Ińskie Point Nr 6/2018

Page 1

ul. tel. „Jaskinia ul.

K i n o M o r. e n a Przybrzezna 1 91 562 30 84 Zapomnianych Snów” Poprzeczna 1

Klub Festiwalowy Restauracja „Srebrna Rybka” (kolo Kina Morena) Kino Plenerowe przy Gospodarstwie Rybackim /


/

bezplatny dziennik festiwalowy Prawie tydzień temu staliśmy się zakładnikami. Najpierw myśleliśmy, że porwali nas gangsterzy przebrani za muzyków. Potem jednak okazało się, że to muzycy udający gangsterów. Następnie zaczęliśmy badać tropy świadczące na rzecz tezy, że porwało nas UFO. Najważniejszym z dowodów zdawały się obrazy na ścianach pokoju, w którym od tygodnia się spotykamy. Całe dnie, a czasem i noce, spędzamy w ciemnych pomieszczeniach (bywamy nawet zapędzani do jaskini! Szczęśliwi ci, którzy zdobędą materac). Metaforą, która najtrafniej opisuje nasze aktualne położenie, jest jaskinia Platona: unieruchomieni i pogrążeni w mroku oglądamy cienie, które tymczasowo zastępują nam rzeczywiste obrazy. I wtedy w postaciach na ścianach rozpoznaliśmy naszych przyjaciół ze Stumilowego Lasu. Nie porwało nas UFO. Porwało nas Ińskie Lato Filmowe. A Was, Drodzy Czytelnicy i Drogie Czytelniczki, niech porwie lektura owocu naszej pracy!

SPIS TREŚCI: DWIE TWARZE ŚWIĘTEGO MIASTA................................. 3 TAMA PRAWDY.................................................................... 4 RELACJA ZE SPOTKANIA Z TWÓRCAMI TAMY.............5 Z BLISKA............................................................................... 5 ĆMA (BAROWA), KOMAR I KONCERT ZESPOŁU TRUPIĘGI............................................................ 7 POP MUZA TO NIE JEST PRZECIEŻ JAKAŚ TAM SPRĘŻARKA.................................................... 7 NIEWPRAWNA IMITACJA.................................................13 MŁODOŚĆ MUSI BYĆ WOLNA...........................................14 DZIKOŚĆ SERDUSZKA.......................................................15 NASZA RODZINA NIE JEST PRZESĄDNA........................16 BUDDYSTA CZY NAZISTA?............................................... 18 FILMY SWOJEJ EPOKI.......................................................19 MIARA CZŁOWIECZEŃSTWA............................................19 Z PAMIĘTNIKA DUŻEJ DZIEWCZYNKI….......................20 POZNAĆ AZJĘ......................................................................21 UPOJNE POPOŁUDNIE PRZY CZARCE DZIKIEJ HERBATY............................................. 23

Wywiad z Jakubem Królikowskim zob. strona 21

strona 2


‚ I N

S

K

J E R O Z O L I M A

I O D

E

Ś W I T U

Michalina Majewska

DWIE TWARZE ŚWIĘTEGO MIASTA

„Y

P

erushalayim shel zahav”, czyli „Jerozolima ze złota” – fakt, że piosenka o takim tytule jest w Izraelu traktowana jako drugi, nieoficjalny hymn państwowy, doskonale pokazuje, jak ważne miejsce zajmuje to miasto w sercach Izraelczyków. Problem polega jednak na tym, że Jerozolima jest świętym miastem nie tylko dla wyznawców judaizmu, ale także dla dwóch innych potężnych religii – islamu i chrześcijaństwa. Jej mury nie zaznały spokoju przez setki lat wojen religijnych, a i współcześnie pokój zakłóca tam konflikt izraelsko-palestyński. Twórcy dokumentu Jerozolima od świtu do zmierzchu, Mark Wegner i Mohammed Almughanni, postanowili zmierzyć się z panującą sytuacją polityczną i ukazać filmowy portret miasta z dwóch perspektyw. Praktycznie oznaczało to jednak... konieczność nakręcenia dwóch filmów. Świat od świtu do zmierzchu to projekt wymyślony przez Macieja Drygasa i Mirosława Dembińskiego. Polscy dokumentaliści spotykali się z młodzieżą na całym świecie i prowadzili dla niej warsztaty filmowe, w wyniku których powstawały godzinne dokumenty przedstawiające życie danego miasta. Jerozolima jest ostatnim miejscem, które zostało w ten sposób uwiecznione. Film jest więc zwieńczeniem obszernej i dobrze znanej serii, a jednak czymś się wyróżnia. Projekt ma stanowić całość, niemniej podczas seansu prezentowane są po sobie dwie realizacje – izraelska i palestyńska. Nakręcenie całkowicie wspólnego dzieła nie było możliwe, ponieważ dla twórców z Palestyny kooperacja z izraelskimi filmowcami mogła oznaczać nawet utratę stałych miejsc pracy. Zdecydowano się więc na dwie krótkometrażowe produkcje, które jedynie prezentowane po sobie tworzą pełen portret Jerozolimy. Choć pomysł może budzić wątpliwości, to sprawdza się znakomicie – napisy końcowe oddzielające pierwszą część od drugiej można potraktować jako symbol muru, który odcina Palestynę od Izraela. Filmy opowiadają o tym samym mieście, a jednak sprawiają wrażenie, jakby pochodziły z rożnych części świata. Wyjątkowość Jerozolimy (ale także jej tragedia) polega właśnie na tym, że te dwa zupełnie rozbieżne portrety są niezbędne, by móc dostrzec całość. Obie części prezentują miasto poprzez przedstawienie widzom jego mieszkańców. Izraelscy filmowcy posta-

O D O

I

N

T

Z M I E R Z C H U

nowili ukazać, jak różnorodna jest izraelska społeczność i wybrali na bohaterów ludzi o rozmaitych korzeniach i odmiennych stosunkach do religii. Prawdopodobnie chcieli tym okazać swoją otwartość i subtelnie zamanifestować sprzeciw wobec dyskryminacji społeczności palestyńskiej. Ta subtelność kontrastuje jednak z drugą częścią filmu, w której twórcy skupili się na przedstawieniu codziennych problemów przedstawicieli ich społeczności – kłopotów zarobkowych, niemożności odwiedzenia bliskich przebywających w Autonomii Palestyńskiej, niespełnionych nadziei na pokój w Ziemi Świętej. Wypowiedzi bohaterów nie są agresywne, jednak często przepełnia je wyraźny smutek lub nostalgia. Skutecznie oddziałują na emocje widza, który – choćby bardzo tego nie chciał – po skończeniu seansu zacznie się zastanawiać, którą stronę konfliktu popiera. Gdyby nie charakterystyczny widok złotej kopuły na Wzgórzu Świątynnym, Jerozolimę z dwóch części dokumentu można by wziąć za różne miasta. Poznanie obu perspektyw jest niezbędne nie tylko, by poznać i spróbować wczuć się w atmosferę świętego miasta, ale i po to, aby zrozumieć skalę rozłamu, który trwa tam od lat. Rok realizacji Jerozolimy od świtu do zmierzchu można potraktować jako wymowny – wiosną Izrael obchodził 70. rocznicę powstania. Warto mieć nadzieję, że im więcej takich projektów, tym większe są szanse, że następną okrągłą rocznicę Jerozolima celebrować będzie w pokoju.

Inne filmy nakręcone w ramach pracy nad serią Świat od świtu do zmierzchu są dostępne na stronie www.vod.tvp.pl i przedstawiają etiudy studenckie z następujących miast świata: Bydgoszcz, Stambuł, Kiszyniów, Tbilisi, Kalkuta, Tokio, Pekin, Mińsk oraz Kijów. Zachęcamy do oglądania!

strona 3


/

bezplatny dziennik festiwalowy T A M A Anna Godoń

TAMA PRAWDY

T

ama to dokument zrealizowany przez Natalię Koniarz i Stanisława Cuske, nagrodzony Jantarem w Konkursie Krótkometrażowych Filmów Fabularnych na festiwalu Młodzi i Film. Produkcja opowiada o podróży ojca i syna, służącej za pretekst do naprawy ich więzi. Bohaterowie wyruszają w Bieszczady, do miejsca, w którym kiedyś wybudowali leśniczówkę. Tam syn wpada na pomysł wybudowania tamy, na który ojciec przystaje. Wspólna praca zachęca Karola i Piotra do dyskusji na ważne tematy oraz zbliża do siebie. Studencki film krótkometrażowy ukazuje proces przebaczenia i pojednania. Zanim bohaterowie znajdą nić

porozumienia, przechodzą długą drogę. Podczas wyprawy analizują kwestie nieporuszane od lat, szukając odpowiedzi na dręczące ich pytania. Ojciec usiłuje podjąć próbę zerwania z nałogiem, który jest głównym powodem zniszczenia kontaktów z synem. Przechodzi na ekranie swoistą przemianę, która zadziwia i porusza widzów. Mężczyźni do momentu realizacji projektu nie mieli ze sobą kontaktu, zaś po zakończeniu zdjęć pierwszy raz od dłuższego czasu spędzili razem Wigilię. Film pełnił więc funkcję terapeutyczną – bohaterowie zrozumieli błędy przeszłości i zapragnęli zbudować swoją relację od nowa. Dzieło stanowi zatem obraz miłości synowsko-ojcowskiej, która potrafi przetrwać nawet pomimo problemów oraz długoletniej przerwy w kontakcie.

strona 4

Reżyserka prawie wcale nie ingerowała w to, co dzieje się na ekranie, co dodało produkcji autentyczności. Koniarz przybliża historię Piotra i Karola z niezwykłą pieczołowitością, nie wstydząc się związku emocjonalnego z bohaterami. Warto tutaj wspomnieć, że twórczyni jest przyjaciółką Karola. Fakt ten z pewnością dodał dokumentowi osobistego wydźwięku. To dobrze, bo Tama nie jest długą produkcją i mamy zbyt mało czasu, żeby „osobiście” poznać bohaterów, a także w pełni poczuć powagę prezentowanej historii. Utrudnia to jeszcze dodatkowo fakt, że zostajemy wrzuceni w środek akcji, przez co niełatwo nam określić, z czym obcujemy. Chwilami można wręcz odnieść wrażenie oglądania wyrwanego z kontekstu fragmentu rozległej opowieści, co przeszkadza w identyfikacji ze zmaganiami postaci. Pewne mankamenty utrudniające recepcję Tamy znaleźć można także w jej warstwie technicznej. Dźwięk brzmi fatalnie. Odbiór filmu ratują angielskie napisy, ale tylko w sytuacji, gdy widz zna ten język. W innym przypadku musi się zadowolić niewyraźnym bełkotem. Zdjęcia do filmu trwały zaledwie 10 dni i niestety jest to bardzo widoczne. Zastosowanie kamery „z ręki” zaburza i komplikuje odbiór Tamy. Sceny z udziałem alkoholu rażą drastycznością, która może odrzucać pewną część widowni. Reżyserka raz sili się na poetyckość, raz jakby o niej zapomina. Ostatecznie dostajemy bardzo dosłowny, wymowny obraz, przepełniony brudem życia codziennego. Tama powstała ze szlachetnej idei i z tego względu zasługuje na podziw. Twórcy mogliby jednak zastosować inne, bardziej dopracowane rozwiązania oraz zadbać nie tylko o znaczenie przekazu, ale również o aspekty realizacyjne. Widzowie mieliby wtedy być może szansę zobaczyć prawdziwy, pełnokrwisty dramat, z którym mogliby się utożsamić. W tej jednak formie, niestety, nawet godne pochwały przesłanie ulega zatarciu, skupiając uwagę widza na niedociągnięciach technicznych.


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

T A M A Maciej Karwowski

RELACJA ZE SPOTKANIA Z TWÓRCAMI TAMY

D

zień po tym, jak dokumentalista Maciej Cuske podzielił się z festiwalową publicznością swoimi filmami, jego synowi Stanisławowi również dane było zaprezentować swoją twórczość – Tama, do której wykonał zdjęcia, a którą wyreżyserowała jego partnerka Natalia Koniarz, zgromadziła całkiem pokaźną publikę na pokazie w Jaskini Zapomnianych Snów. Film został odebrany ciepło, widzowie przejęci portretami bohaterów dopytywali o ich dalsze losy oraz o szczegóły relacji, które nie zostały zawarte w dokumencie. Młodzi twórcy przedstawili się od jak najlepszej strony, jako bardzo ambitni i świadomi efektów swojej pracy artyści. Dowiedzieliśmy się między innymi tego, jakimi obiektywami filmował Cuske junior, kim dla Koniarz jest główny bohater Tamy Karol, ile było dni zdjęciowych i na ile autorzy pozwolili sobie na ingerencję w snutą opowieść.

