kulisach znajomości z Kamilem i przygotowaniach do podróży nad Morze Czerwone. Groszek wspomniała o swoistym pakcie, w którym obie strony czerpały korzyść z filmowej współpracy. Kamera okazała się pretekstem umożliwiającym zrealizowanie prywatnych marzeń Kamila i poruszenia tematu od dłuższego czasu nurtującego twórczynię. Dokładny opis podróży przybliżył widzom trudy napotykane przez ekipę podczas realizacji i towarzyszące jej nieprzewidziane sytuacje. Okres zdjęciowy trwał w Polsce około półtora roku,

P

O

I

N

T

S E K R E T

OSWOIĆ DEMONY Z reżyserką filmu Arabski sekret Julią Groszek oraz głównym bohaterem Kamilem Filipkiem rozmawiają Dawid Dróżdż i Maciej Karwowski Dawid Dróżdż: Zacznijmy od Kamila – mimo powagi historii, w filmie bije od ciebie duży spokój. Jak to się stało, że z zimną głową potrafiłeś do tego podejść? Jak wyglądały przygotowania, czy oswajanie z kamerą wpłynęło na to, że wyglądałeś niemalże jak prawdziwy aktor? Kamil Filipek: Stało się tak być może dzięki zastosowanemu zabiegowi, mianowicie byłem jedyną osobą podczas zdjęć, która nie widziała ani urywku materiału. Chociaż

lecz najintensywniejszym czasem okazał się siedmiodniowy pobyt w Jordanii. Goście z trudem potrafili ubrać w słowa towarzyszące im wówczas emocje. Po wywołujących silne wzruszenia wątkach atmosferę rozładowała krótka dyskusja o piłce nożnej. Filipek przyznał, że mimo uwielbienia, jakim jego ojciec darzy Chelsea Londyn, on pozostał wierny ulubionej drużynie z Liverpoolu. „Nie wybiera się ani rodziny, ani drużyny” – przyznał zasmucony faktem spadku formy swojego ukochanego zespołu. Podczas spotkania nie mogło zabraknąć pytań o trudną sytuację współczesnych imigrantów. Goście zgodnie wyrazili frustrację wobec cechującej dużą część polskiego społeczeństwa wrogości wobec obcych nacji. Groszek opowiedziała o życzliwości osób napotykanych na ulicach Ammanu podkreślając, że każdy z nas jest takim samym człowiekiem, niezależnie od pochodzenia czy wyznania. Piękną puentą spotkania były ciepłe słowa widowni entuzjastycznie podkreślającej wartość dzieła, a także przytoczenie przez jedną z uczestniczek tłumaczenia imienia głównego bohatera jako „perfekcyjny”. Kino Morena ponownie żegnało rozemocjonowaną publiczność, przenoszącą swoje dyskusje w festiwalowe kuluary.

byłem całkowicie przeciwny tej metodzie, udało się. Nawet jak Julia siedziała z operatorem Bolkiem [Bolesław Kielak] i coś oglądali, to zasłaniali ekran tak, żebym nie mógł nic zobaczyć, żebym nie „aktorzył”. Ale powiedziałeś ,,zimna głowa’’ – to nie do końca tak, bo emocji było mnóstwo. Z tym że temat był mi dobrze znany. Byłem do niego przygotowany chyba najbardziej z całej ekipy. Dojrzewałem z myślą, kim jest mój ojciec i że być może kiedyś uda mi się go spotkać. Później pożegnałem się z tą myślą po nieudanych próbach. Ale gdy pojawiła się Julia i złożyła propozycję, powiedziałem ,,czemu nie?’’. Film zahacza o bardzo trudny okres w moim życiu, okres, którego nie przechodziłem gładko. Tak jak Julia opowiadała – spotykała się ze mną na godzinną kawę i kończyła zmęczona, bo miałem tyle demonów w sobie. D.D.: Te demony były związane z tematem? K.F.: Nie bezpośrednio, ale w rzeczywistości nie wiem, jak by moje życie wyglądało, gdyby ojciec cały czas miał ze mną kontakt. Pewnie byłbym spokojniejszym facetem. Nie miałem więc zimnej głowy, bo byłem przepełniony emocjami cały czas. Nadal jestem emocjonalnym gościem, ale na tyle twardym, że udaje mi się powstrzymywać. D.D.: Julio, skąd taki zabieg, żeby trzymać w niecierpliwości Kamila? Kłania się Szkoła Wajdy? Julia Groszek: Trochę tak. Marcel Łoziński powiedział mi, żeby absolutnie nie wciągać bohatera na drugą stronę kamery w procesie tworzenia. Jest coś takiego, że kiedy widzimy się na ekranie, momentalnie się do tego odnosimy.

strona 3


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy A R A B S K I To się sprawdza wśród profesjonalnych aktorów, bo mogą skorygować swoje wystąpienie, zrobić coś inaczej. W momencie, kiedy się dąży do prawdy i naturalności, to każde pokazanie trochę bohatera wybija, a chodzi o to, żeby on zapomniał o kamerze, żebyśmy się wtopili. Trzymałam się tego, choć było to trudne. Sama dostałabym szału, jakby przez trzy lata ktoś mnie filmował i nie pokazywał mi nawet odrobinki. Szacunek dla Kamila, że to przetrwał. D.D.: Ile trwał okres przygotowań i zdjęć przed wyjazdem do Jordanii? J.G.: W Polsce półtora roku. Tylko to był na przykład jeden czy trzy dni na miesiąc, czasem godzina dziennie, albo w ogólne nie było zdjęć, bo Kamil nie przychodził... (śmiech) K.F.: Raz tak było, że przyszedłem i stwierdziłem, że nie jestem w stanie kręcić ze względu na moje demony. Wtedy akurat Gosia odeszła, spotykałem się z inną dziewczyną i się strasznie z nią pokłóciłem, byłem po nieprzespanej nocy, po mega awanturze. A mieliśmy kręcić jakiś epizod, w którym jechałem do babci. Kompletnie mi się to nie zgadzało z życiem, starałem się grzecznie odmówić. Ale uparli się, że jednak będzie ze mną kamera, więc musiałem ich zgubić. Wtedy zrobiłem chyba najbardziej ordynarny i chamski manewr w życiu. Później wróciłem do nich i zobaczyłem, jak smutni siedzą na przystanku. (śmiech) Przeprosiłem ich jeszcze raz, poprosiłem o wyrozumiałość i odszedłem. Ale czy kiedyś się nie pojawiłem, jak się umawialiśmy? J.G.: Na przykład raz nie wróciłeś z Mazur na zdjęcia i myśmy czekali sześć godzin u mnie na kanapie, na stand by. A ty dzwoniłeś i mówiłeś: ,,Wiesz co? Jestem cały czas na środku jeziora...”. K.F.: Wtedy oprócz tego, że zawiodłem Julię i całą ekipę filmową, co idzie w koszta i czas, to jeszcze zawiodłem przyjaciela, bo miałem wtedy jechać pomagać Włodkowi Dembowskiemu organizować Kazimiernikejszyn, czego sobie do tej pory nie wybaczyłem. Julia trafiła wtedy na taki czas w moim życiu, że znów się stałem zbuntowanym, zdemonizowanym facecikiem. D.D.: Bardzo często mówisz o demonach. K.F.: W zasadzie to są słowa Julii, ale to też kwestia wiary. Wydaje mi się, że jeśli nawet nie doświadczyłem przejęcia i nawiedzenia, to jednak miałem do czynienia z tymi złymi stworami, które się pałętają po naszych trzech wymiarach.

strona 4

S E K R E T D.D.: Julio, mówisz, że półtora roku trwały zdjęcia w Polsce, ale stosunkowo mało ich weszło do filmu, zaledwie około pół godziny. J.G.: Właściwie tak. Film dzieli się niemalże równo na pół, ale w Jordanii byliśmy 7 dni, a w Polsce kręciliśmy dość długo. W Jordanii była petarda, myśmy kręcili 16–18 godzin dziennie, plus zrzucanie materiału, spaliśmy po cztery godziny. Emocje sięgały zenitu, kłóciliśmy się, byliśmy w jednym apartamencie, nie było z nami kierownika produkcji. Jeździliśmy w piątkę jednym niewygodnym samochodem, klimatyzacja zawodziła, więc albo się dusiliśmy, albo zamarzaliśmy. To była jazda bez trzymanki. Nie było tak jak w Warszawie, że Kamil może odwrócić się na pięcie i uciec w siną dal, tylko byliśmy na siebie skazani. Jordania była arcyciekawa, ona konstytuuje cały ten film, więc to było jasne, że proporcjonalnie więcej jej wejdzie. K.F.: Z Polski Julia z Hubertem [Hubert Pusek, montażysta] wyciągnęli meritum, czyli niemalże prostą drogę do tego wyjazdu. Tam była oczywiście masa różnych scen z mojego życia, ale ostatecznie to nie miał być film o całym moim życiu, tylko o tej podróży. D.D.: Mimo że tych scen było mało, fajnie zostały zarysowane postaci zarówno mamy, jak i babci, choć ta pojawia się tylko w jednej scenie. K.F.: Tak więc wszystko, co najważniejsze w moim życiu, zostało tak naprawdę pokazane. D.D.: Dlaczego nie została zarejestrowana scena, w której udało się wam w końcu dodzwonić do brata Kamila? J.G.: Przez 3–4 dni w ogóle nie mogliśmy się dodzwonić. Odwołaliśmy się do Jordańskiego Funduszu Filmowego, dyrektor jest kumplem Mohamada. Poprosiłam, aby załatwił nam, żeby Mohamad jednak odebrał od nas telefon. Ostatecznie ja z nim rozmawiałam. W Jordanii przez część czasu ekipa była filmowana. Na przykład Kamil w hotelu mówi bezpośrednio do nas. Podczas montażu wyeliminowaliśmy siebie, bo nasza obecność okazała się zbędna do opowiedzenia tej historii. Maciej Karwowski: Ekipę widać w jednym ujęciu podczas wejścia do rezydencji. J.G.: Tak, ale to już była ekipa na wywiad, więc pokazanie jej było uzasadnione.


