Ińskie Point Nr 7/2018

Page 1

ul. tel. „Jaskinia ul.

K i n o M o r. e n a Przybrzezna 1 91 562 30 84 Zapomnianych Snów” Poprzeczna 1

Klub Festiwalowy Restauracja „Srebrna Rybka” (kolo Kina Morena) Kino Plenerowe przy Gospodarstwie Rybackim /


/

bezplatny dziennik festiwalowy SPIS TREŚCI: A JEŚLI JUTRA NIE BĘDZIE?............................................. 3 PODRÓŻE MAŁE I DUŻE..................................................... 4 DOBRO ZWYCIĘŻA.............................................................. 4

Taksujemy wzrokiem okolicę Opiera się jak kawki na drodze Nie dojedziemy nigdy do jej kresu Interesujące? Ewentualnie Mamy w sercach hańbiący lament Arytmię ulewnego deszczu Słuchajcie… Eugeniusz Nie, to nie jest dobre imię dla psa-rockmena Spać lepiej, od świtu do zmierzchu Uganiając się za innymi historiami

BIADOLENIE........................................................................ 6 WYSTARCZYŁ POMYSŁ....................................................... 7 NI PIES, NI WYDRA............................................................. 8 CO Z TĄ KAW(F)KĄ?............................................................ 8 Z DROGI ŚLEDZIE, ZBUNTOWANA MŁODZIEŻ JEDZIE.............................................................. 9 BĄDŹ SILNA. BĄDŹ ODWAŻNA........................................ 10 BAJKA LEKIEM NA ZŁO..................................................... 11 RÓŻNORODNOŚĆ AFRYKAŃSKIEJ KINEMATOGRAFII.............................................................12 ZADUSIĆ Z MIŁOŚCI..........................................................14 SPOCONA CIELESNOŚĆ.....................................................15 ...I INNE HISTORIE?...........................................................16 KRAKOWIACY W IŃSKU....................................................17 POGROMCY MITÓW...........................................................17 MIASTO-TWÓRCZOŚĆ......................................................20

strona 2


‚ I N

S N I E

K

I

E

P

D O J E C H A Ć

Maja Nowakowska

A JEŚLI JUTRA NIE BĘDZIE?

P

iotr Strzeżysz, bohater dokumentu Nie dojechać nigdy, jest osobą nietuzinkową. Przemierzył na rowerze tysiące kilometrów. Jak mówi o sobie, cały czas musi się przemieszczać; jest to siła, która kierowała nim, odkąd sięga pamięcią. Przypomina sobie, kiedy pierwszy raz wsiadł

na rower. Od tego czasu coś wciąż zmusza go, aby gnał przed siebie. Domu nie kojarzy z konkretnym miejscem, a z przestrzenią, którą sobie kreuje, w której czuje się bezpiecznie. Strzeżysz nigdy bowiem nie czuł przynależności do konkretnej przestrzeni. Dąży do tego, aby gromadzić jak najmniej rzeczy, nie chce posiadać dobytku, ponieważ przez podróżą trudno by mu było pozbyć się wszystkich przedmiotów. Wybory bohatera nie są dla wszystkich oczywiste i łatwe do przyjęcia. Materiał rejestrowany podczas jego podróży przeplata się z tym, w którym przybliża nam relację z matką. Nie akceptuje ona stylu życia syna. Tłumaczy mu, że powinien się ustatkować, założyć rodzinę, bo kiedyś będzie na to za późno. Ponadto, w razie potrzeby nie będzie ona w stanie pomóc synowi, będąc z dala od niego, co napawa ją niepokojem. Bohater ripostuje, iż wszędzie może wydarzyć się coś złego, nawet przed domem. Nie ma zamiaru zmieniać swoich postanowień. Wypowiedzi Strzeżysza rejestrowane do kamery

O

I

N

T

N I G D Y

w Patagonii oraz Kanadzie dają nam jednak wyobrażenie o jego rozterkach oraz problemach napotykanych podczas podróży. Bohater rozmyśla, jak wyglądałoby jego życie, gdyby został w Warszawie. Co ja robię na patagońskiej drodze? Po co to wszystko? Jak potoczyłby się mój los, gdybym żył inaczej? Dzięki tym pytaniom uzyskujemy wielowymiarową historię. Przeplatające się sceny, o których wspomniałam, kontrastują ze sobą, przybliżając widzowi jednocześnie dylematy bohatera. Najtrudniejszy moment w podróży Strzeżysza stanowi prawdopodobnie złamanie rzepki. Kontuzja ta nie doprowadziła jednak do rezygnacji z urzeczywistnienia dalszych planów. Korzyści wynikające z podróży w zupełności rekompensują wszelakie problemy. Jak mówi bohater, dzięki swoim wyprawom wzbogaca on wiedzę o człowieku. Przypadkowe spotkania wcale nie są powierzchowne, potrafią być cenniejsze niż spotkania ze znajomymi, których zna od lat. Brak innej możliwości podczas samotnego podróżowania sprawia, iż bohater jest poniekąd skazany na pomoc ludzi napotkanych po drodze. Kiedyś od niej stronił, teraz stara się czerpać z każdej relacji. Nowe znajomości nie stanowią jedynej wartości jego wypraw. Strzeżysz stwierdza, iż dla zobaczenia na własne oczy tańca pancernika warto było pokonać te wszystkie kilometry. Ową tezę dopełniają zapierające dech w piersi krajobrazy. Ich surowe piękno przywodzi na myśl przeciwności, z jakimi musi on się mierzyć podczas podróży. Samotny bohater oraz natura w pełnej krasie budują ciekawy obraz wędrówki, rozumianej nie tylko w sensie fizycznym, ale i duchowym. Do tego, czym się zajmuje, bohater podchodzi w sposób filozoficzny. Mówi, iż wszystko dzieje się po to, żeby nam coś pokazać, od nas zależy, w jaki sposób wykorzystamy nagromadzone doświadczenia. Jeździ bez mapy, ponieważ nie ustanawia konkretnego celu. Impuls, który nim kieruje, uczy Strzeżysza z pokorą przyjmować wyzwania, jakie los stawia mu na drodze. Przestrzeń oraz podejmowany przez niego wysiłek pomagają mu ubrać myśli w słowa, zaś dzięki napotkanym po drodze ludziom uczy się on tolerancji, otwartości na innego, który pochodzi z odmiennego niż bohater kręgu kulturowego.

strona 3


/

bezplatny dziennik festiwalowy N I E

D O J E C H A Ć

Anna Godoń

PODRÓŻE MAŁE I DUŻE

S

zóstego dnia Ińskiego Lata Filmowego w kinie Morena odbyła się projekcja dokumentu zatytułowanego Nie dojechać nigdy w reżyserii Bartosza Liska. Film opowiada o Piotrze Strzeżyszu, który od dwudziestu lat przemierza świat na rowerze. Przybył on do kina Morena, by przybliżyć widzom swoją historię. Strzeżysz był również prelegentem na festiwalu Włóczykij w Gryfinie, którego organizatorem jest Przemek Lewandowski. Dziennikarz filmowy Krzysztof Spór przedstawił pokrótce zaproszonego gościa oraz w paru zdaniach opisał prezentowane dzieło. Strzeżysz zaprosił obecnych do oglądania i wyszedł napić się kawy. Stwierdził, że widział dokument już wiele razy i wykorzysta ten czas bardziej pożytecznie. Nie dojechać nigdy ukazuje zmagania Strzeżysza podczas jego wypraw, połączone z wypowiedziami mężczyzny na temat własnego życia, poglądów, przeszłości, a także planów na przyszłość. Oprócz tego odbiorcy mieli szansę zobaczyć miejsca, które odwiedził podróżnik. Dzieło utrzymane w poetyckiej konwencji okraszonej wyjątkowym humorem poruszyło widzów ILF. Obecni na sali kina Morena wybuchali śmiechem, rozbawieni doskonałymi żartami i ożywieni pozytywną energią bijącą od bohatera. Ze skupieniem śledzili opowieść o nietypowym zajęciu Strzeżysza, chłonąc każde jego słowo. Po zakończeniu projekcji spadł na niego grad pytań. Film wywołał refleksje i skłonił do myślenia. Widzów ciekawiły aspekty techniczne tworzenia dokumentu i zbierania materiału, relacje Strzeżysza z matką, a także jego osobiste odczucia związane z podróżowaniem. Nomada stwierdził, że on i jego matka stanowią przeciwieństwo charakterologiczne, przez co uzupełniają się wzajemnie. Mówił, że realizacja marzeń wcale nie musi być trudna, jeśli założymy sobie jasne cele. Nawoływał do bycia sobą i wyrywania się schematom. Twierdził, że jest bardzo ufnym człowiekiem, co sprawia, że nie do końca potrafi odczytać czyhające na niego zagrożenia. Uznał jednak, że strach to nieodłączna część odwagi. Krzysztof Spór zaznaczył, że podczas dyskusji zabrała głos najmłodsza osoba w historii Ińskiego Lata Filmowego. Dziewczynka zapragnęła dowiedzieć się, czy koty towarzyszą mężczyźnie na co dzień. Gość oznajmił widzom, że

strona 4

N I G D Y

zostaje na Ińskim Lecie Filmowym do piątku, więc można znaleźć go i zadawać mu pytania. Zainteresowani zakupili książkę Strzeżysza, którą zapragnęli zdobyć już podczas spotkania. Wszyscy wyszli z dyskusji usatysfakcjonowani, skłonni zgłębiać tajniki rowerowych eskapad.

DOBRO ZWYCIĘŻA Z Piotrem Strzeżyszem rozmawiają Maja Nowakowska oraz Anna Godoń Maja Nowakowska: Podróżowanie jest w tobie od zawsze, ale chciałam cię zapytać o pierwszy impuls. Piotr Strzeżysz: Tak naprawdę nie było go. Zawsze chciałem się przemieszczać, nie było niczego gwałtownego, jakiejś inspiracji, kogoś w domu, kto robiłby coś podobnego, jakiejś książki czy filmu. To była po prostu potrzeba, która tkwiła we mnie, odkąd pamiętam. Nic z zewnątrz tego nie spowodowało. Mam poczucie, jakbym się z tym urodził. Anna Godoń: Dokąd pojechałeś w pierwszą większą podróż na rowerze? Mając 15 lat chciałem przejechać Polskę dookoła. To się nie udało. Ruszyłem na wschód, jechałem wzdłuż granicy. Z gór wracałem już do Trąbek, gdzie wtedy mieszkałem. MN: Twoje podróże nie są wakacjami, ale sposobem na życie. Nigdy nie traktowałem swoich wypraw jako wakacji. To była przeciwwaga do innych zajęć. Zmieniła się jedynie skala. Teraz mam więcej czasu na realizację planów. MN: W jaki sposób podróże cię zmieniły? Jak to się przez lata kształtowało? Zawsze tkwiła we mnie chęć podróżowania, teraz odczuwam ją jeszcze bardziej. Jest jak głód, który trudno zaspokoić. Ufałem ludziom, teraz ufam im jeszcze bardziej. MN: Mimo tego, że znajdowałeś się w niebezpieczeństwie. Tak, ale są to sytuacje marginalne. Jest ich niewiele, za-


‚ I N

S

K

I

E

zwyczaj jestem dobrze przyjmowany, czuję się bezpiecznie. Meksyk uznawany jest za kraj, w którym na każdym kroku napotykamy na jakieś zagrożenia. Ja spędziłem tam prawie rok. Codziennie poznawałem wiele osób. Nigdy nie przytrafiło mi się tam nic nawet potencjalnie niebezpiecznego. Trzeba zachować zdrowy rozsądek, korzystać z porad ludzi. Dobrze wspominam swój pobyt w Kolumbii, choć chciano mi tam zrobić krzywdę. Wciąż mam ochotę tam wrócić. Krajobraz, jedzenie, ludzie. Wszystko mi w tym kraju odpowiadało. Teraz prawdopodobnie trochę bardziej bym uważał, wiedziałbym, jakich zagrożeń mogę się spodziewać. AG: Czy miałeś jakieś momenty wahania? Zastanawiałeś się, czy jednak nie powinieneś osiąść gdzieś na stałe, założyć rodzinę?