Z BLISKA Z Natalią Koniarz oraz Stanisławem Cuske rozmawia Maciej Karwowski Maciej Karwowski: Zadałem to pytanie reżyserowi Andrzej Domała – uprowadzony na planetę Nea, więc muszę zadać i wam – co chcieliście powiedzieć swoim filmem? Natalia Koniarz: (śmiech) Wolałabym tego nie narzucać, myślę że to wynika z filmu. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ale to dlatego, że nie chcę. Stanisław Cuske: Na pewno chcieliśmy zrobić film o relacji ojca z synem, w której pojawiają się pewne trudności, potrzeba miłości. To, że oni mieli kiedyś pewną relację powoduje, że się spotykają i że próbują ze sobą nawiązać tę relację raz jeszcze.

Jak się szuka takiego tematu na film? NK: W tym wypadku ja bohaterów znałam już długo i miałam w głowie pomysł, żeby zrobić o nich film. Ale ich sytuacja się cały czas zmieniała, więc nie wiedziałam, jak ten film będzie wyglądał, czy jest w tym potencjał. SC: Na początku najłatwiej szukać wokół siebie, wśród bliskich. Łatwiej się do nich zbliżyć, nie trzeba robić wielkiej dokumentacji. Bliscy dają nam dozę zaufania, która od razu pozwala ich kręcić. Nie zawsze to, co chcemy, bo czasem jest to podgrywane. Ale w tym przypadku tak nie było. NK: Jeżeli się nie zna osób zbyt dobrze, dokumentacja wszystko pokaże; wystarczy wziąć kamerę i chwilę przy nich postać. Ale tak jak Stasiu powiedział, na początku warto robić film o osobach, które znamy. Stasiu, dwa twoje filmy, Tama i Wyścig, dotyczą relacji między ojcem a synem. SC: To przypadek, bo na film Tama nie wpadłem ja, tylko Natalia, ja byłem tylko współtwórcą. Ale jest jakaś siła w relacjach ojców z synami; nie wiem, czy to przypadek, że zrobiliśmy o tym drugi film. Oczywiście to zupełnie inny typ relacji. Gościliśmy na festiwalu Alka Pietrzaka, który zrobił filmy Mocna kawa nie jest wcale taka zła, Ja i mój tata, a teraz Juliusz. One wszystkie traktują o tej relacji. Gdy go o to zapytałem, okazało się, że nie ma w tym żadnego klucza, to przypadek. SC: Akurat w dokumencie nie wiem, czy się szuka jakiegoś klucza. W filmach fabularnych reżyserzy często znajdują sobie jakiś ogólny temat, którym opowiadają, ale nie wiem, czy tak się zdarza, czy jest reżyser, który szuka tylko jednego tematu. To jednak inna zupełnie forma filmowa. Chcę opowiadać o ważnych rzeczach i emocjonalnych rzeczach, a w tych relacjach, które poznaliśmy, takie rzeczy były. I akurat przy okazji pierwszego filmu miałem okazję opowiedzieć o swojej relacji ojca z synem, która była w pewnych względach podobna. Na ile to, że twój ojciec zajmuje się filmem sprawiło, że ty się tym zająłeś? Ułatwiło czy utrudniło ci to start? SC: Na pewno ułatwiło start. Ta liczba filmów w domu i to, że ojciec nam pomagał przy pierwszych produkcjach, że nas zabrał na Daleko od miasta, że pożyczył nam swoją

strona 5


/

bezplatny dziennik festiwalowy T A M A kamerę i pozwolił nakręcić swój pierwszy film. To stało się częścią mojego życia i w pewnym momencie nawet zaczęło przytłaczać. Nie wiem, czy bez taty bym robił filmy. Cholera wie. A jak to wygląda teraz, kiedy sam obrałeś tę drogę? SC: Nadal wszystko konsultuję z tatą, często go pytam o opinie. Cały czas jest to dla mnie ważne, bo uważam, że jest świetnym filmowcem i ma świetne pomysły. MK: W waszej Tamie pojawia się Obława Jacka Kaczmarskiego. Jak to wyglądało w kwestiach

i była dla nich bardzo ważna. Naturalnie się tam pojawiła, a z nią emocje, które widać w filmie. Tama zdobyła w tym roku Jantara na festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie. Czy wygraliście z lepszymi od siebie? NK: Uważam, że nie. Chociaż nie widziałam wszystkich filmów. SC: Mówiąc na podstawie tych, które widzieliśmy – nie wiem, czy miały taki ładunek emocjonalny i czy były tak prawdziwe w swojej formie. Miały oczywiście wiele ładnych czy śmiesznych rzeczy, ale nie widziałem filmu, który tak na mnie wpłynął. Oglądając Tamę za każdym razem przy piosence mam dreszcze i uważam, że to po prostu ładny film. Trudno ocenić, czy lepszy. NK: Wszystkie filmy, które zobaczyliśmy w Koszalinie czy Krakowie były daleko od bohaterów, nikt nie podszedł tak blisko, a myślę, że to jest istotna różnica.

prawnych? Niby to tylko bohaterowie sobie śpiewają, ale jakoś na pewno trzeba było to opłacić? NK: Pozyskaniem praw do muzyki zajmuje się szkoła. Przy filmach studenckich albo pozyskuje się je za darmo albo za grosze. Problemy zaczynają się dopiero przy finansowanych filmach fabularnych. To była ich spontaniczna decyzja, żeby akurat ten utwór wykonać? NK: Kaczmarski jest dla Karola bardzo wyjątkową osobą, on te jego piosenki zawsze śpiewał przy ogniskach, są dla niego niezwykle istotne. Grali tam też inne piosenki, m.in. The Doors, ale to Obława miała na nich ogromny wpływ

strona 6

MK: Jesteście parą. Czy wasz związek powstał w wyniku współpracy czy współpraca była wynikiem związku? NK: Robiliśmy najpierw krótki film fabularny. Poznaliśmy się chwilę przed, super nam się razem pracowało, choć mieliśmy trudny plan. Mieliśmy przez to okazję, żeby się poznać. SC: Wyszło tak, że nadal chcemy robić filmy razem. Zobaczymy, jak to będzie. Kolejne dwa robimy na pewno razem.


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

T R U P I Ę G I Patrycja Fiłka, Alicja Górska

ĆMA (BAROWA), KOMAR I KONCERT ZESPOŁU TRUPIĘGI

Z

apada zmrok. Dla nas, Ćmy i Komara, to znak, że można już opuścić redakcję „Ińskie Point”. Wielkie szczęście, że koncerty na ILF odbywają się w godzinach wieczornych, bo inaczej nie mogłybyśmy wziąć w nich udziału (podróże w pełnym słońcu nie są dla nas zdrowe), a ten występ jest dla naszego środowiska wyjątkowo ważny. W końcu zespół Trupięgi inspiruje się poezją Leśmiana, a Leśmian to – jak wiadomo – orędownik praw natury. O ćmach i komarach zresztą też pisał. I to całkiem sporo.

Kiedy tylko wychodzimy na zewnątrz, uderza nas przyjemny chłód wieczoru. W powietrzu dają się wyczuć subtelne nuty jeziora oraz robionego w pobliżu grilla. Lekki wietrzyk zapowiada nadchodzącą zmianę pogody. „Pofruwistym” krokiem zmierzamy do Srebrnej Rybki. Ćma przystaje co chwilę, by pozachwycać się ogrodowymi lampkami solarnymi, latarnią albo czyimś smartphonem. Dobrze, że jesteśmy z Komarem razem, bo inaczej nigdy nie dotarłybyśmy na miejsce. Lokal jest pełny. Przy stolikach wszystkie miejsca zajęte, więc siadamy pod ścianką. Dopiero wtedy dostrzegamy scenę. To pośród nijakich gresowych płytek oniryczna wyspa romantycznej subtelności. Są łapacze snów i światełka. Mnóstwo światełek. Ćma natychmiast zaczyna robić zdjęcia. Zresztą Komar też, chociaż nie jest ćmą i lampki go nie kręcą. To po prostu komar-esteta. Nie trzeba długo czekać na rozpoczęcie koncertu. Najpierw pojawiają się na scenie w czerń odziani muzycy, chwilę później dołącza do nich tanecznym krokiem urocza blondynka, cała ubrana na biało. Wszyscy są boso. „Świet-

ny klimat robią” – daje się słyszeć gdzieś z głębi sali. Koncert rozpoczyna utwór Romans, który zgodnie z zapowiedzią artystki opowiada o tym, „jak człowiekowi niewiele potrzeba do szczęścia”. To dla nas pierwsze spotkanie z jej głosem. Jest magiczny. Zahipnotyzowana Ćma zapomina nawet o światełkach. Komar z kolei bzyczy z ekscytacji, próbując śpiewać razem z zespołem. To bowiem wykształcony komar-literaturoznawca i Leśmiana dobrze zna, choć pewnie nie tak dobrze jak wokalistka, która informuje zebranych między utworami, że poeta stanowi jej fascynację od 20 lat. Każda piosenka to aranżacyjne zaskoczenie. Raz mamy ochotę się rozpłakać, a raz rozczulone rozmiękamy jak bułki w mleku, by za chwilę energicznie tupać (od)nóżkami. Kiedy myślimy, że Trupięgi już niczym nas nie zaskoczą, zespół wyciąga dodatkowe instrumenty i zachęca słuchaczy do wspólnego wykonania ostatniej piosenki. Niestety nie mamy palców, więc postanawiamy jedynie obserwować. Do podziwiania jest zresztą więcej – wokalistka Trupięgów tańczy bowiem na scenie aż do wybrzmienia ostatniej nuty (a także później, podczas zwijania sprzętu). Kiedy, po bisie, koncert się kończy, kilka osób podchodzi pod scenę. Padają nawet pytania o możliwość kupienia płyty zespołu. Na tę jednak trzeba będzie jeszcze poczekać przynajmniej do grudnia. Ze Srebrnej Rybki znikamy, gdy wybija północ. Znowu czujemy bowiem mrowienie w odwłokach. To nieodzowny znak, że z ćmy i komara ponownie stajemy się redaktorkami. Wkrótce po wrażliwych na dźwięki czułkach nie zostanie już nawet ślad. W naszych sercach za to przez długi czas zachowa się ten wieczór i jego subtelna, oniryczna romantyczność.

POP MUZA TO NIE JEST PRZECIEŻ JAKAŚ TAM SPRĘŻARKA Z zespołem Trupięgi w składzie: Katarzyna Gardziejewska, Jacek Hryniewiecki, Jerzy ‘Jerzynka’ Hippmann i Jacek Filipek rozmawiają Patrycja Fiłka i Alicja Górska Patrycja Fiłka: W dzisiejszym świecie niewiele

strona 7


/

bezplatny dziennik festiwalowy T R U P I Ę G I osób interesuje się poezją. Jak to się stało, że na siebie trafiliście i postanowiliście założyć zespół z repertuarem inspirowanym głównie Bolesławem Leśmianem? Jerzy ‘Jerzynka’ Hippmann: To bardzo długa historia, choć w zasadzie krótka. Kasia niech powie, jak było naprawdę. Katarzyna Gardziejewska: Trupięgi wzięły się z niespodzianki, która miała być jednorazową przygodą. Znamy się, przyjaźniliśmy się wcześniej i mamy cudowną osobę, która nas łączy. Jest to Natalia, której chcieliśmy zrobić prezent na urodziny. JJH: I zrobiliśmy… KG: Tak – i był to prezent w postaci kilku stworzonych piosenek.

Alicja Górska: A nazwa Trupięgi? Dlaczego akurat taka? Mogliście przecież nazwać się na przykład Malinowy Chruśniak. JJH: Aa, to jest lekka ignorancja, bo się nie zna Leśmiana. AG: Ależ oczywiście, że się zna. Wspomniałam przecież, że można było nazwać zespół Malinowy Chruśniak. Wiele jest rozpoznawalnych cytatów z Leśmiana, które można byłoby wybrać. JF: Trupięgi łatwiej jest wykrzyczeć w czasie koncertu niż Malinowy Chruśniak. JJH: Poza tym koszulki trzeba by mieć XXL, żeby się napis zmieścił. KG: Dziewczyny, po prostu spójrzcie na nich. Są mroczni.

JJH: To był to krótki koncert, sześcio-, może siedmionumerowy.

JJH: Propozycji nazwy było wiele. W czasie jednej z prób, kiedy wyszliśmy na fajkę, chyba Jacek – bo miał w repertuarze utwór Trupięgi – powiedział: a gdyby mianować ten tytuł nazwą naszego zespołu? No i spoko.

KG: Niespodzianka się udała. Natalia była w szoku. W jej domu ustawiliśmy świece. Wprowadziliśmy ją dopiero kiedy wszystko przygotowaliśmy. Te świece i nagłośnienie. Przyszła, a my zagraliśmy koncert urodzinowy, który miał być jednorazową przygodą. I tak trwa już prawie dwa lata.