I

Ń

S

K I

E

A R A B S K I D.D.: Pierwsza scena przedstawiająca dylemat Kamila dotyczący obecności kamery podczas rozmowy jest zdublowaniem sceny ze środka filmu. Dlaczego wybrałaś tę scenę jako otwierającą? J.G.: Lubię mocne wejścia, żeby od razu złapać uwagę widza i go zainteresować. A to była jedna z najważniejszych kwestii, na tym film jest oparty. Każdy pyta, kto komu więcej dał? Czy Kamil był tworzywem, czy zrobiliśmy to razem?. Ta scena podnosiła temperaturę. D.D.: Jak przebiegał koncert? K.F.: Mój ojciec jest mistrzem w swoim fachu. Oglądałem wiele koncertów z bliska, ponieważ pracowałem jako techniczny, między innymi z Kapelą ze Wsi Warszawa. Udało mi się pracować przy Paulu McCartneyu, Rogerze Watersie, Nine Inch Nails, których jestem fanem od wielu lat. Być może przez to, że mój ojciec jest muzykiem, od zawsze miałem sentyment do muzyków. Ojciec grał z chorą ręką. W wieku 70 kilku lat dał trzygodzinny koncert…

J.G.: Skończył o 3:10! Myśmy już ledwo żyli. D.D.: Czyli to nie był typowy koncert? K.F.: To była noworoczna impreza – głównie dla diaspory irakijskiej, w której mój ojciec jest bardzo ważnym człowiekiem. Zaaranżował hymn Iraku po upadku reżimu Saddama Hussajna. Jest naprawdę wielką osobą. M.K.: W filmie pojawia się informacja, że twój oj-

P

O

I

N

T

S E K R E T ciec jest jednym z najbardziej wpływowych obywateli kraju. Czy to tylko przez jego działalność muzyczną, czy zajmuje się czymś jeszcze? J.G.: To jest naprawdę gwiazda – Bono Bliskiego Wschodu. K.F.: Prowadzi działalność społeczną, wspiera chrześcijańską szkołę, mimo że jest muzułmaninem. Być może jest to spowodowane tym, że chrześcijańskie środowiska też są mocno nastawione na działalność charytatywną. D.D.: A propos Kościoła. Widzieliście Komunię Anny Zameckiej? Tam komunia jest symbolicznym momentem spotkania się. Tutaj jest to Nowy Rok. Czy to też symbol, czy była to jedyna możliwość spotkania? J.G.: Widzieliśmy. Sytuacja była taka, że my przez pół roku czekaliśmy na ten koncert. Siedzenie w sieci, czesanie fanpage’y, wpisywanie „Ilham Al Madfai in concert”. Wszystkie sposoby wyszukiwania wtedy przećwiczyłam. Raz zobaczyłam, że był w Egipcie dzień później i powiedziałam sobie: jak my mamy coś zaplanować, jak oni nie mają agendy. Ustalają swój harmonogram najczęściej dwa dni przed. To był absolutny przypadek, że się dowiedzieliśmy o Sylwestrze. Siedziałam w knajpie na Placu Zbawiciela, przeszukiwałam Internet, zajrzałam na facebookowy profil knajpy, w której ostatecznie odbywał się koncert i zobaczyłam plakat „Ilham Al Madfai – 31 grudnia”. Od razu uruchomiłam wszystkie telefony. D.D.: Kamilu, zostałeś postawiony przed faktem dokonanym. J.G.: Nie mieliśmy kasy, sprzętu, nic. Zorganizowaliśmy się w dwie doby. Założyłam oszczędności życia. Polecieliśmy we czwórkę. To nie było zaplanowane. M.K.: Powiedziałaś o oszczędnościach. Ile kosztował ten film? J.G.: Ja skończyłam kurs DOK PRO [dokumentalny pro-

strona 5


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy A R A B S K I gram w Szkole Wajdy], na którym film dyplomowy robi się zazwyczaj trzydziestominutowy i na to jest 30 tysięcy. Ludzie z branży wiedzą, że to jest jak na waciki. Wiedzieliśmy, że nie zrobimy tego filmu bez pojechania za granicę, więc koszty rosły. Nie bez problemu aplikowaliśmy do PISF–u i cudownie się złożyło, bo dostaliśmy 100 tysięcy. Okazało się, że to nadal za mało. Wyjazd, prawa do muzyki itd. to są bardzo drogie rzeczy. Reasumując, szkoła wyłożyła 30 tysięcy, plus sprzęt ok. 100 tysięcy, 100 tysięcy z PISF-u i 100 tysięcy z telewizji. M.K.: Tak jak wspomniałaś, część budżetu była przeznaczona na wykupienie licencji na utwory. Zastanawiałem się, czy w ogóle musieliście płacić za utwory. Czy trudno było uzyskać licencję ze względu na to, że była to muzyka ojca Kamila? J.G.: Załatwialiśmy to formalnie „od a do z” z managerem z Londynu, dzięki naszemu konsultantowi muzycznemu Pawłowi Juzwukowi. Nie mieliśmy żadnych specjalnych względów, ponieważ nie mieliśmy już kontaktu po spotkaniu. Wykorzystane zostały cztery utwory ojca, pozostałą część muzyki napisał Wojtek Błażejczyk, który zrobił genialną robotę. Zakochałam się w tej muzyce. Naszym odniesieniem była muzyka Gustavo Santaolalla, który dostał już dwa Oscary za Tajemnice Brokeback Mountain i Babel. Ten kawałek, który mieliśmy jako odniesienie, był z Dzienników motocyklowych – to było coś fantastycznego. Wykorzystywaliśmy tę muzykę, aby pod nią montować. M.K.: Za zdjęcia w tym filmie był odpowiedzialny Bolesław Kielak, szwenkier przy takich filmach jak PolandJa, 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach, Planeta singli, Dżej Dżej – raczej kino komediowe. Trudno było pomyśleć, że ktoś taki zajmie się dokumentem na bardzo poważny temat. Skąd się wzięła decyzja, żeby go zatrudnić? Jak wyglądała ta współpraca? J.G.: Po pierwsze Bolek Kielak jest fantastycznym gościem. Pracowaliśmy razem w 2009 roku, ale wtedy nie nawiązaliśmy żadnej właściwie relacji. Później tak się złożyło, że byłam kierownikiem produkcji jego dyplomu, ale nie posunęliśmy się wówczas daleko w tej znajomości. Wiedziałam jedynie, że robi bardzo dobre zdjęcia. Poleciałam go koledze, kiedy szukał operatora, dzięki czemu mieliśmy okazję trochę się poznać. Nie wiem, jak ostatecznie do tego doszło, ale zapytałam, czy przyszedłby na zastępstwo, po czym stwierdziłam, że tylko z nim będę to robić! Totalnie zapalił się do tej historii. Operatorzy, szwenkierzy pracu-

strona 6

S E K R E T jący przy dużych rzeczach są zawsze głodni artystycznych projektów. W tych filmach, które wymieniłeś, jesteś trybikiem w machinie. To jest kino producenckie. On świetnie sobie tam radził, ale tutaj był autorem zdjęć „od a do z”. Zrobił super zdjęcia, a ponadto jest świetnym człowiekiem. To był ekstremalnie trudny projekt, w którym stwierdziłam, że muszę mieć kogoś, na kogo mogę liczyć też jako na człowieka. K.F.: On był bardzo ważny. Kiedy między nami iskrzyło, był idealną równoważnią. Starał się zarówno jedną, jak i drugą stronę wprowadzić w nastrój ugody, twórczej współpracy. M.K.: To na koniec jeszcze pytanie, które mnie nurtuje: na czym polegał zabieg, który miałeś wykonywany u fryzjera? K.F.: To było usuwanie włosków z twarzy za pomocą nitek. Ciekawe doświadczenie, bo od podstawówki nie chodzę do fryzjera. Wytnijcie to. (śmiech)

Łukasz Cygiel Zuzanna Szor

SASHA BOOLE I LIMBOSKI – RELACJA Z KONCERTÓW

S

asha Boole, młody artysta pochodzący z Ukrainy, jest w tej chwili jednym z ważniejszych przedstawicieli sceny folkowej. Jego muzyka inspirowana jest dokonaniami takich artystów jak Johnny Cash czy Bob Dylan. Czuć w tej muzyce elementy westernu, zapach cygar i dobrą whisky. Boole jest multiinstrumentalistą, gra na gitarze, banjo, harfie, różnego rodzaju harmonijkach ustnych i innych „przeszkadzajkach”. Sporo występuje poza granicami swojego kraju; w Polsce zagrał już około 200 razy, czasem daje 50 koncertów rocznie, co nawet dla polskich artystów byłoby sporą liczbą. Do Ińska przyjechał prosto z trasy po Słowacji, promującej tegoroczny album Golden Tooth. Koncert zaczął się po godzinie 21:00. Po gorącym przywitaniu muzyk zaczął od szybkich i wesołych utwo-


I

Ń

S

S A S H A

K I

E

B O O L E

rów o popowym charakterze. Zabrzmiał I Know For Sure, chwytliwy kawałek z ostatniej płyty, który idealnie nadaje się na singla. Play and Pray to kolejna kompozycja dobra do tańca. Prawie każdą piosenkę muzyk okraszał anegdotą. Były więc opowieści o marihuanie, o zawiązywaniu przyjaźni, o podróżowaniu. Zabrzmiała też piosenka, ponoć po-

czątkowo z przeznaczeniem dla dzieci, o niebezpiecznym tytule Cocaine. Po serii szybkich utworów przyszła kolej na ballady i muzykę bardziej liryczną. Słuchając głosu Boole’a w takich utworach, ma się wrażenie, że śpiewa dla nas Bob Dylan albo Neil Young. Tańców nie było, było za to wspólne śpiewanie, no bo kto nie potrafi zaśpiewać: „Ooooo ooo…”. Sasha Boole to człowiek-orkiestra. Doskonale gra na gitarze, chyba jeszcze lepiej na harmonijce, dołóżmy do tego element stopy perkusyjnej i mamy atmosferę idealną na letnie wieczory. Po koncercie Sashy Boole’a, z niewielkim opóźnieniem wystąpił Limboski. Pod tym pseudonimem ukrywa się Michał Augustyniak, młody chłopak pochodzący z Wałcza w zachodniopomorskim. Śpiewa i gra na gitarze, głównie w klimacie blues i pop. Niektórzy mogą go kojarzyć z przebojów, które dość często były puszczane w radiowej Trójce, m.in. Świat to kwiat czy W trawie. Na pewno wiele osób zna go z polsatowskiego programu Must Be The Music. Mimo młodego wieku Michał wydał już sześć albumów, a ostatni W trawie. I inne jeszcze młode to kompilacja dotychczasowych jego utworów z kilkoma nowymi. Jeśli weszło się do Srebrnej Rybki, gdy koncert już trwał, a nie znało się twórczości zespołu, można było odnieść wrażenie, że śpiewa sam Maleńczuk. Augustyniak

P

O

I

N

T

I

L I M B O S K I

zachwyca publiczność swoim niskim głosem (dziewczyny ponoć za nim szaleją). Sprawnie radzi sobie jako grający na gitarze bard. Większość jego muzyki to okołobluesowa śpiewogra, czasami Limboski skręca w klimaty reagge czy szybszego rocka. Kompozycje były okraszane syntezatorowymi barwami i organami przez Jacka Cichockiego. Podczas koncertu w Srebrnej Rybce muzycy zaprezentowali zarówno utwory, które znalazły się na dwóch wcześniejszych albumach, jak i swój najświeższy singiel – Lato Miłości, będący zapowiedzią nadchodzącej płyty o tym samym tytule. Teksty skupiają się na relacjach męsko-damskich potraktowanych z lekką ironią; rzecz yważne, jak miłość, samotność, rozstania, przedstawione są z przymrużonym okiem i zaśpiewane z typowym poker-face Michała Augustyniaka. Ta energetyczna mieszanka zadziałała na publiczność ożywczo. Już po kilku utworach na parkiet zaczęły wkraczać pierwsze osoby, by finalnie zapełnić go całkiem gęsto. Reszta uczestników, rozlokowana w dalszej części sali, bawiła się również, podrygując i klaszcząc od czasu do czasu. W ten sposób, dzięki wspaniałej atmosferze i zaangażowaniu ińskiej publiczności, artyści nie mieli innego wyjścia, niż zagrać bis. Po koncercie uczestnicy w większości przenieśli się do ogródka, w którym przez kolejne kilka godzin wymieniali wrażenia z projekcji i koncertów.