P

O

I

N

T

MN: Mówiliśmy o tym, że każdy jest inny. Nie każdy się również nadaje do samotnych wypraw. Czy podróżowanie w pojedynkę ułatwia poznawanie nowych osób, czy wręcz przeciwnie? To bardzo pomaga w nawiązywaniu kontaktów. Interakcja jest wtedy głębsza. Ludzie się mną interesują, zadają pytania. Bardziej starają się zaopiekować taką samotną osobą niż w przypadku, kiedy ma ona kompana. MN: Jak poznałeś Bartosza Liska, reżysera Nie dojechać nigdy? On chciał ze mną gdzieś pojechać. Wybierałem się do Argentyny, ale Bartosz nie miał na to ani pieniędzy, ani czasu, jak mniemam. Postanowiliśmy zrobić coś wspólnie na miejscu. Podesłał mi swój zestaw filmów krótkometrażo-

Oczywiście, moje poglądy ulegają przewartościowaniu. Do czegoś, co było pewne w danej chwili, za miesiąc mogę inaczej się odnosić. Często miewam takie momenty, zastanawiam się, czy nie powinienem robić czegoś innego. Mój film został dziś dobrze przyjęty, przyszło bardzo dużo ludzi. Energia bijąca od widzów, zadawane pytania utwierdzają mnie w przekonaniu, że podążam dobrą drogą. Potrzebuję sprzężenia zwrotnego, potwierdzenia u innych, iż to, co robię, ma sens. MN: Twój film wywołuje emocje, by może pewnego rodzaju tęsknotę. Ludzie chcieliby robić to, co ty, ale nie mają odwagi. Co poradziłbyś takim osobom? Nie jest łatwo komuś dobrze doradzić. Ludzie są różni. Mógłbym wyrazić swoje zdanie, jeśli znałbym kogoś lepiej. Tak naprawdę nie ma tu nic skomplikowanego. Myśliwski w Widnokręgu stworzył bohatera, który chciał wyruszyć w drogę, ale nie mógł zrobić pierwszego kroku. W tym tkwi największa trudność. Trudno jest wyłamać się ze schematu. Decyzja oznacza szereg wyborów. Po podjęciu działań wszystko zaczyna żyć własnym rytmem. AG: Czy byłeś krytykowany za to, że rzuciłeś pracę w szkole i zacząłeś spełniać swoje marzenia? Moja mama zawsze jest niezadowolona. Chyba nigdy nie pogodziła z tym, co ja robię, zawsze to kwestionuje. Są osoby, które krytykują mój styl życia, ale nie utrzymuję z takimi ludźmi kontaktu. Jeśli jestem z kimś w bliskiej relacji, to zwykle myślimy podobnie. Taki człowiek, nawet jeśli nie robi tego, co ja, rozumie mój wybór.

wych. Pomyślałem, że jeśli podobnie zmontuje materiały zrealizowane przeze mnie, to chętnie podejmę z nim współpracę. Zdecydowaliśmy się na moje monologi oraz rozmowy z moją mamą. Miały również w filmie znaleźć się konwersacje z moimi znajomymi, ale z tego zrezygnowaliśmy. Wybrany wcześniej materiał w zupełności wystarczył. MN: Jakie masz marzenie podróżnicze? Chcę jechać do Laosu. Przygotowuję się do tego. Gdy mam jakieś marzenie, to staram się je realizować. Chciałbym dalej pisać. Do tej pory zostały opublikowane moje cztery książki. Pracuję nad piątą. Jeśli książka, którą napiszę, spotka się z dobrym przyjęciem, będę nadal działać w tym kierunku. Chciałbym jeszcze lepiej robić to, co mnie absorbuje. Chciałbym zbliżać człowieka do człowieka, opowiadać o tym, że świat jest dobry, dzielić się dobrem otrzymanym w drodze.

strona 5


/

bezplatny dziennik festiwalowy L A M E N T Jakub Zawodniak

BIADOLENIE

P

odczas gdy w Polsce czy Europie horror nie ma się zbyt dobrze i kojarzony jest raczej z formą szybkiego zarobku, w Azji jest gatunkiem, po który sięga się często. Twórcy korzystają z niego, aby opowiedzieć o przywarach społeczeństwa. Hong-jin Na swoim najnowszym filmem dołączył do grona takich artystów. Sama ekspozycja jest dość zajmująca. Śledzimy policjanta (Do-Won Kwak), który jest zobligowany wstać wcześniej, aby udać się na miejsce morderstwa. Siarczyście padający deszcz nadaje klimatu, a przypomnienie o śniadaniu od babci i odwiezienie córki do szkoły każe pamiętać, że to dalej realny świat. Jednak wraz z upływem czasu intryga nie zawiązuje się. Widz stosunkowo szybko dostaje informacje na temat rozwoju sytuacji – otóż miasto zostaje zalane falą brutalnych i niewytłumaczalnych morderstw. Choć pewnego rodzaju fantazyjność – sceneria, złożoność i specyfika – miejsc zbrodni śmiało mogłaby być porównana do tej z serialu True Detective, to jednak cała aura mistyczności zostaje momentalnie zaprzepaszczona poprzez niewybredny humor. Lament co chwilę bowiem przechodzi z horroru w komedię i tym samym nie daje sobie szansy, by wybrzmieć. Zastanawia mnie jedynie, czy była to świadoma koncepcja, czy też forma swego rodzaju crowd pleasingu. Zupełnie jakby twórcy wyszli z założenia, że jeśli dla kogoś widok zombie nie jest frapujący, to na pewno zaintryguje go żartowanie z seksu w samochodzie. Co więcej, widoczny jest dysonans pomiędzy wydarzeniami w filmie a portretem niezdarnych, panikujących gliniarzy. Tę część określmy na potrzeby niniejszej recenzji aktem I. Chciałbym w tym miejscu napomknąć o następnym kontrowersyjnym aspekcie. Otóż Hong-jin Na na każdym kroku używa stereotypowych zagrań z gatunku horroru, tak jakby chciał pokazać, że jest twórcą świadomym oraz doskonale poruszającym się w tej estetyce. Dumam, czy budowanie atmosfery niczym z kina klasy B ma skutkować czymś więcej niż jedynie kolejną porcją uśmiechów na twarzach widzów. Tym samym dochodzimy do aktu II, w którym wątkiem przewodnim staje się córka głównego bohatera. Patrząc na to, jak przedstawiana jest ona od samego począt-

strona 6

ku, nie jest to nic zaskakującego; wygadana dziewczynka z różową spinką do włosów co rusz krytykuje własnego ojca. Trzeba natomiast przyznać, że wcielająca się w nią Hwan-hee Kim wykazuje duży potencjał oraz w związku z jej przemianą w dalszej części filmu ma okazję się wykazać. Niemniej w podobnym czasie dowiadujemy się, kto jest odpowiedzialny za serię niefortunnych zdarzeń i choć ta sekwencja budzi rzeczywiście spore emocje oraz pozwala na coś więcej Do-Won Kwakowi niż nieudolne przewracanie się na śliskim podłożu, to ma ona miejsce gdzieś w połowie filmu. Od tego momentu kości zostały rzucone, karty są odkryte. To kolejny aspekt, w którym Lament cierpi. Akcja jest rozłożona w dziwaczny sposób, co zdumiewa tym bardziej, jeśli przypomnimy sobie o metrażu – 156 minut. Akt III w tych okolicznościach nie ma wręcz prawa porwać. Na uwagę zasługuje za to kamera sprawnie portretująca pejzaże koreańskiej prowincji. Natura, która sama w sobie buduje uczucie grozy, daje jednocześnie moment na wytchnienie, niektóre long shoty są wręcz jak widokówki. Intryguje również sama wioska: jest trochę jak teksańska osada, tylko, że zamiast wcinać stek bądź bekon z jajkami nasi kowboje zasiadają, by w akompaniamencie

pałeczek zajadać się owocami morza. Trochę boję się interpretować. Za pewnik można przyjąć ukazanie pewnej społecznej traumy. Przecież za wszelkie zło odpowiedzialny jest przybysz z Japonii. Może być to odbicie egzystowania obok bogatszego sąsiada. Choć zrozumiałe, dla nas nie ma aż tak emocjonalnego wymiaru. Na Europejczyku na pewno nie zrobi silnego wrażenia, on liczyć będzie po prostu na dobry film. Nim Lament nie jest, wszystko zostaje zagubione gdzieś na poziomie żonglowania gatunkami.


‚ I N

S

K

J E R O Z O L I M A

I O D

E

P

Ś W I T U

WYSTARCZYŁ POMYSŁ Z Vitą Żelakeviciute, opiekunką artystyczną filmu Jerozolima od świtu do zmierzchu, rozmawiają Michalina Majewska i Jan Kukułka Michalina Majewska: Jerozolima od świtu do zmierzchu to zwieńczenie trwającego przez lata projektu Świat od świtu do zmierzchu, w ramach którego polscy dokumentaliści spotykali się z młodymi filmowcami na całym świecie, by stworzyć filmowe portrety ich miast. Ta realizacja jest jednak inna, powstała z inicjatywy Izraelczyka i Palestyńczyka, przedstawia dwie perspektywy. Jak doszło do spotkania dwóch reżyserów? Vita Żelakeviciute: Podczas pracy nad projektem Wrocław od świtu do zmierzchu poznało się dwóch studentów Szkoły Filmowej w Łodzi, Mark Wegner i Mohammed Almughanni. Nie znali się wcześniej, ale zaprzyjaźnili się podczas pracy. Wpadli na pomysł realizacji filmu, który pokazywałby perspektywy obu stron konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Pomysł idealistyczny, ale faktycznie udało się to zrealizować. Żadna izraelska szkoła nie była zainteresowana projektem, więc sami znaleźli młodych twórców chętnych wziąć w nim udział. Niestety, uczestnicy z Palestyny powiedzieli, że są bardzo otwarci, ale realia nie pozwalają im na zrobienie wspólnego filmu. Część z nich dorabiała w telewizji Al-Jazeera i groziła im utrata posady. Taki projekt byłby postrzegany niemal jak współpraca z okupantem. Z tego powodu powstały dwa filmy, które prezentowane obok siebie tworzą pełen obraz miasta. To rodzaj naszej przegranej, że nie udało się zrealizować tej idealistycznej wizji chłopaków... MM: Podział na dwie części jest jednak bardzo wymowny, podkreśla tragedię sytuacji w tamtym rejonie. Tak, to prawda. Cieszymy się, że jednak się udało. To ten rodzaj filmu, gdzie prace nad realizacją były co najmniej tak samo ciekawe jak efekt końcowy. Relacje na planie, sytuacje życiowe między twórcami... Mohammed po raz pierwszy zaprosił Marka do swojego miasteczka po stronie palestyńskiej. Izraelczykom wstęp jest tam zabroniony, więc pojechali na własną odpowiedzialność. Mark musiał przejść przez masę kontroli, udawał kogoś innego...

