Ińskie Point Nr 6/2015

Page 1

bezpłatny dziennik festiwalowy Mawiają, że siódmy dzień jest dniem lenia, lecz nie dla naszej redakcji. Mieliśmy okazję przyjrzeć się wampirycznym sprawom, Birmę dostrzegamy teraz w barwach szafranu, a Ińsko widzimy w kształcie cukinii. Nie dowiedzieliśmy się natomiast, kto ma fajniejszą stopę, nie dopadł nas Seryjny Samobójca, ani Starcy na chmielu. Nie zabrakło Połowy Całego Keczupu, którego mieliśmy okazję skosztować. Czy nam posmakował? Dowiecie się w dzisiejszym numerze. Mimo że noc spadających gwiazd już za nami, z Nocturny dowiadujemy się, że każdy ma swoją gwiazdę, co nas niezwykle cieszy. Nie cieszy natomiast fakt, że już tylko trzy dni dzielą nas od zakończenia festiwalu. Pogoda dała nam trochę wytchnienia od upałów, dlatego też proponujemy między seansami wybrać się nad jezioro i cieszyć beztroskimi chwilami. My z oczywistych względów nie możemy.

SPIS TREŚCI: W BARWIE SZAFRANU....................................................... 2 HIMALAIZM NOWEJ GENERACJI..................................... 2 PRZYGODA ŻYCIA................................................................ 3 WKRĘCENI WE WKRĘCONYCH 2...................................... 5 CO ZA DUŻO, TO NIEZDROWO.......................................... 6 PÓŁ CAŁEGO KECZUPU I SZYBKA ÓSEMKA.................... 7 KREWNI I ZNAJOMI BURTONA........................................ 9 KAŻDY MA SWOJĄ GWIAZDĘ.......................................... 10 SENSACJE XXI WIEKU..................................................... 10 I TAK WSZYSCY BĘDZIEMY OSZUKANI..........................12 KTO MIAŁ FAJNIEJSZĄ LEWĄ NOGĘ?............................13 CZERWONA SUKIENKA I BUTY Z PARYŻA......................14 ODWRÓCIĆ KOTA OGONEM.............................................15 WAMPIRZE SPRAWY..........................................................16 NA WAMPIRA Z KRZYŻEM (I PŁYNEM DO NACZYŃ)...................................................17 AZJA OCZAMI DZIECI....................................................... 18

Kino Morena ul. Przybrzeżna 1 tel. 91 562 30 84

Klub Festiwalowy Restauracja „Srebrna Rybka” (koło Kina Morena)

„Jaskinia Zapomnianych Snów” ul. Poprzeczna 1

Kino Plenerowe przy Gospodarstwie Rybackim


bezpłatny dziennik festiwalowy Anna Sobolewska

W BARWIE SZAFRANU. RELACJA ZE SPOTKANIA Z REPORTAŻYSTĄ ANDRZEJEM MUSZYŃSKIM

C

hoć tereny Ińska są za sprawą krystalicznie czystego jeziora i okolicznych lasów miejscem absolutnie przepięknym i magicznym – miło czasem przenieść się, choćby samymi myślami, w miejsce bardziej egzotyczne. Taką możliwość mieli w ponie-

działek ci uczestnicy festiwalu, którzy pojawili się po południu w Jaskini Zapomnianych Snów na spotkaniu z podróżnikiem i reportażystą Andrzejem

strona 2

Muszyńskim. Pretekstem do spotkania była premiera jego najnowszej książki Cyklon, dokumentującej podróże autora po Birmie – kraju skrytym pomiędzy Chinami i Indiami. Zaprezentowano obszerny slide-show złożony ze zdjęć dokumentujących życie Birmańczyków oraz, przede wszystkim, cudowną urodę kraju. Był on tłem dla opowieści snutej przez gościa, który przybliżał nam zarys sytuacji politycznej w Birmie – będącej przez ponad sto lat kolonią brytyjską (czego pamiątką są miasta wybudowane w środku puszczy), przez lata cierpiącej z racji dyktatury i dopiero od Szafranowej Rewolucji w 2007 roku wolno dążącej ku demokracji. Jednocześnie z opowieści Muszyńskiego wyłaniało się miejsce intrygujące i wielokulturowe, w którym meczety sąsiadują z kościołami katolickimi Autor przedstawiał również losy poszczególnych bohaterów, z którymi miał styczność – począwszy od Icy – młodej dziewczyny, którą matka oddała urzędnikowi przypadkiem odwiedzającemu jej wioskę, narażając się tym samym na ostracyzm ze strony reszty społeczności, a kończąc na historii trzech ostatnich przedstawicieli pigmejów w Birmie. Mocno na wyobraźnię działała relacja z wyprawy do Ostatniej Wsi, najbardziej wysuniętego na północ zamieszkałego miejsca w Birmie, zasiedlonego przez Tybetańczyków. Jest to jedno z ostatnich miejsc na Ziemi, gdzie nie da się dotrzeć inaczej, niż wytrwale maszerując przez kilka tygodni, pokonując po drodze wąskie mosty linowe, zawieszone nad przepaściami. Z gawędy i zdjęć Muszyńskiego wyłaniał się kraj fascynujący i tajemniczy, ubogi, lecz szczycący się unikal-

ną, wzbudzającą zachwyt naturą. Na zakończenie spotkania autor wspomniał o interesującej ciekawostce – powszechnej w Birmie wierze w stworzenie nazywane maduka – będące odpowiednikiem Yeti. Wątpliwości co do jego istnienia nie mają ponoć zarówno prości mieszkańcy wiosek skrytych w górach, jak i ludzie światli i wykształceni. Całe spotkanie było bardzo ożywcze i inspirowało do głębszego zapoznania się z dość bagatelizowanym powszechnie krajem. Z pewnością zaś mogło zachęcić uczestników do zaopatrzenia się w Cyklon, by jeszcze raz przeżyć niesamowite przygody podróżnika.

Tomasz Rachwald

HIMALAIZM NOWEJ GENERACJI. RELACJA ZE SPOTKANIA ZE ZBYSZKIEM NAKIERNICZYM, PODRÓŻNIKIEM

I

stnieją głosy mówiące, że polscy himalaiści zepsuli romantyzm tego nieco wariackiego, ale imponującego hobby. Jako że z przyczyn politycznych Polacy nie mogli w latach pięćdziesiątych brać udziału w wyścigu o pierwsze wejścia na ośmiotysięczniki, postanowili stać się pierwszymi w czymś innym. Wymyślono więc kategorię wejść zimowych, w której


ińskie point Krzysztof Wielicki, Maciej Berberka, Jerzy Kukuczka i inni byli bezkonkurencyjni. Era pionierska każdej działalności, niestety, może być tylko jedna. Czas leci i oryginalnych sposobów spędzania czasu wolnego w najwyższych górach świata przybywa. We wtorek w Jaskini Zapomnianych Snów odbyło się spotkanie ze Zbyszkiem Nakierniczym, podróżnikiem i rowerzystą, który w grupie sześciu osób przebył rowerem drogi w indyjskich Himalajach. Trasa licząca 860 kilometrów długości, z najniższym punktem znajdującym się 700 metrów nad poziomem morza, najwyższym zaś – na wysokości 5359 m.n.p.m. Piętnaście dni podróży, z czego jedenaście spędzonych na rowerach. Opisujący nam swoją wyprawę podróżnik, który dokonał tego wielkiego wysiłku jest, dodajmy, na co dzień dosyć zwyczajną, zatrudnioną na etat osobą, która w taki oryginalny dość sposób spędza swoje urlopy pracownicze. Historia, jak to bywa, zaczyna się w sposób nieprawdopodobny. Zbyszek Nakierniczy o zwalniającym się pojedynczym miejscu w planowanej wyprawie rowerowej w Himalaje dowiedział się trzy tygodnie przed wyjazdem. Miał przy tym cztery godziny na podjęcie decyzji z uwagi na terminy składania podań o wizę do Indii. Podróżnik, który zawsze marzył o takiej ekspedycji, miał zaledwie 21 dni na przygotowanie kondycyjne, zdobycie odpowiedniego roweru i dopiero w dniu rozpoczęcia wyprawy poznał swoich towarzyszy. Pierwszym etapem podróży był odlot samolotem z Warszawy – z rowerami rozkręconymi do ostatniej śrubki i zapakowanymi ciasno do kartonów – do New Delhi. Opakowane w tekturowe prostopadłościany części rowerowe stosunkowo łatwo było przetransportować na drugi koniec świata i upakować do autobusu, który zawiózł Polaków w drugi etap wypra-

wy do Indii, które – jak Nakierniczy mówi – „śmierdzą”. Zapachowe i inne estetyczne wrażenia stały się niejako motywem przewodnim relacji z podróży Europejczyków do tego dalekiego Orientu. Nakierniczy informował nas, że w odróżnieniu od Delhi, w Shimli, stolicy stanu Himachal Pradesh, było czysto i nawet widział kosze na śmieci – które jednak przeszkadzały („piękne widoki zepsute kubłami” i trakcje elektryczne przecinające naturalny krajobraz). Dowiedzieliśmy się też, że w miejscowości Ani śmieci zostały spłukane przez ulewę, na serpentynie przed przełęczą Lachalung La nie sprzątano wraków samochodów, a ponadto w sezonowej miejscowości Pang na wysokości powyżej 3 tysięcy metrów nie można było dogadać się z nikim po angielsku. Podróżnik na marginesie innych spraw wspomniał również, że zatrzymując się w górskich miejscowościach na nocleg polska grupa dopłacała, żeby nie spać z tubylcami, którym nie ufała. Nie dowiedzieliśmy się jednak w końcu, czym Indie śmierdzą. W opowieści Zbyszka Nakierniczego wielkie wrażenie zrobiła skala, z jaką polski podróżnik stykał się w północnych Indiach. Uświadomienie sobie sensu podawanych na spotkaniu liczb wymaga bowiem nadania im skali. Spróbujmy zestawić informacje, że rowerzyści podróżujący z Shimli do przełęczy Khardung pokonali różnicę wysokości bliską pięciu kilometrom, a miasto Leh, stolica krainy Ladakh znajduje się średnio 3500 metrów nad poziomem morza z faktem, że najwyższy szczyt Tatr ma 2503 metry. Zdajmy sobie sprawę, że przeciętne ciśnienie atmosferyczne w Polsce wynosi 950-1050 hPa, podczas gdy na Khardung rowerzyści męczyli płuca w ciśnieniu 480 hPa. Ekstremalne warunki i kosmiczne miary wielkości – to są być może najważniejsze wartości posyłające ludzi

z naszych szerokości geograficznych w podobne miejsca. Jakby nam było za ciasno. Spotkanie podróżnik zakończył cytatem, który wydał mu się wyjątkowo trafny: że Indie są miejscem kłamliwym, cuchnącym i bezlitosnym, ale zarazem podróżnicy nie czują się tam samotni. Jest w tym uwierająca mnie dwuznaczność. Podróżnicy tacy, jak grupa polskich rowerzystów, szukają raczej towarzystwa swojego niż mieszkańców zwiedzanego kraju. Na jednym z przedstawionych zdjęć widnieje tablica informacyjna, nazywająca prowincję Ladakh indyjskim rajem. Z pewnością – dla turystów.

