HIRO 29

Page 1

ISSN:368849

29

PARTY HARD ARMAGEDDON



okładka: foto | BEATA STAŃSKA modelka | SAMIA GRABOWSKA

INTRO

WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl

Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08 Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl

Dyrektor zarządzająca: DOMINIKA ROKOSZ dominika.rokosz@hiro.pl

Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY piotr.dobry@hiro.pl

Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl

Promocja, internet: ALEKSANDRA ZAWADZKA internet@hiro.pl

Byliście kiedyś na hardkorowej imprezie? Ale takiej naprawdę hard, gdzie na przykład fajerwerki wystrzeliwuje się nie w górę, a w ludzi, skacze się przez niemowlęta i spożywa bycze jądra lub padlinę wyjętą wprost spod kół swojej fury? To świetna alternatywa dla kolejnej nudnej domówki czy zabawy w klubie, o czym przekonuje u nas Marcin Flint w tekście pod wymownym tytułem „Party Hard”. Może warto zastanowić się nad zrobieniem czegoś wybitnie szalonego na styku 2012 i 2013 roku? Szczególnie że atmosfera sprzyjająca jak nigdy – jeśli przeżyjemy zapowiadany przez ziomków Mela Gibsona z „Apocalypto” na 21 grudnia armageddon, przeżyjemy wszystko. A dożyć warto choćby do gali rozdania nagród Superhiro, która już w lutym. Na razie zapoznajcie się z nominacjami. Aha, i jeszcze jedno: Wesołych Świąt!

Reklama: ANNA POCENTA - DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl

JAKUB KLESZCZ

jakub.kleszcz@hiro.pl

MICHAŁ PANKÓW

michal.pankow@hiro.pl

Społeczność:

FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB

26. 30. 34. 50. 52. 56. 60. 62.

mela koteluk: jestem społecznikiem łąki łan: pozytywny myślokształt jacob butler: pop to nie zbrodnia sylwester: party hard fotografia: jerry schatzberg snowboard: sztuka upadania hobbit: śródziemie all inclusive magia kina: thank you for the movie!

Projekt graficzny magazynu: TIN BOY y communications Group Sp. z o.o. skr. poczt. nr 64, 03-996 Warszawa 131

MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY:

Współpracownicy: PIOTREK ANUSZEWSKI, DAREK AREST, JERZY BARTOSZEWICZ, KAROLINA BIELAWSKA, JĘDRZEJ BURSZTA, ANDRZEJ CAŁA, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, KAMIL DOWNAROWICZ, EWA DRAB, KAROLINA DRYPS, MAŁGORZATA DUMIN, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, ZDZISŁAW FURGAŁ, MARCIN FLINT, JAKUB GAŁKA, PIOTR GATYS, RAFAŁ GÓRSKI, MAŁGORZATA HALBER, MICHAŁ HERNES, ALEKSANDER HUDZIK, KAJA KLIMEK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, MAŁGORZATA KRĘŻLEWICZ-DZIECIĄTEK, ADAM KRUK, MATEUSZ KUBIAK, URSZULA LIPIŃSKA, ŁUKASZ ŁACHECKI, PIOTR METZ, KRZYSZTOF MICHALAK, SONIA MINIEWICZ, JAN MIROSŁAW, KAROLINA MISZCZAK, MACIEK PIASECKI, PIOTR PLUCIŃSKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, DAGMARA ROMANOWSKA, MAREK J. SAWICKI, WERONIKA SIWIEC, MARTA SŁOMKA, DOROTA SMELA, JACEK SOBCZYŃSKI, FILIP SZAŁASEK, BARTOSZ SZTYBOR, PIOTREK SZULC, MACIEJ SZUMNY, MAJA ŚWIĘCICKA, MAREK TUREK, KONRAD WĄGROWSKI, DOMINIKA WĘCŁAWEK, ARTUR ZABORSKI

GRYZĘ I POŁYKAM Shot bistro „gryzę i połykam” to miejsce na kieliszek wina, małe piwo czy szybką wódkę. Sposób na wino jest bezceremonialny jak w hiszpańskim barze tapas – wino stołowe nalewane prosto z beczki do szklaneczek z grubego szkła. Niedrogie i doskonałe. Do tego proste i pyszne kanapki na kilka kęsów. Bistro mieści się przy Jasnej 10 w Warszawie.

LATAWIEC Niczym Dr. Jekyll i Mr. Hyde: za dnia grzeczna kawiarnia serwująca zacne śniadania i zestawy lunchowe, a nocą regularny drink bar, gdzie legendarna już cytrynówka własnej roboty cieszy się niesłabnącym powodzeniem. Ton temu miejscu nadają barmani i bariści – bez dwóch zdań są sercem lokalu, który mieści się przy Al. Armii Ludowej 12 w Warszawie.



www.goshicoid.com

Foto: Krzysztof Niemiec Stylizacja: Sara Milczarek Makijaż i fryzury: Małgo Kotlonek Modelki: Ada Kochańska Aleksandra Herbst Torebki: GOSHICO ID


TECHNOKRACJA

Metza sprzęt tekst | PIOTR METZ

foto | SONJA ORLEWICZ-ZAKRZEWSKA

NAD WIEK WYROŚNIĘTY PRZYRODNI BRAT PŁYTY KOMPAKTOWEJ NIGDY NIE ZDOBYŁ WIELKIEJ POPULARNOŚCI POZA STANAMI ZJEDNOCZONYMI I JAPONIĄ. W POLSCE WCIĄŻ WIELE OSÓB NIE MA POJĘCIA O JEGO ISTNIENIU, CHOĆ PRZEZ OSTATNIE DWUDZIESTOLECIE XX WIEKU NA ŚWIECIE UKAZAŁO SIĘ PONAD PÓŁ MILIONA (!) TYTUŁÓW. TYLKO ŁÓDZKA FILMÓWKA MOGŁA POCHWALIĆ SIĘ NIEZŁĄ KOLEKCJĄ KLASYKI KINA

Cyfrowy zapis na kompakcie niemal natychmiast zaoowocował podobnym wynalazkiem, tyle że do zapisu nie tylko dżwięku, ale i obrazu. Format płyty był identyczny z winylowym longplayem, a nośnik podobny do CD – co czyniło z laserdisku, czyli LD, przepiękny, srebrny, mieniący się wszystkimi odcieniami tęczy artefakt. Odtwarzacz, podobnie jak ten kompaktowy, miał majestatycznie wysuwającą się szufladę, tyle że w rozmiarze XXL. Wynalazek zbiegł się w czasie z epoką MTV i wideoklipu, co spowodowało, że muzyka stanowiła obok filmów i programów telewizyjnych główny materiał wydawniczy. Jakość przewyższała kasetę wideo, a postęp techniczny pod koniec wieku doprowadził do wprowadzenia dżwięku dolby digital i standardu kina domowego THX. Poprzednik DVD de facto był z nami dłużej niż jego byle jaki wydawniczo, podobnie jak kompakt, następca. Najlepsze odtwarzacze były urządzeniami z górnej audioi wideofilskiej półki, odtwarzając na przykład obie strony płyty za pomocą podwójnego lasera, bez konieczności jej odwracania. Laserdisc przez jakiś czas współegzystował nawet z DVD, a Pioneer wprowadził na rynek hybrydowe odtwarzacze do obydwu formatów. Sam repertuar, szczególnie w Japonii, przyprawia o zawrót głowy, bardzo wiele tytułów nigdy nie doczekało się reedycji na bardziej współczesnych nośnikach, np. oscarowy „Let It Be” Beatlesów. Klasyka kina często pojawiała się w efektownych wersjach reżyserskich, z materiałami dodatkowymi, w czym celowała na przykład amerykańska wytwórnia Criterion. W USA i Japonii ukazała się jako LD całkiem pokaźna liczba polskich filmów, m.in. „Matka Joanna od Aniołów”, „Kanał”, „Popiół i diament” (którego to filmu taka właśnie wersja zadziwiła kiedyś niezmiernie Pana Andrzeja Wajdę, które-

6 felieton

mu ją pokazałem), „Człowiek z żelaza” oraz zagraniczne produkcje Holland, Skolimowskiego i Kieślowskiego. Osobną pozycją jest tu oczywiście filmografia Romana Polańskiego. Laserdisc miał kilka mutacji, takich jak płyty w kolorze złotym, single i epki. Dzięki swemu efektownemu wyglądowi przez lata miał jeszcze zupełnie niespodziewane zastosowanie – np. austriacka tłocznia firmy Sony często zaopatrywała europejskie, w tym polskie wytwórnie płytowe w czyste lub zdefektowane technicznie, choć nie optycznie płyty, które później służyły do produkcji tzw. „złotych płyt”, nagród, którymi honorowano artystów za sprzedaż konkretnej ilości egzemplarzy swoich albumów! Post Scriptum numer 1: poprzednikiem płyty laserdisc był wynalazek CED Selectavision firmy RCA – płyty wizyjna, czytana w odtwarzaczu igłą (!), szalenie zawodny, nietrwały i krótkotrwały wynalazek. Post Scriptum numer 2: do zastosowań profesjonalnych istniały pokaźnych rozmiarów i wagi nagrywarki i czyste płyty formatu LD, przypominające, podobnie zresztą jak te formatu CED, olbrzymie dyskietki komputerowe. Post Scriptum numer 3: zanim laserdisc wyzionął ducha na przełomie wieków, wyprodukowano wersję HD – tzw. Hi-Vision, wymagający specjalnych odtwarzaczy z niebieskim promieniem lasera, dodatkowych urządzeń towarzyszących i specjalnie produkowanych płyt, jakością konkurujących z formatem Blu-ray. Ukazało się tylko kilkanaście tytułów, a piękny wielki format przegrał szybko, jak zły pieniądz wypierający dobry, a kaseta wideo VHS znacznie lepszą technicznie Betamax, z pozbawionym zupełnie uroku i klasy DVD.

WWW.HIRO.PL



HI-TECHPROMO

ASUS VivoTab – wszechstronny tablet z Windows 8 VivoTab posiada 2GB pamięci operacyjnej, 64GB pamięci wewnętrznej i dwurdzeniowy procesor Intel Atom Z2760 o taktowaniu 1,8GHz, którego zwiększone osiągi i oszczędność energii pozwalają na korzystanie ze wszystkich możliwości, oferowanych przez Windows 8. 11-calowy, wielodotykowy wyświetlacz o rozdzielczości 1366 x 768 HD został pokryty odpornym na zarysowania szkłem Corning Fit. Dzięki zastosowaniu technologii Super IPS+ ekran tabletu ASUS VivoTab zapewnia bardzo szerokie kąty widzenia w każdych warunkach, zaś technologia TruVivid gwarantuje krystaliczny obraz. VivoTab posiada bardzo szeroki wachlarz funkcjonalności. Wielodotykowy ekran daje pełną kontrolę nad aplikacjami Windows Store, a dołączony do urządzenia rysik Wacom pozwala na precyzyjną pracę na urządzeniu. Podłączenie VivoTab do stacji dokującej zmienia urządzenie w notebooka z klawiaturą, touchpadem i dwoma portami USB 2.0. Urządzenie może pracować do 10,5 godziny na baterii, a po podłączeniu do stacji dokującej czas ten się wydłuża nawet do 19 godzin bez ładowania. ASUS VivoTab waży jedynie 675g i ma 8,7mm grubości. Wbudowane głośniki SonicMaster sprawiają, że VivoTab brzmi równie dobrze jak wygląda, zaś kamera 8Mpx pozwala na robienie doskonałej jakości zdjęć i kręcenie filmów w HD.



HI-TECHPROMO

ASUS VivoBook S400 – 14-calowy notebook z dotykowym ekranem i Windows 8 Wyposażony w dotykowy ekran ASUS VivoBook S400 realizuje ideę

ASUSa wyposażono w procesory firmy Intel®. Hybrydowy dysk łączy w sobie

Customer Happiness 2.0 polegającą na dostarczaniu rozwiązań technolo-

szybkość napędu SSD z pojemnością oferowaną przez dysk HDD. Podzespoły

gicznych idealnie dopasowanych do lepszego, przyjemniejszego i bardziej

zamknięto w bardzo kompaktowej obudowie – urządzenie waży tylko 1,8 kg.

satysfakcjonującego trybu życia. Urządzenia doskonale nadają się zarówno do pracy, jak i do rozrywki – notebook powala użytkownikom cieszyć się z gier w pełni obsługiwanych dotykiem.

Model S400 został wyposażony w gwarantującą wysoką jakość dźwięku technologię ASUS SonicMaster. Dzięki oprogramowaniu i podzespołach zoptymalizowanych przez inżynierów ASUS oraz narzędziu do przetwarzania

Aby zapewnić serii VivoBook atrakcyjny wygląd, projektanci firmy ASUS

dźwięku MaxxAudio, nagrodzonego GRAMMY w kategoriach technologicz-

zdecydowali się na zachowanie smukłej i lekkiej formy wzorowanej na serii

nych, VivoBook S400 doskonale sprawdzi się jako narzędzie do oglądania

ZENBOOK. Całkowicie szklany, dotykowy ekran nadaje urządzeniu bardziej

filmów i odtwarzania muzyki.

elegancki wygląd. Obudowa wykonana jest z trwałego i jednocześnie estetycznego metalu. Seria VivoBook zachowuje spójny wygląd z pokrewnymi urządzeniami ASUSa, takimi jak ZENBOOK.

Funkcja instant on pozwala wznowić pracę urządzenia w 2 sekundy, dając klientom niemal natychmiastowy dostęp do systemu Windows 8 nawet po dłuższym okresie hibernacji. S400, jak również pozostałe urządzenia z rodziny

S400 zapewnia całkowicie intuicyjną obsługę zoptymalizowaną dla

VivoBook, zostały zaprojektowane z myślą o jak największej integracji

systemu Windows 8. Wszystkie modele wyposażono w bardzo czułe panele

z chmurą. Wszystkie modele posiadają darmowy trzyletni dostęp do 32GB

multidotykowe, a powiększone touchpady, dzięki wykorzystaniu technolo-

przestrzeni dyskowej w serwisie ASUS WebStorage.

gii ASUS Smart Gesture, pozwalają na komfortową pracę. Nowy VivoBook



MUSTHAVE WINNA EWOLUCJA

NOWA GENERACJA GŁOŚNIKÓW

Sound Blaster Axx to eleganckie sześcienne kolumny z dotykowym panelem z podświetlanymi przyciskami dającymi dostęp do kluczowych funkcji. Kolumny są też doskonałym narzędziem komunikacji – wbudowany mikrofon zapewnia czysty dźwięk, redukcję hałasów z otoczenia oraz inteligentne przechwytywanie głosu. Głośnik dostępny jest w wersjach: SBX 20 i SBX 10 z bezprzewodową łącznością Bluetooth oraz SBX 8 łączącym się z komputerem przez USB.

Czy wiesz, że natlenianie wina wyzwala jego prawdziwy aromat? Ręcznie wykonany aerator Soirée naturalnie wtłacza tlen do wina, w momencie gdy jest ono przelewane. W mniej niż 3 lata aerator Soirée zdobył wysoką pozycję w świecie akcesoriów do win. Soirée pasuje do każdej butelki wina. Więcej informacji na: www.winosoiree.com.

CENA: Sound Blaster Axx SBX20 – 749 zł, Sound Blaster Axx SBX10 – 599 zł, Sound Blaster Axx SB8 – 349 zł.

ORBIT Z TWOIM ZDJĘCIEM MULTIMEDIALNY TV

Cabletech Android Smart TV URZ0193 to nowość na polskim rynku, która pozwala rozszerzyć funkcje telewizora o pełny dostęp do zasobów internetowych, gier oraz aplikacji multimedialnych. Urządzenie zapewnia szybki dostęp do Internetu poprzez WiFi, a dzięki Android 4.0 Ice Cream Sandwich i Google Play otwiera drzwi do świata tysięcy ciekawych aplikacji. Po zainstalowaniu produkt tworzy prawdopodobnie najtańszą platformę do grania w ulubione gry. Sugerowana cena detaliczna: 249 zł. Więcej na www.cabletech.pl.

TABLETY NAJNOWSZEJ GENERACJI

Kruger&Matz wprowadza dwa nowe modele tabletów opartych o system Android 4.1 z dostępem do Google Play. Urządzenia wyposażono w szybki dwurdzeniowy procesor Rockchip RK3066 Cortex-A9 połączony z czterordzeniowym układem graficznym Mali-400. Obydwa modele posiadają 1GB pamięci RAM oraz 8GB pamięci wewnętrznej. Wyposażone są także w najnowszej generacji ekran IPS, zapewniający doskonałą jakość obrazu podczas oglądania zdjęć lub filmów pod różnym kątem. Urządzenia różnią się jednak wielkością ekranu. Większy KM1010 posiada przekątną 10,1 cala i rozdzielczość 1280x800, natomiast KM0793 to mniejszy 7-calowy model o rozdzielczości 1024x600. Obydwa tablety Kruger&Matz umożliwiają szybki dostęp do internetu za pośrednictwem WiFi, a także opcjonalnie poprzez zewnętrzny moduł 3G. Ich niewątpliwą zaletą jest płynne odtwarzanie filmów, gier oraz wielu innych plików multimedialnych. Sugerowana cena detaliczna: KM1010 – 799 zł, KM0793 – 449 zł. Więcej na www.krugermatz.pl.

Masz ochotę na swoją ulubioną gumę Orbit z własnym zdjęciem na opakowaniu? Teraz możesz ją mieć bez wychodzenia z domu, bo ruszył pierwszy sklep internetowy firmy Wrigley: www.jedz-pij-zuj.pl. W sklepie, oprócz gum do żucia Orbit, będzie można zamówić pozostałe marki firmy Wrigley dostępne w Polsce, takie jak gumy Orbit, Winterfresh, Airwaves czy cukierki Skittles. A dodatkowo możesz samodzielnie zaprojektować własne opakowanie gumy Orbit. Wystarczy, że będziesz mieć pod ręką ulubione zdjęcie lub gotową grafikę, którą za pomocą kilku kliknięć umieścisz na specjalnym opakowaniu gumy Orbit. Czy to nie wspaniały pomysł na prezent? Bardzo oryginalny, a dodatkowo pomaga w utrzymaniu zdrowych i czystych zębów.


BOURBON Z WIŚNI

INTUICYJNY KOMPUTER

VAIO Duo 11 to wydajny, dający twórcze możliwości komputer Sony, którego można także używać jako pomysłowego, intuicyjnego w obsłudze tabletu z ekranem dotykowym. Konstrukcja Surf Slider pozwala na wygodne przełączanie komputera między trybem z klawiaturą a trybem tabletu. Pracujący w trybie tabletu komputer można trzymać w jednej ręce i używać drugiej do przeglądania internetu lub odtwarzania muzyki i filmów w podróży. Cudo!

SUROWA I ZDROWA CZEKOLADA

Czy czekolada może być zdrowa? Oczywiście, pod warunkiem że jest to surowa czekolada COCOA. Polski smakołyk, będący owocem pasji dwóch kolegów, w małej tabliczce kumuluje więcej dobrodziejstwa niż sterta tradycyjnych czekolad koncernowych. Czekolada COCOA wytwarzana jest zgodnie z filozofią From Bean to Bar, co oznacza, że każdy jej składnik przygotowywany jest na miejscu pod okiem doświadczonych cukierników. Dzięki temu czekolada ta zachowuje pełne spektrum substancji odżywczych bez potrzeby stosowania konserwantów i barwników. Info: www.surovital.pl, www.rawcocoa.pl.

ZŁOTO I W KOLORZE

Szwajcarski producent zegarków Swatch przedstawia kolekcję Classic Collection (z powłoką PVD) w złocie i towarzystwie lśniących kryształów w sześciu nowych wariantach stylu Classic Irony. Cena sugerowana: od 455 do 635 zł. Inną kolekcją firmy jest Irony Big Automatic. Dzięki sześciu nowym modelom Swatch udaje się uchwycić wszystkie emocje związane z mechanizmem zegarka: szwajcarski producent wykorzystuje przezroczysty tył koperty w połączeniu z mocno kontrastującymi kolorami, by rotor i mechanizm zegarka znalazły się w centrum uwagi. Cena sugerowana: od 530 do 575 zł.

Red Stag to czteroletni bourbon z dodatkiem naturalnych soków z czarnej wiśni. Jego niezwykły smak sprawia, że konsumenci zakochują się w nim od pierwszego zetknięcia. Jest nienachalnie słodki, z ciepłą dębową nutą bourbona podkreśloną przez aromat czarnej wiśni. Dostępny w butelkach o pojemności 0,7 l. Oryginalny smak Red Staga sprawia, że ma wielu wielbicieli, szczególnie wśród konsumentów, dla których smak klasycznej whisky jest zbyt wytrawny. Red Stag najlepiej smakuje w klasycznym drinku z colą lub w shotach.


FASHION&BEAUTY GLAMOUR DAZE OD MAC

ROCKOWO I SPORTOWO

Atmosfera krawiectwa couture, dramaty w przebieralni i w końcu wyjście w stylu glamour wprost w świąteczne klimaty. Od słodkiego do seksownego, od ust po czubki paznokci. Niezapomniany look powstaje z błysku rozświetlacza MAC Extra Dimension Skinfinish oraz różu w pudrze. Wieczorowe oko zrobione jest cieniami Extra Dimension, fluidlinem oraz tuszem False Lashes. Na koniec muśnięcie ust błyszczykiem w kolorze pink fade i paznokci lakierem Endless Night. Gotowe!

Ciepłe dzianinowe warstwy, jesienno-zimowa tonacja, rockowe akcenty i szczypta sportowego luzu to główne trendy w jesiennej kolekcji HOUSE. Najnowszy lookbook marki zestawia ze sobą najbardziej charakterystyczne elementy w niekoniecznie oczywistych miejskich stylizacjach, które idealnie sprawdzą się podczas jesiennych chłodów. Więcej info na: www.house.pl.

BABYHOOD

Unikatowe ubrania dla wszystkich dzieciaków z okolicy. Wysmakowana, żywa kolorystyka plus oryginalne wzornictwo tworzą odważny, luźny, miejski styl. Dres BEATS BY BH to idealny zestaw dla małych miłośników muzyki – słuchawki na uszy i do zabawy! Do 24 grudnia trwa PROMOCJA NA WSZYSTKO. Sprawdźcie to na: www.babyhood.com.pl.


PERSONAL-STYLE

Marka tworzona przez dwoje młodych projektantów. Ich ręcznie wykonywana biżuteria ze skóry naturalnej w połączeniu z kamieniami półszlachetnymi i metalami szlachetnymi zdobywa coraz szerszą liczbę wielbicieli. W kolekcji znajdują się przede wszystkim nowoczesne bransolety ze skóry, a także skórzane pierścionki, wisiory i kolczyki. Ćwieki i rock and roll, czyli must have sezonu, znajdziecie na www.personalstyle.pl, a wybrane modele również w butiku Mokobelle Warszawa i SoInLove Sopot.

ŚWIĘTA BEZ RUTYNY

Masz ochotę w te święta wskoczyć na wyższy poziom naturalnego orzeźwienia? A może chcesz rozgrzać się do czerwoności? Bardzo proszę! ORIGINAL SOURCE przygotował zestawy nierutynowych kosmetyków, w których zamknięto naturalne zapachy z 10 cytryn, 7 927 listków mięty czy 20 soczystych pomarańczy doprawionych imbirem. Tutaj każdy produkt udowadnia, że żel do mycia może mieć charakter, a codzienna kąpiel nie musi być rutynowa. Sprawdź! Więcej info na: www.originalsource.pl oraz www.facebook.com/originalsourcepl.

MRUGAŁA

Najlepsze buty na małe i duże wyprawy. Wysoką jakość i komfort gwarantuje konstrukcja, oparta na analizie budowy stopy dziecka i jej potrzeb. Membrana te-por zapewnia wodoszczelność i wentylację stopy. Kolekcję jesień/zima 2012 znajdziesz na: www.mrugala.pl.


IMPREZY

DNI MUZYKI NOWEJ w GDAŃSKU

POP-UP SHOP! w LUBLINIE

SCRIPT PRO 2013

Festiwal prezentuje najnowsze tendencje w muzyce współczesnej w sposób kompleksowy i zgodny z zasadą przełamywania nieaktualnych podziałów stylistycznych wewnątrz muzyki na korzyść zacierania granic. DMN to przestrzeń, w której spotykają się artyści poszukujący nowych idei i technik wykonawczych. 3. edycja festiwalu odbędzie się w dniach 17-20 stycznia. Festiwal otworzy premiera spektaklu muzycznego INKANTACJE w wyonaniu trójmiejskiego kobiecego kolektywu Atmen Trio. Także z Trójmiasta pochodzą kolejni wykonawcy: NeoQuartet, Stefan Wesołowski i Marcin Dymiter. Wydarzeniem będą koncerty pianistów: Hauschka (w duecie ze skrzypaczką Hilary Hahn), Lubomyra Melnyka, Nilsa Frahma oraz Miry Calix.

Pop-up shops to nowy trend polegający na otwieraniu „znikających sklepów”. Projektanci i firmy odzieżowe zajmują pewną przestrzeń często nawet tylko na jeden wieczór i organizują w niej tymczasowe sklepy. Pop-up shops traktowane są m.in. jako promocyjne wydarzenia dla nowej linii danej marki. Jednodniowe targi mają na celu sprzedaż detaliczną, bezpośrednio od twórców i producentów. Organizatorzy chcą wspierać kreatywność i oryginalność, dokonując selekcji projektantów – liczą się unikatowe wzory, ciekawe pomysły na styl i dbałość o wykończenie. Ta impreza to także okazja do spotkań ludzi z pasją, którzy cenią sobie autentyczność i niebanalność. Miejsce: Dom Kultury, Krakowskie Przedmieście 19, dn. 22.12.

Ruszył konkurs SCRIPT PRO 2013. Trzy nagrody regulaminowe wynoszą: Nagroda Główna HBO – 20.000 PLN, Druga Nagroda PISF – 12.000 PLN, Trzecia Nagroda PISF – 8.000 PLN. SCRIPT PRO jest kontynuacją konkursu Hartley-Merrill, jego głównym zadaniem jest wspieranie scenarzystów na początku kariery. Konkurs organizowany jest po raz dwudziesty drugi, w tym roku po raz trzeci pod nową nazwą. Organizatorami są: Szkoła Wajdy oraz Festiwal Off Plus Camera, a partnerami – Polski Instytut Sztuki Filmowej i HBO Polska. Finaliści otrzymają stypendia ufundowane przez PISF. Zgłoszenia do 10 stycznia (decyduje data stempla pocztowego). Szczegółowe informacje oraz regulamin konkursu na www.scriptpro.pl.