O D O

I

N

T

Z M I E R Z C H U

MM: To niesamowite, że pochodzący z zupełnie innej części świata twórcy spotkali się dopiero w Łodzi. Realizacja tego projektu to sukces dla Szkoły Filmowej. Jak został w niej przyjęty? Myślę, że większość młodych izraelskich i palestyńskich twórców, pracując nad tym filmem, miała po raz pierwszy bliską styczność z ludźmi stojącymi po drugiej stronie konfliktu. Bo oni mają kontakt z całym światem, tylko nie ze sobą. Pokazy filmu odbyły się w szkole, ale także w Jerozolimie. Śledziłam reakcje w mediach społecznościowych, były pozytywne. MM: Jak zareagowali twórcy obu części na efekt końcowy? Trudność projektu polegała też na tym, że był montowany w Polsce, przez polską montażystkę. Twórcom trudno jest, gdy ktoś inny pracuje z ich materiałami, ale byli zadowoleni z efektu końcowego. MM: Nie było kontrowersji związanych z polityką? Niestety nie byłam na pokazie w Jerozolimie. Nie wiem, czy pokazano w całości palestyńską część, ale chyba tak. MM: Czy bohaterowie filmu wiedzieli, w jakim dokładnie projekcie biorą udział? Wiedzieli, że zostaną zaprezentowane dwa punkty widzenia? Jeśli tak, to jak na to reagowali? Właściwie każdy z twórców filmował bliskie lub bardzo dobrze znane mu osoby – rodzinę, przyjaciół, sąsiadów. Wszyscy mieli więc zaufanie do kamery. Jan Kukułka: Dlaczego na Jerozolimie projekt się kończy? Powstało bardzo wiele filmów z serii. Było to widać w napisach końcowych, lista nazwisk opiekunów artystycznych jest bardzo długa. Uznano, że formuła, wymyślona przez Macieja Drygasa i Mirosława Dembińskiego, już się wyczerpała. Myślę, że miały na to wpływ trudności związane z realizacją filmów. Niełatwo jest pozyskać na nie pieniądze, prowadzący warsztaty jeździli do studentów z całym sprzętem, młodzi ludzie wszystko dostawali za darmo. Wystarczyło tylko przyjść z pomysłem i go zrealizować!

strona 7


/

bezplatny dziennik festiwalowy R O C K

D O G

Maciej Karwowski

NI PIES, NI WYDRA

N

ie trudno poczuć się jak zbity pies, pochyliwszy się nad repertuarami kin pod kątem animacji dla dzieci. Poza gwarantującymi przynajmniej przyzwoitą jakość produkcjami Disneya czy Pixara ze świecą szukać czegoś niegłupiego i godnego uwagi. W lipcu zeszłego roku, na tydzień przed tym, jak swą polską premierą miał znakomity Kapitan Majtas, Kino Świat nadwiślańskiej widowni zaproponowało tytuł Rock Dog. Czyżby udało mu się przełamać tę przykrą tendencję? Film otwiera baśniowy prolog przybliżający nam legendę, na której postawiona zostanie cała fabuła. Kreskówkowa animacja snuje opowieść o konflikcie żyjącej w Tybecie wioski owiec ze stadem wygłodniałych wilków; bezbronnych i mało rozgarniętych owieczek strzegą operujące tajemniczą siłą psy mastify, przekazujące sobie schedę z pokolenia na pokolenie. Jak tu jednak zająć się obroną aktualnie spokojnej przecież wioski, gdy jest się rozmarzonym nastolatkiem, pragnącym grać rocka? Młody Bono, gdy tylko odkryje swoją muzyczną pasję, postanowi wyruszyć do miasta, szlakiem swego nowego idola, Angusa Szarpidruta. Najbardziej zaskakujące w tej wybitnie banalnej historyjce o spełnianiu marzeń i podążaniu za głosem serca jest skrajne lenistwo scenariuszowe. Mnóstwo tu zabiegów fabularnych, których jedynym sensem jest doprowadzenie do wygodnego dla twórców punktu. Choćby sam prolog nie służy niczemu innemu, niż stworzeniu podkładki pod finał, w którym bohater stoczy walkę z wilkami, zjednując sobie dotąd nieprzychylnego ojca i tym samym odnajdując w sobie mistyczną moc, którą przecież i tak mamy traktować metaforycznie. Wiele zastosowanych tu rozwiązań widzieliśmy już setki razy, a wyświechtane przesłanie nie zostało opatrzone jakimkolwiek odświeżającym komentarzem. Bohaterowie, na czele z niepokojąco głupawym Bono, to martwe przekaźniki schematycznie rozpisanych przemian i dość marnego humoru. Zupełnie jak w przypadku niewiele lepszego Sing, w polskim dubbingu wiele ratuje znakomity Marcin Dorociński, tu w roli zgorzkniałego kota-gwiazdora, do którego drzwi zapuka główny bohater, by odmienić swoje i jego życie. Rock Dog niczyjego życia zdecydowanie nie odmieni.

strona 8

K A W K I

N A

D R O D Z E

Jest to jeden z tych filmów, obok których spokojnie można przejść obojętnie i niczego nie stracić. Sama animacja wygląda jednak całkiem przyjemnie, a fabuła mimo wszelkich luk i niedociągnięć, jest jasna w swej konstrukcji i czytelna w przekazie, toteż nie można orzec, by był to produkt fatalny. Może i psu na budę taki film, ale niektórzy przecież kochają zwierzęta.

Patrycja Fiłka

CO Z TĄ KAW(F)KĄ?

Z

podróżami związane są godzinne próby pakowania bagaży, napięte dyskusje mające na celu wyłonienie miejsca docelowego, a następnie intensywne studiowanie map. Zawczasu należy sprawdzić również prognozę pogody, by wybrać odpowiednie ciuchy z garderoby, oraz zatankować do pełna bak samochodu i wykupić ubezpieczenie. Oczywiście, tak na zaś. Czeskie drogi piękne są, długie są, usiane drzewami i polami, czego miałam przyjemność doświadczyć, jadąc samochodem z przywiązanym skarpetą urwanym amortyzatorem. I tu sprawdza się powiedzenie: podróże uczą oraz drugie: potrzeba matką wynalazku. Jeśli więc jesteście gotowi na niecodzienną wyprawę, pełną przygód i przydatnych rad życiowych, to koniecznie przeczytajcie do końca. Przed nami Kawki na drodze. Startujemy! Historia nastoletniego Mary i Hedusa rozpoczyna się zimą, w jednej z czeskich miejscowości. Jak na tę porę roku przystało, wszędzie, zarówno w przyrodzie, jak i u ludzi panuje uśpienie. Nicnierobienie jest bodźcem, który zachęca do działania. Dlatego Mara kradnie samochód, a Hedus w przebraniu moro i karabinem w dłoni postanawia się do niego przyłączyć. Podróż młodych bohaterów usiana jest niebezpiecznymi i krętymi drogami. Brawura, nieokrzesanie i ciekawość są motorem napędowym podejmowanych decyzji. I tak oto pierwotny skład poszerzony zostaje o kolejnych pasażerów. Tak na pokład wskakują: pies skazany na śmierć, autostopowiczka oraz dziadek jednego z chłopców. Początkowa spontaniczna podróż ukazuje problemy i rozterki, z jakimi zmagają się dojrzewający bohaterowie. Stąd powracające tematy seksualności, pogoni za własnym życiowym celem i odwiecznej walki z emocjami. Bo wiadome jest to, że chłopaki nie płaczą. Nie można zapomnieć


‚ I N

S

K

I

K A W K I

E

P N A

o jeszcze jednym, zbiorowym bohaterze – naturze, która napędza wszystkie cykle biologiczne i w jawny sposób odnosi się do sytuacji, w jakiej znajdują się podróżnicy. Tytuł Kawki na drodze podsuwa ciekawą nić inter-

pretacyjną, jaką jest nawiązanie do literackiej Kafki nad morzem Murakamiego (zwłaszcza, że oryginalny tytuł filmu brzmi Všechno bude, co przetłumaczyć można jako „wszystko będzie dobrze”). Jeśli widz połączy te dwa fakty, to można powiedzieć, że jest w domu. Motyw drogi wykorzystywany jest bardzo często w filmie i literaturze. Podróż symbolizuje przejście i przemianę bohatera, któremu zazwyczaj towarzyszy sojusznik. W każdym kaw(f)kowskim przypadku powodem do wyruszenia w drogę są rozterki związane z okresem inicjacji. W omawianym filmie jest to przejście w dorosłość. Zarówno Kafka (bohater Murakamiego), jak i czescy przyjaciele wybierają odległe miejsce za cel podróży Jest to ważne, ponieważ zmiana może dokonać się tylko i wyłącznie w odosobnieniu, co utwierdzają wypowiedziane przez bohatera filmu słowa: „Mógłbym być cały rok sam na wyspie lub na drzewie”. Proces przejścia dokonuje się dzięki wsparciu przyjaciela, bez którego byłoby to niemożliwe. Uwieńczeniem przeobrażenia się jest powrót bohatera, do miejsca, które przyszło mu porzucić. Obu historiom (zarówno literackiej, jak i filmowej) towarzyszy natura i pojawiający się motyw snu, który uwypukla proces przechodzenia. I jeśli w literaturze rozwiązaniem jest oniryczny język, tak w filmie zauważalne są sceny wypełnione niewyraźnymi kadrami oraz muzyka, której często towarzyszą instrumenty akustyczne (piszczałki, flety). Nie bez znaczenia są powtarzające się w Kawkach na drodze obrazy czerpane ze świata zwierząt – rybki w akwarium, muchy na oknach czy dzikie zające w trawach. Wszystko to ma na celu zobrazować i podkreślić charakterystykę natury oraz prawa, jakimi się rządzi. Ciekawy przypadek wskrzeszonej muchy, wcześniej zasypanej popiołem, świetnie obrazuje i charakteryzuje motyw przewodni, jaki dokonuje się w trakcie przemiany. Coś

O

I

N

T

D R O D Z E musi zostać pogrzebane (dziecięce podejście chłopaków) na rzecz nowego życia (dojrzałość). Kawki na drodze to film wpisujący się, jak już wcześniej wspomniałam, w popularny motyw drogi. Film składa się z serii zabawnych sytuacji, których inicjatorem jest okrągły i jeszcze bardzo naiwny w swym postępowaniu Hedus. Całkowicie odmienną, bo zbuntowaną i arogancką, postawę przyjmuje Mara, którego cwaniackie zagrywki często kończą się sprowadzeniem poważnych kłopotów. Jednak nie taki diabeł straszny, jak go malują, bo pod skostniałą powłoką kryje się wrażliwa i delikatna dusza młodzieńca, który po prostu znalazł się na życiowym zakręcie. Podsumowując – uważam, że nasi południowo-zachodni sąsiedzi zrobili kawał dobrej roboty. Film w ciekawy sposób porusza trudną tematykę dojrzewania, a lekki humor oraz wspaniałe kadry przyrody są jak najbardziej na miejscu. Nie pozostaje nic innego, jak wybrać się w drogę do pobliskiego kina.

Katarzyna Kurowska

Z DROGI ŚLEDZIE, ZBUNTOWANA MŁODZIEŻ JEDZIE

K

awki są ptakami towarzyskimi, które zwłaszcza zimą poszerzają grono znajomych, wychodząc poza swój gatunek, ponadto nie mają zaufania do ludzi. To są jedyne cechy, które można przypisać bohaterom filmu, w polskim tytule porównywanym do kawek. Akcja rozgrywa się zimą, kiedy to Mara po raz kolejny ucieka z domu, a po drodze wyjątkowo zgadza się na towarzystwo młodszego Hedusa, łapiącej stopa dziewczyny oraz psa Szakala, którego uratowali przed utonięciem. Dwaj chłopcy uciekają przed rodzicami, których nie darzą zaufaniem, ponadto później

strona 9


/

bezplatny dziennik festiwalowy K A W K I

N A

przekonają się, że nie warto ufać także policjantom, którzy przy użyciu forteli potrafią wydobyć od nich kluczowe informacje. Tyle w kwestii oceny adekwatności polskiego przekładu tytułu do fabuły, choć uważam, że oryginalne Všechno bude rozumiane jako coś pomiędzy „jakoś to będzie” a „wszystko jedno” trafniej opisuje podejście bohaterów do życia. Kawki na drodze to młodzieńczy film drogi, która prowadzi przez całe Czechy. Mara i Hedus uciekają z domów, w których czują się uciśnieni, nie dogadują się z rodzicami. Wyjazd kilkaset kilometrów poza rodzinne miasto pozwala bohaterom poczuć wolność. Co ciekawe, akt uznania wolności zostaje poprzedzony wyrzuceniem telefonów komórkowych do jeziora, aby nie zostali namierzeni – wśród dzisiejszej młodzieży raczej trudno jest znaleźć jednostki, które kojarzą gadżety elektroniczne ze zniewoleniem. Ta podróż jest też dla chłopaków pewnym sprawdzianem męskości i „dorosłości”, zwłaszcza dla młodszego Hedusa, który liczy na inicjację seksualną z napotkaną po drodze dziewczyną. Kiedy w końcu na nią się natyka, w trochę zabawny, ale i odstraszający sposób, wskutek swoich jeszcze naiwnych wyobrażeń – korygowanych przez starszego kolegę – bez przerwy porusza temat seksu. Jakby już samo złowienie rybki wystarczyło do tego, by ją zjeść – zresztą nieprzypadkowo scena łowienia pojawia się w następującej po niesatysfakcjonującej nocy sekwencji ujęć. Sprawdzian męskości uległ zmianie – koleżanka ucieka, chłopcy muszą zatem zaspokoić się we własnym zakresie. Test dorosłości zaliczają, gdy ratują psa oraz kiedy dojeżdżają do dziadka Mary i muszą się zmierzyć z jego zawałem serca, z powodu którego mężczyzna leżał kilka metrów za domem na ziemi pokrytej śniegiem. Kawki na drodze są sprawnie poprowadzone dwutorową narracją: Mara opisuje policjantce swoje przygody, których nieco inny przebieg obserwujemy w retrospektywnych przebitkach. Daje to ogląd na to, jak z różnych przyczyn zafałszowujemy rzeczywisty obraz naszych przeżyć w trybie relacji. Powszechność tego zjawiska została podkreślona postacią policjantki, która, aby zjednać sobie przesłuchiwanego nastolatka, przypisuje sobie wymyślone tragiczne doświadczenia wyniesione z domu. Film Olmo Omerzu, choć czasem urzeka pomysłowością bohaterów, zwłaszcza sposobem, za pomocą którego Hedus próbuje ratować z opresji przyjaciela, jest dziełem poprawnym, jednak niefundujący widzom mocniejszych wrażeń. Nie zaiskrzyło.