FOLK PRZETRWANIA Z ukraińskim artystą-multiinstrumentalistą, śpiewakiem folkowym Sashą Boole rozmawia Łukasz Cygiel Łukasz Cygiel: Wiem, że zagrałeś grubo ponad sto koncertów w Polsce, a mimo to chyba jeszcze jesteś mało rozpoznawalny u nas. Czy mógłbyś

strona 7


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy S A S H A w paru słowach przedstawić się, powiedzieć skąd pochodzisz, jak się zaczęła twoja kariera muzyczna, jakie są twoje inspiracje? Sasha Boole: Tak naprawdę tych koncertów było już około dwustu. Pochodzę z południowo-zachodniej części Ukrainy, z miejscowości Czerniowce blisko granicy z Rumunią. Można powiedzieć, że moja kariera zaczęła się w 2014 roku, ale traktowałem to raczej jako żart. Zawsze marzyłem o grze na gitarze, bo tak łatwiej dużo kobiet poderwać (śmiech). Następnie nagrałem pierwszą płytę, Vol. 1, i granie stało się moją pracą. Z tego się utrzymuję. Co do

inspiracji… Inspiruje mnie wiele rzeczy: i te smutne, i te wesołe. Wiele czerpię z muzyki amerykańskiej, głównie folku i country. Ta muzyka ma w sobie coś autentycznego, nie musisz być dobrym technicznie, aby grać ten rodzaj, a doskonale oddaje moje emocje. Ł.C.: Słuchając twoich wolniejszych utworów, tych lirycznych, słyszę wpływy Neila Younga. Czy on cię inspiruje w jakiś sposób? S.B.: Tak… zdecydowanie, Neil Young, Johnny Cash, Bob Dylan, czyli postacie z kultury amerykańskiej. Również wielu ukraińskich muzyków, których nazwiska raczej Polakom nic nie powiedzą. Wiele osób mówi mi, że skoro pochodzę z Ukrainy, powinienem grać typowy ukraiński folk, kobza i te sprawy. Jednak gram mieszankę folkloru z USA i Ukrainy. Ł.C.: Jesteś obecnie w trasie, czy występ w Ińsku

strona 8

B O O L E jest jednorazowym wypadem? S.B.: Obecnie jestem w trasie. Wróciłem ze Słowacji, gdzie grałem przez jakieś dwa tygodnie i teraz będę kontynuował koncerty w Polsce przez następne dwa tygodnie. Ł.C.: Masz za sobą koncerty po stronie wschodniej, czyli w Mołdawii, Białorusi, Ukrainie, jak i po zachodniej – koncertowałeś w Niemczech, Szwajcarii, Francji. Jak opisałbyś reakcje na twoją sztukę? Różnimy się od siebie? S.B.: Ludzie ze Wschodu reagują dużo bardziej emocjonalnie. Jest euforia, domagają się bisów, chcą kolejnych piosenek, gdy kończę swój koncert – klaszczą, pokazują emocje. Na Zachodzie, mam tu na myśli zwłaszcza Szwajcarię, gdy gram, w gruncie rzeczy nie wiem, czy moja muzyka podoba się czy nie, wszyscy siedzą spokojnie. Podobnie jest w Niemczech. Różnica jest taka, że tam ludzie po koncercie są już bardziej otwarci, poklepują po plecach, dziękują i kupują naprawdę dużo płyt. My natomiast mamy więcej temperamentu, nie wstydzimy się pokazywać uczuć. Ł.C.: Twoja pierwsza płyta, Vol.1, prawie cała jest po ukraińsku, teraz nagrałeś trzeci już album, Golden Tooth, po angielsku. Czy to z chęci wypłynięcia na szersze wody w Europie? S.B.: Wychodzę z założenia, że koncertuję dużo u was i w krajach ościennych, i chcę, aby moje teksty były zrozumiałe dla słuchaczy. Zwracam uwagę na słowa. Nie potrafię słuchać piosenek, które są fajne, ale nie wiem, o czym jest treść albo jest ona po prostu głupia. Angielski jest językiem międzynarodowym, dlatego w nim śpiewam. Ł.C.: Skoro jesteśmy przy tekstach. Wiemy, co się dzieje w Ukrainie. Czy nawiązujesz także do wojny i polityki swojego kraju?


I S A S H A

Ń

S

K I

E

B O O L E

S.B.: Pochodzę z rejonów oddalonych tysiąc kilometrów od wojny, więc to mnie osobiście nie dotyka, ale słyszę, co opowiadają znajomi, koledzy, którzy są na tej wojnie. Dużo o tym myślę i też o tym piszę, zresztą cała moja druga płyta Survival Folk jest o wojnie na Wschodzie. Nie każdy rozumie poetyckie metafory tej płyty, gdyż staram się na te sprawy patrzeć z wielu stron. W głębi siebie czuję, że muszę o tym śpiewać. Ł.C.: Zasłynąłeś z zagrania 24 koncertów w 24 godziny. Interesuje mnie, jak to wyglądało z punktu widzenia logistycznego. Czy ktoś cię woził taksówką?

P

O

I

N

T

L I M B O S K I S.B.: Tak, niedługo będę w Poznaniu, potem południe Polski: Tatry, małe miejscowości w górach.

O WOLNOŚCI I BRAKU 'POMIĘDZY' Z Michałem „Limboskim” Augustyniakiem rozmawia Zuzanna Szor

S.B.: Miałem ekipę z dwoma samochodami, w razie gdyby jeden na przykład się popsuł (śmiech). Wszystko działo się w Łodzi i okolicach. Chcieliśmy, aby wszystkie miejsca były koło siebie: szkoły, szpitale, przedszkola, dom dziecka, kilka klubów i lokali muzycznych. Zagrałem także w miejscach publicznych, jak tramwaj, dworzec. Ostatni, pożegnalny koncert dałem w firmie ShootCapsule, która tworzy kapsuły czasu z danymi i wysyła je w każdym miesiącu na Księżyc. Również mój koncert został nagrany i pod koniec roku poleci w kosmos, aby może kiedyś jacyś obcy posłuchali mojej muzyki i poznali informację o Ziemi (śmiech).

Zuzanna Szor: Jesteście pierwszy raz na Ińskim Lecie Filmowym?

Ł.C.: Dowiedziałem się, że inspirują cię rzeki. Lubisz zwiedzać i tworzyć nad rzeką. Wprawdzie rzeki tutaj w okolicy nie ma, ale mamy jedno z najczystszych jezior w Polsce. Miałeś okazje trochę pozwiedzać?

L.: Graliśmy dosyć późno, więc było dosyć imprezowo.

S.B.: To prawda. Ogólnie bardzo lubię wodę, właśnie powiedzieli mi, że macie raki, więc jutro planuję zapolować w wodzie, mam nadzieję, że będzie piękna pogoda. Dzisiaj nie miałem już czasu, gdyż przyjechałem przed samymi próbami. Ł.C.: Jesteśmy na festiwalu filmowym. Czy proponowano ci kiedyś może napisanie muzyki do filmu, czy może sam zwróciłeś się z taką sugestią? S.B.: Napisałem muzykę do ukraińskiego dokumentu z elementami fabularnymi Dustard, typowy road-movie o drużynie chłopaków, którzy zbierają różne części motocyklowe, składają z nich motocykle i podróżują na nich. Wiem, że ten film otrzymał już trzy nagrody – jedną w Los Angeles. Ł.C.: Rozumiem, że jedziesz dalej w Polskę?

Limboski: Nie, byliśmy trzy lata temu, ale w trochę innym składzie, częściowo... Z.S.: I co myślisz o ińskiej publiczności? L.: Nie jest to nic specyficznego, publiczność, jaka bywa i tu, i tam, ale ludzie tańczyli, podobało się. Żywiołowo. Z.S.: Czyli bawili się dobrze.

Z.S.: A wolisz, jak jest imprezowo, czy kiedy ludzie po prostu siedzą i słuchają? L.: Wolę, jak jest imprezowo i żywiołowo, choć oczywiście siedzenie i słuchanie jest też ok. Mam jednak wrażenie, że w Polsce tego siedzenia jest trochę za dużo. Ewentualnie jest siedzenie, słuchanie, siedzenie, słuchanie, a potem pięć piw, i już jest... Z.S.: I wtedy jest dobra zabawa. (śmiech) L.: Jest już za dobra zabawa i zaczyna się robić słabo. Brakuje tego „pomiędzy”. (śmiech) Ale jako że zwykle publiczność siedzi i ożywia się dopiero na ostatniej piosence, to taka reakcja, jaka była dzisiaj, cieszy. Z.S.: To był jeden z waszych koncertów w ramach Lata Miłości, prawda? L.: Letnią trasę nazwaliśmy Lato Miłości, ale nie ma to jakiegoś poważnego znaczenia. Z.S.: Czyli nie idzie za tym coś więcej? Nie jest to

strona 9


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy L I M B O S K I materiał z nowej płyty, jakieś nowe utwory? L.: Poniekąd tak. Lato Miłości to singiel, który z założenia miał zapowiadać nową płytę. Teraz jednak jesteśmy w trakcie nagrywania nowej płyty i ona przybiera taki kształt, że ten singiel już jej nie zapowiada. Jest to teraz po prostu jedna z nowych piosenek i być może znajdzie się na tej pły-

cie, może nie, jeszcze nie wiem. Nagrywamy tę płytę, więc nie zastanawiam się nad tym, jaka będzie, ani czy będzie bardziej jak Lato Miłości, czy jak Zima, śmierć. Premiera będzie w lutym, marcu, prawdopodobnie zimą albo późną jesienią ukaże się piosenka, która będzie rzeczywiście zapowiadała tę płytę. Z.S.: Trudniej się śpiewa i gra o miłości, czy o rzeczach smutnych?

Z.S.: A jaką muzykę ty najbardziej czujesz? Skąd bierze się to, co gracie? L.: Nie wiem, z nieba? Z podświadomości, znikąd? Jeśli pytasz o styl, to pewnie najbardziej nawiązujemy do amerykańskiej muzyki, rock’n’rolla, i tak dalej, ale czasem nie. Z.S.: A co to znaczy, że wolni jesteśmy tylko tam, gdzie nas nie znają? L.: To znaczy, że otoczenie, ludzie, którzy cię znają, twoje środowisko, determinuje to, kim jesteś. I jeśli chcesz przeżyć przez chwilę coś w rodzaju prawdziwej wolności, to musisz pojechać tam, gdzie cię nikt nie zna. Bo tylko wtedy nie będziesz ograniczona, zdeterminowana ich poglądem na temat tego, jaka jesteś. To tak, jak kiedy wracasz do rodziny na święta i nagle stajesz się znowu, po trosze tym, kim byłaś, kiedy miałaś 12 lat. Żeby uwolnić się od tych wszystkich wpływów, musisz pojechać tam, gdzie cię nikt nie zna. Z.S.: Znasz zakończenie legendy o raku? L.: Jakiej legendy o raku? Z.S.: Ińskiej legendy o raku. L.: W ogóle nie znam tej legendy. Opowiedz ją.

L.: Nie ma różnicy, bo miłość jest dosyć smutną sprawą najczęściej. Rzeczy smutne zwykle związane są z miłością, ewentualnie ze śmiercią.

Kamil Jędrasiak

Z.S.: Nawiązujecie w swojej muzyce do stylistyki minionych dekad. L.: Swego czasu zastanawiałem się nad tym, czy by nie zacząć grać czegoś nowoczesnego, ale nie potrafię i też nie słucham za dużo nowoczesnej muzyki. Choć co to znaczy: nowoczesnej? Masz w Stanach Zjednoczonych zespoły typu Alabama Shakes – grają nowocześnie, używając zupełnie klasycznych środków wyrazu. Nikt by nie powiedział, że są zespołami retro albo nawiązującymi do przeszłości. Są młodzi i grają taką akurat muzykę.

strona 10

KWACZE OPOWIEŚCI

Z

akwakani w reżyserii Victora Lakisova to przedziwny film. Z jednej strony sprawia wrażenie tandetnej animacji wyprodukowanej tylko dla zbicia umiarkowanego hajsu, zanim widzowie zorientują się, jaki to przeciętniak, z drugiej zaś – momentami prezentuje się jak pierwszoligowy hicior od Disneya albo raczej Blu Sky Studios.