N o w y s t u d yj n y a l b u m P ez e t a - j u ż w s p r z ed a ż y

zgarnij

kod rabatowy na ciuchy koki

spr awdź kod QR WWW.HIRO.PL



WARTO ROZMAWIAĆ

czarny foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

tekst | RAFAŁ ANDRZEJEWSKI

Zrobiłeś płytę producencką na poły rapowaną, na poły instrumentalną. To rzadki zabieg, bardziej w stylu autorskich projektów w BBE, niż na polskiej scenie, gdzie najczęściej masz składankę z udziałem najbardziej znanych raperów albo zupełnie na odwrót, materiały w pełni pozbawione gości. Z czego to wynikło? Kiedy zacząłem na poważnie pracować nad albumem, wybierać kawałki, które mogłyby stworzyć ciekawą, zamkniętą całość i wyrażać tymi dźwiękami wszystko to, co chciałbym przez muzykę przekazać, okazało się, że części z nich potrzeba tekstu. Bez niego brzmiałyby bardziej jak szkice niż w pełni dokończone numery. Dlatego też postawiłem na projekt pół na pół i uważam, że okazało się to wyjściem najlepszym z możliwych. Dobierając gości, nie zaskoczyłeś w zasadzie żadnym nazwiskiem. To twoi sprawdzeni, wieloletni koledzy ze sceny muzycznej. Czy to wynika z tego, że ich nie bałeś się zaprosić, byłeś pewien umiejętności, pewnego etosu pracy, czy też po prostu nie chciałeś przy własnej płycie eksperymentować na siłę i dodawać głośne ksywki tylko dla większego hałasu promocyjnego? Na pewno nie interesowało mnie to ostatnie, zupełnie nie pasuje mi taka opcja. To mój album, a nie płyta „Znani goście na bitach Czarnego”. Siłą rzeczy więc faktycznie wybrałem tych, których znam, którzy mi pasują, których wizualizowałem sobie na poszczególnych bitach. Dzięki temu całość ma ten mój sznyt, charakter. Nie bałeś się za to eksperymentów z brzmieniem. Ja nie nazwałbym „Niedopowiedzeń”

18 wywiady

albumem hiphopowym, a raczej płytą w klimacie urban, muzyki miejskiej. Zgodzisz się z tym? Każdy inaczej może rozumieć termin muzyka miejska, ale coś rzeczywiście w tym jest. Tak naprawdę hip-hop to zbiór przeróżnych inspiracji, nawiązań, co daje producentowi duże pole do manewru. Chciałem to wykorzystać w pełni, dlatego jest „Walter Erviti”, który część osób określa jako dubstepowy niemal, jest trochę jamajskich klimatów, coś bliskiego ambientowi. Dla producenta z otwartą głową nie ma żadnych granic? Jedyną jest chyba wyobraźnia. Oczywiście nie jest tak, że można na równie wysokim poziomie produkować najpierw hip-hop, potem dance, a wieczorem sieknąć jakiś sztos metalowy, ale nie znaczy to, że trzeba się na cokolwiek zamykać. Mam wrażenie, że duże piętno odcisnęły na tobie studia muzyczne na Wyspach. Wyczuwam w twoich kompozycjach, generalnie podejściu do muzyki, coś charakteryzującego chociażby producentów związanych z Ninja Tune. Miło mi to słyszeć, z pewnością coś w tym jest. Byłoby wręcz dziwne, gdyby się okazało, że pobyt tam nic nie zmienił i niczego nie odcisnął (śmiech). Chodzi tu jednak nie tylko o same produkcje, warsztat. Bardzo mnie ruszyło to, jak oni podchodzą do muzyki, jak ważnym elementem życia, codziennego funkcjonowania ludzi jest. Gdy zderzasz to z Polską, to… No nie wiem, nie da się tego porównać, a nawet skomentować. Rola producenta czy didżeja jest trochę niewdzięczna, gdy jest się w takim zespole jak

HIFI Banda. Jest liczne grono osób, które tak naprawdę nie wiedzą, że obok Dioksa i Hadesa jesteś razem z Kebsem równoprawnym członkiem grupy (śmiech). Nie, wydaje mi się, że przesadzasz. Oczywiście nie jesteśmy z Kebsem na pierwszym planie, ale – przynajmniej jeśli o mnie chodzi – zupełnie mi to nie przeszkadza. Nie obchodzi mnie jakakolwiek forma popularności inna niż ta związana z tym, że ktoś po prostu jara się moimi bitami. Poza tym ich popularność to po prostu efekt tego, że są z jednej strony zajebistymi raperami, a z drugiej dają słuchaczom bardzo dużo z siebie w tekstach, otwierają się. Ja bym tak nie umiał. Diox i Had opowiadają o takich rzeczach ze swojego życia, o jakich ja czasem nie rozmawiam sam ze sobą (śmiech). Dlatego też z przyjemnością oddaję im tę palmę pierwszeństwa, a sam w ogóle nie czuję, żebym był w cieniu. Bo nawet jeśli, to on mi pasuje. Nie umiem wszystkiego mówić wprost. Stąd tytuł płyty? Moim zdaniem zostawiasz słuchaczowi duże pole do interpretacji, myślenia. I o to chodzi! Kompozycje, nad którymi pracuję, nie są jednoznaczne. Niezależnie od tego, jak mocny będzie bas, zawsze zostanie trochę przestrzeni do obsadzenia przez wrażliwość odbiorcy. Właśnie, bardzo chciałbym dotrzeć do takich odbiorców, którzy nie słuchają tylko po to, żeby coś w tle im leciało, ale słuchają z uwagą, pełną koncentracją, uruchamiając w głowie i sercu coś specjalnego. Każdy z takich słuchaczy z pewnością znajdzie w „Niedopowiedzeniach” coś dla siebie.

WWW.HIRO.PL


sambor tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Ponoć nie spieszno ci było do wydania własnych piosenek w formie albumu. Skąd w takim razie potrzeba ich nagrywania? Rzeczywiście, nagrywam od bardzo dawna. Zaczęło się jeszcze w elektronicznym duecie Xanax. Uzbierało się nam prawie 30 piosenek. Obaj nie myśleliśmy o muzyce zbyt poważnie, raczej jak o fajnej odskoczni od codzienności i możliwości wyrażenia swoich emocji, powiedzenia innym czegoś, czego normalnie by się nie mówiło. Z czasem zacząłem coraz głębiej wchodzić w muzykę i nagrania do szuflady przestały mi wystarczać. Szybko zauważyłem też, że sama publikacja na portalach muzycznych niewiele daje. Bez płyty z prawdziwego zdarzenia ciężko dotrzeć do szerszego grona odbiorców… a bez tego ciężko o rozwój i stałą motywację do działania. Decyzja o nagraniu płyty i stworzeniu zespołu z prawdziwego zdarzenia to był impuls. Jeden dzień, w którym zrozumiałem, że chcę i muszę to zrobić. Bliżej ci do klimatów sceny brytyjskiej czy tej amerykańskiej, folkowej? Zaczynałem od Beatlesów. Właściwie wychowałem się na nich. Nadal czuję sentyment do klimatów z Wysp, ale już nie w takim stopniu jak kiedyś. Od dość dawna słucham prawie wyłącznie jazzu, i to bez wokalistów. Piosenki z twojego albumu fantastycznie płyną… Fajnie, że tak uważasz. Staraliśmy się z nich ułożyć przekonującą i spójną historię, która utrzyma stały poziom zainteresowania i wciągnie słuchaczy od początku do końca. Odrzuciliśmy sporo numerów i zabiliśmy część rzeczy, które nie pasowały nam do koncepcji. Zastanawialiśmy się nad najlepszymi rozwiązaniami i często wywracaliśmy utwory do góry nogami.

stardust memories tekst | KAMIL DOWNAROWICZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Czy nazwa waszej grupy nawiązuje do filmu Allena który został przetłumaczony na polski jako „Wspomnienia z gwiezdnego pyłu”? Magdalena Jobko: Tak, chodzi dokładnie o Allena. Nie ukrywam, że jestem jego wielką fanką. Na samym początku próbowaliśmy wymyślić jakąś chwytliwą nazwę dla naszego zespołu, ale robiliśmy to trochę na siłę. Kiedyś nagle przypomniał mi się film „Stardust Memories” i pomyślałam, że to jest właśnie to. Od początku naszego istnienia założyliśmy sobie, że będziemy grali covery, więc to, że zapożyczyliśmy nazwę naszej grupy z powstałego już dzieła, idealnie wpisuje się w naszą twórczość. W październiku ukazała się wasza epka, którą udostępniacie do pobrania za darmo. Nie chcieliście na niej zarobić? W Polsce ogólnie ciężko jest wyżyć z muzyki. My jesteśmy na takim etapie, że chodzi nam przede wszystkim o dotarcie do szerszego grona odbiorców. Nie zależy nam na pieniądzach, chociaż kiedyś byłoby fajnie sprzedać ileś tam płyt i trochę na tym zarobić. Nie jest to jednak nasz priorytet. Określacie siebie jako zespół grający dark country. To znaczy? W gatunkach takich jak folk, country czy alternatywa mieści się tak dużo rzeczy, że jeśli powie się komuś: „ta kapela gra alternatywną muzykę”, to właściwie nie powie się nic. Stwierdziliśmy, że charakterystyczne dla nas pogłosy kojarzą się dość mrocznie, a jednocześnie inspiruje nas folk czy blues, stąd określenie dark country. WWW.HIRO.PL


GRAMOFOMANIA

you know my steez foto | PRZEMEK CHUDKIEWICZ

tekst | PIOTREK „STEEZ” SZULC

20 felieton

„DUŻO KOSZTUJĄ, NIKT NIE OGLĄDA, CZYLI PO CO KOMU TELEDYSKI?” TO TYTUŁ JEDNEGO Z PANELI DYSKUSYJNYCH PODCZAS EUROPEJSKICH TARGÓW MUZYCZNYCH, W KTÓRYM BRAŁEM UDZIAŁ. NO TO JAK TO JEST Z TYMI TELEDYSKAMI, OGLĄDACIE? Odkurzyłem właśnie stare VHS-y, które jakimś cudem przetrwały w najciemniejszych zakamarkach mojego mieszkania wielokrotne zimowe po-rządki. Mam tam m.in. klip Nasa „One Love”, który swojego czasu jeden ze znajomych nagrał z telewizji kablowej Atomic TV. Jeden z wielu VHS-ów, które w tamtych latach przechodził z rąk do rąk, podróżując po całym osiedlu, leży sobie dzisiaj u mnie niczym zapomniany eksponat muzealny. Zapomniany, bo poza byciem świadectwem swojej epoki stracił jakąkolwiek wartość, a dzisiaj ten klip Nasa mogę wyszukać i obejrzeć w smartfonie w czasie krótszym niż przewijanie w magnetowidzie. Przewijanie kasety to zresztą coraz bardziej archaiczny zwrot. Kojarzy mi się z latami 90., epoką wielkich przemian w naszym kraju, w której dorastałem, z godzinami spędzonymi na przeglądaniu okładek kaset wideo w wypożyczalniach i masą filmów, która z braku digitalizacji już nigdy znajdzie sobie widza.

to pewien polski raper dosadnie skomentował w kawałku pt. „A pamiętasz jak?”, „w MTV grali rap, a nie randki pedałów”. Mocne, ale i prawdziwe, w końcu kultowy logotyp MTV zgubił jakiś czas temu hasło „MUSIC TELEVISION”.

No ale do rzeczy! Dużo kosztują? Coraz mniej. Nikt nie ogląda? Wręcz przeciwnie. No to o co chodzi z tymi teledyskami? Skąd te wątpliwości? To chyba trochę jak z produktami z Pewexu. W latach 80. były otoczone kultem, dzisiaj, gdy wszystko co „na Zachodzie” mamy na półkach, już nie cieszą jak kiedyś. Pamiętacie listę przebojów „30 ton”? W telewizyjnej Dwójce emitowano listę 30-sekundowych fragmentów teledysków. Będąc 13-latkiem, czekałem w napięciu, by nie przegapić tych kilku urywków, które mnie najbardziej interesowały. A jaki to zostawiało niedosyt, ten program to była tortura! Z pomocą przychodziła kolekcja kaset z wideoklipami kolegi z bloku, który miał dostęp do kablówki. Takich historii już z pewnością nie będzie wspominać młodsze pokolenie, bo sieć tę magię bezpowrotnie odebrała. Nawet w MTV na próżno szukać wideoklipów, które przegrały z reality shows. Jak

Potrafię słuchać jednego numeru do znudzenia, ale nawet najciekawszy klip zdarza mi się obejrzeć nie więcej niż dwa, trzy razy. Przestaje on być po prostu atrakcyjny w świetle kolejnych dziesięciu, które podpowiada YouTube. Stąd zwyczajnie nie opłaca się już inwestować takich sum. Nawet najniezwyklejszy obrazek nudzi się wielokrotnie szybciej, gdy możemy się nim nasycić w dowolnej chwili.

Telewizje coraz rzadziej grają klipy, bo wszystko jest w sieci. Przestało być to opłacalne także dlatego, że promocja muzyki skupia się na precyzyjnym dotarciu do potencjalnego słuchacza, niemasowego i bliżej nieokreślonego odbiorcy. Poza tym klip, który okaże się viralem, nie potrzebuje do sukcesu wsparcia telewizji. Może zostać wykonany przez totalnych amatorów z budżetem, nad którym nie pochyliłby się żaden dom produkcyjny, a i tak obejrzą go miliony ludzi. Idąc tym tropem, sprawdzam listę najdroższych teledysków, których budżet przekraczał 500 tysięcy dolarów. Z wymienionych czterdziestu zaledwie trzy powstały po 2005 roku.

W którymś z tekstów wspominałem o tym, że życie utworu muzycznego się znacząco skróciło w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Jeżeli chodzi o teledyski, niewątpliwie jest to znacznie bardziej drastyczna zmiana. Rzadko zdarza nam się w ogóle wrócić do któregoś z nich, mając w zasięgu jednego kliknięcia wiele nowych pozycji. Współczesna rzeczywistość kreśli muzycznym klipom nowe zadania. Jak wy to widzicie?

WWW.HIRO.PL



DOBRY GATUNEK ELECTRO TO, JAK SAMA NAZWA WSKAZUJE, ODŁAM MUZYKI ELEKTRONICZNEJ. TYMŻE FAKTEM MOGLIBYŚMY SKWITOWAĆ CAŁY ARTYKUŁ, JEDNAK TAK PROSTO NIE BĘDZIE. ZAMIAST ZACZYNAĆ OD DEFINICJI I GENEZY GATUNKU, ZACZNIEMY OD POSTACI FLAGOWYCH TEGO JAKŻE ELEKTRYZUJĄCEGO TEMATU

e l ectro tekst | JUNKIE PUNKS

Wątpimy, aby choć jedna z osób czytających ten artykuł nie zetknęła się z takimi artystami jak Daft Punk, Justice, Crystal Castles, The Bloody Beetroots, Digitalism, Vitalic, Tiga czy ten jakże ukochany w naszym kraju, odwiedzający parę tygodni temu syreni gród Boys Noize. Jeżeli mieliście jakąkolwiek bliższą lub dalszą relację z którymś z powyższych artystów, a okazji ku temu było co niemiara – jak nie klubowe gigi, to bardzo liczne festiwale typu Selector, Open’er czy też Audioriver, gdzie zbierała się śmietanka tej sceny – już wiecie o czym tu piszemy. Wróćmy jednak do arché naszego tematu. Electro, ku zaskoczeniu zapewne wielu, nie narodziło się we Francji, jak wskazuje jeden z odłamów tego gatunku – french electro, nie narodziło się też w Anglii, ale w USA i Japonii. Oczywiście, gdybyśmy sięgnęli samego początku, doszlibyśmy do roku 1951 i powstania pierwszych elektronicznych dźwięków będących kontynuacją muzyki mechanicznej. Odważymy się dalej wspomnieć, iż wartym uwagi jest fakt powstania pierwszego elektronicznego instrumentu muzycznego, jakim był wynaleziony w 1876 roku muzyczny telegraf Elisha Graya. Podczas pracy nad telegrafem odkrył on, że sterując wibratorem elektrycznym, można zmieniać wysokość dźwięku generowanego przez telegraf. Muzyczny telegraf wyposażony był w dwuoktawową klawiaturę. Nie o tym jednak mowa. Wiele osób zapewne myśli, że prekursorem electro była grupa Kraftwerk – jest w tym tylko ziarno prawdy, ponieważ pierwszy był Afrika Bambaataa ze swoim utworem „Planet Rock”. Dalszymi wykonawcami należącymi do gatunku old school electro byli: Cybotron, Freestyle Project, Sonic Division czy też każdemu znany Music Instructor – Supersonic. Kultowym instrumentem tych artystów był jeszcze bardziej kultowy syntezator Roland 808. Co zaskakujące, electro narodziło się z takich gatunków jak funk, hip-hop czy też boogie w okresie wczesnych lat osiemdziesiątych. Narodziło się w takich miastach jak Nowy Jork i Detroit. Wspomniane Detroit kojarzy się z techno i to właśnie techno jest najbliższe electro, a nie – tak jak można by się spodziewać – nowej fali dubstepu, house czy też electro house. Najlepszym tego przykładem są wspomniani wyżej Boys Noize oraz Gessaffelstein, którzy coraz bardziej podkreślają to w swoich brzmieniach. Cechami electro, podobnie jak techno, są nienaturalne syntezowane dźwięki, krótkie uderzenia beatu w takcie najczęściej 4/4, jak i tempo oscylujące w granicach 130 BPM (ilość uderzeń na minutę). Electro na świecie trzyma się znakomicie, na stałe wchodząc w związek z electro house, którego głównymi przedstawicielami są Afrojack, Steve Aoki, Deadmau5. Wpływy electro możemy usłyszeć u takich gwiazd jak, o zgrozo, LMFAO czy Calvin Harris. Odchodząc od historii i genezy, czas spojrzeć na nasze rodzime podwórko związane z tytułowym nurtem. Trzeba przyznać, że źle nie jest, jeżeli chodzi o zaangażowanie promotorskie, a także o mnogość festiwali, jednak muzyka taka jak electro house, nie wiedzieć czemu, pozostaje w negatywnym cieniu hasła „wiksiarnia”, jaką są wielkie dyskoteki czy też sensation white. Na słowa uznania zasługuje tutaj Open’er, który goszcząc zamykającego festiwal Deadmau5a, przyczynia się tym samym do pozbywania się ze świadomości odbiorcy przekonania, że tacy artyści jak ukochany Deadmau5 czy też Chuckie są tylko domeną

22 muza

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

festiwali pokroju Sunrise, który nie jest najprzychylniej postrzegany przez środowisko. W 2011 roku zaskoczył nas również Mayday, zapraszając Cyberpunkers, a to dopiero początek. Począwszy od grudnia tego roku, a koncentrując się głównie na roku następnym, zaskoczy nas wszystkich także Dayglow i o tym jeszcze będzie głośno. Jak widać, jest na kogo przychodzić do klubów, jak i jeździć na festiwale. O wiele gorzej jest niestety z rodzimymi producentami nieco zatraconymi w muzycznych modach i pozbawionymi braku konsekwencji. W tej sytuacji na wielkie słowa uznania zasługuje Freak Slaughter wydający w najlepszych electro labelach, jakimi są Oh My God It’s Techno Music czy też Shax Trax. Jego konsekwencja owocuje coraz to znakomitszymi produkcjami oraz bookingami. Kolejnym z naszych faworytów jest duet Shiny Beats, preferujący co prawda bardziej odmianę electro clashu, podobnie jak Skinny Patrini. Naszym zdaniem największą furorę, łącząc gatunki, zrobił Gooral, który nazwał swój styl ethno electro. Podsumowując, electro to muzyka szeroko rozumiana, co wcale nie dziwi, gdyż elementy tego gatunku znajdują sie zarówno w najbardziej niszowym odłamie techno, jak i w muzyce d’n’b, dubstep, pop czy też ostatnio również w najmodniejszym gatunku, jakim jest trap, a dokładnie electro trap! Zdobywając na potrzeby tego artykułu wiedzę wręcz książkową, przekonaliśmy się, że każdy ten gatunek rozumie inaczej, ale w każdym takim rozumieniu są logiczne podstawy. Oczywiście, możemy wepchnąć electro w sztywne ramy, ale zapewne nie usiedzi ono w nich zbyt długo, ponieważ gatunek ten ciągle ewoluuje, stając się jednocześnie, czasem świadomie, a czasem nie, inspiracją dla kolejnych pokoleń młodych talentów sceny klubowej.

Junkie Punks http://www.facebook.com/junkiepunksdj Materiał dostarczony przez: Life Is Music Entertainment http://www.facebook.com/LifeIsMusicEntertainment

WWW.HIRO.PL



POPKULTURA

po prostu klasyka tekst | JAN PROCIAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

POJĘCIE „RZECZ KLASYCZNA” NIE POTRZEBUJE WYJAŚNIANIA. ODRUCHOWO WIEMY, ŻE COŚ TAKIE JEST LUB NIE. KLASYK NIE POTRZEBUJE UZASADNIEŃ, ON TAKI JEST I JUŻ. PRZYJRZYJMY SIĘ KLASYCZNYM RZECZOM Z RÓŻNYCH DZIEDZIN. TEORETYCZNIE ŁĄCZY JE NIEWIELE LUB ZGOŁA NIC, ALE BEZ WAHAŃ MOŻNA JE UMIEŚCIĆ W TYTUŁOWEJ KATEGORII. OTO ONE:

Pezet/Noon „Muzyka klasyczna”. Podkłady warte miliony i jedne z lepszych linijek w historii polskiej muzyki. Lata mijają, a „Ukryty w mieście krzyk” nadal opisuje polską rzeczywistość lepiej niż dowolna praca socjologiczna. Jan Kapliński zaczął z wysokiego C i wieku dwudziestu kilku lat zyskał miano klasyka. Taka „Seniorita” sprawia, że utwory kolejnych „zbawicieli” polskiego rapu brzmią jakby trochę gorzej. Jeden z tych przypadków, kiedy tytuł idealnie oddaje status dzieła.

24 zjawisko

„Gwiezdne wojny”. „Luke, I’m your father”. Mało jest zdań w historii kinematografii, które zyskały taki status jak wyznanie Dartha Vadera. George Lucas wykorzystując przemyślenia Josepha Campbella stworzył jeden z najbardziej nośnych mitów współczesności. Miecze świetlne, Sokół Millenium, Jabba Hutt i oczywiście moc. Idealny przykład, że umiejętne łączenie znanych motywów może dać oryginalny efekt. Nie zmienia tego nawet „nowa” trylogia, która nigdy nie osiągnie statusu poprzedniczki.

Czapka bejsbolówka. W bejsbola grał mało który dzieciak w tym kraju, ale bejsbolówkę chciał mieć każdy. Mody się zmieniają. Niektórzy chowają się przed słońcem pod wełnianą czapeczką, ale bejsbolówki są wciąż na topie i to się raczej nigdy nie zmieni. Każda szanująca się firma streetwearowa ma je w ofercie. Czasy, kiedy głowy zdobiły loga Lakers lub Chicago Bulls dawno odeszły w przeszłość. Dziś wzór może być dowolny. Nie zmienia się kształt i towarzyszące jej noszeniu poczucie luzu. Alan Moore „Watchmen”. Biblia na półce każdego fana komiksu. Moore, podobnie jak Tolkien i Lucas, stworzył kompletne uniwersum, które wydaje się zdecydowanie ciekawsze od świata za oknem. Nietzscheańska w duchu opowieść o zmierzchu herosów to jedno z najdoskonalszych dzieł komiksowych w historii i dowód na to, że komiks może być najprawdziwszą sztuką. Rozliczając się z erą superbohaterów, brytyjski scenarzysta dał jednocześnie nowy impuls twórcom dzieł o zamaskowanych obrońcach ludzkości.

Płyta winylowa. Kompakty dawno pójdą na przemiał, a winyle nadal będą czczone przez fanów muzyki. Kupujesz jedną, drugą i nagle okazuje się, że przydałaby się nowa szafa. Czarne płyty uzależniają jak czarny cukier. Każdy szanujący się DJ ma ich imponującą kolekcję. Dla jednych przedmiot z duszą, dla innych najlepszy nośnik dźwięku jaki wymyślono. Coraz częściej mówi się, że sprzedaż popularnych winyli wkrótce będzie wyższa od sprzedaży płyt CD. Podobnie jak bohaterowie, one nigdy nie umierają.

WWW.HIRO.PL


Tyskie Klasyczne. Piwo inspirowane tradycją, które jest odpowiedzią na potrzeby coraz bardziej wymagających i świadomych konsumentów, poszukujących oryginalnych, tradycyjnych smaków. Skład piwa przygotowany został zgodnie z poszanowaniem prawa czystości ustanowionego w XVI wieku. Nowy wariant ma w sobie trzy składniki: powstaje w 100% ze słodu jęczmiennego, chmielu oraz wody. UWAGA! Chcesz wygrać skrzynkę Tyskiego Klasycznego? Prześlij nam zdjęcie jakiejś najbardziej klasycznej rzeczy według Ciebie! Szczegóły na naszym profilu na Facebooku.

Harley Davidson. Wiatr we włosach, powiew wolności i kultowa marka znana z dziesiątek filmów. Nie oszukujmy się, mało kto z nas miał okazję przejechać się na Harleyu, ale nie ma chyba osoby, która nie miałby określonych z nim skojarzeń. I nawet jeśli długie włosy, ćwieki i jeansowe kamizelki kojarzą się z obciachem, to o potężnych motorach nikt tak nie pomyśli. Dlatego zloty harleyowców zawsze są atrakcją, a wystawy kultowych modeli niezmiennie przyciągają rzesze zwiedzających.

Leonardo da Vinci „Mona Lisa”. Tajemniczy uśmiech, który zdobi miliony koszulek, pocztówek, toreb i wszelkich innych rzeczy, które nosimy na sobie, od kilku wieków budzi dyskusje znawców sztuki i jej szeregowych odbiorców. Co rusz pojawiają się jego nowe interpretacje. Lisa Gherardini pozując włoskiemu mistrzowi raczej nie przypuszczała, że stanie się jednym z najbardziej znanych kobiecych wizerunków. I tylko ci, którzy widzieli ją w Luwrze, wiedzą, że Mona Lisa ma tylko 77 na 53 centymetry.

