Ińskie Point Nr 9-10/2017

Page 1

Nr 9-10

19-20 SIERPNIA 2017 4

4

.

I

Ń

S

K

I

E

L

A

T

O

F

I

L

M

O

W

Mamy dziesięć lat i dostaliśmy medal! Dziesiąty rok istnienia „Ińskie Point” przyniósł nam zaszczytne wyróżnienie Ambasadora Ińskiego Lata Filmowego. Jest to zatem okazja do podziękowań.

SPIS TREŚCI: SŁUCHANIE ŚWIATA.......................................................... 2

Po pierwsze, ani medalu, ani „Ińskie Point” nie byłoby

HOW TO DESTROY TIME MACHINES – SPOTKANIE..... 2

bez redakcyjnej ekipy, w składzie zmieniającym się przez lata,

IŚĆ SWOJĄ DROGĄ.............................................................. 3

ale zawsze niezawodnie wykonującej swoje obowiązki: piszemy

RELACJA Z CZESŁAW MOZIL SOLO ACT.......................... 6

o filmach, relacjonujemy spotkania i koncerty, przeprowadzamy

EMIGRACYJNY STAND-UP................................................. 7

wywiady, redagujemy, składamy i pracowicie drukujemy gazetę.

SKARPETKI NIE DO PARY.................................................. 8

To dużo pracy, za którą dziękuję całemu dotychczasowemu ze-

POZA POZERSTWEM......................................................... 10

społowi „Ińskie Point”.

WYZBYCIE SIĘ POZY.......................................................... 11

Nie byłaby ona jednak możliwa, gdyby nie wytrwałe wsparcie organizatorów. Po drugie zatem, podziękowania należą się ludziom, którzy robią najfajniejszy festiwal filmowy na świecie, i w natłoku pracy organizacyjnej zawsze znajdują czas, żeby rozwiązywać problemy, z jakimi się do nich zgłaszamy. Czasem są drobne, czasem poważniejsze, ale zawsze rozwiązane. Dziękujemy więc za troskliwą opiekę. I praca, i opieka nie miałyby większego sensu, gdyby nie

WYSTAWA ARKADIUSZA GACPARSKIEGO.....................12 WSPOMNIENIE O ARKADIUSZU GACPARSKIM.............13 COŚ TU TRZEBA BY ZMIENIĆ...........................................14 CZEKAJ NA DETRONIZACJĘ.............................................15 DUMA I UPRZEDZENIE.....................................................15 KIEDY WEJDZIESZ MIĘDZY WRONY..............................17 IRAŃSKA PROZA ŻYCIA.................................................... 18

czytelnicy i czytelniczki „Ińskie Point”. Po trzecie zatem, podzię-

CEREMONIA ZAMKNIĘCIA...............................................19

kowania kierujemy do Państwa. Wasze życzliwe zainteresowanie

BEZ STRACHU, GRZECHU, MIŁOŚCI..............................20

nowością, jaką było „Ińskie Point” w 2008 roku sprawiło, że przy-

ATAK PANIKI – SPOTKANIE Z TWÓRCAMI....................21

jechaliśmy tu rok później. Wasze komentarze i krytyczne uwagi

NIE PANIKUJ, WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE................. 22

do naszych tekstów (czasem zgłaszane dopiero podczas kolejnej

KIŃSKO MÓVI, CZYLI UDAŁO SIĘ!.................................. 24

edycji!) powodują, że możemy pisać je lepiej, a możliwość dysku-

CZŁOWIEK CZŁOWIEKOWI [...]....................................... 25

sji motywuje do tego, żeby przyjeżdżać tu co roku.

REWOLUCJA SEKSUALNA [...]......................................... 27

Dziękujemy. I przy okazji zapowiadamy się na przyszły rok.

Dagmara Rode

Kino Morena ul. Przybrzeżna 1 tel. 91 562 30 84

Klub Festiwalowy Restauracja „Srebrna Rybka” (koło Kina Morena)

„Jaskinia Zapomnianych Snów” ul. Poprzeczna 1

Kino Plenerowe przy Gospodarstwie Rybackim

E


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy H O W

T O

D E S T R O Y

Sonia Skowronek

SŁUCHANIE ŚWIATA

N

ajnowszy dokument Jacka Piotra Bławuta na czterdzieści minut wprowadza nas w świat Jepha Jermana, muzyka, eksperymentatora field recordingu. Nie ma

nas jednak zapoznać z twórcą i jego dziełem, oczarować, przekonać do świetności drogi artysty. Nie jest też opowieścią o dziwaku, który w nietypowy sposób reaguje na rzeczywistość. How to Destroy Time Machines to wysłuchanie człowieka poszukującego. Na pierwszym planie jest oczywiście muzyka, ale uwagę zwraca również praca operatorska i montaż. Dla przykładu, ujęcia ukazujące ruch pocieranych w ręce kamieni, stają się wrażeniem wizualnym określonych zachowań dźwiękowych. Nie widzimy samej ręki oraz elementów, które ta ręka trzyma, jest to raczej swoiście astralna relacja, oddziaływanie na siebie określonych materii. Już samo wprowadzenie do filmu jest niejasne: zostajemy skonfrontowani z surowymi dźwiękami, wydawanymi przez organiczne struktury w momencie ich starcia oraz osuwającym się w abstrakcję obrazem instrumentów. Dźwiękowe opowieści dopełniane zostają wypowiedziami Jepha Jermana, który wyjaśnia kontekst swoich działań. Słowa i czyny spotykają się, a my zaczynamy mieć podejrzenia co do znaczenia tytułowych wehikułów czasu. W artyście dostrzegamy niemal pierwotną potrzebę bycia w teraźniejszości. Muzyk wyznaje nam, że często doświadcza chwil, w których odbiega w przeszłość lub martwi się

strona 2

T I M E

M A C H I N E S

przyszłością. Próba wyparcia tego niezniszczalnego nawyku polega na wywoływaniu i poszukiwaniu dźwięków, czy też na samym akcie wsłuchiwania się w nie. W dokumencie otrzymamy garść osobistych przemyśleń na temat przemijalności, pracy umysłu oraz śmierci. Nie poznajemy codziennego życia Jepha, podążamy natomiast w miejsca, w które nas prowadzi. Poszukiwanie dźwięków ma miejsce w Arizonie, jawiącej się niczym stworzona dla człowieka o duszy pustelnika. Film pokazuje rodzaj wrażliwości bohatera za pomocą drobiazgów – w jednej ze scen usiłuje on utrzymać ciągłość pocierania kamieniem trzymanym w ręce i rozczarowuje się, kiedy kamień wypada. Reżyser na spotkaniu po seansie wyznał, że fascynuje go gatunek muzyczny, jakim jest field recording. Może właśnie dlatego wyczuwamy w filmie tak wiele wyrozumiałości i przestrzeni zostawionej bohaterowi. Nawet osoba, która nie czuje się komfortowo w spotkaniu z niejasnymi działaniami artystycznymi, mogła pozwolić dbałości realizatorskiej chociaż na chwilę zawładnąć swoimi zmysłami. Czekamy na więcej!

Martyna Urbańczyk

HOW TO DESTROY TIME MACHINES – SPOTKANIE Z TWÓRCĄ

W

piątkowe popołudnie miała miejsce projekcja niezwykłego filmu dokumentalnego – How to Destroy Ttime Machines w reżyserii Jacka Piotra Bławuta. Podczas spotkania z publicznością twórca wyjawił, że podjął temat, bo sam słucha field recording music, czyli muzyki z nurtu, jaką wykonuje bohater jego dzieła (nagrywanie dźwięków „z natury”). Bławut spotkał Jepha Jermana podczas podróży w poszukiwaniu artystów tego typu, bo chciał o jed-


I H O W

Ń

T O

S

K I

E

D E S T R O Y

nym z nich zrobić film. Powiedział również, że zbieranie materiałów przed ostatecznym zrealizowaniem zdjęć odbywało się w dwóch „rzutach”, ale sam film powstał w tydzień. Oznaczało to, że zarówno reżyser, jak i operator musieli być bardzo dobrze przygotowani i wiedzieć, jak ma wyglądać gotowe dzieło. Bławut początkowo wyobrażał sobie ten film jako składający się z samych dźwięków nagrywanych przez bohatera, ale ostatecznie znalazło się w nim też miejsce na „setki”, w których artysta mówi na temat swojego podejścia do rzeczywistości. Zgromadzona publiczność była zaciekawiona osobą bohatera. Pojawiło się pytanie o brak wątków biograficznych czy informacji z życia prywatnego. Reżyser przyznał, że zostały pominięte z szacunku dla Desmana i jego działalności artystycznej, sam bohater sobie tego nie życzył, gdyż nie chciał być postrzegany jako swoisty „odmieniec” czy „wariat”. Ukazanie sfery prywatnej bohatera oderwałoby go od „szamańskości”, która cechuje jego sztukę. Dla widzów to podejście do filmu okazało się plusem – How to Destroy Time Machines wyróżnia się przez to, że nie jest dokumentem czysto biograficznym. Wśród głosów pojawiła się też pewna doza krytyki w stosunku do reżysera, związana z planszą z informacjami na temat bohatera, która pojawiła się na sam koniec filmu. Twórca przyznał, że jej celem jest poinformowanie widza o osobie bohatera i być może zainteresowanie oglądających jego sztuką – chciałby, żeby powstanie filmu miało jakiś pozytywny wpływ na życie bohatera, chociażby w po-

staci pozyskania nowych fanów. Na pytanie o to, czy Jerman widział już film, reżyser odpowiedział, że nie było jeszcze takiej okazji. Być może nadarzy się ona, kiedy dzieło będzie wyświetlane na ame-

P

O

I

T I M E

N

T

M A C H I N E S

rykańskich festiwalach. Zapytany przez Przemka Lewandowskiego, z czym przyjedzie w przyszłym roku, odpowiedział, że kolejny projekt będzie filmem fabularnym dla dzieci, ale o bardziej artystycznej formie niż standardowe kino dziecięce. Wyraził przy tym zdanie, że od małych widzów nie trzeba wymagać dużo mniej niż od dorosłych, bo często mogą nas zaskoczyć swoim poziomem rozumienia.

IŚĆ SWOJĄ DROGĄ Z reżyserem filmu How to Destroy Time Machines Jackiem Piotrem Bławutem rozmawiają Maja Nowakowska i Sonia Skowronek Maja Nowakowska: Zacznijmy od tego, jak znalazł pan swojego bohatera. Jacek Piotr Bławut: Słucham tego rodzaju muzyki, więc interesuję się ludźmi, którzy ją tworzą. Zamarzyło mi się, żeby zrobić film o twórcy, który robi muzykę z dźwięków przyrody, zajmuje się sound recordingiem. Akurat byłem w Stanach, robiłem inny dokument, i przy okazji tego pobytu postanowiłem zrobić research na temat twórców, którzy mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Odnaleźć ich na mapie. Tak się akurat złożyło, że Jeph Jerman mieszkał na trasie naszego przejazdu, gdzieś w okolicy, gdzie robiliśmy zdjęcia. Miałem więc sposobność, by się z nim spotkać, no i praktycznie po pierwszym, dwugodzinnym spotkaniu, już byłem pewien, że to jest mój bohater. Miał w sobie coś niezwykłego, charyzmę i tak ciekawy sposób bycia, że nie musiałem dalej szukać. M.N.: Czy trudno było panu wejść w ten świat? Nie miał pan dużo czasu, zaledwie tydzień. Bohater musi się otworzyć, zaufać reżyserowi. A jak jest mało czasu, to wszystko musi dziać się w przyspie-

strona 3


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy H O W

T O

D E S T R O Y

szonym tempie. J.B.: Tak, to nie jest proste zadanie, na szczęście mieliśmy dwie dokumentacje, widziałem się z nim dwa razy wcześniej, zanim przyjechałem na zdjęcia, więc troszkę czasu razem spędziliśmy. Aczkolwiek to było zaufanie na kredyt. On już na początku robienia zdjęć, powiedział: ,,Jacek, to jest twój film, ja ci absolutnie ufam, zróbmy jak uważasz”. M.N.: Podczas kręcenia filmu bohater dawał jakieś wskazówki? J.B.: Nie tyle coś wskazówki, bo, jak powiedziałem, dał mi wolną rękę, nie wtrącał się, ale rozmawialiśmy o niektórych sprawach. Pytałem go o pewne rzeczy i on też mówił o swoich odczuciach. Mówił, jakby dany fragment realizował. Nawet robiliśmy próbę nakręcenia pewnych scen z perspektywy, którą on sobie wymyślił, ale sam chyba zobaczył, że to gdzieś ucieka w zupełnie inną przestrzeń i że nie możemy obrać takiego kierunku. Podejmowaliśmy dialog, ale ostateczna decyzja należała do mnie. M.N.: A gdyby pan miał więcej czasu, to dołożyłby coś do swojego filmu? J.B.: Trudno powiedzieć, jeśli się tego materiału nie ma. Mnie się wydaje, że udało się wyważyć ten projekt, który jest kompleksowy, zamknięty, kompletny. Mam poczucie, że nie brakuje w nim niczego, ale, być może, gdybym miał więcej czasu i możliwość powrotu do niego, dostałbym coś więcej, do czego nie dotarłem w czasie, który miałem na zrobienie filmu. Bardzo chciałem, żeby to był jednak film ponadgodzinny, film pełnometrażowy, a nie średni format, bo miałem poczucie, że zyskalibyśmy czas, który mógłby nam pozwolić wejść w świat muzyki jeszcze głębiej. Już tak zupełnie się w nim zatopić. Poza tym, tak jak mówię, może dostałbym coś od Jepha, co by dodało jeszcze dodatkowe piętro filmowi, może odkryłbym coś ważnego. Trudno to stwierdzić, jeśli tego nie ma. M.N.: Tytuł nawiązuje do wypowiedzi bohatera o tym, czym jest zniszczenie maszyny czasu. Czym jest ono dla pana? J.B.: Myślę, że pod tym względem zgadzam się dokładnie z moim bohaterem. Chciałem z początku wywołać konsternację. Dopiero na samym końcu orientujemy się, że wehikuły czasu są metaforą tego, w jaki sposób funkcjonujemy dzisiaj w świecie – żyjemy w jakimś niesamowicie przyspieszonym tempie, a dodatkowo ciągle jesteśmy myślami