strona 10

L I Y A N A

D R O D Z E

Dobrawa Skrycka

BĄDŹ SILNA. BĄDŹ ODWAŻNA

P

o raz kolejny podczas festiwalu przenosimy się w odległe miejsce na Ziemi. Byliśmy już w Bhutanie, Korei, Indonezji czy na Filipinach, tym razem pora na położone w Południowej Afryce Suazi. W tym niewielkim państwie, sąsiadującym z ogromnymi Mozambikiem i RPA, znajduje się niewielki sierociniec, położony w górach. Dzieci mieszkające w nim – jest ich dziesięcioro – w znacznej mierze już w bardzo młodym wieku doświadczyły najcięższych krzywd, często będących sprawką ich rodzin. Pewnego dnia do ośrodka przyjeżdża Gcina Mhlophe, nagradzana afrykańska autorka wierszy, sztuk teatralnych oraz, co jest najbardziej znaczące dla tej historii, bajek dla najmłodszych. Przybywa tam, żeby przeprowadzić warsztaty, podczas których mieszkańcy domu dziecka stworzą wspólnie historię opartą na ich wyobraźni oraz przeżyciach. Zaczynają od wymyślenia głównej postaci. Bohaterką zostaje dziewczynka, której wybierają fryzurę, ubrania i imię – Liyana, odwołujące się do ulewnego deszczu, podczas którego się urodziła. Mieszka z rodzicami i babcią, a gdy ma kilka lat, na świat przychodzą jej bracia-bliźnięta, nazwani, w wolnym przekładzie, Grzmot i Błyskawica (imiona, jak łatwo się domyślić, również oddają warunki pogodowe towarzyszące porodowi). W dalszych losach całej rodziny wyraźnie odbijają się przejścia twórców opowieści, a także ogólna sytuacja panująca w kraju. Dziewczynka jest bita przez ojca, który niedługo później, tak jak jej matka, umiera na AIDS. W Suazi duża część populacji cierpi na tę chorobę. Następnie na pozostałych napada trzech złodziei, którzy porywają chłopców, żeby sprzedać ich na czarnym rynku. W sierocińcu trzy miesiące wcześniej doszło naprawdę do brutalnego rabunku. Po tym wydarzeniu Liyana wyrusza na pełną niebezpieczeństw wyprawę, której celem jest uwolnienie braci. Żegnając wnuczkę, babcia zwraca się do niej słowami, które od długiego czasu są też dewizą młodych bohaterów filmu: „Bądź silna. Bądź odważna”. Historia obfituje w różnorodne symbole, które każdy może interpretować na swój sposób. Dziewczynie od początku towarzyszy wielki byk, będący jej obrońcą i najlepszym przyjacielem. Przeszkody, które napotykają na drodze, z jednej strony są bardzo „dziecięce” – rzeka pełna krokodyli czy walka z potworem.


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

L I Y A N A Z drugiej jednak, w każdej z nich można znaleźć albo ukrytą symbolikę, albo bezpośrednie odniesienie do autentycznych problemów. Jakkolwiek film składa się z dwóch części (rozmów i pracy z dziećmi z sierocińca oraz animacji bajki, której są współautorami), w niektórych momentach fikcja miesza się z rzeczywistością w bardzo oczywisty sposób, tworząc zwartą całość i tym bardziej oddziałując na naszą wyobraźnię. Historia opowiedziana w Liyanie, obrazująca trudne realia życia bohaterów, niewątpliwie należy do takich, które mają skłonić nas do myślenia w określony sposób. I rzeczywiście, wzruszamy się słysząc o tym, co przeżyli. Jednak nie jest to, zdecydowanie, ckliwy wyciskacz łez. Podczas rozmów z dziećmi słyszymy wiele rezolutnych i błysko-

tliwych, a przede wszystkim zwyczajnie mądrych, uwag. Mimo swojego młodego wieku, mieszkańcy sierocińca są świadomi wyboistej drogi, która ich czeka i krzywdy, która ich dotknęła. Ale również wiedzą, że prawdziwa siła tkwi w nich samych, ponieważ każdy pisze swoją własną historię. Nawet jeśli będzie ona równie dramatyczna jak opowieść o Liyanie, to zakończenie zależy od wyborów, które podejmą. Duet reżyserski Amanda i Aaron Kopp znakomicie poprowadził opowieść, pozwalając wszystko opowiedzieć dzieciom. To one dzielą się z nami swoimi przejściami, śmieją się do kamery i opowiadają o swoim życiu. To, co niedopowiedziane, zostaje przedstawione za pomocą wyśmienitych zdjęć, pokazujących nam również piękno tego niedużego państwa. Z kolei opowieść, którą tworzą, przyjmuje postać urzekającej animacji. Mimo że film traktuje o trudnych i niekoniecznie nam bliskich problemach (żyjemy w końcu w innej części świata), przekazuje nam bardzo uniwersalną prawdę. Jaką? Na to pytanie każdy powinien odpowiedzieć sobie sam.

Anna Godoń

BAJKA LEKIEM NA ZŁO

L

iyana to dokument nakręcony przez wielokrotnie nagradzanych reżyserów Amandę i Aaarona Koppów, cieszący się uznaniem widzów i jurorów na całym świecie. W Ińsku prezentowany był jako jeden z filmów wybranych z programu festiwalu Afrykamera, w ramach którego rozpowszechniane są produkcje afrykańskie. Obejrzeliśmy zatem opowieść o opuszczonych dzieciach z Suazi, które mieszkają w domu dziecka. Pociechy niekoniecznie straciły rodziców. Często wyjeżdżają oni do RPA, by pracować i zapominają o istnieniu córek i synów. Podopieczni domu dziecka postanawiają urozmaicić sobie czas i pod okiem doświadczonej pisarki tworzą własną bajkę. Kobieta otwiera umysły dzieciaków i sprawia, że mocno wczuwają się w proces powstawania opowieści. Wymyślają bohaterkę o imieniu Liyana, odzwierciedlającą ich pragnienia i problemy. Liyana to nad wiek dojrzała dziewczynka, dla której los nie jest łaskawy. Najpierw traci chorego na AIDS ojca, wcześniej alkoholika i agresora, później zaś ofiarą tego samego wirusa pada jej matka. Po śmierci obojga rodziców opiekę nad bohaterką zaczyna sprawować babcia. Na Liyanę spada odpowiedzialność za młodszych braci. Pewnego dnia na dom rodziny napadają złodzieje i porywają chłopców. Dziewczynka od razu podejmuje decyzję o odbiciu bliźniaków z rąk łotrów. Po drodze musi wykazać się niezwykłą odwagą i siłą charakteru, by dotrzeć do celu. Dokument jest niejako kampanią społeczną; w fabule przewijają się wzmianki na temat sytuacji suaskich dzieci, czyhających na nie chorobach i zagrożeniach. Trzeba przyznać, że reżyserzy zrobili to naprawdę zręcznie, ponieważ powyższe informacje współgrają z tym, co dzieje się na ekranie. Koppowie trudne zagadnienia przedstawiają widzowi w sposób lekki, przystępny. Dzięki elementom humorystycznym, a także pozytywnej energii bijącej od dzieci, materiał nie przytłacza, a uświadamia. Dokument przybliża oglądającym złe warunki, z jakimi walczą mieszkańcy Suazi bez zbytniego patosu. Sceny idealnie przechodzą jedna w drugą, tworząc spójną całość. Czujemy prostotę płynącą z wypowiedzi dzieci, które pokazują nam rzeczywistość z ich perspektywy. Dzięki temu zdajemy sobie sprawę, że wszyscy w gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami. Mamy podobne pragnienia, potrzeby, reakcje, lęki, i – co najważniejsze – domagamy się miłości oraz uwagi.

strona 11


/

bezplatny dziennik festiwalowy L I Y A N A Liyana pozostawia jednak obiorców w konsternacji z powodu formy przekazu, jaką wykorzystali amerykańscy dokumentaliści w swoim dziele. Po seansie rozumiemy, że pod płaszczykiem niepozornej, baśniowej historii ukryta jest prawdziwa tragedia. Animowana część produkcji prezentuje się oryginalnie. Charakterystyczne postacie przykuwają oko nietypowym wyglądem, niepodobnym do bohaterów z produkcji Pixara czy Disneya. Skąpane w mroku nastrojowej scenerii hipnotyzują i przenoszą oglądających do innego wymiaru. Kreska, za pomocą której rysownicy ożywiali świat przedstawiony, odznacza się precyzją. Pastelowe, ciemne kolory wprowadzają atmosferę niepewności, zaś płynne kształty otoczenia dodają obrazowi magii. Nieruchoma animacja przypomina strony książki, przekładane w miarę opowiadania. Sama Liyana uchodzi w dokumencie za projekcję dziecięcych marzeń, a historia ukazuje to, z czym borykają się podopieczni sierocińca. Bohaterka dodaje im siły i służy za wzór w dalszej egzystencji. Liyana w swoisty sposób łączy cechy dwóch skrajnie różnych gatunków i robi to bez przerysowania. Warto więc obejrzeć dokument Koppów, który ukazuje zarówno ogromne cierpienie, jak i radość z poznawania samych siebie.

Daria Grabarek

RÓŻNORODNOŚĆ AFRYKAŃSKIEJ KINEMATOGRAFII

W

czwartek uczestnicy ILF mieli okazję obejrzeć Liyanę – jeden z filmów z tegorocznej edycji festiwalu Afrykamera. Po seansie dyrektor wspomnianego festiwalu Przemysław Stępień odpowiedział na kilka pytań zainteresowanych. Interesującym tematem okazała się instytucja sierocińca. Ośrodki (najwłaściwsza nazwa to półsierocińce, ponieważ dzieci często mają rodziców, którzy niestety je porzucili) powstają z inicjatywy lokalnej, ponieważ w Suazi, monarchii absolutnej, nie ma systemu pomocy. Jeśli ktoś z widzów, którzy nie zostali na rozmowie, zastanawiał się

strona 12

nad tym, czy dzieci widziały film, to odpowiedź brzmi: tak, na jednym z pierwszych pokazów. Można było dowiedzieć się także o skoku, jaki nastąpił w kinie afrykańskim – rozwój gospodarczy pozwolił otworzyć więcej ośrodków kinematograficznych; co ważne, coraz liczniejsze filmy można oglądać w polskich kinach: w zeszłym roku to 5 tytułów, a w tym 3. Kilka pytań „Ińskie Point” zadało już po spotkaniu. Daria Grabarek: Jak to jest z kinematografią w Afryce? Jak powstają tam filmy, jak wygląda kwestia ich finasowania?