KG: Nam też to pasowało, chociaż akurat ten utwór nie powstał jako jeden z pierwszych. Powstał później, po pierwszym koncercie, który graliśmy na boso. To też nam do tych trupięgów pasowało.

JJH: Tak naprawdę wszystko na tym koncercie było inaczej niż zaplanowaliśmy. Ja nawet nie wiedziałem, że będę grał na basie. Miałem wtedy pierwszy raz bas w rękach, zresztą pożyczony. Jacek Filipek: Na leworęcznym grałeś jak Jimmy Hendrix odwrócony.

JF: Tekst Trupięgów jest trochę o nas. JJH: „Kiedy nędzarz umiera, a śmierć swoje proso / Sypie mu na przynętę, by w trumnę szedł…” KG: Boso. AG: Tak w ogóle, to dlaczego występujecie boso?

JJH: To był kosmos w ogóle z tym koncertem. Niesamowicie nam się spodobał. Wszyscy z publiczności stwierdzili – słuchajcie, musicie to ciągnąć, to jest fajne.

KG: Teraz mówimy, że zbieramy wspólnie na swoje…

KG: Ja w ogóle byłam przekonana, że będziemy na koncercie grać covery, że oni coś zagrają, a ja zaśpiewam. A oni nagle mówią, że wymyślili linie melodyczne i w ogóle. Pierwszy raz coś takiego robiłam. Tak powstały nasze pierwsze numery. Oni grali, a ja… Jak już wcześniej mówiłam na koncercie, od dawna fascynuję się poezją Leśmiana i mam te utwory gdzieś w głowie. Jeśli więc muzyka pasowała klimatycznie do jakiegoś wiersza, to sięgałam po niego i próbowaliśmy razem coś stworzyć.

JF: Chyba po prostu lubimy stąpać bosymi stopami po Matce Ziemi.

strona 8

JJH: Skarpetki.

JJH: Jesteśmy ludźmi, którzy chodzą boso po tym samym terenie, co inni i przez nasze stopy chłoniemy emocje tych innych ludzi. Chłonę energię tych ludzi, którzy są na koncercie. Zamykam oczy i czuję, że jestem ich częścią. Ja mam za zadanie sprawić, by oni byli cząstką tej muzyki, którą gramy. Ładnie powiedziałem? KG: Bardzo.


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

T R U P I Ę G I JJH: Powiedzcie, że to ładnie. JF, JS, KG: Bardzo ładnie. Pięknie. AG: Skoro weszliśmy na ten temat estetyczny, to… JJH: Paznokcie też obcinamy.

JJH: Tak. Wiedzieliśmy, że środa jest dniem wolnym już wcześniej, ale potem okazało się, że żaden z nas nie ma co robić w środku tygodnia. Podzwoniliśmy więc po znajomych, pytając, czy ktoś nie chciałby zorganizować spontanicznie koncertu. Czuję, że jutro też będzie sympatycznie. Zapraszamy wszystkich, którzy czytają „Ińskie Point”.

JF: Mów za siebie. To ty oglądałeś dzisiaj swoje stopy.

PF: Wolicie występy w zamkniętych pomieszczeniach czy w plenerze?

AG: Dziękuję za te szczegółowe informacje. Kasiu, ty występujesz ubrana na biało, a reszta zespołu

JF: Lubimy miejsca, które są wyjątkowe.

ubrana jest na czarno. Czy jest to kwestia tylko estetyki, że to ładnie i wyodrębnia wokalistkę?

KG: Albo dziwne.

KG: Bo ja jestem w tym zespole aniołem. Jestem dobrą energią. JF, JH, JS: Tak, to prawda. A my jesteśmy tą mroczną. KG: Ja jestem ta spokojna, zrównoważona. Jeden się foszy, drugi wymyśla niestworzone historie… JJH: A ja nie mam białych ciuchów w chacie. Wszystkie ciuchy mam czarne, więc mnie trudno byłoby się na biało ubrać, a Kasia znowu nie ma czarnych, więc nie mogłaby być ciemną stroną. JF: A tak na serio, to w tym wszystkim, co robimy, najważniejsza jest Kasia. Jest motorem napędowym tego wszystkiego, co się dzieje. My jesteśmy tłem. Kasia interpretuje wiersze Leśmiana. My lubimy ciemność na scenie. Kasia na tej scenie musi się wyróżniać. JJH: Nas nie musi być widać. Kasia jest motorem napędowym, ma błyszczeć. Ma być z przodu, interpretować Leśmiana w wyrazisty sposób. A my gdzieś tam w cieniu, uśmiechnięci do siebie pogrozimy sobie palcem, czasami zrobimy dziwną minę. PF: Czyli zachowujecie się jak Mała Mi. Czy to dlatego jej lalka stała się elementem wystroju sceny? JJH: A, laleczka. Ona jest pierwszy raz dzisiaj, to debiut. JH: A skąd ona w ogóle się wzięła? JJH: Wziąłem ją z domu. I zabieram jutro do Szczecina. PF: Jutro jedziecie do Szczecina, tak? KG: Tak. To spontaniczny wyjazd, który został załatwiony przedwczoraj. Dobrze pamiętam?

JF: Nie będę ukrywał, że dzisiaj mi się trudno grało. Jestem skupiony na tekście i na graniu, ale jeśli słyszę brzęk szkieł, rozmowy i pierdolony wentylator, który chodził mi nad uchem przez cały koncert, to mnie kurwica bierze. KG: Gramy specyficzną muzykę, która wymaga ciszy. Energię czerpiemy od publiczności i jeśli jest ona zasłuchana, to wtedy jest super. Na pewno wszyscy artyści tak mają. JJH: My nasz koncert dzielimy na dwie części. Na część bardziej mroczną i drugą, nazwijmy ją bardziej rozrywkową. Trudno nam się nakręcić, jeśli ludzie gdzieś rozmawiają, bądź, jak Jacek wspominał, jeśli szumi wentylator. JF: To miejsce [Srebrna Rybka] jest fajne samo w sobie, ale unikamy miejsc, w których gra się do kotleta, między piwem a hot dogiem. JJH: Mnie to nie przeszkadza, pod warunkiem, że to jest nasz koncert, na który ludzie przychodzą przygotowani. Oni już wiedzą, niezależnie od tego, czy piją piwo, czy nie. Oni po prostu wiedzą, że przyszli na koncert i się wsłuchują. Jednak jeśli ludzie wpadają na festiwalu przez przypadek, bo mają karnety, to jest troszkę ciężej. KG: Wracając do waszego pytania, bo jest ciekawe, to bardzo lubimy dziwne miejsca, graliśmy, na przykład, w stodole. To było fantastyczne. Ostatni koncert też był w plenerze, ale było to bardzo plenerowe miejsce. Wydarzenie nazwaliśmy Dziejba Leśna i zaprosiliśmy naszych znajomych. To był przecudowny plener, gdzie byliśmy złączeni z naturą. Łącznie z tym, że użądliła mnie osa, mucha wleciała mi do gardła i musieliśmy w połowie skończyć, bo burza się zaczęła. JH: Natura, natura.

strona 9


/

bezplatny dziennik festiwalowy T R U P I Ę G I JJH: Zagraliśmy pół koncertu. Tam nie było ludzi z przypadku. Trzeba było gdzieś do lasu wejść, znaleźć miejsce, ludzie wiedzieli wtedy, że idą na konkretne wydarzenie. KG: I takie rzeczy cenimy. To jest cudowne. AG: Mówiliście, że wasze koncerty są zazwyczaj podzielone na dwie części: tę bardziej mroczną i tę oniryczną. Zauważyliśmy, że macie w swoim repertuarze bardzo różne typy aranżacji, również takie, które kojarzą się z tradycjami muzyki greckiej albo hiszpańskiej. Czy uważacie, że każdy gatunek muzyczny może korzystać z poezji? JJH: Może, choć nie każdy rodzaj poezji, ponieważ niektóre wiersze są nierytmiczne. KG: Powiem wam taką ciekawostkę: usłyszałam w radio, że Leśmian pisząc wiersze, na początku układał do nich melodię. I dopiero do melodii pisał słowa. Mnie urzeka, że melodyjność pełniła tak istotną rolę dla wierszy. JJH: Stąd na pewno to jego słowotwórstwo – by dostosować się do melodii. JH: Ale nam udało się jakoś tę muzykę odtworzyć i stąd jest ten koncert. JJH: Kiedyś zagramy koncert, w który naprawdę się wszyscy zaangażujemy. Może uda nam się z tym Leśmianem połączyć gdzieś, synapsami jakimiś jak z Avatara. I zrozumiemy dokładnie, o co mu chodziło. KG: Przeczytałam ostatnio, że nie trzeba do końca rozumieć wierszy, które się kocha.

JF: Musisz poznawać osobę, która ciągle cię intryguje. To jest fantastyczne. JJH: Czyli dążysz do jej zrozumienia? JF: Tak, ale to nigdy nie nastąpi. PF: Jeśli już jesteśmy przy wątku uczuć, emocji, to czy zmieniacie aranżacje swoich utworów? Wiadomo, liczba tekstów Leśmiana jest ograniczona. KG: Słuchajcie, my nie jesteśmy… Takie Voo Voo może sobie pozwolić na to, żeby improwizować. JF: My nie mamy takiej potrzeby, bo to, co stworzyliśmy, ma magię samo w sobie. KG: Chociaż faktycznie Jerzynka bardzo lubi wchodzić w swoje transy. Czasami musimy go przywoływać do porządku. Bo wiecie, on tak zamyka oczy i tam tym basem jedzie, jedzie, jedzie… JJH: Oni skończą grać i mówią dość, a ja lubię sobie pobrzdąkać. Mnie się nigdzie nie spieszy. Przecież ja robię tę muzykę dla siebie. JF: Tak? To zobaczymy. Jutro ja sobie też zatransuję. Żebyś się nie zdziwił. PF: Skoro we wszystkich aranżacjach trzymacie się planu, to skąd ten pomysł z wykorzystaniem utworu Różewicza, który można było usłyszeć na koncercie? Przecież skupiacie się na Leśmianie. Czyżby przypadek?

JH: Tak jak muzyki.

JF: Oj, to nie przypadek. Teraz to Jurek wjedzie. Proszę zmienić kartę pamięci.

JF: I ludzi.

JJH: Tak, to moja wina.

JJH: Chyba jednak jak chcesz kogoś pokochać, to musisz go zrozumieć.

KG: Jerzy przyszedł z tym utworem.

JF: Chyba nie do końca. JJH: A ty, kochasz mnie? JF: Oczywiście. JJH: A rozumiesz? KG: Nie.

strona 10

JJH: 20 lat temu miałem kapelę, z którą grałem koncerty. I wtedy wpadł mi przypadkowo ten wiersz. Po prostu mnie zaintrygował. Biel jest mroczna, zahaczająca o groteskę, to mocna intryga, więc wystarczyły do tego dwa proste, krótkie hardrockowe dźwięki. Może hardrockowe to jednak za dużo powiedziane – proste, krótkie dźwięki, zwykłe granie. Lubię ten numer – jest spoko i kapela go zaakceptowała, wręcz powiedzieli mi, że muszę go grać. AG: Kasiu, podczas koncertu powiedziałaś bardzo


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

T R U P I Ę G I ciekawą rzecz: że wszystkie emocje są dobre. A co z takimi emocjami, jak złość czy smutek?

Erykah Badu… dobra, niech będzie. Dla mnie Kasia jest i Eryką Badu, i Julią Roberts.

KG: Nie ma złych emocji. Ja to w ogóle pracuję w szkole specjalnej, jestem pedagogiem, a oprócz tego matką dwuletniej Malwiny…

KG: I Jennifer Lopez.