Wyciskarka do cytryn Juicy Salif. Kontrowersyjny projekt Philippe’a Starcka, który według legendy powstał w czasie relaksu nad talerzem frutti di mare. Kochany przez jednych, znienawidzony przez innych, stał się symbolem designu, który łączy piękno z funkcjonalnością. Wywołując niesłabnące emocje, stał się ikoną sztuki użytkowej, która wspominana jest w co drugim artykule o kreatywnym projektowaniu. Niezależnie, czy widzisz w nim kałamarnicę, czy trójnogiego pająka, nie możesz pozostać obojętny. I o to chodzi.

J.R.R. Tolkien „Władca pierścieni”. Ta napisana przez szanowanego brytyjskiego naukowca mitologia stała się w pierwszej kolejności hitem uniwersyteckich kampusów, a później zalała cały świat. Filmy Petera Jacksona tylko umocniły jej status. Nie ma autora fantasy, który nie byłby porównywany do Tolkiena. Brytyjczyk stworzył kompletny świat, który można zgłębiać tygodniami. Niezależnie, czy stoisz po stronie światła, czy ciemności, proza Tolkiena nie pozostawi cię obojętnym. W wielu rankingach uznana została za książkę XX wieku.

WWW.HIRO.PL

Volkswagen „Garbus”. Ponad 20 milionów wyprodukowanych egzemplarzy i nieprzemijający status motoryzacyjnej ikony. Ten wycofany w 2003 roku po kilkudziesięciu latach nieprzerwanej produkcji „samochód dla ludu” niezmiennie zajmuje szczególne miejsce w sercach fanów motoryzacji. Nie każdy wie, że w różnych miejscach nosi on różne miana. Na Kubie znany jest jako „jajeczko”, a we Francji jako „biedronka”. Do dziś budzi sensację niemal wszędzie, gdzie się pojawi.

zjawisko 25


tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

jestem społecznikiem foto | HONORATA KARAPUDA

MELA KOTELUK


GRAND PRIX

MELA KOTELUK ZAMIAST GADAĆ WOLI DZIAŁAĆ, LUBI LUDZI I MUZYKĘ NA ŻYWO, ENERGIĘ ZAŚ CZERPIE Z POŁĄCZENIA TYCH WSZYSTKICH CZYNNIKÓW. NAM OPOWIADA O PIERWSZYCH EFEKTACH SWOJEJ AKCJI „NIE BĄDŹ DŹWIĘKOSZCZELNY”, O TYM, CO STAŁO SIĘ ZE SŁUCHACZAMI ORAZ O PIERWSZYCH PRZYMIARKACH DO NOWEGO ALBUMU Akcja „Nie bądź dźwiękoszczelny” trwa już ponad dwa miesiące, czujesz już wymierne pozytywne skutki? Przede wszystkim ludzie dowiedzieli się o naszej akcji i zaczynają się z nią utożsamiać, podchodzą do nas po koncercie, mówią mi: „Mela, zobacz, ja nie jestem dźwiękoszczelny, przyszedłem na koncert. Moja koleżanka, mama, babcia, też nie są dźwiękoszczelne!”. Ludzie często też chcą mówić nam o tym, dlaczego przychodzą na koncerty, zaczynają mieć świadomość, jak ważna jest dla nich żywa muzyka, obserwowanie artystów na scenie. To jest dla mnie budujące. W którym momencie poczułaś, że warto zrobić coś więcej niż tylko przy okazji promowania własnej płyty powiedzieć w paru wywiadach, że zauważasz problem? Z natury jestem społecznikiem i ta natura przejmuje nade mną kontrolę niemal na każdym etapie życia. Pomysł na akcję wziął się ze spontanicznej reakcji. Organizując trasę koncertową, zrobiłam rekonesans wśród znajomych muzyków i okazało się, że wszyscy maja z tyłu głowy pomysł, by porozmawiać o sytuacji koncertowej w kraju, ale nie między sobą, tylko z publicznością. Wystarczyła taka iskierka, żeby otworzyć debatę na ten temat. Ja czuję, że nie jestem tylko i wyłącznie wokalistką, chciałabym coś zrobić dla kogoś, jeśli tylko mam takie możliwości. Zaangażowałam się w temat świdermajerów, drewnianych domów wtopionych w sosnowe lasy tzw. Linii Otwockiej. Charakterystyczne, ażurowe zdobienie werand i ganków to unikatowe piękno. Niestety, do dziś nie powstał żaden program ich ochrony, a ja chciałabym, żeby ludzie wiedzieli o nich, odwiedzali je, sami chcieli je ocalić. Czyli ty po prostu nie umiesz siedzieć spokojnie? Tak. Lubię ludzi, lubię z nimi pracować. To dodaje mi energii życiowej, także do tych prozaicznych czynności – sprzątania, gotowania, codziennych spraw. To mnie czyni szczęśliwą. Miło było pewnie też zobaczyć, ilu artystów zaczyna wspierać waszą akcję. Czyj głos najbardziej cię zaskoczył? Zaskoczeniem mogły być dla mnie głosy od artystów, na których koncerty zawsze przychodzi publiczność. Oni pokazują, że nam nie chodzi właściwie o to, że mamy jakiś problem z frekwencją, tylko o coś znacznie głębszego. Czyli już się nasłuchałaś, że „pewnie ta Mela robi akcję, bo nikt nie chodzi na jej występy i nie chce jej słuchać”? I to jest błąd, bo nie chodzi nam wcale o to. Nasza trasa cieszy się popularnością, na koncerty przychodzi świetna publiczność. Najbardziej zależało mi na tym, żeby zacząć mówić o umacnianiu tradycji koncertowej i zacząć działać długofalowo. Zadbajmy o edukację wczesnoszkolną! Fajnie byłoby docierać do źródeł, pokazywać małym dzieciom instrumenty, siłę muzyki granej na żywo. Ja wiem, że to może być trudne, ale opłaca się. Paula Bialski z zespołu Paula i Karol wspominała o swoim dzieciństwie w Kanadzie. Opowiadała, jak jako kilkulatka dostała do ręki puzon i pan od muzyki po prostu powiedział: „Graj!”. I to mi się właśnie kojarzy najmocniej z umuzykalnianiem, z czymś takim bardzo pierwotnym. Fajnie byłoby zamiast jednej lekcji wychowania fizycznego znaleźć taką skuteczną i aktywną godzinę muzykowania. Wspominasz o kształtowaniu tradycji chodzenia na koncerty, ale to już u nas było, dawniej całe rodziny uczęszczały w koncertach. Co się stało, ci ludzie zniknęli, przestała ich nagle interesować muzyka na żywo? WWW.HIRO.PL

To nadal istnieje, ale w innej formie. To tak, jak kiedyś Wały Jagiellońskie mogły sprzedać miliony egzemplarzy winyli. Kiedyś był jeden wydawca dystrybuujący kilku konkretnych artystów i sprzedaż była wysoka. Te czasy minęły, weszły nowoczesne media, wszystko się przekonfigurowało, tego nie trzeba się bać, ale warto podążyć tym tropem. To samo stało się z koncertami. Żyjemy w natłoku informacji, rozrywek, trzeba dokonywać wyborów. Doszło też do zepsucia rynku. Masowych, darmowych imprez, kuszących do bezrefleksyjnego podejścia i przyjmowania wszystkiego, co nam się serwuje.

NAJLEPSZY FILM WARSZAWSKI FESTIWAL FILMOWY 2012

Jednak zupełnie inna publika przychodzi na koncerty klubowe, a inna na festyny i darmowe imprezy. Chyba że uważasz, iż nie powinniśmy aż tak różnicować słuchaczy? Z mojej perspektywy różnica jest widoczna i to nie tylko na tej linii. Osoba idąca na koncert do klubu ma konkretny cel, przychodzi dla artysty, kupuje bilet świadomie. Publiczność festiwalowa, w rozumieniu takim open’erowym, to inny typ odbiorcy. Tam często ludzie nie mają pojęcia, kto gra na scenie. Dla mnie to jest fajna sytuacja, bo mam szansę wyjść z moją muzyką do nowych słuchaczy. W takim razie organizatorzy imprez i właściciele klubów też powinni was wspierać. I wspierają, podoba im się to, że chcemy promować właśnie kształtowanie pewnych nawyków. Na przykład chodzenia już nawet nie na konkretne występy, ale w konkretne miejsca. Żeby fani muzyki wiedzieli, że jak pójdą w piątek do danego klubu, zawsze spotkają się z dobrą muzyką. Taka forma rozrywki i uczestniczenia w kulturze to coś, co porządkuje nam życie, dzięki regularnym czynnościom możemy się czuć bezpiecznie. Często jednak jest tak, zwłaszcza w większych miastach, że oferta jest wręcz za duża. Ludzie czują przesyt. To jest nieuchronne. Dlatego chcemy jak najwięcej mówić o świadomym wyborze, warto się orientować, zamiast bezkrytycznie przyjmować wszystko lub wszystko odrzucać, próbować jednak dokonywać selekcji, stworzyć swój własny filtr. A kto decyduje się na przyjście na koncerty Meli Koteluk, widzisz jakąś prawidłowość? Widzę zróżnicowane grono odbiorców, zarówno młodzież, na oko w wieku okołomaturalnym, studenci, rodziny z dziećmi (maluchy bardzo lubią tytułowy „Spadochron”), osoby w wieku moich rodziców, ale też seniorzy. Podchodzą potem do mnie starsi ludzie i mówią, że dostali płytę w prezencie od dzieci albo słyszeli w radiu singiel. Publiczność mamy wielopokoleniową. Słucham o tym, ile rzeczy robisz i zastanawiam się, czy ty kiedyś odpoczywasz? Owszem! W grudniu jedziemy do Azji. Mam zakusy na pracoholika i w związku z tym uczę się zaciągania hamulca ręcznego. Będziesz musiała komuś powierzyć odpowiedzialność ogarniania społeczności Dźwiękoszczelnych… Nie, liczę na to, że będę łapać sieć w kafejkach. Natomiast wakacji potrzebuję już bardzo, bo czuję, że ta moja wtórna energia się już kończy i trzeba się zregenerować. Przewietrzyć głowę, by zrobić miejsce na pomysły na drugą płytę. No właśnie, nie miałaś ani przez moment myśli, że wszyscy skupiają się na akcji „Nie bądź dźwiękoszczelny” i już nikt nie pyta o twoją debiutancką płytę, która przecież ukazała się w tym roku? Absolutnie, o „Spadochronie” wiele już się naopowiadałam. Teraz mam etap grania koncertów, to jest dla mnie bardzo konkretne działanie. Dobrze było wyjść wreszcie z tym „Spadochronem” na scenę? Tak, czuję się z tym bardzo dobrze. Przede wszystkim kocham koncerty i sama kupuję bilety na koncerty kolegów… Wróćmy na koniec do drugiej płyty. Pierwszą nagrywałaś w szafie, co będzie teraz? Po współpracy z Marcinem Gajko wiem, że nie muszę nagrywać sama w szafie, bo to osoba z którą czuję się spokojna w studiu. Są ludzie, przy których czujesz się swobodnie i Marcin do takich osób należy. Głowę zanurzam już w temacie nowej muzyki, układam to, czym chciałabym się na niej podzielić.

W KINACH OD 30 LISTOPADA Przedstawicielstwo Walonia-Bruksela w Warszawie

Przedstawicielstwo Walonia-Bruksela w Warszawie


LOCO STAR

kadzidełko tekst | KAMIL DOWNAROWICZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

„NASZA MUZYKA POZWALA ZAPOMNIEĆ LUDZIOM O PROBLEMACH. JEST JAK KADZIDEŁKO, KTÓRE ODPALASZ, BY SIĘ ZRELAKSOWAĆ” – MÓWI NAM TOMASZ ZIĘTEK Z ZESPOŁU LOCO STAR

Czy muzyka pop jest dla ciebie muzyką obciachową? Ciężko to określić. Z jednej strony nie da się nie zauważyć, że stacje radiowe i telewizja puszczają straszną kichę, która oczywiście mi się nie podoba. Z drugiej strony pop nie jest zjawiskiem jednorodnym. Jest wiele piosnek popowych, które lubię i nie wstydzę się do tego przyznać. A czy Loco Star jest zespołem popowym? Żeby tak było, zgodnie z nazwą, musielibyśmy być zespołem popularnym, rozpoznawalnym, a tak nie jest. Jeżeli ktoś mnie pyta, jaką muzykę gramy, to odpowiadam mu, że avant-pop. Płyniemy sobie gdzieś pod powierzchnią głównego nurtu, ale rzeczywiście blisko niego. Gratuluję wydania nowej płyty „Shelter”. Co pierwsze zwraca uwagę, to oryginalna i po prostu czadowo wykonana kartonowa okładka, którą sami zaprojektowaliście i wykonaliście. Tym pomysłem zawiadywała głównie Marsija. Ona też stworzyła grafiki na nasz poprzedni album i byliśmy bardzo zadowoleni z efektu. Dlatego postanowiliśmy powtórzyć ten zabieg. Natomiast na sam pomysł kartonowej okładki, zawierającej dziesięć tekturowych karteczek z rysunkami, wpadł Boguś Szarmach z zespołu Kings Of Caramel. Ja brałem udział w różnego rodzaju burzach mózgów dotyczących okładki i wnętrza płyty, na których wybieraliśmy wspólnie zdjęcia – część z nich wykonaliśmy nawet sami. Można zatem powiedzieć, że grafika „Shelter” jest dziełem wspólnej pracy wielu ludzi. Co ciekawe, brakowało nam pewności, jak to wszystko będzie finalnie wyglądać, bowiem całość tłoczenia, wydruki próbne itp. były robione w Warszawie, a my mieszkamy w Gdańsku. Dostawaliśmy jedynie zdjęcia z postępów w pracy nad okładką. Dopiero po premierze płyty zobaczyliśmy po raz pierwszy gotowy produkt. Bardzo przyjemnie się zaskoczyliśmy. Jakość, papier, zdjęcia – wszystko jest naprawdę OK. Poza Loco Star udzielacie się także w innych projektach. Ty grasz w Pink Freud, Marsija współpracuje z Noviką i śpiewa w Silver Rocket. Domyślam się, że gdy spotykacie się w studiu, każde z was jest bogatsze o nowe doświadczenia i pomysły wyniesione z pracy z innymi zespołami i stara się je w jakiś sposób przemycić. Na pewno problem jest z organizacją. U1 – nasz perkusista – jest rozchwytywanym muzykiem i gra, gdzie mu się podoba. Pat (bas) gra z kolei na nowej płycie Marii Peszek i będzie występowała na jej koncertach. Ale cóż, staramy się to jakoś wszystko ogarnąć. Jak na razie udaje nam się to. Mamy wspólny kalendarz, do którego wpisujemy wszystkie swoje plany i na koniec wspólnie układamy terminarz prób, koncertów itd. Jeżeli chodzi natomiast o tworzenie muzyki, to, hmm… żeby

28 muza

nie zabrzmiało to jakoś paskudnie, ale to właśnie ja staram się trzymać pieczę nad całością. Nadaję kierunek naszej muzyce. Nie jest to jednak tak, że wszyscy mają grać tak, jak im każę. Broń Boże. Każdy czuje się swobodnie. Powiem ci, że byłem teraz na próbach z Mitch&Mitch, pracujemy nad nowym materiałem, i tam też główny muzyk decyduje o tym, jaki ostatecznie kształt przybierze płyta. Pomimo tego, że praca w tym zespole jest bardzo kolektywna i każdy rzuca swoimi pomysłami, to i tak na koniec jeden gość ma ostateczny głos. To jest dobre. Przy okazji tematu Loco Star zawsze pojawiają się porównania waszego zespołu do przedstawicieli sceny skandynawskiej. Czy takie zestawienie jest według ciebie trafne? Jakiś czas temu można było rzeczywiście znaleźć wspólny mianownik między tym, co graliśmy my i artyści z Islandii. Ale obecnie stwierdzenie to jest nieaktualne. Na „Shelter” każda kompozycja miała swoją własną inspirację, niekoniecznie nawet muzyczną. Ja nauczyłem się używać nowych programów muzycznych, dzięki czemu udało mi się uzyskać dźwięki, które wcześniej były mi kompletnie nieznane. Odkryłem całą gamę nowych, fajnych efektów. Zdecydowanie nie inspirowała mnie tym razem scena skandynawska. Jeśli miałbym wskazać na konkretnych artystów, którzy mieli na mnie wpływ w okresie nagrywania naszej najnowszej płyty, to byliby to z pewnością Django Reinhardt i Arnold Schönberg ze swojego okresu post-romantycznego. Obejrzałem wasz teledysk do remiksu piosenki „Artifiction” w wykonaniu Slomo. Jest to animowana historia istoty szukającej wyjścia ze swojego dotychczasowego świata. Czy muzyka Loco Star też ma stanowić rodzaj ucieczki od trosk codziennego życia? Myślę, że nasza muzyka pozwala zapomnieć ludziom o problemach. Jest jak kadzidełko, które odpalasz, by się zrelaksować. Wiesz, przychodzisz do domu, włączasz sprzęt grający i zapominasz o tych wszystkich rachunkach do zapłacenia, kłótniach z bliskimi osobami, przepychankach z szefem itp. Mam nadzieję, że tak właśnie jest. A śledzisz recenzje swoich albumów? Interesuje cię, co mają o nich do powiedzenia polscy dziennikarze muzyczni? Zawsze mnie ciekawi, jaki jest odbiór naszej twórczości przez media. To przecież właśnie dziennikarze muzyczni zaznajamiają słuchaczy z tym, czego mogą się spodziewać, kupując daną płytę. Jeśli chodzi o Loco Star, to mamy raczej dobrą prasę i nie ukrywam, że mnie to cieszy.

WWW.HIRO.PL


12. Międzynarodowy Festiwal Filmowy

WATCH DOCS P rawa Cz ł ow i e k a w F i l m i e

Warszawa, 7 - 16 grudnia Lublin, 7 - 10 grudnia 2012

www.watchdocs.pl

I HUMAN RIGHTS Organizatorzy:

Mecenat:


ŁĄKI ŁAN

pozytywny myślokształt tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

30 muza

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

WWW.HIRO.PL


Z OKAZJI PREMIERY TRZECIEGO JUŻ KRĄŻKA W DOROBKU ABSOLUTNIE NIESZUFLADKOWALNEJ FORMACJI ŁĄKI ŁAN, ROZMAWIAMY Z PRZEDSTAWICIELAMI TEJ MUZYCZNEJ FAUNY O TYM, JAK JEST W KOSMOSIE, CO PRZYSZŁO DO ARTYSTÓW PROSTO Z GÓR I DLACZEGO ZAGRANICZNI SŁUCHACZE MOGĄ ROZUMIEĆ TĘ MUZYKĘ LEPIEJ Po pierwszym promującym „Armandę” teledysku muszę spytać o to, jak łąkowe owady czuły się w kosmosie? Mega Motyl: Jak widać na załączonym do „Lovelocka” obrazku, czuły się świetnie. Podejrzewam zresztą, że wszędzie czulibyśmy się właśnie tak. Wszystkimi istotami kosmicznymi rządzą emocje, a energia emocjonalna jest o wiele silniejsza niż jakakolwiek inna energia i siła fizyczna. To, że przenieśliśmy się w kosmos, jest jedynie znakiem jeszcze większego otwarcia naszych serc. Zając Cokictokloc: Ale też nasz byt kosmiczny jest alegorią innego spojrzenia na siebie, na Ziemię, na muzykę, na nasze sprawy prywatne, odczucia i to, kim jesteśmy. Paprodziad: Ja nie widzę doprawdy żadnej różnicy między mikrokosmosem a makrokosmosem: czy jest to kupka, którą sobie turla żuczek gnojarek, czy to wielka kula ziemska, wszystko to jedno i to samo. Aby nagrać trzecią płytę, wyruszyliście do miejsca, które zdaje się jest bliżej gwiazd niż Warszawa, czyli do Wisły. Znaleźliście tam to, po co jechaliście, czy spotkało was tam zupełnie coś innego? Z: Jadąc do Wisły, nie byliśmy szczególnie nastawieni na szukanie, raczej czekaliśmy, aż nas to znajdzie samo. P: Gdy tylko padł pomysł nagrywania na łonie natury, było wiadomo, że będzie miał przełożenie na efekt końcowy… M: Wybieramy do nagrywania miejsca, które będą sprzyjać rozwojowi, tu chcieliśmy odstrzelić się od rzeczywistości industrialnej. Tworząc muzykę, staramy się pozbyć tego, co nas może trzymać w tej zwyczajnej rzeczywistości. Z: Żeby dać ludziom fajność, sami musimy być fajni, poczuć się dobrze. M: Tak! Odbiorca zawsze wykmini szwindel. Jeśli nie będziemy naturalni, poczuje fałsz. I będąc w Wiśle rzeczywiście mieliście czas, żeby poobcować z przyrodą? P: Nie było opcji, żeby od niej uciec. Studio było niemal na czubku góry. Czasem schodziliśmy, skakaliśmy po strumykach. Były ognicha, browary, a przede wszystkim jednak praca. Wystarczyło jednak wyjść przed studio i miało się ten ogrom przed sobą… Barania po lewej, Skrzyczne po prawej, nic więcej do życia nie było potrzebne Z: Dzięki temu łatwiej nam było pokazać, że potrafimy być liryczni, a nie tylko szaleni. No właśnie, na trzeciej płycie wasze szaleństwo zostało nieco okiełznane. P: Tak? Poczekajcie na koncerty. M: Ale jeśli mówimy już konkretnie o albumie, to rzeczywiście, emocje zostały nieco okiełznane, wariactwo i przypadkowość – zniwelowane. To ma związek z tym, że poszczególne piosenki maja się ze sobą łączyć. Jeżeli byśmy nagle amplitudę jednego numeru wywindowali ponad poziom reszty, to byłoby to niedobre i nienaturalne dla płyty. Z: Chodzi o to, że po premierze poprzedniego krążka zagraliśmy szaleńczą trasę, byliśmy na wielu fantastycznych festiwalach, były kwiatostany, wodotryski, szleństwo, które musiało się skończyć. „Armanda” jest dla tych wszystkich, którzy nas lubią i chcą posłuchać nas w innej odsłonie, w innych okolicznościach. Ale uwaga, za chwilę zabierzemy się za nową płytę i znów nie wiadomo co się przydarzy! Tymczasem, wbrew singlom promującym waszą trzecią płytę, oferujecie klimat w dużej mierze chilloutowy. Co tak właściwie stoi za tą przemianą? Z: Jesteśmy bardziej pogodzeni ze sobą, ze światem. Płyta jest rejestracją tego, co przeżyliśmy przez ostatnie trzy lata. Energetycznych numerów nasi słuchacze dostali już bardzo dużo poprzednio. Wyciszenie jest naturalną koleją rzeczy. Oczywiście są tu też numery dynamiczne, jak „Łan Pała”, natomiast w górach poczuliśmy, że czas płynie inaczej. P: Zaczęłaś od kosmosu. Wyjazd do Wisły był odlotem

WWW.HIRO.PL

w jego stronę. Byliśmy w Gruzji, w Montreaux, zagraliśmy na Przystanku Woodstock, przeżyliśmy kawał życia, zżyliśmy się. Czyli teraz Łąki Łan jest tak scalony jak ten pleń z jednej z nowych piosenek? Z: Zdecydowanie tak. P: A co się działo na imprezie premierowej! W pewnym momencie wszyscy się do siebie tulili! To potrzebne dla zdrowia! Tymczasem część słuchaczy już marudzi, że od tej ilości elektroniki, którą stosujecie obecnie, robi im się słabo… M: Błędem jest oczekiwanie czegokolwiek od zespołu Łąki Łan. Przyzwyczailiśmy już fanów, że na płytach i na koncertach może zdarzyć się wszystko. Jeżeli ktoś słuchając tej płyty stwierdzi, że to jest album „zbyt jakiś” albo „za mało jakiś”, to znaczy, że za mało nas zna. Oczekiwań jest wiele, ale tego nie polecam. Ta płyta zarówno dla słuchaczy, jak i dla nas samych jest zaskoczeniem. W którym momencie koncepcja takiego bardziej syntetycznego brzmienia zaczęła się krystalizować? M: Nasz zespół od początku istnienia aspirował do tego, aby muzyka, którą tworzymy, była bardziej elektroniczna niż akustyczna, tylko, że kiedyś nie mieliśmy pojęcia jak do tego się zabrać. W pewnym momencie pojawili się ludzie, którzy pomogli nam inaczej zabrzmieć. Wiedzieli, jak wydobyć to, co chcemy. To jest też dojrzewanie. Wreszcie sześć osób w naszym zespole ma wystarczającą wiedzę, by robić to, co chcemy, a nie zostawiać dużo miejsca „przypadkowi”. Tu każda nutka i każdy tekst jest przemyślany. Duża część waszego materiału została nagrana na „setkę”, co wygląda jak wyzwanie rzucone zespołom, które godzinami dopieszczają syntetyczne brzmienie w studio. M: Wiele zespołów, nawet tych znanych, zagranicznych, nie umie grać na żywo. Na przykład u The Prodigy 80 procent tego, co leci ze sceny, to produkcja odtwarzana z nośnika. Perkusista, owszem, gra, ale nawet go nie słychać. Wszystkie utwory na koncertach brzmią identycznie i nie ma możliwości, by brzmiały inaczej. U nas każda nuta na koncercie wydobywana jest przez człowieka, nie ma loopów trwających minutę, gdzie numer się skończy, jeśli w odpowiednim momencie nie zostanie wciśnięty guzik. My możemy rąbać ile wlezie. Wiele zespołów się tego boi. To jest nasz pomysł – utrzymać groove, ale grać muzykę elektroniczną live. Z: Jesteśmy zespołem z krwi i kości. Nawet w studiu nagrywamy na żywo ile tylko możemy. Chcemy zachować energię. A jak waszą energię odbiera zagraniczna publika? M: Przyjęcie jest inne, bo na Zachodzie nikogo nie dziwi, że występujemy w skrzydłach, tam ludzie występują w różnych strojach… Nawet na jazzowym festiwalu? M: Na każdym festiwalu. Ludzie dbają o warstwę wizualną koncertów, biorą DJ-ów, oświetleniowców, szyją sobie cekinowe marynarki, żeby było atrakcyjnie. To jest show-biznes. Tu musi być wszystko w jednym. Z: Ludzie bazują na tym, co wypracujemy na występie, a jak widzą fajne, kolorowe stroje, czują zajebistą energię, wszystko im układa się w całość. Mimo że nie rozumieją tekstów. P: Łapią pozytywnego myślokształta. Z: Mnie to już dziwi, że ludzie wciąż pytają, jak to się dzieje, że mogę grać w różnych zespołach, że mogę się tak przebierać. Ludzie dziwią się rzeczom oczywistym. Nie skupiają się na tym, co jest na płycie, dlaczego mamy te stroje, tylko na tym, że w ogóle są. Ale i na nasze koncerty w Polsce przychodzi coraz więcej barwnych słuchaczy. Od lat na różnych koncertach pojawia się Pszczelarz. Zawsze staje w pierwszym rzędzie. Nie wiemy, kto to jest, ale mamy pewność, że wróci. Jest też mnóstwo pszczółek, mrówek. Jest coraz bardziej zajebiście.