strona 4

T I M E

M A C H I N E S

w przyszłości lub w przeszłości. Nie żyjemy chwilą daną teraz, teraźniejszą. Nie delektujemy się byciem, tylko ciągle albo zamartwiamy się o rzeczy minione, albo myślimy o niepewnej przyszłości. Chodzi więc o zniszczenie machin czasu, wehikułów, które nas ciągle odciągają od bycia tu i teraz. M.N.: Ja jednak zapytam o przeszłość. Czy od zawsze pana interesowały filmy dokumentalne? J.B.: Mój ojciec jest filmowcem. Zawsze miałem poczucie, że chcę znaleźć swoją ścieżkę, swoją drogę, stąd dokumenty muzyczne. Bardzo interesuję się muzyką, to jest jeden z moich największych koników, moje największe hobby. Dlatego stwierdziłem, że chcę robić dokumenty muzyczne. A z drugiej strony, jeśli chodzi o film fabularny, skupiam się na kinie dziecięcym. Chcę ten trop kontynuować. M.N.: Czy lepiej się pan czuje w dokumencie, czy w fabule? J.B.: To są dwa różne światy, myślę, że są plusy i minusy po obu stronach. Uwielbiam robić filmy dokumentalne, ze względu na to, że mają w sobie czar kameralności, robienia czegoś bardzo intymnego, w małym zespole ludzi, z trzy-, czteroosobową ekipą. Możemy wyjechać na drugi koniec globu i poznawać innych. Możemy uczestniczyć w ich życiu. A z drugiej strony, filmy fabularne dają ogromne pole do kreacji własnych światów, do wymyślania fikcyjnej rzeczywistości, do tworzenia bohaterów. Nie – podążania za nimi, ale jakby wyciągania ich ze swojej głowy. Co też jest całkowicie fascynujące. M.N.: Obraz jest dla pana bardzo istotny. Czy długo pan wybierał operatora? J.B.: Myśmy się znali już z Adasiem wcześniej. To nie była trudna decyzja, on jest bardzo kreatywnym operatorem. Zrobiliśmy razem wcześniej krótkometrażową etiudę Jezioro. Poczułem, że nam się bardzo dobrze pracuje i to był naturalny wybór, że następny film będę chciał robić z Adasiem, żeby się zmierzyć z filmem dokumentalnym. Sonia Skowronek: Chciałabym spytać o projekt zapowiedziany na spotkaniu, o przyszły film fabularny dla dzieci. Jaką reakcję najbardziej chciałby pan uzyskać, co by było dla pana znakiem, że się udało? J.B.: Ja bym chciał, po prostu, żeby ten film im się podobał. (śmiech) Wiem, że nie będzie prosty w odbiorze, opo-


I H O W

Ń

T O

S

K I

E

D E S T R O Y

wiada o śmierci, pogodzeniu się z przemijaniem. To nie jest temat komercyjny, który przysporzy widzów w kinach, wręcz odwrotnie, ludzie będą się bali, że to nie dla dzieci, bo jak można opowiadać dziecku o śmierci. A ja go po to właśnie zrobiłem, żeby rozmawiać z dziećmi na ten temat.

P

O

I

T I M E

N

T

M A C H I N E S

pierwszych pokazach próbnych częściowo już to dostałem. Pytałem małych widzów, jaki ten film jest. Większość dzieci powiedziała, że tajemniczy i smutny. Mam poczucie, że one pierwszy raz zetknęły się z takim uczuciem w kinie, bo jednak filmy robione dla dzieci w dużej mierze mają być dobrą rozrywką. Czasami dotykają ważnych tematów, ale robią to tak, żeby broń Boże nie zasmucić odbiorcy za bardzo. Bywają, oczywiście, wzruszające, ale właśnie – wzruszające, a nie smutne. A widząc dzieci, które wypowiadały się po obejrzeniu mojego filmu, widziałem w nich coś prawdziwego – że ktoś w nich odblokował smutek i one odkryły go w sobie. Miałem poczucie, że to jest coś bardzo dobrego. M.N.: Wróćmy jeszcze na moment do How to Destroy Time Machines. Wspominał pan, że nie chciał pokazywać życia prywatnego Jepha Jermana. Próbował pan go nakłaniać do większego uzewnętrznienia się? J.B.: Oczywiście, próbowałem, bo chciałem wiedzieć, co ewentualnie stracę. Miałem poczucie, że może warto coś zarejestrować, ponieważ jeżeli czegoś nie masz w materiale, to trudno ci powiedzieć, czy to było potrzebne, czy nie. Kiedy jednak zobaczyłem taki opór ze strony Jepha, zrozumiałem, że nawet jakby wpuścił nas w ten intymny świat, to nie dostalibyśmy nic, co by nam się przydało w filmie. To była obopólna decyzja, żeby prywatnej przestrzeni nie dotykać, bo nam nie jest do niczego potrzebna, a Jeph czuje się niekomfortowo, żeby się nią dzielić. M.N.: Przez to tworzy się film bardziej wymagający dla widza.

Przygotowywać je, że to część naszego życia i musimy ją akceptować, choć nie jest to proste. Bohaterowie mojego filmu godzą się z odchodzeniem bliskich sobie osób. Główny bohater, chłopiec, stracił siostrę, a dziewczynka straciła babcię, i w tym swoim zagubieniu starają się sobie poradzić, więc z założenia nie jest to prosty film. Aczkolwiek nie jest smutny do końca. To nie jest dramat dziecięcy, to jest baśń, dużo magicznego świata, humoru. Pomyślałem, że jeżeli biorę się za ciężki temat, to chciałbym go zupełnie inaczej opowiedzieć, w sposób lekki. Mam nadzieję, że to mi się udało, że film nie jest przytłaczający.

J.B.: Teraz to dla mnie film o szamanie, mnichu, który pokazuje nam, że można żyć zupełnie inaczej, mieć bardzo głęboki świat wewnętrzny i być skupionym na czymś całkowicie. Gdyby były w filmie sceny rodzajowe z jego życia prywatnego, to zostałby z tego obdarty. Zobaczylibyśmy zwykłego człowieka, który na boku próbuje robić coś innego, a i tak daje się zmiażdżyć machinie naszej cywilizacji. Chciałem opowiedzieć ten film, jakby Jeph był zupełnie od tego, co nas niszczy, uwolniony.

Wracając do pytania, co bym chciał dostać od dzieci. Po

strona 5


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy C Z E S Ł A W

Maciej Karwowski

CZESŁAW MÓWI RZECZY. RELACJA Z CZESŁAW MOZIL SOLO ACT

C

zesław Mozil niewątpliwie należy do bardzo płodnych artystów – zaczynał z duńskim Tesco Value, później przyszedł czas na projekt Czesław śpiewa, aktualnie gościnnie usłyszeć go można w Budyniu Julka Tuwima (o czym uczestnicy Ińskiego Lata Filmowego mieli okazję przekonać się dzień wcześniej), a gdzieś w międzyczasie

powstała inicjatywa Czesław Mozil Solo Act. Osobom niekoniecznie słuchającym go na co dzień projekty te mają prawo się mylić, przez co wybrawszy się na występ w ramach festiwalu mogły przeżyć potężne rozczarowanie czy choćby skonsternowanie. Bo na solo akcie śpiewania czy grania na instrumentach jest wyjątkowo niewiele. Już na kilka godzin przed wydarzenia wywieszono informację, że rozpocznie się ono 45 minut później niż początkowo ogłaszano. Spowodowane było to zapewne obecnością na festiwalu innej istotnej postaci, Jerzego

strona 6

M O Z I L

Hoffmana, z którym spotkanie po pokazie Prawa i pięści nachodziło czasowo na koncert w klubie festiwalowym. Właśnie, czy aby na pewno koncert? Mozil, choć uzbrojony w keyboard Casio i, a jakże by inaczej, akordeon, całą formułę solo aktów opiera na czymś w rodzaju stand-upu. Występ to tak naprawdę zbiór tematycznych monologów artysty, sporadycznie poprzetykanych piosenkami, czy raczej ich fragmentami. Monologów nastawionych na żarty, przeróżnej treści i jakości, pozornie będące nieokiełznanym strumieniem świadomości, z którego nic nie wynika. I trudno nie odnieść wrażenia, że czasem dygresyjność bierze górę nad oskryptowanym planem wypowiedzi, jednak każdy z poruszanych tematów pojawia się w konkretnym celu. Może nie są to obserwacje szczególnie odkrywcze, a forma ich podania nie zachęca do przyjęcia refleksyjnej postawy, ale nie sposób odmówić Mozilowi kilku trafnych spostrzeżeń czy kąśliwych uwag: „nie mam jeszcze dzieci, więc jestem specjalistą od macierzyństwa”; „nie można być Polakiem nie będąc katolikiem”. W swoich opowieściach przywoływał realne wydarzenia, typu sprawa sądowa z NSZZ Solidarność, nadanie tytułu sojusznika roku środowisk LGBT czy, przede wszystkim, emigracja do Danii. Wątek ten dominował, przez co po półtorej godziny można było mieć tematu już serdecznie dosyć. Wszyscy spragnieni muzyki musieli zadowolić się ledwie kilkoma utworami, z czego większość pochodziła, zgodnie z dominującym tematem, z Księgi imigrantów. Usłyszeć można było również znane z Debiutu – Ucieczkę z wesołego miasteczka oraz Żaba tonie w betonie. Jednak wszystkie z racji wykonania ich na jednym instrumencie, brzmiały dość podobnie, a nonszalanckiemu sposobowi ich zagrania bliżej było do parodii, niźli tego, co znany z albumów Czesława. Amuzyczny i parodystyczny charakter wydarzenia najdobitniej podsumował utwór, który muzyk wykonał z... playbacku. Na oczach wszystkich podłączył do nagłośnienia telefon, na którym odtworzył swoją piosenkę, po czym odpiął mikrofon, by z nim przemierzać scenę, usilnie podkreślając asynchroniczność ruchu ust z nagraniem.


I

Ń

S

K I

E

P

C Z E S Ł A W Zgromadzona publiczność bawiła się raczej dobrze, co chwilę śmiejąc się w głos, a niektórzy, bardziej obyci z formułą widowiska, pozwalali sobie na dorzucanie do wypluwanego z zawrotną prędkością monologu swoich trzech groszy. Niemałej długości kolejka, jaka ustawiła się już po koncercie do Mozila po autograf i/lub zdjęcie, niech świadczy o powszechnym zadowoleniu.

EMIGRACYJNY STAND-UP

O

I

N

T

M O Z I L

niać. D.D.: Widać było na pana twarzy wielką fascynację. C.M.: To jest wielka frajda! Nie pamiętam, czy widziałem tak charyzmatyczną wokalistkę jak Asia. Może Kare O z Yeah Yeah Yeahs. Jestem zachwycony. D.D.: Solo akty są bardzo osobiste pod względem tekstowym.

Z Czesławem Mozilem rozmawiają Dawid Dróżdż i Maciej Karwowski

C.M.: Tak. Poruszam głównie tematy emigracyjne. Teksty nie są pisane przeze mnie, ale to dobrze, bo ja bym nie potrafił tak tego ująć. Mój język nie jest tak silny. Teraz piszę, ale to będą rzeczy trochę prostsze, ale także bardzo osobiste. Półtorej godziny w solo akcie to obnażanie się i rozmowa o emigracji.

Dawid Dróżdż: Wczoraj byliśmy świadkami energetycznego koncertu formacji Budyń Julka Tuwima. Dzisiaj dla odmiany koncert w formule, która jest pana znakiem rozpoznawczym, czyli Solo Act. Czym dla pana różnią się te koncerty?

D.D.: Od Debiutu współpracuje pan z Michałem Zabłockim, ale teksty mimo to są bardzo osobiste. Jak wygląda ta współpraca? Czy siadacie razem i gadacie o tym, o czym chce pan powiedzieć, a on ubiera to w ładną formę?