JF: Kolejna karta pamięci. KG: Nie ma złych emocji. Nie możesz mówić, że nie można czegoś przeżyć. Emocje po prostu czujemy i najważniejsze jest to, żeby je poznać, zaakceptować, zrozumieć, umieć wyrażać, a nie, żeby je w sobie tłumić. Nauczenie od najmłodszych lat dziecka odczuwania jest podstawą jego późniejszego funkcjonowania. Dla mnie nie ma więc dobrych

JJH: I Katarzyną Gardziejewską w jednym. To jest najlepsza osoba w tym zespole. Chłopaki są be. Ja jestem spoko, a Kasia jest najlepsza. JH: O, i tu zgadzamy się ze sobą. JF: Oczywiście, że zgadzamy się z Jurkiem. Jurek zawsze ma rację. AG: Czyli nie chodzi o aspirowanie do sukcesu takiego, jaki osiągnęła Erykah Badu KG: Ojejku, nawet bym nie śmiała, absolutnie. JJH: Nie no, ja to nawet w takim sensie czysto żartobliwym, bo wszyscy się tak dowcipnie przedstawiamy. Ja solo na basie gram prześmiewczo, bo nie potrafię grać solo. Jacek na bębnach… no on to się stara. A ten jak zagrał solo, to aż mi ciarki przeszły.

i złych emocji, są po prostu emocje, które trzeba zrozumieć. Kiedy jesteśmy smutni, gdy coś czujemy, dostajemy informacje o otoczeniu, o sobie. JJH: Źli są ludzie, a nie emocje. KG: Nawet nie ludzie, powiedziałabym, że działania. AG: Kasiu, gdy żegnaliście się z publicznością, dziękując sobie nawzajem, Jurek porównał cię do Eryki Badu. Czy to jakaś prywatna obserwacja, czy… JJH: Dobra, ja opowiem swoją historię. Mówiłem o tym w kontekście urody. Najpierw to w ogóle mówiłem, że Kasia to jest Jennifer Lopez, później mówiłem… JF: Julia Roberts! KG: A ja przypominam Jodie Foster. JJH: Julię Roberts, ale gdzieś tam w sensie wokalnym to

JH: Ja nie gram solo. JJH: To wszystko jest tak, jak mamy w opisie na stronie. Trupięgi to zespół, który żongluje emocjami – nie tylko złymi czy dobrymi, wszystkimi. Wszystkie rzeczy, zarówno te smutne, jak i straszne miksujemy z odrobiną śmiechu, ironii itp. JF: Jurek, wiesz, powiedz jeszcze raz, bo tam chyba bateria padła. (śmiech) AG: Czyli jesteście tricksterami? W czasie koncertu sugerowałaś Kasiu, żeby zamknąć oczy i zrelaksować się, rozluźnić. Kiedy to już zrobiłam, przyszedł czas na kolejny utwór, który zdecydowanie nie nadawał się do relaksu. To było jak nieprzyjemna pobudka z tubą przystawioną do ucha. KG: Tak, tworzymy jakiś klimat i nagle go przełamujemy. Trochę śmiechem, bo nawet śmiejemy się sami z siebie, bo tak trzeba.

strona 11


/

bezplatny dziennik festiwalowy T R U P I Ę G I JJH: Pop muza to nie jest przecież jakaś tam sprężarka, nie wiadomo jakie wielkie halo. KG: Nie jesteśmy profesjonalistami. Wszystko robimy z miłości do poezji, muzyki. Bez jakiegoś przesadnego patosu typu „wy, chamy, słuchajcie”. JF: Wymagamy skupienia na koncertach, bo jest to bardzo ważne, ale nie podchodzimy do tego, że „ojejku, ojejku, teraz będziemy recytować i wyśpiewywać poezję polskich wieszczy”. JJH: Oni się ze mnie zawsze śmieją, gdy ja z publiką chce sobie „łojoj” porobić. Czemu nie, przecież ja to lubię. Mam prawo? Mam. PF: Przekazujecie bogatą mieszankę emocji, angażujecie publiczność. Przyznaję, że nie mogłam usiedzieć w miejscu… KG: To miłe. JJH: Dziękujemy. PF: Co sądzicie więc o widowni w Ińsku. Dała radę czy nie? JJH: Drętwa, drętwa, drętwa. Nie, no dała radę. Oczywiście, spoko. Chociaż część ludzi… JF: I tu powraca sprawa, o której mówiliśmy na samym początku. Była część, która przyszła na to wydarzenie, bo po prostu miała karnet i część, która chciała. JJH: Ale czy wy w ogóle zwracacie uwagę na publikę podczas koncertu? Ja całkowicie się wyłączam na scenie. KG: Ja tak. Dla mnie to jest bardzo ważne. JF: Dla mnie też. JJH: Ja na Jacka patrzę. Gdy mamy kontakt i on jest uśmiechnięty, to i ja jestem uśmiechnięty. Nie potrzebuję publiki. KG: Ja się jeszcze tego nie nauczyłam, bo występowanie przed ludźmi to ciągła ocena. JF: Ocena publiczności jest ważna, ale to nie tak, że jeżeli publiczność nie jest zasłuchana i ma nas w nosie, to my też będziemy mieli ją w nosie. Absolutnie nie. Chodzi o obserwowanie emocji.

strona 12

JJH: I to właśnie jest ta energia, o której mówiłem. Jeśli spojrzę na ludzi i widzę, że siedzą z zamkniętymi oczami i coś sobie analizują, te wiersze na przykład, to czuję, że wszystko jest ok. KG: Bo słowo jest najważniejsze. AG: Poczuliście tę chemię z naszą publicznością? JH: Chcę coś powiedzieć. Były dzisiaj dwie sytuacje, jednak wesoła, a druga smutna. Podczas ostatniego utworu w pewnym momencie odwróciłem głowę i spojrzałem na mężczyznę, od którego bił poblask ekranu telefonu. Prawdopodobnie pisał jakąś wiadomość i nie był nami zainteresowany. AG: Już my go znajdziemy. JH: Rozmawialiśmy o tym po koncercie. Druga sytuacja dotyczyła pani, która była odważna i wzięła od Jacka kij deszczowy. Ona dodała mi energii. Zawsze są dwie strony medalu. Dzisiaj większość osób z tyłu nie wiedziała, po co tu jest. JJH: Ale to naszym zadaniem jest zainteresować publikę, może w tym przypadku nie do końca to się udało. Zresztą nie zawsze da się zaangażować publikę na maksa. Może to nasza wina w jakimś stopniu. PF: Dla mnie był to piękny koncert i za to dziękuję. KG: I dla takich ludzi warto to robić. JF: Było dzisiaj jeszcze coś miłego. Zapomniałem. Po koncercie podszedł do mnie młody osobnik i zapytał o płytę, a jesteśmy dopiero w trakcie nagrywania. Jurek już nagrał gitarę, ja bębny. JJH: A ja bas, ale chcę jeszcze kilku poprawek dokonać. AG: Czyli kiedy możemy się spodziewać waszej pierwszej płyty? JF: Sami chcielibyśmy to wiedzieć. JJH: Musimy spiąć dupy, bo wiadomo, są sprawy wakacyjne i urlopowe. Jak siądziemy we wrześniu albo na początku października do roboty, to pod koniec roku może nam się uda. KG: Byłoby fajnie.


‚ I N

S

K

I

E

L U I S JF: To taka optymistyczna wersja. JJH: Powiem wam tak… JF: Nie, teraz ja. Szanowni państwo, przed wszystkimi tutaj informuję: wydajemy płytę w dzień naszego pierwszego koncertu. KG: Tak! To jest świetny pomysł. JF: Kasia, aż się zachłysnęłaś. KG: No, ale to było piękne. JJH: Ja to jestem ciągle zafascynowany, że ludziom, wam, podoba się to, co robimy. JF: Mieliśmy taki jeden przykład, który dopadł nas w Andrzejówce. Przyjechała jedna dziewczyna, siedziała w pierwszym rzędzie, w Andrzejówce, w schronisku, i śpiewała razem z zespołem. I zadaję sobie pytanie: kto to jest? Skąd się wzięło to dziewczę, gdzieś tam tak daleko w górach. Okazało się, że dziewczyna wypatrzyła nas w Internecie. Ona jest z Wrocławia. W każdym razie w tym Internecie nas posłuchała. Nauczyła się linii melodycznej, a tekst może już wcześniej znała Leśmiana. Następny koncert graliśmy w Krakowie i ona również pojechała za nami do tego Krakowa, bo tak się jej pierwszy koncert spodobał. AG: Piękna historia. Chciałabym zrobić tutaj jakąś ładną, błyskotliwą puentę, którą zakończyłaby naszą rozmowę, ale… JJH: To my mamy puentę. Trzy-czte-ry! JF, JJH, JH, KG: Dzię-ku-je-my.

Daria Grabarek

NIEWPRAWNA IMITACJA

C

hłodny poranek w pełni koresponduje z moim nastawieniem do Luisa i obcych. Seanse dla dzieci cieszą się dużą frekwencją na ińskim festiwalu, tym razem jednak sali do ostatniego miejsca nie zapełniono. Ktoś, kto nie

P I

O

I

N

T

O B C Y zdążył przyjść na dziewiątą do kina, nic nie stracił. Ja sama zresztą żałuję, że nie zostałam w łóżku, żeby się wyspać. Mój stosunek do filmu nie jest odosobniony, co potwierdzają reakcje widzów. Poza kilkoma salwami śmiechu nie można mówić o żywym odbiorze tej produkcji. To po prostu kolejna animacja z istotami z kosmosu. Nic odkrywczego, nic zabawnego i nic godnego polecenia. Może jedynie miziomat jest czymś wyjątkowym. Luis (12 lat) pomaga kupić tenże obiekt, czyli matę masującą, trzem kompanom z kosmosu, którzy zobaczyli ją na kanale „zjemjańskim” typu telesprzedaż. Fabuła nie jest skomplikowana – wykorzystuje klisze, by opowiedzieć o sztandarowych doświadczeniach: miłości i przyjaźni. Chłopiec nie ma przyjaciół. Podkochuje się w szkolnej dziennikarce Jennifer. Jego tata natomiast to niepoprawny marzyciel, ufolog Armin Sonntag, który wydaje się żyć wyłącznie po to, by szukać dowodów na istnienie obcych. Zapomina przy tym, że syn powinien mieć ojca. Bohaterowie mieszkają w zniszczonym domku, który kontrastuje z lśniącym mieszkaniem sąsiadów z naprzeciwka, państwa Winterów. Po drugiej stronie wszystko jest schludne, nawet mała plama od kawy na obrusie powoduje awanturę (ta rodzina też przejdzie przemianę). Bardzo przerysowano obraz sąsiadów protagonistów, tak samo jak wizerunek czarnego charakteru, pani Zgagarin (w polskiej wersji językowej głosu użyczyła bohaterce Małgorzata Kożuchowska), ale ta karykatura nie pociąga za sobą ani śmiechu, ani grozy, może tylko lekki uśmiech. Chłopiec wraca ze szkoły, jadąc na zdezelowanym rowerze. Od razu pomyślałam o E.T. – znowu opowieść o przyjaznym obcym? Natychmiast jeden z bohaterów – lodziarz – żartuje do pędzącego Luisa: „E.T. za bardzo ci się przysiadł?”. À propos nawiązań, nie wiem, czy celowo użyto liczby 11, ale miziomat, po który przyjeżdżają obcy, został wzmocniony właśnie do jedenastu. Przywodzi to na myśl Oto Spinal Tap – film zrobiony w konwencji mockdokumentu muzycznego, w którym Nigel Tufnel chwali się wzmacniaczem ze słynną jedenastką. Pomimo tego, że animacja pochodzi z Niemiec, sceneria przypomina typowe przedmieście amerykańskie z białymi domkami i przystrzyżonymi równo trawnikami. Obowiązkowo pojawia się też pole ze zbożem. W końcu na ziemię przyleciało UFO. Blu, Bing i Bob, przyjaźni kosmici, „napisali” (wyryli kręgi) w zbożu: „Temu z lewej śmierdzą macki”. Humor stoi mniej więcej na poziomie zacytowanego zdania. Gagi też są oklepane i nie bawią – przykładowo polegają na tym, że kosmici po zjedzeniu włosa stają się kopią osoby lub zwierzęcia, do którego należał ów włos. Nie przekonuje mnie ani poprowadzenie akcji, ani dialogi.

strona 13


/

bezplatny dziennik festiwalowy L U I S

I

O B C Y

Warto zwrócić uwagę na postać Boba (Jarosław Boberek), któremu odbija się bąbelkami, bo połknął całą butelkę płynu do naczyń. Poza tym jest podrywaczem, więc łatwo zbudować sobie obraz tego kosmity – małego, tęgiego, trójokiego, z którego ust pada pełno tekstów z podtekstem dla dorosłych. Dzieci ich nie wyłapią, lecz rodzice już tak. Ale niewłaściwe zachowanie i słabe kwestie nie stanowią źródła humoru, wręcz przeciwnie: żenują i odrzucają. Imitacja to przedmiot wykonany na ogół z materiału

tańszego lub gorszej jakości. Luis i obcy próbuje upodobnić się obrazowo i dramaturgicznie do animacji ze studia Pixar. Niestety jest tylko ich cieniem, marną imitacją właśnie. Również opracowanie wizualne filmu zawodzi – grafika wydaje się naśladownictwem amerykańskich produkcji, to prawda, ale jej jakość pozostawia wiele do życzenia. Warto wspomnieć o wyglądzie kosmitów. Wyróżniają się długimi uszami, czyli przyssawkami. Każda z istot jest odmiennej postury, ma różną liczbę oczu i odcień skóry – postawiono na zieleń w trzech odsłonach, czyli stereotypowy kolor kojarzony z kosmitami. Można ich rozpoznać na podstawie charakteru i fizjonomii. Zapamiętałam jedynie głos Pawła Domagały i Jarosława Boberka, trzeciego już nie. „Ja wiem wszystko. Jestem z prasy!” – mówi bohaterka filmu, Jennifer. Ja może bym tak śmiało nie głosiła światu swojej wszechwiedzy, lecz mogę głośno i wyraźnie ostrzec czytelników przed obejrzeniem filmu. Najmłodsi widzowie mogą ucieszyć się z obowiązkowego happy endu i mieć jakąś frajdę z seansu. Natomiast starsze dzieci i dorośli, osoby z większym doświadczeniem kinowym, szybko zorientują się w trakcie oglądania, jak rozwinie się cała historia. Na negatywną ocenę wpływają też słabe żarty, które nie zawsze są kierowane wyłącznie do dzieci. Chciałabym powiedzieć, że miło się Luisa… oglądało, ale skłamałabym. Potencjał animacji został zmarnowany, ponieważ skupiono się na podrobieniu znanych i lubianych produkcji, naśladownictwie ich rozpoznawalnego stylu. Może w ten sposób chciano przyciągnąć widzów do pójścia do kina? Film jest świetnym przykładem tego, że imitacje nie zawsze się dobrze sprzedają.