ELEKTRISCHE.TV

skurwysynth na fali

tekst | SEBASTIAN RERAK

foto | KAROL MOCH / SCENA MAG

NIEDAWNO WYDAŁ PIERWSZY AUTORSKI ALBUM, ALE OD DAWNA JUŻ PRACUJE NA MIANO NAJBARWNIEJSZEJ POSTACI ELEKTRONICZNEGO UNDERGROUNDU. I COKOLWIEK NIE NAPISAĆ O SZYMONIE WEISSIE AKA ELEKTRISCHE.TV, WYPADNIE TO BLADO PRZY JEGO WŁASNEJ AUTOPREZENTACJI Podobno nie chcą cię na antenie katolickiego radia. No nie chcą. Zakute łby mają katolskie. Oto fragment odpowiedzi, jaką od owego radia otrzymała moja agentka: „Przepraszam, jak wyobraża sobie pani obecność na antenie katolickiej rozgłośni z hasłem »Dobre słowo na fali« np. utworu pod tytułem »Skurwysynth«?”. Słusznie postąpili, bo Adre’n’alin w numerze „Slap” śpiewa od tyłu satanistyczne zaklęcia. Twój debiutancki album „Starter” ukazał się w Polsce nakładem Pink Kong Records. Czujesz się związany z ekipą PK? Owszem, to jak rodzina. Choć jestem kurewsko arogancki, to zaprzyjaźniłem się z nimi wszystkimi. Mam dobre relacje z założycielami labelu, Virą i Draqiem, jak również z artystami. Z Avtomatem pije wódkę, Adre’n’alin śpiewa na moim albumie, dla Bueno Bros robię masteringi remiksów, a jeszcze komuś innemu pożyczę perkusję na koncert… Wielka piona dla wszystkich! Jak określasz swój styl? Wychodzę z założenia, że trzeba robić muzę na poziomie i to jest wyłączne kryterium. W praktyce coraz bardziej 4 w podłogę. „Starter” to ogólnie IDM, chociaż daleki od wzoru Aphexa, bo unowocześniony. Moje rzeczy to pochodne techno i electro oraz poszarpanych glitch-lotów. Skategoryzowałem też inny własny gatunek – ultradance, czyli rave na deathmetalowych gitarach, w połączeniu z elektronicznymi, ultraciężkimi, bangerowymi bębnami. Techno też robię, takie trochę tresorowe, ale oczywiście pełne glitchu i warp. Mam na koncie supermiękki remiks dla Nosowskiej, który brzmi nie głośniej niż bąbelki w wodzie sodowej i chociaż dzięki niemu bardziej zaczęły oblegać mnie dziewuchy (jak i homoseksualiści), to jednak nie jest mój styl. Za dużo we mnie agresji. Niepokoju, złości, nonkonformizmu, woli poszukiwania.

32 muza

Niedawno miałeś okazję wystąpić przed Venetian Snares. Była okazja do zakulisowej integracji? Tak, dużo rozmów, wspólnie wypitej wódki i piwa. Sporo dyskutowaliśmy o Węgrzech, bo obaj mieliśmy dziewczyny Węgierki. Oczywiście byłem gotów klękać mu do miecza, chwaliłem jego muzę, aż prosił, bym przestał. Trudno jednak nie kochać go za tę pionierskość. Schlebiło mi to, że gdy schodził ze sceny po skończonym show, to zamiast kazać przynieść sobie ręcznik, jak Rokiemu Baboła po zwycięskiej walce, powiedział: „Elektrisztiwi! Juuu roookd!”. Zawał serca sto pro. No i skromny gość nieludzko. Nie miał ochoty dawać wywiadów. Dziennikarzy sortował na podstawie dystansu ich pism od mejnstrimu. W deskę koleżka. Dał mejla. Kazał do siebie pisać. Co dalej? Kiedy „Starter” wyjdzie na Zachodzie? Jakieś kolejne nagrania? „Starter” nadal jest promowany w PL przez PKR, w Niemczech zaś wyda go Megatron Electro, a więc label, któremu Breakspoll na swojej corocznej, raczej prestiżowej „gali” przyznał nagrodę najbardziej obiecującej debiutującej wytwórni 2011 roku. Premiera jeszcze w tym miesiącu. Mam pewien kłopot z moim prawnikiem (czyt.: ze sfinalizowaniem umowy lub – jak to się mówi w tym światku – konczrektu), ale to już moja osobista sprawa, co trochę nie mieści się w niemieckich głowach ludziom z MTE (śmiech). Przygotowuję też nowy materiał, „Ultradance”. Część sampli niestety jest rozpoznawalna, jak np. Immortal, przez którego miałem spinę z Nuclear Blast i musiałem kasować całą robotę. Pierwszą zajawę „Ultradance’u” wypuściłem już do sieci pod odmiennym, srogo radykalnym pseudo Jebane e.TV, podobnie będzie z resztą. Piętnastominutowa metal-techno suita „The Ultradance of Warsaw EP” jest już gotowa i czeka na wydanie. Powstaje też kilka nowych teledysków, robię masteringi dla polskich zespołów i producentów… A we wtorki i czwartki uczę w szkole prywatnej języka angielskiego oraz języka Szatana (ma się rozumieć). I to by było na tyle.

WWW.HIRO.PL



JACOB BUTLER

pop to nie zbrodnia tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

JACOB BUTLER, SYMPATYCZNY AUSTRALIJSKI MUZYK POP-ROCKOWY ODWIEDZIŁ ZAŚNIEŻONĄ WARSZAWĘ, BY OPOWIEDZIEĆ NAM O SWOJEJ DEBIUTANCKIEJ PŁYCIE „REASON”, UDZIALE W TALENT SHOWS I TYM, JAK REAGUJĄ JEGO RODACY NA DRWINY ZE STRONY BRYTYJCZYKÓW

34 muza

WWW.HIRO.PL


Trzy lata temu powiedziałeś: „Zamierzam zagrać kilka koncertów, może uda mi się dotrzeć do Melbourne albo wystąpić w Sidney”. Teraz jeździsz po Europie. Wygląda na to, że sporo się od tego czasu zmieniło? To wszystko mówiłem jeszcze zanim wydałem swój debiutancki album. Kiedy już wyłożyłem na niego pieniądze, nagrałem wszystko, zacząłem marzyć, by dotrzeć znacznie dalej. Miałem nadzieję, że uda się wyjść z tymi piosenkami poza Australię. Ale oczywiście zawsze jest tak, że człowiek marzenia ma wielkie, przy czym liczy się z tym, że się nie spełnią. Dlatego tak bardzo się cieszę, że jednak coś drgnęło, że mogę na przykład przylecieć do Warszawy i poczuć, jak potwornie zimno tu macie, a potem zabrać swoją gitarę i za kilkadziesiąt godzin wrócić do domu, gdzie jest teraz około 26 stopni ciepła (śmiech). Twoja płyta nosi tytuł „Reason”, a pamiętasz pierwszy powód dla którego zacząłeś tworzyć muzykę? Mój ojciec grał w różnych zespołach i zawsze zachęcał mnie do gitary. Oczywiście ja musiałem być w kontrze, więc wybierałem bębny. Oglądałem dużo MTV, udzielałem się w bandach, pisałem piosenki o dziewczynach. Tuż po tym, jak moja ówczesna sympatia złamała mi serce, sięgnąłem po „wiosło” i zacząłem komponować własne rzeczy z autorskimi tekstami. Wtedy znajomi mówili: „Jacob, powinieneś iść z tym do ludzi, występować”. W zasadzie zawsze czułem, że będę muzykiem. Jaka była pierwsza piosenka, którą napisałeś? Miałem wtedy dziewięć lat i napisałem własne słowa do piosenki „Summer of 69” Bryana Adamsa (śmiech), wymyśliłem wszystko, gdy jechaliśmy przez pustynię do Alice Springs, by odwiedzić kuzynów. To był utwór o długiej podróży samochodem i o bezkresnych piaskach. Zaskakujące, prawda? (śmiech) Wspominałeś, że twój ojciec był muzykiem, ale to nie jedyny artysta w rodzinie. Dziadek też grywał, prawda? Tak, miał akordeon guzikowy, ale grał raczej dla zabawy, w przeciwieństwie do ojca, który zarabiał na muzykowaniu. Więc dla rodziny nie było niczym niezwykłym, że i ty ostatecznie zostałeś artystą? Nie, ale też nie pamiętam, żeby jakoś szczególnie namawiali mnie do tego zawodu. Nie mieli syndromu ambitnej mamuśki, która wypycha swoje potomstwo na wszystkie możliwe konkursy, występy i pokazy. Raczej było tak, że kiedy już w liceum zacząłem sobie pogrywać na gitarze w swoim pokoju i układać piosenki, moja mama przychodziła, pukała do drzwi i grzecznie pytała, czy nic mnie nie boli i czy może ma zadzwonić po doktora (śmiech). Wtedy ja myślałem, że jeszcze jej pokażę! Z czasem, gdy szło mi coraz lepiej, rodzina była dużym oparciem. W którym momencie pomyślałeś, że talent show to dobre miejsce, żeby pokazać swoje umiejętności? Wiesz, realia się zmieniają, nie tylko w Australii. Wydawcy płytowi niechętnie wykładają pieniądze na artystów znikąd. Talent shows, takie jak to w którym brałem udział, pozwalają na pokazanie choćby odrobiny swoich możliwości, zaistnienie w świadomości ludzi, tak by potem, gdy usłyszą w radiu piosenkę, mogli pomyśleć: „Hej, to ten chłopak z konkursu!”. Nie miałeś obaw, że taki występ może coś popsuć na twojej drodze rozwoju? Nie. Zawsze będą tacy ludzie, którzy spróbują cię zdołować, będą wbijać szpilki i sprawdzać, gdzie boli. Ja bym wyzwał każdego z takich krytyków, żeby spróbował pokazać się z czymś własnym, niezależnie co to będzie, w telewizji państwowej, żeby poczuł te miliony spojrzeń. To nie jest łatwe, to jest nawet odrobinę przerażające! Czyli to była dla ciebie najcięższa próba? Chyba tak. Wiesz, jedna pomyłka i ludzie będą to komentować, WWW.HIRO.PL

wrzucą filmiki do internetu, twój błąd stanie się rozpamiętywany i będzie krążył w sieci po wsze czasy… Po czymś takim wyzwanie wydania albumu własnym sumptem nie wydaje się być już tak przerażające? Chyba tak. Wiesz, najpierw nagrałem ten materiał samemu. Sam zapłaciłem za studio, miałem swojego producenta, swojego agenta, który pomagał w promowaniu materiału gdzie się tylko da, wszystko leżało w mojej gestii. Potem były małe kroczki we właściwym kierunku. Pierwszy kontrakt podpisaliśmy na rynek południowoafrykański! (śmiech) W końcu moją płytę zechcieli dystrybuować Niemcy. I tak, powolutku, „Reason” rozchodzi się na cały świat. Grałeś już w RPA? Niestety, jeszcze nie. A jakie jest najdziwniejsze miejsce, w którym grałeś koncert? Tydzień temu występowałem na prywatnym koncercie u australijskiego ambasadora w Sztokholmie, to było niesamowite. Wielu artystów nie lubi być „pop”, ty się nie obawiasz tego terminu? Kiedy człowiek zda sobie sprawę, że U2 to pop, Nirvana czy Oasis to pop, to zaczyna inaczej postrzegać te kategorię. Nie widzę nic złego w graniu popu. Jestem popowy, mam melodyjne piosenki, chwytliwe refreny. To chyba nie jest jakaś zbrodnia? Wciąż jednak panuje przeświadczenie, że pop to głupawe treści. Twoja piosenka „UK OK” pokazuje, że masz do zaoferowania coś więcej w tej materii… Myślę, że część wydawców i artystów popowych nie docenia dziś inteligencji swych odbiorców. Ja nie mówię, że jestem geniuszem, ale staram się pisać na pewnym poziomie, tak by ludzie mogli poczuć, że są szanowani. „UK OK” to piosenka o tym, jak mocno tęskniłem za domem, mieszkając przez kilka miesięcy w Londynie. Myślę, że wielu moich rodaków i twoich rodaków łatwo może się z tym tekstem utożsamić, bo też wyjechali, pozostawiwszy bliskich, rodziny, przyjaciół, szukali szczęścia, najczęściej go nie znajdowali, podejmowali wysiłek, by zdobyć pracę, co, jak wiadomo, nie jest takie łatwe… Dla nas to, że Australijczyk może się poczuć obco w Londynie, nie jest znów takie naturalne. Wiesz, wydaje się, że gdzieś u podstaw to ta sama kultura, ten sam język. O co zatem chodzi? O te żarty z Australijczyków? Och, oni nas postrzegają jako taką małą siostrzyczkę. Wciąż myślą, że zrobili interes życia, wysyłając najgorszych złoczyńców za ocean, tymczasem zesłali wszystkich do raju na ziemi, gdzie jest znacznie więcej słońca, optymizmu, są prawdziwe plaże (śmiech). Australia jest znacznie milszym miejscem do życia niż Anglia, więc choć wiem, że Brytyjczycy mają tę całą pulę specjalnych żartów obśmiewających nas, nasze podejście do życia i nasz sposób mówienia, to ostatecznie najgłośniej śmiejemy się my, siedząc nad brzegiem oceanu w upalny dzień, podczas gdy oni mokną w deszczu! (śmiech) A myślisz, że atmosfera panująca w twojej ojczyźnie wpłynęła na to, jak brzmi muzyka, którą grasz? Myślę, że samo brzmienie jest jednak mocno międzynarodowe, bo ja sam dorastałem, słuchając tak rodzimych, jak i europejskich czy amerykańskich zespołów, ale treści mogą być podawane w inny sposób. Australia jest po prostu strasznie mała, przy całym swym terytorialnym ogromie. Jest rajem niewielu mieszkańców, wszyscy się czują jakby się znali. Życie nie jest tutaj ciężkie, wszyscy raczej żyją na luzie, no, może za wyjątkiem Russella Crowe’a, który nigdy nie jest wyczilowany (śmiech). Ale Australia to fajne miejsce, by się urodzić, więc trochę tej przytulności, luzu i fajności znajdziecie właśnie w moich tekstach.

muza 35


day after.


foto | BEATA STAŃSKA / beatastanska.blogspot.com, modelka | SAMIA GRABOWSKA / FASHION COLOR



stylizacja | PAULINA SZUMOWSKA, projektantka | KAMILA SALIH, makijaż i włosy | MARTYNA TOPUZIAK

Dziękujemy kawiarni Esze w Krakowie za pomoc w realizacji sesji.


NOMINACJE 2012

SUPERHIRO W TYM ROKU PONOWNIE MY JEDYNIE WSKAZUJEMY NOMINOWANYCH W POSZCZEGÓLNYCH KATEGORIACH, ZAŚ NAGRODY PRZYZNAJECIE WY, CZYTELNICY – GŁOSUJĄC NA HIRO.PL LUB ZE SPECJALNEJ APLIKACJI NA FACEBOOKU. UWAGA, WSZYSCY GŁOSUJĄCY BIORĄ UDZIAŁ W LOSOWANIU ULTRABOOKA MARKI ASUS!

SUPERHIRO MUZYKA

SUPERHIRO KOMIKS/KSIĄŻKA

1. KARI AMIRIAN 2. BISZ 3. THE KDMS

1. SZAWEŁ PŁÓCIENNIK 2. MARIUSZ SIENIEWICZ 3. AGATA WAWRYNIUK

SUPERHIRO FILM

MEGAHIRO – BOHATER ROKU

1. LESZEK DAWID 2. MICHAŁ MARCZAK 3. WŁADYSŁAW PASIKOWSKI

SUPERHIRO MODA

1. ROBERT LEWANDOWSKI 2. PARAOLIMPIJCZYCY 3. MACIEJ STUHR

ANTYHIRO – ANTYBOHATER ROKU

1. KAMILA GAWROŃSKA-KASPERSKA 2. MALDOROR 3. NENUKKO

1. BARBARA BIAŁOWĄS 2. GRZEGORZ BRAUN 3. ŁUKASZ KARWOWSKI

SUPERHIRO WYDARZENIE

SUPERHIRO TU LUBI Z ASUS

1. EURO 2012 2. OFF FESTIVAL 3. T-MOBILE NOWE HORYZONTY 2012

SUPERHIRO PRZYSZŁOŚCI 1. GATHASPAR 2. MARCIN KOWALCZYK 3. TOMASZ WASILEWSKI

40 nagrody

1. MINISTERSTWO KAWY 2. RESORT 3. SZTUKI SZTUCZKI

Zwycięską niesamowitą miejscówkę Asus i Intel wyposażą w strefę mobilną!

WWW.HIRO.PL





FASHION WEEK POLAND

ta łódź nie tonie tekst | KAMILA MARIA ŻYŹNIEWSKA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

ABSURDALNE JEST PORÓWNYWANIE ŁODZI DO PARYŻA, LONDYNU CZY NOWEGO JORKU. PODCZAS GDY PRZEMYSŁ MODOWY W NAJWAŻNIEJSZYCH STOLICACH ROZWIJAŁ SIĘ OD KILKU DOBRYCH DEKAD, W POLSCE GRANICZYŁO Z CUDEM ZDOBYCIE PARYSKIEGO ŻURNALA. ORGANIZOWANIE IMPREZ MODOWYCH Z PEWNOŚCIĄ NIE WIDNIAŁO NA LIŚCIE NASZYCH PRIORYTETÓW. MODA TO PRZEDE WSZYSTKIM LUKSUSOWA PRZYJEMNOŚĆ I EKSKLUZYWNA FANABERIA. W CZASACH, KIEDY W POLSCE WIELKĄ TRUDNOŚCIĄ BYŁO DOSTANIE KILOGRAMA CUKRU, CHĘĆ ZAKUPU SUKIENKI Z NAJNOWSZEJ KOLEKCJI ZNANEGO PROJEKTANTA WYDAWAŁA SIĘ NIECO EKSCENTRYCZNĄ ZACHCIANKĄ

44 moda

Można narzekać i kręcić nosem, że polskim imprezom modowym wciąż jeszcze daleko do tych będących w ścisłej światowej czołówce. Należy jednak pamiętać, że polska moda jest znacznie młodsza stażem od tej prezentowanej na zagranicznych wybiegach. Wielkim błędem jest ignorowanie łódzkiego Tygodnia Mody, śmieszne jest jego negowanie i wieczne powtarzanie, że „to nie to, co Londyn”, a „łódzkie pokazy nie dorastają do pięt tym z Paryża”. Jakkolwiek nie każda impreza, która ma w nazwie słowo „fashion” jest nam absolutnie potrzebna, łódzki Tydzień Mody to jak najbardziej pożądana inicjatywa. Tegoroczna jesienna edycja zebrała spore grono gości zagranicznych. Do specjalnej łódzkiej strefy ekonomicznej przybyli styliści, dziennikarze, blogerzy, międzynarodowi kupcy oraz przedstawiciele zagranicznych mediów. Pokazy mody, prezentacja około osiemdziesięciu marek odzieżowych w strefie showroomów, cykl wykładów oraz wystawy, a na koniec fashionweekowe afterparty. Moda to nie tylko biznes i pieniądze, to również świetna rozrywka dla jej pasjonatów. Za nami 7. edycja Fashion Philosophy Fashion Week Poland i choć od wydarzenia minęło już trochę czasu, emocje zdecydowanie nie opadły. W mediach i w prasie powstają coraz to nowsze relacje z łódzkiego Tygodnia Mody. Dziennikarze i blogerzy podsumowują i oceniają, a w internecie toczą się liczne dyskusje na temat tego, kto zachwycił, a kto niestety rozczarował. Offowa scena prezentowała się ciekawie i obiecująco. Znalazło się na niej kilku projektantów, których kolekcje z przyjemnością zobaczyłabym na Designers Avenue. Bardzo udany debiut ma za sobą marka Thunder Blond, pod której nazwą ukrywa się Maciek Banasiak. Takiej burzy zdecydowanie było nam trzeba w polskiej modzie. Sportowe kroje i geometryczne cięcia, całość utrzymana w oszczędnej kolorystyce szarości i czerni, a wrażenie jak najbardziej piorunujące. Motywem przewodnim kolekcji Laurel Louise Pharrell jest wieniec laurowy, który pojawia się w postaci haftów na bluzach i nakryciach głowy. Stylizacje zostały uzupełnione o wiele akcesoriów (m.in. rękawiczki bez palców, buty z doczepianymi niby-cholewkami), co stanowi dodatkowy atut całej kolekcji. Aplikacje z suwaków są nie tylko ozdobą całości, podkreślają również funkcjonalność garderoby (co zaprezentował sam projektant w finale pokazu). Absolutnym hitem okazał się również wiosenno-letni sezon według marki Herzlich Willkommen. Projektantki Alicja Saar oraz Małgorzata Wójcicka stworzyły kolekcję zainspirowaną sztuką sakralną. Przyznam, że ta kolekcja to jedno z najmilszych zaskoczeń tegorocznego Fashion Weeka. Spodziewałam się charakterystycznych dla marki kostiumów kąpielowych,

WWW.HIRO.PL


otrzymałam świetną kolekcję, w której znalazły się kompletne wiosenno-letnie zestawy. Plafony, płaskorzeźby i freski w jaskrawych kolorach pojawiły się na marynarkach, topach i spódnicach (nie zabrakło również kostiumów kąpielowych). Spójność i konsekwencję stylistyczną całej kolekcji dopełniała ciekawa paleta kolorystyczna oraz świetnie dobrane makijaże i fryzury.

Istnieją pokazy, po których ciężko jest spodziewać się modowej klęski. Są takie marki, które konsekwentnie tworzą bardzo udane kolekcje, a wśród nich z pewnością znalazło się nenukko. Nie zabrakło charakterystycznych szarości i uniseksowych krojów, pojawiło się sporo nowości w postaci transparentnych i połyskujących tkanin, i wyszła nam kolejna dobra kolekcja duetu projektantek.

Jakub Pieczarkowski zafundował nam z kolei niezłą psychodelę. I chwała mu za to, bo jego najnowsza kolekcja z pewnością jest ciekawą odskocznią od powszechnie dominującej w polskiej modzie nudy i szarości. Bogactwo kolorów i tkanin, złote frędzle, ćwieki i łańcuchy, nakrycia głowy ze srebrnej i złotej lamy, czapki z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne. Jest kampowo, z lekkim przymrużeniem oka, co nie wyklucza, że całość prezentuje się naprawdę świetnie.

Nie rozczarowała również marka Polygon. Wojciech Onak połączył punkrockową zadziorność ze współczesną streetwearową modą, a w jego kolekcji widać spójność i konsekwencję w stylizacjach. Michał Szulc pokazał kolekcję w miejskim, sportowym stylu, wprowadzając wiele intensywnych kolorów w wiosenno-letnim sezonie, a w projektach MMC Studio Design zagościły nowoczesne, minimalistyczne kroje.