PRZYGODA ŻYCIA. Z PODRÓŻNIKIEM ZBYSZKIEM NAKIERNICZYM ROZMAWIA TOMASZ RACHWALD

T

omasz Rachwald: W twojej wyprawie interesujący jest wielki dystans jaki pokonałeś, oczywiście, ale również cel podróży. Szukałeś Himalajów, natomiast znalazłeś miejsce podzielone granicami. Trudno było ­­­­­­– mówiłeś nawet o tym na spotkaniu – do niektórych miejsc dotrzeć. Były potrzebne pozwolenia, było wojsko. Pogranicze indyjsko-pakistańskie jest miejscem, gdzie cały czas kroi się wojna atomowa. Zbyszek Nakierniczy: Oczywiście. TR: Jak to właściwie jest, kiedy szuka się natury, a znajduje się

strona 3


bezpłatny dziennik festiwalowy miejsce, gdzie ludzka działalność grozi globalną katastrofą? ZN: Jak mówiłem na samym początku, tak naprawdę nie miałem za dużo czasu myśleć, gdzie jedziemy. Zawsze marzyłem o Himalajach, ale inaczej: że pokonam je z plecakiem, na nogach. Nigdy nie myślałem, że można je przejechać na rowerze. Dopiero gdzieś na Facebooku zobaczyłem ogłoszenie wstawione przez stowarzyszenie United Cyclists o zwolnieniu się miejsca w wyprawie. Potem zadzwoniłem do Zosi, organizatorki, i miałem cztery godziny na decyzję, bo do wyprawy zostały trzy tygodnie, a tyle dokładnie potrzeba na wyrobienie wizy. W ciągu czterech godzin musiałem się zdecydować. TR: Cztery godziny na decyzję, czy złożyć podanie o wizę? Potem oczekiwanie na wizę? ZN: Tak. Jak o dwunastej rozmawiałem z Zosią, to powiedziała, że do szesnastej muszę podjąć decyzję. Wtedy ona mi wysyła papier na maila, ja wypełniam wszystkie wnioski wizowe – to też kupę czasu trwało. Rano następnego dnia o dziesiątej specjalnie wołałem kuriera z dopłatą, żeby zrobił dostawę dokumentów o dziesiątej rano następnego dnia. Jak już się zdecydowałem, puściłem pieniądze, wypełniłem wnioski wizowe, zaczynałem czytać na ten temat, to zacząłem myśleć, gdzie jadę. Zresztą, czytać to jedno, a ja musiałem jeszcze zaopatrzyć się w sprzęt: sakwy; bagażnik, inne rzeczy… TR: Rower. ZN: Rower, dokładnie. Nie miałem odpowiedniego roweru trekkingowego. Bardzo się bałem. Nie wiedziałem, czy dam radę, czy podołam. Tak naprawdę ta wyprawa była bardzo ciężka, ale nie żałuję jej. Przygoda życia. Byliśmy tylko w szóstkę. Jako że

strona 4

jeździliśmy w różnym tempie i spotykaliśmy się w punktach docelowych, często całymi dniami byłem sam. Nie było nikogo przy mnie, żadnego człowieka. Wtedy człowiek dużo więcej myśli. TR: Tak rzadko spotyka się tam ludzi? ZN: Tak. Na tak dużych wysokościach wyjeżdżało się rano z kempingu i dopiero wieczorem docierało się do sezonowej osady. I tylko latem, bo zimą jest to obszar niedostępny. Tak na przykład do Leh, stolicy regionu, zimą można się dostać tylko samolotem. TR: Do jakiej wysokości spotykaliście stałe osiedla? ZN: Do trzech tysięcy. Leh jest wyjątkowo wysoko ­­­­­­– trzy i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, ale to dlatego, że jest już za głównym pasmem Himalajów. To jest bardzo specyficzna dolina; tam jest zawsze fajna pogoda, bo nie dociera monsun. Dlatego może tam funkcjonować taka duża osada. Poza tym powyżej trzech tysięcy już nie było stałych osad. Tylko tymczasowe namioty latem stoją właśnie dla obsługi ­­­­ turystów i szlaku transportowego. Oglądałem TVN Turbo, tam jest taka seria: Najtrudniejsze drogi świata ­­­­­­ to jest właśnie w tym terenie, w którym byliśmy. TR: Jedna rzecz ­­­­­­– przeczytać o tym wszystkim. Druga ­­­­­­– wyobrazić sobie, że można tam pojechać; ale trzecia ­­­­­­– odczuć, i to już jest coś, czego najlepsze zdjęcia nie oddadzą. To są widoki, panoramy, ale również ekstremalnie niskie ciśnienie. Mówiłeś, że na jednej z wyższych przełęczy, które przejechałeś, było czterysta osiemdziesiąt hektopaskali. Jak się oddycha w takich warunkach?

ZN: Uważam, że na takich wyprawach bardzo dużą rolę odgrywa psychika człowieka. Bez jakiejś odpowiedniej motywacji, nakręcania samego siebie, najlepsi zawodnicy by tego nie przejechali. Znajomy tam mi opowiadał o pewnym gościu, który w Polsce wygrywał wszystkie zawody, a jak pojechał z nimi na wyprawę i dochodził do granicy czterech tysięcy metrów, to po prostu odcięło mu wszystko. Choroba wysokościowa. Gościu chciał jechać dalej, ale umarłby tam. Musiał zjechać niżej, a wydolnościowo był mistrzem świata na terenie Polski. TR: Mistrzem, ale na nizinach? ZN: Na nizinach to jest całkiem co innego. Ja się na wyprawie motywowałem w ten sposób, że wyznaczałem sobie podjazd. Że dwa kilometry muszę uciągnąć i dopiero staję na chwilę odpoczynku, a tam dwa kilometry to było jak u nas sto przejechać. TR: Najdłuższy etap całodzienny u was to było około stu kilometrów. Ile postojów musieliście robić, żeby zrobić sto kilometrów na takich wysokościach i na takich stromiznach? ZN: Tak jak mówię, przy tych wysokościach postój musiał być co dwa-trzy kilometry. Jeszcze co innego byłoby jechać pięć tysięcy nad poziomem morza, ale po płaskim. Jechać przy pięciu tysiącach i w dodatku przy nachyleniu piętnastu-dwudziestu procent, to jest niewyobrażalny wysiłek. Tego nie da się opowiedzieć. TR: Czy taki teren da się przejechać tylko rowerem terenowym? ZN: Oczywiście! Po tych kamolach szosówką nie dałoby rady. Plus to, że nawet bagażnika się nie założy i jedzie się na nich w mocno schylonej pozycji – chodzi o to, żeby opór powietrza był jak najmniejszy.


ińskie point TR: A terenowy ma być wytrzymały? ZN: Tak. I rozsądny rowerzysta. W Nepalu jeden gościu prawie umarł, bo się uparł, że on przetrzyma chorobę wysokościową. Ale to też jest błąd. Błąd przy prowadzeniu aklimatyzacji. Dużo łatwiej aklimatyzację przeprowadza się pieszo, bo dużo wolniej pokonuje się te wysokości, niż rowerem. TR: Dziękuję za rozmowę.

Natalia Szeligowska

WKRĘCENI WE WKRĘCONYCH 2

S

zyja (Paweł Domagała), alkoholik po trzydziestce – bo jak inaczej nazwać kogoś, kto pierwszy łyk wódki pociąga już w drodze do pracy? – popada w ciężką depresję (czyt. odczuwa lekkie przygnębienie), po tym, jak traci wszystkich przyjaciół. Jakby tego było mało, przyszło mu użerać się z całkiem niegłupią i niebrzydką żoną Jadźką (Barbara Kurdej-Szatan), która, tu cytat, „nic nie robi, tylko w kółko sika na testy ciążowe”. W rzeczywistości, kobieta ta jest dość charakterną policjantką, która (wnioskuję po tym, że jej mąż pracuje przy budowie autostrady) ma niemały udział w utrzymaniu siebie i współmałżonka, dla którego jest istną zmorą. Żeby nie zostać posądzoną o małostkowość, pozwolę sobie porzucić w tym miejscu problemy finansowe tej mającej się wkrótce powiększyć rodziny (otóż to, jeden z obsikanych testów dał wynik pozytywny). Zakładam, że zaangażowanie Jadwigi w kwestię poczęcia, ciągłe monitorowanie tego, jak się sprawy

mają oraz, wreszcie, entuzjazm spowodowany finalnym powodzeniem misji, wskazują na to, że bardzo kocha swojego męża, reprezentującego pewną drobną, jednak wciąż patologię, co z jakichś powodów ma być zabawne. Żona zaczyna wymiotować zaraz po tym, jak przestaje sikać – do tego mniej więcej sprowadza się jej rola. Nie jest to tak śmieszne, jak w znanych amerykańskich komediach, takich jak Dziewięć miesięcy z Julianne Moore czy I kto to mówi z Kirstie Alley, bo bohaterki tych filmów poza macicą miały także i duszę. Chyba jedynym walorem Szyi jest to, że do złudzenia przypomina jednego sławnego typa, któremu akurat poszczęściło się w życiu trochę bardziej, bo stać go na dziwki, wille i koks. Traf chce, że Szyja zostaje szybko odkryty przez spotkaną przypadkiem, parkującą na miejscu dla inwalidów Klementynę (Magdalena Socha), od której wieje zapachem stolicy. Dostrzega ona jego podobieństwo do znanego celebryty i jednocześnie jej przełożonego. Czym prędzej porywa go do siebie, do Warszawy, żeby dokonać jego metamorfozy i dopracować szczegóły wyglądu tak, żeby jeszcze bardziej przypominał sławnego Mikiego Mazura. Punktem wyjścia dla filmowej akcji jest idiotyczny koncept obdarowania gwiazdora, bożyszcza kobiet o średniej wieku grubo poniżej osiemnastki, czymś wyjątkowym z okazji urodzin. Jak się okazuje, dla