Przemysław Stępień: Jeśli chce się osiągnąć wysoki poziom, potrzebne są do tego znaczne fundusze. W bardzo dużym uproszczeniu – są ośrodki, które można nazwać czystym mainstreamem, które tworzą filmy pod lokalną publiczność, węższą lub szerszą. Na przykład w tej chwili Nollywood ogląda już nie tylko Nigeria, ale cała Afryka, tak jak filmy egipskie ogląda się w całym świecie arabskim. Tam są pieniądze, kadry, sprzęt, wpływy – tylko to są filmy tworzone pod lokalne gusta, więc niekoniecznie te będą dla nas zajmujące. Aczkolwiek czasami można znaleźć coś interesującego. Z drugiej strony są filmy arthouse’owe, tak jak w Europie; powiedzmy sobie szczerze: i tu, i tu dużo ludzi na nie nie chodzi. W wielu krajach nie ma finasowania publicznego, dlatego potrzebne są mechanizmy zewnętrzne, żeby umożliwiać produkcję. Przykładowo przez wiele lat Francuzi utrzymywali przemysł afrykański, tamtejsze koprodukcje właściwie były francuskie. Najambitniejsi twórcy pozyskują finasowanie za granicą i zazwyczaj tam mieszkają, mają swoją firmę produkcyjną, a filmy realizują na kontynencie. Dla przykładu, Nie jestem czarownicą zrealizowała reżyserka zambijska, mieszkająca na co dzień w Walii. Tam, gdzie są dofinasowania i rozwinięty przemysł, czyli w Egipcie,


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

L I Y A N A Magrebie, RPA i Nigerii, powstaje bardziej offowe kino, pojawiają się niezależni twórcy, jak po Arabskiej Wiośnie odważni, innowacyjni twórcy w Egipcie. Teraz znowu jest tam dyktatura, więc nie wiem, jak to będzie wyglądało, ale zdarzyło się „krótkie okienko”, kiedy ludzie poczuli wolność, by robić to, co chcą.

poziomach: zależnie od tego, jaką ma się wiedzę na temat afrykańskiego kina czy symboliki z tamtego rejonu świata, jakie nawiązania do kina europejskiego się zauważy.

Afrykamera zaczęła się od pomysłu na jeden pokaz. Doszła do trzynastej edycji festiwalu, który odbywa się obecnie w czterech miastach. Chcecie go rozszerzyć?

Wiem, że czadyjski reżyser Mahamat-Saleh Haroun zrobił Jesień we Francji, rzecz o emigracji do Francji, która ma pojawić się na polskich ekranach. Liyana wejdzie do dys-

Czy w najbliższym czasie pojawią się w polskich kinach jakieś filmy afrykańskie?

Na razie rozważamy, co dalej. Jesteśmy na etapie „szklanego sufitu”, tak to nazwijmy. Kino azjatyckie już ludzie poznali, wiedzą, z czym się je te filmy. Są fani mangi, japońskiego, chińskiego albo irańskiego kina, azjatyckiego horroru… Jest duża baza, na której można się opierać. My natomiast musieliśmy zaczynać od zera. Od początku musimy przekonywać ludzi, że warto. Czyli festiwal będzie, tylko szukacie nowej formuły? Tak, na razie jeszcze nie wiemy, co dalej. Jestem ciekawa, jak wyglądała selekcja filmów na ILF? Dyrektor artystyczny poprosił mnie o wybór. Dałem Przemkowi listę filmów, on je obejrzał i z sześciu wybrał dwa, oba z tegorocznej Afrykamery. Czy staracie się organizować prelekcje przed projekcjami, by wyjaśnić widzom kontekst, w którym należy ulokować film? Oczywiście nie mamy tyle osób w ekipie, by robić wprowadzenie przed każdym filmem. Dlatego próba ułatwienia odbioru dokonuje się już na etapie selekcji. Zdarzają się różne tak zwane eksperymenty na widzu, ale szukamy produkcji, które mają odpowiedni poziom wspólnego języka i nawet bez wyjaśnień laik jest w stanie zrozumieć film mniej więcej tak, jak powinien być odbierany. Bywa to niełatwe, chociażby w przypadku reżysera z Senegalu, którego dzieła bazują na takim poziomie abstrakcji, symboli i odwołań do lokalnych wierzeń, że wprowadzenia się przydają. Ale wielu twórców kształci się w Europie, są dobrze zaznajomieni z globalną estetyką filmową, filtrują to, co chcą powiedzieć. To nie jest tak, że nie zrozumie się filmu, chociaż wiadomo, że czasem można coś lepiej albo gorzej odczytać, jak film Timbuktu. Można go odbierać na różnych

trybucji w styczniu. Pokazywany będzie też film o Ryszardzie Kapuścińskim Jeszcze dzień życia. Teraz też produkcje afrykańskie coraz częściej są dostępne w internetowych serwisach takich, jak HBO GO, gdzie można obejrzeć chociażby 5 palców dla Marsylii. I ostatnie pytanie: jaką ma pan radę dla świeżaków, chcących zacząć przygodę z kinem afrykańskim. Co obejrzeć najpierw, takie must-see? Timbuktu, ale to od razu rzut na głęboką wodę. Do tego młodzi twórcy kina afrykańskiego, na przykład Nie jestem czarownicą (reż. Rungano Nyoni) albo – na zachętę – 9 Dystrykt (reż. Neill Blomkamp). To jest bardzo różnorodna kinematografia, ponad 50 krajów.

strona 13


/

bezplatny dziennik festiwalowy B L I S K O Ś Ć Maja Nowakowska

ZADUSIĆ Z MIŁOŚCI

B

liskość to kameralny dramat, który można analizować na dwóch poziomach. Z jednej strony otrzymujemy rodzinną tragedię, z drugiej zaś przyglądamy się problemom związanym z naturą przynależności narodowej. Podstawą linii fabularnej stanowi porwanie dwójki młodych Żydów żyjących na Przedkaukaziu, pary, która chce się pobrać, czyli brata głównej bohaterki Ilyi oraz jego narzeczonej. Kantemir Bałagow za pomocą prostych środków

wyraża trudne do uchwycenia relacje członków rodziny. Krok po kroku poznajemy skomplikowane powiązania klanu i niepokorną bohaterkę, która pracuje jako mechanik samochodowy. Informację tę otrzymujemy już w pierwszej scenie filmu. Od początku wiemy, iż kobieta będzie postacią wymykająca się ramom, w jakie wtłoczyć ją chce tradycyjna społeczność żydowska. Dziewczyna wykonuje uznawany za męski zawód, wprost komunikuje to, co myśli, chce żyć po swojemu. Rabin mówi, że kobieta powinna znać swoje miejsce. Bohaterka nie ma jednak zamiaru podporządkowywać się zasadom wyznaczonym przez społeczność, co wywołuje u jej rodziców poczucie wstydu. Po uprowadzeniu brata, Ilya zostaje wystawiona na próbę wierności w stosunku do swojej rodziny. Pierwszym sprawdzianem jest kwestia aranżowanego małżeństwa bohaterki z chłopakiem, którego nie kocha. Perswazja bazuje na pieniądzach, jakie jego rodzina ma przeznaczyć na okup w razie pomyślnego dopełnienia matrymonialnej transakcji. Bohaterka ma problem z odnalezieniem się zarówno

strona 14

w swojej społeczności, jak i poza nią. Tłumaczy matce, iż wspólnota nie wsparła ich, kiedy tego potrzebowali. Podczas urządzonej zbiórki nie zebrano wystarczającej ilości środków, aby wykupić pojmaną parę. Ilya nie chce zgodzić się na sprzedaż rabinowi warsztatu jej ojca po zaniżonej cenie. Podczas rozmów na ten temat zostaje wyproszona z pomieszczenia. Pertraktacje oglądamy zza przymkniętych drzwi. Punkt widzenia bohaterki sugeruje jej osamotnienie oraz bezradność. Poczucie izolacji dodatkowo wzmaga gest matki Ilyi. Zakrywa ona dłonią swojej córce twarz. Tak samo zachowuje się zresztą w stosunku do syna, kiedy ten postępuje zgodnie z jej wytycznymi. Następnym zarzewiem konfliktu w rodzinie staje się decyzja o wyjeździe z miasta, podjęta przez rodziców bez uprzedniego przedyskutowania z dziećmi. Matka ma zamiar zmusić je do przeprowadzki wykorzystując ich uczucia. Dziewczyna próbuje odnaleźć swoją tożsamość spotykając się z chłopakiem spoza swego kręgu. Kiedy ten zapoznaje ją ze swoimi kolegami, prosi, aby nie przyznawała się do swojego pochodzenia. Podczas spotkania suto zakrapianego alkoholem natrafiają oni na rejestrację egzekucji rosyjskich żołnierzy dokonywaną przez czeczeńskich separatystów. Rozmowa dotycząca narodowości uwalnia skumulowane w bohaterce emocje. Gdy jeden z bandy mówi, iż Żydzi go nie obchodzą, Ilya traci nad sobą kontrolę. Po raz kolejny uświadamia sobie, że wraz z rodziną traktowana jest w mieście jako niespecjalnie chciany gość. Warstwę fabularną filmu dopełnia duszna atmosfera kadrów. Prawie wszystkie sceny filmu składają się z półzbliżeń bądź zbliżeń. Nie ma wolnej przestrzeni, nie ma miejsca na złapanie oddechu. Ów klimat oddaje stan emocjonalny bohaterki, u której trudne relacje z matką wywołują momentami wręcz fizyczne reakcje. Jeden z nielicznych wyjątków stanowi scena ukazująca w planie ogólnym Ilyę spoglądającą na okolicę, co sugeruje nam uwolnienie się dziewczyny spod dominacji apodyktycznej rodzicielki. Ten świadomie oraz konsekwentnie stosowany zabieg wywołuje u widza poczucie dyskomfortu. Bałagow tworzy film o skomplikowanych relacji rodzinnych, poszukiwaniu własnej tożsamości, potrzebie autonomii jednostki. Ascetyczna forma obrazu korespondująca z opowiadaną historią dowodzi, iż Bałagow oferuje nam w pełni dojrzałe artystycznie dzieło. Film został doceniony na festiwalu w Cannes, otrzymując nagrodę Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI).


‚ I N

S

O J C I E C ,

K

I S Y N

E

P I

Patrycja Fiłka

SPOCONA CIELESNOŚĆ Wstyd to bolesne przeświadczenie o własnej zasadniczej ułomności jako istoty ludzkiej.

C

złowiek składa się z materialnego, namacalnego ciała i ulotnej, niewidzialnej duszy. Cielesność ludzka, mimo że tak bardzo bliska i pierwotna, w wielu przypadkach bywa jednocześnie powodem zakłopotania. Towarzyszy temu wszechogarniające poczucie wstydu, które, jeśli wierzyć Biblii, odziedziczone zostało w spadku po pierwszych ludziach – Adamie i Ewie. Wszystkiemu winien jest zakazany owoc – czerwone, soczyste jabłko, a w zasadzie samo pragnienie posiadania tego skarbu. I tak zarówno

w biblijnym, jak i greckim micie (spór boginek o miano najpiękniejszej), pożądanie to doprowadza do drastycznych w swych skutkach następstw. Ojciec, syn i inne historie bierze na warsztat męski świat. Główny bohater Vu to pełen pasji, wrażliwy student fotografii, przynależący do szalonej męskiej paczki, na tle której się znacznie wyróżnia. Panowie co chwilę sprowadzają na siebie kłopoty wynikające w większości z niekończącej się pogoni za pieniądzem, zwłaszcza że miejsce zamieszkania nie stwarza wielu okazji do polepszenia sytuacji ekonomicznej. Ciężka praca w fabryce, przypadkowe koncerty i sprzedaż cukierków, to źródła utrzymania, które nie są w stanie w pełni usatysfakcjonować młodych, ciekawych świata mężczyzn. Wiele wieczorów spędzają na