Istnieją również kolekcje, którym daleko jest do modowego maksymalizmu, a w swojej prostocie i bardzo oszczędnej palecie kolorystycznej potrafią nieźle zaintrygować. Gdybym była mężczyzną, najchętniej ubierałabym się właśnie u Joanny Startek. Projektantka zaprezentowała świetną kolekcję, udowadniając, że męska moda w Polsce może być na naprawdę światowym poziomie. Co więcej, może zrobić o wiele większe wrażenie niż niejedna damska kolekcja. Prostej, sportowej garderobie z pewnością nie brakuje elegancji i oryginalności. Drewniane daszki świetnie uzupełniają męskie stylizacje. Godna zapamiętania jest również najnowsza kolekcja Oli Bajer. Casualowym projektom Boli zdecydowanie nie można odmówić charakteru. Dominują proste kroje i geometryczne cięcia. Absolutnym hitem jest holograficzna lama stanowiąca bardzo ciekawy akcent w miłej dla oka kolorystyce szarości, bieli i mięty. Wśród projektantów, którzy zaprezentowali swoje kolekcje na Designers Avenue, znalazło się kilka godnych uwagi nazwisk. Z sezonu na sezon trzymają poziom i konsekwentnie tworzą spójny, autorski wizerunek swojej marki. Do powyższego grona z pewnością można zaliczyć Piotra Drzała, który po raz kolejny zaprezentował bardzo udaną kolekcję. Znalazły się w niej casualowe projekty w ciekawej kolorystyce fioletu, szarości i bieli. Nowoczesne, geometryczne kroje w stylizacji vintage (podwinięte spodnie i długie skarpetki) idealnie dopełniają charakter całej kolekcji. Można się czepiać, że w wiosenno-letnim sezonie u Piotra Drzała nie pojawiło się nic nowego. Warto jednak dostrzec niezwykłą konsekwencję w tworzeniu własnego stylu oraz ogromną świadomość mody. Piotr Drzał po raz kolejny udowodnił, że ma naprawdę wielki talent. WWW.HIRO.PL

Ogromne brawa należą się również Annie Poniewierskiej. Jej wiosenno-letnia kolekcja należy do tych, które chciałoby się w całości przygarnąć do swojej garderoby. To niesamowite, że przy użyciu tylu różnorodnych materiałów powstała tak spójna i niezwykle przemyślana kolekcja. Dominowały proste, geometryczne kroje, urozmaicone wzorami takimi jak jodełka i piksele. Choć paleta kolorystyczna kojarzy się raczej z sezonem jesienno-zimowym (m.in. czernie, szarości i bordo), dla takiej kolekcji byłabym w stanie porzucić jaskrawe, letnie kolory. Wśród moich faworytów nie mogło oczywiście zabraknąć Maldorora. Grzegorz Matląg po raz kolejny dał nam mocnego kopa i w mistrzowski sposób trzymał nas w napięciu do samego końca pokazu swojej najnowszej kolekcji. Atmosfera przywodziła na myśl klimat berlińskich klubów i kultury techno, a cała sala trzęsła się od dźwięków głośnej muzyki. Nie spodziewałam się mamy Madzi, z góry przypuszczając, że jest to czysta prowokacja ze strony projektanta. Oczekiwałam mocnej, charakternej kolekcji i tak też się stało. W kolorystyce znalazły się czernie, szarości i srebro, a całość kolekcji uzupełniały świetne dodatki, takie jak np. uprzęże i plecaki z lustrzanej skóry. Ja absolutnie kupuję taką estetykę! Łódzki Tydzień Mody zakończył pokaz Dawida Tomaszewskiego. Zdaję sobie sprawę, że po czterech dniach oglądania kolekcji można się czuć całkowicie wyczerpanym i z trudnością widzieć na oczy. Warto jednak dotrwać do samego końca ze względu na widowiskowość pokazów polskiego projektanta. Podsumowując, było lepiej niż podczas wiosennej edycji Fashion Philosophy Fashion Week Poland. Pojawiło się znacznie więcej dobrych pokazów, a wśród nich kilka świetnych debiutów. Nie obyło się oczywiście bez kolekcji, które zdecydowanie nie powinny powstać. Ogólne wrażenie pozostaje jednak jak najbardziej pozytywne.




armageddon powerplay tekst | SEBASTIAN RERAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

A CO JEŻELI WSZYSTKIE GRUDNIOWE HITY WYRAŻAJĄ KATASTROFICZNE NASTROJE EPOKI? CO JEŚLI NA GWIAZDKĘ W RADIOWYM ETERZE SŁYCHAĆ LI TYLKO SONGI O APOKALIPSIE? CZY NIEPOKOI WAS MYŚL, ŻE W SYLWESTRA ZASŁUCHUJEMY SIĘ PIEŚNIAMI CZASU SCHYŁKU I ZAGŁADY? Z NIECIERPLIWOŚCIĄ OCZEKUJĄC NOTOWAŃ LIST PRZEBOJÓW NA DZIEŃ 21 GRUDNIA (POZDRO DLA KUMATYCH), POZWOLILIŚMY SOBIE PRZEŚLEDZIĆ, JAK POPKULTURA KANALIZOWAŁA SPOŁECZNE SCHIZY ERY ATOMOWEJ. EFEKTEM JEST TO OTO ZESTAWIENIE… I NIECH WAS RĘKA BOSKA PACNIE MOCNO W CIEMIĘ, JEŚLI POTRAKTUJECIE JE NA SERIO 1949 – w sierpniu tego roku Związek Radziecki przeprowadza pierwszą próbę atomową na kazachskim poligonie w Semipałatyńsku. Zaczyna się obłędny wyścig zbrojeń, mający trwać kolejne cztery dekady. Od teraz żyjący w cieniu wielkiej bomby Amerykanie w sezonie świątecznym zasłuchują się country’owym szlagierem „Mule Train” Frankie’ego Laine’a. Z pozoru niegroźna pieśń poganiacza mułów nabiera złowieszczego tonu, gdy okazuje się, że w ładunku bohatera znajdują się m.in. „list pełen smutku pomalowany na czarno wzdłuż krawędzi”. Zaiste hiobowa zapowiedź. Kto wie, może szlak karawany wiedzie przez piaski Nevady lub Nowego Meksyku, gdzie faceci w białych kitlach już szykują ripostę na nuklearne ambicje Stalina.

1955

– w maju powstaje Układ Warszawski, komunistyczny rywal dla istniejącego już od sześciu lat NATO. Blok wschodni pokazuje, że ani myśli opuszczać gardy. Na Gwiazdkę tymczasem przebojem numer 1 zostaje w USA „Sixteen Tons” w wykonaniu Tennessee Ernie’ego Forda. Znów opowieść proletariusza, tym razem górnika, któremu wprawdzie mocno w kość dają ciężka praca i marna płaca, ale i tak przestrzega buńczucznie: „Jeśli widzisz, jak nadchodzę, lepiej zejdź mi z drogi / Wielu ludzi tego nie zrobiło, wielu ludzi zginęło / Jedną pięść mam z żelaza, druga jest wykuta ze stali / Jeśli nie dosięgnę cię prawą, to zrobi to lewa”. A zatem uwaga, Iwan, nie damy sobie w kaszę dmuchać!

1962 – pod koniec roku nadal żywe jest wspomnienie grozy, jaką dwa miesiące wcześniej zafundował kryzys kubański. Zaszachowani przez Kennedy’ego Rosjanie wycofują rakiety balistyczne z Kuby, a cały świat oddycha z ulgą, że udało się zażegnać widmo atomowej rozpierduchy. W Wielkiej Brytanii najchętniej kupowanym singlem jest „Return to Sender” Elvisa. Do nadawcy wracają też śmiercionośne zabawki Chruszczowa.

1974 – rozpoczęte rokowania w sprawie układu o ograniczeniu broni strategicznej Salt II tkwią w martwym punkcie. Impas, nastrój wyczekiwania... a w arsenałach obu mocarstw błyszczą coraz liczniejsze nuklearne kły. U schyłku roku na amerykańskich listach przebojów beztroskie „Kung Fu Fighting” wyparte zostaje przez folkowy song „Cat’s in the Cradle” Harry’ego Chapina. Rzecz o niełatwej relacji ojca z synem, ale jakby i z drugim dnem. Tytułowa kocia kołyska to w końcu nie tylko prosta gra przy użyciu kawałka sznurka, ale i tytuł prześmiewczo-katastroficznej powieści Kurta Vonneguta. Atrofia rodzinnych więzi i abstrakcyjna wizja końca cywilizacji nie będą się gryzły. „Największe nieszczęście naszego świata: wśród ludzi zajmujących najwyższe stanowiska mamy zbyt wielu nieboszczyków” – dostarcza wniosków sama książka.


1981 – rok klęsk. Wszędzie wojny, zamachy, chaos. No i powstaje MTV. Podczas gdy Polacy oglądają w telewizji wiadome przemówienie wiadomego generała, na amerykańskich ekranach podryguje Olivia Newton-John, śpiewająca swój megahit „Physical”. „Mówię wszystko to, co ci się spodoba, podtrzymuję konwersację / Muszę dobrze się z tobą obchodzić i ty o tym wiesz” – w kilku słowach była gwiazda musicalu „Grease” zawiera całą istotę trudnej sztuki dyplomacji w świecie, który oszalał.

1984 – pod orwellowskim datownikiem wskazówka Zegara Zagłady przesuwa się na trzy minuty przed północą. Tak blisko wielkiego finału ludzkość nie znajdowała się od ponad trzydziestu lat. Eskalacja zimnowojennej przepychanki trwa w najlepsze. Zanim w sylwestra wszyscy będą nucić „Like a Virgin” Madonny, największym wzięciem cieszy się singiel „Out of Touch” zapomnianego dziś nieco duetu Hall & Oates. Niby typowa eightiesowa konfekcja, ale wsłuchajmy się dobrze w tekst: „Wyciągam rękę po coś, czego mogę się złapać / Szukam miłości, kiedy klimat jest zimny / Maniakalne ruchy i ospałe sny / Albo życie pomiędzy dwoma skrajnościami”. Można lepiej wyrazić zagubienie szaraka stłamszonego przez mocarstwowe rozgrywki wielkich tego świata?

1999 – zimną wojnę dawno już zakończył letni rozejm, sowieckie imperium zżarła entropia, atomówka chwilowo jakby nie straszna. Sporej ludzkiej masie udziela się jednak panika związana z tzw. pluskwą milenijną i przepowiedniami Nostradamusa, rzekomo zapowiadającymi jakieś grubsze klęski. Wielką Brytanią faktycznie wstrząsa prawdziwa katastrofa – świątecznym przebojem staje się „The Millenium Prayer” Cliffa Richarda. Dawny idol angielskich gospodyń śpiewa a capella słowa modlitwy „Ojcze nasz” do muzyki tradycyjnej szkockiej kolędy, a zażenowani radiowcy odmawiają emisji tegoż dziełka w eterze. Nie szkodzi, bo wyspiarze masowo kupują singiel obok zapasu wody pitnej, makaronu i baterii. W końcu po północy wyzerują się zegary w komputerach, powodując ogólnoświatowe pandemonium. Jaka epoka, taki fin de siècle.

2010 – w listopadzie dochodzi do kolejnej wymiany czułości między Koreą Północną i Południową. Postrzelali, postraszyli, do domu wrócili, w piecu napalili. Wielbiciele apokaliptycznych scenariuszy w międzyczasie przekonują jednak, że wszystko to przewidziała bułgarska wieszczka Baba Vanga i że wzajemne prztyczki Phenianu i Seulu są jedynie preludium do III wojny światowej. Miesiąc później jest już spokojnie, ale Katy Perry wydaje się w „Firework” przypominać, jak lichy jest człowieczy los wobec machiny dziejów: „Czy kiedykolwiek czułeś się jak domek z kart, który zburzy jeden podmuch? / Czy kiedykolwiek czułeś się już pogrzebany? / Sześć stóp pod ziemią, gdzie nikt nie słyszy twojego krzyku”. W tym samym czasie jednak listy przebojów szturmuje też Ke$ha z „We R Who We R” i od razu wprowadza nastrój właściwy sylwestrowej celebrze: „Didżeju, podkręć to / Najwyższy czas się rozruszać / Mam dość tej całej powagi / Przez nią mój mózg zapada na delirium”. W oczekiwaniu na Nowy Rok życzymy czytelnikom takiego właśnie stanu i jak najmniej katastroficznych wizji. Zdrówko i oby nam się dzieci nie czepiały rakiet!


SYLWESTER

party hard party hard tekst | MARCIN FLINT

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

URWANY FILM NA DZIAŁCE ZNAJOMYCH, WIELKOMIEJSKI CLUBBING PO ŚWIT, GARDŁO ZDARTE NA MECZU W PUBIE? ZIEEEW. NUDNO EKSCYTOWAĆ SIĘ TYM, CO MA SIĘ POD NOSEM I CO MOŻE PRZEŻYĆ KAŻDY. ŚWIAT DOSTARCZA ZASPOKAJAJĄCYCH WSZELAKIE POTRZEBY ALTERNATYW. CZASEM AŻ NAZBYT CIEKAWYCH Novice Pierwszy akapit będzie dla tych, co wstrzymują oddech, gdy w „Indianie Jonesie i Świątyni Zagłady” na stół wjeżdżają na deser małpie mózgi serwowane we włochatych czaszkach właścicieli. Albo czują smak przygody, kiedy kupują bilet na festiwal Hip-Hop Kemp, zapewniając sobie kilkudniowe utrudnienia w dostępie do sanitariatów i traktując przebywanie wśród machającej ujaranymi łbami młodzieży w kategoriach doznania folklorystycznego. Oto kilka propozycji, w których uczestniczyć można choćby z rodziną – oczywiście o ile nienawidzi się żony i nie cierpi własnych bachorów. Ameryka dostarcza dość radykalnych doznań kulinarnych. W Północnej Karolinie chrupie się na Bugfeście wszystko co pełza bądź drobi licznymi odnóżami – serwują m.in. taquitos ze skorpionem i smażone koniki polne. W Montanie, w ramach sierpniowego Testicle Festival, masowo spożywa się jądra, zazwyczaj bycze. W Illinois większym uznaniem cieszą się te indycze – smakołykowi poświęcono nawet więcej niż jedną regionalną imprezę. Niezapomniane okazuje się wrześniowe, odbywające się w Wirginii Zachodniej, słynne już Roadkill Cookoff. Zwłaszcza jeśli potrąci się bądź zwlecze z jezdni niewłaściwego zwierzaka. Motto „You kill it, we grill it” traktowane jest ponoć nie do końca serio, gdyż regulamin

50 impreza

obliguje do korzystania ze znalezisk, nie zaś polowania za pomocą zderzaka fury. Ze Stanów można do Meksyku. Poplażować pod okiem gliniarzy w jednym z tych kurortów, w których centrach setki tubylców giną w wojnach narkotykowych. W Europie nęci Hiszpania, gdzie jeździ się nie tylko objeść i opić, ale też usmarować. O gigantycznym, uzyskiwanym w godzinę keczapowisku na Tomatinie nie ma co mówić. Jest co roku w Teleekspresie. W Haro, w regionie Rioja wydaje się być ciekawiej. Chrzanić pomidory, kiedy mamy 13 tysięcy galonów czerwonego wina, wiadra, pistolety na wodę i wielkie spraye używane zwykle do rozpylania pestycydów. Nic tylko wchłaniać alkohol przez skórę. Po dawkę kultury zapraszamy z kolei do Czech. Senny Trutnov gości w lipcu festiwal Obscene Extreme, z prawdopodobnie najmocniejszym, grindcorowym line-up’em na świecie. Ryan Bartek relacjonujący tegoroczną edycję dla MetalRules.com zarzeka się, że nie ma drugiego tak przyjaznego dzieciom metalowego festiwalu. Swoje sprawozdanie zaczyna jednak od obrazka w którym przywołuje paraolimpiadę w piciu piwa, derby sklepowych wózków, wyścigi skutych kajdankami i zawody w wymiotowaniu, chwilę później wzmiankując jeszcze pokazy sado-maso.

WWW.HIRO.PL


Advanced Drugi akapit jest dla magistrów twardzielstwa. Tych, dla których rave parties to piaskownica, a na „Requiem dla Snu” czy „Trainspotting” patrzą z miną, którą ich babcie mają, oglądając „Na dobre i na złe”. Oni zostawiają familię na obozach survivalowych, no, chyba że biorą swoje świeżo narodzone dziecię do Murcji, by wdziać kostium diabła i skakać przez nie w ramach towarzyszącego tamtejszym obchodom Bożego Narodzenia obrzędu El Colacho. Po czym lecą do Japonii. Przede wszystkim liczy się Rokugo ze swoim lutowym Takeuchi Matsuri. To trzy rundy okładania się i ranienia 20-metrowymi bambusowymi tyczkami. W trzeciej są one podpalane (!), potem w ruch idą pięści. Nie należy liczyć na słynne japońskie opanowanie. Ani na trzeźwość kogokolwiek z setki uczestników. Ani w Rokugo, ani na wrześniowym Danjiri Matsuri w Osace. Ciężkie, wielkie drewniane wozy ciągnięte są wąskimi uliczkami w dzikim wyścigu. Wpadają na ciągnących i na uczestniczącą w wyścigu konkurencję. Dochodzi do bójek oraz szeregu kontuzji. Perłą w imprezowej koronie jest jednak i tak Suwa Onbashira, czyli górski zjazd na 30-tonowych, gigantycznych pniach ściętych uprzednio cedrów. Odbywa się w Nagano, na przełomie kwietnia i maja, raz na sześć lat. W 2007 roku do szpitala trafiło 135 uczestników. W Azji nietrudno o więcej doświadczeń tego typu. Nie zawiodą Indie. Po kąpieli w specjalnych ziołach tudzież zażyciu ich doustnie mężczyźni pozwalają wgryzać się w siebie jadowitym kobrom, a następnie recytują mantry i przechadzają się wśród obserwujących Manasa Devi Festival gapiów. Równie hardcorowe są ulice Mangalore w czasie Agni Keli, kiedy jegomoście w opaskach biodrowych miotają w swoją stronę płonące palmowe liście. Więcej ognia? Proszę odwiedzić Tajwan. W tamtejszym Yanshui pod koniec chińskiego roku księżycowego odbywa się 15-dniowe święto obejmujące pokaz fajerwerków wszelakich. Tyle że nie są wystrzeliwane w górę, a w tłum. Tak, w tłum. Jeszcze bardziej emocjonuje sport. Zwłaszcza w Turcji. Takie zapasy Kirkpinar w Edyrnie nie mają właściwie zasad, co oznacza m.in. chwyty za uszy czy genitalia. Tego nie ma na piłkarskich stadionach. Ale czy na pewno? Fani stambulskiego Galatasaray są nie tylko najgłośniejsi na świecie (według Księgi Rekordów Guinessa), przy okazji z nikim się nie patyczkują. Pod koniec sezonu 2011-2012, przy okazji starcia Fenerbahçe nożem dostał dwunastolatek. Rozpoczęły się zamieszki obejmujące palenie drzew i radiowozów, rzucanie w autobusy kamieniami, zwarcie z policją. Straty wyceniono na dwa miliony dolarów. Kto stawia widowisko nad walki, wybierze jednak Belgrad z jego „wiecznym derby”, potyczką Partizana z Crveną Zvezdą. Ponoć to najbardziej spektakularny mecz w Europie. Nie ze względu na to, co dzieje się na murawie (choć potrafiło się na niej tłuc dwa tysiące kibiców), a raczej na aktywność trybun. „To wspaniały spektakl złożony z bardzo głośnych i melodyjnych śpiewów oraz obłędnych ilości pirotechniki w postaci rac czy petard. Ponadto kilkadziesiąt tysięcy fanatyków, flagi na kijach…” – mówi weszlo.com naoczny świadek, chwaląc mieszankę włoskiego i brytyjskiego stylu kibicowania. Gdy piszę te słowa, jest świeżo po derby numer 143. To, co zaczęło się oczywiście od walki na ulicach, znów przemieniło się w gigantyczny show napędzany energią ultrasów, bardzo skomplikowaną historią, słynną bałkańską mentalnością. Karol „Pjus” Nowakowski, znany entuzjasta piłki nożnej, mówi, że nie ma prawdziwego kibica, który by nie chciał tego zobaczyć. Nawet jeśli poziom fanatyzmu jest taki, że na jednym z transparentów Crvenej widnieje hasło „Chwała naszym generałom w Hadze”, a kibice Partizana zbierają się w dwóch nienawidzących się nawzajem grupach. Prawie jak wojna? Ano prawie. Expert Zwolennicy melanżowania zaawansowanego mogą rezerwować czas na przełomie listopada i grudnia, by dołączyć do australijskiej młodzieży celebrującej egzaminy i wejście w tak

WWW.HIRO.PL

zwaną dorosłość. Nazywają to „schoolies week”. Potomkowie zsyłanych przez Imperium Brytyjskie rzezimieszków wydają się być najbardziej zepsutymi i rozbestwionymi gnojkami. Chętnie odwiedzają m.in. Bali. Ponad 2/3 przyjmuje co wieczór więcej niż 10 drinków, jedna czwarta codziennie jest zaćpana, aresztowania idą w setki, zdarzają się zgony, na przykład związane z włażeniem na słup wysokiego napięcia. Fani taniej imprezowej ekstremy powinni po prostu iść w kamasze. Trudno wyobrazić sobie osobnika czującego radosne podniecenie podczas patrzenia, jak marine Anthony Swofford, uprzednio dokładnie wypłukany lanym z kanistra bimbrem, przeżywa na irackiej pustyni kaca życia, podpalając zawartość wojskowych latryn. Zwłaszcza że w każdej chwili może zostać wyrwany z obozowego marazmu i rzucony na front. Nie wiem, jak można być entuzjastą dekadenckiego zamroczenia, jakie serwowali sobie Niemcy, czekając aż Rosjanie utopią we krwi Festung Breslau. Takie jednostki jednak istnieją. Czytajcie ten akapit, a potem idźcie się leczyć. Fakt faktem, tam gdzie jest wojna, picie przyjmuje niespotykany nigdzie indziej wymiar. „Już w starożytnej Grecji wino bywało przyczyną konfliktów zbrojnych, a XII-wieczny książę krakowski Leszek Biały odmówił udziału w krucjatach z obawy, że w Ziemi Świętej nie będzie miał dostępu do swojskiego piwa. W kolejnych stuleciach skala konfliktów zbrojnych tylko się zwiększała. Rosły szeregi żołnierzy, rosło niebezpieczeństwo i – summa summarum – rosło także spożycie alkoholu. Już I wojna światowa okazała się konfliktem zdecydowanie nie-trzeźwym, ale o II Wojnie Światowej trzeba powiedzieć wprost. To była po prostu pijana wojna” – pisze Kamil Janicki w swojej wydanej niedawno książce zatytułowanej właśnie „Pijana wojna”. Promile mobilizowały i odprężały, zaś dowódcy byli w stanie zbagatelizować właściwie wszystko – od burd i stanu kilkudniowej nieprzytomności, po samowolne oddalenie się czołgiem (!), strzelaniny, a nawet gwałty – nie tylko na cywilach, bo tym mało kto się przejmował, ale na własnym personelu pomocniczym. Armię niemiecką faszerowano ideologią mówiącą, że rasa nadludzi się nie upodla. Tyle teorii, w praktyce część żołdu wypłacano w kantynach, zaś do 1940 roku Wehrmacht rozdysponował 35 milionów tabletek metaamfetaminy. „To była rozróba na całego, taka z demolką sprzętów, porozwalaliśmy prycze, wszędzie walały się deski ze sterczącymi gwoździami. I na takie gwoździe właśnie wlazłem” – donosił jeden z amerykańskich spadochroniarzy, po tym jak odkrył, że szampan to mimo wszystko nie lemoniada. Słynna stała się anegdota ze statycznego frontu włoskiego. Jeden z oddziałów alianckich krył w szopie wino tak dobre, że zgłaszały się po nie inne jednostki. Pewnego dnia beczka się zablokowała. Okazało się, iż wewnątrz znajduje się martwa kobieta. Cóż to dla podniebienia gustującego np. w paliwie do rakiet. Żłopano w kółko. Na przykład po to, żeby „scementować” oddział. Nowi, wysłani do udziału w Bitwie o Anglię lotnicy pili „Messerschmitta” – szklanicę pełną whisky, ginu, porto, sherry, likierów i mocnego piwa. Tracili głos, by po minucie mówić wszystkimi językami świata, zaś po pięciu paść na twarz. Do trzeźwości nie zachęcało nic, choćby perspektywa utraty życia w bombardowaniu. „Bydło ryczało, żołnierze przetrząsali wszystkie budynki, beczki czerwonego wina zostały wywiezione małymi wozami konnymi, tu i tam nasi pili i śpiewali, pośród powtarzających się eksplozji i szalejących płomieni” – raportował Harry Mielert z oblężonego przez Armię Czerwoną miasta. Alkohol był dosyłany, często go rabowano. Na samych przedmieściach niemieckiego Aschaffenburga Amerykanie znaleźli 30 tysięcy skrzynek najlepszych win. Wojna w części żołnierskich, przytaczanych przez Janickiego opisów funkcjonuje jako największa przygoda w życiu. Bez wątpienia była „spełnieniem snów alkoholika”. Podsumować można mottem przystającym do wszelakich poszukiwaczy wrażeń – każdy sen zaczyna być koszmarem, kiedy nie możesz się obudzić. Może jednak ta działka kolegi i wieczór w klubie nie są takie najgorsze?


JERRY SCHATZBERG

cuda i dziwy tekst | MICHAŁ HERNES

foto | JERRY SCHATZBERG

Niezwykle nastrojowe i klimatyczne są pańskie czarnobiałe zdjęcia przedstawiające Boba Dylana. Jak rozpoczęła się pańska współpraca z Dylanem? Pewnego dnia do mojego fotograficznego studia przyszedł rockandrollowy dziennikarz i opowiedział mi, jak to dzień wcześniej robił z Bobem wywiad. Odparłem więc, że gdy znów go zobaczy, niech mu powie, żeby tu przyszedł. Następnego dnia zadzwoniła do mnie żona Dylana, Sarah. Jako przyjacielowi bez problemu dała mi adres miejsca, w którym Bob nagrywał swoje piosenki. Proszę o szczegóły. Po zrobieniu kilku zdjęć w jego studiu uznałem, że są dobre, ale czułem niedosyt. Zapytałem Boba, czy nie przeszedłby się do mnie. Chciałem mieć nad nim większą kontrolę i stworzyć bardziej intymną atmosferę. Zgodził się i zrobił wszystko, o co go poprosiłem. Już wtedy miałem renomę dobrego fotografa, bo od sześciu lat pracowałem dla „Vogue”. Przez ten czas wyrobiłem sobie kontakty w świecie muzycznym, współpracując z The Rolling Stones czy The Beatles. Jak zaczęła się pana przygoda z fotografią? W Nowym Jorku ukończyłem kurs prowadzony przez legendarnego Alexeya Brodovitcha, współpracującego z Harper’s Bazaar. W tamtych czasach każdy szanujący się nowojorski fotograf przynajmniej raz wziął udział w prowadzonym przez niego kursie. Brodovitch był pod silnym wpływem twórczości Cartier-Bressona, podobnie jak ja. Rozumiem, że nie rozstaje się pan z aparatem? Dokładnie. Kiedy idąc ulicą zrobię świetne zdjęcie, jestem tym ogromnie podekscytowany. O wiele trudniej nakręcić film, bo najpierw musisz zebrać sporą sumę pieniędzy. Obecnie nie zajmuję się fotografią zawodowo. Robię to tylko dla siebie. Wiele moich zdjęć nie ujrzało jeszcze światła dziennego. Czasami zrobienie jednego prostego zdjęcia sprawia mi większą przyjemność niż wyreżyserowanie filmu. Nie zmienia to faktu, że dostrzegam podobieństwa między kinem a fotografią. Jakie? W przeciwieństwie do muzyki są to sztuki wizualne. Poza tym opowiadają historie. Swoje filmy staram się kręcić tak, jakbym robił zdjęcie. Reżyserem zostałem, ponieważ chciałem opowiedzieć historię mojej przyjaciółki o bardzo poplątanym życiu. Była modelką i nie mogła się pogodzić z szybkim końcem swojej kariery. Marzyło mi się, by powstała z tego opowieść. Zdjęcia nie powiedziałby o niej wszystkiego, stąd decyzja o kręceniu filmu. Nie miałem zbyt wielkiej wiedzy na temat kina, ale podjąłem ryzyko. Równocześnie spotkałem moją dawną narzeczoną Faye Dunaway i tak urzekł ją mój projekt, że zdecydowała się do niego dołączyć.