Czesław Mozil: Wczoraj to była dla mnie wielka przyjemność i zaszczyt stać u boku tak cudownych muzyków. Budyń [Jacek Szymkiewicz] jest kultową postacią, a Asia Zawłocka rozpierdala system i cieszę się, że mogę być częścią tego projektu. Dzisiejszy solowy występ to stand-up muzyczny. To jest moje, tutaj się obnażam, jest bardzo mało muzyki. Przez przypadek tak się zdarzyło, że mogę być dwa dni w Ińsku podczas festiwalu, ale dzisiaj na pewno mogę czuć się bardziej komfortowo, bo znam już tę scenę, wiem, co mogę zrobić z ludźmi i to ja panuję. Będąc sidemanem trzeba się dostosować. Wczorajszy koncert był dla mnie dużym przeżyciem muzycznym – czasem patrząc na Asię śpiewającą z Jackiem, zapominam się. A że jeszcze materiał mam nie do końca obcykany (nie pamiętam tekstów, śpiewam z kartki, mam spisane akordy), to muszę nadga-

C.M.: Michał ma dwie siostry na emigracji, więc temat jest mu bliski. Z Michałem obgadywaliśmy różne tematy, a on starał się ująć to po swojemu i tak jak ja to widzę. To jest szczęście. D.D.: Mówił pan wcześniej o Joannie Zawłockiej. Współpracował pan z różnymi osobistościami, ta-

strona 7


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy C Z E S Ł A W kimi jak L.U.C., Wdowa, Quebonafide, Bracia Figo Fagot czy Nergal. Nie zamyka się pan w żadnych gatunkach. Czy są jeszcze muzyczne sfery, które chciałby pan odkryć? Może nawet konkretni wokaliści? C.M.: Nie myślę w tych kategoriach. Nie ukrywam, że czasami to jest spotkanie ludzkie. Kocham metal, byłem na Kornie, mam teraz w samochodzie najnowszą płytę Decapitated. Ale metalu bym nie śpiewał, to nie mój wokal, więc tam bym się nie pchał, bo tylko zaszkodziłbym gatunkowi. Kocham piłkę nożną, słucham audiobooka biografii Zlatana Ibrahimovicia, którą polecam bardzo. Zlatan mówi mi jak żyć, ale to nie znaczy, że muszę od razu lecieć na boisko z piłkarzami. To by było głupie. D.D.: To ryzykowne słuchać Zlatana. C.M.: Nie, nie. Jest dobry na taką pogodę, kiedy leje. Maciej Karwowski: Czyli nie ma poza wspomnianym metalem jakichś ograniczeń gatunkowych dla pana? Bracia Figo Fagot może trochę w formie prześmiewczej, ale to jest disco polo. C.M.: To, co ja robię, to też jest disco polo, tylko nie ma podkładu discopolowego! Może tematy są trochę trudniejsze. Nie umiałbym napisać piosenek disco polo. Są ludzie, którzy to potrafią. Ja wierzę, że wszystko jest dla każdego. Nie zgadzam się nawet ze swoimi kolegami z branży, którzy mówią, że disco polo jest złe. Myślę, że w disco polo są rzeczy lepsze i gorsze, jak we wszystkim.

C.M.: Miałem trochę szczęście, że poznałem kilka osób. Polskie gówno – Tymon mówił mi chyba już 9 lat temu, że robi ten film. Ja jestem otwarty na propozycje, choć nie jestem aktorem. Natomiast w świat dubbingowy musiałem wejść sam, bo nikt do mnie nie zadzwonił. Musiałem powiedzieć o tym otwarcie w telewizji. A mam przecież charakterystyczny głos, bo jestem typowym imigrantem. Bardzo dużo czasu to zajęło, ale Olaf wraca! Jesienią w kinach będzie przed Coco Disneya Przygoda Olafa, film 20-minutowy, a za dwa lata Kraina Lodu 2. Jeżeli za 20 lat nie zacznę pisać jakichś hitów, to cała generacja dzieciaków będzie mnie znała jako bałwanka Olafa. To moje przekleństwo, ale zarazem szczęście. Kiedy robiłem wcześniej dubbing do animacji, to ilość pracy i skupienia w porównaniu z tym, co zrobiłem z Disneyem to jest 1000%. Dopiero podczas nagrywania Olafa zauważyłem, ile czasu można poświecić, żeby znaleźć dokładnie ten moment w tym miejscu. Te 22 minuty skończyłem tydzień temu. Jestem tak podjarany, to będzie zajebiste! Cieszę się, że muzyka dała mi możliwość, aby pobawić się z dubbingiem, trochę z aktorstwem. To wielkie szczęście, bo nie mam fachu, a tu spełniły się moje wielkie marzenia. D.D.: A widział pan symbol Ińska, raka na promenadzie? C.M.: Nie. Nie widziałem, ale udało mi się zjeść sielawę. Jest fantastyczna! Byłem rano i wieczorem. Są cudowne.

Maciej Karwowski

D.D.: Jako że jesteśmy na festiwalu filmowym, to musimy zahaczyć również o te sfery. C.M.: Panowie, ja mam dla was prezent! [Mozil wstaje i przynosi nam dwa egzemplarze edycji specjalnej dvd Szkoły uwodzenia Czesława M.] Najlepszy polski film. M.K.: Czy to jest forma zamknięcia nam ust? C.M.: Dokładnie. To najlepszy film! Dostał tak fatalne recenzje, że już jest kultowy. M.K.: To nie jedyny film, w którym miał pan udział, może więc porozmawiamy o nich. Jaki był klucz doboru tych pozostałych ról (epizod we Wkręconych, Polskie gówno, Facet (nie)potrzebny od zaraz) i ról dubbingowych?

strona 8

M O Z I L

SKARPETKI NIE DO PARY

K

ażdy z nas doskonale zna problem ginących skarpetek – jak na złość zawsze zapodziewa się tylko jedna sztuka z pary, nigdy obie. Teorii na ten temat można snuć wiele i łatwo przy tym o stworzenie całej mitologii. O próbę wyjaśnienia tego fenomenu pokusili się Czesi, Pavel Šrut i Galina Miklínová, pisząc trylogię książek dla dzieci zatytułowaną Niedoparki. W ojczystym kraju seria ta stała się bestsellerem i w 2016 doczekała się ekranizacji (za którą


I

Ń

S

K I

E

P

O

I

N

T

N I E D O P A R K I odpowiedzialna była sama Miklínová). Po kilku miesiącach zawitała ona również do polskich kin. Jeszcze przed rozpoczęciem filmu, wyświetlony zostaje krótki spot przypominający o literackim pochodzeniu tytułu i zachęcający do kupna którejś z książkowych pozycji. To, co zwykle pojawia się jedynie na ulotkach i w napisach końcowych, tu jawi się jako informacja nadrzędna, czym automatycznie zniechęca. A potem jest już tylko gorzej. Głównym bohaterem filmu jest niejaki Hihlík, młody Niedoparek. Kim są te stworzenia, trudno stwierdzić, bowiem jedyne, czego się o nich dowiemy podczas filmu, to to, że żywią się skarpetkami (choć same wyglądają jak skarpetki) oraz że większość ludzi nie potrafi ich zobaczyć. Hihlík po śmierci swojego dziadka wyrusza do jedynego krewnego, jaki mu pozostał, stryja Padre. Cóż, w zasadzie tylko tyle można powiedzieć o fabule, bo to, co dzieje się później, naprawdę trudno uporządkować i wyłożyć w jasny sposób. Teoretycznie całość kręci się wokół potrzeby posia-

dania rodziny i udowodnienia otoczeniu swojej wartości, jednak myśl ta wielokrotnie zostaje wzorowo zatracona. Hihlík wplątuje się w coś na kształt wojny gangów, które poróżniło podejście do zdobywania pożywienia – ci, których mamy uznawać za postaci pozytywne, zabierają ludziom tylko po jednej skarpetce (bardzo silnie przy tym podkreślając, że nie kradną, a jedynie dzielą się z ludźmi), natomiast ci źli, bardzo dosadnie stylizowani na narkotyzujących się punków, kradną całe pary. Gdyby próbować analizować motywacje i sposób działania bohaterów, trudno będzie wybrać z całego tłumu postaci choć jedną prawdziwie sympatyczną i godną naśladowania. Ewentualnie główny bohater, tyle że on wydaje się po prostu głupi. Film Miklínovej przywodzi na myśl mający premierę trzy lata temu Siedmiu krasnoludków ratuje Śpiącą

Królewnę – animacja wygląda tak samo paskudnie (choć jakimś cudem prezentuje się nieco lepiej niż w zwiastunach), fabuła poprowadzona jest z identyczną niedbałością i skłonnością do dygresji, mnogość postaci czyni widza całkowicie obojętnym wobec ich losu, a wszystko okraszone zostaje piosenkami. Z tą różnicą, że piosenki z animacji o krasnoludkach posiadały przynajmniej melodię. W Niedoparkach wszystkie utwory brzmią, jakby autor dopiero zasiadał do ich komponowania i został zaskoczony przedwczesnym deadlinem – nie dość, że nie mają chwytliwego brzmienia, to urywają się po parunastu sekundach, rodząc pytanie o sens ich wprowadzenia. Zwłaszcza gdy teksty to głównie zbitki przypadkowych słów. „Yo yo, taki los, yo yo, skarpet stos”, stanowiące coś w rodzaju hymnu Niedoparków, przyjdzie nam usłyszeć dwukrotnie. Na całe szczęście Niedoparki nie przypominają wzmiankowanego filmu w jednym względzie – nie są wulgarne i niepotrzebnie intertekstualne. Co prawda jedyna żeńska przedstawicielka Niedoparków (już samo to budzi me zastrzeżenia) jest ukazana w nieco zseksualizowany sposób (niedowierzającym polecam zobaczyć zwiastun, ujęcie skupiające się na pośladkach postaci jest w nim zawarte), a gdy bohaterowie pojawią się w ludzkim pubie, będą świadkami striptizu wokalistki grającej do kotleta, ale jest to kwestia jedynie ułamków sekund, dlatego jestem w stanie na to przymknąć oko. Dominacji nawiązań i zapożyczeń również nie uświadczymy, bo choć jeden z ludzkich bohaterów lubi uciąć sobie pogawędkę z popiersiem Einsteina na tle Krzyku Muncha, to nazwiska tychże nigdy nie padają, więc ewentualne zakamuflowane walory edukacyjne z tego żadne. Niedoparki to stworzona niewielkim nakładem pracy (i zapewne pieniędzy) reklama książek o tym samym tytule. O nich nie mogę się wypowiedzieć, bo nie miałem okazji się z nimi zapoznać, ale film sam w sobie nie ma do zaoferowania nic ponad bycie zapchajdziurą, którą rodzice puszczają swoim dzieciom na tabletach podczas długich podróży. Bałagan scenariuszowy i brak jednolitej myśli przewodniej nie pozwalają na wyniesienie z seansu czegokolwiek poza poczuciem upływu czasu i masą pytań o logikę działania świata zjadaczy skarpetek. Zdecydowanie autorom zabrakło pary do pracy. Yo yo, taki los.

strona 9


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy S T R I K E

Kamil Jędrasiak

POZA POZERSTWEM

R

ok 1990, Nowy Jork. Trwa Blond Ambition World Tour – trasa koncertowa Królowej Popu, ikony stylu, Madonny. Na scenie: artystka oraz oni. Carlton, Kevin, Oliver, Slam, Jose i Luis. Sześciu tancerzy, których osobowości staną się inspiracją dla niezliczonej rzeszy ludzi na całym świecie. Sześciu przyjaciół, sześciu braci, sześć „sióstr”. Sześć dowodów na to, że więzi miłości mogą być równie silne (a może silniejsze) niż więzy krwi. Kiedy przed rozpoczęciem jednej ze swoich najsłynniejszych tras koncertowych Madonna zaczęła werbować taneczną świtę w nowojorskim podziemiu, żaden z wspomnianych mężczyzn nie spodziewał się, jakimi ścieżkami pobiegną ich losy. Nikt z nich nie spodziewał się również,

że przy okazji znajdzie rodzinę. A tak właśnie nazywają swoją relację – rodzina. To, co połączyło bohaterów Strike a Pose, to bowiem znacznie więcej, niż tylko kontrakt z Królową Popu. I właśnie o tym jest film Ester Gould i Reijera Zwaana. Są pewne proste, oczywiste, chciałoby się rzec „banalne” chwyty stosowane chętnie przez dokumentalistów, by np. wzruszyć widzów. Filmowanie ludzi opowiadających o swoich bliskich i pokazujących do obiektywu kolejne zdjęcia, dokumenty czy wycinki z gazet; przetrzymane

strona 10

A

P O S E

ujęcia po zakończeniu wypowiedzi bohaterów, zwłaszcza gdy ci wpadają w zadumę lub się rozklejają; sekwencje montażowe złożone z przeestetyzowanych „malarsko” albo „teatralnie” skomponowanych kadrów; ckliwa muzyka w podkładzie takich sekwencji, niekiedy po jakimś ważnym wyznaniu zarejestrowanym okiem kamery – to tylko kilka przykładowych „wyciskaczy łez”. Zazwyczaj tego typu zabiegi mnie w kinie dokumentalnym irytują, zwłaszcza jeśli występują w zbyt dużym nagromadzeniu. I wszystko to jest w Strike a Pose. Tancerze Madonny obecne. Ale wiecie co? W ogóle mi nie przeszkadza. Bywa bowiem, że dramatyzm danej historii jest na tyle klarowny, iż podbijanie go tak jaskrawymi rozwiązaniami stylistycznymi zakrawa o urąganie inteligencji emocjonalnej widzów. Zdarza się też, że dramatyzmu w danej historii nie ma za grosz, a „wyciskacze łez” są jedynym sposobem, by ową miałkość zatuszować i wymusić jakiekolwiek zaangażowanie osób zasiadających przed ekranem. Na szczęście dokument Gould i Zwaana nie zalicza się do żadnej z tych grup, a dla wyrachowanych reżyserów-pseudodokumentalistów tworzących tego typu wykalkulowane wydmuszki żerujące na wrażliwości widowni mógłby służyć za godną przeciwwagę, tudzież wzór do naśladowania. To sprawnie poprowadzona narracja, dobrze pokazująca, jak należy posługiwać się językiem filmu, by wyrazić historię wartą opowiedzenia. A jest o czym opowiadać. Życie każdego z bohaterów Strike a Pose stanowiłoby solidny materiał dla porządnych pełnometrażowych fabuł, osobnych filmowych biografii. Kevin Alexander Stea – tancerz, choreograf, aktor i model. Oliver Crumes Jr. – „kolorowy homofob”, wychowany w niebezpiecznej dzielnicy, który trafił do zespołu złożonego głównie z gejów i nauczył się wśród nich szacunku. Jose Xtravaganza – latynoski imigrant, jeden z pionierów i mistrzów tanecznego stylu vogue. Luis Camacho – przyjaciel Jose, który wraz z nim nagrał później płytę, nim stoczył się przez narkotyki i alkohol na dno, by po latach ponownie stanąć na nogi. Carlton Wilborn – instruktor tańca, za maską twardziela skrywający poważne psychiczne rozchwianie, które doprowadziło do załamania nerwowego. Salim ‘Slam’ Gauwloos – mu-