strona 14

A V A Maja Nowakowska

MŁODOŚĆ MUSI BYĆ WOLNA

T

ytułowa bohaterka filmu Léi Mysius Ava nie zachowuje się jak typowa nastolatka. Dziewczyna, zamiast spotykać się z koleżankami, woli spędzać czas w odosobnieniu. Nie korzysta ona z wakacyjnych rozrywek, którym zwykle oddają się jej rówieśnicy. Podejmowane przez nią próby tego rodzaju aktywności nie wypadają najlepiej. Dziewczyna jest wycofana, jej zachowanie stanowi wyraz buntu. Sprzeciwia się ona zachowaniu swojej matki, która nie do końca radzi sobie z wszystkimi obowiązkami. Mówiąc wprost, nie stanowi dla Avy najlepszego wzorca. Kiedy bohaterka dowiaduje się, iż stopniowo traci wzrok, dodatkowo wzmożone zostaje jej poczucie izolacji. Wszelkie podejmowane przez rodzicielkę próby zacieśnienia więzów z dorastającą córką kończą się fiaskiem. Ava znajduje jednoznaczny, dosadny sposób na wyrażenie swojej potrzeby autonomii, starając się jednocześnie zaakceptować chorobę i przygotować się na utratę wzroku. Jedyną osobą, która zdaje się rozumieć Avę, jest osiemnastoletni, wyjęty spod prawa chłopak. W swojej samotności nawiązują nić porozumienia. Przybierając barwy wojenne, terroryzują wczasowiczów, działają według własnych reguł, robią, co uważają za stosowne. Dla bohaterów ich działalność stanowi zabawę. Nie muszą za dużo mówić, sytuują się raczej w roli obserwatorów, oglądających otoczenie z pewnej odległości. Ava wkracza w świat dorosłych, z czym związane są jej pierwsze doświadczenia seksualne. Eksploracja tej sfery, uzupełniona odważnymi zdjęciami, wzmaga jej aspekt wyzwoleńczy, podkreślony dodatkowo przez młody wiek bohaterki, Ava bowiem ma zaledwie trzynaście lat. Nagość dziewczyny sugeruje pewnego rodzaju bezkompromisowe zachowanie. Czy mamy w tym przypadku do czynienia z walką o prawdę, o ukazanie rzeczy takimi, jakimi są w rzeczywistości? Ta interpretacja wydaje mi się trafna, choć nie stanowi jedynej możliwej odpowiedzi. Avę dręczą koszmary oraz wyobrażenia, które w wyraźny sposób nawiązują do jej choroby. Raz widzi noworodka ze zrośniętymi powiekami, innym razem konia, który nie ma oczu. Wizje te są wyrazem lęków bohaterki. Powiązane są one nie tylko z jej schorzeniem, ale również z pewnego rodzaju metaforycznie pojętą krótkowzroczno-


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

A V A ścią, z zamknięciem na istotne aspekty życia, o które trzeba dbać. Dla nich warto podjąć wysiłek, zawalczyć, chronić w razie potrzeby. Chłopak z kolei należy do wędrownego taboru, którego członkowie podczas wesela tańczą i śpiewają, co dodatkowo wzmaga poczucie wolności. Mieszkają oni w przyczepach, nie gromadzą dóbr materialnych, kiedy uznają, że za długo pozostają w jednym miejscu, bez problemów mogą ponownie wyruszyć w drogę. Ava wraz ze swoim przyjacielem uciekają przed funkcjonariuszami pilnującymi porządku publicznego, których należy potraktować jako alegorię systemu opresyjnego. Nie ma w nim miejsca na potrzeby jednostki, na samodzielne wyrażanie własnej osoby, na popełnianie błędów. Tej właśnie przestrzeni potrzebują nastoletni dezerterzy. Ich sytuacja wydaje się stanowić rozwiązanie tymczasowe. Korzystają oni z chwili, nie zważając na to, co przyniesie następny dzień. Ava oraz jej chłopak zdają się nie do końca świadomi konsekwencji swoich czynów, działają trochę po omacku, z raptownością charakterystyczną dla młodych ludzi. Opowieść Mysius wydaje się w założeniu reżyserki czymś więcej niż tylko historią o zbuntowanej nastolatce; stanowi swego rodzaju manifest wolnościowy. Domeną artystów jest protest przeciw (mieszczańskiej?) stabilizacji wyrażany na rozmaite sposoby. Wystarczy wspomnieć o takich filmach jak Hair Miloša Formana czy Marzyciele Bernarda Bertolucciego. Mimo ciekawych rozwiązań, Avie

daleko jednak do dojrzałości wspomnianych klasyków kinematografii. Zagubienie Mysius w wypowiedzi artystycznej można przyrównać do zagubienia bohaterki w jej życiowych decyzjach.

Kamil Jędrasiak

DZIKOŚĆ SERDUSZKA

O

dnoszę wrażenie, że kategoria „film o dojrzewaniu” powinna być już z zasady poprzedzana przymiotnikiem „kolejny”. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę całą masę rubasznych – albo z drugiej strony pociesznych i ciepłych – historyjek na temat wkraczania w dorosłość, które wytworzyły wręcz odrębny gatunek, tzw. coming-of-age movies (tudzież szerzej: coming-of-age stories). Coraz częściej jednak tematyka ta staje się podstawą lub ważnym elementem fabuł kina niedającego się zamknąć tak łatwo w ciasnych ramach gatunkowych – często kina festiwalowego, zaangażowanego społecznie, artystycznego itd. Ava posłużyć może za dobry przykład tej tendencji, bynajmniej nie tylko z powodu umieszczenia w repertuarze 45. Ińskiego Lata Filmowego. Nagrodzona w Toronto i Cannes, ta francuska produkcja stanowi pełnometrażowy debiut reżyserki Léi Mysius. Trzeba przyznać, że doświadczenie nabyte przez twórczynię uprzednio przy pracy nad krótszymi formami filmowymi zdecydowanie popłaciło, ponieważ Ava – pomimo bijącej z ekranu bardzo młodzieńczej energii, charakterystycznej dla dzieł wielu debiutantów (zwłaszcza w kinie indie) – jest utworem zaskakująco dopracowanym, skrojonym z precyzją godną doświadczonych filmowców. Zaskakuje nie tylko sprawność warsztatowa, z jaką projekt ten zrealizowano, ale także sama koncepcja: nieoczywista, pomysłowa i wyraźnie przemyślana. Już w otwierającej scenie Avy pojawia się pierwszy element istotny dla zawiązania akcji filmu – do głównej bohaterki, trzynastoletniej Avy wygrzewającej się w blasku słońca na kąpielisku, podchodzi czarny pies, który na zawsze odmieni jej życie. Nie, to nie jedna z tych familijnych komedyjek o przyjaźni człowieka i czworonoga. Czarny zwierz stanowi raczej zapowiedź ciemności, która zaczyna nagle i błyskawicznie wkradać się w życie dziewczynki – dosłownie i w przenośni. Otóż Ava, a wraz z nią widz, dość szybko dowiaduje się, że już wkrótce jej wzrok ma zacząć się pogarszać, co odczuwalne będzie zwłaszcza w niedostatecznie oświetlonych miejscach. Potwierdzenie diagnozy przychodzi niemal natychmiast i dziewczę staje się praktycznie niewidome w sytuacjach, gdy przebywa w półmroku. Co jednak ważniejsze, owa ciemność wkracza też dość inwazyjnie w rzeczywistość Avy na poziomie symbolicznym – swoistemu odkrywaniu

strona 15


/

bezplatny dziennik festiwalowy A V A mrocznego oblicza świata i „przechodzeniu na ciemną stronę mocy” towarzyszy w warstwie obrazowej zwiększające się nagromadzenie czarnych obiektów i przestrzeni, zaś sekwencje nocne z czasem dominować zaczynają nad tymi dziennymi. Léa Mysius podjęła się w swoim pełnometrażowym debiucie trudnego zadania, świadczącego o ogromnej odwadze. Zdecydowała się mianowicie na opowiedzenie o odkrywaniu seksualności u progu dojrzewania, a więc w wieku bądź co bądź nieletnim, tym samym mierząc się z pewnym kulturowym tabu. Reżyserka nie przebiera zresztą w środkach. W filmie znalazło się sporo obrazów nagości, nie brakuje też śmiałych scen erotycznych. Wszystkie zostają jednak pięknie sfunkcjonalizowane, za każdym razem zawierając w sobie pewne sensy, w których zrozumieniu pomaga odpowiednia tonacja poszczególnych fragmentów, ich konwencja (od intymnych portretów bliskości, przez komiczne rozbijanie seksualnego napięcia, po wielość odcieni groteskowej cielesności). Co ciekawe, mnogość znaczeń wpisanych w ten niespełna dwugodzinny film wcale nie idzie w parze z przesadnie rozbudowaną fabułą. W zasadzie dałoby się ją streścić w kilku zdaniach, ale znacznie lepiej po prostu obejrzeć Avę. Historia skupia się na tytułowej dziewczynce. W chwili, w której dane jest widzowi poznać bohaterkę (w którą wciela się świetna Noée Abita), ta zaczyna doświadczać wspomnianych już problemów ze wzrokiem, choć to zaledwie kropla w morzu problemów nawarstwiających się w jej życiu. Rosnąca potrzeba buntu względem samotnie wychowującej ją matki (Laure Calamy) – zwłaszcza w obliczu aktywnego życia erotycznego tejże – idzie w parze z odkrywaniem w sobie zainteresowania chłopcami. Tych pojawia się w zasięgu Avy dwóch: Matthias (Baptiste Archimbaud) oraz Juan (Juan Cano). Obaj całkiem inni, obaj z różnych powodów pociągający. Wybór jednego z nich zdaje się równie spontaniczny i irracjonalny, jak nagła chęć protagonistki, by sprawić sobie psa tuż po opisanej już sytuacji spotkania czarnego czworonoga na kąpielisku. Parę zbiegów okoliczności, impuls hormonów, uderzenie gorąca, zastrzyk pożądania – kilka chwil przesądza o zrodzeniu się fascynacji. O ile pierwszy akt filmu stanowi względnie spokojną i stonowaną ekspozycję, mającą pomóc widzom zapoznać się z postaciami i rozeznać w sytuacji fabularnej, o tyle pozostałe dwa akty znacznie przyspieszają i przyjmują postać wybuchowej mieszanki łobuzerskiej love story oraz kina drogi, z drobnymi elementami heist film. Świetne dialogi i humorystyczne akcenty potęgują wrażenie groteskowego przejaskrawienia, które swoją drogą również czytać można

strona 16

S Ł U D Z Y

D I A B Ł A

jako znaczące. Być może zachowanie tytułowej bohaterki to – podobnie jak dręczące ją koszmary – odpowiedź na poczynione przez nią obserwacje, związane z nimi wyobrażenia, lęki i nadzieje. Ot, naiwna, infantylna wizja samodzielności i wolności. A może inaczej – skoro Ava obawia się znacznego i permanentnego pogorszenia wzroku, to może pragnie „nacieszyć się” obrazami życia w takim wydaniu, które wydaje się jej dziecięcemu, w pewnym sensie więc dzikiemu i nieutemperowanemu serduszku najbardziej pociągające. W końcu „zakazany owoc najlepiej smakuje”, a jeśli nie skosztuje się go teraz, to kto wie, czy jeszcze nadarzy się równie dobra okazja. Albo jeszcze inaczej! Może to, co obserwujemy na ekranie przez większość projekcji jest tylko treścią czegoś, co stanowi zaprzeczenie koszmarów dręczących Avę – cudownym snem o „idealnych” (zdaniem jej młodego umysłu) wakacjach. Podobnych rozważań można snuć całkiem sporo, a w filmie porozrzucane są tropy uzasadniające co najmniej kilka takich kluczy interpretacyjnych. Niezależnie jednak od tego, który z nich uznamy za najbardziej trafny, jedno pozostaje pewne – pełnometrażowy debiut Mysius to diablo inteligentna, interesująca i wciągająca rzecz, nie wspominając już o tym, jak kunsztownie zrealizowana.