52 foto

„CZASAMI ZROBIENIE JEDNEGO PROSTEGO ZDJĘCIA SPRAWIA MI WIĘKSZĄ PRZYJEMNOŚĆ NIŻ WYREŻYSEROWANIE FILMU” – MÓWI JERRY SCHATZBERG, TWÓRCA KULTOWYCH FILMÓW „STRACH NA WRÓBLE” I „NARKOMANI”, ALE PRZEDE WSZYSTKIM WYBITNY FOTOGRAF


Równie przypadkowo nawiązał pan współpracę z Alem Pacino? Po raz pierwszy zobaczyłem go jeszcze jako fotograf, gdy grał w sztuce teatralnej. Było to cztery lata przed rozpoczęciem prac nad moim pierwszym filmem. Od początku powtarzałem, że praca z nim byłaby fantastyczna. I nakręcił pan „Narkomanów”. Po zakończeniu prac nad moim debiutem dostałem scenariusz tego filmu, ale nie byłem nim zainteresowany. Zdanie zmieniłem dopiero, kiedy usłyszałem od mojego agenta, że projektem zainteresowany jest Pacino. Przedstawiciele studia nalegali, by zatrudnić kogoś młodszego, ale nie ugięliśmy się. Potem zrobił pan „Stracha na wróble”. Al i Gene Hackman nie chcieli pracować z reżyserem, którego proponowali producenci. Pacino zaproponował mnie. W tej opowieści urzekająca jest filozofia życiowa bohaterów sprowadzająca się do wiary, że najlepszy oręż w walce ze światem to poczucie humoru. To prosta historia ze wspaniałymi postaciami. Powróćmy do fotografii. Jakie zdjęcie zrobił pan ostatnio? Wczoraj sfotografowałem dwóch bezdomnych, prawdopodobnie pijanych albo na haju, którzy siedzieli przed małym hotelikiem, nad którym wisiał napis: „Zamknięte”. Uznałem, że to cudowny materiał na fotografię. W ciągu ostatnich czterdziestu lat wykonałem tylko trzy fotograficzne zlecenia – dla przyjaciół. Pierwsze dotyczyło Diane Kruger, a drugie jej byłego męża Guillaume Caneta. Trzecie zadanie zrobiłem w lutym dla „Le Monde”. Poproszono mnie, bym uwiecznił francuskie kolekcje autorstwa sześciu projektantów. Co jest najważniejsze w fotografii? Kiedy fotografuję piękną kobietę, chcę, by na zdjęciu wyszła po prostu cudnie. Gdy robię zdjęcie komuś o wyjątkowej osobowości, moim celem jest to uchwycić. Uwielbiam portretować ludzkie dziwactwa. To trudne, ale nie niemożliwe.


DESIGN

holy motors tekst | JAN PROCIAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

DLA BOHATERÓW BALLARDA ROZBITE SAMOCHODY BYŁY NIEZBĘDNYM ELEMENTEM SEKSU. W FILMOWEJ WERSJI CRONENBERGA WYDAWAŁY SIĘ ONE BARDZIEJ ŻYWE I POCIĄGAJĄCE NIŻ LUDZIE. BRYKA MUSI BYĆ WYPASIONA, WIE TO KAŻDY NIEZALEŻNIE OD WIEKU. JEDNAK NIE ZAWSZE TAK BYŁO. HISTORIA MOTORYZACJI TO NIEUSTANNE ZMIANY

PUNKTY ZA POSIADANIE Na długo zanim ktokolwiek pomyślał o tuningu, samo posiadanie samochodu było sporym lansem. Pierwsze automobile pojawiły się w XVIII wieku, ale dopiero wynalazek Henry’ego Forda i masowa produkcja Forda T spowodowała masowy rozwój motoryzacji. Początek epoki świadomego projektowania samochodów wiąże się ze skonstruowaniem podwozia samonośnego (Lancia Lambda, 1922). Już w 1929 roku zbudowano pierwszy samochód wyścigowy marki Maserati. Z rozwojem firm motoryzacyjnych wiązało się tworzenie się rozpoznawalnych marek. Jeden rzut oka wystarczył, aby odróżnić Cadillaca od Citroëna i Mercedesa od Fiata. Określone logo wiązało się z takimi a nie innymi wyborami projektantów. Samochody zaczęły odzwierciedlać ducha czasu. W czasach prosperity i taniego paliwa amerykańskie drogi wypełniały palące jak smoki krążowniki szos. Dziś w czasach kryzysu w cenie są ekologiczne rozwiązania i oszczędności.

jednostkowe pomysły przechwytywała cała branża. Tak było z przeniesieniem kabiny do przodu, za co odpowiedzialny był Virgil Exner z Chryslera. Innym istotnym designerem był Richard A. Teague, który stworzył koncepcję wymiennych paneli nadwozi, co pozwoliło na wyprodukowanie wielu pojazdów na bazie tych samych elementów wyjściowych. OSCAR WĘDRUJE DO… Dobrym porównaniem panujących w danych epokach trendów jest prześledzenie zwycięzców poszczególnych nagród. Od 1964 roku nagradza się Europejski Samochód Roku. Pierwszym zwycięzcą okazał się Rover 2000, ostatnim ex-aequo Opel Ampera i Chevrolet Volt. Istotne jest, że nagród nie mogą dostać samochody sportowe i niszowe marki. Istnieją trzy warunki uczestnictwa konkretnego samochodu w danej edycji plebiscytu. Są nimi: jego dostępność w sprzedaży podczas etapu głosowania jurorów, sprzedaż prowadzona na minimum pięciu rynkach europejskich oraz szacowana roczna sprzedaż wyższa niż 5 tysięcy egzemplarzy. Sztuka dla sztuki zdecydowanie nie jest w cenie. Z czasem pojawiły się analogiczne nagrody na innych kontynentach, ale żadna nie cieszy się takim prestiżem jak europejska. Nagrody stricte za design pojawiły się stosunkowo późno, ale ich znaczenie rośnie. Inna sprawa, że samochody stają się do siebie coraz bardziej podobne. Według niektórych jest to skutek unifikacji gustów i upodobniania się do siebie ludzkich charakterów, które wygląd aut ma odzwierciedlać. BATMOBILE, CZYLI PRZEKOMBINOWANIE Nie znaczy to, że nie pojawiają się oryginalne projekty. W tej kwestii ludzka wyobraźnia nie zna granic. Jedni stawiają na wyjątkowy wygląd karoserii, inni skupiają się na dodatkach. Obiektem wielu żartów stała się Toyota Prius. Ten model wziął na swój „warsztat” nawet Jeff Dunham, autor słynnego „Ahmeda, martwego terrorysty”. Klimat wokół tego samochodu starała się wykorzystać pewna firma reklamowa z Izraela, która przekonywała, że Prius emituje mniej szkodliwych gazów niż owca. Przeglądając motoryzacyjne fora, można odnieść wrażenie, że takie postawienie sprawy niekoniecznie przekonało kierowców. W tych samych miejscach można odnaleźć wiele autorskich modyfikacji, które zjeżyłyby włosy niejednemu designerowi, ale to już temat na inną opowieść.

Na design zaczęto patrzeć zdecydowanie w momencie, kiedy rynek zaczął osiągać nasycenie. Żeby utrzymać wysoką sprzedaż, Alfred P. Sloan Jr., szef General Motors, zasugerował w 1924 roku coroczne modyfikacje poszczególnych modeli, aby skłonić kierowców do regularnych zmian aut. Jego strategia, choć krytykowana z wielu stron, przyniosła widoczne skutki. Już w 1931 roku sprzedaż aut ze stajni GM przeskoczyła wyniki Forda i uczyniła koncern wiodącą marką na rynku. Na początku lat 50. popularne stały się lotnicze odniesienia, czego efektem było zwiększenie aerodynamiki pojazdów. Często

54 design

WWW.HIRO.PL


www.moncredo.pl

Neotantric Fragrances to linia uwodzicielskich zapachów nawiązujących do tantrycznych mądrości sprzed wieków i prezentujących je w nowoczesnym ujęciu. Do nabycia wyłącznie w Mon Credo, wyjątkowym miejscu powstałym z myślą o najbardziej wymagających klientach. Jest to pierwsza tak ekskluzywna i niszowa perfumeria w Polsce. Stworzona dla osób, które poszukują produktów oryginalnych i niepowtarzalnych. Wśród bogatej oferty perfumerii znajdziemy wiele marek, których nie spotkamy w żadnym innym sklepie w Polsce. Dobór zapachu stanie się inspirującą przygodą, gdy udasz się w podróż do na . domu handlowego przy ul. .


SNOWBOARD

sztuka upadania tekst | MICHAŁ HERNES

foto | ŁUKASZ NAZDRACZEW


NOWY ALBUM NIE MA TRENERA, ALE CHCE STAĆ SIĘ MAŁYSZEM SNOWBOARDU. POPRZEZ TĘ DYSCYPLINĘ WYRAŻA SAMEGO SIEBIE. O MIŁOŚCI DO ADRENALINY ROZMAWIAMY Z UTYTUŁOWANYM I SPRAGNIONYM DALSZYCH SUKCESÓW SNOWBOARDZISTĄ FREESTYLOWYM WOJTKIEM „GNIAZDEM” PAWLUSIAKIEM Pisarz Samuel Beckett powiedział: „Każdy próbuje. Każdemu zdarza się upaść. Nieważne. Spróbuj raz jeszcze. Upadnij ponownie. Upadnij lepiej”. Podpisujesz się pod tymi słowami? Myślę, że tak, bo upadanie to w pewnym sensie sztuka. Profesjonalni sportowcy uczą się dobrze upadać i kiedy upadną dziesięć razy na pupę, to za jedenastym nie powinno się to już powtórzyć. W snowboardzie, tak jak w każdym innym sporcie ekstremalnym, można się tego nauczyć, chociaż wszystkiego przewidzieć się nie da. Co wtedy? Trzeba zacisnąć zęby i zrobić to, co należy. Albo jedziesz do lekarza na prześwietlenie, albo czujesz, że wszystko jest w porządku. Gdy upadnę, to po prostu wiem, w jakiej znajduję się sytuacji. Negatywnie wspominam każdy upadek, bo każda kontuzja uniemożliwia mi jeżdżenie na snowboardzie. A w takich chwilach czegoś mi w życiu brakuje. Snowboard freestylowy, wbrew nazwie, to nie pełen freestyle. To prawda. Każdy trick musi być wyuczony. Mam kilka ulubionych. Na pewno należy do nich „fifty fifty”. To najprostszy i chyba najczęściej wykonywany z nich wszystkich. Za każdym razem, gdy zaczynam swój udział w zawodach, zawsze otwieram je właśnie tym trickiem. Jest w miarę bezpieczny i może dużo powiedzieć o miejscu, w którym się jeździ. A jakiego tricku nie lubisz? Każdy ma takie, które wychodzą mu lepiej bądź gorzej. Przykładowo Frontside Hardway 270 lepiej robię na tak zwany „switch”, czyli na drugą nogę, a nie na tą, którą jeżdżę zwykle. Niesamowitą trudność sprawia mi zrobienie go na prawej nodze. Spodziewasz się rewolucji w trickach? Snowboarding to sport, który bardzo szybko ewoluuje. Niewielu raiderów robi tricki techniczne, wolą być kreatywni. Każdego roku pojawiają się nowe osobistości, prezentujące innowacyjne sztuczki. Nie zmienia to faktu, że chyba powoli możliwości się wyczerpują. Dlaczego wybrałeś właśnie ten sport? Zawsze interesowałem się sportami deskowymi. Od dwunastego roku życia jeździłem na deskorolce. Równolegle skakałem też na nartach, ale najbardziej ciągnęło mnie do deski. W pewnym momencie stwierdziłem, że skoki narciarskie nie są tym, co chcę w życiu robić. Wynika to ich małej kreatywności. Tymczasem poprzez snowboarding mogę wyrazić samego siebie.

Nie żałujesz, że nie zostałeś drugim Małyszem? Nie będę co prawda skakał daleko, ale myślę, że nim zostanę. Staram się pchać polski snowboarding na arenę międzynarodową. Dzięki temu, że jeżdżę na zawody po świecie, ludzie wiedzą, że snowboard jest u nas uprawiany. Gdy zapyta się obcokrajowców, kto to jest Adam Małysz, większość z nich zna odpowiedź. Staram się doprowadzić do sytuacji, że podobnie będzie ze mną. Zrealizowałem już jedno moje marzenie. Od dwóch sezonów nagrywamy filmiki z grupą IsenSeven. W tym roku udało mi się nagrać ostatni part w filmie i jest to jedno z moich największych osiągnięć. Chciałbym także znaleźć się kiedyś na okładce europejskiego lub światowego magazynu. Żeby tak się stało, trzeba pracować z odpowiednim fotografem, a takich nie ma zbyt wielu. Niedawno zachwycił mnie fotograf robiący zdjęcia techniką mokrej płyty. Ważną rolę odgrywa też znalezienie odpowiedniego miejsca, które ma coś w sobie. Do tego dochodzi samo wykonanie tricku. Jak widać, kilka czynników musi połączyć się w całość. Poza tym chciałbym wreszcie spędzić porządny sezon w górach. Kocham jeździć w puchu, a nie mam ku temu możliwości. Zawsze mijam się z odpowiednimi warunkami. Tymczasem czułbym się spełniony, gdybym mógł nagrać part zawierający i street, i jazdę w wysokich górach. Jak wyglądają twoje treningi? Ostatnio zacząłem robić dużo stabilizacji. Chodzi o wykonywanie ćwiczeń na ruchomej powierzchni. Oprócz tego, że mięsień wykonuje ruch, np. przy pompkach czy przysiadach, podkłada się różne piłki lub krążki. Taka ruchoma powierzchnia lepiej wpływa na stabilizację wiązadeł. Równocześnie zaczynają pracować mięśnie głębokie, co ma wpływ na to, jak później wygląda moja jazda. Kiedy organizm współgra ze sobą, przekłada się to na lepsze rezultaty. A trener? Niestety, nie posiadam go. Sam jestem swoim trenerem. Co jakiś czas jeżdżę do Red Bull Diagnostic Training Center. Różni specjaliści przeprowadzają tam testy sprawnościowe, siłowe i całego organizmu, a potem ustalają mi plan treningów, wraz z ich natężeniem. Stosuję go, przygotowując się do sezonu. Trener na pewno byłby dodatkową motywacją. Przygotowując się samemu, czasem jest ciężej. Dlaczego więc go nie ma? Bo nie jestem zrzeszony i nie potrzebuję tego. Robię to, co chcę i co sprawia mi największą radość. Wiem też, że to dla mnie dobre. Trenując z kadrą freestyle’ową Polski, wyglądałoby to inaczej.

JUŻ W SPRZEDAŻY!


PIOTR GRUDZIEŃ

motywacja jest mitem tekst | MILENA KWIATKOWSKA

Uważasz się za człowieka silnego? Siłaaa!!! Nie ma lipy! (śmiech) Tak! Czy siła zależy od stopnia motywacji? Motywacja to mit! Nie zgadzam się, motywacja to siła, która pcha do przodu i ty ją w sobie musisz mieć. Hmm… Jeśli do jutra muszę oddać cztery strony projektu, a nie mam motywacji, żeby to zrobić, to mam czekać na jakąś siłę, która zrobi to za mnie? Po prostu ruszam dupę i to robię, ot cała motywacja. Ze sportem jest tak samo, motywacja pojawia się, kiedy

58 sport

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

zaczynasz trenować. Kto w takim razie rozbudził w tobie głód sukcesu, zwycięstwa, wygrywania? To było dość dawno temu, tata kupił stół do domu, bo sam lubił sobie pograć. Ja wolałem piłkę albo siatkę, bo tenis był dla mnie nudny. Czyli skoro tata potrzebował partnera do gry, a tobie się nie chciało, to byłeś zmuszany? Tak. I bity. Tata przywiązywał mnie do stołu. Tak też myślałam!

PIOTR GRUDZIEŃ, 21-LETNI ZDOBYWCA ZŁOTEGO MEDALU W TENISIE STOŁOWYM PODCZAS PARAOLIMPIADY W LONDYNIE, PRYWATNIE STUDENT SOCJOLOGII, ZDRADZA NAM – BANALNĄ JEGO ZDANIEM – RECEPTĘ NA SUKCES

Nie no, żartuję oczywiście. Tenis był zimową porą, kiedy nie było ładnej pogody. Ale to właśnie tak się zaczęło, bardzo niewinnie. Później stwierdziłem, że chciałbym być w tym dobry, więc grałem coraz więcej i częściej. Wtedy nie tyle sama gra mnie kręciła, co wygrywanie. Ile miałeś wtedy lat? Jedenaście. Więc klasycznie: tata trener i pierwsze sukcesy w szkole. Tak, pierwsze sukcesy szkolne, potem gminne.

WWW.HIRO.PL


Pamiętam, że jak przegrywałem, to potrafiłem płakać. (śmiech) Do Pekinu na Olimpiadę pojechałeś jako bardzo młody chłopak i wróciłeś ze srebrem. Miałem siedemnaście lat. Normalnie nie udało mi się tam zakwalifikować, dostałem tzw. Dziką Kartę. No i w wieku 17 lat zdobyłem medal olimpijski, na który ludzie pracują całe życie. Poza tym jestem najmłodszym polskim emerytem! (śmiech) Z Londynu przywiozłeś już złoto zdobyte w deblu z Marcinem Skrzyneckim. Rozpierała nas duma, kiedy słyszeliśmy Mazurka Dąbrowskiego. Po średnim sezonie nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że zajdziemy tak daleko. Cały kraj był z was dumny, chociaż nie mogliśmy oglądać ani ciebie, ani innych paraolimpijczyków w telewizji… Nie ukrywam, że było mi przykro z tego powodu, bo prawie każdy kraj, który był reprezentowany, relacjonował igrzyska. To tylko pokazuje, jak zacofany jest nasz kraj, ale mimo wszystko jestem dumny, że zdobyłem dla niego medal. No dobra, a co z kasą? Jeśli chodzi o pieniądze i medale, to minister Mucha zrównała nas ze sportowcami zdrowymi, teoretycznie. Co znaczy „zrównała”? To znaczy, że za medal rangi igrzysk dostaliśmy tyle samo co zdrowi zawodnicy. Ładnie. Tak, tyle że nie dostaniemy nagród PKOl. Za złoto 120 tysięcy, za srebro 80, a za brąz 50. Taką kasę dostają tylko zdrowi, bo to sponsor ją wykłada, a on akurat sponsoruje kadrę zawodników zdrowych. Tymczasem wy chyba musicie zdobyć się na większy wysiłek fizyczny niż zdrowi? Pewnych rzeczy nie przeskoczymy (chyba że o tyczce), ale jeśli chodzi o ograniczenia fizyczne, to trzeba je zaakceptować i pracować tak, by uczynić z nich swoje mocne strony. Tak wyglądało to u mnie. Więc odpowiadając na twoje pytanie, wysiłek jest taki sam, o ile trenujesz mądrze. Co w takim razie wymagało od ciebie największego wysiłku? Poruszanie się. To znaczy? Jak na osobę niepełnosprawną ruszam się przy stole bardzo dobrze. Ale na początku wcale tak nie było, to trzeba było wytrenować. Wiesz, musisz być trochę taki gibki i elastyczny, a nie jak kłoda. Zresztą lubię tańczyć, a w tenisie ogromną rolę odgrywa rytm i jego wyczucie. O, a co tańczysz? Salsę, od grudnia idę na kurs, strasznie mnie to kręci, choć mam na to mało czasu. A którą ręką grasz? Prawą, lewa jest krótsza, ale nią także potrafię grać.

WWW.HIRO.PL

Na co dzień odczuwasz swoją niepełnosprawność w jakimkolwiek aspekcie życia? Wiesz, kiedy wracam z imprezy, to nieraz jest mi ciężko wejść po schodach! To zupełnie jak ja! (śmiech) Widziałam, że nosisz but na koturnie, on ułatwia ci poruszanie? Hmm… On generalnie utrudnia. Weź doczep sobie dziesięć centymetrów żelastwa do buta i graj! Ale do gry mam inne buty niż do chodzenia. Do gry robię je w taki sposób, że od razu staję na śródstopiu i jest mi łatwiej grać, bo wiadomo że z krótszej nogi nie wybiję się mocno i nie wrócę do pozycji, jeśli mnie ktoś rozgoni.

Łąki Łan nowy studyjny album Armanda

Zdarza ci się grać bez butów? Tak, w śmierdzących skarpetkach. Przeciwnicy padają jak muchy.

Tryumfatorzy zeszłorocznego przystanku Woodstock powracają w świetnym stylu!

Poza niepraniem skarpet masz jakieś inne przepisy na sukces? Nie ukrywam, że mam fajne życie, czyli takie, które lubię i mi się podoba. Długo i ciężko na nie pracowałem. W moim życiu praktycznie wszystko jest przyjemnością: sposób zarabiania pieniędzy, spóźnianie się na autobus, związki, poniedziałki, gotowanie, granie w szachy, bywanie na mieście, na wsi albo na kompletnym odludziu. Mam ten komfort, że niczego nie muszę. Nie mam czasu na negocjacje, spory, myślenie co by było gdyby. Bo wiem, że zawsze ten czas mogę spędzić lepiej. Nie narzekam na kobiety, bo albo ich nie mam, a jeśli są, to wspaniałe, nie sprawiają problemu. Fanki? Jasne. Dziewczyny z gimnazjum wrzucają sobie moje zdjęcie na ścianę Facebooka i takie tam. (śmiech) Wiesz, generalnie uważam, że narzekanie jest do dupy. Bez sensu jest narzekać na coś, na co nie mamy wpływu. Wystarczy, że robię coś, na co mam ochotę, z kim chcę i kiedy chcę. Życie jest tak naprawdę bardzo proste. Dlatego wstaję codziennie rano z myślą: „O ja pierdolę, jak fajnie” i lecę do pracy, czyli na trening. Trochę to podejrzane, że nie mówisz nic o trudnościach. Choćby jako Polak… Niektórzy uważają mnie za egoistę i narcyza. Coś w tym jest, bo kiedy patrzę na te ich „problemy”, to śmiać mi się chce! Nie znoszę leniwych, narzekających hejterów, nierobiących nic ze swoim życiem. Ja przez ostatnie dwa lata robiłem z nim wiele. Jeśli pytasz o trudności, to jest taka książka Nicka Vujicica „Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń”. Co on miał powiedzieć? Emanujesz świetną energią, jesteś pełen optymizmu. Skąd tyle endorfiny, z wygranych? W życiu jestem przygotowany na wiele różnych rzeczy, które albo zaakceptuję, albo nie, i idę dalej. Nie na wszystko mam wpływ, ale jeśli mogę mieć, to oczywiste, że robię tak, aby mi pasowało. Czego więc ci życzyć? Żeby zdrowie mi dopisywało. Resztę już mam albo będę mieć.