I

Ń

S

K I

E

S T R I K E zułmanin, choreograf i człowiek, który przez blisko 30 lat trzymał w tajemnicy przed całym światem, w tym przed

swoimi „braćmi” z zespołu Madonny, że zdiagnozowano u niego HIV. Jest jeszcze dwójka „wielkich nieobecnych”. Pierwszą taką osobą jest Gabriel Trupin, kolejny członek „rodziny”, który walki z AIDS niestety nie przetrwał. Wcześniej jednak, wraz z Oliverem i Kevinem, wytoczył Królowej Popu proces, pretekstem dla którego stał się film dokumentalny W łóżku z Madonną. Ów dokument oraz będące jego następstwem sprawa sądowa i zerwanie współpracy z piosenkarką stanowią zresztą oś kilku istotnych wątków Strike a Pose, dodając do dzieła Gould i Zwaana swego rodzaju poziom meta. Zamieszanie związane z W łóżku z Madonną było bowiem punktem zwrotnym w życiu każdego z tancerzy, a także ich bliskich. Drugą „nieobecną” jest natomiast sama Madonna, stanowiąca tu niejako kontekst całej historii, ale też kolejną jej bohaterkę. Dla Carltona, Gabriela, Kevina, Olivera, Slama, Jose i Luisa była ona nie tylko pracodawczynią, lecz również przyjaciółką, a wręcz – na swój sposób – matką. Z ekranu wręcz wylewa się serdeczność, życzliwość, miłość, niesamowita chemia łącząca grupę tancerzy. Oglądając Strike a Pose poczułem coś, co ostatnio zdarzyło mi się poczuć bodaj przy musicalu RENT, skądinąd bardzo bliskim tematycznie – nietypowy rodzaj ciepła. Mając do tego świadomość, że bohaterowie dokumentu są prawdziwymi, a nie fikcyjnymi postaciami, poczułem też szczerą sympatię do nich jako ludzi, mimo że przecież wcale ich nie znam. Rzecz w tym, że właśnie zapragnąłem ich poznać, przytulić, poznać ich historie, stać się częścią paczki, przy-

P A

O

I

N

T

P O S E

jacielem „rodziny”. Matczyny charakter Madonny sprawił, że wraz ze znikaniem piosenkarki z ich życia, tancerze poczuli się w pewnym sensie osieroceni, czy może raczej porzuceni. Z czasem również ich wzajemne kontakty się ulegały transofrmacjom. Co zmieniło się w nich przez kolejne dekady? Gdzie doprowadziło ich życie? Jakie emocje pozostawiło w nich wspólne doświadczenie sprzed lat? Czy czegoś się nauczyli? Jakie piętno upływ czasu odcisnął na ich więzi – ze sobą nawzajem, z Madonną, z przeszłością? To zaledwie garstka spośród wielu pytań, które współtworzą trzon tematyczny tego filmu. Przy tym wszystkim reżyserzy nie starają się na siłę przekonać nas do jednej, wyrażonej wprost i niekwestionowalnej tezy. Ukazując blaski i cienie życia bohaterów Strike a Pose, oddają im głos, pozwalając przy tym również nam, widzom, pomyśleć. Nie ma tu głośnej kontrowersji, chociaż ta byłaby poniekąd w pełni uzasadniona przy dokumencie, dla którego punktem wyjścia jest trasa Blond Ambition. Zamiast tego otrzymujemy niezbędne tło społeczno-historyczne oraz wielobarwną, nad wyraz sugestywną historię o kulisach sławy i, przede wszystkim, o ludziach. O bardzo konkretnych ludziach, których historię warto znać.

Sonia Skowronek

WYZBYCIE SIĘ POZY

W

ydawało mi się, że wiem, co mnie czeka, kiedy wybrałam się na dokument na temat muzycznego życia w latach 90-tych. Byłam gotowa na wszczepienie dawki nostalgii i tęsknoty za czasami, których nawet nie przeżyłam. Czekając na emocjonalny implant powoli zaczynałam rozumieć, że reżyserzy Strike a Pose. Tancerze Madonny szykowali dla mnie zupełnie inne, bardziej angażujące doznanie. Film bowiem nie ograniczał się do wyeksponowania świetności legendarnej trasy koncertowej. Poruszał,

strona 11


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy S T R I K E

A

P O S E

uwrażliwiał i rozbudzał w nas empatię do siódemki wyeksploatowanych przez życie ludzi. Szóstka z siedmiu wybranych do najbardziej kontrowersyjnej trasy Madonny tancerzy była homoseksualna. Blond Ambition World Tour miała miejsce w 1990 roku, w Stanach Zjednoczonych przypada to na czas, w którym epidemia HIV (i związana z nią fala homofobii) stanowiła bardzo poważny problem. Szerzenie świadomości o chorobie było koniecznością, w którą zaangażowała się postać idealna do tego zadania, Madonna. Białoskórej gwiazdy pop najzwyczajniej chciano słuchać bardziej, niż przedstawicieli mniejszości. Młoda artystka wygłaszała bardzo odważne i silne oświadczenia, a jej drapieżność miała dużą siłę przebicia. Przemawiała do Ameryki: ,,wyrażaj siebie! Nie bój się!’’ Może to właśnie dlatego zyskała na zawsze uwielbienie zarówno fanów, jak swoich siedmiu tancerzy. Trudno było nie poczuć niepokoju i troski o bohaterów słuchając, jak wypowiadają się o niemal sakralnej postaci, jaką stała się dla nich Madonna. Mamy wrażenie, że tancerze, mimo ran jakie zadała im piosenkarka, nigdy nie pozwoliliby sobie na kwestionowanie jej wspaniałości. W końcu to jej zawdzięczają najbardziej szalony okres życia, to ona ich ,,urzeczywistniła’’. Mamy więc przedstawienie skrajnych emocji do osoby, która niegdyś stanowiła głowę rodziny w wyjątkowo intymnej relacji grupy. Seria niewyjaśnionych konfliktów między młodymi ludźmi została zrelacjonowana tylko od strony tancerzy; w filmie Madonna nie występuje. Mimo to, reżyserom absolutnie nie można zarzucić nieuczciwości w przedstawieniu sporu, nie zostają użyte żadne triki filmowe, które potencjalnie „podkręcałyby” jego wybrane aspekty. Wsłuchujemy się w opowieści o dzielonych przez bohaterów trudnościach związanych z narkotykami, śmiercią najbliższych i przede wszystkim, o paraliżującym strachu. Mamy wgląd w kompletnie różne refleksje i spojrzenia bohaterów, z których każdy ma szanse wprowadzić nas w swój indywidualny świat. Wzruszenie gwarantują sceny, kiedy Reijer Zwaan oraz Ester Gould na moment powierzają reżyserską pałeczkę samym tancerzom, którzy mogą wyrazić siebie w autorskich minichoreografiach tanecznych. Występy nie są tak ostentacyjnie zuchwałe, jak te z 1990 roku, ponieważ mężczyźni nie są już zobligowani do odgrywania kogoś obcego. Jest to wielką wartością, ponieważ ofiarowana zostaje nam prawda. Bohaterowie angażują się w pełni, ryzykują otwarciem, co musiało zostać poprzedzone zbudowaniem poczucia bezpieczeństwa przez filmowców. Projekt bez dwóch zdań mianuję wzorem do naśladowania dla wszystkich dokumentalistów.

strona 12

G A C P A R S K I

Sonia Skowronek

W KRZYWYM ZWIERCIADLE – WYSTAWA ARKADIUSZA GACPARSKIEGO

T

egoroczne Ińskie Lato Filmowe przywołuje postać związanego niegdyś z festiwalem szczecińskiego rysownika Arkadiusza Gacparskiego. Oprócz spotkania wspomnieniowego – o którym piszemy obok – przygotowano wystawę Kreska Gacparskiego oraz wybór filmowych karykatur jego autorstwa. Te ostatnie wiszą w holu kina i, jak to karykatury, przedstawiają znane osoby, obiekty westchnień, w krzywym zwierciadle. Narysowane bardzo lekko, w kolorowy i zabawny sposób podkręcają do maksimum charakterystyczne cechy aparycji postaci. Nie ma zmiłuj. Pozostałe grafiki, których należy szukać przed kinem, to wyselekcjonowane, wydrukowane w dużym formacie obrazki satyryczne, które pojawiły się swego czasu w pismach takich jak „Szpilki” i „Polityka”. Rysunki w zrozumiały, komfortowo stereotypowy sposób punktują rzeczywistość. Pojawiają się na nich żarty o pazerności polityków, bezrobociu i o kultowej w polskim dowcipie, naprzykrzającej się teściowej. Sam autor powiedział kiedyś, że zdawał sobie sprawę, że ma większe szanse wybić się jako karykaturzysta, niż artysta malarz. Karykaturalny zapis pozostaje więc użyty w twarzach skrótowo zarysowanych postaci, które zamieszkują gazety, odpowiadając w pewnym sensie na pytanie o charakterystykę „kreski Gacparskiego”. Satyra Gacparskiego nie jest skomplikowana, choć dla wielu odbiorców zapewne okaże się źródłem satysfakcji – pozwala poczuć się jak podczas jazdy z taksówkarzem, który pogodnie narzeka na ustrój w naszym kraju.


I

Ń

S

K I

E

P

O

I

N

T

G A C P A R S K I

Martyna Urbańczyk

WSPOMNIENIE O ARKADIUSZU GACPARSKIM – SPOTKANIE

W

sobotnie popołudnie w kinie Morena mieliśmy okazję uczestniczyć w spotkaniu na temat życia i twór-

czości Arkadiusza Gacparskiego, satyryka i karykaturzysty. Wydarzenie miało formę rozmowy z gościem, którym w tym przypadku była Iwona Gacparska, żona artysty i jednocześnie autorka książki Arkadiusz Gacparski. Twórczość niedokończona, zawierającej wspomnienia i liczne anegdoty okraszone ilustracjami i zdjęciami. Pierwszym pytaniem, jakie zadał Przemek Lewandowski, było: czy wiadomo, ile prac zostawił po sobie artysta? Jak się okazuje, ustalenie tego jest bardzo trudne, bo rysował on praktycznie cały czas i często swoje karykatury rozdawał. Poza tym tworzył też plakaty, scenografie teatralne, obrazy olejne. Wiele z jego dzieł znajduje się w rę-

kach prywatnych; może to być w sumie nawet kilka tysięcy rysunków. Jeden z nich znajduje się na przykład u pani burmistrz Teresy Działoszewskiej, która swój portret otrzymała w 2001 roku (uczestnicy spotkania mieli okazję go obejrzeć). Charakterystyczne dla Gacparskiego było też tworzenie karykatur ludzi już przy pierwszym spotkaniu. Iwona Gacparska przedstawiła kilka anegdot z życia artysty, dotyczących głównie jego twórczości. Sporo śmiechu wśród publiczności wywołała anegdota o portretach zamawianych przez małżeństwa – Gacparski miał zawsze dylemat, czy rysować ich na jednym arkuszu, czy na dwóch (w razie rozwodu). Do powiedzenia kilku słów na temat Arkadiusza Gacparskiego zaproszeni zostali obecni na sali kinowej inni artyści, Leszek Żebrowski oraz Henryk Sawka, którzy przyjaźnili się z twórcą. „Satyryk powinien być między ludźmi, rozmawiać z nimi i Arek tak właśnie robił. Był świetnym psychologiem” – mówił Żebrowski. Powracającym podczas spotkania motywem był fakt, że Gacparski wiele razy wspominał, że nie ma ręki do interesów i nie przywiązywał dużej wagi do zarabiania na swoich pracach. Nie pytał o pieniądze, co czasem denerwowało jego żonę, bo nie zapewniało stabilizacji. „Chciał, żeby jego twórczość była wśród ludzi. Kochał z nimi rozmawiać, nie było bankietu bez jego obecności” – powiedziała Gacparska. Był też częstym gościem na Ińskim Lecie Filmowym, bo bardzo lubił aktorów i rysował ich karykatury. Podczas rozmów w tle wyświetlane były prace i rysunki, a także zdjęcia autora – często pojawiały się na nich znane twarze. Spotkanie przebiegło w serdecznej atmosferze, wśród anegdot i miłych, ciekawych wspomnień.