Alicja Górska

NASZA RODZINA NIE JEST PRZESĄDNA

K

uchnia fusion, gatunkowe transgresje, pogrywanie z konwencją – wszystko to ostatnie światowe trendy. Słudzy diabła w reżyserii Joko Anwara nie są inni. Reżyser wziął po trochu z każdego schematu horroru – z filmów bazujących na elementach nadprzyrodzonych, z zombie movies, z tych opartych na motywie opętania i satanizmie, a nawet z kina gore – i subtelnie nawiązał do największych hitów wschodniego i zachodniego świata. Co z tego wyszło? Niemal dwie godziny emocjonalnego rollercoastera z lepszymi i gorszymi momentami. Punktem zapalnym dla rozwoju akcji jest śmierć matki (Ayu Laksmi) czwórki dzieci: Rini (Tara Basro), Tony’ego (Endy Arfian), Bondiego (Nasar Annuz) i Iana (M.


‚ I N

S

K

I

E

S Ł U D Z Y Adhiyat). Kobieta chorowała od trzech lat. W tym czasie rodzina – by móc walczyć o jej zdrowie – zdążyła się poważnie zadłużyć. Aby ratować sytuację, po pogrzebie ojciec rodziny (Bront Palarae) wyrusza do miasta w poszukiwaniu pracy. Tymczasem w domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a na jaw wychodzą porażające tajemnice. Słudzy diabła nie należą do tych filmów, których tempo akcji rozkręca się powoli. Widz zostaje wrzucony w świat przedstawiony bez żadnych ostrzeżeń. Już po kilku minutach atakuje go pierwszy jump scare i pojawiają się pierwsze tropy, które nakierowują oglądających na potencjalny finał intrygi. Gdy rozbrzmiewa dzwonek – główny sposób komunikowania potrzeb przez schorowaną matkę – cała rodzina zastyga w bezruchu. Nie jest to typowa reakcja na wzywanie pomocy przez członka rodziny. To jedna ze strzelb Czechowa, kiedyś będzie musiała wystrzelić.

W kogo i jak, tego widz dowie się bardzo szybko na zasadzie podobnie sugestywnych wskazówek. Anwar ewidentnie dobrze zna gatunek, z którym postanowił pracować, czego potwierdzeniem są z jednej strony bardzo wtórne rozwiązania fabularne, z drugiej – elementy wyśmiewające inne wtórne rozwiązania fabularne. Niewątpliwie silny wpływ na twórczość indonezyjskiego reżysera miały takie filmy, jak The Ring, Obecność czy Noc żywych trupów, gdyż nawiązania do nich bez trudu można w Sługach diabła odnaleźć, i to w formie bezpośrednich kalek. Przyznaję, że z tego powodu seans filmu Anwara wydał mi się nieco schizofreniczny. Chwilami bowiem nie mogłam wyjść z podziwu, by za moment znowu wzdychać ze znudzenia. W mojej pamięci na długo zostaną jednak z pewnością te najbardziej przewrotne sceny – w jednej z nich, po konsultacji ze specjalistą od okultyzmu, bohaterowie poznają mężczyznę o oczach pokrytych bielmem. W typowej historii grozy okazałby się on ich przewodnikiem, tutaj jest masażystą, który nie nosi ciemnych okularów, bo po stracie ostatnich kupił takie, które wzbudzają powszechny śmiech – w panterkę.

P

O

I

N

T

D I A B Ł A Elementów komicznych nie ma w Sługach diabła zbyt wiele, ale kilka scen dałoby się jednak wskazać (dialog o „cwanym zombie z latarką”). W większości jest to humor niewyszukany, sprawdzony, mający błyskawicznie rozluźnić atmosferę przed kolejnym skokiem napięcia. Zdarzają się również, niestety, fragmenty zabawne nieplanowanie. Takim jest np. śmiech jednej z postaci w finale – śmiech, który dla mnie całkowicie rujnuje grozę zakończenia. Co gorsza, po ostatniej kulminacyjnej scenie pojawia się jeszcze epilog, w którym dwie postaci oddają się spontanicznemu tańcowi. Ich twarze wykrzywione są co prawda w jakimś takim psychotycznym grymasie, ale całość wygląda raczej komicznie niż przerażająco. Pewnym zaskoczeniem była dla mnie obecność w podobnym kinie (produkcje gatunkowe skupiają się jednak zwykle raczej na ciekawej akcji niż na eksperymentowaniu z formą, zwłaszcza jeżeli chcą wpisać się w nurt popularny, jak Słudzy diabła właśnie) świadomego operowania znaczeniami na poziomie estetyki kadrów. Reżyser w przemyślany sposób ustawia ujęcia, w których protagoniści poznają jakieś rewolucyjne fakty. Obraz zostaje wtedy odchylony o około 45 stopni względem krawędzi ekranu, skutkując wrażeniem psychozy. Można powiedzieć, że gdy protagoniści poznają „najgorsze” z elementów tej układanki, ich świat niemal staje na głowie. Słudzy diabła to jeden z filmów, które na początku rozbudzają oczekiwania i rozgrzewają do czerwoności, by ostatecznie okazać się jeszcze jedną przewidywalną historyjką, miernym pokazem elokwencji, błyskawicznie studzącym emocje widza. Jak dla mnie nie ma nic gorszego niż świadomie kpić z czegoś, w czym samemu bierze się udział. Filmowi Anwary nie można odmówić „momentów”, ale równocześnie trudno zapomnieć o jego przaśności. Solidne zaplecze, tj. ewidentne rozeznanie w gatunku przez reżysera, nie wpłynęło niestety na poziom dialogów, które chwilami wołają o pomstę do nieba. Owa dobra znajomość kina grozy nie pomogła też najwidoczniej kilku tragicznie poprowadzonym wątkom. Mimo wielu wad Słudzy diabła mogą być jednak ciekawą propozycją na wieczór ze znajomymi – nie są bowiem najgorszym przedstawicielem swojego gatunku, a chwilami nawet straszą. Interesować mogą także jako realizacja pochodząca z odległych kręgów kulturowych (choć odmienność ta zaciera się nieco przez wymieszanie wzorców gatunkowych z różnych części świata).

strona 17


/

bezplatny dziennik festiwalowy W I E L E B N Y Michalina Majewska

BUDDYSTA CZY NAZISTA?

N

ienawiści nie zwalczy nienawiść, może to zrobić jedynie miłość – głosi narratorka Wielebnego W. Barbeta Schroedera. Jej delikatny głos pojawia się w filmie rzadko, ale za każdym razem przynosi refleksję pochodzącą z buddyjskich nauk, które głoszą idee pokoju, miłości i braterstwa. Niestety, film nie opowiada o doktrynach leżących u podstaw religii uważanej za jedno z najbardziej pokojowych wyznań świata. Przedstawia historię Wirathu, mnicha oraz przywódcy organizacji, która nawołuje do prześladowania mniejszości muzułmańskiej w Birmie. Produkcja nie stroni od dosłowności, autentycznych nagrań przepełnionych przemocą oraz relacji świadków pogromów. W zestawieniu z fragmentami przypominającymi o pokojowych naukach buddyzmu, film staje się nie tylko świadectwem okrucieństw najnowszej historii Birmy, ale i uniwersalną opowieścią o mrocznej stronie ludzkiej natury. Każdy buddysta musi choć raz w życiu pobyć mnichem, dowiadujemy się z filmu. Może zdecydować, jak długo chce nim pozostać. Wirathu postanowił być nim przez całe życie, co nie oznacza jednak, że poświęcił je zgłębianiu wiary, medytacji i pomocy słabszym. Zamiast tego przyjął funkcję przywódcy organizacji mającej na celu obronę czystości rasy oraz religii buddyjskiej w Birmie. Swoje działania usprawiedliwia twierdzeniem, że żadna z buddyjskich doktryn nie zabrania mnichom angażować się w politykę. Twierdzi także, że muzułmańska społeczność zagraża Birmańczykom. Nie wspomina jednak, że wyznawcy islamu stanowią zaledwie... 4% społeczeństwa Birmy. Mnich zdobywa wielu zwolenników i między innymi pod wpływem jego nauk w kraju zaczynają upowszechniać się akty przemocy. Każdy zachodni widz, który jest choć trochę zaznajomiony z historią Europy XX wieku, natychmiast wyciągnie wnioski – płomienne przemówienia Wirathu przypominają nazistowskie wiece, zaś forsowane przez niego ustawy, mające ograniczać kontakty między muzułmanami i buddystkami, natychmiast przywołują na myśl ustawy norymberskie. Po tej refleksji od razu nawiedza kolejna, jeszcze bardziej gorzka, bo na co dzień sądzimy, że w XXI wieku

strona 18

W .

takie rzeczy już się nie dzieją. A jednak. Barbet Schroeder, autor słynnej Ćmy barowej, już w latach 70. nie stronił od pacyfistycznych klimatów w swoich produkcjach, przykładem nawiązujące do ruchu hippisowskiego More oraz Dolina. Jego najnowszy dokument jest nie tylko historią zdobywającego szerokie wpływy fanatyka, ale i manifestem przeciwko przemocy i dyskryminacji. Twórca pozwala głównemu bohaterowi wypowiedzieć się przed kamerą, przedstawić swoje racje i poglądy. Nie korzysta z praktyk dokumentalisty Micha-

ela Moore‘a, który słynie z prowokowania swoich bohaterów. Zamiast tego cierpliwie słucha, po czym zestawia wypowiedzi z autentycznymi nagraniami z miejsc mordów. Bez zbędnego komentowania tworzy obraz tragedii, do której prowadzi świadome nawoływanie do przemocy. Pojawiający się czasem głos narratorki, która przypomina buddyjskie nauki o miłości i braterstwie, w zestawieniu z okrutnymi relacjami, może wywołać ciarki. Reżyser umiejętnie opowiada widzom o najnowszej historii Birmy, aby wprowadzić ich w kontekst potrzebny do zrozumienia skali i źródeł popełnianych tam zbrodni. Film niesie jednak zbyt wielki ładunek emocjonalny, by służyć za materiał edukacyjny. Twórcom chodziło nie tylko o przedstawienie dramatycznej sytuacji Birmy, ale i o uniwersalne przesłanie mówiące o destrukcyjnej sile nacjonalizmu. Zestawienie buddyzmu z pogromami lokalnej ludności szokuje widzów. Schroeder jest dosłowny, pokazuje brutalność, łzy i krzyki. W efekcie seans jest bolesny dla każdego choć trochę wrażliwego widza. Ten ból stanowi jednak środek do celu, który zapewne chciał osiągnąć reżyser – przypomina o najmroczniejszej stronie ludzkiej natury i o tym, co się dzieje, gdy się ją obudzi. W obliczu trwającego na świecie zwrotu ku konserwatywnym rządom, przesłanie i film Schroedera są wyjątkowo warte uwagi.