I

Ń

S

K I

E

P

O

I

N

T

Z A K W A K A N I Skąd taka nierówność? Nie mam pojęcia. Może to kwestia problematycznej współpracy pomiędzy twórcami; warto bowiem podkreślić, że mamy do czynienia z koprodukcją amerykańsko-chińsko-rosyjską. Jedno jest pewne: Zakwakani nie są filmem ani wybitnie dobrym, ani wybitnie złym. Trochę szkoda, bo wybrane atuty tego tytułu dawały perspektywę ciepłego przyjęcia – kto wie, może nawet czyniąc zeń kandydata do Oscara. Tymczasem jedyne, co otrzymujemy, to względnie przyjemne oglądadło, pozostawiające po sobie gorzkie wrażenie zmarnowanego potencjału.

Fabuła Zakwakanych krąży wokół trzech grup bohaterów: kaczek mandarynek, kaczek krzyżówek i ludzi. Choć w zasadzie grup jest nawet więcej, bo wśród ludzi również wskazać można pewną różnorodność. Akcja zaczyna się w chwili, gdy do rezerwatu kaczek mandarynek, których aparycja i otoczenie stylizowane są na średniowieczne feudalne Chiny, dociera eskadra wojskowych kaczek krzyżówek, przywodzących z kolei na myśl amerykańską armię czasów drugiej wojny światowej lub wojny wietnamskiej. Jednocześnie do pobliskiej wioski ludzi przybywa tajemnicza kobieta ubrana w gorset, który wygląda, jakby wyciągnięto go wprost z XIX wieku. W efekcie, trudno określić czas akcji Zakwakanych, a nie ułatwia tego „bambusowy tablet”, na którym główny bohater gra w gry wideo, podobnie jak masa steampunkowych gadżetów. Pradawna księga mandarynek głosi, że żyje wśród nich wybraniec zwany Kaczym Synem, a jego zadaniem jest podtrzymywanie ciągłości cyklu słonecznego. Przepowiada ona również nadejście mrocznego posłańca zła, mającego zaburzyć to zadanie, zaś jego pojawienie się zwiastować ma zmniejszenie Słońca do rozmiaru groszku. Jak łatwo się domyślić, nagłe nagromadzenie nowo

przybyłych nie jest więc przypadkiem. Zarówno estetycznie, jak i fabularnie, w Zakwakanych „dzieje się”, i to naprawdę sporo. Jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której odrobina rozkojarzenia, kilka niedosłyszanych linijek tekstu czy chwilowe „zawieszenie” sprawia, że nagle któryś wątek traci na wyrazistości albo nawet spójności, bo np. umknęło naszej uwadze kilka sekund, w których wyjaśnione były motywacje którejś postaci, szczegóły któregoś planu albo po prostu informacja ważna dla dalszego rozwoju danego wątku. W filmie Lakisova wszystko wydaje się jakby „skondensowane” (z tego jednego filmu dałoby się spokojnie zrobić miniserial), a przy całym jego zawrotnym tempie – również dialogów – łatwo się pogubić. Tu należą się dwa słowa komentarza, dla jasności. Po pierwsze, to nie jest tak, że fabuła Zakwakanych jest jakoś szczególnie trudna. Otóż nie, jest wręcz banalnie prosta i sztampowa, ale nagromadzenie postaci, mnogość wątków pobocznych (takich jak zauroczenie policjanta, podstępne plany dwójki cwaniaczków, wątek romantyczny w stylu Romea i Julii oraz parę innych) nieco komplikuje odbiór, zwłaszcza przy dynamice narracji. Po drugie, to również nie jest tak, że każda linijka tekstu ma tu ogromne znaczenie dla zrozumiałości intrygi. Wręcz przeciwnie! Nagromadzenie głupawych, z zamierzenia zabawnych tekstów (swoją drogą, autorzy polskiego tłumaczenia przekroczyli chyba granicę zakamuflowanej wulgarności) sprawia, że w którymś momencie łatwo potraktować część z nich jak biały szum i razem z kilkoma bardziej lub mniej udanymi docinkami, stracić również cenną informację fabularną, która – jak na złość – raczej już nie zostanie powtórzona. Jedna z podstawowych zasad opowiadania historii, tzn. redundancja istotnych treści, została zatem w Zakwakanych zignorowana. Na szczęście nie psuje to całkowicie satysfakcji z poznawania fabuły. Ta rozwija się całkiem interesująco, a jej główny atut zasadza się nie tyle na samym rozwoju wydarzeń (jak już wspomniałem, dość przewidywalnych), lecz na napięciach pomiędzy poszczególnymi bohaterami. I tu nie obeszło się bez kilku zgrzytów, ale jest parę scen, na które się czeka z zaciekawieniem, więc zasadniczo całość

strona 11


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy Z A K W A K A N I się broni. Interesujący jest natomiast jeden wątek przewijający się przez cały film, a mianowicie zróżnicowane podejście do gier wideo – dla jednych to strata czasu, którą można wykorzystać dla odwrócenia uwagi, dla innych źródło inspiracji do działania i kreatywnego myślenia. Szkoda, że nie wyeksponowano go ciut mocniej, a przy tym w nieco bardziej przemyślany sposób, bo skąd zależności pomiędzy strategią gry w ulubioną grę głównego bohatera a sposobem radzenia sobie z bronią posłannika zła – tego się niestety nie dowiadujemy. Wracając do kwestii formy, warto wyjaśnić, na czym polega jej nierówność w Zakwakanych. Otóż, przykładowo, modele oraz animacja ruchu postaci sprawiają wrażenie nieco niedzisiejszych i niezbyt atrakcyjnych (wyjaśni mi ktoś, dlaczego wszystkie psy są częściowo zielone?!), ale już same lokacje, wygląd wody czy sekwencje zniszczeń robią bardzo pozytywne wrażenie. Również działanie różnych pojazdów czy mechanizmów ma swój urok, który mnie niechybnie kojarzył się z animacjami europejskimi, miejscami nawet poklatkowymi. Wizualnie otrzymujemy więc produkt wzbudzający dość ambiwalentne odczucia. To samo dotyczy zresztą muzyki, bo chociaż na ścieżce dźwiękowej znalazło się kilka świetnych utworów, to brakuje jakiegoś sensownego klucza ich doboru albo chociaż konsekwentnego i przemyślanego ich użycia. Żołnierskie krzyżówki, na przykład, pojawiają się przy wtórze wojskowych przyśpiewek oraz Who let the dogs out MC Hammera, później natomiast, zamiast jakiegoś fajnego motywu stworzonego dla nich na potrzeby filmu, w ich scenach zwykle wybrzmiewa kawałek Come with me now zespołu Kongos. Dlaczego więc nie pierwszy utwór, przy którym ich widzimy? Podobnych, trudnych do wyjaśnienia decyzji podjęto przy Zakwakanych znacznie więcej. Na szczęście niektóre z nich zaowocowały fajnymi rezultatami. Wielki „bezczas” produkcji czyni ją bardziej uniwersalną, a przy przesłaniu mówiącym o zdolności do porozumienia (wprawdzie przeciw wspólnemu wrogowi), jest to jednak atut. Podobnie obecność wspomnianej wcześniej steampunkowej estetyki – miło, że pojawiła się ona w mainstreamie adresowanym do młodych widzów, bo dotąd nie było

strona 12

zbyt wielu takich filmów. Miłym zaskoczeniem może być też ostatnia scena przed napisami (a warto podkreślić, że i w trakcie napisów są dodatkowe sceny), ponieważ wybrzmiewa w niej nieśmiało przesłanie, że nie tylko uroda się liczy. Podobnych plusów można byłoby wskazać w Zakwakanych więcej, tym bardziej zatem przykro, że wszystkie te fajne pomysły nie doczekały się równie udanej realizacji.

Sonia Skowronek

TAKI DUŻY, TAKI MAŁY, MOŻE BYĆ ZAKŁOPOTANY

M

am wrażenie, że familijne filmy animowane przechodzą ostatnio przez coś w rodzaju nastoletniej fazy przemian. Realizatorzy, rozentuzjazmowani nowymi technologicznymi możliwościami, stają się niecierpliwi w swoim procesie twórczym i na wielkim ekranie coraz

częściej pojawia się kompletny chaos. Zdarza się, że ten chaos jest bardziej atrakcyjny dla starszej grupy odbiorców, niż dla samych dzieci. Czy tak też było w przypadku amerykańsko-chińsko-rosyjskiej koprodukcji Zakwakani? Chyba nie. Wszyscy na sali byli równie zakłopotani. Może na cześć Tarantino, obraz rozpoczyna się od


I

Ń

S

K I

E

Z A K W A K A N I samej końcówki fabuły, w której Śmigły, czyli nasz główny kaczy bohater, uwięziony jest w klatce z komandorem-krzyżówką. Kiedy zaakceptujemy ten wstydliwie niepotrzebny zabieg, możemy przejść do tego, co miało miejsce trzy dni wcześniej w kaczej wiosce. Nad krainą czuwa ojciec Śmigłego, panujący nad wschodem i zachodem Słońca. Wiedząc o sekretnym posłannictwie Śmigłego, który jako Kaczy Syn musi ofiarować życie dla zakwakanej ludności, ojciec zniechęca go do nauki latania, a w zamian oferuje granie w gry na bambusowym tablecie. Znajdziemy również dwie postaci dziobatych, felernych złodziejaszków, którzy pełnią funkcję błaznów w filmie. Są oni potencjalnym świetnym narzędziem dla złej wróżki, która zgodnie z legendą przybyła do wioski, aby zaatakować Słońce. Przy tej postaci pozwolę sobie na chwilę się zatrzymać, ponieważ to właśnie ona w dużej mierze dbała o ciągłość dyskomfortu małego i dużego widza. Zacznijmy może od formy wizualnej, na jaką zdecydował się reżyser. Musimy wyobrazić sobie, że w kaczym grodzie pojawia się kobieta o groteskowej budowie ciała, zamknięta w gorsecie i bardzo obcisłych spodniach, ozdobionych skórzanymi pasami niczym z kostiumu BDSM wzdłuż jednej z dwóch nieanorektycznych części jej ciała. Wizerunek wieńczy bat. Jeśli jeszcze nie poczuliśmy się gorzej, to gwarantują to liczne obleśne wypowiedzi, które słyszymy w scenach flirtu między babą jagą i zauroczonym policjantem. Nie da się też pominąć słów: ,,Kręcą cię takie przebranka?”, wypowiedzianych do dziobatej krzyżówki-generała, który umalował się, by zamaskować swój gatunek. Spróbujmy przejść dalej. Podczas tego trudnego dla kwaków czasu, pojawiają się zagraniczne kaczki krzyżówki. Wśród nich jest Erica, która niczym Julia dla Romea, staje się dla Śmigłego zakazanym owocem znienawidzonego przez rodzinę rodu. Ale, akurat w tym wypadku, na chwilę przypomniano sobie, że ma być to materiał dla dzieci, ponieważ kaczki odkładają na bok wszystkie spory narodowościowe i razem ruszają uratować świat. W filmie trudno jednak doszukać się więcej walorów dydaktycznych. Jest za to co wytknąć. Bohaterowie w pasywno-agresywny sposób dopiekają sobie nawzajem, co odczuć można nawet w wyrażeniach kacząt: „Posłuchaj, lamerze...”, „Ty ptasi móżdżku”. Odważono się nawet na jedno „Do kury nędzy”, lecz mimo tych wszystkich starań zaangażowanych tłumaczy, na sali nie rozległ się ani razu dziecięcy śmiech. Aby zakończyć ciepłym akcentem, dodam, że jestem pod wielkim wrażeniem cierpliwości i grzeczności najmłodszych uczestników Ińskiego Lata Filmowego. Nawet kiedy wszystkie kaczki odfrunęły razem w stronę słońca, aby opuścić naszą pamięć od razu po wyjściu z kina i nie

P

O

I

D R O G A

N

T D O

R Z Y M U

uwić sobie gniazd w naszych sercach, Wy pozostaliście bohaterami!