kogoś, kto ma wszystko, dobrym prezentem może być już tylko człowiek na własność, sprezentowano mu go zatem w dwóch wariantach. Pierwszy wariant to młoda kobieta (w tej roli Marta Żmuda-Trzebiatowska), która na jego prośbę zrobi wszystko, spełni każdą jego zachciankę, nawet zaszczeka (nawiasem mówiąc, taka sama scena szczekania, tylko że udana, pojawiła się ponad 20 lat temu w świetnej komedii Johna Landisa Książę w Nowym Jorku). Drugi to jego sobowtór, bo – jak to zapewnia Klementyna – od zarania dziejów, kto sławniejszy i bogatszy, ten miał do swojej dyspozycji właśnie takiego sobowtóra „dla funu”. Szkoda, że nie posunięto się o krok dalej i nie sprezentowano mu karła, którego mógłby nosić pod pachą lub grać nim w kręgle. Wyraźnych akcentów humorystycznych, jak mniemam, miały filmowi dodać postaci drugoplanowe. Mamy więc Stopklatkę (Antoni Królikowski), czyli magistra bibliotekoznawstwa i kumpla głównego bohatera z budowy, który od czasu do czasu lubi przypalić jointa czytając Winnetou. Jest też Fikoł (Bartosz Opania), kolega Jadwigi po fachu, który, jak twierdzi, może i nie skrywa sześciopaka pod koszulką, ale potrafi szybko wypić sześciopak piwa (boki zrywać). Kobieta, która nie zawahała się zaszczekać w celu urzeczywistnienia fantazji jakiegoś bogatego bubka (i która, nie będąc prostytutką, zgo-

strona 5


bezpłatny dziennik festiwalowy dziła się dać się komuś w prezencie, pozwolę sobie zauważyć), twierdzi, że jest elfem. Nie wiem, jak to skomentować. Naprawdę. Konstrukcja postaci i gra aktorska w filmie jest tak słaba, że równie dobrze mogłyby w nim zagrać kwiatki doniczkowe, a dowcip słowny plasuje się gdzieś na poziomie żartów z polskiego kabaretu. Wkręceni 2 w sposób wręcz prymitywny starają się naśmiewać z tak zwanych „Polaczków”. To bardzo modne, zwłaszcza w dobie, w której króluje ogólna „beka” ze wszystkiego i wszystkich oraz prześmiewcze strony na portalach społecznościowych, takie jak „Polaki, Biedaki, Cebulaki” czy „ZAGRANICO”. Na tego typu hejterstwie bazuje właśnie film Piotra Wereśniaka (sama, przyznaję bez bicia, zaśmiałam się na żarcie o blogerkach modowych, będących córkami sławnych polityków). Problem pojawia się w momencie, gdy humor w filmie posuwa się o krok za daleko i zaczyna bazować na żartach z wszystkich Polaków, którzy najwidoczniej zdaniem reżysera muszą być potwornie głupi. Śmiech widzów na Wkręconych 2 to chyba śmiech przez łzy; żarty z łapówek, kredytów, skorumpowanych lekarzy oraz programów typu talent show tak naprawdę nie są aż tak śmieszne. Ania Mucha, Krzysiu Ibisz, Kasia Cichopek, Michał Piróg w swoich rolach wcale nie są zabawni, bo choć przerysowani, tak naprawdę niewiele się różnią od siebie na co dzień. Filmu nie ratuje ani grubymi nićmi szyta intryga rodem z Księcia i Żebraka, ani obowiązkowy w polskim kinie komediowym, wyjątkowo nachalny product placement (Radio ZET czy Wirtualna Polska). Trochę szkoda, że Polacy w taki sposób śmieją się z Polaków, bo nie mam tu na myśli śmiechu montypythonowskiego. Żeby zrozumieć dowcip Pythonów, trzeba się zdystansować do wielu spraw, a przede wszystkim do samego siebie. We

strona 6

Wkręconych 2 mamy do czynienia ze śmiechem innym niż autoironiczny. To jest śmianie się ze swojego sąsiada – ktoś jest śmieszny, bo nie jest taki jak ja, a ja nie jestem taki jak on, patrzcie go tylko. W skrócie: humor jak z najgorszych memów latających po internecie. Po seansie takiego filmu można się tylko samemu poczuć wkręconym.

Maja Nowakowska

CO ZA DUŻO, TO NIEZDROWO

K

oncert Połowy Całego Keczupu został zdominowany przez warunki pogodowe. W dniu występu zespołu nastąpiło apogeum tegorocznych upałów. Zmęczeni byli muzycy i zmęczona publika, która tym razem nie przybyła do Srebrnej Rybki zbyt licznie. Nie trudno się więc dziwić, że gorąca atmosfera spowodowana była

stopniami Celsjusza, a nie energią, jaka wytworzyła się podczas eventu. Nie pomógł nawet gitarzysta, kilkukrotnie schodzący ze sceny i krążący pośród ludzi, którzy przyszli do lokalu przede wszystkim po to, żeby napić się zimnego piwa. Muzycy mieli bowiem trudność z rozruszaniem obecnych na koncercie osób. Wynikało to zapewne z faktu, że w swoim repertuarze nie mają prawdziwie tanecznych kawałków, a co najwyżej utwory, przy których można się nieśmiało pogibać. Czerpią oni bowiem z reggae. Brzmienie, które proponują, zasadniczo odbiega jednak od tego, które oferowali protoplaści tej muzyki – nie jest ono w każdym razie tak rytmiczne. Reggae to, moim zdaniem, jedyny wybijający się w ich graniu gatunek muzyczny, który tłamsi rockową nutę. Mam wrażenie, że muzycy nie mają jeszcze pomysłu na to, co chcą grać i w którą iść stronę, błądzą więc trochę po omacku. Trzy gitary i akordeon to w tym przypadku za dużo szczęścia na raz – szczęścia robiącego zamieszanie. Poczucie kakofonii dodatkowo (spotęgowane) złe nagłośnienie. Koncert był po prostu za głośny. Mam również zastrzeżenia odnośnie tekstów piosenek wykonywa-


ińskie point nych przez Pół Całego Keczupu, które – teoretycznie inspirowane muzyką folkową – balansują niekiedy na granicy dobrego smaku. Mają śmieszyć, a wywołują konsternację. Koncert ten nie należał do najlepszych, na jakich byłam w Ińsku. Nie chcę spisywać jednak zespołu na straty. Możliwe, że muzycy znajda swój styl, że potrzebują tylko trochę czasu na dźwiękowe eksperymenty. Wydaje się, że granie sprawia im dużo frajdy, że potrafią unikać podczas koncertów sztampy i improwizować. Szkoda, że nie miałam okazji przekonać się o tym podczas występu w ramach 42. ILF.

PÓŁ CAŁEGO KECZUPU I SZYBKA ÓSEMKA: PIZZA, PORNO I PAROSTATEK

lata temu przyjechaliśmy tu na majówkę. Graliśmy w Ińsku i w Węgorzynie, tu niedaleko. Było po prostu... Tomek Mikołajewski: Fenomenalnie było na majówce! Też mam dobre wspomnienia, bo... bo fajna dziewczyna tu była... Nie, naprawdę, cudowne miasteczko. I pizza! JK: Pizza, tak! TM: Jaka tu jest dobra pizza! JK: Ja bym z USA przyjechał tu na tę pizzę, nie? TM: Pizza jest po prostu genialna i ludzie są genialni. Ludzie, którzy tu pracują w Ośrodku Kultury Ińsko są po prostu fenomenalni. My pochodzimy z Przyborza i niestety u nas nie ma aż tak fajnie. Może pracownicy kultury są w porządku, ale dyrekcja nie jest fenomenalna, a tutaj wszyscy są super. ED, MN: Nie licząc ińskiego, jaki był wasz najlepszy koncert? TM: Najlepszy? Najgorszy to chyba szybciej... JK: Tak, zawsze to, co najgorsze łatwiej zapada w pamięć.

Z Jackiem 'Tosterem' Kujawińskim oraz Tomkiem 'Mikołajem' Mikołajewskim z zespołu Pół Całego Keczupu rozmawiają Eliza Daniek i Maja Nowakowska

E

liza Danek, Maja Nowakowska: Jak wam się podoba w Ińsku? Jacek Kujawiński: Od pierwszego spotkania z Ińskiem, co roku przyjeżdżam do domków letniskowych. Dwa

TM: Najlepszy koncert, to jeszcze jak Jacek z nami nie grał – w Poczdamie. Graliśmy na skłocie punkowym pięć lat temu. Pierwszy raz zobaczyłem jak Niemcy się bawią, była ich normalnie masa! Skakali, tańczyli... Mało pamiętam z tego koncertu, ale wiem, że było genialnie. JK: A mnie jest trudno tak porównywać. Ja się cieszę nawet, jak jedna osoba skacze pod sceną. Na pewno Mikołaj też tak to odbiera. Wiadomo, że w Niemczech jest inna kultura zabawy, przychodzą też ludzie starsi i nie siedzą, tylko też podchodzą pod scenę i próbują się bawić. Ale z drugiej strony raz ściągnąłem koszulkę na

koncercie w Niemczech, bo było za gorąco, jeszcze większy upał niż dzisiaj w Ińsku, no i podeszła do mnie Polka i powiedziała, żebym z powrotem założył, bo się to nie podoba – mimo że ludzie z piercingiem i tatuażami prawie nadzy skakali pod sceną i było okej, ale jednak im to nie pasowało. TM: Jeśli chodzi o najlepszy koncert, to ciężko. JK: A najgorszy, mimo wszystko, to jakoś łatwiej. Mieliśmy taki jeden, gdzie po żadnym kawałku nikt nie klaskał, tylko na nas patrzyli. TM: I jeszcze pięcioletnie dziecko podeszło do nas i powiedziało: „Jesteście do kitu”. JK: Na szczęście nie grałem jeszcze z chłopakami, także to nie o mnie [śmiech]. ED, MN: Gdybyście mogli nagrać muzykę do filmu, to jaki byłby to film? TM: Tak się składa, że nasza muzyka została już użyta w jednym filmie: Sezon na lwy. To film podróżnika, który kilka lat temu jeździł bodaj na stopa po Ameryce Południowej. To były pierwsze nasze nagrania, więc jakość nie była za dobra, ale już taki epizodzik mamy za sobą. Ja to najbardziej bym chciał nagrać muzykę do bajki. JK: A ja nie byłbym sobą, gdybym nie powiedział, że do jakiegoś fajnego filmu pornograficznego. TM: Może do japońskiej bajki? Nie, nie umielibyśmy grać do japońskiej, ja bym chciał grać do polskiej bajki. JK: Ja bym się nauczył... TM: Ale bajka chyba. JK: Bajka, porno... spotkamy się gdzieś pośrodku. Może jakiś hentai.

strona 7


bezpłatny dziennik festiwalowy TM: Na pewno animowany film, bo jednak ścieżki dźwiękowe w większości filmów są bardziej poważne, jakieś takie ciężkie. Łatwiej napisać wesołą muzykę do filmu animowanego, traktującego o jakiejś lekkiej tematyce, prawda? ED, MN: A jak się zaczęła wasza współpraca z tym podróżnikiem? Zadzwonił do was, wyszukał was gdzieś? TM: Tak, Michał Szymczak napisał do nas na Facebooku, powiedział, że super kawałek reggae, fajna muzyka i pytał, czy mógłby sobie wyciąć głos. Sami mu to przygotowaliśmy i wysłaliśmy. To był projekt finansowany z zebranych przez niego na własną rękę środków. Film ukazał się rok po tym, jak do nas napisał. Wysłał nam jedną kopię, którą akurat w tym momencie posiada nasz były wokalista. I tak właśnie pojawiła się w filmie nasza muzyka. Spodobała mu się, choć nie widział nas na żywo, wyszukał nas na jakimś serwisie. To było bardzo miłe. Nie podpisaliśmy żadnego kontraktu, ale cieszymy się, że innym podoba się to, co robimy, a jeszcze jeśli dzięki temu, że nasza twórczość pojawi się w filmie, ma nas usłyszeć ktoś nowy, to czemu nie? ED, MN: Z jakim muzykiem chcielibyście zagrać koncert albo nagrać wspólną płytę? TM: W naszym zespole każdy lubi inną muzykę i chyba właśnie dlatego to, co robimy, wychodzi tak fajnie i tak ciekawie – każdy kawałek jest trochę inny. Jeśli mielibyśmy odpowiedzieć, to chyba... no nie wiem...