I N N E

O

I

N

T

H I S T O R I E

snuciu planów na przyszłość, a wszystko to w towarzystwie jedzenia i picia. Klimat sprzyja długim rozmowom, które uwieczniane są zdjęciami wykonywanymi przez młodego i zdolnego fotografa. Zdarzają się i wieczory spędzane w pobliskim klubie, gdzie za ladą baru pracuje Thang. Jednak to również nie jest jego jedyne źródło zarobku, ponieważ mężczyzna często podejmuje się nielegalnego handlu narkotykami, co często zdaje się powodem licznych awantur i drastycznych w swych skutkach bójek. Na całe szczęście, paczka przyjaciół może liczyć na pomoc ojca Vu. Zaradny i pracowity rybak twardą ręką prowadzi swój dom, nic więc dziwnego, że pragnie najlepsze cechy przekazać synowi, by stworzyć z niego prawdziwego mężczyznę. I w tym momencie dochodzi do zderzenia odmiennych modeli męskości. To gęste i duszne kino, wpisujące się idealnie w równikowi klimat, tak dobrze znany Wietnamowi. Atmosferę pogłębia wszechobecnie akcentowana cielesność. Widz ujrzeć może ciało we wszystkich jego postaciach: umięśnione, zapocone, posiniaczone, zakrwawione, zerotyzowane, wulgarne i brudne. Następujące po sobie obrazy prowadzone są z punktu widzenia bohatera. Chcąc czy nie, widz staje się obserwatorem, wręcz podglądaczem, ponieważ wiele intymnych scen rejestrowane jest przez szparę w drzwiach bądź podłodze. Rozwiązanie to na pewno wpływa na podkręcenie atmosfery, tak samo jak liczne posiłki spożywane rękoma, co wpisuje się w lokalny zwyczaj, bardziej zmysłowy od standardów panujących na Zachodzie. Cała historia bazuje na licznych odwołaniach do różnych tradycji. Otrzymujemy zatem zlepek trzech odmiennych symbolik. Tradycja lokalna, europejska i chrześcijańska mieszają się ze sobą, co wprowadza w konsternację i pozostawia wiele pytań. Po co? O ile typowy patriarchalny model społeczeństwa i zakorzenienie w tradycji (wykonywane pieśni, wspomniany sposób jedzenia) mają swoje uzasadnienie, tak z pozostałymi nawiązaniami widz może mieć problem. Europejskim śladem są liczne nawiązania do antycznego świata. Sceny z prężącymi się, umięśnionymi ciałami

strona 15


/

bezplatny dziennik festiwalowy O J C I E C ,

S Y N

I

całkowicie potwierdzają tę interpretację. Bez trudu widz zauważyć może, że bohaterowie filmu różnią się od siebie znacząco, co dzieje się nie bez przyczyny. W moim odczuciu jest to nawiązanie do słynnego podziału świata na część apollińską oraz dionizyjską. Po jasnej stronie mocy znajduje się postać tancerki baletu, wprowadzająca spokój i ład. Na przeciwnym biegunie usytuowana jest grupa przyjaciół buszujących w oparach alkoholu i poddająca się niebezpiecznym przygodom oraz pożądaniu. Między tymi dwoma biegunami sytuuje się młody Vu, który na pierwszy rzut oka całkowicie przynależy do świata apollińskiego, jednak tajemnica, którą skrywa zdaje się temu przeczyć, zwłaszcza że bywają momenty, w których sam bohater mówi: „nie jestem taki dobry. Gdyby miała pani okazję poznać moją drugą stronę”. Skoro Grecja, to kult ciała, o czym świadczą pozy Tganga przyjmowane w czasie sesji zdjęciowej. Jest to bardzo ważna scena (tu puszczam oko do tych, którzy zauważyli), w której pojawia się czerwone jabłko, będące przedłużeniem wypływów antycznego świata, ale także przywołaniem historii Adama i Ewy. I tu warto zatrzymać się na dłużej. Zakazany owoc był nie tylko przyczyną wygnania z raju, ale również początkiem uczucia wstydu (moment zakrywania przez Ewę i Adama ciała liśćmi). Podkreślany jest on przez liczne „brudne” obrazy cielesności, co tłumaczy częste występowanie na ekranie błota przypominającego fekalia oraz krwi (także menstruacyjnej). Wydzieliny te, tak bardzo wstrętne i niepożądane przez społeczeństwo, są istotą abiektu i powracającego poczucia wstydu. Wstydu, który targa i dręczy Vu. Powyższa szeroka dygresja miała na celu wyjaśnić

strona 16

I N N E

H I S T O R I E

istotę filmu, którego projekcja przyniosła bardzo wiele pytań. Tematem Ojca, syna i innych historii jest wszechobecne poczucie wstydu, którego źródłem jest poczucie odmienności, które dręczy bohatera. Vu definitywnie odstaje. Inna jest zarówno jego wrażliwość, delikatność, jak i upodobania oraz rosnące pożądanie, z którym nie potrafi walczyć. Całe jego wewnętrzne rozdarcie prezentowane jest przez obrazy cielesności, które wylewają się z ekranu. To dziwna historia, która paraliżuje umysł widza i pozostawia wiele pytań. Mam nadzieję jednak, że moja interpretacja udzieliła odpowiedzi na niektóre z nich.

Katarzyna Kurowska

...I INNE HISTORIE?

O

jciec, syn i inne historie to mógłby być piękny film przybliżający nam kulturę Wietnamu, wszak otwierające produkcję piękne zdjęcia nadmorskich, niedużych domków, spomiędzy których wyłaniają się palmy, intrygują, by nie rzec wręcz, że zachwycają. Mnogość postaci zachęca do przedstawienia różnorodnej galerii osobowości, które tworzą społeczny i kulturowy obraz Wietnamu – problem tkwi w tym, że niekiedy identyfikacja bohaterów zdaje się utrudniona. Dalej jest tylko gorzej, bo wszelkie próby powiązania licznych, urwanych i pozbawionych


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

H A Ń B A ! kontekstu wątków oraz ich interpretowania skazane są na niepowodzenie. Próba odczytywania filmu przez pryzmat dobrze znajomych mi tematów, na przykład tożsamości seksualnej, a konkretnie transseksualizmu, okazała się porażką. Wychodzi na to, że silnie zamaskowana symbolika oraz kody kulturowe, jakie stosowane są w filmie, są dla europejskiego widza tak obce, że Ojciec, syn i inne historie stanowią dla niego historię całkowicie nieczytelną. Niech poświadczy o tym fakt, że dotąd w Polsce ukazała się tylko jedna recenzja tego filmu. Tym, co twórcom wyszło najlepiej, jest prowokowanie widza do stawiania licznych pytań. Kim, poza tytułowym ojcem i synem, są postacie? Jakie relacje je łączą? Czy fotografia w tym filmie to coś więcej niż hobby syna? Jaki jest związek między wątkami? I wreszcie – o czym, do licha, jest ten film?

trudnych rzeczy nie ma!”. Było klezmersko, folkowo, punkowo i głośno! Wreszcie coś się działo. Retro nie wyszło z mody, na szczęście. Przenieśliśmy się do roku 1938. Przez niemal dwie godziny na scenie ożyły konflikty z czasów II Rzeczpospolitej. Artyści czynili wyjaśnienia dla młodzieży, nienudne oczywiście, i energetycznie zachęcali publiczność do ekspresji wokalno-ruchowej. Początkowo jeden głos krzyknął: Hańba!. Podczas bisu krzyczeli już wszyscy. Zespół zszedł ze sceny i zniósł wszelkie podziały. Publiczność utworzyła kółeczko i tańczyła. Tak się wieńczy dzieło. Hańba! dała z siebie wszystko. Zaskarbili serca słuchaczy – nowych fanów przybyło (niektórzy są nawet z naszej redakcji!).

POGROMCY MITÓW Daria Grabarek

KRAKOWIACY W IŃSKU

M

uzyka ustała. Wokalista stracił głos. Fani pozostali. Kupowali płyty, koszulki, przypinki i dziękowali zespołowi za występ. Ja tymczasem wróciłam w gwieździstą piękną noc do redakcji, by móc zrelacjonować dla Państwa popis wokalno-taneczny Hańby!. Czuję przypływ sił witalnych. Czuję się hoża i świeża. Niemniej Drodzy Państwo, wiersze Tuwima i Broniewskiego można śpiewać i wykonywać, napisać jednak trzeba coś własnego. Nucąc do siebie Płacz, chłopie, płacz, parafrazuję wers z piosenki Hańby! i zastanawiam się, jak zreferować koncert krakowskiego zespołu? A potem przypominam sobie: „Że co! Nie damy rady? Że kamienista ziemia?… zbyt

Z Andrzejem Zamenhofem i Ignacym Wolandem z zespołu Hańba! rozmawia Michalina Majewska Michalina Majewska: Według kalendarium Hańby! jest już 1938 rok... Ostrzegacie przed czymś? Wasza muzyka ma także misję edukacyjną? Ignacy Woland: Nie wiem, czy ostrzegamy. Misja edukacyjna mimowolnie pojawiła się w trakcie naszych koncertów i rozwoju działalności. Jeśli chodzi o chronologię, to ona sobie biegnie. W świecie, w którym gra Hańba! bohaterowie nie wiedzą, co przyniesie przyszłość, więc śpiewamy o tym, co tu i teraz, świadomie o niczym nie prze-

strona 17


/

bezplatny dziennik festiwalowy H A Ń B A ! strzegamy. Natomiast misja edukacyjna niecelowo, ale się pojawiła. Jesteśmy jej coraz bardziej świadomi. Czyli interpretowanie waszych piosenek w odniesieniu do sytuacji politycznej w dzisiejszej Polsce was nie mierzi?

zespół, poeci, których teksty śpiewacie, nie tracili swoich ulic w ramach dekomunizacji... Przykładowo Lucjan Szenwald. IW: No tak... rzeczywistość lubi zaskakiwać. A historia zataczać koło?

Andrzej Zamenhof: Nie mamy wpływu na interpretację tekstów, każdy może to robić, jak chce. Porównania do dzisiejszych czasów niestety narzucają się same, jest wiele podobieństw. Rok 1938 i 2018 są coraz bardziej zbliżone.

IW: Albo w ogóle się nie zmienia. Tak, tego się nie spodziewaliśmy. Pomysł na cofnięcie się do lat 30. wynikał z tego, że odczuwaliśmy brak powodów do buntu. Wydawało nam

Zakładając zespół zupełnie nie chcieliśmy śpiewać o współczesności, ani jej komentować. Chcieliśmy się odciąć, śpiewać o problemach, które dziś nas nie dotyczą. Świat się zmienił przez kilka lat.

się, że wszystko już się skończyło, wierzyliśmy trochę w mit końca historii. Tak to odczuwaliśmy, kiedy byliśmy młodsi. Teraz nagle czasy są ciekawe, wszystko przyśpieszyło. Podejrzewam, że gdybyśmy dzisiaj zakładali Hańbę!, nie musielibyśmy szukać konceptu historycznego.

IW: Jednak im bardziej interpretacje odnoszą nasze piosenki do współczesności, tym bardziej chcemy podkreślać uniwersalność tych tekstów. To nie ma znaczenia, czy coś się działo w latach 20., czy obecnie, pewne postawy, problemy i zagrożenia są stałe. Tak więc nie negujemy współczesnych interpretacji, choć nie były one naszym celem, ale chcemy też podkreślać uniwersalny charakter przekazu.

Cofnęliście się do lat 30., a one w polskiej świadomości wciąż funkcjonują jako kraina blichtru, kojarzą się z przedwojennymi szlagierami i pięknymi aktorkami. Wy śpiewacie o mniej wesołej stronie tamtej epoki. Chcecie demitologizować II Rzeczpospolitą?

No właśnie, świat się zmienia – kiedy zakładaliście

strona 18


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

H A Ń B A ! AZ: Tak! Oprócz tego, że chcieliśmy się cofnąć w czasie i znaleźć powód do buntu, marzyło nam się inne przedstawienie tego okresu kojarzącego się, jak mówisz, z blichtrem, arystokracją, dobrobytem. Odczarować złotą, istniejącą przez 20 lat najlepszą Polskę... IW: …która goniła bolszewika, stawiała się Niemcowi... Była tyglem kultur, a nie wspomina się o getcie ławkowym.

netowych. IW: Co jest ciekawe, bo ja na przykład chętnie podyskutowałbym na temat dekomunizowania Lucjana Szenwalda. To niejednoznaczna postać. Niejednoznaczne były wybory życiowe wielu młodych polskich artystów. Dlaczego nie porozmawiać na ten temat? Ludzie postrzegają świat jako czarno-biały. Mocą urzędu można zmienić historię.