Płyta już w sprzedaży


HOBBIT HOBBIT, CHOĆ Z NATURY NIEWIELKI, MUSI SPROSTAĆ WIELKIM OCZEKIWANIOM. CHOĆ STARE SENTYMENTY NIE UMIERAJĄ, RODZĄ SIĘ NOWE TRYLOGIE. BO ZAWSZE POD RĘKĄ JEST JAKIŚ JACKSON, BY ROZPALIĆ MASOWĄ WYOBRAŹNIĘ. I JEDEN TOLKIEN, ŻEBY RZĄDZIĆ NAMI WSZYSTKIMI

śródziemie all inclusive

Choćbym chciał, na jego twórczość nie mogę patrzeć na zimno. John Ronald Reuel uciekał do Śródziemia od nużącej nieraz, uniwersyteckiej pracy, od pędzącego, dymiącego, hałaśliwego świata i rozliczał się na swój sposób z okropieństwem globalnych wojen. Ja kryłem się w jego świecie przed nudną, a zarazem stresującą szkołą. Nie musiałem wagarować jak Bastian z „Niekończącej się opowieści”, byłem chorowitym dzieciakiem, a kolejne grypy, przeziębienia i im podobne przyjmowałem niemal z satysfakcją. Psuło się małżeństwo moich rodziców. Wokół mnie zachodziły jakieś abstrakcyjne z ówczesnego punktu widzenia zmiany w ludziach i ustroju. Z przyjemnością kryłem się pod kołdrą z książką. Tolkien mocno mnie drasnął. Wszystkie moje późniejsze kontakty z fantasy były najpierw szukaniem powielania rozwiązań, na jakie się zdecydował, potem zaś próbą zupełnej od nich ucieczki. Forgotten Realms, świat tak „śródziemny” jak to tylko możliwe, najpierw zostawił mnie w piwnicy kolegi na niezliczoną ilość wieczorów w towarzystwie dziwnych kości do gry i kart postaci, a potem wepchnął przed komputer z zainstalowanym „Baldur’s Gate”. Do dziś dziwię się, że nie powtarzałem w liceum żadnej klasy. Kiedy po latach umawialiśmy się ze znajomymi – również tymi od nocnych sesji RPG – na przedpremierowy pokaz „Drużyny Pierścienia”, życie smakowało już inaczej. Ale Tolkien tak jak kiedyś. Reżyser działał bowiem niczym pisarz. Najpierw z obsesyjną pieczołowitością stworzył świat. Czytam w redagowanym przez Davida Pringle’a, „Ilustrowanym przewodniku fantasy”, że animowany „Władca Pierścieni” z 1978 roku nie sprawdził się, bowiem „opisy zawarte w dziele Tolkiena, choć bogate i nastrojowe, są pozbawione dokładnych wskazówek co do tego, jak przedstawione w nich rzeczy dokładnie wyglądają – zaś improwizacje Bakshiego wyglądają okropnie”. Jackson nie miał tego problemu, wykreował uzupełnione o własne wizje uniwersum, potem osadzono w nim historię. Absolutnie fantastyczną rzeczą jest to odczucie, że najpierw John, a po nim Peter pokazali zaledwie kawałek większej całości, wokół której wszystko żyje, funkcjonuje. Zwłaszcza jeśli możesz podyskutować o tym, wychodząc z kina. Swoją drogą, nie przypominam sobie, by przy okazji jakiegokolwiek innego seansu komukolwiek chciało się podjąć wysiłek zebrania tak prężnej ekipy w czasach, gdy już funkcjonowało się bardziej w tempie Mordoru niż Shire. Teraz o Trylogii Pierścienia rozmawiam z synem. Książek jeszcze mu nie podsuwam, choć wiem, że i tak nie sięgnie. Nie dziwię mu się, ja jestem z pokolenia rozdętych przyrodniczych opisów przecinających przygody Tomka Wilmowskiego i sążnistych historycznych elaboratów wpakowanych w kolejne tomy Pana Samochodzika. Teraz podążanie za okruchami akcji u Tolkiena, przedzieranie się przez te językowe studia, genealogiczne obsesje, archaiczną, ciężką frazę, musi być wyczynem na miarę wyprawy Frodo i Sama. Ba, skoro ekranizacje potrafią się dłużyć, tych młodszych nudząc, a starszych prowadząc do rewizji swoich zachwytów? Szczerze mówiąc, dobrze, że na warsztat trafia dzieło niepoważne. „Hobbit” od początku

tekst | MARCIN FLINT

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

do końca funkcjonował jako taka tam wyprawa po skarb, powieść dla dzieci. Jeszcze w trakcie pisania okazał się wstępem do czegoś więcej, zaś sam Tolkien nie za bardzo chciał go wydawać. Peter Jackson może więc wstać z kolan. Zrzucić z ramion caldecottowski płaszcz „chrześcijańskiego mitu, czyli opowieści, która wciela chrześcijańską mądrość”, przestać wyznawać ewangelię fantasy. Żadnej tak obśmianej przez Kevina Smitha drogi krzyżowej Froda, judaszowego Sarumana, lucyferycznego Saurona, metafizycznej przemiany Gandalfa i całej tej rozbuchanej filozofii na styku dobra i zła. Raczej rozrywka oraz mnóstwo zabawy konwencją, z której Jackson przecież słynie. Jego wyobraźnię może wspomóc część pomysłów pierwotnie obsadzonego w roli reżysera Guillermo del Toro. Ponoć większość z nich odpadła, niemniej część okazała się na tyle dobra, że postanowiono z nich skorzystać. Do tego „Hobbit”, zapowiadany wcześniej jako dylogia, okazuje się trylogią. Zamiast uprzedniego kondensowania będzie więc można nieco rozrzedzić, z pożytkiem dla klimatu i niekoniecznie tracąc dynamizm. Tolkienowski fandom to prawdopodobnie jedna z najśmieszniejszych rzeczy na świecie, ale byłem dzielny i przeczytałem (no dobra, przejrzałem) rozpisaną na 80 tysięcy znaków (czyli piętnaście artykułów w „Hiro”) analizę trailera (!). Autor doszedł do wniosku, że małe trzęsienie ziemi może czekać widzów już na początku. Spodziewa się scen pokazujących Gandalfa w Dol Guldur i zwiastuje otwarcie dorównujące widowiskowością filmom o Bondzie czy Indianie Jonesie. Co ciekawe, to właśnie słowa czarodzieja, a właściwie odtwarzającego jego postać Iana McKellena studzą teraz entuzjazm. Aktor krytykował to, że nie gra z żywymi aktorami, przez co ma mniejsze pole do popisu, a green screen doprowadza go do frustracji. Wszystko dlatego, że stanowiący gros obsady krasnoludy (wreszcie dadzą czadu!) odstają wzrostem od wielkiego Gandalfa, a technologia 3D wyklucza podobno stosowane wcześniej z powodzeniem sztuczki z perspektywą. Widmo CGI wisi nad tolkienofilami. Dyskutuje się też nad rolą Martina Freemana, choć zapowiedź sugeruje, że pasuje wprost idealnie, zaś jeśli ktoś wypadł dobrze w czymś, co nie miało prawa się udać – filmie na podstawie prozy Douglasa Adamsa – jako Bilbo raczej zabłyśnie. A jeśli nie? Cóż, przeżyliśmy Hugo „Agenta Smitha” Weavinga jako Elronda, przeżyjemy wszystko. W końcu pierwszoplanowa kreacja jest tu jedna: Nowa Zelandia odtwarzająca Śródziemie. Trema i gwiazdorzenie nie grożą. Ja zaś zacieram ręce niczym raperzy. Bo choć znów trudno zrozumieć, co się dzieje – nieustający kryzys, kwestia GMO jako ukoronowanie namnożonych teorii spiskowych, wydarzenia w Gazie czy wyrastająca nam pod nosem moda na najbardziej prymitywny nacjonalizm potęgują chaos – znów jest też szczęśliwie w co uciekać. Lada moment ma ukazać się uzupełniony „Baldur’s Gate” pracujący na wysokich rozdzielczościach. A co najważniejsze, za sprawą obrosłej różnymi książkowymi publikacjami premiery „Hobbita” będzie można sobie kupić wejściówkę do oryginalnego Śródziemia. Z tego się chyba nie wyrasta.


„Ironiczny jak stylowy jak

, �

w kinach od 7 grudnia


MAGIA KINA

thank you for the movie! tekst | EWA DRAB

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

LEGENDARNY ZESPÓŁ ABBA DZIĘKOWAŁ W PIOSENCE ZA MUZYKĘ I RADOŚĆ, KTÓRĄ WNOSI DO ŻYCIA. PODZIĘKOWAĆ MOŻNA RÓWNIEŻ ŚWIATU I BRACIOM LUMIÈRE ZA KINO, PONIEWAŻ FILMY NIE TYLKO STANOWIĄ DOBRE LEKARSTWO NA CHANDRĘ, LECZ POTRAFIĄ DOKONYWAĆ CUDÓW. PREMIERA „OPERACJI ARGO” BENA AFFLECKA ORAZ ZBLIŻAJĄCY SIĘ OKRES BOŻONARODZENIOWY NASTRAJAJĄ DO OPOWIEŚCI O TYM, JAK EKRANOWE HISTORIE RATUJĄ ŻYCIE To tylko filmy, mógłby powiedzieć sceptyk. Nie ma sensu dopisywać im znaczenia lub nadinterpretować roli, jaką odgrywają w prawdziwym życiu. Z pewnością jest to prawda dla wszystkich niedowiarków, którzy traktują filmy jako przyjemny zapychacz czasu, ale nie przejmują się zbytnio ich treścią ani nie angażują się wystarczająco w losy bohaterów. Jednak dla tych, którzy oglądają filmy emocjonalnie i z sercem na talerzu oraz wchodzą w świat ruchomych obrazów całkowicie i bez oporów, kino będzie studnią, z której czerpać można inspiracje, postanowienia zmian i nadzieję na przyszłość. Filmy niekoniecznie muszą od razu ratować życie, zdrowie lub pozwalać na podjęcie kluczowych decyzji, chociaż i takie przypadki się zdarzały. Jeśli jednak pozwalają spojrzeć optymistycznie w przyszłość lub wyciągają z dołka, czy można nie przypisywać im leczniczych właściwości i przysłowiowej magii, która zmienia nie do poznania? O dosłownej magii kina postanowił opowiedzieć Ben Affleck w docenionym przez krytyków filmie

62 film

„Operacja Argo”. Temat, który wybrał, jest tak bardzo niewiarygodny i niezwykły, że trudno uwierzyć we wcześniejszy brak zainteresowania branży w jego realizację na srebrnym ekranie (oprócz jednego filmu dla telewizji kanadyjskiej). A przecież kino uwielbia nietuzinkowe, zadziwiające opowieści z życia wzięte, przykuwające uwagę widza od pierwszych scen do napisów końcowych. Historia z „Operacji Argo” nie tylko jest oparta na faktach i wciąga, lecz również pośrednio stanowi pochwałę kina, które tak w życiu, jak i na ekranie stało się środkiem zaradczym na sytuację bez wyjścia. W 1979 roku w Teheranie doszło do przejęcia amerykańskiej ambasady przez islamskich studentów. Sześcioro amerykańskich dyplomatów zdołało uniknąć losu zakładników, ale nie udało im się uciec z Iranu. Rząd i CIA miały związane ręce, aż pojawił się szalony pomysł, który miał dać szansę wywieźć zagrożonych ludzi z Teheranu. Postanowiono pojechać na miejsce jako ekipa filmowa, potrzebująca ciekawych lokalizacji do nakręcenia filmu science fiction „Argo”. Jak głosi slogan reklamowy produkcji Afflecka, „film był

przykrywką, misja była prawdziwa”, a Hollywood przyczyniło się do uratowania sześciorga osób, gdy wszystkie inne sposoby zawiodły. Ale historia pokazała, że filmom przypisać można podejmowanie kluczowych życiowych decyzji, nie tylko dosłowne ratowanie karku. Chociaż pewnie innego zdania jest Lara Lundstrom Clark, która 11 września 2001 roku spóźniona do pracy zmierzała na najbliższą stację metra. Aby skrócić sobie drogę, postanowiła przebiec przez drogę w West Village i prawie weszła pod koła samochodu Gwyneth Paltrow. Twarz znanej aktorki sprawiła, że Clark zaczęła przepuszczać gwiazdę, doszło do gry ruszania i zatrzymywania się, aż wreszcie aktorka odjechała. Jednak kobieta spóźniła się w ten sposób na pociąg i w następstwie do biura. Incydent uratował jej życie, ponieważ Clark pracowała w jednej z wież World Trade Center, które zaczęły się walić zanim kobieta dotarła na miejsce. Dzięki rozpoznawalności Paltrow dziś trzydziestopięcioletnia Clark mogła napisać list z podziękowaniami, w którym opowiedziała WWW.HIRO.PL


niewiarygodną historię upiornej zabawy z losem. Od razu przypomina się film „Przypadkowa dziewczyna” w reżyserii Petera Howitta z 1998 roku. Główną rolę zagrała – o ironio! – Gwyneth Paltrow. Na początku filmu jej bohaterka spieszy się na pociąg metra, co daje początek dwóm wersjom wydarzeń. W pierwszej kobieta zdąża w ostatniej chwili i wsiada do wagonu; w drugiej – drzwi zamykają się jej przed nosem i pociąg odjeżdża w siną dal. Pozornie banalne zdarzenie, kwestia sekund, okazuje się mieć poważne i tragiczne konsekwencje. Czy przypadek filmu Howitta nie sprawia, że kino wydaje się nie tylko magiczne, ale również niechcący prorocze? Kino okazywało się również zbawienne dla mniejszości seksualnych. Po głośnych filmach o homoseksualistach, adaptacji noweli Anne Proulx oraz biografii pierwszego senatora-geja, które zyskały światowy rozgłos i prestiż na ceremoniach rozdania nagród, wielu młodych ludzi postanowiło zaakceptować swoją orientację seksualną i zdecydować się na coming out. „Tajemnica Brokeback Mountain” Anga Lee przedstawiała mężczyzn nieszczęśliwych w związkach z kobietami, co pozwoliło otworzyć oczy na prawdziwe konsekwencje ulegania społecznej nietolerancji. Z kolei „Obywatel Milk” Gusa Van Santa przypomniał dokonania polityczne aktywisty na rzecz gejów Harveya Milka, który nie poddawał się w walce o prawa dla mniejszości seksualnych. Scenariusz do filmu napisał młody gej Dustin Lance Black, do którego – jak wieść niesie – dzwonili z podziękowaniami homoseksualiści, przede wszystkim z małych miasteczek, gdzie otwartość na inność jest zdecydowanie mniejsza niż w anonimowych metropoliach. To natychmiast przywołuje skojarzenie ze sceną w filmie, kiedy chłopak telefonuje z prośbą o radę do głównego bohatera, jak również z rzeczywistością, bo przecież Milk sprowokował wiele podobnych sytuacji w latach swojej działalności. Historia najwyraźniej lubi się powtarzać.

WWW.HIRO.PL

Ale o ile coming out nie zawsze jest kwestią życia i śmierci – jakkolwiek decyzja o ujawnieniu się często odciąga od samobójstwa – to niektóre filmy potrafią również wpłynąć na rozpowszechnienie kwestii zdrowotnych, a w następstwie zwiększyć ilość osób badających się pod kątem danego schorzenia. Produkcji odnoszących się do chorób pojawiło się w historii kina bardzo wiele, ale biorąc już pod uwagę ostatnich kilka lat, w oko wpadają natychmiast dwa tytuły: „Pół na pół” Jonathana Levine’a oraz „Miłość i inne używki” Edwarda Zwicka. Pierwszy przedstawia młodego mężczyznę, który okazuje się chorować na nowotwór. Drugi zwraca uwagę na problem choroby Parkinsona u osób w młodym wieku, w tym przypadku u 26-letniej kobiety granej przez Anne Hathaway. Ale to nie tylko filmy o emocjonalnym potencjale. „Pół na pół” przyczynił się do wzrostu liczby mężczyzn badających się na raka, „Miłość i inne używki” sprawił, że znacząco podniósł się poziom świadomości społecznej w kwestii chorób neurologicznych. Jednak czy kino musi odnosić się do wielkich spraw, żeby mogło zmieniać ludzi na lepsze? Niekoniecznie. Czasami wystarczy, że odbiorca postanowi wprowadzić u siebie lepsze nawyki, jak bohaterka ulubionej komedii romantycznej, lub przeczyta książkę, na której oparto ostatnio obejrzany film. Bo tak naprawdę o mocy sprawczej kina decyduje przede wszystkim to, co tkwi w nas, widzach. Reszta to impuls, inspiracja.


JAFAR PANAHI

od anegdoty do metafory tekst | PIOTR CZERKAWSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

TRUDNO WYOBRAZIĆ SOBIE REŻYSERA, KTÓRY PASOWAŁBY DO FORMUŁY FESTIWALU WATCH DOCS BARDZIEJ NIŻ JAFAR PANAHI. STOŁECZNA IMPREZA OD LAT SŁYNIE Z ZAANGAŻOWANIA W TEMATYKĘ PRAW CZŁOWIEKA, WOLNOŚCI JEDNOSTKI I BUDOWY SPOŁECZEŃSTWA OBYWATELSKIEGO. WSZYSTKIE TE CECHY PRZEWIJAJĄ SIĘ TAKŻE W WYMIERZONYCH PRZECIW AUTORYTARNEMU REŻIMOWI FILMACH IRAŃCZYKA Panahi dba o to, by manifestować swoje przekonania nie tylko na kinowym ekranie. Za przejawianą przez siebie aktywność społeczną reżyser zapłacił jednak niezwykle wysoką cenę. Oskarżony o podżeganie do antyrządowych protestów twórca został skazany na sześć lat więzienia, a także otrzymał 20-letni zakaz wykonywania zawodu. Dziś Panahi cieszy się smutną sławą jednego z najważniejszych więźniów politycznych we współczesnym świecie. Warszawska retrospektywa twórczości reżysera ma na celu coś więcej niż kolejne zwrócenie uwagi na dramat Irańczyka. Refleksja nad dorobkiem Panahiego pozwoli przypomnieć, że mamy do czynienia nie tylko z gorliwym aktywistą, lecz przede wszystkim znakomitym filmowcem. Zanim twórca „Kręgu” ściągnął na siebie gniew reżimu, zdążył przecież zyskać sławę jednego z najważniejszych twórców irańskiego kina. Nagradzany w Wenecji, Cannes i Locarno reżyser zdołał wypracować rozpoznawalny styl. Panahi bierze stronę wykluczonych, upomina się o prawa kobiet i demaskuje patologie irańskiej rzeczywistości. Przede wszystkim jednak stara się osiągnąć maksymalną wierność realizmowi. W swoich filmach każdorazowo pokonuje drogę od anegdoty do metafory, od konkretu do metafizycznego uogólnienia. LUSTRO RZECZYWISTOŚCI Reżyserskie credo Panahiego szczególnie mocno wybrzmiewa w bodaj najlepszym z jego filmów – „Lustrze”. W punkcie wyjścia irański twórca po prostu podąża z kamerą za kilkuletnią dziewczynką, która nudzi się oczekiwaniem na mamę i postanawia samodzielnie pokonać drogę ze szkoły do domu. Po pewnym czasie obsadzona w głównej roli mała aktorka niespodziewanie buntuje się i na naszych

64 film

oczach odmawia dalszej gry. Całe mistrzostwo Panahiego polega jednak na tym, że pozornie spektakularna wolta w żaden sposób nie wpływa na kształt opowieści. Po rozstaniu się z odgrywaną postacią dziewczynka nadal musi przecież wrócić do domu, a ekipa filmowa będzie podążać za nią zupełnie tak jak wcześniej. Panahi z gracją porusza się na granicy fikcji i autentyzmu. Udowadnia, że mimo zdemaskowania ekranowej iluzji kamera jako tytułowe lustro wciąż może przekazywać wiarygodny obraz rzeczywistości. Nawet pozornie niewinna fabuła skrywa w sobie treści polityczne. U Panahiego próżno szukać jednak czytelnych sloganów i wiecowych uniesień. To, co niewygodne i kontrowersyjne, pozostaje zakamuflowane między wierszami. W „Lustrze” istotne znaczenie zyskują podsłuchane jakby mimochodem uliczne rozmowy. W jednej z nich mężczyzna długo przekonuje swoich towarzyszy o tym, że irańska kobieta nie może sprzeciwiać się tradycji, a jej rola powinna ograniczyć się do pilnowania domowego ogniska. Czy podobny los czeka w przyszłości także główną bohaterkę? Póki co dziewczynka krąży po omacku po ulicach Teheranu. W obliczu swoich problemów pozostaje bezbronna i zdana wyłącznie na siebie. Podobne odczucia towarzyszą także znacznie dojrzalszym bohaterkom Panahiego. Ujęcie kobiety zagubionej w wielkomiejskim tłumie stanowi wręcz znak firmowy irańskiego reżysera. Od tego typu scen roi się również w nagrodzonym Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji „Kręgu”. Panahi opowiada w nim historie kilku bohaterek, które w przeszłości na różne sposoby złamały reżimowe zakazy. Choć właśnie wyszły z więzienia, w rzeczywistości wciąż tkwią w niewoli absurdalnego prawa i wspieranej przez nie patriarchalnej tradycji. Panahi w „Kręgu” wskazuje, że opresję irańskich kobiet sankcjonuje cały szereg instytucji takich jak

WWW.HIRO.PL


policja czy służba zdrowia. Na domiar złego bardzo podobną rolę w życiu bohaterek odgrywa często ich własna rodzina. WOJNA FUTBOLOWA Motyw rozumianego zarówno dosłownie, jak i metaforycznie uwięzienia pozostaje kluczowy także dla filmu „Na spalonym”. Panahi opowiada w nim historię fanek piłki nożnej buntujących się przeciw absurdalnej regulacji zakazującej kobietom wstępu na mecze futbolowe. Niestety, bohaterki, które postanowiły na własne oczy obejrzeć decydujące o awansie do Mistrzostw Świata spotkanie Iranu z Bahrajnem, zostały zdemaskowane przez strzegących porządku żołnierzy. Choć piłkarski spektakl wydaje się dostępny na wyciągnięcie ręki, kobiety muszą spędzić resztę popołudnia w zaimprowizowanym przy stadionie więzieniu. Oczekujące na rozprawę dziewczyny najbardziej interesują Panahiego w kontekście psychologicznej relacji z pilnującymi ich mężczyznami. Młodzi żołnierze w żaden sposób nie przypominają prymitywnych sadystów ani nieprzejednanych mizoginów. Zamiast tego pozostają po prostu niewolnikami wojskowej hierarchii i ślepymi wykonawcami poleceń przełożonych. Inaczej niż w większości filmów Panahiego, w „Na spalonym” pojawia się jednak nadzieja na przełamanie społecznych barier. W trakcie przejazdu ze stadionu do sądu więźniarki i żołnierzy zastaje informacja o historycznym zwycięstwie Iranu. Niczym w „Szukając Eryka” Kena Loacha futbol spontanicznie wytwarza poczucie wspólnoty i pozwala nieznajomym na połączenie się w masowej euforii. W trakcie zaimprowizowanego na teherańskich ulicach karnawału nikt nie pamięta już o drobnych przewinieniach, a dziewczyny szczęśliwie będą mogły uniknąć kary. KINO PARTYZANCKIE Na przekór bajkowemu finałowi „Spalonego”, życie napisało dla Panahiego znacznie bardziej dramatyczny scenariusz. W cztery lata po premierze na-

WWW.HIRO.PL

grodzonego na Berlinale filmu reżyser został aresztowany i skazany za działalność antypaństwową. Nie pomogły protesty organizacji międzynarodowych i środowiska filmowego firmowane między innymi przez Martina Scorsese, Kena Loacha i braci Dardenne. Uwięziony Panahi bynajmniej jednak nie złożył broni. Wbrew nałożonemu na niego zakazowi pracy, wraz z irańskim twórcą Mojtabą Mirtahmasbem zrealizował dokument pod wymownym tytułem „To nie jest film”. Przebywający w trakcie realizacji w areszcie domowym twórca „Kręgu” znalazł się w położeniu portretowanych dotychczas przez siebie bohaterek. Zniewolony i zdany na łaskę autorytarnego reżimu reżyser zdał przyjacielowi relację ze swego codziennego życia. Jednocześnie Panahi odegrał kilka scen z napisanego przez siebie scenariusza, którego realizację zablokowały swego czasu władze Iranu. Najbardziej przejmująco dokument wybrzmiewa jednak w momentach, gdy kamera – zupełnie jak w „Lustrze” – staje się niemym obserwatorem pozornie błahej rzeczywistości. W „To nie jest film” poznajemy życie Panahiego przez pryzmat telefonicznych dyskusji z adwokatami i przypadkowego kontaktu z sąsiadami. Pod wpływem jednej z takich rozmów z rozczarowanym życiem w Iranie studentem, Panahi decyduje się chwycić za kamerę i po kryjomu wyjść z mieszkania, żeby sfilmować obchody tradycyjnego święta Chaharshanbe-Suri. Dzięki temu w wieńczących seans scenach sprzeciw wobec reżimu łączy się z poszanowaniem irańskiej tradycji. Zrealizowany w partyzanckich warunkach „To nie jest film” został znakomicie przyjęty na festiwalu w Cannes, gdzie trafił tylko dzięki kopii przemyconej z Iranu na pen drivie. Nawet jeśli przejmujący dokument okaże się ostatnim tytułem w dorobku reżysera, twórca „Kręgu” zapewne nadal pozostanie wierny wyznawanym przez siebie zasadom. W sytuacji Panahiego nowe znaczenie zyskują słowa zafascynowanego irańskim kinem Jeana-Luca Godarda, który stwierdził kiedyś: „W istocie, robię kino nie tylko wtedy, kiedy jestem na planie. Robię filmy, gdy śpię, gdy jem śniadanie, gdy czytam, kiedy z wami rozmawiam”.

ColDplay live 2012 zapis występów zagranych w ramach tra sy koncertowej promującej album mylo Xyloto Dostępne for mat y: cD/DVD, DVD/ cD, cD/ b lu r ay


CAŁA POLSKA CZYTA Z „HIRO”

poczet pisarzy różnych

odcinek 22:

tekst | FILIP SZAŁASEK

ilustracja | TIN BOY

ZBIÓR „GROCHÓW”, WYDANY OSTATNIO PRZEZ CZARNE, TO DOBRA OKAZJA, ABY PRZYPOMNIEĆ SOBIE WCZESNE KSIĄŻKI ANDRZEJA STASIUKA, A SZCZEGÓLNIE NAJCIEKAWSZY ICH WĄTEK – WIDMOWOŚĆ

Zacznę od cytatu, który zręcznie wprowadzi w najbardziej intrygujący mnie wątek Stasiukowej prozy. Na stronie 44. opowiadania „Lewandowski” pomieszczonego w „Opowieściach galicyjskich” czytamy: „Zapalił światło, ale nie przestąpił progu. Ten zapach. Tak pachną wszystkie pokoje, do których nikt nie zagląda. Czas w nich wygasa, erozja minut i lat ma smak wilgoci i butwienia – rzeczy podstawowych, smak końca i początku. To było jak scena w półmroku zanim zacznie się spektakl”. Z miejsca nasuwa się skojarzenie z „Dokończeniem Traktatu o Manekinach” Brunona Schulza, gdzie również występuje pokój nieodwiedzany od tak dawna, że drzwi do niego niemalże wtopiły się w ścianę. U Stasiuka takie pokoje rosną do gabarytów budowli, a nawet lokacji geograficznych, idealnie zestrajając się z ideą fantomu, która z uporem nawiedzała wyobraźnię późnego XX wieku i robi to nadal. W „Białym kruku” „fantomowość” przestrzeni rozgrywa się na kilku płaszczyznach. Tytułowy ptak, objawiając się niekiedy bohaterom, którzy błądzą po rubieżach polskich gór, jest dostatecznie mocną przesłanką, aby zwątpić w realność wydarzeń. „Biały kruk”, mimo że jest określeniem na bardzo rzadkie zjawisko, pozostaje jednak frazeologizmem, tak więc całość wydarzeń – na poły kryminalnych – postawiona zostaje pod znakiem kliszy, w obu znaczeniach: zarówno „zużycia” języka, jak i ulotności fotograficznego filmu. Wycieńczeni wędrówką bohaterowie przypominają zjawy. Ich percepcja jest zniekształcona wyczerpaniem i notorycznymi retrospekcjami – kolejnym sygnałem fantomowości. Tok lektury wybiega nie tylko w przeszłość (na tym poziomie „Biały kruk” jawi się jako „Weiser Dawidek” dla dorosłych), ale rozwidla się „w bok”: ku rzeczywistościom na poły alternatywnym, przypominającym równoległe światy z opowiadań Borgesa. Zabawie w duchy światów dodaje pikanterii fakt, że macierzą są tereny popegeerowskie.

Andrzej Stasiuk

sonad, z trzeciej zaś Derridiańską koncepcję hauntologii. Ta ostatnia – choć Stasiuk, zdaje się, nie czytywał autora „O grammatologii” – znajduje zresztą bardzo dosłowną realizację w opowiadaniu „Miejsce”, w sugestywny sposób opisującym lukę po cerkwi zionącą w wiejskim pejzażu. Budynek został w całości przetransportowany „gdzie indziej”, a snujący opowieść o nim narrator stoi wewnątrz jego ducha. Narrator Stasiuka jedynie napomyka o byłym więzieniu i fantomach budynków, ale niepokój zostaje skutecznie zasiany i smakuje bardzo specyficznie. Jaki to smak? Odpowiedzi udzielają rysunki Kamila Targosza do „Dukli”, prawdopodobnie najsłynniejszego zbioru opowiadań Stasiuka. Targosz ozdabia tekst postaciami i maskami żywcem wyjętymi z imaginarium Czarnego Lądu. Nieprzypadkowo Michel Leiris zatytułował swój dziennik podróży po Afryce „L’Afrique fantôme” („Widmowa Afryka”) – Afryka pozostaje bowiem (miejmy nadzieję, że ten akurat stereotyp przetrwa, bo romantyzm nieznanego coraz szybciej ulatnia się z naszego świata) synonimem białych plam na mapie. W interpretacji Targosza – z której grawitacji bardzo trudno się wyzwolić, z taką dyskrecją ujawnia swoją trafność – polskie wsie i bezdroża oblekają się w aurę dzikiego lądu.