grać wspólnej piosenki, mogliby zagrać przed nami. JK: Albo po nas. TM: Albo po nas [śmiech]. JK: Raz supportowała nas pani Markowska… Przez przypadek, ale to zawsze support. Nawet nas zapowiedziała, naprawdę było fajnie. O, i zapowiadał nas też pan, który prowadził Od przedszkola do Opola, to jest „fejm” dopiero. TM: Nie no, ale z kim chciałbyś zagrać? Pewnie Slash, co? JK: Nie, ja to bym chciał z jakąś polską gwiazdą... TM: Maryla Rodowicz! JK: Jakaś, nie wiem, Irena Santor albo ktoś. TM, JK: Krzysztof Krawczyk! TM: Jednomyślnie. JK: Ja wiem z kim. Ze Sławomirem. Ze Sławomirem albo z Braćmi Figo Fagot... Albo Krzysztof Krawczyk. Ale że wiem, że chłopaki nie chcieliby ze Sławomirem, to chyba jednak z Krawczykiem. [śpiew:] „Parostatkiem w piękny rejs...” ED, MN: Wasze najnowsze odkrycie muzyczne? TM: Ja odkryłem ostatnio Babymetal z Japonii. Jak to usłyszałem, to się zakochałem.

JK: Koniec Świata chyba, nie?

JK: A ja? Moje najnowsze odkrycie, to wiesz jakie? [śpiew:] „Orki. Orki z Majorki...”. Tak, Orki z Majorki, ja kocham tę piosenkę, jest cudowna.

TM: Maleo Reggae Rockers albo właśnie Koniec Świata, tak. To są dwa zespoły, z którymi chciałbym w ogóle na scenie zagrać. Nie musiałbym nawet

TM: Żeby nie było, to jest autentyczna piosenka. W internetach ją znaleźliśmy, oczywiście, i się zakochaliśmy. W muzyce łatwo się zakochać, łatwiej

strona 8

niż w kobiecie. Bo ona się nie opiera. JK: Tak, w muzyce łatwiej się jest zakochać niż w kobiecie. Łatwiej ściągnąć empetrójkę niż gacie [śmiech]. ED, MN: Jakie jest najgłupsze pytanie, które usłyszeliście w wywiadzie? TM: Pytanie o to, czy można kupić naszą płytę [śmiech]. My się śmiejemy, bo gramy, gramy i nie możemy wydać płyty. JK: Tak. I chcemy, żeby nasza płyta nazywała się The Best Of albo Nie ma czasu, nie ma możliwości [śmiech]. TM: Śmiejemy się, ale nie wiem. Mnie nauczyciel polskiego zawsze powtarzał, że nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi. JK: Ja miałem takie głupie pytanie – kiedyś na imprezie ktoś do mnie podszedł i pyta, czy lubię słuchać muzyki. Nie, jestem głuchy i jak ptak ćwierka, to wyciągam wiatrówkę i go zabijam, nie słucham w ogóle. TM: W Międzyzdrojach też o to zapytali: „Czy lubicie słuchać muzyki?”. Nie, zagraliśmy piętnaście minut temu koncert, ale nie lubimy. ED, MN: Kiedy poczujecie się spełnieni muzycznie? JK, TM: Chcielibyśmy nagrać długogrającą płytę, która byłaby dostępna w całej Polsce, pojechać w trasę koncertową po kraju, tak dosłownie, przez miesiąc, dzień po dniu, oraz zagrać na głównej scenie Przystanku Woodstock. To byłoby najwspanialsze doświadczenie muzyczne, jakie tylko może sobie wyobrazić młody artysta. ED, MN: Dziękujemy za rozmowę.


ińskie point Namiary do zespołu Pół Całego Keczupu: Mikołaj telefon: 731615055 / 793043353 email: polcalegokeczupu@gmail.com

Anna Sobolewska

KREWNI I ZNAJOMI BURTONA

W

czasach, kiedy filmy dla dzieci często charakteryzuje recykling doskonale znanych i oklepanych idei, a same produkcje wykalkulowane są przede wszystkim na zarabianie pieniędzy, łatwo stracić można wiarę w oryginalne i pełne magii realizacje dla najmłodszych. Bardziej od ciekawej fabuły czy unikalnej warstwy graficznej liczą się krzykliwe, często ocierające się o chamstwo dialogi, obowiązkowo z lepszej lub gorszej jakości nawiązaniami do kultury popularnej, nieraz będące natrętnymi odniesieniami do kultowych tekstów z innych (zwykle dużo popularniejszych) animacji. Nie jestem pewna, czego takie bajki miałyby dzieci uczyć i dlaczego dzieci miałyby chcieć je wspominać jeszcze wiele lat później (wszyscy wiemy że wybrane bajki np. Disneya pozostają z nami na zawsze). Można powiedzieć wprost: od czasów pierwszego Shreka, kiedy odkryto, że film animowany można zrobić dla dużych i małych (czyli od dobrych kilkunastu lat), kolejne produkcje próbują dorównać tej z zielonym ogrem na plakacie. W efekcie niewiele jest filmów dla dzieci, które bronią się nie cynicznym humorem, a tym, co w baśni

najważniejsze: historią, która potrafi oderwać od rzeczywistości widza w każdym wieku, która potrafi młod-

film ten przypomina mi do pewnego stopnia jedną z najlepszych animacji studia Miyazakiego, Spirited Away:

szego odbiorcę czegoś nauczyć, zaś starszemu przypomnieć o czymś, co może kiedyś umiał i zapomniał. Cudownym wyjątkiem są tu fantastyczne animacje japońskiego studia Ghibli. Do tej listy chciałabym dodać również hiszpańską Nocturnę. Fabuła filmu jest cudownie prosta i romantyczna w porównaniu z pełnymi akcji animacjami przedstawionymi choćby w ramach tej edycji festiwalu. Główny bohater, mały Tim, mieszka w sierocińcu. Ponieważ panicznie boi się ciemności (przez co jest wyszydzany przez resztę dzieci), co noc wbrew regułom otwiera okiennice, by zasnąć w świetle swej ukochanej gwiazdy Adhary. Kiedy złośliwi koledzy zabierają mu troskliwie ukrytą gałkę od okiennicy, Tim udaje się na dach budynku, gdzie na jego oczach cudowna gwiazda znika, a w jej ślad idą inne. Spotkany Pasterz Kotów, który czuwa nad snem dzieci, zgadza się mu pomóc przywrócić blask gwiazdom pod warunkiem, że potem grzecznie wróci do łóżka. W ten sposób obaj wyruszają w podróż po Nokturnie – fantastycznym świecie, w który przemienia się nocą dobrze znane Timowi miasto. Pod względem fabularnym

w Krainie Bogów z 2001 roku (nagrodzoną zresztą pierwszym w historii Oscarem dla japońskiego anime). W każdym z tych filmów bohater(ka) musi wyruszyć do fantastycznej krainy, istniejącej równolegle do naszego świata (Krainy Bogów w filmie Miyazakiego i tytułowej Nokturny), by przy pomocy potężnej istoty odwrócić zakłócony porządek świata (Chihiro ze Spirited Away musi uratować rodziców przemienionych w świnie, zaś Tim z Nocturny – znikające z nieba gwiazdy). Podobnie jak Krainę Bogów, Nokturnę zamieszkują stworzenia wprost z sennych marzeń, dziwne i niepokojące. Przywodzą one na myśl nie tylko bohaterów Miyazakiego, ale też twórczość Tima Burtona, u którego zdeformowane postaci są jednym ze znaków rozpoznawczych. Duch Burtona widać zresztą w tym filmie na każdej płaszczyźnie, również w monumentalnej, ekspresjonistycznej architekturze Nokturny, obecności elementów steampunkowych, a nawet zapadającej w pamięć, naprawdę pięknej muzyce. Powiedziałabym wręcz, że to najbardziej burtonowski film, którego autorem nie jest Burton, jaki w życiu widziałam. Nie jest to by-

strona 9


bezpłatny dziennik festiwalowy najmniej przytyk: animacja ta, mimo wyraźnych nawiązań, jest jednym z najbardziej oryginalnych obrazów filmowych, jakie w ostatnim czasie obejrzałam. Wisienką na torcie jest piękno użytej tradycyjnej animacji, co w erze wszechobecnej grafiki 3d jest czymś ożywczym. Jeśli w ogóle miałabym coś zmienić w tym seansie, to nie film, który jest wzorcowym przykładem animacji dla najmłodszych, a porę jego wyświetlania. Film o miłości do gwiazd powinien być wyświetlony wieczorem, zwłaszcza, że wczoraj przypadała Noc Spadających Gwiazd. Co prawda z powodu pogody nie można było ich dostrzec, ale może to tylko dowód na to, że Nokturnie ponownie potrzebna jest pomoc?