strona 13


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy K R Ó L E W I C Z

Zuzanna Szor

COŚ TU TRZEBA BY ZMIENIĆ

E

mocje i pozytywny odbiór towarzyszące Baby Bump Kuby Czekaja spowodowały, że z ubiegłoroczną premierą Królewicza Olch fani wiązali równie wielkie nadzieje. Zdawałoby się, że proporcjonalne do rozczarowania, które w większości odczuwali, opuszczając salę. Cały problem polega na tym, że Baby Bump kupiło nas swoją dziwnością i nieprzewidywalnością, wynikającą

z zastosowania rzadko spotykanego sposobu poprowadzenia narracji do zupełnie prostej fabuły. Poruszając się w ramach starannie dopracowanej estetyki barw i dźwięków, Czekaj nafaszerował film bogactwem bazujących na prostych skojarzeniach metafor i symboli, czyniąc dzieło wyzwaniem dla odbiorcy. O ile przy pierwszym zderzeniu z taką formą powszechny był zachwyt, o tyle za drugim razem, znając już z góry możliwości i upodobania reżysera, staje się ona męcząca. Nikogo nie obchodzi już uganianie się za – tym razem jeszcze bardziej rozbudowanymi, bo nawiązującymi do onirycznej baśni – przenośniami w poszukiwaniu sensu. Widz zauważa, że w filmach Kuby Czekaja

strona 14

O L C H

doznaniom estetycznym miejsca ustępuje fabuła, do czego nie jest najwyraźniej przyzwyczajony. Bardzo prosto zauważyć w najnowszym tworze Czekaja pewnego rodzaju inkarnację Baby Bump. Znowu mamy do czynienia z opowieścią o skomplikowanej relacji dorastającego (w tym wypadku starszego o kilka lat) chłopca z matką o dyktatorskich zapędach. Sytuację bohaterów konkretyzuje zmienna ponadprzeciętnego talentu u czternastolatka i związana z nim wizja jego przyszłości snuta przez matkę oraz pojawienie się w pewnym momencie archetypicznej postaci ojca – wyjętego żywcem z pogranicza baśni i filmu sensacyjnego, który nagle burzy pozorny spokój ogniska domowego. Czekaj decydując się na nadanie dziełu takiego, a nie innego kształtu, płynie pod prąd. Świadomie rezygnuje z roli reżysera, stając się pewnego rodzaju artystą audiowizualnym. Z nowej roli wywiązuje się sumiennie, krępując jednocześnie przejrzystość akcji. Nie sposób jednak odmówić mu pedantyczności i wyczucia w tym zakresie, objawiających się już na poziomie operowania, zależnie od potrzeby, pełną gamą języków innych niż polski, i wprowadzania ich tam, gdzie brzmią zwyczajnie lepiej – między innymi przy powracających fragmentach Króla Olch przytoczonych w oryginale, czy niezdarnej angielszczyźnie wykorzystanej do podbicia groteskowości piosenki słyszanej w salonie fryzjerskim. Podobny charakter miały liczne przebitki, odliczanie dni do końca świata czy samo zakończenie filmu – mało interesujące fabularnie, ale za to imponujące estetycznie. Królewicz Olch nie jest filmem złym, a jedynie niewpisującym się w wymagania nawet bardzo efemerycznej publiczności. Być może w przyszłości, aby osiągnąć kompromis pomiędzy zainteresowaniem widzów a pozostaniem w konwencji, reżyserowi dobrze zrobiłoby zajęcie się innym problemem niż kwestie dorastania, bo po pierwsze, trudno pozbyć się myśli, że przecież da się o takich sprawach mówić prościej, a po drugie, siłą rzeczy kończy się to robieniem konkurencji dla siebie samego, co nie brzmi jakkolwiek rozwijająco.


I

Ń

S

K I

E

P

K R Ó L E W I C Z

Maciej Karwowski

CZEKAJ NA DETRONIZACJĘ

K

uba Czekaj, jeżdżąc po Polsce w ramach promocji Baby Bump, chętnie wyjawiał, że film, za który otrzymał nagrodę w Koszalinie na festiwalu Młodzi i film jego debiutem do końca nie jest. Gdzieś w międzyczasie powstał inny – utrzymany w podobnej estetyce Królewicz Olch. Produkcja z Kacprem Olszewskim w roli głównej przynio-

sła reżyserowi wiele nagród i okrzyknięcie mianem jednego z najbardziej obiecujących twórców młodego pokolenia – czy nowy film to zdanie u krytyków utrzyma? Może jednak należy cofnąć tytuły i rozpocząć ponownie poszukiwania? Zacząć należy od tego, że Królewicz Olch jest w pewnym sensie sequelem Baby Bump. W obu pojawia się w samym centrum dorastający chłopiec oraz jego matka, tu i tu grana przez Agnieszkę Podsiadlik. Główną oś fabularną stanowi relacja chłopca z matką, kwestia przywiązania obojga do siebie oraz problemy w komunikacji. Nad całością majaczy widmo nieobecnej figury ojca (Sebastian Łach), który pojawia się w drugiej połowie filmu (w Baby Bump mężczyzna w zasadzie nie jest ojcem głównego bo-

O

I

N

T

O L C H

hatera, a jedynie próbuje wkupić się w rodzinne szeregi), by jeszcze więcej namieszać. Elementy, które mogłyby w gruncie rzeczy działać na korzyść Czekaja, w tym przypadku raczej pogrążają i tak już niezbyt udaną historię. Reżyser zdaje się nie mieć za wiele do powiedzenia ponad to, co już wcześniej usłyszeliśmy. Niezwykle trudno jest mu wykrzesać z siebie świeżość, którą tak zaskoczył przy poprzednim filmie. Choć Baby Bump nie było w mym odczuciu niczym genialnym, to nie dało się w nim nie docenić pstrokatej i surrealistycznej formy, która mimo dominacji nad treścią, była w stanie ją wspierać. W Królewiczu olch odnosiłem wrażenie, że Czekaj stosując podobne zabiegi stara się jedynie utrzymać wypracowane cechy charakterystyczne, które zapewniły mu spragnioną hipsterskiego kina widownię. Pod grubą warstwą formy tym razem trudno cokolwiek znaleźć. Wszystko podano w na tyle nieczytelny sposób, że widz skazany zostaje na wyłączenie się podczas oglądania. Wówczas dopracowana estetycznie scenografia i zdjęcia będą nadal cieszyć oko, a mózg sobie ze spokojem odpocznie. A odpoczywać będzie miał od czego – film Czekaja silnie wikła się w rozliczne metafory i symbole, dialogi czyniąc zupełnie nieprzystającym do realnej wymiany zdań nośnikiem kolejnych znaczeń. Rozszyfrowywanie ich bełkotliwego zalewu może i jest dobrą rozrywką dla nadgorliwych filmoznawców, ale dla zwykłych widzów – bardzo wątpliwą.

Katarzyna Kurowska

DUMA I UPRZEDZENIE

P

odczas gdy w rodzimym kinie często powracamy do doświadczeń z okresu socjalizmu i czasów okupacji

strona 15


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy K O N S T Y T U C J A niemieckiej, na Bałkanach w dziełach filmowych odbija się piętno wojny domowej z lat 90-tych, uznanej za najbardziej krwawy konflikt po II wojnie światowej. Rzadziej są to filmy opowiadające o samym konflikcie, jak Ziemia niczyja czy Underground, częściej zaś współczesne historie rodzin, które zmagają się z wojenną przeszłością. Tu z ciekawszych tytułów warto przywołać Grbavicę – o zgwałconej kobiecie, która przed córką ukrywa prawdę o jej ojcu, czy Słońce w zenicie, opowiadające o doświadczeniach konfliktu bałkańskiego z trzech czasowych perspektyw: przed wojną, tuż po i kilkanaście lat później. Tym, co łączy wszystkie te obrazy, jest wzajemna nienawiść jednych na-

cji do innych po rozpadzie Jugosławii, która nie skończyła się wraz z wojną. Widać to również w filmie Rajko Grlicia Konstytucja, w którym niechęć Chorwatów do Serbów staje się przyczyną konfliktu sąsiedzkiego. Tytułowa konstytucja Chorwacji to temat egzaminu Antego, serbskiego policjanta zmagającego się z problemem alkoholowym i dysleksją, która utrudnia mu przyswojenie poszczególnych paragrafów. Pomóc w tym ma mu profesor, sąsiad z piętra wyżej, zajmujący się chorym ojcem, weteranem wojennym. Vjeko jest również transseksualistą, który wieczorami przebiera się za kobietę i rozpacza po śmierci ukochanego. Jego wieczorne zajęcie nie jest akceptowane przez społeczność, co przekłada się na agresywne zachowania, w wyniku których pobity profesor ląduje w szpitalu, w którym poznaje żonę Antego, pielęgniarkę, która później będzie Vjekowi pomagać w pielęgnacji ojca. Ciekawa jest relacja między policjantem i profesorem, do której dochodzi z inicjatywy kobiety. Opiera się ona na wzajemnej pogardzie, gdzie silniejsza jest odraza wobec Serba, niż wobec transseksualisty (w filmie jest mowa tyl-

strona 16

ko o homoseksualizmie, ale zabawy Vjeko w przebieranki kwalifikują się do transseksualizmu). Przy czym serbski policjant, człowiek mniej wykształcony niż profesor, mimo wewnętrznej niechęci nie wychodzi z atakiem wobec kogoś o innej orientacji seksualnej. Dąży do znalezienia i ukarania grupy osób, które tak brutalnie potraktowały sąsiada. Chce tym zachowaniem pokazać, że Serb może być równy albo i lepszy niż Chorwat – wbrew powszechnym w tym kraju opiniom, budowanym na doświadczeniach wojennych. Obraz Chorwacji, jaki wyłania się z filmu Konstytucja, jest zupełnie odmienny od tego, jaki deklaruje tytułowy dokument. Dostrzega to zresztą Ante, który po skierowanej do niego krytycznej i obraźliwej wypowiedzi profesora, zwątpił w sens przyswajania konstytucji kraju, gdzie nastroje społeczeństwa sugerują, iż prawa o równości i wolności wszystkich są abstrakcją. Chorwacja jawi się tutaj jako kraj nietolerancyjny, w którym dominuje ksenofobia i homofobia, utrwalające podziały wytworzone przez konflikt zainicjowany na początku lat 90tych. Na szczęście z taką wizją bałkańskiego społeczeństwa (podziały są wyraźnie obecne także w innych krajach półwyspu, jak przekonują choćby wyżej wymienione przeze mnie tytuły) film Rajko Grlicia nie pozostawia widza. Postać pielęgniarki Mai pełni funkcję mediatora, która nie pozwala na to, by mężczyźni zrezygnowali ze swoich lekcji. Sprzeciwia się mężowi i decyduje się nadal pomagać profesorowi w opiece nad ojcem. Wpływ na jej decyzję miało pewne zafascynowanie Katariną, drugą postacią Vjeko, bynajmniej nie z powodu skłonności homoseksualnych – podziwiała jej wrażliwość. A także kwestie natury ekonomicznej, czym udało jej się namówić męża na wznowienie lekcji – liczyła, że profesor zapisze im w spadku swoje mieszkanie. Maja jest postacią, która uczy tolerancji wobec Innego, przekonuje jedną i drugą uprzedzoną stronę, że nie można poddawać się w próbach nawiązania porozumienia. Konstytucja przekonuje, że warto przełknąć gorzką pigułkę, nawet kilka, aby osiągnąć cel, który przynosi owoce w postaci przyjaźni. Film Grlicia zachwyca pięknymi, nastrojowymi ujęciami – na uwagę zasługują zwłaszcza te w ciepłym oświe-


I

Ń

S

K I

E

U C Z C I W Y tleniu wieczorowym, które czasami przywodziły skojarzenia z belle epoque. Prawdopodobnie podsycały je kobiece stroje profesora czy przeglądane przez niego francuskie magazyny. Warto podkreślić, że wbrew serwisowym klasyfikacjom fabuła Konstytucji nie ma w sobie elementów komediowych. To nie jest film, który bawi, choć owszem, im bliżej końca, tym więcej radości przynosi. Nie wynika to jednak z pojawienia się sytuacji humorystycznych, lecz pozytywnej przemiany bohaterów. Konstytucja jest zdecydowanie dramatem, jednym z tych filmów, które zachęcają do refleksji, zarówno nad własnymi uprzedzeniami, jak i nad tym, jak można pomóc innym w akceptacji obecności wszelakiego rodzaju odmieńców, aby wreszcie przestali oni być postrzegani wyłącznie przez pryzmat kategorii Innego.

Maja Nowakowska

KIEDY WEJDZIESZ MIĘDZY WRONY...