Marta Kasprzak

LA DOLCE VITA?

„W

życia wędrówce, na połowie czasu / Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi / W głębi ciemnego znalazłem się lasu” – słowa poematu Dantego Alighieri rozpoczynają najnowszy film Tomasza Mielnika. Droga do Rzymu zaintrygowała mnie już podczas poprzednich wakacji, gdy pojawiła się w programie pojedynczych festiwali, ale dopiero podczas Ińskiego Lata Filmowego miałam przyjemność obejrzeć tę produkcję. Główny bohater, Vašek, udaje się w podróż z Pragi do Rzymu. Mężczyzna, pracujący na co dzień jako kustosz w Muzeum Narodowym, kradnie cenne malowidło – w pościg za złodziejem udają się dwaj podejrzanie wyglądający jegomoście, działający na zlecenie pracownika galerii sztuki. Całą intrygę

zapoczątkowuje piękna, rudowłosa nieznajoma. Sytuację komplikuje fakt, że zarówno Vašek, jak i podążający za nim mężczyźni nie należą do specjalnie rozgarniętych... „Nie udałeś się za bardzo” – mówi babcia bohatera w początkowej scenie filmu. Na szczególną uwagę zasługuje dbałość o warstwę formalną filmu, znacznie wykraczająca poza staranną kompozycję kadru czy walory świetlne. Pojawiające się niekiedy sceny retrospektywne wyróżniono, stosując efekt zbliżony do wirażowania celuloidowej taśmy. Trzy zastosowane pomosty dźwiękowe były zabiegiem nie tylko przykuwającym wzrok (a w zasadzie – słuch), lecz również

strona 13


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy D R O G A

D O

zapewniającym ciągłość odrębnych, zestawionych ze sobą scen. W warstwie akustycznej na pierwszy plan wybija się muzyka organowa, korespondująca z często podejmowaną w filmie tematyką religijną. W Drodze do Rzymu pojawiają się bowiem liczne nawiązania do tradycji chrześcijańskiej – jeden ze spotkanych w pociągu mężczyzn opracował metodę zamiany wody w wino, inny zaś trudni się sprzedażą relikwii Krzyża Pańskiego. W trakcie filmu zmianie ulega widok z okien pociągu – malowniczy krajobraz zastąpiony zostaje przedstawieniem piekielnych czeluści. Na dworzec kolejowy

R Z Y M U

Dawid Dróżdż

PRAGA-CZYŚCIECRZYM

O

podwozi bohatera nietypowy taksówkarz-ksiądz, który podczas trwającego kursu proponuje pasażerom odbycie spowiedzi. Aluzją do roli, jaką spełnia w filmie rudowłosa femme fatale, jest zaprezentowany wcześniej obraz, przedstawiający kuszenie Adama przez Ewę. Nie można jednak zaprzeczyć, że zdiagnozowana w Drodze do Rzymu kondycja Kościoła katolickiego nie jest najlepsza: jedyne pytanie, jakie pada w kontekście sprzedaży przedmiotów kultu religijnego, dotyczy posiadania karty rabatowej, natomiast mające w filmie miejsce cudy sprawiają wrażenie absurdalnych. Akcenty humorystyczne wydają się jednak na tyle delikatne, że oglądające film osoby wierzące nie powinny czuć się urażone. Podczas seansu zostały ciepło przyjęte przez widzów, łagodząc nieco arktyczny klimat panujący w czwartkowy poranek na sali kinowej.

strona 14

d czasów Truposza żaden z filmowych bohaterów nie podróżował równie specyficznym pociągiem, co bohaterowie Drogi do Rzymu. Pierwszy pełnometrażowy film Tomasza Mielnika ściera w sobie realizm magiczny rodem z filmów Kolskiego ze specyficznym czeskim humorem. Głównym bohaterem filmu jest Vašek – zamknięty w sobie pracownik Galerii Narodowej w Pradze. Jego dni wypełniają długie godziny bezczynnie spędzane na obserwacji gości. Monotonię przerywa pojawienie się rudowłosej kobiety, będącej cichą wielbicielką głównego bohatera. Szansa na miłość jest dla niego okazją do oderwania się od szarej codzienności. Sprowokowany przez swoją muzę kradnie dzieło sztuki i wyrusza w kierunku Rzymu, aby je sprzedać. Podczas podróży napotyka tak barwne postaci, jak ksiądz-taksówkarz czy przenoszący się w czasie Sokrates… Niecodzienne spotkania w atmosferze baśniowej magii obfitować będą w dyskusje o sensie życia czy wierze w Boga. Ważny motyw w filmie stanowi religia. Reżyser zadaje pytania, czym właściwie jest wiara i co wnosi do naszego życia. Trywialne morały duchownych demaskują absurdy instytucji Kościoła. Jeden z podróżnych zajmuje się sprzedażą sakralnych pamiątek, takich jak gwoździe, którymi przebite były dłonie Jezusa. Zwraca to uwagę na fakt deprecjonowania religijnych wartości na rzecz własnej


I

Ń

S

K I

E

P L A C korzyści. W prologu filmu Mielnik umiejscawia cytat z Pieśni I Boskiej komedii Dantego. Droga… jest swoistą reinterpretacją XIV-wiecznego dzieła, przenosząc alegoryczną wizję w realia dzisiejszej Europy. Podobnie jak Dante, Vašek wędruje kolejno od bram piekieł po czyściec, aby na końcu zaznać szczęścia wiecznego w raju. Główny bohater, dostrzegając otaczające go zło, zaczyna je rozumieć, przez co zbliża się do momentu oczyszczenia i osiągnięcia duchowej doskonałości. Czy żadne przeciwności nie staną jednak na jego drodze? Mielnik umiejętnie podkreśla warstwę fabularną poprzez wizualną symbolikę. Przejścia przez kolejne sfery są zaakcentowane zmianą kolorystyki z czerwonych barw na niebieskie czy białe. Bohaterowie Drogi… są niczym postaci wyjęte z obrazów Salvadora Dalego – posiadają skrzydła, mogą odrywać głowy od tułowia i intrygują swoją karykaturalnością. Świat przedstawiony przez Mielnika oscyluje w okolicach filmowego surrealizmu à la Roy Anderson, co można dostrzec m.in. w kompozycji kadrów. Symetria, przez wielu uważana za estetykę głupców, idealnie koresponduje z chaotyczną narracją, jeszcze silniej ją udziwniając. Rzeczywistość w Drodze… jest mocno odrealniona, dzięki czemu interpretacja dzieła odbywa się jedynie na poziomie symbolicznym. Specyficzne kino drogi zaproponowane przez Mielnika ucieka od konwenansów i łamie wszelkie schematy sprawiając, że dzieło zachwyca świeżością. Poza oryginalnością formy Mielnik kształtuje ciekawe opinie na temat kondycji współczesnego Kościoła i moralności społeczeństwa.

Zuzanna Szor

JĄDRO CIEMNOŚCI

P

lac Zabaw, choć nie znalazł się na liście Top 10 najliczniej opuszczanych przez widownię projekcji, niezaprzeczalnie stał się jedną z głośniejszych i goręcej dyskutowanych premier ubiegłego roku. Trzeba przyznać, że w większym lub mniejszym stopniu każdemu udało się przyswoić powtarzający się schemat, z zamiłowaniem wykorzystywany przez młodych polskich twórców. Zabawa polega na osadzeniu akcji, jeśli nie gdzieś

P

O

I

N

T

Z A B A W głęboko na polskiej prowincji, to przynajmniej w surowej scenerii, sugerującej nielekką sytuację finansową oraz w najlepszym wypadku rodzinną również, i włożeniu w sam jej środek bohaterów zagubionych, popełniających nagminnie wynikające w dużej mierze z bezradności błędy, ale przy tym pod wieloma względami sympatycznych. Istotnie, trudno oprzeć się pokusie zbudowania historii w tych ramach, zwłaszcza, że zaskakująco łatwo da się w nie wtłoczyć wszystkie historie o trudnym dorastaniu, alkoholowym nałogu, związkach opartych na wzajemnym uzależnieniu finansowym czy po prostu niewdzięcznej miłości i zaprzepaszczonych marzeniach. Idąc jeszcze dalej, do pakietu dołożyć można stonowaną kolorystykę i statyczne ujęcia robione zza szafy. Po pierwszych minutach

Placu zabaw można pomyśleć, że w tym przypadku będzie bardzo podobnie. Nic bardziej mylnego. Ostatni dzień szkoły. Każdy pamięta nerwowe odliczanie do ostatniego dzwonka i ciągle powracającą myśl o dwóch miesiącach laby, czekających tuż za zamkniętymi drzwiami, które – jak wiadomo – otworzą się zaraz po rozdaniu świadectw. Z tą chwilą słońce zacznie świecić jaśniej, a trawa i drzewa zazielenią się. Dla bohaterów Placu zabaw ten dzień jeszcze bardziej szczególnym czyni fakt, że próg szkoły opuszczają po raz ostatni, po wakacjach wrócą już do gimnazjum. Historie Gabrysi, Szymona i Czarka zarysowane zostały kolejno w pierwszych trzech z pięciu plansz, na które podzielony jest film. Każdy z nich ma swoje prywatne, domowe piekło. Czarek jest zmuszony do opieki nad niepełnosprawnym ojcem, Gabrysia stłamszona uściskiem nadopiekuńczych, despotycznych rodziców, a Czarek z kolei, dorastając w skrajnej biedzie, cierpi na niedostatek uwagi z ich strony. Wszyscy przejawiają mniejsze lub większe skłonności autodestrukcyjne, a chłopcy dodatkowo agresję. Widz patrzy na to spokojnie, oczekując czegoś, czym dodatkowo można ich usprawiedliwić, ale ku ogólnej konsternacji, nie dostaje nic. Ten brakujący element odróżnia Plac zabaw od produkcji takich jak Komunia, czy krótko-

strona 15


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy P L A C

Z A B A W

metrażowe Złe uczynki, gdzie każdy, nawet najmniejszy przejaw zła czy zwyczajnie nieodpowiedniego zachowania da się wyjaśnić. Tym razem zło zostało pokazane jako bezwarunkowe, jego liczne wykwity zdają się powstawać samorzutnie i paradoksalnie nie oczekiwać żadnego usprawiedliwienia. Czy dowiemy się, dlaczego Gabrysia napiła się wrzątku, albo dlaczego Szymon tuż po tym, jak zaopie-

Kowalski, nie robiąc filmu idealnego pod kątem technicznym czy estetycznym, uzyskuje rzecz o dużej sile rażenia. Z pomocą mocno angażującej muzyki, prowadzi widza w napięciu od niewinnego początku do dramatycznego, choć w pewnym stopniu spodziewanego, końca. Moment, w którym świetnie wiemy, że zaraz nadejdzie najgorsze, ale nadal czekamy w napięciu, chcemy sprawdzić, co konkret-

kował się tak troskliwie swoim ojcem, znienacka sprał go i wyszedł bez słowa? Bartosz M. Kowalski zabiera nas na wycieczkę do jądra ciemności. Bez słowa oprowadza po świecie, którego nie rozumiemy. Plac zabaw nie podaje widzom twierdzenia ani nawet nieśmiało sformułowanej tezy na temat moralności, raczej tworzy jak najwięcej punktów wyjścia do dyskusji. Pierwszym i jednym z ciekawszych z dostępnej puli tej natury zagadnień byłby sam mechanizm wskazywania granic szeroko pojętej patologii, stopniowania jej, oceniania jej szkodliwości społecznej. Można zadać pytanie, gdzie się kończy właściwa moralność, gdybyśmy chcieli zaznaczyć ją na osi pomiędzy bluzgającym jedenastolatkiem, palącym papierosy za śmietnikiem, na którego widok reagujemy śmiechem podczas seansu, a kopnięciem dziecka, kiedy w akcie buntu należy wyjść z kina. Plac zabaw bardzo niebezpiecznie balansuje na granicy filmu fatalnego ideologicznie z piekielnie dobrym. Mimo usilnych trudów nie wygłoszenia żadnej opinii, nadal można postawić mu bardzo poważny zarzut braku obiektywizmu, ściśle związany z sytuacją materialną dzieci. Stosunkowo zbyt łatwo doszukać się przekazu podprogowego, jakoby zło w najlepsze kwitło wewnątrz rodzin dysfunkcyjnych, a na większą skalę nie miało prawa wystąpić w domach, gdzie rodzice chociaż trochę interesują się dziećmi.