Dobrawa Skrycka

KAŻDY MA SWOJĄ GWIAZDĘ

T

im, bohater filmu Nocturna, to chłopiec mieszkający bez rodziców, za to otoczony rówieśnikami. Wszystkie dzieci bawią się razem, kłócą, rozmawiają – normalka. Jedynym wyjątkiem jest główny bohater. Chłopiec nie bawi się z innymi dziećmi. Jest samotnikiem, a w dodatku boi się ciemności. Śpi sam na piętrowym łóżku, zawsze ostatni kładzie się spać. Gdy zapada zmrok, Tim przesuwa swoje łóżko pod zasłonięte okno. Wyjmuje spod poduszki gałkę, wkłada ją w puste miejsce w okiennicy, przekręca i otwiera okno. Wtedy widzi to, co najbardziej lubi – gwiazdy. Jego ulubiona nazywa się Adhara. Jest to „jego

strona 10

gwiazda”, jak ją określa. Pewnej nocy, gdy Tim wychodzi na dach budynku, Adhara znika. Zrozpaczony chłopak wyrusza w podróż, aby ją odzyskać. Podczas niebezpiecznej przygody musi zmierzyć się z najokropniejszym wrogiem – własnym strachem. Bajka ta zdecydowanie różni się od disnejowskich produkcji, które mamy okazję oglądać na co dzień. To

ko wraca na właściwy tor. Mimo to fabuła wciąga i miło się ją ogląda. Reakcje dzieci na film były bardzo różne – starsze oglądały z zaciekawieniem, młodsze niestety tylko przeszkadzały. W Nocturnie swoją rolę, odegrały świetnie dobrana muzyka oraz niestandardowa animacja. Zamiast wielkich oczu i niemal prawdziwego wyglądu ludzie w filmie byli okrągli

jedna z tych opowieści, które pokazują, co jest w życiu ważne – przyjaźń, lojalność, również i odwaga. Początkowo Tim jest tak naprawdę tchórzem. W zakończeniu filmu zaś bawi się normalnie z innymi dziećmi i umie już pokonać strach. Wszystko jednak ma swoją cenę – tak było i w tym przypadku. Bohater musi stawić czoło przeciwnościom losu, które przetestują jego wytrzymałość i cierpliwość. Nocturna różni się od większości filmowych bajek. Pokazuje, co dzieje się, kiedy idziemy spać. W nocy (tak jak w filmie) nie ma przypadków. Każde skrzypienie gałązki, każdy szmer i każda kropla deszczu spływająca po rynnie jest zaaranżowana przez tak zwanych „nocnych pracusiów”. Budzimy się rozczochrani nie przez przypadek, nie możemy znaleźć skarpety (przecież jeszcze wczoraj tu była!) z czyjejś winy. Całe życie nocne jest odtwarzane wg pewnego scenariusza napisanego przez władcę nocy – Pana Mokę, który jest bardzo zajęty… piciem kawy. Film oczywiście musi skończyć się happy endem. Tim pokonuje strach, gwiazdy znów świecą i wszyst-

i niedoskonali, ale myślę, że właśnie o to chodziło reżyserom – Victorowi Maldonado i Adrii Garcii. Mnie osobiście najbardziej podobały się koty – tajemnicze, z długimi, wijącymi się ogonami. Film jest naprawdę dobry i wart obejrzenia – polecam każdemu, kto nie ma ochoty dzień w dzień oglądać ze swoimi dziećmi Barbie albo Scobby – Doo. Liczę na kolejne takie trafienia, jeśli chodzi o filmy dla młodego widza.

Tomasz Rachwald

SENSACJE XXI WIEKU

M

uszę wyznać, że mam pewną słabość do filmów Patryka Vegi. Po brawurowym Pitbullu kariera tego specjalisty od brutalnych opowieści o twardych jak granitowe płyty jednostkach o psychice wyniszczonej pracą na granicy prawa i moralności


ińskie point na jakiś czas się załamała. Osoba, która uznała, że reżyser o jego ciężkiej ręce powinien kręcić rodzinne komedie, powinna wisieć za błąd wskazany na zeszłorocznej ceremonii rozdania Węży. Nawet Vega w słabszej formie miewa jednak bardzo interesujące momenty, co udowadnia również powszechnie odrzucony przez krytykę Hans Kloss. Stawka większa niż

i korupcji polskich elit, losów pojawiającego się w teoriach spiskowych „seryjnego samobójcy” i dodatkowo poigrać z wizerunkami polskich polityków. Opisywany film jest, wbrew pozorom, zupełnie niepolityczny. Opisać za to go można w kategoriach nieoczekiwanej, a świetnej zabawy, jeśli tylko gustuje się w politycznych thrillerach

śmierć – istotnie nierówny i niezbyt sensowny, jednak w najlepszych swoich scenach ze smakiem pogrywający z estetyką kampu. Wystarczy spojrzeć na rolę Piotra Adamczyka. Aktor, który „pozostał papieżem” w roli Hansa Brunnera, mrocznego arcywroga polskiego szpiega, w oryginalnym serialu z klasą odegranego przez Emila Karewicza, w nowej interpretacji nabrał perwersyjnych tonów, zaś starania Adamczyka, aby skopiować tylnojęzykowe „l” aktora urodzonego w Wilnie są zupełnie absurdalne i, biorąc pod uwagę, że obaj aktorzy grali oficera SS, prześmieszne – nie może to być przypadek. Takie drobiazgi świadczą o tym, że Vega rozumie konwencję filmu sensacyjnego i świadomie ją przekracza dla przyjemności widza i własnej. Świetnie wyszło mu to w Służbach specjalnych – produkcji bawiącej się oczekiwaniami widza co do filmu mającego, jak plotkowano, ujawniać sensacyjne kulisy skrajnego zepsucia

gore. Nie należy Służb specjalnych mylić z filmami takimi jak Szpieg czy JFK – wysmakowanymi opowieściami o samotności pracownika wywiadu lub zaangażowanych politycznie whistleblowerów. Trochę bliżej mu do Trzech dni kondora, albo i Zimowego Żołnierza, drugiej część serii o Kapitanie Ameryka ze studia Marvela. Z adaptacji komiksu autor bierze przerysowanie do granic nieprawdopodobieństwa opisywanych sytuacji. Reżyser pozornie pokazuje naszą współczesność, zarazem jednak z postaciami i sytuacjami, które możemy kojarzyć z życia politycznego naszego kraju wyczynia niewiarygodne wygibasy służące maksymalizacji przyjemności widza. Chcielibyście zobaczyć w kinie, jak tajny agent kroi piłą łańcuchową ciało nielubianego przez was polityka? Proszę bardzo, Patryk Vega dostarcza. Z filmem z Robertem Redfordem skojarzyć można obecne w tej produkcji, uwierające odczucie pewnej nieadekwatności otaczającej

nas politycznej rzeczywistości, która jednak nie przemienia się w protest, a w rozrywkę. Film czerpie też z formuły sensacyjnych pseudo-dokumentów. Vega posługuje się w scenariuszu gigantyczną liczbą wyrażeń slangowych, które byłyby niezrozumiałe bez towarzyszących obrazowi wyjaśnień. Pojawiają się one na ekranie w formie najprostszej z możliwych, zarazem oryginalnej dla popularnej fabuły i dodatkowo jeszcze oddalającej szansę na wczucie się w intrygę. Co drugiemu zdaniu wypowiedzianemu przez któregokolwiek z bohaterów towarzyszy mianowicie przypis wyjaśniający jego znaczenie – niedługi napis wyświetlany na ekranie. Możemy się przez to czuć jak w programie Bogusława Wołoszańskiego – nie ma najmniejszych szans na wniknięcie emocjonalne w film. Można co najwyżej doznać rozbawienia udanym dowcipem bądź podziwu dla wyjątkowo cynicznej zagrywki któregoś z bohaterów, lecz ponadto można jedynie liczyć na zgrabne wiązanki kurw maci Janusza Chabiora lub przezabawne przebieranki któregokolwiek z głównych bohaterów. Jeśli więc film nie działa na poziomie emocji, to przynajmniej można go docenić na poziomie udanego poprowadzenia trzech głównych wątków, powiązanych z losami głównych bohaterów. Można pochwalić tu zarówno Vegę-scenarzystę, jak i aktorów: Olgę Bołądź, Janusza Chabiora i Wojciecha Zielińskiego. Inna sprawa, że poza pierwszym planem niewiele wątków, bohaterów i aktorów sprawiało sensowne wrażenie – najważniejsza dla Służb trójka współdziała bez zarzutów. Vega poświęcił widać dość dużo wysiłku, aby skonstruować interesujące historie i zwroty losów osób, z perspektywy których oglądamy rozpad, składanie na nowo oraz ponowny rozpad polskich służb

strona 11


bezpłatny dziennik festiwalowy wywiadowczych. Olga Bołądź z werwą odtwarza rolę przypominającą szeregową Vasquez z drugiej części Obcego – hipermęskiej kobiety z odautorskim dodatkiem Vegi w postaci bolesnej traumy i fobii. Wielki Chabior lśni jako doświadczony agent, wielokrotny zabójca, cyniczny i wulgarny brzydal, który dba o wewnętrzną równowagę będąc przykładnym mężem. Zieliński wreszcie odgrywa największego w tym towarzystwie idealistę, zmagającego się z osobistą niechęcią do polityka konserwatywnej partii, który ujawnił listy agentów WSI, i nabytym w Afganistanie wstrząsem pourazowym. Doskonale narysowane postaci agentów zabijających na zlecenie osoby wskazane im jako wrogowie państwa ratują Służby specjalne przed obojętnością widza. Ogromnie żal, że poza bardzo dobrze zbudowanym pierwszym planem nic w filmie nie wypada przekonująco – ani karykaturalna charakteryzacja aktorów grających znanych polityków, ani wypowiadający swoje kwestie aktorzy drugiego i dalszych planów, których jakoś nikomu nie zachciało się przypilnować. Co najbardziej satysfakcjonujące, Vega dał na zakończenie. Opowieść o brudzie i obrzydliwych uczynkach robionych, jak się może zdawać, w imię wyższego dobra, w finale ostatecznie zarywa nosem w błoto smacznego cynizmu. „Wszystko śmierdzi”, powiedział kiedyś komornik, bohater jednego ze słabszych filmów Feliksa Falka. Reżyser Wodzireja przy tym traktował diagnozę śmiertelnie poważnie i szukał odkupienia. Vega, jak Cecil B. DeMille, pławi się w zepsuciu, a jego morały są wątpliwe.

strona 12

środowe popołudnie, tuż po pokazie najnowszego dzieła Patryka Vegi – Służby specjalne, odbyło się spotkanie z grającym w filmie jedną z głównych ról Januszem Chabiorem. Aktor przybył do Ińska nie po raz pierwszy. Na początku, zapytany przez prowadzącego spotkanie o swoją rolę, odpowiedział wymijająco, że chce uniknąć opisywania tego, co przed chwilą wszyscy widzieliśmy

z podobieństwem bohaterów Służb... do rzeczywistych osób. Aktor odpowiedział znów wymijająco, że należałoby o to zapytać reżysera. Stwierdził jednak, że jeśli chodzi o kwestie polityczne, to „wszyscy nabrali wody w usta, łącznie z postaciami, do których podobne są te obecne w filmie”. Przy pytaniu o scenariusz aktor zdradził, że współpraca nad nim zaczęła się na długo przed realizacją filmu, a specyficzny język, jakim posługują się bohaterowie, jest po prostu „wzięty z życia”. Podobno Patryk Vega napisał tekst na podstawie autentycznych relacji byłych oficerów. Wśród pytań znalazły się również te dotyczące współpracy z Agatą Kuleszą oraz o przygotowanie do roli. Chabior, opowiadając o realiach realizacji tego typu filmów w Polsce podsumował, że „to, co za drogie się odrzuca, na koniec zostają gumofilce”. Stwierdził też, w odpowiedzi na liczne wzmianki na temat wulgaryzmów, że film idzie „z duchem czasu” i stara się wiarygodnie oddawać polski sposób wysławiania się, nie pełniąc przy tym funkcji dydaktycznej. Aktor podzielił się też z widownią swoimi wyobrażeniami na

na ekranie. Dodał też, że czeka na pytania od publiczności, a ta, wyraźnie poruszona, wystrzeliła „jak z armaty.” Pierwsze pytanie, które padło z widowni, dotyczyło kwestii związanych

temat roli agenta specjalnego. Przed rozpoczęciem zdjęć liczył, że będzie mógł grać w porządnym garniturze i był zawiedziony, gdy reżyser zaoferował mu w zamian „kurtkę ze skóry ko-

Aleksandra Kubacka

I TAK WSZYSCY BĘDZIEMY OSZUKANI. RELACJA ZE SPOTKANIA Z JANUSZEM CHABIOREM

W


ińskie point nia, wełnianą czapkę i kiepskie buty”. Na pytanie o cyniczny zwrot akcji pod koniec filmu aktor odpowiedział cytatem ze sztuki Sprzedawcy gumek: „i tak wszyscy będziemy oszukani”. Zwrócono uwagę, że postać grana przez Chabiora sprawia wrażenie najbardziej cynicznej spośród bohaterów filmu. Gość odparł, że cynizm jest szczególną mądrością i w przypadku pracy w służbach specjalnych, stanowi rodzaj bariery ochronnej. Na pytanie, czy podoba mu się, że przylgnęła do niego etykieta czarnego charakteru, aktor stwierdził, że nie lubi jednoznacznych postaci, zdecydowanie bardziej woli grać ludzkich bohaterów, trochę czarnych, a trochę białych. Z widowni padł szereg propozycji ról: „kobiety wolałyby widzieć pana w roli Casanovy!” – zasugerował Płonący Wieżowiec. W istocie Janusz Chabior mógłby stworzyć bezprecedensową kreację Casanovy, który grilluje cukinie.