M

ohammad Rasoulof tworzy w Uczciwym człowieku surowy obraz absurdu w kafkowskim stylu, z którego nie można się wydostać. Bez ilustracyjnej muzyki

P

O

I

N

T

C Z Ł O W I E K czy wymyślnych rozwiązań formalnych obserwujemy, jak bohater coraz bardziej pogrąża się w swoich problemach. Większość dialogów rozgrywa się w samochodzie, gdzie półsłówkami omawiane są poważne sprawy. Dowiadujemy się z nich, że Reza nie chce sprzedać swojej ziemi tajemniczej Firmie oraz nie chce dać urzędnikom łapówki, ponieważ taka postawa kłóci się z jego zasadami. Kamera przypomina powolnego obserwatora upadku bohatera. Znalazł się on w machinie, z której nie sposób się wydostać. Reza stwierdza: „W tym kraju albo uciskasz, albo jesteś uciskany”. Powyższa alternatywa ma bezpośrednie przełożenie na sytuację, w jakiej się znalazł. Bohater żyje skromnie, handluje rybami, prowadzi gospodarstwo, nie należy do osób robiących karierę. Nie ze wszystkimi trudnościami jest sobie w stanie poradzić, jego żona postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce. W cyniczny sposób tłumaczy swojej uczennicy, że nikt nie powinien wykorzystywać zajmowanej przez siebie pozycji, dopuszczając się, tak naprawdę, szantażu. Doprowadza ona do samobójstwa swojej podopiecznej, gdy, nie zważając na jej kłopoty rodzinne, wydala ją ze szkoły. Nie popiera przekonań męża, wychodzi bowiem z założenia, iż w dzisiejszych czasach najlepiej się nie wychylać. W swojej walce Reza zostaje zupełnie sam. Za jego plecami sytuuje się wielka skorumpowana maszyna oparta na znajomościach, łapówkach i szwindlach. Powyższą sytuację dobrze obrazuje scena, w której bohater jedzie pod prąd. Głośne, jadące z naprzeciwka motory w zupełności zawłaszczają przestrzeń. Podczas konfrontacji samochód Rezy nie miałby z nimi szans. Przetrwać potrafi ten, kto umie się dostosować, płynąć z prądem, a nie na odwrót.

strona 17


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy U C Z C I W Y Kolega bohatera stwierdza, że każdy, prędzej czy później, musi zaakceptować tę prawdę, zrozumieć, na jakich zasadach oparta jest rzeczywistość. W pewnym momencie Reza nie ma już siły dalej walczyć z systemem. Przeprasza człowieka, który go zaatakował, ponieważ w samoobronie musiał odpowiedzieć przemocą. Tłumaczy też synowi, aby ukorzył się przed swoim szkolnym oprawcą. Na tym nie koniec, gdyż bohater idzie o krok dalej. Nie jest niezłomny. W końcu daje strażnikowi łapówkę. Kłamstwa oraz podstępy przestają być mu obce. Swoistym leitmotivem filmu jest kąpiel bohatera. Pod prysznicem czy na łonie natury, stanowi ona coś więcej niż codzienną czynność. Przywodzi na myśl chrzest, rytualne oczyszczenie z grzechów. Drogę bohatera, którą obserwujemy, można opisać jako utratę niewinności. Zatraca on swoje ideały w imię dostosowania się do otoczenia. Znajduje się niejako w pułapce, z której nie ma wyjścia. Pra-

wo wcale nie jest po to, aby go chronić, sprzyja natomiast wpływowym ludziom z koneksjami. Reżyser inspiruje się twórczością swojego rodaka, Asghara Farhadiego. Obaj decydują się na oszczędną formę, brak muzyki, historie pozostawiające pewne niedopowiedzenia i tajemnice. Rasoulof nie posiada jednak takiej łatwości opowiadania, jak jego kolega po fachu. Nie dba o budowanie napięcia, pomija punkty kulminacyjne, być może pozostawia za dużo niedopowiedzeń. W Uczciwym człowieku spora część rozmów rozgrywa się gdzieś na uboczu, za zamkniętymi drzwiami, w samochodzie, czy w opustoszałych pomieszczeniach. Zabieg ten sprawia, że widz czuje się trochę, jakby uczestniczył w czymś, w czym nie powinien, jakby był wtajemniczany w pewne konspiracje. Podobne wrażenie można odczuć oglądając Przeszłość Farhadiego. Rasoulof zyskałby jednak, gdyby poszukał własnej drogi twórczej, nie wzorując się aż tak bardzo na reżyserze, który dwukrotnie został już nagrodzony Oskarem.

strona 18

C Z Ł O W I E K

Łukasz Cygiel

IRAŃSKA PROZA ŻYCIA

I

rański reżyser Mohammad Rasoulof (Zmierzch, Żelazna Wyspa) w swoim najnowszym dziele Uczciwy człowiek bierze się za bary z irańskim wymiarem sprawiedliwości. Centralną postacią jest tutaj Reza – właściciel farmy rybnej, mąż, Everyman zmagający się ze skorumpowanymi hipokrytami i oszustami. Niejaki Abbas zatruwa stawy rybne prowadzone przez głównego bohatera. Szybko okazuje się, że droga będzie wiodła przez mękę – każdy urzędnik żąda łapówki, aby ruszyć procedury prawne. Do tego piętrzą się problemy z żoną – dyrektorką szkoły i szkolne kłopoty syna, który pobił osobę z klasy. Reza musi zaś spłacać kredyt hipoteczny. Jeden z bankierów wprost wychodzi z propozycją przekupienia go, by finansowy balast zniknął. Żona podpowiada, by korzystać z sytuacji, ale Reza, zgodnie z tytułem filmu, gorliwie płaci odsetki. Kiedy Reza wdaje się bójkę z lokalnym opryszkiem i trafia na trzy noce do aresztu. Aby mógł go opuścić, żona musi zapłacić ‘pod stołem’. Reza zawsze pragnął żyć spokojnie i uczciwie, stąd jego wyjazd na wieś. Przez wiele scen filmu przewija się motyw – zapłacić czy nie zapłacić? Czy gdy zapłacę, to problemy znikną? Wymowne są sceny, w których bohater chwile ukojenia znajduje w skalnej grocie i zanurzając się w wodzie. Tam szybko dochodzi do wniosku, że albo połknie go nienasycona hydra systemu, albo zacznie być równie nieuczciwy jak reszta osób. Reżyser, koncentrując się na rozpadającym się irańskim społeczeństwie, przedstawia pesymistyczny obraz człowieka otoczonego przez sitwę. Dramat ma wciągającą fabułę i z wolna rozwijającą się akcję. Nieśpieszna narracja, charakterystyczna dla filmów z Bliskiego Wschodu, nieco usypia widza, w czym przypomina trochę polskie kino moralnego niepokoju.


I

Ń

S

K I

E

C E R E M O N I A

Marta Kasprzak

CEREMONIA ZAMKNIĘCIA 44. IŃSKIEGO LATA FILMOWEGO

D

ziewięć dni festiwalu upłynęło w mgnieniu oka. Po wypełnionej seansami sobocie nadszedł czas na podsumowanie 44. edycji Ińskiego Lata Filmowego. Do publicznej wiadomości podano wyniki plebiscytu na najlepszy film festiwalu. W kategorii filmu polskiego uhonorowano statuetką Złotej Rybki Komunię Anny Zameckiej, natomiast za najlepszy film zagraniczny uznano Zwierzęta Grega Zglińskiego (Komunię można było obejrzeć ponownie w niedzielne przedpołudnie). Galę zamknięcia poprowadził Adam Bortnik, prezes Stowarzyszenia Ińskie Lato Filmowe. Na scenę zaprosił

P

O

I

N

T

Z A M K N I Ę C I A Jacka Liwaka, burmistrza Ińska oraz Przemka Lewandowskiego, dyrektora artystycznego festiwalu. Podczas wydarzenia zaprezentowano ostatni film zrealizowany w ramach projektu Kińsko Móvi. Prowadzący wyjawił, że produkcję ukończono tuż przed rozpoczęciem uroczystości. Film, którego bohaterowie opowiadali o swoich – niekiedy trwających od 44 lat – związkach z Ińskim Latem Filmowym, wzbudził żywą reakcję publiczności. Zaprezentowano również powstałą na marginesie warsztatów etiudę skoncentrowaną wokół tematu raka – bohatera miejscowej legendy. Przez wiele osób produkcja została uznana za lepszą realizację autorstwa grupy. Sporą część imprezy wypełniły podziękowania dla sponsorów i patronów oraz osób zaangażowanych w organizację Ińskiego Lata Filmowego i współodpowiedzialnych za jego sukces. Łącznie, jak podliczył Adam Bortnik, wymieniono ok. 60 nazwisk. Z dumą musimy przyznać, że wśród docenionych osób znalazła się redakcja „Ińskie Point” – w podzięce za dziesięciolecie działalności dziennika, jego koordynatorka, Dagmara Rode, otrzymała tytuł Ambasadora Ińskiego Lata Filmowego. Publiczność zgromadzona w sali kinowej miała w perspektywie jeszcze jeden dzień spędzony na pokazach. Na kolejną edycję festiwalu organizatorzy zapraszają w dniach 10 – 19 sierpnia 2018 roku. Redakcja „Ińskie Point” już zakreśliła ten termin w kalendarzach. Mamy nadzieję, że zobaczymy się z Państwem za rok!

strona 19


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy A T A K

Marta Kasprzak

BEZ STRACHU, GRZECHU, MIŁOŚCI...

O

ficjalną polską premierę Ataku paniki zaplanowano na 19 stycznia 2018 roku. Pokaz zorganizowany

w ramach Ińskiego Lata Filmowego miał więc miejsce aż pięć miesięcy przed rozpoczęciem oficjalnej dystrybucji! Do uczestników festiwalu, tłumnie zgromadzonych w kinie Morena, los uśmiechnął się zatem wyjątkowo szeroko. Fabuła filmu koncentruje się wokół poczynań kilkorga bohaterów, których łączy narastające uczucie niepokoju oraz, jak okazuje się w dalszej części Ataku paniki, relacja interpersonalna. Ze względu na zastosowany motyw splatania się losów pozornie przypadkowych postaci, film często porównywany jest do argentyńskiej produkcji Dzikie historie, której protagonistów ogarnia wściekłość. Produkcja Pawła Maślony stanowi natomiast studium paniki – począwszy od lekkiego dyskomfortu aż po kulminację trwogi. Na uwagę zasługuje scenariusz autorstwa Pawła Maślony, Bartłomieja Kotschedoffa i Aleksandra Pisuli, którzy z niezwykłą precyzją opracowali konstrukcję dramaturgiczną

strona 20

P A N I K I filmu, znacznie ułatwiającą realizację zdjęć i skutkującą doskonałym efektem ekranowym. Jak ujawnili twórcy filmu, okres zdjęciowy był krótki – odpowiednie przygotowanie na etapie pre-produkcji było zatem kluczowe. Historie, stanowiące wycinek życia bohaterów, ukazano za pomocą montażu równoległego. Obserwujemy zakończony samobójczym strzałem w głowę monolog radiowca. Dostrzegamy nastoletniego chłopca, który wraz z kolegami sięga po narkotyki. Towarzyszymy kelnerowi w jego zmaganiach z cyber-prześladowcą oraz niełatwych kontaktach z matką, miłośniczką zwierząt. Jesteśmy świadkami spotkania pozostającej w separacji pary małżeńskiej oraz podróży lotniczej, w której uczestniczy inna para. W toku filmowej narracji związki pomiędzy poszcze-

gólnymi postaciami zarysowują się coraz mocniej, umożliwiając rekonstrukcję odrębnych na pozór historii. Dzięki interesującemu scenariuszowi, sprawnie zmontowanym scenom oraz świetnej obsadzie aktorskiej, film ogląda się z przyjemnością. Finałowa sekwencja, do której obejrzenia gorąco zachęcam, zapewnia widzom sporą dawkę emocji. Choć, jak już nadmieniłam, na gruncie kina światowego stosowano już podobne eksperymenty w warstwie dramaturgicznej, o tyle w kinie polskim taka technika stanowi pewne novum. Choćby z tego względu warto zainwestować w obejrzenie Ataku paniki 100 minut swojego życia. 19 stycznia 2018 roku to data, którą powinien zapisać w kalendarzu każdy wielbiciel dobrego polskiego kina.


I

Ń

S

K I

E

A T A K

Dawid Dróżdż

ATAK PANIKI – SPOTKANIE Z TWÓRCAMI

Z

aszczyt domknięcia 44. Ińskiego Lata Filmowego przypadł w udziale Atakowi paniki. W kinie Morena odbył się jeden z pierwszych pokazów debiutanckiego filmu Pawła Maślony. Jak przyznają sami twórcy, dzieło

zostało ukończone ledwie tydzień temu! Towarzyszący im stres zrzuciła z barków filmowców pozytywna reakcja publiczności. Przed widownią zaprezentowali się współscenarzysta i jeden z aktorów – Bartłomiej Kotschedoff oraz operator Cezary Stolecki. Pierwsze spotkanie z tak dużą publicznością obfitowało w wiele przychylnych opinii ze strony zarówno widzów, jak i prowadzącego spotkanie Krzysztofa Spóra. Zachwyt wzbudził oryginalny scenariusz, łączący w sobie sześć hi-

P

O

I

N

T

P A N I K I storii splecionych w achronologiczny ciąg. Jak przyznał sam Kotschedoff, od 2013 roku powstało 27 jego wersji! Mimo że tworzyło go trzech autorów, goście zapewniali, że byli nierozerwalnym kolektywem. Co ciekawe, początkowym pomysłem było osadzenie akcji filmu w Neapolu. Dopiero wpływ PISF-u, który nie zapewniał dofinansowania filmowi w większości realizowanemu we Włoszech, zmienił plany twórców, którzy przenieśli fabularne wydarzenia z buchającego Wezuwiusza na spokojniejsze, warszawskie tereny. Kotschedoff i Stolecki podkreślali trud związany z małym budżetem, który wymusił realizację zdjęć w okresie jedynie 23 dni. Po wstępie odsłaniającym kulisy powstawania filmu, głos zabrali widzowie. Podkreślano bezbłędność scenariuszową oraz rewelacyjną kondycję młodego polskiego kina. Widzowie zwrócili uwagę na zrealizowaną przez Jimka ścieżkę dźwiękową oraz kunszt montażowy Agnieszki Glińskiej, który ciepłymi słowami opisał Bartłomiej Kotschedoff – „Usprawniła film. Cięła niezwykle precyzyjnie” – zapewniał. Podczas spotkania nie mogło zabraknąć kontekstu regionalnego patriotyzmu. Krzysztof Spór podkreślił stargardzkie pochodzenie Kotschedoffa. To właśnie w tym miejscu Maja Cierocka zrodziła w nim miłość do aktorstwa. Artystka była obecna podczas spotkania i zapewniła ińską widownię, że z odtwórcy filmowego Miłosza „będą ludzie”. Wyraźnie poruszeni pozytywną reakcją widowni goście podziękowali za spotkanie wyznając, że jest to jeden z przełomach momentów w ich życiu. Pozostał jedynie smutek, że było to ostatnie poseansowe spotkanie z twórcami w ramach 44. Ińskiego Lata Filmowego. Następne już za rok!

strona 21


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy A T A K

NIE PANIKUJ, WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE Z twórcami filmu Atak paniki, aktorem i współscenarzystą Bartłomiejem Kotschedoffem oraz operatorem Cezarym Stoleckim, rozmawiają Maciej Karwowski i Dawid Dróżdż Maciej Karwowski: Przed pokazem mówiliście, że byliście zdenerwowani. Zdarza się wam wpadać w panikę?