nie, czyli chwila, kiedy testuje się w pewnym stopniu naszą moralność, wbrew często powtarzanej opinii, nie nosi znamion taniego szokowania.

strona 16

Łukasz Cygiel

OBUCHEM W WIDZA

P

lac zabaw debiutującego Bartosza M. Kowalskiego to bez wątpienia jeden z najmocniejszych obrazów tegorocznego ILF. Jest to, przy minimalistycznej formie przekazu, próba pokazania, jak funkcjonuje współczesny nastolatek w świecie, w którym coraz więcej jest cybernetycznego przesyłu danych, a coraz mniej człowieka. Gdy w ten świat wstawimy dorastającą młodzież, otrzymujemy mieszankę wybuchową. Reżyser próbuje z początku nas uśpić pokazaniem codziennych obowiązków domowych. Na wstępie poznajemy dwunastoletnią Gabrysię, która starannie szykuje się na zakończenie roku szkolnego. Bardzo przykłada wagę do


I

Ń

S

K I

E

P L A C wyglądu, co już może sugerować kompleksy i presję ze strony rówieśników, aby wyglądać jak najlepiej, zwłaszcza jeśli ma się nadwagę. Następnie kierujemy się do blokowiska, w którym mieszka Szymek. Pomaga niepełnosprawnemu ojcu: codzienna toaleta, ubieranie się, robienie kanapek. W końcowej scenie widzimy, jak chłopiec w przypływie frustracji uderza gołą pięścią ojca w twarz. Bo ojciec jest słaby i bezużyteczny? Symptomy frustracji zauważamy już w scenie robieniu kanapek. Na pytania Szymka, ile chce keczupu, ojciec odpowiada: „Mało”. „Dam ci dużo”, pada odpowiedź. Trzecim bohaterem jest Czarek. W jego przypadku łatwo można dostrzec trudne warunki socjalne: niewielkie mieszkanie, starsza, prosta kobieta, która próbuje jakoś wiązać koniec z końcem. W drugim pokoju mieszka brata Czarka, który już pracuje, ma swoje pieniądze i tym samym czuje się kimś ważnym. Język chłopaków jest prymitywny i obfituje w wulgaryzmy. Pewne cechy niebezpieczne zauważa mama, mówiąc do Czarka „Coś dziwnie się zachowujesz ostatnio”. W scenie, gdy wraca z mięsem od rzeźnika, chłopak spotyka bezpańskiego psa, skomlącego na zapach świeżego jedzenia. Czarek przystaje i zaczyna go dręczyć. Wszystko filmuje telefonem komórkowym, zapewne mając przy tym satysfakcję z zadawania cierpienia. Do tego ciągle miętoli plastelinową kulkę, jakby była to forma terapii dla jego zgorzknienia i pretensji. Wszystkie te elementy zachowania Czarka oraz jego klasowego, jak się później dowiadujemy, kolegi Szymona, to przejaw powoli rozwijających się tendencji psychopatycznych. Całą trójkę spotykamy ponownie na zakończeniu roku. Tam słyszymy, jakim językiem posługuje się młodzież. Wymowna jest scena w szkolnej toalecie, gdy Gabrysia (szkolna ksywka Grubcia), dostaje instrukcje od koleżanki, jak należy podrywać chłopaków. Wyposażona w prezerwatywę Gabriela koniecznie chce spotkać się z Szymonem i powiedzieć mu coś ważnego. Dochodzi do obscenicznych scen, wyśmiewania, ubliżania, z niezbędnym atrybutem w postaci komórki z kamerą. Jak rewolweru u kowboja, jej siła rażenia bywa śmiertelna. Zelżyć, obmacać, nagrać – i pewnie pochwalić się rówieśnikom. Gabrysia jest przykładem dziewczyny z niską samooceną, dążącej do akceptacji przez resztę grupy, chce być może dorównać koleżankom, które mają chłopaków albo i nawet przedwczesną inicjację seksualną za sobą. Myśli, że tak trzeba, czuje presję, a nikt z dorosłych z nią o tym nie rozmawia. Po tym wydarzeniu, kiedy chłopcy wracają z gruzowiska środkiem ulicy, następuje według mnie najważniejsza scena w filmie. Rząd nieruchomych, jak manekiny, patrzą-

P

O

I

N

T

Z A B A W ce zimnymi, osłupiałymi oczami, dorosłych. Nikt nic nie mówi, nikt nie reaguje – tylko stoi, patrzy, patrzy i patrzy… Uderzenie obuchem w sumienie dorosłych. Wychowawców, którzy często udają, że nie widzą, bo za to mi przecież nie płacą. Rodziców, którzy nierzadko boją się własnych dzieci i wolą pod ciepłą kołderką skrywać wewnętrzne zło. Sąsiadów, którzy wolą poplotkować niż pomóc. Co bowiem robi dzisiaj młodzież, by wypełnić nudę? Idzie do galerii handlowej. Współczesne sanktuarium doznań intelektualnych Nastolatka 2.0. A to można sobie po ruchomych schodach pojeździć, a to popatrzeć na wystawy i panienki, a to pojeść niezdrowego jedzenia. W takich okolicznościach spotykamy naszych klasowych kolegów, snujących się po korytarzach domu handlowego. Nuda. Nuda, która zabija młodych od wewnątrz, i nie tylko. Tutaj bohaterowie znajdują sobie obiekt zainteresowania w postaci małego, bezbronnego chłopczyka. Biorą go pod rękę, spacerują ulicami, jakby byli rodziną, dochodząc na pustą drogę gdzieś na peryferiach. W tych ostatnich scenach filmu warto podkreślić rolę muzyki. Motoryczna, transowa, jak wibrujący świder spod znaku minimal techno rodem z Berlina. Wszystko to ma posłużyć budowaniu napięcia, co uważam za perfekcyjne posunięcie. Ostatnia scena to kolejne uderzenie obuchem. Tak mocne, że wiele osób musiało wyjść z Moreny przed zakończeniem seansu, a młody wolontariusz festiwalowy pytał, co tam się stało, że ta pani tak płakała?… Ważna jest pewna prostota środków filmowych. Ale po co komplikować coś, co jest stałym elementem naszego życia? Kamera z ręki, mała liczba ujęć, powolna narracja. Lepsze niż napompowane warszawskimi sterydami Hardkor Disko. Trochę jak w muzyce rockowej – czasami wystarczy jedna gitara, bas i perkusja, aby zmieść wszystkich z powierzchni, jak to zrobiły garażowe łapserdaki z Nirvany ćwierć wieku temu. Trzeba umieć tylko dopasować klucz do zamka – Kowalskiemu to się udało. Siła w prostocie. Czy zachowanie Szymona i Czarka to wynik tak zwanej patologii? Bieda i trudne warunki nie oznaczają patologii – mogą być co najwyżej przyczynkiem do niej. Chory ojciec i skromne mieszkanie, niskie zarobki – to nie patologia. To szara rzeczywistość. Matka Czarka poucza syna, zwraca mu uwagę, ale nie widać, aby przy nim klęła, paliła, czy piła alkohol. A że skromna, prosta i biedna? W Polsce wiele jest takich rodzin. Problem stanowi obojętność, błędy w wychowywaniu, społeczna apatia, egoizm, pustka domagająca się wypełnienia. Problemy zaczynają się po stronie dorosłych, także w instytucjach takich jak szkoła, które nie zawsze potrafią spełnić swoją funkcję.

strona 17


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy P L A C

Maciej Karwowski

SKISŁE MLEKO

I

leż ja się naczekałem, by zobaczyć ten film! Blisko rok po premierze wreszcie udało mi się nadrobić głośny debiut Bartosza M. Kowalskiego. I być może właśnie przez to oczekiwanie, co jakiś czas podsycane kolejnymi pozytywnymi opiniami albo dyskusjami o podejmowanym temacie, wyszedłem z pokazu niebywale umęczony. Gdy wśród mijających mnie osób dostrzegałem zachwyt pomieszany z zaszokowaniem, u siebie odnajdywałem jedynie poczucie straconego czasu. Czasu, którego nie odzyskam maczając magdalenkę w herbacie, bowiem reżyser zaserwował mi z wszystkich możliwych trunków jedynie skisłe mleko. Młodociani bohaterowie utworu dzielnie ścierają je spod nosów, jedni nakładając pierwszy makijaż, drudzy opiekując się niepełnosprawnym rodzicem. I cóż, nuda. U bohaterów ma ją zażegnać plastelinowa kulka, u widza – szok. Plac zabaw chce zaszokować wulgaryzmami, ukazaniem beznamiętnego podejścia do życia współczesnych dorastających dzieci oraz brutalnym zakończeniem. Choć nie można Kowalskiemu odmówić wyjątkowej naturalności przedstawienia języka młodych, ich zachowań względem siebie i środowiska, to sposób opowiedzenia historii już budzi zastrzeżenia. Widzieliście Hardkor disco? Podmieńcie bohaterów na uczniów późnej podstawówki, weźcie podobnie rozwleczone zakończenie jak w Megan is

strona 18

Z A B A W missing i mniej więcej wyjdzie z tego Plac zabaw. Ujęcia są długie, dialogi krótkie, ambicje wielkie, budżet zapewne mały. Kowalski poruszył ważny temat, chwała mu za to, ale w gruncie rzeczy niczym mnie nie zaskoczył, nie powiedział mi niczego, czego bym wcześniej nie wiedział. Dzieci się nudzą, dzieci szukają rozrywki, dzieci robią głupie rzeczy, dzieci bywają agresywne, czasem dochodzi do tragedii. Jeśli któreś z powyższych brzmi dla Was jak odkrywcza myśl, to śmiało, na placu zabaw są akurat wolne huśtawki. Emocjonalne.

Małgorzata Mijewska

PAPKOLOGIA, CZYLI JAK ZROBIĆ POWAŻNY POLSKI FILM ALTERNATYWNY (5 PROSTYCH KROKÓW)

O

d pewnego czasu w polskim kinie alternatywnym zaczyna się coś dziać. Twórcy sięgają do tematów tabu i przedstawiają je za pomocą autorskich, odważnych środków. Widza nie można już uspokajać, mówiąc: „spokojnie nie gryzie”, gdyż film jest gotowy zeskoczyć na niego z ekranu, wyciągając (ostre) pazury. Może boleć, ale warto.