KTO MIAŁ FAJNIEJSZĄ LEWĄ NOGĘ? Z Januszem Chabiorem rozmawia Kamil Jędrasiak

K

amil Jędrasiak: Obok filmu Służby specjalne, który mieliśmy dziś szansę obejrzeć, powstaje miniserial o identycznej tematyce. To nie jest pierwszy taki projekt, w którym bierze pan udział. Przerabianie filmu kinowego na format serialu telewizyjnego dotyczyło między innymi Odwróconych, towarzy-

szących Świadkowi koronnemu. Czy przygotowania do roli w takim projekcie, obejmującym jedną zwartą, zamkniętą historię ograniczoną ramami czasowymi typowymi dla pełnometrażowego filmu oraz drugą, bardziej rozbudowaną w formie serialu, wymagają dużo więcej pracy? Janusz Chabior: Nie, w końcu to jest już praktycznie gotowa postać. Cały kręgosłup postaci gotowy, pozostają nowe historie, nowe bajki, nowe ballady do zaśpiewania przez danego bohatera. Jeśli materiał jest ciekawy,

to można tylko z wielką przyjemnością spróbować go rozwijać dalej. KJ: Jak bardzo różni się praca nad filmem czy serialem w porównaniu z pracą nad teledyskiem? Mówię tu o DEFTO Jamala, gdzie pojawia się krótki, minimalistyczny w formie fabularyzowany prolog, w którym pan wystąpił. JC: Teledyski są pewnymi „strzałami”, nie tworzy się postaci bohatera, który ma swoje narodziny, rozwój i dalsze życia po śmierci. W przypadku pracy z Jamalem były to dwie czy trzy godziny pracy. Wchodzi się przed

kamerę po rozmowie o tym, jak ma mniej więcej wyglądać efekt i przystępuje się do pracy. Całą tę resztę bez mojego udziału robili dwa tygodnie. W przypadku teledysku dla Goorala mieliśmy duże możliwości: pojechaliśmy do Lizbony, siedzieliśmy tam tydzień i nakręciliśmy teledysk, który wygląda, jakby był fragmentami jakiegoś większego filmu. Także tutaj nie ma zasady. Przy okazji Nie ma cwaniaka na warszawiaka byłem na planie, powiedzmy, pół godziny. Garlicki usiadł mi na kolanach, pokiwaliśmy się trochę i tak ta część teledysku powstała. Czasami trzeba budować bo-

hatera, szukać, dlaczego robi to, dlaczego robi tamto, a tu jest to po prostu wizja obrazu do muzyki. KJ: Co decyduje o tym, że aktor taki jak pan decyduje się na rozpoczęcie pracy przy teledysku? Chęć poszukiwania nowych doświadczeń? JC: Przygoda. Ciekawie jest zobaczyć, jak wygląda taka praca. Na pewno zgodziłbym się na niektóre szybkie propozycje, jeśli ktoś by mi gwarantował jakość. To zawsze fajna przygoda, lecz nie z każdym chciałoby się przepłynąć rowerem po jeziorze.

strona 13


bezpłatny dziennik festiwalowy KJ: Skoro już mówimy o odmawianiu, to czy jest jakaś rola, której pan nie przyjął, a później zastanawiał się, czy to była dobra decyzja?

iedy wyobrazimy sobie kobietę, która niedawno opuściła obóz koncentracyjny w Auschwitz, prawdopodobnie nie będzie ona ubrana w wydekoltowaną czerwoną sukienkę przed kolano. Nie będzie też miała świeżo ufarbowanych włosów, pełnego makijażu, a na stopach modnych butów z paryskiego butiku. Są rzeczy, których pewnie byśmy do niej nie powiedzieli, na przykład: „Mała, ale wyrosłaś!”. Okazuje się, że jednak nie dla wszystkich jest to takie oczywiste. Nelly Lenz niedawno opuściła obóz koncentracyjny. Udało jej się

nastąpić później w gabinecie chirurga plastycznego sceny dowiadujemy się, że seria operacji pozwoli na zrekonstruowanie jej zmasakrowanej w obozie twarzy. Lekarz stwierdzi wręcz, że po wszystkim będzie mogła wyglądać jak tylko zechce, nawet jak gwiazda filmowa. Nelly powie mu, że chce wyglądać tak, jak wyglądała wcześniej. Z czasem zrozumiemy, że powiedziała tak, ponieważ zamierza odnaleźć swojego – jak ma nadzieję – wciąż żywego męża i zachować wygląd z czasów, kiedy byli razem szczęśliwi. Johnny, bo tak ma na imię mąż bohaterki, rzeczywiście żyje. Pracuje w klimatycznym barze w amerykańskiej strefie powojennego Berlina. Światła neonów, ciemne uliczki, bohaterowie snujący się po mieście w szarych prochowcach, wyraźnie skrywający jakąś tajemnicę – tak reżyser portretuje powojenne Niemcy i robi to w sposób przywodzący na myśl niezły film noir. Kobiecie udaje się odnaleźć mężczyznę. Choć niedawno dowiedziała się od przyjaciółki, która wzięła ją pod swoje skrzydła, że to prawdopodobnie za sprawą męża trafiła do obozu koncentracyjnego, nie wierzy w jego winę i wciąż myśli tylko o nim. Jest wiele cech, po których możemy rozpoznać bliską nam osobę, innych niż sam wygląd. Trudno za-

przeżyć próbę wykonania na niej egzekucji, została jednak oszpecona. Kiedy pierwszy raz widzimy ją na ekranie, ma zabandażowaną głowę. Z mającej

pomnieć głos kogoś, z kim było się blisko; nie sposób wyrzucić z pamięci charakterystycznego dla niego zestawu min i gestów, a nawet zapachu.

u ręki. Zawsze z ciekawością czekam na spotkania i propozycje, którymi będę zadziwiony. KJ: Dziękuję za rozmowę.

JC: Myślę, że nigdy mnie intuicja nie myliła. KL: Czyli wszystkie wybory były trafne.

Natalia Szeligowska

JC: Tak, chyba tak, na to wychodzi.

CZERWONA SUKIENKA I BUTY Z PARYŻA

KJ: Współpraca z którym reżyserem stanowiła dla pana największe wyzwanie? JC: Odpowiem tak: każda praca przed kamerą jest olbrzymim wyzwaniem i tutaj trudno powiedzieć, że u kogoś było gorzej, u kogoś lepiej, bo to nic nie znaczy. Jeżeli się poważnie traktuje swoją pracę, to każde spotkanie jest mega ważne. Klasyfikacja, czy ktoś miał fajniejszą lewą nogę, czy nie miał włosów w prawej dziurce w nosie to w ogóle nie ma znaczenia. KJ: Chciałbym zwrócić uwagę na etykietę, którą często przykleja się aktorom – aktor charakterystyczny. Czy ma pan poczucie, że w związku z nią jest pan obsadzany w określonych rolach? Z reguły są to mroczni bohaterowie, nawet jeśli mają jakiś dodatkowy rys humorystyczny. Większość z nich ma pewien sekret, jest trochę brutalna, ma za sobą mroczną historię. Czy po prostu odrzuca pan propozycje, które odbiegają jakoś od tego wizerunku? JC: Pięknie to powiedziałeś. I to jest satysfakcjonujące, że dane postaci są tak bogate i złożone, by widzom to wystarczało. Ale jeśli pojawi się producent, który zaproponuje coś kompletnie odmiennego, czego w życiu nie robiłem, to ucałuję mu mały palec

strona 14

K


ińskie point Mogłoby się wydawać, że mąż-pianista, któremu zdarzało się występować na scenie razem z żoną-śpiewaczką, dobrze zna jej głos. Johnny jednak nie rozpoznaje kobiety. Choć jej twarz wydaje mu się podobna do twarzy żony, nie przychodzi mu na myśl, że to może być ona (jednak jej dawni znajomi i rodzina nie będą już mieli takiego problemu i rozpoznają ją bez problemu). Niczego nieświadomy, wpada na szatański pomysł – proponuje kobiecie, żeby podszyła się pod jego, jak mu się wydaje, zmarłą żonę i pomogła mu zdobyć spadek po jej rodzinie. Mistyfikacja nie może się nie udać. Skorzystają na tym oboje: on zgarnie majątek, a jej odpali działkę. Wyjątkowo dziwne jest wyobrażenie Johnny’ego o tym, jak wygląda człowiek, który dopiero co opuścił obóz koncentracyjny. Każe paradować Nelly w czerwonej sukience i butach z Paryża – miasta, w którym kiedyś byli razem. Mówi, że nikogo nie będzie interesować jej obozowa przeszłość, znajomi i rodzina jego byłej małżonki chcą Nelly w wersji sprzed obozu. „Kiedy wuj cię zobaczy, pewnie powie: «Mała, ale wyrosłaś!»”. Relacja bohaterów przypomina związek sadysty z ofiarą o skłonnościach masochistycznych. Co prawda, nie jest on świadom tego, jak bardzo znęca się nad kobietą; być może chce, żeby Nelly przypominała swoją młodzieńczą, a nie zbrukaną przez obozowe doświadczenia, wersję. Czyżby czuł się odpowiedzialny za piekło, przez które przeszła? Kobieta nie przerywa tej farsy i daje się dręczyć, może sama też chce wrócić do tego, co już było. Pomijając szereg wizualnych poszlak, o których już wspominałam, Johnny’ego ani przez chwilę nie zastanawia, kobieta tak dobrze imituje pismo jego zmarłej małżonki oraz jak to możliwe, że z zamkniętymi oczami potrafi się podpisać tak samo, jak ona. Nie wiadomo też, dlaczego Nelly decyduje się nie mówić mu, że