Cezary Stolecki: Jako operator absolutnie nie mogę panikować. Jeśli operator panikuje, filmu nie ma. Operator musi być spokojny i ja raczej taki jestem. Dzisiaj byłem chyba bardziej zdenerwowany niż na jakimś trudniejszym planie, bo nie mogłem się schować za kamerą. Czułem się trochę jak przed maturą. Bartłomiej Kotschedoff: Jestem aktorem i trema jest mi znajoma. Tutaj była ogromna. Być może była spowodowana nieobecnością reżysera. Mieliśmy mówić o jego filmie. To bardzo odpowiedzialne zadanie, ponieważ to pierwszy taki pokaz i rozmowa z widownią, i tym bardziej trudne i stresujące, że nam wszystkim na tym filmie bardzo zależy.

strona 22

P A N I K I M.K.: Scenariusz był tworzony długo i kolektywnie. Skąd się wziął pomysł, żeby panikę uczynić osią fabularną całości? Samą taką fabułę już może gdzieś ktoś nakręcił, ale nie przez pryzmat tej jednej emocji. B.H.: Atak paniki jest metaforyczny. Nie jest to bezpośrednio portretowanie jednostki chorobowej. Panika jest czymś, co burzy życie i można je albo puścić i niech się rozwala, albo ratować na siłę i utrzymywać status quo. Ta panika jest więc tak naprawdę zapowiedzią kryzysu, który nadchodzi. M.K.: Nie wiem, czy to Was można o to pytać, ale jak było z samą konstrukcją scenariusza? Mamy przeplecione historie, które wbrew temu, co się na początku wydaje, nie dzieją się w tym samym czasie. Czy przy pisaniu scenariusza były najpierw opowiedziane linearnie, a dopiero później komplikowane? B.H.: Najpierw były napisane linearnie, a potem zostały poprzestawiane. Pod koniec były nawet dwie wersje scenariusza: jedna linearnie zapisana, a druga bardziej skomplikowana. Aby to się dało jakoś ogarnąć Paweł [Maślona] wolał, żeby najpierw było „po bożemu”, a potem dopiero przestawiać. Dawid Dróżdż: Scenariusz został nagrodzony w konkursie Script Pro w 2014 roku. Na jakim etapie był on wówczas? B.H.: Wtedy nazywał się Odpady. To był trochę dysonans poznawczy: z jednej strony były faktycznie zarejestrowane Odpady, a niedługo później w PISF-ie rzecz nazywała się już Historie śmieciowe. C.S.: A potem przyszedł Atak paniki. Zresztą Atak paniki to był pierwszy tytuł Magmy – naszego krótkiego filmu z Pawłem. To był roboczy tytuł, który się ciągle kręcił wokół


I

Ń

S

K I

E

A T A K Pawła i wrócił przy okazji tej realizacji. Scenariusz zaś różnił się również tym, że jego akcja rozgrywała się w Neapolu. B.H.: Faktycznie, Script Pro wygrała wersja, gdzie był tylko jeden polski epizod, a poza tym bohaterami byli Włosi, Amerykanie, Francuzi. Wszystko działo się w Neapolu u stóp Wezuwiusza, który ma zaraz wywalić w powietrze. Do Ataku paniki pewne historie zostały oczywiście przetransferowane na polski. Ale dużo historii wypadło. Mógłby być z tego drugi film, sequel (śmiech). M.K.: Bardzo często w omówieniach pada porównanie do Dzikich historii czy 11 minut. Jak się do tego odnosicie? B.H.: O podobieństwie do 11 minut usłyszeliśmy dziś pierwszy raz. C.S.: Ale rzeczywiście tam też było tego rodzaju napięcie. Tu napięcie wyszło po dodaniu muzyki.

B.H.: To chyba najbliższy przykład w polskim kinie nowelowego filmu, w którym te historie się ze sobą łączą i przenikają. Z Dzikimi historiami się dziwnie złożyło, że one wyszły, jak już mieliśmy jakąś wersję początkową, a nasz film wtedy nazywał się Historie śmieciowe. Rzeczywiście było dużo podobieństw, takich jak wątek panny młodej czy samolot, mimo że oba filmy mówią o czymś zupełnie innym. Chcieliśmy nawet tłumaczyć, że to przypadek, ale mało kto w to wierzy. Choć to rzeczywiście był przypadek.

P

O

I

N

T

P A N I K I mina Dzikich historii. Ale po opisie samym… C.S.: Opis będzie zmieniany. On nie hula. Za wiele mówi. D.D.: Są dwa bardzo ważne motywy w tym filmie: seks kamerka i gry internetowe. Czy uważacie, że wirtualny świat jest niebezpieczny? B.K.: Nie sądzę, że jest wielkim niebezpieczeństwem. Istotne pytanie, co się z nim robi. To nieważne, na jakim jeździsz motorze, tylko jakim jesteś człowiekiem. Chodzi o to, że internet stał się narzędziem kompensacyjnym. Bohaterka, dzięki uwadze, którą dostaje od tych facetów, poza pieniędzmi oczywiście, jest w centrum zainteresowania, czuje się na swój sposób kochaną. Nie traktowałbym tego jako zepsucia, które trzeba tępić, chcieliśmy tylko zadać pytanie: dlaczego ludzie tak robią? Jeśli bohater ucieka w gry komputerowe, to może znaczyć, że nie dostaje czegoś w relacji np. z matką albo w ogóle z ludźmi, przez co izoluje się od świata. Wyobraża sobie, że w świecie wirtualnym będzie „kimś”. Nie prowadzi to do niczego wymiernego, jedynie do cierpienia. W relacjach z matką ich światy przenikają się jedynie w momencie, kiedy dochodzi do katastrofy. Dzwoni do niej i dopiero wtedy dochodzi do jakiegokolwiek dialogu. Matka zagląda w ten świat, widzi, jaki jest straszny i go nie rozumie. Powstaje pytanie, czego od siebie nawzajem nie dostajemy albo czego sami sobie nie dajemy. To film o braku. M.K.: To właśnie wydaje się cenne w tym filmie: nie ocenia bohaterów, a jedynie się im przygląda. Genialnie łączy realnie zabawną komedię z poważnym dramatem, który ma coś do powiedzenia. Dziękujemy wam za to. Gdy w styczniu film wejdzie do kin, na pewno wybierzemy się ponownie. B.K.: Dzięki, bardzo miło to słyszeć.

D.D.: Jak dla mnie Atak paniki nijak nie przypo-

strona 23


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy W A R S Z T A T Y

KIŃSKO MÓVI, CZYLI UDAŁO SIĘ! Z uczestnikiem warsztatów filmowych podczas 44. ILF Adamem Drygasem rozmawiają Sonia Skowronek i Zuzanna Szor Zuzanna Szor: Który raz organizowane są warsztaty filmowe podczas Ińskiego Lata Filmowego? Adam Drygas: Kiedy warsztaty pojawiły się w programie ILF, niestety nie wiem. Odbywają się już długo, byłem na siedmiu czy ośmiu wcześniejszych edycjach, każda lepsza od poprzednich. Z.S.: Czyli udało ci się wkręcić w temat w bardzo młodym wieku. A.D.: Tak. Za pierwszym razem kręciliśmy na wysepce i powstał film o zombie. Rok temu pracowaliśmy bardzo intensywnie, montowaliśmy do wieczora, wychodząc tylko na obiady. W tym, co było niesamowite, umawialiśmy się z Czarkiem [Cezary Ciszewski, organizator warsztatów] na 13.oo, przychodziliśmy o 14.30 i nadrabialiśmy czas już później w nocy. To było idealne, bo nie było nagonki, a i tak wszystkim się chciało pracować. Pewnie film wyszedłby jeszcze lepszy, gdybyśmy mieli na przykład dodatkowe dwa dni. Mamy plan, żeby przyjechać tutaj w tym samym składzie zimą i zrobić coś poważniejszego, przygotować coś ekstra na kolejną edycję festiwalu.

F I L M O W E

Z.S.: Za co lubcie warsztaty? A.D.: Dzięki warsztatom nie jest nudo! Z jednej strony jest to wyrzekanie się czegoś – na przykład w tym roku nie udało mi się popływać w jeziorze ani razu, z drugiej – daje dużo satysfakcji. A przyjechać tu dla samego siedzenia w jeziorze można zawsze. Owszem, udział w warsztatach jest bardzo czaso- i energochłonny, ale według mnie warto. Z.S.: Tematy na filmy wybieracie sobie sami, czy podrzuca je wam pan Czarek? A.D.: Tematy zawsze są dosyć podobne, bo wszyscy chcą robić filmy o ludziach z Ińska. Czarek bardzo często wychodzi z inicjatywą, on w ogóle bardzo dużo robi. Mimo że kręciliśmy już któryś raz o tym samym, efekty były zupełnie inne. Różnica leży w podejściu do tematu. Tym razem chodziło o kręcenie telefonem komórkowym, co było bardzo ciekawe. Podkładasz mikroport podpięty do minijacka w telefonie i już się to przesyła dalej. Takie fast media. Z.S: Co jest najtrudniejsze w pracy podczas warsztatów? A.D.: Wydaje mi się, że chodzi o to, żeby się zorganizować. Dziewięć dni na zrealizowanie projektu to mimo wszystko dużo, więc na początku robiliśmy sobie na przykład dzień wolnego, który byłby nam bardziej potrzebny później. Najtrudniej jest zaplanować sobie to wszystko. Z.S.: Czyli plan powstaje po części na bieżąco? A.D.: Tak, oczywiście. Zawsze zmieniamy wszystko.

Z.S.: Co odpowiadało za tak dobrą atmosferę w ekipie?

S.S.: Czy był moment takiego stresu, że myśleliście, że nie zdążycie?

A.D.: Myślę, że pracowało nam się lepiej, bo trzon ekipy znał się już wcześniej, więc był zgrany. Na początku przychodziło jeszcze kilka innych osób w wieku około 12 lat. Ale wiadomo, że rodzice i tak dalej, więc nie zawsze mogli. Oczywiście, dobrą atmosferę zawdzięczamy też Czarkowi, który jest świetnym mentorem.

A.D.: Nie wiem, czy to jakaś tajemnica, ale my po raz pierwszy widzieliśmy ten film dopiero w kinie, bo powstał pół godziny przed projekcją. Wiadomo, że jesteśmy tutaj też na wakacjach. Nie mieliśmy raczej sytuacji, kiedy komuś się zrobiło przykro albo stało się nagle bardzo nerwowo, bo nie zdążymy. Wszystko działo się raczej na luzie. Zanim zabraliśmy się za ten duży film, udało nam się zrobić kilka zapowiadających poszczególne projekcje i powrzucać je przed filmami, więc nawet gdybyśmy nie zdążyli, to i tak dużo nam się udało zrobić.