AZ: Właśnie, na przykład. Tak, chcieliśmy pokazać tę historię zupełnie inaczej, niż tak jak o niej pisał na przykład Sławomir Koper w swoich książkach.

Jedne postaci usuwa się z historii, a z życiorysów innych wybiera się tylko fragmenty pasujące do obecnej wykładni, jak w przypadku Ireny Sendler, o której mocno lewicowych poglądach w ogóle się nie wspomina.

IW: Pomyśleliśmy, że to ciekawe zagadnienie. Napięcie między faktem a mitem to zawsze interesujący temat w historii sztuki i dla artystów, szczególnie współczesnych, którzy lubią demitologizować. Mamy teraz tendencję do reinterpretowania pewnych epok. Hańba! kilka lat temu znalazła się w awangardzie obalania mitu dwudziestolecia międzywojennego. To był jeden z naszych celów.

IW: W zasadzie powinniśmy wymazać całą sztukę i literaturę polskiego dwudziestolecia, bo nikt tam nie zostanie, jeśli zaczniemy grzebać w życiorysach. Kilka godzin temu wzięliśmy na warsztat tekst Zuzanny Ginczanki, w którym pisze o łowcach, którzy z pasją i zacietrzewieniem doszukują się babki Żydówki w genealogii osoby nieprzychylnej. Tak więc świat się nie zmienia, ludzie są tacy sami.

Czy ktoś kiedyś przekazał wam, że dzięki waszym piosenkom czegoś nowego się nauczył, pogłębił znajomość historii?

Na koniec coś ze świata fantazji. Co byście chcieli zrobić, gdybyście przenieśli się na kilka godzin do lat 30.?

AZ: Tak, jest dużo takich głosów. Chyba najsłynniejsza historia to nasz fan Meksykanin, który mieszka w Stanach Zjednoczonych, w Dallas. Trafił na nas zapewne przez nagranie dla KEXP [amerykańska stacja radiowa], zaczął nas słuchać, przyszedł na nasz koncert w Austin. Powiedział, że dzięki nam dowiedział się, kim był prezydent Narutowicz, zaczął czytać polską poezję, szukać tłumaczeń, zainteresował się historią Polski. Człowiek, który nie ma żadnych polskich korzeni, nic go nie łączy z Polską i Europą.

AZ: Ja bym się załamał. (śmiech) Tak poważnie, to wyjść na ulicę, chłonąć klimat.

IW: I co ważne, znalazł uniwersalność tego przekazu. Rozmawiając z nami w Teksasie, dziwił się jak to jest, że w latach 20. i 30. polscy poeci pisali o ksenofobii i problemach narodowościowych, a on żyjąc współcześnie, pochodząc z rodziny, która od trzech pokoleń mieszka w Stanach, słyszy od prezydenta Trumpa, że powinien wyjechać. To było niezwykłe, Meksykanin z Texasu, słuchając polskich tekstów przedwojennych, zdołał się z nimi utożsamić.

AZ: Gdybym mógł sobie wybrać miejsce, to chciałbym zobaczyć Łódź międzywojenną.

A co z drugą stroną? Czy ktoś zarzuca wam, że obalając mity, szkodzicie ojczyźnie?

IW: Swego czasu padło pytanie, kiedy wolelibyśmy żyć, w tamtych czasach czy współcześnie. Jak dla mnie to pytanie retoryczne. Tamten świat jest niewyobrażalny. Dostęp do bieżącej wody czy ogrzewanego mieszkania wydaje się kosmicznym luksusem. A my pewnie turbowalibyśmy się na ulicach z narodowcami lub policją (śmiech).

IW: A ja Gdynię. Wzięliście na warsztat Ginczankę, czy to znaczy, że szykuje się coś nowego? IW: Nie myślimy jeszcze o płycie, nie czujemy, żeby tematy i piosenki z Będą bić! już się ograły. Wręcz przeciwnie, mamy wrażenie, że są coraz bardziej aktualne.

AZ: Druga strona chyba omija nas szerokim łukiem. Nie było żadnej poważnej krytyki, nie licząc komentarzy inter-

strona 19


/

bezplatny dziennik festiwalowy T E R E S A

D Z I A Ł O S Z E W S K A

MIASTO-TWÓRCZOŚĆ Z Teresą Działoszewską rozmawiają Kamil Jędrasiak i Tomasz Węsierski Kamil Jędrasiak: Zacznijmy od pani roli przy Ińskim Lecie Filmowym. Wiemy, że to już długa przygoda. Teresa Działoszewska: Ja z Ińskim Latem Filmowym mam związek od 1976 roku. Przyjechałam do Ińska w listopadzie 1975 na staż i od 1976 byłam uczestnikiem Festiwalu, kiedy jeszcze organizował go Doland Paszkiewicz. Trwał nabór młodzieży do powołanego w tamtym czasie ZSMP i ci młodzi ludzie przyjeżdżali tutaj na warsztaty. Wtedy ILF trwało 2 tygodnie. Natomiast mój czynny udział w Festiwalu zaczął się w latach 80., kiedy byłam sekretarzem urzędu. W 1998 zostałam burmistrzem Ińska na dwie kadencje do 2006 roku. Zawsze lubiłam zresztą kino i było mi niezmiernie miło, że możemy organizować tu takie wydarzenie. Pierwsze edycje Festiwalu za mojej kadencji, tworzone jeszcze z Dolandem, to był powrót ILF do Ińska. Bo przecież przez 2 lata było inaczej, Festiwal odbywał się „na uchodźstwie” w Nowogardzie, ale uczestnicy tam pojechali, Doland także. KJ: Lato z Muzami... Tak, dokładnie. Pierwsze po przerwie Ińskie Lato Filmowe zrobiliśmy z Dolandem w 1999 roku. Zawsze rozumieliśmy się bez słów – on wszystko robił na ostatnią godzinę, wielka improwizacja, ja jestem bardziej zorganizowana, więc odpowiadałam za inne rzeczy. Przez okres ILF biuro burmistrza było w kinie (bo wtedy właściwie wszystko szło przez urząd – i kwatery, i wyżywienie, wszystko). Po 2000 roku zauważyłam, że jak nie założymy stowarzyszenia, to impreza upadnie, bo nie znajdziemy pieniędzy. Zdawałam sobie sprawę, że ja burmistrzem zawsze nie będę – burmistrzem się bywa, a nie jest. Wiedziałam, że moi następcy mogą nie kochać kina tak, jak ja. 6 grudnia 2005 w Książnicy Pomorskiej poprosiłam wszystkich moich znajomych, którzy tu przyjeżdżali: Cecylkę i Krzysia Jutków, Beatę Radziszewską, już także Przemka Lewandowskiego, Adama Bortnika... Było nas, założycieli, 15 osób. I tak w 2006 roku po raz pierwszy Stowarzyszenie Ińskie Lato Filmowe współorganizowało ILF. Czasami bierzemy urlopy, by działać w Stowarzyszeniu.

strona 20

Podczas Festiwalu także pracujemy. Jak widzicie, sami sprzedajemy bilety. Ja już jestem na emeryturze, ale pracuję jeszcze zawodowo na cały etat. A dzisiaj sklepik obsługuję. I pan dentysta, i pani nauczycielka, i pan adwokat, i pani mecenas – różni ludzie. W ciągu roku są osobami, które mają swoje gabinety i kancelarie, a tutaj wspólnie pracujemy na rzecz ILF. Przemek Lewandowski działa cały rok. Musi objechać festiwale, nawiązać kontakty, zobaczyć, co się dzieje w sztuce filmowej, co możemy tutaj pokazać. I tak trwa Festiwal; dopóki są ludzie, to jest szansa, że będzie trwać. Ale gdybyśmy tylko my organizowali to wydarzenie, to… to jest jak z dobrą gospodynią w domu: możesz zrobić najlepszy posiłek, ale jak goście nie przyjdą, to nic z tego, nikt się nie zachwyca, nikt cię nie chwali, właściwie jesteś nikomu niepotrzebna. Tak samo jest z naszym Festiwalem. Dzięki temu, że państwo przyjeżdżacie i jesteście uczestnikami, że przywozicie jeszcze kolegów tutaj, to Festiwal trwa. Mamy trochę dochodu z karnetów, ale przede wszystkim opieramy się o wnioski, które składamy, o dotacje… ILF ma 45 lat – upiekłam z tej okazji ciastko festiwalowe. Tomasz Węsierski: Bardzo dobre. KJ: Ja dopiero będę miał okazję spróbować. Bardzo się cieszę, że pani wspomniała o Stowarzyszeniu, bo chciałem o to zapytać. Wspomniała pani również o swojej pracy jako burmistrz i o zaangażowaniu w tamtym czasie w organizację ILF. Czym się różni uczestnictwo w Festiwalu właśnie z urzędu od udziału prywatnego, tak jak np. dzisiaj? Dla mnie nie było różnicy. Mam dużo empatii w sobie, lubię ludzi, w związku z powyższym ja zawsze wszystkich witam. Witałam jako burmistrz, teraz witam jako Teresa Działoszewska. Myślę, że ILF ze swoją tradycją – tym, kto tu bywał – to 10 dni święta. Myślę też, że mieszkańcy Ińska bardzo dobrze odbierają Festiwal. Co roku, w pierwszą niedzielę Ińskiego Lata Filmowego, zamawiam mszę w naszym kościele. Nasz były ksiądz proboszcz Fryska odprawiał tę mszę o 12:00. Nie byliście na niej na pewno, ale ksiądz tak pięknie mówił o ludziach, którzy tu przyjeżdżają, o organizatorach i uczestnikach – że nie tylko „chlebem patrzymy” i dbamy o nasze dobra materialne, ale troszczymy się o wartości duchowe, zobaczenie drugiego człowieka przez pryzmat kultury. Jeśli sam myślisz o tym, jak jest ci źle, to kiedy zobaczysz filmy pokazujące np. głodujące dzieci i inne problemy, nagle widzisz, że nie powinieneś narzekać.


‚ I N

S

K

T E R E S A

I

E

P

O

I

N

T

D Z I A Ł O S Z E W S K A

Mój ojciec, urodzony w 1911 roku i wychowany koło Łucka na Wołyniu, zawsze mówił, że jak człowiek ma chleb i buty, to powinien być szczęśliwy i nie ma powodu do narzekań. W dzisiejszych czasach panuje konsumpcjonizm, człowiek nie zjada wszystkiego, za dużo marnujemy, za dużo wyrzucamy, to wszystko jest naprawdę zbędne. Przestawiłam myślenie. 7 lat temu byłam chora na nowotwór. Teraz z koleżanką liczymy lata przed i po – ja dopiero mam ósmy rok

cze z byłą żoną. Menadżer zadzwonił i powiedział: „Wiecie drodzy państwo, przydałaby się ochrona”. Ale po co ochrona? I później siedzieliśmy przy stoliku pod Rybką: ja, Cezary, Weronika i jeszcze kilka osób. Nagle podeszła młodzież z Ińska, dzieci ładnie się ukłoniły i powiedziały: „Przepraszamy bardzo. Czy jak zje pan obiad, będziemy mogli sobie zrobić zdjęcie? My tu poczekamy”. I Cezary skomentował: „Boże drogi, jak te dzieci są tutaj cudnie wychowane!” Słuchajcie, było mi tak miło, nawet sobie nie wyobrażacie. KJ: Na pewno takich anegdot przez lata uzbierało się wiele. Chciałbym jednak wrócić do wątku, który się już w naszej rozmowie pojawił, czyli do osób zasłużonych dla Festiwalu. Padły już nazwiska Paszkiewicz, Lewandowski, ale należy zapytać o osobę, którą wspominamy w tym roku szczególnie. O Bohdana Kowalskiego. Znałam go właśnie 43 lata. Przeżywaliśmy z Bohdanem różne rzeczy. Pamiętam, przy Dolandzie był moment, jak pisaliśmy katalog. Doland, jak zwykle, organizował coś jeszcze na ostatnią chwilę, i Bohdan oczywiście od razu to poprawiał. Poza tym był bardzo skrupulatny przez wszystkie lata – robił zdjęcia, kroniki, książki. To, że jest książka – ta pierwsza, którą jeszcze ja wydawałam (Ińskie Lato Filmowe 1973-2007), później jeszcze ta druga o ILF – właściwie spisanie tego wszystkiego, kto tu był, to nie tylko wspomnienia, ale wręcz archiwum. Poza tym Bohdan prowadził DKF w Stargardzie, działał w Uniwersytecie Trzeciego Wieku w Stargardzie, był nauczycielem języka polskiego na statku, w liceum morskim w Szczecinie.