tak naprawdę jest jego żoną. Czemu przedstawia się jako Esther i daje się wciągnąć w głupią gierkę? Wydawałoby się, że ktoś, kto niedawno przeszedł przez piekło holokaustu, nie będzie miał do czegoś takiego głowy. Można by pomyśleć, że to wszystko po to, żeby przetestować jego uczciwość, którą inni podali już w wątpliwość, a nawet przedstawili na to racjonalne dowody. To jednak nie może być to, bo kobieta zdaje się ślepo wierzyć w czystość jego intencji. Czemu więc wystawia go na próbę? Pani, która siedziała za mną w Jaskini Zapomnianych Snów zaraz po sensie powiedziała do swojego towarzysza, że ona ją (bohaterkę) rozumie, bo sama też chciałaby się dowiedzieć, co o niej mówi jej mąż, jak ją wspomina i które historie o niej opowiada. Wydaje mi się to najbardziej racjonalnym uzasadnieniem tego, co dzieje się na ekranie. Dziwne jednak, że dotyczy to kogoś, kogo z mężem rozdzieliło obozowe piekło. Wydawać by się mogło, że ktoś taki zechce od razu rzucić się w ramiona swojego ukochanego, któremu przecież bezgranicznie ufa. Tym bardziej, że od momentu opuszczenia obozu myśli tylko o nim. Nawet wtedy, kiedy przyjaciółka zdradza jej, że to prawdopodobnie jej mąż stoi za tym, że trafiła do obozu, na ustach kobiety pojawia się uśmiech, bo mowa wszak o jej ukochanym. Zupełnie niejasne są motywy działania bohaterów, nie zadbano o wiarygodność filmowych zdarzeń, ani o odpowiednie zbudowanie napięcia. Bohaterowie szybko przechodzą do działania. Ot tak, Johannes (bo teraz używa niemieckiej wersji imienia) łapie za ramię kobietę z baru, która przypomina mu żonę, zabiera ją do obskurnej piwnicy w swoim domu, od razu wprowadza w arkany zaplanowanego przez siebie planu i zabrania jej komukolwiek się pokazywać. Szybkie przejście do rzeczy to pójście na łatwiznę ze strony reżysera, który nie musi

przejmować się tym, jak poprowadzić widza przez rozgrywające się na ekranie wydarzenia. Pozostaje wreszcie samo znaczenie tytułu filmu – Feniks. To jednocześnie nazwa baru, w którym pracuje Johnny oraz nieco wyświechtana metafora. Wiadomo: bohaterka się odradza, zrekonstruowano jej twarz, a ona krok po kroku próbuje zrekonstruować samą siebie. Czy dozna odrodzenia? Czy odzyska siłę? Wróci do tego, co było wcześniej? Nie wiadomo. Trudno też określić gatunek filmu Christiana Petzolda. Dramat, thriller, film czepiący z konwencji noir, czy może z Hitchcocka? Po trochu to wszystko. Ostatecznie jednak dla mnie to typowo hallmarkowski melodramat.

Maja Nowakowska

ODWRÓCIĆ KOTA OGONEM

C

zesi zdają trzymać się z dala od wielkiej polityki i zajmować się tym, co dzieje się na ich podwórku. Małe miasta, mali bohaterowie, bez zbędnej martyrologii, krzyków, wyrywania sobie włosów z głowy. Z południowym sąsiadem kojarzy się również coś, co jest niczym ich sztandar narodowy: piwo, piweczko, browarek, złoty napój. Wszystkie powyższe elementy, wykorzystane z pełną świadomością znajdziemy w Starcach na chmielu, filmie w reżyserii Ladislava Rychmana. Obraz ten to kinofilska ciekawostka z 1964 roku, najlepszy czeski musical, jak głosi plakat. Młodzież szkolna pracuje przy zbiorze szyszek chmielowych. Działają kolektywnie

strona 15


bezpłatny dziennik festiwalowy Aleksandra Kubacka

WAMPIRZE SPRAWY

P

dla dobra ogółu, razem jedzą posiłki i śpią we wspólnej sali. Dyskretną pieczę nad tym, aby wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku, sprawuje pedagożka. Wszystko jest pięknie, praca nie męczy, tylko sprawia przyjemność, wszyscy kochają swój kraj i chcą przyczynić się do jego rozwoju. Po chwili jednak na pierwszy plan wybija się wątek miłosny. Z pozoru całkiem banalna historia, a jednak diabeł tkwi w szczegółach. Filip jest zakochany w Hance. Nie on jeden, bowiem uczuciem do dziewczyny pała również Honsa. Pierwszy z nich jest brygadzistą, nie należy go jednak posądzać o bycie przodownikiem pracy, w rodzaju na przykład bohaterów filmów socrealistycznych. Oj, co to, to nie! Chłopak jest nieśmiałym i romantycznym dżentelmenem, który recytuje Hance poezję Seneki. Zjednuje sobie tym jej serce. Honsa jest natomiast jego przeciwieństwem: typem cwaniaczkowatego osiłka umiejącego pracować jedynie mięśniami. Tak więc Hanka wybiera intelekt zamiast siły fizycznej, prawość zamiast kombinatorstwa, wybiera wreszcie niepopularnego, nieco zdziwaczałego indywidualistę, który chadza własnymi ścieżkami i nie śpi razem ze wszystkimi w zbiorowej sali. Filip odnosi absolutne zwycięstwo i nawet kiedy zostaje wydalony z obozu, to Honsa może

strona 16

jedynie mu zazdrościć. Warto również zwrócić uwagę na pedagożkę, która potrafi złożyć samokrytykę, przyznać się, że zrobiła coś źle i nie traktować swoich podopiecznych z wyższością Próbuję sobie wyobrazić podobny schemat obecny w polskim kinie tamtych lat i nie mogę. Nie da rady. Rychman cały czas puszcza do widza oko. Przecież nie można brać na poważnie trzech gitarowych grajków ubranych na czarno i noszących okulary przeciwsłoneczne, których postępowanie przywodzi na myśl hiperbolę zachowań gwiazd muzyki rozrywkowej. Pełnią oni w filmie rolę narratora, rozpoczynają i kończą opowiadaną historię oraz stanowią według mnie kwintesencję dowcipu w tym filmie. Reżyser sprytnie bawi się konwencjami filmowymi, wywracając je do góry nogami. Żartuje sobie z socrealistycznych schematów, ze swobodnym podejściem traktuje również formę musicalu. Zanim widz się obejrzy, już zostaje wpuszczony w maliny. Wszystkie te czynniki sprawiają, że otrzymujemy coś innego niż na początku oczekiwaliśmy. Odrobina absurdu oraz odrzucenie sztampowości sprawiają, że humor Rychmana jest mi bardzo bliski.

rzemielony przez popkulturę motyw wampira wychodził mi już uszami w momencie, gdy usłyszałam o Co robimy w ukryciu. Paradokument o wampirach? To nie może być dobre – pomyślałam. Znajomi zapewniali mnie jednak o świetnej zabawie podczas seansu. Zaryzykowałam więc i postanowiłam dać szansę twórcom z Nowej Zelandii, którzy być może mają do powiedzenia o krwiożerczych istotach coś nowego. Na szczęście okazało się, że znajomi mieli rację. Bohaterami Co robimy w ukryciu są wampirzy przyjaciele, mieszkający wspólnie w jednym domu na przedmieściach miasta Wellington. Każdy z nich jest przedstawicielem innej epoki, z czego wynika szereg nieporozumień między nimi. Najstarszy, mający 8000 lat Petyr, przypomina z wyglądu Nosferatu; Vladislav (862 lata) to klasyczny średniowieczny wampir, podobny do hrabiego Draculi; Viago, który ma 379 lat, jest romantycznym dandysem o niemieckich korzeniach; Deacon natomiast (183 lata) to buntownik, który nie dość, że jest wampirem, to jeszcze, na domiar złego, byłym nazistą. W filmie Jemaine’a Clementa i Taika Waititi (którzy, przy okazji, są odtwórcami głównych ról) nie zobaczymy żadnej standardowo kojarzonej z wampirami sztampy. Natomiast dowiemy się na przykład: jak zabezpieczyć podłogę przed zachlapaniem krwią, kto najbardziej nadaje się na ofiarę, albo do jakich klubów w Wellington wpuszczają krwiopijców. Czwórka przyjaciół opowie nam wszystko, co dotyczy codziennego wampirzego życia, ich spotkań towa-


ińskie point kluczenie. Pod płaszczykiem komedii obyczajowej o istotach z nadprzyrodzonymi zdolnościami skrywa się uniwersalna historia o przyjaźni i tolerancji.

Anna Sobolewska

rzyskich i rozterek miłosnych. Clement i Waititi nie roztkliwiają się nad wampirzym wyrafinowaniem. Za cel twórcy obrali sobie raczej demitologizację nieśmiertelnych istot oraz pastisz ich wizerunku. Oczywiście jest tu i spanie w trumnie, i picie krwi, i brak odbicia w lustrze, i problem nieśmiertelności – wszystko jednak zaprezentowane jako sztafaż o dużym komediowym potencjale. Scenografia i przedmioty, wyprane już ze znaczeń – trochę jak wypchane zwierzęta w domu bohaterów – są czymś w rodzaju gadżetów. Osobliwi lokatorzy, którzy zamieszkują dom, oprócz zwabiania do niego nieszczęsnych ofiar i wypijania ich krwi, prowadzą wszak całkiem zwyczajne życie, oparte na sprzeczkach o nieumyte naczynia i niezapłacone rachunki. Możliwość podglądania ich w domowych pieleszach daje nam paradokumentalna konwencja filmu, w myśl której ekipa filmowa dostaje pozwolenie na śledzenie, między innymi, przygotowań współlokatorów do corocznego balu wykluczonych przedstawicieli „sekretnych społeczności” (co przywodzi na myśl skojarzenia ze środowiskami LGBT, tu zastąpionymi przez wilkołaki, zombie, wampiry, itd.). Scena, gdy przypadkowo przemieniony w wampira nowy lokator – Nick chce powiedzieć o swojej

przemianie najlepszemu przyjacielowi nie bez kozery jawi się jako wampirzy coming out. Pomimo nowoczesnego kontekstu filmu, bohaterowie Co robimy w ukryciu są trochę staroświeccy, trudno odnaleźć im się w nowych czasach, pomimo że bardzo starają się w nie wpasować. Może właśnie z tego powodu sitcomowa stylistyka wydaje się czymś tak bardzo ożywczym dla filmu o nieśmiertelnych krwiopijcach. Co robimy w ukryciu to przykład kina postmodernistycznego: reżyserzy ciągle puszczają oko do widza, czy to przywołując filmowe cytaty, czy łamiąc barierę pomiędzy oglądającym a bohaterami, którzy są, tak samo jak oni, świadomi ogranych schematów i motywów kojarzonych z wampiryzmem. Motywy te ulegają tu twórczemu przetworzeniu, na przykład w scenie, gdy po transformacji w wampira głównym zmartwieniem Nicka staje się uporczywa świadomość, że nie będzie mógł już nigdy więcej jeść frytek. Ponadto motyw relacji z innymi grupami wykluczonych, takimi jak wilkołaki, zawiera w sobie dydaktyczny potencjał i stanowi coś w rodzaju apelu o uszanowanie odmienności. Figura wampira jest w przypadku filmu Clementa i Waititi tylko nośnikiem reprezentującym cechy oraz problemy takie jak inność i wy-