I

Ń

S

K I

E

P L A C

P

O

I

N

T

Z A B A W

Mówię tutaj o wręcz zbawiennej dla współczesnej polskiej kinematografii twórczości Kuby Czekaja, troszkę pustym, acz ciekawym Sercu miłości Łukasza Rondudy, eksperymentalnych i kontrowersyjnych Wszystkich nieprzespanych nocach Michała Marczaka, czy nagradzanych (choć znienawidzonych przeze mnie) Córkach dancingu w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej. Coś się dzieje. I jest to coś zdecydowanie dobrego. Ale proszę nie wpisywać w ten szacowny poczet najnowszego filmu Bartosza M. Kowalskiego Plac zabaw. Jest to bowiem zupka chińska z torebki – prosta w przygotowaniu, acz nadal kontrowersyjna. Od pierwszych ujęć wiadomo, co to będzie za film. Trudno być zaskoczonym na widok pewnych elementów akcji, gdyż one po prostu muszą być odhaczone z listy przy robieniu tego rodzaju filmu. Oto krótki przepis na offową papkę upichconą przez Kowalskiego, która ma wstrząsnąć widzami polskich kin studyjnych. A właściwie schemat, którego alternatywny master chef będzie się trzymał, by spełnić wymagania dzieła zaangażowanego społecznie.

się, pokłócą, nakrzyczą i tyle, no przecież tak to wygląda. 2. DZIECI. Wszem i wobec wiadomo, że reklama trafi do większej ilości odbiorców, jeśli będą w niej występować dzieci, a nie dorośli. Tak samo jest z twoim filmem – spróbuj po raz kolejny obalić mit kolorowego dzieciństwa. Czegokolwiek nie powiesz o dzieciach, będzie szokujące. Filmem musi rządzić prostota i niemoralność ich myślenia, namacalna na każdym kroku. I znowu ułatwienie – dzieci nie rozumieją większości rzeczy, więc zachowują się nieracjonalnie. Na pytanie: „Dlaczego on tak zrobił?” odpowiadasz: „Bo ma 12 lat”. Równocześnie możesz iść w zupełnie inną stronę – posuń wszystko do granic możliwości i wsadź w usta temu chłopcu z podstawówki same kurwy i szlugi, a dziewczynce do torebki prezerwatywę. A właśnie: 3. SEKS. Twoje filmowe dzieci wiedzą o seksie trzydzieści razy więcej niż twoje prawdziwe dzieci. I tu się robi niebezpiecznie, prawda? Może jakiś gwałt albo przedwczesna ciekawość? Pełna dowolność, i tak będzie kontrowersja. Widz poczuje nieprzyjemny dreszcz na karku na widok dziewczynki w warkoczykach rozpinającej mundurek

1. PATOLOGIA. Swoich bohaterów szukaj u nizin drabiny społecznej. Znaczy, muszą oni funkcjonować w społeczeństwie, nie mogą być zupełnie wykluczeni. Dzięki temu pokażesz kontrast między pięknym domem z dużą kuchnią a usyfioną kamienicą w podejrzanej dzielnicy, iPhonem a Samsungiem, wyprasowaną koszulą z żabotem a spranym, szarym T-shirtem. To również ustali pewien porządek kierujący logiką bohaterów i przy okazji ułatwi pracę nad scenariuszem. Nie masz pomysłu na dialogi? Spoko, kilkuminutowa scena może składać się tylko z „Co jest kurwa” przeplatanym z „Ja pierdolę” i będzie w porządku. Tak właśnie porozumiewa się patologia. Każdy problem również możesz rozwiązywać tak, jak oni – przemocą. Pobiją

przed młodocianym buntownikiem z blokowisk. Nawet jeśli nic z tego dalej nie wyniknie, to właśnie o to uczucie dreszczu chodzi. 4. INTERNET. To jest stosunkowo nowe zagadnienie, więc w kinie trzeba o nim krzyczeć. Pamiętaj, dzieci nie potrafią korzystać z internetu, potrafią go tylko nadużywać. Nie rozstają się z telefonami, ale nie z powodu gry Pou czy Instagrama, tylko zdjęć trzylatka, któremu właśnie rozwalili łeb. OK, trochę za daleko, ale pamiętaj, że robisz film o okrutnych, złych dzieciach, nie takich realnych. Mimo to: 5. REALIZM. Żeby widz zapamiętał twój film, musisz albo go nadzwyczajnie zachwycić, albo sprawić, by czuł się

strona 19


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy P L A C maksymalnie niekomfortowo. Dziś w kategorii pierwszej napotkasz zbyt dużą konkurencję, i to nawet w kinie polskim, więc lepiej wybrać opcję numer dwa. Na płaszczyźnie fabularnej masz już wszystko – bohaterowie to dzieci grające w piłkę po ciemnej stronie mocy. Ale trzeba to jeszcze przedstawić w wystarczająco offowy sposób. Jak głosi przysłowie „Wyrzuć statyw na śmietnik, a trafisz na Sundance”. Albo chociaż na Nowe Horyzonty. Więc tylko i wyłącznie kamera z ręki. Nawet przy starych, dobrych, męczących long-shotach pamiętaj, żeby raz na jakiś czas zatrząść aparatem. Z twoich kadrów ma wypływać czysty realizm. Nie dodawaj żadnej dodatkowej estetyki czy stylu. Jeśli chodzi o muzykę, to ogranicz się do ambientowego buczenia i basów budujących napięcie. Ale, żeby było jeszcze bardziej alternatywnie, to zestaw ujęcia łysego chłopaczka biegnącego klatką schodową z Vivaldim. Muzyka klasyczna plus patologia to przepis na sukces. To by było mniej więcej na tyle. Pamiętaj o bezsensowności zła, przekleństwach i kamerze z ręki. Mam wrażenie, że przepis ten znany jest twórcom od lat. Modyfikowany czy nowelizowany, wzór na dramat społeczny o młodych okrutnych działał już wiele razy. Wspomnieć wystarczy przecież genialnie ohydne Cześć Tereska Roberta Glińskiego, z którym najnowszego dzieła Bartosza M. Kowalskiego nie sposób nie porównać. Jednak jest to rok 2001, mamy pewną świeżość, nie jesteśmy jeszcze przyzwyczajeni do tego rodzaju celowej prowokacji ze strony twórców filmowych. Blokowiskowa ballada w czerni i bieli prawdziwie wzrusza i szokuje. Gliński policzkuje widza przejmującymi zwrotami akcji, ale to właśnie momenty wyciszenia, dystansu, milczenia bohaterów okazują się ciosami poniżej pasa. Podobny schemat brany był na warsztat również za granicą. Na przykład brytyjskie Broken Rufusa Norrisa także traktuje o dojrzewaniu w surowej rzeczywistości niskich warstw społecznych, jednak udaje się tutaj zachować wystarczająco uroku, by przejąć i zainteresować widza. Z kolei Jesus Fernando Guzzoniego, ubiegłoroczna produkcja z Chile, wyróżnia się przez swój sposób przedstawienia głównego bohatera. Raz widz go kocha i broni, za chwilę szczerze nienawidzi, wręcz brzydzi się nim. Tutaj również mamy do czynienia z patologią, pustotą zła i pułapkami dojrzewania, ale każdy ten wątek posiada intrygującą dozę ambiwalencji. Podczas gdy wspomniane trzy filmy to elegancka, perfekcyjna szermierka, Plac zabaw to walka sumo bez krzty wdzięku. Wszystko tu jest wymuszone i schematycznie wstrząsające. Brak motywów, powierzchowne przedstawienie bohaterów, wydarzenia tak paskudne, że aż niewiarygodne. I owszem, nie jest to kino

strona 20

Z A B A W łatwe i przyjemne. Ale czy tylko o to chodzi? Zło jest złe. Tak, wiemy, dziękujemy za informację.

Katarzyna Kurowska

O FILM DLA DZIECI

P

lac zabaw nie szokuje. Plac zabaw zawstydza, głęboko zawstydza, tak, że oglądając go, chce się odwrócić wzrok. Bynajmniej nie z powodu technicznej strony filmu, której zaletą jest to, że twórcy ograniczyli się do prostych środków, nie zagłuszając ważnego przekazu wybrzmiewającego z filmu. Zawstydza, albo zawstydzać powinien, dorosłych z obojętnością reagujących na bunty młodych ludzi. Dorosłych, którzy nie podejmują trudu rozmowy z obrażonym dzieckiem czy agresywnym uczniem. Obraz zawstydził również mnie, bo niczym wspomniana przez kolegę magdalenka, przywołał falę wspomnień z podstawówki, które wolałabym wymazać z pamięci. Całą sobą odczuwałam kompromitację, na jaką wystawiła się Gabrysia, której mogłaby uniknąć… Gdyby zamiast z koleżanką, porozmawiała z matką, która nie próbuje nawet podjąć rozmowy dłuższej niż zdawkowa wymiana informacji… Gdyby mogła przewidzieć następstwa tej sytuacji… Gdyby już z podobną historią się zetknęła… Wbrew temu, co napisali koledzy i koleżanki z redakcji, uważam, że takich filmów powstaje wciąż za mało. I co wydaje się poważniejszym problem, są one głównie adresowane do dorosłych. Po co? Czyż nie przeżyliśmy własnej burzliwej młodości obfitującej w różne mniej lub bardziej kompromitujące sytuacje? Wiemy dobrze, co czują bohaterowie, stąd to powyższe zawstydzenie albo znużenie oczywistym przekazem. Takie filmy powinny być kierowane przede wszystkim do młodzieży wkraczającej w okres dorastania, powinny uświadamiać, jakie następstwa mogą przynieść ich zachowania i nierozsądne decyzje. W Placu zabaw młodzi ludzie mogą przejrzeć się jak w lustrze, jednak drastyczny finał nie pozwala puścić filmu dwunastolatkom, nad czym mocno ubolewam, bo zdecydowanie powinni produkcję na ten temat obejrzeć.


I

Ń

S

K I

E

P

O

I

N

T

R U M B L E

Maja Nowakowska

AMERYKAŃSKI MELANŻ

G

dyby nie Indianie, nie byłoby rocka. Ale i również innych gatunków muzycznych, takich jak blues, jazz czy

country. Powyższą tezą udowadniają reżyserzy Rumble. Jak Indianie zatrzęśli światem muzyki, Catherine Bainbridge i Alfonso Maiorana. W czasach segregacji rasowej ta grupa etniczna należała do najbardziej ciemiężonych. Odbierano im ziemię, zamykano w rezerwatach, za bunt groziła kara śmierci. Niektórym marzył się rasowo czysty kraj. Pomijano ich też w historii muzyki. Tymczasem okazuje się, że białe dzieciaki zakochały się w muzyce, w której słychać biegnące stado bizonów, wodę, rzekę, odgłos czółna. Twórcy wykorzystują w tradycyjny sposób formułę tzw. gadających głów. Film nie jest nowatorski pod względem formalnym, stanowi jednak rezultat solidnej dokumentalnej pracy. Niektórych na pewno ucieszą chociażby archiwalne nagrania z Woodstocku, na których znajduje się genialny gitarzysta Jimi Hendrix, w którego żyłach płynęła krew afroamerykańska, szkocka oraz indiańska. W powstanie rocka nieoceniony wkład ma gitarzysta, wokalista i autor tekstów Link Wray, który nie odcinał się