życia! Wiecie, wtedy przestawia się różne sprawy. Podchodzi się do wszystkiego z większym luzem: „to nie problem”, to jeszcze nie to. Człowiek żyje trochę inaczej. Ale myślę, że ILF daje szansę na wyciszenie, oczyszczenie. To nie jest impreza napompowana, pełna ochroniarzy, z barierkami itp., jak np. Festiwal Gwiazd w Międzyzdrojach. Pamiętam, jak przyjechał Cezary Pazura, wtedy jesz-

KJ: Miała pani okazję współpracować z Bohdanem Kowalskim bardzo długo. Wiemy, że jest uważany za jednego z założycieli… Bohdan był wcześniej dyrektorem w powiatowych radach w latach 70. i pojechał do Łagowa. Łagów jest rok starszy niż my. Tam patrzy: jest jezioro, kino, ludzie... więc pomyślał sobie, że w powiecie stargardzkim jest takie fajne miasto Ińsko i właściwie możemy zrobić podobną imprezę.

strona 21


/

bezplatny dziennik festiwalowy T E R E S A

D Z I A Ł O S Z E W S K A

I tak się zaczęło. Skontaktował się wtedy z urzędem. Naczelnikiem urzędu był pan Marian Szulc. Skontaktował się też z Dolandem Paszkiewiczem, który miał wtedy większe możliwości, bo był w DKF Kontrasty, prężnie działającej placówce w Szczecinie. Były też czasy, kiedy można było mieć pieniądze, by robić nabory młodzieży, która przyjeżdżała tutaj na warsztaty. Przyjeżdżali też na początku młodzi nauczyciele – tacy, którzy uczyli języka polskiego. Także właściwie współzałożycielami ILF były dwie osoby, czyli Doland Paszkiewicz i Bohdan Kowalski. Pomysł jest Bohdana. KJ: I jeszcze pan Kazimierz Dec. Kaziu Dec pracował wtedy tutaj w domu kultury.

naliśmy już we wcześniejszym numerze „Ińskie Point” w związku z pysznymi ciastami, którymi raczą nas panie podczas Festiwalu. Czy możemy się dowiedzieć na ten temat nieco więcej? Jak wygląda geneza stowarzyszenia Ińska Rzeczpospolita Babska? Skrzyknęłyśmy się podczas wyborów samorządowych w 2014 roku, zakładając komitet wyborczy Ińska Rzeczpospolita Babska, i wystawiłyśmy 14 pań. Trzy z nas weszły do Rady Gminy. Po wyborach zabrakło nam wspólnie spędzanego czasu, który był bardzo intensywny i wesoły, bo np. organizowałyśmy koncerty. A jako kobiety pełne werwy, by podtrzymać naszą aktywność towarzyską i społeczną, wpadłyśmy na pomysł powołania stowarzyszenia o tej

TW, KJ: Jakie mieli państwo pomysły, które nie zostały do tej pory wykorzystane, zrealizowane? Powiedzmy: wizje rozwoju festiwalu. Bo na pewno przez lata obserwowała pani zmiany. Czy wśród tych zmian nie zabrakło jeszcze czegoś, na co wciąż państwo czekają? Żeby coś jeszcze zrobić? Wiecie, na co czekamy? Znaczy, ja osobiście czekam na inwestora, który w Ińsku wybuduje hotel, który będzie miastotwórczy. Za moich czasów sprzedaliśmy działki w centrum miasta Anglikowi, który miał wybudować tutaj hotel. Później się rozchorował, nastąpiły jakieś inne komplikacje i koniec końców hotel nie powstał. Dzisiaj gmina próbuje odzyskać te działki, bo były sprzedane na wieczyste użytkowanie. Jak już wspomniałam, hotel byłby miastotwórczy, podczas ILF mielibyśmy większe możliwości noclegowe, a i integracja samych uczestników by na tym zyskała. Mieszkaliby w jednym lub najwyżej w kilku miejscach nieoddalonych od siebie. Widzę, jak ludzie wychodzą z kina – i ci co bardziej odważni, którzy przyjeżdżają w grupach, przysiadają sobie przy Rybce, a ci, którzy przyjeżdżają sami, boją się zintegrować albo nie chcą, odchodzą, idą na kwaterę. KJ: Jeszcze inni idą, bo muszą siedzieć w redakcji, pisać i redagować teksty. [śmiech] No tak, wy tu pracujecie. TW: O Ińskiej Rzeczpospolitej Babskiej wspomi-

strona 22

samej nazwie, którego zostałam prezesem. Stowarzyszenie to grupa ludzi, których łączy chęć do działania. A warto działać. Każdy człowiek jest inny i to jest piękne. Możemy wymieniać poglądy, udoskonalać się. Każdy z nas może wnieść coś do rozwoju swojego środowiska. Najlepiej, by wszystkie działania opierały się na zabawie, na wzajemnej sympatii między ludźmi. Zawsze potrzeba trochę chęci. Mogłabym założyć nogę na nogę i popijać kawkę. Ale czy nie lepiej działać, rozwijać się? TW: A kto należy do waszego stowarzyszenia? Już wiemy, że są to same panie. Ale może coś więcej na temat waszych członkiń? Przekrój naszych stowarzyszeniowych koleżanek jest szeroki. Mamy panie zarówno około czterdziestki, jak i młodsze, czy też pod siedemdziesiątkę.


‚ I N

S

K

T E R E S A

I

E

P

O

I

N

T

D Z I A Ł O S Z E W S K A

TW: To może przejdźmy do działań, bo wiemy, iż są panie bardzo aktywne na terenie miasta. Słyszałem o inicjatywie Europejski Dzień Sąsiada. Jak to wyglądało w Ińsku? Europejski Dzień Sąsiada przypada teoretycznie na ostatni wtorek maja. My go organizowałyśmy w nieco innym terminie, piekąc ciasta i roznosząc do ludzi. Ludzie powinni się integrować, czego brakuje szczególnie w dużych miastach. Nie można się tylko zamykać we własnych domach. Rodzinę ma się często daleko, a sąsiada – obok. Jeśli jesteś nowym mieszkańcem, nie zamykaj się. Jak w amerykańskich filmach – zapukaj do sąsiadki i zanieś do niej ciasto, zapamięta cię. Dobry kontakt międzysąsiedzki to dodatkowa możliwość pomocy w razie potrzeby. Sąsiad może np. pomóc ci przypilnować dziecko czy podlać kwiatki. O tym wielu ludzi zapomina. Organizowałyśmy także sporo warsztatów: z asertywności, dotyczące szydełkowania, pisania, robienia nalewek czy też parzenia herbaty. Realizowałyśmy projekt Nasze Metamorfozy, polegający na edukacji, jak się dobrze ubrać czy wymalować. TW: Ińska Rzeczpospolita Babska to bardzo ważna inicjatywa społeczna. Co panie jeszcze organizowały lub też są w trakcie organizacji? Na przykład Święto Pieczonego Ziemniaka. Przychodzili ludzie i przynosili różne potrawy z ziemniaków. Organizowałyśmy także imprezę integracyjną przy parafii kościoła greckokatolickiego. U nas takowy funkcjonuje oprócz tradycyjnego kościoła katolickiego, przy czym msze odbywają się w tym samym obiekcie. Inną z inicjatyw były tzw. Czesławki. Nazwa pochodzi od imienia naszego proboszcza. Też piekłyśmy ciasto. To były dwa ludziki – sąsiedzi, chłopiec i dziewczynka – trzymające się za rękę. Realizowałyśmy również projekt integracyjny polegający na wspólnym fotografowaniu się, co sprzyjało poznawaniu się ludzi. Ludzie uwieczniali się na wspólnych zdjęciach, ale nie w telefonie, lecz na zdjęciach, które dostawali do ręki. W tym celu zorganizowałyśmy fotobudkę. Teraz podczas Ińskiego Lata Filmowego postanowiłyśmy, że będziemy sprzedawać ciasta. Zgłosiłyśmy zbiórkę publiczną w MSWiA i przez cały tydzień jesteśmy. Pieniążki pójdą na rozwój biblioteki. Konkretnie chcemy przy niej stworzyć klub dobrej książki. Planujemy także napisać bajki dla swoich wnucząt i je wydać.

TW: Był też projekt pomocy rodzinie. Tak. W związku z nim zebrałyśmy około 82000 złotych. Pomagałyśmy rodzinie, która posiada dzieci mające poważną dysfunkcję nerek. Za te pieniądze wyremontowałyśmy mieszkanie, umeblowałyśmy je. Kupiłam też firanki i kwiaty. Sprawiło nam to wiele radości. Czułam się jak miejscowa Katarzyna Dowbor. Przebudowałyśmy pomieszczenia gospodarcze, w których urządziłyśmy kotłownię i łazienkę. Fundacja Mam Marzenie wyposażyła pokój dzięki firmie Agata Meble, z którą współpracuje. TW: A jak działania pań oceniają mieszkańcy ? Ludzie nas różnie oceniają. Najczęściej źle oceniają nas ci, którzy nic nie robią, zastanawiając się, co my z tego mamy i nie wierząc w to, że jest to po prostu satysfakcja. TW: A władze miasta i gminy? Teoretycznie jesteśmy opozycją dla burmistrza, ale z zasady głosujemy za wszelkimi projektami rozwojowymi. Uważam, że w takim małym mieście nie należy się dzielić, tworzyć obozów. Jeżeli ktoś działa z sukcesem na rzecz środowiska gminy, to należy oceniać go pozytywnie, niezależnie od tego, czy jego poglądy są lewicowe, czy prawicowe. A miejsca do działania jest dużo. Dla mnie najważniejszy we wszystkim jest człowiek. TW: A skąd panie pozyskiwały dodatkowe pieniądze na prowadzenie swojej działalności poza zbiórkami i środkami własnymi? Pozyskiwaliśmy pieniądze z Urzędu Marszałkowskiego w ramach Funduszu Inicjatyw Obywatelskich. Są to fundusze przeznaczone na integrację, czyli na imprezy, które jednoczą ludzi. Oczywiście mogłyśmy złożyć wniosek na rozwój stowarzyszenia i pozyskać np. pieniądze na zakup przysłowiowego biurka czy laptopa, ale czy jest to nam potrzebne? Wnioski składa się od marca do czerwca. Teraz to się nazywa Społecznik. TW: Czy w mieście działają aktywnie jeszcze jakieś inne stowarzyszenia? Tak, na przykład bardzo aktywnie działa Stowarzyszenie Inicjatyw Społeczno-Kulturalnych KADAM. Organizują Dni Ińska przy współpracy z burmistrzem.

strona 23


W Biurze Festiwalowym można nabyć: • Koszulki 45. ILF 40 zł • Koszulki archiwalne 15 zł • Katalogi 2 zł • Kubki 20 zł • Pocztówki 2 zł • Plakaty festiwalowe 5 zł • Parasole ILF 35 zł • Książki:   * Bohdan Kowalski – „Śladami dedykacji” 30 zł   * Bohdan Kowalski – „Gdzie woda czysta ...” 15 zł   * Anna Paszkiewicz – „Życie jak w kinie” 28 zł Redakcja w składzie: Patrycja Fiłka Anna Godoń

Alicja Górska

Daria Grabarek

Kamil Jędrasiak

Maciej Karwowski Marta Kasprzak Jan Kukułka

Katarzyna Kurowska Michalina Majewska Maja Nowakowska Dagmara Rode

Dobrawa Skrycka Patryk Sobczak

Tomasz Węsierski Jakub Zawodniak

Projekt graficzny: Jan Kukułka Kontakt do redakcji:

inskie.point@gmail.com Archiwalne numery „Ińskie Point” dostępne są pod adresem:

http://issuu.com/inskie.point


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.