‚ I N

S

K

I

E

P

O

I

N

T

E T I U D Y Michalina Majewska

FILMY SWOJEJ EPOKI

G

oście Ińskiego Lata Filmowego mieli w tym roku okazję zapoznać się z wybranymi przez dokumentalistę Macieja Drygasa etiudami studenckimi pochodzącymi z archiwów łódzkiej Szkoły Filmowej. Korzystając z okazji, zareklamował on widowni wirtualną bazę, jaką prowadzi uczelnia na swojej stronie internetowej (etiudy.filmschool. lodz.pl), w której można odnaleźć wszelkie zdygitalizowane etiudy studentów Filmówki. Drygas zaprezentował dziesięć krótkometrażowych filmów: Kino ruchome (1953), Jedzie tabor (1955), Narodowość polska (1957), Proces (1957), Juwenalia w Łodzi (1958), Każdemu to, czego mu wcale nie trzeba (1966), Dom (1967), Próba talentu (1968), We dwoje (1971) oraz Szkoła rodzenia (1971). Każda z etiud wprowadzała na sali inny nastrój, poruszała odmienny temat, charakteryzowała się innym sposobem opowiadania, wyróżniającym danego twórcę, ale i czasy, w których tworzył. Przegląd prac studentów słynnej filmówki był bowiem okazją do przyjrzenia się przemianom, jakie przechodziło polskie kino od lat 50. aż po dekadę lat 70. Ponadto, zwróciwszy uwagę na rok powstania danej etiudy, można zauważyć, że młodzi twórcy często zabierali głos w sprawach wówczas ważnych dla polskiego społeczeństwa. Styl dokumentów zmieniał się, a w najstarszych z prezentowanych filmów nietrudno oczywiście dostrzec poetykę socrealistyczną. Kino ruchome Kazimierza Madejskiego powstało na początku lat 50. i opisuje działalność obwoźnego kina, które przywozi radzieckie filmy na wieś. Wymowne opisy narratora, który podkreśla poprawę jakości życia na wsi w nowej ojczyźnie, nie pozostawiają wątpliwości co do wykładni politycznej panującej w Polsce w czasach powstania filmu. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku Jedzie tabor Władysława Ślesickiego, który barwnie przedstawia życie w cygańskim taborze na przykładzie historii dwojga zakochanych. Puentą opowieści okazuje się jednak obecność Romów w nowoczesnych miastach, do których każdy mądry z pewnością jak najszybciej się przeniesie! Nic dodać, nic ująć – socrealizm w pełnej krasie, co nie oznacza, że należy zupełnie pominąć wartość artystyczną oraz dokumentalną filmu Ślesickiego. Tradycyjna romska muzyka, starannie skomponowane zdjęcia i przede wszystkim prawdziwe cygańskie tabory, składają się na unikalny obraz zapomnianego już świata.

Łódzcy studenci kręcili etiudy, które miały być głosem ich czasów, ich pokolenia. Juwenalia w Łodzi Andrzeja Kondratiuka to pochodzący z 1958 roku film, w którym czuć nie tylko naturalną, młodzieńczą radość z życia i chęć zabawy, ale także nadzieje wiązane z niedawną odwilżą październikową. Nadzieje na nowe życie, wolne od ograniczających wolność doktryn, których młodość zdecydowanie nie lubi. Twórcy nie bali się także innych, dużo cięższych tematów. Dom Andrzeja Titkowa jest zapisem pozostawiających wiele do życzenia warunków w hotelu robotniczym. Nie potrzeba było żadnego komentarza towarzyszącego obrazom, by film wzbudził refleksję dotyczącą jakości życia robotników w ich „robotniczej” ojczyźnie. Inny, choć równie istotny temat, bardzo subtelnie poruszył Andrzej Bednarek w etiudzie We dwoje. Opowiedział historię młodego małżeństwa, które z powodów problemów finansowych musi żyć bardzo skromnie. Film powstał w 1971 roku, był więc komentarzem do kryzysu, który krwawe żniwo zebrał przede wszystkim w czasie Grudnia 1970. Bogate archiwum łódzkiej Szkoły Filmowej stanowi dowód nie tylko artystycznych uzdolnień setek absolwentów, którzy przez lata przewinęli się przez słynne mury, lecz także wieloletniego zaangażowania polskich twórców filmowych, którzy nie chcieli robić wyłącznie sztuki dla sztuki. Chcieli być głosem swoich czasów.

Marta Kasprzak

MIARA CZŁOWIECZEŃSTWA

L

aurent Tirard – twórca, który zasłynął dwukrotną ekranizacją przygód popularnego Mikołajka – popełnił w 2016 roku komedię romantyczną Facet na miarę. Motorem napędowym akcji jest dojrzały architekt, którego sukcesy w życiu osobistym są wprost proporcjonalne do posiadanego wzrostu. Mierzący nieco ponad 1,30 metra Alexandre poznaje w nietypowych okolicznościach atrakcyjną prawniczkę Diane: należący do kobiety telefon, znaleziony przypadkiem w jednej z restauracji, stanowi zalążek obiecującego romansu. Łatwo się domyślić, że życiowa droga, którą kroczy świeżo poznana para, nie jest usłana różami. Na każdym

strona 19


/

bezplatny dziennik festiwalowy F A C E T

N A

kroku Alexandre słyszy na temat swojego wzrostu przykre docinki, które rykoszetem trafiają w Diane. Również ona – podobnie jak poprzednie partnerki bohatera – zaczyna żywić liczne wątpliwości co do przyszłości związku. Podejmowana w filmie problematyka, trudna i wielowarstwowa, zostaje jednak nakreślona przez reżysera stanowczo zbyt grubą kreską. Twórcy Faceta na miarę nader chętnie eksplorują humorystyczny potencjał płynący ze skromnej postury bohatera. Żarty, w zależności od wrażliwości cechującej widza, mogą wywoływać rozmaite odczucia – od rozbawienia po zniesmaczenie. W moim odczuciu najpoważniejszym mankamentem filmu jest przyjęta w nim konwencja – nawet pojawiające się z rzadka smakowite kąski podlano hollywoodzkim sosem, w wyniku czego całe filmowe danie stało się niestrawne. Co więcej, tuzinkowa fabuła została opatrzona mdłą ścieżką dźwiękową, jakby przechwyconą z jakiejś podrzędnej amerykańskiej komedii romantycznej (nawet Come Away With Me w wykonaniu Norah Jones zdaje się ociekać

lukrem). Na dalszy plan schodzi tym samym etyczny wymiar postawy bohaterów, spośród których część pozostaje sceptyczna wobec niepokaźnego mężczyzny, natomiast nieliczni – z Diane i jej rodzicami na czele – obdarzają Alexandre’a akceptacją. Szczególnie trafnym spostrzeżeniem dzieli się z prawniczką jej sekretarka, zarzucająca kobiecie posiadanie karłowatego… serca. Ten zwrot akcji prowadzi jednak do przytłaczającej swą ckliwością sceny finałowej, której treści nie zdradzę – mając jednak nadzieję na to, że nie znajdą się chętni do zainwestowania niemal stu minut życia na obejrzenie tej kumulacji czułostkowości. Jak zauważył Antoine de Saint-Exupéry, „dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Szkoda, że twórcy filmu nadali tej jakże trafnej maksymie tak sztampową ramę.

strona 20

M I A R Ę

Katarzyna Kurowska

Z PAMIĘTNIKA DUŻEJ DZIEWCZYNKI…

M

am 180 cm wzrostu. Od czasów przedszkolnych rówieśnicy sięgali mi zaledwie do ramion. W podstawówce jedyną osobą, która przewyższała mnie wzrostem, był wuefista. Na dyskotekach nie tańczyłam z chłopakami, bo wyglądałoby to jak scena tańca w Facecie na miarę. Raz spotkałam się z mężczyzną, który miał 166 cm wzrostu. Będąc tego świadoma i nie chcąc pogłębiać „problemu”, przyszłam w balerinach. Po kilku minutach uciekł, bo marzył o zwyczajnej dziewczynie, która na randkę przyjdzie w szpilkach – bez znaczenia, że wówczas doszłoby kolejne kilka centymetrów przewagi. Wspominam o tym, bo historia przedstawiona w filmie była mi znajoma i choć reprezentuję trochę inną perspektywę, to w pełni utożsamiam się z dyskomfortem Diane. Wysokie osoby też mają problemy – choć oczywiście, zwracając na to uwagę, nie mam na celu zarzucić filmowi, że pokazał perspektywę osób niskich. Chcę jedynie zaznaczyć, że w niewiele lepszej sytuacji są osoby wysokie, marzące o tym, by móc spojrzeć na kogoś z dołu. Głównym bohaterem uczyniono karła, co wydaje się służyć wyostrzeniu kwestii akceptacji społecznej; zaznaczyć trzeba, że problem, jaki został zarysowany w Facecie na miarę, może dotyczyć również ludzi o przeciętnym wzroście. Różnica 24 centymetrów – bo mniej więcej tyle według mojej obserwacji wynosi ona między Diane i Aleksandrem – może dotyczyć kobiety o moim wzroście (1.8 m) i mężczyzny mającego nieco poniżej 160 cm wzrostu. Żadne z nich nie byłoby karłem ani wielkoludem. Innymi słowy, wybór postaci do przedstawienia głównego problemu wzrostu, jest dla mnie absolutnie nieprzekonujący, tym bardziej, że Aleksandre miał już żonę, z którą żył przynajmniej 10 lat i owocem tego związku jest Benji – czyli jednak partnerkę dało się znaleźć. Rozumiem, że wybór karła ma na celu przerysowanie problemu postaci i tym samym realizuje pewną konwencję komedii, jednak zastanawiam się, czy naśmiewanie się z takich osób jest w dobrym tonie. Pojawia się w filmie


‚ I N

S

K

J A K U B

I

E

P

O

I

N

T

K R Ó L I K O W S K I

wiele postaci, które mają poważny problem z akceptacją Aleksandre’a. Szczególnie wyrazistym przykładem jest matka Diane, która tak zablokowała się na wieść o nowym partnerze córki, że nawet nie zauważyła, że prowadzony przez nią samochód jedzie pod prąd. Większość widzów – niestety – odbiera tę scenę jako zabawną, co wydaje się ilustrować to, jak trudno przychodzi niektórym akceptacja inności. Sytuacja matki jest tu tyle ciekawa, że ojczym Diane jest osobą niedosłyszącą – okazuje się nagle, że dla niektórych niepełnosprawności dzielą się na niewidoczne (akceptowalne) i widoczne (nieakceptowalne). Ciekawie został przedstawiony stosunek innych osób do Aleksandre’a, wyrażony głównie w językowych, niby przypadkiem rzuconych zwrotach, które regularnie nawiązywały do jego wzrostu. Koledzy z pracy mieli problem z tym, że ambitny kolega w swoich projektach chciał „mierzyć wysoko”, a z kolei sekretarka Diane proponowała mu kawkę, herbatkę, aż ostatecznie podała małą słomkę do szklaneczki wody. Niestety, te dialogi zawierające zbyt oczywiste aluzje były mało zabawne – choć chwała twórcom za to, że nie obniżyli poziomu humoru do wulgarnych dowcipów i ani razu nie padło pytanie o pewien inny rozmiar bohatera. Pojawia się jeszcze kilka ckliwych frazesów, mogących posłużyć za sentencje dla zakochanych, co sprawia, że film jest całkiem znośny. Być może aspiracją Faceta na miarę było stworzenie komedii poruszającej problemy społeczne osób zmagających się z karłowatością, czemu sprzyjała kreacja zdystansowanego do siebie bohatera, w lekkiej formie wskazującego otoczeniu, jak nie radzi ono sobie z takimi przypadkami jak on. Szkoda, że nie ukazano więcej scen z codziennego życia Aleksandre’a, które stanowiłyby przeciwwagę dla dominującego wątku miłości i pozwoliłby szerzej spojrzeć na zjawisko społecznego niedostosowania, w którym to duże ciała o „karłowatym wnętrzu” mają największy problem.

POZNAĆ AZJĘ Z Jakubem Królikowskim rozmawia Jakub Zawodniak Jakub Zawodniak: Jaka jest geneza festiwalu Pięć Smaków? Mam tu na myśli głównie to, skąd wzięła się synteza fascynacji kinem i kulturą azjatycką?