od swoich korzeni. Tytuły jego utworów, jak Indian Child, Apache, Comanche, bezpośrednio nawiązują do jego pochodzenia, z którego czerpał, kiedy precyzował swój styl. Jest on ojcem power chord, czyli dwudźwięku, bez wyjątku spotykanego w riffach każdego zespołu rockowego, bluesowego, heavymetalowego. Biorąc pod uwagę powyższe, tytuł jego piosenki, do którego nawiązuje tytuł dokumentu – Rumble (dudnienie, łoskot) nabiera mocy. Odnosząc się do swoich korzeni, wykonywał on też na scenie stompe dance – tradycyjny taniec rdzennych Amerykanów. Indiańskie pochodzenie miała również Maildred Bailey, nazywana The Queen of Swing (królowa swingu) bądź Rockin’ Chair Lady (pani na bujanym fotelu). Na początku lat dwudziestych XX wieku grała i śpiewała w niemych kinach. W 1929 roku do pracy przyjął ją Paul Whiteman, co było swego rodzaju przełomowym wydarzeniem. Z lirycznego charakteru jej utworów czerpały garściami Ella Fitzgerald i Billie Holiday. W twórczości Charlesa Pattona, muzyka bluesowego oraz ojca gatunku blues Delty, również można odnaleźć wyraźne wpływy przygrywania jego przodków. Bob Dylan, mimo utrudnień ze strony producentów uparł się, aby z nim występować. Patton, śpiewając swoim niskim głosem, stanowił inspirację dla Johny’ego Casha. Buffy Sainte-Marie, folkowa gitarzystka oraz wokalistka, urodziła się w rodzinie północnoamerykańskich Indian Kri w dolinie rzeki Qu’Appelle w prowincji Saskatchewan. W swoich utworach poruszała problematykę trudnej historii tubylczych ludów Ameryki, wykorzystywała również indiańskie motywy muzyczne oraz tradycyjne dla tej grupy etnicznej instrumenty. Dla wszystkich wspomnianych powyżej muzyków indiańskiego pochodzenia ich utwory stanowiły możliwość swobodnego wyrażenia problemów powstałych na tle rasowym, z którymi codziennie się spotykali. Stany Zjednoczone były, są i będą tyglem kulturowym. Ładną metaforę zamieszkującej ten kraj społeczności stanowi gumbo – danie powstałe w południowej Luizjanie w XVIII wieku. W jednym garnku znajduje się, poza selerem, cebulą, papryką, afrykańskie warzywo, używana przez plemię Czoktawów

strona 21


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy D Z I E C K O

A P O K A L I P S Y

przyprawa lub francuska zasmażka oraz mięso, ewentualnie skorupiaki. Rumble… nie urzeka może szczególnie nowatorską formą, ale niewątpliwie w ciekawy sposób obrazuje historię gatunków muzycznych, których źródeł można, a nawet trzeba, szukać w kulturze rdzennych Amerykanów. Bez nich nie byłoby takich legendarnych zespołów jak The Rolling Stones czy The Beatles. Muzyka uciśnionych przeniknęła do muzyki uprzywilejowanych białych chłopaków, stanowiąc dowód na to, iż wzajemne oddziaływanie na siebie kultur jest nieuniknione.

Katarzyna Kurowska

APOKALIPSA NIEWYDARZONA?

A

kcja filmu Mario Cornejo rozgrywa się 30 lat po nakręceniu Czasu Apokalipsy. Zdjęcia były kręcone m.in. w Balerze, a twórcy filmowi po swojej wizycie pozostawili deskę surfingową, którą wyłowili rybacy i sprzedali dzieciom. Prawdopodobnie przyczyniło się to do tego, że obecnie Baler jest miejscem słynącym się z surfingu. Główny bohater Ford, który nieprzypadkowo otrzymał imię po reżyserze Czasu Apokalipsy, jest instruktorem surfingu. W ten sposób poznaje dziewiętnastoletnią dziewczynę, która przyjechała do miasteczka potowarzyszyć umierającej babci. Wkrótce przybywa jego „brat” Rich z atrakcyjną narzeczoną. Pozornie radosna piątka (wraz z Choną, matką Forda), spędzająca razem w delirycznej atmosferze wieczory, zdaje się prowadzić beztroskie życie. Po kolei na jaw wychodzą rodzinne i nie tylko tajem-

strona 22

nice z przeszłości. Romans z reżyserem, w który nikt poza Choną nie wierzy, w tym jej syn, będący owocem tej relacji. Gwałt, urodzenie w młodości dziecka, które nie dożyło nawet roku. Przemoc domowa, która odbijała się na jednym z dwóch braci. Zdrada, zmieniająca całkowicie relacje par. Film zdaje się podejmować sporo ważnych i trudnych tematów, które stały się źródłem nie do końca przepracowanej traumy. Można ocenić to na podstawie faktu, że po latach wciąż problemy te powodują konflikty – małą apokalipsę w rodzinie. Przypisanie każdej postaci kluczowego wydarzenia z przeszłości, które w jakiś sposób ukształtowało jej charakter i relacje, stawia bohaterów na równi. Zasadniczym problemem Dziecka Apokalipsy jest kompletny brak dramaturgii. Atmosfera w filmie jest jałowa. I zarzut ten nie dotyczy powolności akcji, do której azjatyckie kino zdążyło nas przyzwyczaić. Brakuje mi w tym filmie emocji, których powinno być aż nadto, zważywszy na to, ile bólu i cierpienia jest w bohaterach. O nich jednak tylko słyszymy albo sobie je dopowiadamy, kiedy bohaterowie na pytania odpowiadają wymownym milczeniem. Maskowanie uczuć to wspólna cecha wszystkich postaci, poza dziewiętnastolatką, która jest protagonistką wszystkich (choć wciąż nielicznych) najbardziej agresywnych i rozpaczliwych scen. Moment, kiedy dziewczyna przychodzi do Forda, by się przytulić, a ten odmawia, jest chyba najlepszym w całym filmie i jedynym, w którym pasywna i obojętna postawa Forda wyraża więcej niż tysiąc słów. Niewątpliwie Annicka Dolonius odegrała najciekawszą rolę. Nieangażująca opowieść nadrabia jednak stroną wizualną. Stonowane zdjęcia, jednolite kolorystycznie wystroje wnętrz i ujęcia egzotycznego (dla nas) krajobrazu, które (na szczęście) mają niewiele wspólnego z turystycznym folderami, dodają filmowi harmonijnego klimatu, który równocześnie podkreśla urok filipińskiego miasteczka i nie kłóci się z poważną treścią. Nawiązanie dla klasyki filmowej, jaką jest film Francisa Forda Coppoli, jest interesującym punktem wyjścia dla fabuły. Wszak miejsca służące za plenerowe plany zdjęć kryją w sobie historie pełne anegdot, którymi można uraczyć zafascynowanych turystów, podążających szlakiem filmowym. W Dziecku Apokalipsy twórcy chcieli chyba pokazać, jak kręcenie filmu wpłynęło na losy mieszkańców, którzy pełnili również funkcję statystów. To przynajmniej sugerują pierwsze sceny oraz wątek dotyczący ojca Forda. Rozwój niezbyt radosnej opowieści jednak temu przeczy, stawiając kręcenie Czasu Apokalipsy w roli miejscowej legendy, która może w ogóle się nie wydarzyła i jest jedynie wytworem lokalnej wyobraźni.


I

Ń

S

K I

E

P

O

I

N

T

M A R S J A N I N

Marta Kasprzak

MARK KONTRA CZERWONA PLANETA

R

idley Scott w roli reżysera, Matt Damon i Jessica Chastain jako odtwórcy głównych ról – to trzy pierwsze powody, dla których warto było zdecydować się na seans filmu Marsjanin. Również opis przygotowany przez dystrybutora, choć lakoniczny, ma spore szanse wzbudzić zainteresowanie potencjalnego widza. „Po nieudanej ekspedycji Mark zostaje sam na Marsie. Mimo znikomych zapasów oraz zerwanej łączności z dowództwem mężczyzna stara się przetrwać w trudnych warunkach” – zarys fabuły stawia przed widzem mnóstwo pytań. Jakie szanse na przeżycie na obcej, nieprzyjaznej planecie, ma samotny człowiek – w dodatku ciężko ranny i zaopatrzony w znikome zapasy żywności? Okazuje się, że całkiem spore! Pozostawiony w kosmosie Mark, dysponujący specjalistyczną wiedzą z zakresu technologii i botaniki, sprawnie adaptuje się do życia w nowym środowisku. „Nie umrę tutaj” – postanawia mężczyzna i podejmuje liczne działania, które mają umożliwić mu przetrwanie w kosmosie oraz nawiązanie łączności z Ziemią. Niestety, liczby

działają na niekorzyść bohatera: racje żywności mają wystarczyć mu maksymalnie na 400 dni, a następna misja załogowa przybędzie na Marsa dopiero za 4 lata. „Muszę

znaleźć sposób, żeby wyhodować jedzenie na kolejne trzy lata” – spostrzega Mark... i podejmuje zaskakującą próbę skolonizowania planety. Pragnąc zachować ślad swojej obecności w kosmosie, mężczyzna zaczyna rejestrować za pomocą pokładowej kamery swoisty wideo-pamiętnik. „O 6:45 burza się wzmogła i musieliśmy odwołać misję. [...] Niestety, podczas ewakuacji astronauta Mark Watney został zabity przez odłamki” – informacja podana przez dyrektora NASA podczas konferencji prasowej zostaje niebawem zdementowana. Możliwości sprowadzenia Marka z powrotem na Ziemię wiążą się jednak z koniecznością narażenia życia kolejnych osób. Proces decyzyjny nie jest więc prosty i jego podjęciu poświęcona jest znaczna partia filmu. Wraz z rozwojem akcji, coraz więcej scen ma miejsce na ojczystej planecie Marka. Zastosowanie montażu równoległego akcentuje przepaść pomiędzy opanowaną postawą mężczyzny a zaaferowanymi pracownikami NASA, dążącymi do sprowadzenia astronauty na Ziemię. Na szczególną uwagę zasługuje scenografia filmu: zachwyca stanowiący tło akcji pozaziemski pejzaż, a wnętrza kosmicznych pojazdów – szczelnie wypełnione nowoczesną, skomplikowaną aparaturą – budzą fascynację nie tylko miłośników nowych technologii. Zastosowanie sekwencji montażowych oraz ruchu przyspieszonego pozwoliło na skondensowanie czasu akcji, a tym samym – miało zbawienny wpływ na dynamikę narracji. Marsjanin to kolejny film science-fiction, sygnowany nazwiskiem Ridleya Scotta. Nie sposób uniknąć porównania tej produkcji z dwiema wcześniejszymi: kultowym już Obcym: ósmym pasażerem Nostromo i młodszym o ponad trzy dekady Prometeuszem. Jak na ich tle wypada Marsjanin? W moim odczuciu – plasuje się pośrodku. W przeciwieństwie do produkcji inaugurującej serię filmów o Obcym nie jest osiągnięciem przełomowym w kategorii kina fantastyczno-naukowego, a z kolei – dzięki wartkiej, angażującej widza akcji – korzystnie wyróżnia się na tle zrealizowanego przed pięcioma laty Prometeusza. Czy Markowi uda się opuścić obcą planetę i powrócić bezpiecznie na Ziemię? Niezależenie od efektu końcowego, już samo śledzenie poczynań tytułowego Marsjanina stanowi świetną rozrywkę!

strona 23


W Biurze Festiwalowym można nabyć: • Koszulki 44. ILF 35 zł • Koszulki archiwalne 15 zł • Katalogi 5 zł • Kubki 18 zł • Pocztówki 2 zł • Parasole ILF 35 zł • Plakaty festiwalowe 5 zł • Książki:   * Bohdan Kowalski – „Śladami dedykacji” 30 zł   * Bohdan Kowalski – „Gdzie woda czysta ...” 15 zł   * Bohdan Kowalski – „Światło i cień ...” 20 zł   * Anna Paszkiewicz – „Życie jak w kinie” 28 zł   * Anna Paszkiewicz – „Kotek Lopek ...” 20 zł   * Iwona Gacparska – „Arkadiusz Gacparski ...” 50 zł Redakcja w składzie: Łukasz Cygiel

Dawid Dróżdż

Maciej Karwowski Marta Kasprzak

Katarzyna Kurowska Kamil Jędrasiak

Małgorzata Mijewska Maja Nowakowska Dagmara Rode

Sonia Skowronek Patryk Sobczak Zuzanna Szor

Martyna Urbańczyk

Kontakt do redakcji:

inskie.point@gmail.com

Archiwalne numery „Ińskie Point” dostępne są pod adresem:

http://issuu.com/inskie.point


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.