NA WAMPIRA Z KRZYŻEM (I PŁYNEM DO NACZYŃ)

M

otyw wampira jest obecny w kinie od ponad stu lat, podczas których, wydawać by się mogło, temat ten został przepracowany do znudzenia i nic nowego nie można już w tym zakresie wymyślić. Nic bardziej mylnego. Ostatnich kilka lat obfituje w filmy charakteryzujące się nowatorskim, oryginalnym ujęciem tematu, dekonstruujące postać legendarnego krwiopijcy. Warto wspomnieć przy tej okazji o szwedzkim Pozwól mi wejść, którego projekcja miała miejsce kilka lat temu podczas ILF, będącym połączeniem horroru, kryminału i kina społecznego, ukazującym ludzką, kruchą stronę wampiryzmu. W Tylko kochankowie przeżyją, najnowszym dziele Jarmuscha, który zarzuca pozornie nierozerwalny mariaż pomiędzy wampirem a kinem grozy, tworząc film wierny własnej stylistyce: nieśmiertelność służy tytułowym kochankom, Adamowi i Ewie, do niekończących się rozmów o muzyce, literaturze i historii. Nie doświadczymy w tym filmie kłów rozrywających gardła dziewic – zamiast tego bohaterowie popijają z kryształowych kieliszków, potajemnie kupowaną ze szpitali

strona 17


bezpłatny dziennik festiwalowy krew, niczym czerwone wino. W tym roku na ekrany kin weszły aż dwa ciekawe filmy wampiryczne: irański O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu Any Lili Amipour, w którym samotna wampirzyca w czadorze słucha muzyki, jeździ na deskorolce i poluje na nierozważnych nocnych marków, oraz

też całkiem zwyczajne gospodarstwo domowe, np. wykłócają się o niezmywanie zakrwawionych naczyń. Film w bardzo inteligentny sposób wyśmiewa mity i przesądy dotyczące wampirów, a także sprawnie żongluje nawiązaniami do wampirzych dzieł popkultury. Widać to już w wyglądzie poszczególnych postaci: Petyr to wy-

nowozelandzkie Co robimy w ukryciu w reżyserii Jemaine’a Clementa i Taiki Waititiego, które mieliśmy w środę okazję obejrzeć w kinie plenerowym. Jeśli na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, począwszy od Kronik wampirów Anne Rice, dokonywał się proces uczłowieczenia wampira, w Co robimy w ukryciu osiągnął on apogeum. Film jest poniekąd kontynuacją idei filmu Jarmuscha, który ukazywał życie codzienne wampirów. W przypadku nowozelandzkiej produkcji dostajemy do ręki mockument, którego bohaterowie: Viago, Vladislav, Petyr i Deacon pokazują widzom, jak spędzają czas. I jest to, jak się okazuje, egzystencja zaskakująco podobna do naszej: wychodzą wieczorami na miasto (niestety, nie mogą wchodzić do klubów bez wyraźnego zaproszenia, a bramkarze rzadko są skorzy do współpracy), spotykają się z innymi wampirami, a także miewają utarczki słowne z grupami wilkołaków (zupełnie niczym dwie grupy kibiców spotykające się na ulicy). Prowadzą

pisz wymaluj Nosferatu, zaś wizerunek Vladislava (Draculi) jest silnie inspirowany kreacją Gary’ego Oldmana. Mamy też żarty z tematu dziecięcych wampirów, obecnego w prozie Rice – kiedy bohaterowie spotykają na ulicy dwie wampirze dziewczynki, te oznajmiają, że polują na pedofilów. Nawet scena krwawego ucztowania ma silne zabarwienie komediowe. Co robimy w ukryciu to doskonałe kino komediowe, będące gratką dla każdego kinomana rozeznanego w kinie grozy (i nie tylko). Wychwytywanie aluzji do innych dzieł filmowych może stać się wówczas doskonałą rozrywką. Jednak i tak największym atutem jest świeżość pomysłu, doskonałe kreacje aktorskie (nawiasem mówiąc, Taika Waititi i Jemaine Clement, odtwórcy ról Viago i Vladislava, są również odpowiedzialni za scenariusz i reżyserię) oraz lekkość dowcipu.

strona 18

Eliza Daniek

AZJA OCZAMI DZIECI

P

ropozycje skierowane do najmłodszych uczestników Ińskiego Lata Filmowego w tym roku zawierają szczególny element edukacyjny. W słoneczne wtorkowe przedpołudnie odbyły się pierwsze warsztaty dla dzieci w Czajowej Jurcie, prowadzone przez Annę Czapek oraz Piotra Mojżyszka. Dla najmłodszych przygotowane zostały liczne zabawy i niespodzianki. Tematem spotkania było życie w Azji. Uczestnicy mogli dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, między innymi jak mieszkają ludzie w Azji, w tym co jedzą oraz czego tamtejsze dzieci uczą się w szkole. W rozstawionej na wprost kina Morena Jurcie zjawiło się dużo osób, niektórzy przychodzili całymi rodzinami, by w miły i twórczy sposób spędzić wspólnie czas. Od początku dzieci w skupieniu słuchały informacji o naszych azjatyckich przyjaciołach. Pierwszą zabawą było szukanie liter. Poznaliśmy metodę nauki, jaką stosuje się w azjatyckich szkołach. Dzieci zostały podzielone na cztery grupy. Zabawa polegała na zapamiętaniu wskazanych liter i odszukaniu ich na dużych kartkach, które były rozłożone na trawie. Miło było patrzeć na roześmiane, a zarazem skupione twarze dzieciaków. Oprócz dobrej zabawy, niezwykle istotną rolę w tym ćwiczeniu odgrywała praca w grupie. Bez porozumienia nie udałoby się stworzyć zgranego zespołu. Po wyczerpującej bieganinie nadszedł czas na kolejną zabawę. W tej części warsztatów dowiedzieliśmy się co nieco o tym, jak mieszka ludność w Azji. Następnie dzieci w tych samych grupach otrzymały


ińskie point materiały, z których musiały zbudować dom. Do dyspozycji był makaron spaghetti, pianki, sznurek i taśma klejąca. Głównym zadaniem było stworzenie jak najwyższej konstrukcji. To niełatwe zadanie sprawiło maluchom dużą radość. Z entuzjazmem nabijały kolejne pianki na długi makron. Po zaciętej walce można było podziwiać piękne budowle. Najwyższy „azjatycki dom” mierzył 105 cm! Przyszedł wreszcie czas na odpoczynek i wyciszenie. Ostatnią zabawą tego dnia było stworzenie własnej mandali. Dzieci otrzymały miseczki z kolorowym piaskiem, klej i kilka wzorów mandali do wyboru. Ta kreatywna zabawa pozwoliła dzieciom stworzyć prawdziwe dzieła sztuki. Po udanej zabawie każdy mógł zabrać swoją pracę do domu. Dodatkową atrakcją była nauka jedzenia pałeczkami. Zamiast ryżu dzieci otrzymały po cukierku, którego próbowały podnieść za pomocą pałeczek. Na zakończenie warsztatów każdy z uczestników otrzymał nagrodę. Młodzi uczestnicy pełni wrażeń i emocji wrócili do swoich rodziców. Kolejne warsztaty dla dzieci, Papierowy zawrót głowy, odbyły

Najpierw z zainteresowaniem wysłuchaliśmy, co to jest papier, jak się go robi i jak powstał papirus. Uczestnicy zostali podzieleni na dwie grupy wiekowe. Dzieci, wraz z Anną Czapek i Piotrem Mojżyszkiem, wybrały się do restauracji Srebrna Rybka, gdzie czekały na nie prawdziwe skarby. Gdy uczestnicy wygodnie usiadły przy stołach, nadszedł czas na zrobienie własnego papieru. W tym celu dzieci otrzymały stos starych gazet, które musiały podrzeć na bardzo małe ka-

się w środę. Pomimo lekkiego deszczu, frekwencja była bardzo wysoka.

wałki, a następnie wrzucić do misek z wodą i zmiksować. Tak powstałą

„paćkę” przekładaliśmy na specjalne sitka, a żeby odsączyć wodę, dociskaliśmy ją kilkukrotnie małym drewienkiem. Na koniec każdy mógł dowolnie przystroić swój papier różnokolorowymi farbami i kwiatkami. Dla wszystkich dzieci była to wielka frajda. Każdy pracował z zaangażowaniem i starannie tworzył swoje dzieła. Prowadzący warsztaty wykazali się: pomysłowością, cierpliwością i entuzjazmem. Nie sztuka jest znaleźć dziecku zajęcie – żyjemy wszak w czasach, kiedy wystarczy wręczyć maluchowi tablet czy smartfon, a ten zapomina o otaczającym go świecie. Tymczasem takie warsztaty to świetna okazja do poznania nowych kolegów i koleżanek, i oczywiście nauczenia się czegoś ciekawego. Podsumowując: to był naprawdę twórczy czas. Oprócz zdobytej wiedzy i nowych znajomości, dzieci miały okazję popracować nad koncentracją, nauczyć się działać w grupie, rozwinąć umiejętności plastyczne, a przede wszystkim świetnie się bawić!

strona 19


W Biurze Festiwalowym można nabyć: • Koszulki 42. ILF • Koszulki archiwalne (41. ILF) • Katalogi • Kubki • Pocztówki • Ołówki • Książki:  * Bohdan Kowalski – Śladami dedykacji  * Bohdan Kowalski – Gdzie woda czysta  * Anna Paszkiewicz – Życie jak w kinie

Redakcja w składzie: Eliza Daniek Izabela Górniak Kamil Jędrasiak Aleksandra Kubacka Małgorzata Mijewska Filip Nowak Maja Nowakowska Tomasz Rachwald Dagmara Rode Dobrawa Skrycka Patryk Sobczak Anna Sobolewska Natalia Szeligowska Patrycja Szymańska

Kontakt do redakcji:

inskie.point@gmail.com

Archiwalne numery „Ińskie Point” dostępne są pod adresem:

http://issuu.com/inskie.point

35 zł 15 zł 5 zł 18 zł 2 zł 3 zł 30 zł 15 zł 28 zł


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.