Jakub Królikowski: Trzeba zacząć od tego, że 12 lat temu, kiedy odbyła się pierwsza edycja festiwalu, miał on nazwę Przegląd Kina Wietnamskiego, Kino w Pięciu Smakach. Był to festiwal poświęcony wyłącznie kinu wietnamskiemu i bardziej niż o Azji chcieliśmy opowiadać o mieszkających w Warszawie Wietnamczykach, którzy stanowili ponad 1% populacji miasta. Wtedy też był organizowany Jarmark Europa na Stadionie Dziesięciolecia, Wietnamczycy mieszkali w okolicach i tworzyli rodzaj getta, trudno asymilowali się ze społecznością polską. Oczywiście problem leżał też po stronie polskiej. Ponad połowa Wietnamczyków przebywała na terenie Polski nielegalnie i bała się ujawniać ze strachu, między innymi, przed policją. Ja już bardzo interesowałem się kinem, również azjatyckim, Fundacja Arteria, która organizuje Festiwal Filmowy Pięć Smaków, też już istniała i była zainteresowana projektami społecznymi. Przed festiwalem zorganizowaliśmy dwa duże projekty poświęcone obecności Wietnamczyków w Warszawie. Wspólnie z moim wietnamskim kolegą postanowiliśmy zrobić przegląd filmów wietnamskich, co prawda na wszelki wypadek nazwaliśmy go „pierwszym przeglądem”, ale myśleliśmy, że będzie to wydarzenie jednorazowe. Okazało się jednak, że odbiór publiczności był entuzjastyczny, dostaliśmy sygnały, że brakuje tego typu imprez w Warszawie i w ogóle w Polsce. Kino, które wtedy pokazaliśmy, ustępowało wartością artystyczną filmom prezentowanym zazwyczaj na festiwalach, ponieważ one starają się pokazywać po prostu najlepsze realizacje, zaś nasza impreza skupiła się na próbie sportretowania społeczności, kraju i pod tym kątem robiliśmy selekcję. Okazało się, że to zadziałało i projekt kontynuowaliśmy, ale już po drugiej edycji zrozumieliśmy, że aby trafniej opowiedzieć o społeczności wietnamskiej w Polsce, trzeba przedstawić szerszy kontekst tego rejonu świata. Dlatego postanowiliśmy pokazywać kino z Tajlandii; później nasze zainteresowanie rozrosło się na Azję Wschodnią i Południowo-Wschodnią. Moje kolejne pytanie odnosi się do klucza, według którego układacie program. Tak jak powiedziałeś, zależy ci na zbudowaniu kontekstu, ale czy kierujecie się też na przykład nagrodami zdobywanymi przez filmy? Zdecydowanie cały czas mamy taki komfort, że możemy prowadzić autorską selekcję filmów i wybieramy takie, które nam się podobają i pasują do tematu, który chcemy poruszyć na festiwalu. Pomijamy jednak filmy, które trafiają do regularnej dystrybucji, Skupiamy się na tych, których widzowie nie będą mieli szansy zobaczyć w żaden

strona 21


/

bezplatny dziennik festiwalowy J A K U B

K R Ó L I K O W S K I

inny sposób. Jeśli zaś chodzi o nagrody, o które pytasz, to uważam, że te zdobywane przez azjatyckie filmy nie mają żadnej wartości komercyjnej dla rynku w Polsce. Czym różnią się filmy, o których od początku wiadomo, że europejski widz będzie miał szansę je zobaczyć, od tych, które nie wykraczają poza rynek rodzimy? To jest dobre pytanie. Akurat Koreeda ma styl opowiadania, który bardzo podoba się widzowi europejskiemu, a nawet amerykańskiemu. Wydaje mi się wręcz, że jeśli chodzi o technikę reżyserowania, inspiruje się on kinematografią europejską, szczególnie francuską i dlatego jego filmy odnoszą tutaj tak duży sukces. Co ciekawe, nie odnoszą go w samej Japonii, gdzie o jego dziełach mówi się, że są zawsze bardzo nostalgiczne i smutne. Oczywiście tam też jest popularny i znany, jest gwiazdą kinematografii japońskiej, ale nie odnosi takiego sukcesu komercyjnego, jakby się wydawało. Porównać to można do sytuacji polskich artystycznych filmów typu Zimna wojna. Natomiast jest bardzo wiele produkcji powstających wyłącznie z myślą o tamtym rynku i tylko tam pokazywanych. W Chinach, jeśli film trafi do dystrybucji, to producenta w zasadzie już nic więcej nie interesuje, bo jest to gigantyczny rynek zbytu. Są to filmy patriotyczne i propagandowe, emanujące bohaterstwem, lojalnością i wiernością pewnym regułom. Istotnym czynnikiem jest też to, co ludzie oglądają na co dzień w telewizji. Na przykład niezwykle popularne są dramaty kostiumowo-historyczne, silnie wpływające na to, jak wyglądają filmy kinowe oraz na to, co później ludzie będą oglądać. Ciekawostką jest też poziom brutalności i przemocy, który tam jest akceptowany. Ten przypadek tyczy się zwłaszcza chińskich bajek, są one dla europejskich dzieci kompletnie nie do przyjęcia. Mieliśmy takie doświadczenia na Pięciu Smakach, że dzieci dosłownie uciekały z sali na widok mrówki zjadającej małe dziecko – w Tajlandii jest to bardzo popularna legenda i tam wszyscy są do tego przyzwyczajeni. Drugim przykładem takiego kraju są Filipiny, które produkują prawie 200 filmów rocznie. Tylko pojedyncze tytuły trafiają za granicę, bo często są zbyt hermetyczne – komedie romantyczne o specyficznym poczuciu humoru, filmy o tematyce LGBTI, których bohaterowie są transseksualistami bądź transwestytami. Polaków takie rzeczy oburzają i zniesmaczają. Ogólnie Europa nie jest jeszcze zainteresowana takim sposobem opowiadania historii. Na przykład Bhutan, który jest krajem malutkim, skromnym, produku-

strona 22

je rocznie około 35-40 filmów rocznie. Są to filmy pokazywane wyłącznie w kinach bhutańskich, co więcej, ludzie tam po prostu wolą oglądać filmy z Bhutanu. W zasadzie żaden film produkcji zachodniej nie odnosi tam sukcesu. Następne pytanie dotyczy dofinansowania z PISF-u. Jak bardzo jesteście od niego zależni? To o tyle ciekawe pytanie, że w tym roku po raz pierwszy festiwal Pięć Smaków nie dostał dofinansowania z PISF-u. Mimo że usiłowałem się dowiedzieć, jaka jest przyczyna takiego obrotu sprawy, nie jest to dla mnie wciąż jasne. Jedyne wytłumaczenie było takie, że odbywamy się stosunkowo blisko WFF, który też pokazuje azjatyckie filmy. To kuriozalny powód, dlatego, że w ogóle nie jesteśmy dla siebie konkurencją. Organizatorzy WFF zainteresowani są zupełnie innym rodzajem kina, nigdy nie staramy się o te same filmy. WFF pokazuje chętniej filmy z Chin kontynentalnych, a my z Hongkongu i Tajwanu. Na Pięciu Smakach filmy mają charakter kontekstowy, staramy się stworzyć portret danego kraju bądź retrospektywę reżysera, WFF jest typowym festiwalem pokazującym filmy nieułożone w żaden sposób tematyczny, ewentualnie być może formą lub stylem. Nie widziałbym sensu w organizowaniu festiwalu, jeśli musielibyśmy kierować się jakimiś wytycznymi związanymi z tym, jakie filmy mamy wybierać. Na szczęście PISF nie jest jedynym źródłem finansowania, dlatego możemy bezpiecznie zorganizować ten festiwal z nieco mniejszym budżetem, ale ze wsparciem urzędu miasta Warszawy. Zresztą kilka miesięcy temu dostaliśmy nagrodę konkursu „Trzeci sektor” za osiągnięcia oraz za to, że przyczyniliśmy się do szerzenia otwartości i tolerancji w Warszawie. Mamy również satysfakcjonujące wsparcie z instytucji azjatyckich. Jak wygląda kwestia pozyskiwania praw do takich filmów? Oglądając Marlinę… widzieliśmy informacje w języku angielskim. Zastanawiam się, czy to efekt chęci wypłynięcia na rynek europejski. Jak wygląda sytuacja z mniejszymi produkcjami indonezyjskimi? Akurat Marlina jest przykładem filmu będącego koprodukcją, dlatego też producenci myśleli o tym, że będzie pokazywany on za granicą. Trzeba też dodać, że tam angielskiego używa się na co dzień. Jeśli chodzi o mniejsze produkcje, to nie zauważam myślenia o europejskim sukcesie. W ostatnich latach zmieniło się podejście, jeśli chodzi o azjatycki sukces. Największą sieć kin w Indonezji kupiła wielka południowokoreańska firma, która inwestuje


‚ I N

S

K

I

E

W A R S Z T A T Y dużo w produkcję filmową z myślą, że filmy będą wyświetlane w kinach koreańskich. Istotną rolę odgrywa telewizja – HBO Asia to gigant telewizyjny, który też bardzo dużo inwestuje w produkcję i są to produkcje powstające z myślą o rynku azjatyckim, nie europejskim. Kilka dużych tamtejszych przebojów było pokazywane wyłącznie w HBO Asia. Indonezja też jest gigantycznym krajem i rynkiem zbytu, więc film musi się sprzedać przede wszystkim tam.

Katarzyna Kurowska

UPOJNE POPOŁUDNIE PRZY CZARCE DZIKIEJ HERBATY

C

o roku wyczekuję warsztatów w jurcie herbacianej, łączących dawkę nowej ciekawej wiedzy z doznaniami zmysłowymi towarzyszącymi degustacji herbaty. Celowo nie wspomniałam o doświadczeniach smakowych, ponieważ smak jest tylko jednym i ostatnim ze zmysłów stymulowanych podczas spotkania. Słuchamy opowieści Piotra. Oglądamy przemianę herbaty ze sprasowanego kręgu, którego części zostają pobudzone przez wrzątek, a następnie dają płyn o barwie intensywniejszej wraz z kolejnym zaparzaniem. Dotykamy czarki, która się nagrzewa pod wpływem ciepła wlanej herbaty (tu można wspomnieć o jeszcze innym zmyśle – dotyku, pozwalającym na odczuwanie temperatury). Koncentrujemy się na aromacie płynu i dopiero wtedy go smakujemy. Tak, warsztaty herbaciane to doświadczenie multisensoryczne – warto mieć tego świadomość. W tym roku tradycyjnie odbyły się dwa warsztaty – jeden przeznaczony dla dzieci, drugi kierowany do dorosłych. Tematem tego ostatniego były dzikie herbaty, czyli takie, które są praktycznie niedostępne, ponieważ nie pochodzą z plantacji. To liście z dzikich krzewów, które rosną w prywatnych gospodarstwach, a możliwość nabycia takiej herbaty zależy od tego, jak bardzo właściciel nas polubi. Te herbaty nie trafiają do obiegu rynkowego. Tym bardziej środowe spotkanie było wyjątkowe, bo dawało okazję skosztowania herbaty, która raczej nigdy nie stanie na naszej domowej półce – chyba że wykorzystaliśmy okazję

P

O

I

N

T

H E R B A C I A N E i za niezbyt wygórowaną cenę uszczupliliśmy zapasy właściciela jurty. Dzika herbata zazwyczaj jest prasowana i suszona w postaci mniejszych i większych krążków – taka forma ułatwia transport oraz umożliwia przechowywanie jej przez wiele lat, podczas których dojrzewa, zmienia barwę i smak. Z taką herbatą jest jak z winem… im starsza, tym lepsza i droższa. O jej wartości niech świadczy fakt, że Azjaci wolą inwestować w kupno Pu-erhów niż w złoto. Jeden krążek herbaty potrafi osiągać wartość kilkuset złotych. Mieliśmy przyjemność kilkukrotnego skosztowania zaparzanej białej herbaty, aby przekonać się, jak za każdym razem zmienia ona smak, barwę, aromat, a jej moc nie słabnie. Zaparzanie tych herbat trwa bardzo szybko: zalewamy susz wrzątkiem i od razy nalewamy do czarki, ponieważ po kilkunastu sekundach napar robi się niezwykle mocny. Ponadto spróbowaliśmy zieloną i czarną odmianę Pu-erha oraz czarną herbatę owocowo-korzenną. Dowiedzieliśmy się (w przypadku wielu uczestników – przypomnieliśmy sobie), że nie należy pić herbaty na czczo, bo zakwasza organizm – dotyczy to zwłaszcza ga-

tunku Pu-erh, który ma właściwości poprawiające metabolizm i z tego powodu Chińczycy piją tę herbatę do każdego posiłku. Nie należy także pić dużej ilości zielonej herbaty zimą, ponieważ ochładza organizm i może nawet wywołać przeziębienie. Na smak herbaty wpływa jakość wody, a także wykorzystywane naczynia. Przy parzeniu warto pamiętać, by przeznaczyć osobne dzbanki na poszczególne rodzaje herbaty, by nie zmieszały się aromaty, chyba że parzymy w szkle, które jest obojętne na takie procesy. Nawet jeśli nie wszyscy zdecydowaliśmy się na kupno degustowanych herbat, warto zastosować powyższe rady przy przygotowywaniu jakichkolwiek naparów, poprawiając tym ich smak. Jeszcze lepiej uczynić z tego wyjątkową ceremonię w gronie przyjaciół.

strona 23


W Biurze Festiwalowym można nabyć: • Koszulki 45. ILF 40 zł • Koszulki archiwalne 15 zł • Katalogi 2 zł • Kubki 20 zł • Pocztówki 2 zł • Plakaty festiwalowe 5 zł • Parasole ILF 35 zł • Książki:   * Bohdan Kowalski – „Śladami dedykacji” 30 zł   * Bohdan Kowalski – „Gdzie woda czysta ...” 15 zł   * Anna Paszkiewicz – „Życie jak w kinie” 28 zł Redakcja w składzie: Patrycja Fiłka Anna Godoń

Alicja Górska

Daria Grabarek

Kamil Jędrasiak

Maciej Karwowski Marta Kasprzak Jan Kukułka

Katarzyna Kurowska Michalina Majewska Maja Nowakowska Dagmara Rode

Dobrawa Skrycka Patryk Sobczak

Tomasz Węsierski Jakub Zawodniak

Projekt graficzny: Jan Kukułka Kontakt do redakcji:

inskie.point@gmail.com Archiwalne numery „Ińskie Point” dostępne są pod adresem:

http://issuu.com/inskie.point


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.