Sonia Skowronek: Czy wszyscy mają tak długi staż warsztatowy? A.D.: Różnie. Są wśród nas zarówno osoby, które przyjeżdżają na ILF co roku, jak i takie, które przyjechały po raz pierwszy. Jedna wróciła po trzech latach.

strona 24


I

Ń

S

K I

E

P

O

I

N

T

P O K O T

Alicja Górska

CZŁOWIEK CZŁOWIEKOWI, CZŁOWIEK ZWIERZAKOWI

P

okot długo nie schodził z języków polskich widzów. Szokował tematyką, intrygował jej prezentacją, nurtował współpracą dwóch silnych kobiecych osobowości – nominowanej do Oscara Agnieszki Holland i wielokrotnej laureatki literackiej nagrody Nike Olgi Tokarczuk. Dopiero teraz jednak miałam okazję film obejrzeć i odkryć hipnotyzująco-czarującą stronę irytacji. Kotlina Kłodzka to miejsce tajemnicze i nieco odizolowane od świata. Właśnie tutaj emeryturę spędza Janina Duszejko – dawna projektantka mostów oraz orędowniczka praw zwierząt. Kobieta uczy w lokalnej szkole angielskiego i dorabia opieką nad domkami letniskowymi. Tak naprawdę, poza wiecznymi scysjami z kłusownikami, wiedzie raczej sielskie życie. Do czasu. Wkrótce w okolicy

dochodzi do serii tajemniczych morderstw, których ofiarami padają wysoko postawieni członkowie lokalnej społeczności (przy okazji myśliwi). Policja pozostaje bezradna, a sprawca nieuchwytny. A może, tak jak sugeruje Janina,

za wszystkim stoją uciśnione zwierzęta? Brzmi jak scenariusz kina klasy B albo opowieść o szaleńcu, ale nic bardziej mylnego. Pokot to do bólu prawdziwa i przejmująca historia, wobec której trudno pozostać obojętnym. Zresztą emocje, które wywołuje, to jej podstawowy atut. Zainteresowani seansem widzowie powinni uzbroić się więc w potężną dawkę cierpliwości. Holland i Tokarczuk niejako zmuszają bowiem odbiorców do nieustannego miotania się między jedną a drugą skrajnością, do wyboru – przyjmijmy rzecz umownie – mniejszego zła. Na Pokot nie da się po prostu patrzeć z pozycji tego trzeciego – albo wierzy się w należną wszystkim istotom (nawet chrząszczom) wolność i sprawiedliwość, albo w zależność zwierzęcego świata od ludzi (w tym dowolność w jego eksterminacji). Ja miałam czasami ochotę rzucić czymś ciężkim w ekran. Z jednej strony dlatego, że prezentowana w filmie wioska na krańcu świata to jeden z ostatnich (mam nadzieję) bastionów przestarzałych dogmatów. Mamy księdza, który postrzeganie zwierząt jako członków rodziny rozważa w kategoriach bluźnierstwa; drobnego alfonsa z kupą hajsu, który trzęsie lokalną policją, i skorumpowanego prezesa o duszy czarnej jak smoła. Są ludzie uparcie wierzący w dominację ludzkiego gatunku nad światem, gotowi bez drgnienia powieki porzucić dzika z przestrzelonym płucem na pastwę losu (czyli wielogodzinnej bolesnej agonii) czy popastwić się nad zamkniętymi w klatkach lisami. Wszyscy ograniczeni, zatrzymani w czasie, zupełnie niepostępowi. Jednak po drugiej stronie barykady sytuacja wcale nie prezentuje się lepiej. Janina, chociaż jest otwarta na nowe doświadczenia – zna język obcy, zjeździła nieco świata – swoje poglądy na zwierzęcą egzystencję prezentuje w sposób histeryczny. Otoczenie postrzega ją jako wariatkę i chociaż dla widza wydaje się jasne, że Duszejko odróżnia rzeczywistość od fikcji bez problemu, to i mające na ten temat inne zdanie otoczenie nietrudno jest rozgrzeszyć. Niestety, pod koniec filmu trudno już trzymać się tezy, że Janina jest tak do końca normalna i cały pozytywny wydźwięk proekologiczny i prozwierzęcy zostaje zwyczajnie ukatrupiony.

strona 25


be zpłatny d z i enni k fes ti wal owy P O K O T Zarzuca się Pokotowi przede wszystkim bardzo krytyczne podejście do postaw Polaków, niemal „kalanie swojego gniazda”. I słusznie. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to krytyka zasłużona i skłaniająca do refleksji; krytyka uświadamiająca, a nie obrazoburcza. Zupełnie za to niezrozumiałe jest dla mnie za to posądzanie Pokotu o antyklerykalizm, czy w ogóle nawoływanie do ateizmu. Z ekranu płynie co prawda kilka zdań dotyczących wiary, z którymi można zgadzać się lub nie, jednak nie mają one formy manifestu, a raczej metafizycznej refleksji. Nieprzychylne przedstawienie w filmie księdza nie stanowi zarzutu do religii i księży w ogóle, ale do zaściankowości i zacofania w szerzej postrzeganym kontekście. Ksiądz jest tu nieco

oderwany od swojej posługi i staje się po prostu członkiem społeczności, która stoi w miejscu, chociaż świat już dawno popędził przed siebie. Szkoda jednak, że Holland nie pokusiła się o mniej jednostronne podejście do tematu. W tej wersji wydaje się, że mieszkańcy przedstawionej w filmie miejscowości z wyboru nie rozwijają się i trwają przy anachronicznych prawach i zasadach. Zawiedzeni będą z pewnością ci, którzy po Pokocie spodziewali się rasowego kryminału. Historia jest na tej płaszczyźnie prosta jak konstrukcja cepa i przewidywalna. Tak boleśnie przewidywalna, że kiedy wszystko faktycznie toczy się po myśli widza, ten jest podwójnie rozczarowany – z jednej strony dlatego, że się nie pomylił; z drugiej dlatego, że to po prostu koszmarnie wtórne, nudne i nijakie rozwiązanie skądinąd ciekawej przecież intrygi. Napięcie w filmie nie ma zresztą w ogóle nic wspólnego z thrillerem czy uśmiercaniem kolejnych postaci, lecz z kwestiami polityczno-światopoglądowymi. Bez poruszanie drażliwych tematów Pokot mógłby być wręcz niezachęcającą do zaangażowania męczarnią. Być może ratowałaby go – typowa dla prozy Tokarczuk – aura metafizycznej przygody, duchowego doświadczenia. A być może okazałoby się wtedy, że ta nienaturalna, niemal

strona 26

magiczna atmosfera to tylko przykrywka dla niedopracowanego scenariusza. Być może bez tego napięcia i miotania się widza między jednymi skrajnymi poglądami a drugimi oraz próby ustalenia, kto jest bliższy naszym poglądom lub po prostu kto jest mniej szalony, wszystkie niedoskonałości rzuciłyby się oglądającemu natychmiast w oczy. Niezależnie jednak od samego scenariusza nie sposób odmówić Pokotowi nieprzeciętnie atrakcyjnego opakowania. Chociaż zdjęcia w filmie Holland nie są laurkami, a przedstawieni w nim bohaterowie to nie wychuchani modele, lecz toporni i kanciaści mieszkańcy biednej, zapomnianej wsi na końcu świata, to jest w nich coś (w krajobrazach, i w ludziach), co zachwyca. Niestety i na poziomie technicznej realizacji Pokot nie jest wolny od wad. Takie kręcenie kierownicą na prostej drodze w scenie prowadzenia samochodu rejestrowanej w studiu, raczej nie powinno umknąć komuś równie doświadczonemu jak Agnieszka Holland. A może to wina aktorów? O ile bowiem Agnieszka Mandat (filmowa Janina), Wiktor Zborowski (Matoga, sąsiad Janiny) czy Miroslav Krobot (pojawiający się w pewnym momencie entomolog) radzą sobie bardzo dobrze, o tyle reszta zaangażowanych odtwórców już tak oka nie cieszy. Postać grana przez Jakuba Gierszała miała pewnie służyć jako rodzaj dowcipnego wtrętu, a jego relacja z Patrycją Volny („Dobrą Nowiną”) jako element romansowy, ale jedno i drugie wydaje się jakby z innego porządku i na siłę. O całej reszcie protagonistów i odgrywających ich aktorów zapomina się wraz z ich zniknięciem z ekranu. W pewnym momencie nie potrafiłam nawet dopasować twarzy do przywoływanego w dialogach nazwiska, chociaż nie chodziło o postać nieistotną dla rozwoju fabuły. Czy warto poświęcić ponad dwie godziny swojego życia na Pokot? Zdecydowanie! Nie dlatego, że jest to produkcja wolna od wad czy wybitna, ale dlatego, że mimo swoich wad skłania do ważnej refleksji nad społeczeństwem, rolą człowieka jako jednostki i w ogóle rolą człowieka w biologicznej hierarchii. Zachęca do przewartościowania postaw i spojrzenia na dwa typy światopoglądu. Nie da się jednak ukryć, że Pokot mógł być filmem lepszym – gdyby tak przemyśleć kreacje bohaterów, zastanowić się nad kolejnymi punktami zwrotnymi scenariusza i nie próbować nachalnie indoktrynować widzów (zakończenie bowiem nie pozostawia odbiorcom furtki interpretacyjnej w kontekście postrzegania finału w kategoriach dobro/zło).


I

Ń

S

K I

E

S Z T U K A

P

I

N

T

K O C H A N I A

Martyna Urbańczyk

REWOLUCJA SEKSUALNA NA MIARĘ NASZYCH CZASÓW

M

O

ichalina Wisłocka, polska ginekolożka i lekarka została okrzyknięta inicjatorką rewolucji seksualnej w Polsce. Jej historia bywa porównywana do Alfreda Kinsey’a, który wywołał podobną burzę w dość pruderyjnych Stanach Zjednoczonych, wydając w latach 40-tych i 50-tych swoje słynne raporty o seksualności człowieka. Amerykański biolog i zoolog stworzył pierwsze obszerne badania zachowań seksualnych ludzi. Jego raport wskazywał, że większość osób żyje tak naprawdę w sprzeczności z publicznie deklarowanymi wartościami i obyczajami. Zarówno Kinsey, jak i Wisłocka doczekali się filmów o swoim życiu i pracy. Postać Michaliny Wisłockiej jest niezwykle ciekawa, nie tylko ze względu fakt, że przypisuje się jej ogromną zmianę w postrzeganiu seksu w całym pokoleniu Polek i Polaków. Książka Wisłockiej ukazała się w 1978 roku, więc jeszcze w PRL, stając się bestsellerem i wywołując skandal obyczajowy. Powstanie filmu o jej życiu było tylko kwestią czasu. Za jego stworzenie wzięła się Maria Sadowska, piosenkarka i reżyserka, która postawiła sobie za cel tworzenie filmów tematycznie feministycznych. W 2012 roku nakręciła Dzień kobiet, historię pracownic pewnego marketu spożywczego walczących o prawa pracownicze. Sztuka kochania jest jej drugim pełnometrażowym dziełem. Scenariusz stworzył Krzysztof Rak, który ma już na swoim koncie film Bogowie. Nie ulega wątpliwości, że ten film powinien był powstać, zwłaszcza w obecnej koniunkturze politycznej, w której prawa kobiet do decydowania o swoim ciele są nieustannie zagrożone. Zresztą ta kwestia pojawia się w filmie wielokrotnie – wypowiadana ustami samej Wisłockiej, granej przez Magdalenę Boczarską. W Sztuce kochania lekarka prezentowana jest jako bezkompromisowa rewolucjonistka, której konserwatywne otoczenie, związane głównie z kierownictwem partii komunistycznej, utrud-

nia wydanie jej zdaniem niezbędnej książki. Jej dzieło ma w założeniu pomóc przede wszystkim kobietom w osiąganiu satysfakcji z życia seksualnego, co przedstawiciele władzy uważają za zbędne i gorszące. W filmie wyraźnie zarysowany jest podział na konserwatystów — reprezentowanych głównie przez mężczyzn z kierownictwa partii — i postępowe, nowoczesne kobiety, które chciałyby mieć coś do powiedzenia w kwestii przyjemności cielesnych. Co ciekawe, część z nich to żony owych dygnitarzy. Dzieło Sadowskiej pokazuje nie tylko perypetie związane z wydaniem Sztuki kochania, ale również osobistą drogę bohaterki, która doprowadziła ją do napisania książki, która stała się bardzo ważną lekturą dla całego pokolenia. Wisłocka wyrasta tutaj na niemalże heroinę, toczącą samotny bój o zmianę nastawienia do seksu-

alności – jej książka miała popularyzować wiedzę, a nie być podręcznikiem medycyny, co nie spotkało się z przychylnością środowisk naukowych i cenzury, która traktowała ją jak pornografię z tego właśnie powodu. Czy Sztuka kochania jest filmem rewolucyjnym? Raczej nie. Czy jest potrzebna? Zdecydowanie tak, zwłaszcza w kontekście protestów w sprawie o prawa kobiet, które odbywały się jesienią i zimą ubiegłego roku i będą się wkrótce odbywać ponownie. Czarne protesty i wszystkie demonstracje przeciw całkowitemu zakazowi aborcji w Polsce prawdopodobnie bardzo filmowi pomogły w uzyskaniu większego rozgłosu. Czy ekranowa historia Michaliny Wisłockiej pomogła w jakiś sposób kobietom? Być może tak – przyczyniła się w pewnym sensie do wzrostu świadomości Polek co do tego, że prawa kobiet nie są rzeczą daną na zawsze i trzeba o nie walczyć, tak jak kiedyś.

strona 27


W Biurze Festiwalowym można nabyć: • Koszulki 44. ILF 35 zł • Koszulki archiwalne 15 zł • Katalogi 5 zł • Kubki 18 zł • Pocztówki 2 zł • Parasole ILF 35 zł • Plakaty festiwalowe 5 zł • Książki:   * Bohdan Kowalski – „Śladami dedykacji” 30 zł   * Bohdan Kowalski – „Gdzie woda czysta ...” 15 zł   * Bohdan Kowalski – „Światło i cień ...” 20 zł   * Anna Paszkiewicz – „Życie jak w kinie” 28 zł   * Anna Paszkiewicz – „Kotek Lopek ...” 20 zł   * Iwona Gacparska – „Arkadiusz Gacparski ...” 50 zł Redakcja w składzie: Łukasz Cygiel

Dawid Dróżdż Alicja Górska

Kamil Jędrasiak

Maciej Karwowski Marta Kasprzak

Katarzyna Kurowska

Małgorzata Mijewska Maja Nowakowska Dagmara Rode

Sonia Skowronek Patryk Sobczak Zuzanna Szor

Martyna Urbańczyk

Kontakt do redakcji:

inskie.point@gmail.com

Archiwalne numery „Ińskie Point” dostępne są pod adresem:

http://issuu.com/inskie.point


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.