Szkoda, że nowego zbioru Stasiuka niemal nie da się czytać. „Grochów” – te popłuczyny po „Dukli” – zapewnia jednak perwersyjną przyjemność.

Najbardziej uderzyła mnie wzmianka o „uwolnionym więzieniu”, pochodząca ze wspomnianych już „Opowieści galicyjskich”. Mowa o tajemniczym terytorium, odosobnionym od reszty okolicy, które kiedyś zajmowało więzienie, a po jego rozwiązaniu zostało zajęte przez byłych skazańców i przybywające tam przypadkowo kobiety. Obrazy prania suszącego się pośród krat i dzieci bawiących się wśród budek strażniczych wywierają niezwykłe wrażenie. Przywołują z jednej strony pejzaże słynnego „Stalkera”, z drugiej atmosferę Lemowskich robin-

66 książka

W tej krainie rozgrywają się przygody rodem z wyblakłych grupowych fotografii, przedstawiających białych kolonialistów w korkowych hełmach. Wszyscy wyglądają jak Kurtz, a czytelnik – wertując Stasiukowe ballady na cześć patologicznych jednostek – nie może nie przejąć od owych Kurtzów zawołania „ohyda, ohyda”, jednocześnie ocierając łezkę nostalgii za czasem, gdy sam był wysyłany na kolonie, na podbój dziewiczych Kaszub czy Tatr. Szkoda więc, że najnowszego zbioru Stasiuka niemalże nie da się czytać, tak przesiąkł banałem. „Grochów” – te popłuczyny po „Dukli” – potrafi jednak zapewnić perwersyjną przyjemność: z kartek wyziera przecież wspomnienie miejsca, od którego zaczęła się ta proza, miejsca, które w całości zostało przeniesione gdzie indziej, w przeszłość, w nieodgadniony czas pierwszych, zatartych już w pamięci lektur. Sięgnij też po… Dariusz Czaja „Lekcje ciemności” lub W.G. Sebald „Pierścienie Saturna” WWW.HIRO.PL



MACKLEMORE & RYAN LEWIS THE HEIST

MACKLEMORE LLC 8/10 „Mówią, że to odświeżające nie słyszeć w nagraniach o spluwach, narkotykach, seksie, słyszeć prawdę” – rapuje Macklemore, oficjalnie debiutujący białas z Seattle. Wbrew pozorom nie jest typem mentora: w „White Walls” wozi się Cadillakiem ze ScHoolboyem Q u boku, prowokując w najlepsze tych usiłujących go szufladkować. Nie da się jednak ukryć, że Ameryka nie pokochała gościa za uniwersalność, dobry warsztat czy specyficzny głos, acz przecież ma to wszystko. Nowa ikona sceny niezależnej magnetyzuje szczerością, poruszającymi wyznaniami ubranymi w proste słowa, których wartość emocjonalną tak dobrze uwypuklają podkłady Ryana Lewisa. Lewis od balladowych pianin i majestatycznych smyków dociera do paradnych trąbek i strzelających hi-hatów, nie tracąc przy tym smaku i rezonu. Dzieją się tu rzeczy wielkie – mało co w rapie ostatnich lat napisane jest z taką klasą jak „A Wake” czy buja jak „Thrift Shop”. Gdyby jeszcze „The Heist” było bardziej albumem, mniej zaś składanką, Kendrick mógłby się bać. MARCIN FLINT

CHRISTINA AGUILERA

LOTUS

SONY MUSIC 9/10 Po mocnym, ale nietrafionym komercyjnie „Bionic” Krysia nie miała innego wyboru niż zrezygnować z około-electroclashowych wycieczek, a zamiast kolaboracji z Le Tigre i Peaches postawiła na zatrudnienie prawdziwych lewiatanów popu, jak Max Martin, Alex da Kid czy Shellback. Efektem jest płyta na miarę jej głosu: potężnie brzmiąca, naszpikowana chwytliwymi refrenami, niemal stadionowa. „Lotus” to krążek spod znaku głośnych i buńczucznych bangerów, by wskazać świetne „Army of Me”, electro-pop na swingową nutę w „Make the World Move”, dwa kawałki uszlachetnionego trance’u – „Your Body” i „Let There Be Love” czy „Cease Fire” z etnicznym bębnieniem i orkiestrowymi smykami. Przebojem co się zowie jest beztroskie „Red Hot Kinda Love”, a „Around the World” dudni potężnymi breakami i raggową nawijką Aguilery. Nawet country brzmi tu epicko („Just a Fool”). Album praktycznie bez słabych fragmentów. Wszystko, co pisano o jej kryzysie, to kawał bałachu. Boska Krycha jest boska i basta! SEBASTIAN RERAK

68 recenzje

HEY

DO RYCERZY, DO SZLACHTY, DO MIESZCZAN

SUPERSAM / MYSTIC 8/10 Dziesiąty studyjny album Hey traktuję jako znakomity epilog do „8” Nosowskiej, posiadający wszystko to, czego zabrakło na „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!”. Muzycy zespołu od lat bez kompleksów spoglądają na Zachód w kierunku współczesnego mariażu gitar i elektroniki (m.in. Radiohead i TV On The Radio) i na nowej płycie udało im się zrobić „życiówkę” w tej estetyce. Hey to dzisiaj avant-popowy sekstet, który coraz częściej stawia syntezatory ponad gitary. Brzmienie grupy jest przy tym wyjątkowo spójne i przejrzyste, a wszystko odbywa się bez jakiegokolwiek pośpiechu. Kluczowe miejsce w tych 11 piosenkach zajmuje oczywiście Kasia Nosowska i jej liryki, śpiewane w nienadmiernie ekspresyjny, wręcz wyciszony sposób. Autorka wspina się na wyżyny kunsztu i dojrzałości, stawiając tak pomnikowe wersy jak „Zanim mnie połkniesz, skosztuj, dosładzaj mnie. Ja nutę w tobie gorzką polukruję też” czy „Podobno Azja istnieje gdzieś, lecz z moich okien nie widać jej” i dopuszczając słuchacza w naprawdę osobiste rewiry („Lilia, kula i cyrkiel”). Mała-duża płyta. MAREK FALL

KIM NOWAK

WILK

UNIVERSAL 7/10 A jednak Kim Nowak to zespół, nie zaś projekt, w którym Waglewscy wsiedli w Deloreana i przywieźli sobie z przeszłości gitarzystę. Karmiony surowym bluesem i tłustym hard rockiem „Wilk” obnażył kły muzyków, zmienił ich w watahę, pozwolił lepiej poczuć masę, energię i drapieżność. Emade łomocze w gary, jakby urodził się w garażu. Sobolewski swą gitarą szarpie, zmuszając ją do skowytu w pięknie niedoskonałych solówkach. Fisz pisze zdecydowanie, po męsku, jego wokal odbija się w kompozycjach ostrym echem. „Okno” riffuje klasycznie i skandalicznie przebojowo, „Mokry Pies” wydaje się idealnym singlem dla młodszej publiczności i nawet jeśli na albumie jest bardziej piosenkowo niż było, to nie znaczy, że popowo i miałko. Kwaśne „Prosto w ogień” krąży gdzieś między Duane’em Eddym a Johnnym Cashem, niemniej znacznie częściej skojarzenia idą w oczywistą stronę Black Sabbath czy White Stripes. Ale spokojnie, to coś więcej niż zdmuchiwanie kurzu z woskowych figur. Jest raczej na tyle krwiście, tłusto i brudno, że wypadałoby zaszczepić się na tężec. DOMINIKA WĘCŁAWEK

SAMBOR

YESTERDAY IS UNKNOWN

FENIX RECORDS 7/10 Być może, jak sugeruje tytuł albumu, wczoraj jest niewiadomą, ale dzisiaj jedno jest pewne – Sambor potrafi robić dobre piosenki. Pochodzący z Tychów artysta przygotował bardzo zgrabny debiutancki krążek. Przede wszystkim „Yesterday Is Uknkown” jest nieprzeładowany i bardzo zgrabnie skonstruowany. Od naszpikowanych, aranżacyjnie złożonych i bardzo pełnych kompozycji, jak „400 km” czy roztętniona „Sylvia”, idzie w kierunku wyciszenia, by wreszcie rozmyć się w kojącym „Tell Me a Story”. Znajdziemy tutaj kompozycje dopełnione elektroniką – „Muse No.3” czy nawet bardziej syntetyczne i taneczne, tytułowe „Yesterday Is Unknown” (to musi być drugi singiel!). Na przeciwnym krańcu są takie kompozycje jak przestrzenne, wręcz zwiewne „For I’ve Sinned” czy bardzo nastrojowy „The Astronaut”. Mimo tych skrajności całość jest spójna, a co najlepsze – piosenki Sambora płyną, są przebojowe, klimatyczne i frapujące. Tylko czasem ten angielski akcent kłuje w uszy, a nie powinien. DOMINIKA WĘCŁAWEK WWW.HIRO.PL


CNC

MIGUEL

EFTERKLANG

FALSE AWAKENING

KALEIDOSCOPE DREAM

PIRAMIDA

Czytając, jak Borys Dejnarowicz pisze o „Glider” czy „Tremolo”, kultowych małych płytkach My Bloody Valentine, nie można się dziwić, że sam postanowił powiedzieć temu sympatycznemu, lecz przykurzonemu formatowi – „Łazarzu, wstań”. Dokonał tego w ramach projektu CNC, tworzonego wspólnie z Piotrem Maciejewskim (ex-Muchy, Drivealone). Ich debiutancka epka, „No Mood”, stanowiła jedno z najlepszych polskich wydawnictw ostatniej dekady, ale niestety została sprowadzona zaledwie do roli środowiskowego fetyszu. Jeżeli trzy lata temu grupa próbowała wskazać wpływ Cocteau Twins na „Loveless”, to dziś dochodzi do tego zabranie głosu w temacie chillwave’u, tego spod znaku Washed Out w „False Awakening” i Toro y Moi w „Where I Please”, oraz estetyki snu kultywowanej ostatnio przez M83. Nowy materiał CNC urzeka konsystencją brzmienia, pięknie klasycznymi kompozycjami i ulotnymi liniami wokalnymi, ale przede wszystkim kondensacją tych elementów. „Brawa dla Gorzowa”! MAREK FALL

Progres roku? Niewykluczone. Jeden z ciekawszych głosów współczesnego r’n’b. Bez wątpienia. Kiedy Miguel debiutował dwa lata temu krążkiem „All I Want Is You”, był jednym z wielu. Swoim drugim krążkiem wysuwa się na czoło peletonu. Zaczyna się niepozornie. „Adorn” spokojnie mogło być nagrane w domowych warunkach. Jednak już pod drugim indeksem kryje się bombastyczne „Don’t Look Back”. Z jednej strony intymność The Weeknd, z drugiej maksymalizm Ushera. Miguel sprawnie porusza się między tymi dwoma biegunami, na moment nie zapominając o dobrych melodiach. Całość ma wyraźnie autorski posmak, co dobrze rokuje na przyszłość. Nasz bohater jest jednocześnie wykonawcą i producentem większości materiału. Na pierwszy plan wysuwa się jego głos, ale podkłady również są bez zarzutu. Świetne syntezatory, ciężki bass, charakterystyczne partie gitary i liczne zabawy z aranżem tworzą wciągającą całość. Kandydat na podsumowanie roku? Gdy wysłucha się „Use Me”, odpowiedź może być tylko jedna. JAN PROCIAK

Ta piramida mogłaby być sprzedawana w Ikei. Duński zespół to w tym momencie kwintesencja eleganckiej nudy. Produkcyjnie jest bez zarzutu. Art-popowe piosenki uzupełnione gdzieniegdzie o delikatne orkiestracje i elektroniczne wstawki wciągają swoim brzmieniem. Bogate efekty perkusyjne uzyskane dzięki takim instrumentom jak ksylofon i czelesta oraz charakterystyczny głos Caspara Clausena stanowią znaki rozpoznawcze obecnego wcielenia Efterklang. Z płyty emanuje spokój, który szybko udziela się słuchaczowi, a numery takie jak „Apples” aż proszą się o repeat. Niestety, z czasem zaczyna wkradać się monotonność, a poszczególne utwory zlewają się w jedną całość. Dobre wrażenie ratują partie syntezatorów, za które odpowiada Nils Frahm. Ostatecznie płyta pozostawia lekki niedosyt i szybko wylatuje z pamięci. Ta „Piramida” raczej nie zapisze s i ę w hi s tori i , ale m oże s tan o w i ć m i ł y podkład pod towarzyskie spotkanie. Dobre i to. JAN PROCIAK

ZEBRA

WE CALL IT A SOUND

DRAW RECORDS 8/10

DR. NO

EP

SONIC RECORDS 2/10 Lubicie epki? Ostatnio wraca na nie moda. W ramach akcji „We’re Restoring Faith in EPs” została wydana właśnie mini-płyta Dr. No. Może kojarzycie ich ze składanki „Wyspiański wyzwala”, na której potrzeby zarejestrowali z Misią Furtak utwór „Jakżesz ja się uspokoję”. Grupa na co dzień współpracuje z wokalistką Karoliną Kozak, ale od czasu do czasu Misia także dokłada swoje trzy grosze, dlatego na płycie możemy usłyszeć obie Panie. Tracklista „EP” zawiera pięć nagrań. Dwa z nich: „Alliance” i „Out Loud” to premierowe propozycje, a trzy pozostałe piosenki wydane były do tej pory jedynie na kompilacjach. Niestety o żadnej z nich nie da się powiedzieć nic dobrego. Przede wszystkim muzyka zespołu jest miałka i nieciekawa. Niby są tu rozbudowane struktury dźwiękowe, gitary w połączeniu z klawiszami próbują budować ciepły, urokliwy klimat wieczornych, jesiennych spacerów, ale jakoś tego nie kupuję. Słuchając Dr. No, miałem wrażenie, że wcielam się w postać bohatera filmu „Truman Show”, który czuł, że rzeczywistość wokół niego jest tylko pustą fasadą, a życie jest gdzie indziej. KAMIL DOWNAROWICZ

WWW.HIRO.PL

RCA 8/10

ELECTRONIC HEART ROCK REVOLUTION 7/10

Oj, brakowało w oficjalnym polskim obiegu solidnie dubującej produkcji z dziewczyną na wokalu. Ragana od dwóch lat nic nie wydała. Na szczęście z podziemia wybiegła wrocławska Zebra. Ostrzegam, dla bardziej zachowawczego odbiorcy jej paski mogą być zbyt kolorowe. Do gęstego sosu z tłustych, niskich tonów i pogłosów trafiło nieco ciężkich gitar, wściekłe drum’n’bassowe perkusje, szturmujący uszy, warczący, nawracający bas, ale i budujące klimat smyki i dęciaki. Zdzisław Orłowski z Markiem Szwarcem ogarnęli to wszystko pięknie, dynamizm nie wyklucza się z dawką melancholii, a zawarte w kompozycjach napięcie wybrzmiewa, prowadząc często do kojących epilogów. Jeżeli nie liczyć nietuzinkowego, z pomysłem zaśpiewanego „Ghosts”, najmniej frapujące są u Zebry wokale. Te po angielsku okazują się wysilone, polskie niosą zaś zbyt naiwne teksty. Nic, co diametralnie psuje przyjemność obcowania z „Electronic Heart”, ale zaadaptowany w „Pedagogice” Bursa pokazuje, że mocniej sformułowany przekaz jeszcze by pomógł. MARCIN FLINT

4AD 6/10

REWORKS & REMIXES ISOUNDLABELS 7/10

Wolsztyński zespół powraca ze starym-nowym materiałem. Zaledwie w kilka miesięcy po ukazaniu się „Homes & Houses” dostajemy do rąk epkę zawierającą remiksy pięciu kompozycji pochodzących z poprzedniego, znakomitego wydawnictwa grupy. Muzycznej dekonstrukcji twórczości WCIAS dokonali zaprzyjaźnieni producenci zespołu, pochodzący z Wielkopolski. Może takie ksywy jak Hailo czy Lemodien nie powiedzą wam za wiele, ale znawcy tematu z pewnością znają takie postacie jak An On Bast i Disorder. Co ciekawe, pomysł na ten krążek przyszedł do głowy kapeli w okresie między zakończeniem prac nad drugą płytą, a jej faktyczną premierą. Część remiksów powstała zatem jeszcze przed ukazaniem się „H&H”, co jest dość nietypową sytuacją. „Reworks & Remixes” wypełniona jest solidną nieinwazyjnej elektroniki, która już od pierwszego przesłuchania wpada w ucho. Remiksy różnią się znacznie od swoich pierwowzorów i pokazują, że WCIAS otwarci są na poszerzenie swojej muzycznej wizji. Jeśli przemycą kilka patentów na swój przyszły długogrający album, to chyba nikt się na nich specjalnie nie obrazi. KAMIL DOWNAROWICZ

recenzje 69


FRANKENWEENIE REŻ. TIM BURTON

PREMIERA: 7 GRUDNIA 8/10 Mit frankensteinowski przemodelowany ręką Tima Burtona, który ponownie znajduje ujście dla pielęgnowanej latami fascynacji kinem grozy, raz jeszcze odkrywając w nim komiczny potencjał. Nauka wydaje się znajdować we „Frankenweenie” poza sferą etyki, zaś o powodzeniu makabrycznego eksperymentu decyduje wyłącznie czystość intencji i motywacji – pojmowana po dziecięcemu, nieco naiwnie, ale nieodmiennie szczerze. Dlatego też zamiar sprowadzenia przez młodego Wiktora Frankensteina swojego ukochanego, potrąconego przez pędzący samochód psa z powrotem do świata żywych wątpliwości natury moralnej budzić nie może. Jednakże wskrzeszanie martwych za pomocą elektryczności – ani oczywiście w żaden inny sposób – nie jest w świecie „Frankenweenie” normą; chłopak ukrywa więc pozszywanego Korka na poddaszu. Intryga zazębia się, gdy kolegom Wiktora udaje się odkryć jego sekret i przejąć tajemnicę mechanizmu rządzącego prawami życia i śmierci. I to właśnie oni, kierując się niewłaściwymi pobudkami, wynikającymi z zazdrości, pychy i niezdrowej ciekawości, sprowadzą nieszczęście na swoich przyjaciół i sąsiadów. BARTOSZ CZARTORYSKI

KURCZAK ZE ŚLIWKAMI

OPERACJA ARGO

REŻ. MARJANE SATRAPI, VINCENT PARONNAUD

REŻ. BEN AFFLECK

PREMIERA: 26 GRUDNIA 8/10

„Kurczak ze śliwkami” to orientalna baśń przyprawiona humorem rodem z „Persepolis”. Tak jak w przypadku tamtego filmu, reżyserka Marjane Satrapi zdecydowała się na ekranizację własnego komiksu. Tym razem jednak zrezygnowała z animacji i postanowiła zrealizować klasyczny film aktorski. Na tym zresztą nie koniec zmian. W „Kurczaku…” punkowy z ducha bunt „Persepolis” ustąpił miejsca refleksyjności, a miejsce dawnego gniewu zajęła dojrzała melancholia. W nowym filmie Satrapi opowiedziała – inspirowaną rodzinną legendą – historię Nasera Alego, utalentowanego muzyka, który wciąż nie może pogodzić się z utratą młodzieńczej miłości. „Kurczak…” ujmuje nostalgicznym zwrotem w stronę przeszłości bohatera i barwnym portretem Teheranu lat 50. W tych partiach film ujawnia liryczny urok przywołujący na myśl „Amelię” Jeana-Pierre’a Jeuneta. Jednocześnie jednak „Kurczak...” zawiera zdecydowanie większą dawkę goryczy. Za sprawą tej mieszanki jego smak staje się jedyny w swoim rodzaju. PIOTR CZERKAWSKI

70 recenzje

PREMIERA: 30 LISTOPADA 8/10 Ben Affleck jest lepszym reżyserem niż aktorem. Po udanym „Mieście złodziei” kręci „Operację Argo”, która rozbija amerykański box office i rozczula jankeskich krytyków. Nie bez powodu. Rzecz opowiada o legendarnej akcji CIA wywiezienia z Iranu dyplomatów zbiegłych z ambasady USA w czasie rewolucji irańskiej. Aby ich uratować, tajniak przyjeżdża na Bliski Wschód jako reżyser szukający plenerów do produkcji SF. Kunszt tego filmu trzeba oceniać w kategoriach kina gatunków. „Operacja Argo” opowiada o akcji ratunkowej w konwencji filmu o napadzie. W efekcie grany przez Afflecka agent robi Irańczyków w konia, jakby obrabował im bank. Film trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej sceny, jest przy tym cudownie nostalgicznym obrazem schyłku lat 70. Zarazem to film ideologicznie zepsuty, który nagina fakty, żeby zrobić dobrze Ameryce i pogrążyć ajatollahów. Kulturowe schematy kłują w oczy. Film jest historyczną bujdą, ale Affleck kłamie z takim wdziękiem, że nie można mu się oprzeć. ŁUKASZ KNAP

WWW.HIRO.PL


360 REŻ. FERNANDO MEIRELLES PREMIERA: 26 GRUDNIA 5/10

Na początku dwudziestego wieku za swoją sztukę „Korowód” Arthur Schnitzler został oskarżony o wywołanie obyczajowego skandalu, lecz dziś przenoszący ją na ekran Fernando Meirelles może liczyć jedynie na pozew za śmiertelne znudzenie. „360” miało być unowocześnioną adaptacją, w której przenikliwie bada się ludzkie stosunki i seksualność, lecz materiał źródłowy nie wytrzymuje ingerencji dwudziestego pierwszego wieku. Co dziwne, bo podejmuje się jej znakomity duet – Meirelles odpowiada za świetne „Miasto Boga” i „Wiernego ogrodnika”, a Peter Morgan napisał scenariusz do „Frost/Nixon”. Historia jest poszatkowana, a poszczególne epizody połączone dość niezdarnie i twórcy wyraźnie się gubią, nie potrafiąc ogarnąć i uporządkować swojej fabuły. Nie pomaga nawet świetne aktorskie grono (Anthony Hopkins, Jude Law, Rachel Weisz), bo też i grane przez nich postacie nakreślono zbyt powierzchownie. Miało być skandalicznie i dramatycznie, jest banalnie i nużąco. Oto wręcz szkolny przykład zmarnowanego potencjału. SONIA MINIEWICZ

ZABIĆ, JAK TO ŁATWO POWIEDZIEĆ REŻ. ANDREW DOMINIK PREMIERA: 7 GRUDNIA 8/10

Idiotyczny i niemający żadnego zakorzenienia w fabule polski tytuł nawiązuje oczywiście do szlagieru Piotra Szczepanika, ale klimat filmu współtworzą na szczęście Johnny Cash i Lou Reed. Te nazwiska stanowią podpowiedź, czego możemy się spodziewać: stylowej ballady gangsterskiej rozgrywanej na ponurej amerykańskiej prowincji. Scenariusz, oparty na niedługiej powieści bostońskiego pisarza George’a V. Higginsa z 1974 roku, jest pretekstowy: tu liczą się smartassowe dialogi filozofujących rzezimieszków i kontemplacyjne nocne ujęcia opustoszałych dzielnic, przerywane od czasu do czasu nagłą eksplozją przemocy. Kłaniają się „Chłopcy z ferajny”, „Drive” i poprzedni film duetu Dominik/Pitt „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”. Reżyser ambitnie próbuje zrobić z tej historii jednego zlecenia, jakie od mafii dostaje cyngiel Jackie Cogan, satyrę antykapitalistyczną, ale jej głębię też da się podsumować jednym zdaniem, wygłoszonym zresztą przez wspomnianego bohatera: „Ameryka to nie kraj, to biznes”. W rzeczy samej: Ameryka to nie jest kraj dla starych ludzi, słabych ludzi, biednych ludzi. Świetnie jednak, że jest to kraj tak znakomitych aktorów jak Brad Pitt, tworzący tutaj kolejną wybitną kreację. PIOTR DOBRY


scen.: Marzena Sowa rys.: Sandrine Revel wyd.: Centrala 7/10 Marzena Sowa kontynuuje temat, dzięki któremu osiągnęła międzynarodowy sukces. Po serii o „Marzi”, opowiadającej o jej dzieciństwie w PRL-u, idzie w kierunku pozbawionym wątków autobiograficznych, ale umiejscowionym w tych samych czasach. No, prawie tych samych, bo tłem dla fabuły są czasy wcześniejsze, lata 50. i stalinowska Polska. Głównymi bohaterami są dzieci, co – również za sprawą punktu wyjścia dla historii – od razu przywodzi na myśl „Weisera Dawidka” Pawła Huelle. I tu pojawia się problem, ponieważ w „Dzieciach i Ludziach” tytułowe postacie (i nie chodzi tu o ludzi, choć poniekąd chodzi, bo przecież dzieci to też ludzie, ale jednak trochę inne, więc nie chodzi) są niewiarygodne. Wydają się zbyt dojrzałe, inteligentne i świadome, a przede wszystkim pozbawione dziecięcej naiwności. Wyglądają jak bezosobowe nośniki treści, które co jakiś czas wręcz deklamują ważne zdanie-przesłanie. Mimo tej sztuczności komiks nie jest łopatologiczny. Ma bardzo ciekawą konstrukcję: najpierw w jednej sytuacji przedstawia wszystkie postacie dramatu, by później pokazać ich w zupełnie nowej, często zaskakującej sytuacji. Dlatego też mimo paru niedociągnięć „Dzieci i ludzie” są ciekawą i świetnie narysowaną opowieścią o ciężkich czasach i dramatycznych wyborach.

wyd.: Timof Comics 6/10 To nowelka, mała etiuda, nastawiona bardziej na budowanie atmosfery niż opowiadanie historii. Nie jest to zarzut, ale nie jest to też zaleta, a tym samym „Ogród” okazuje się komiksem, którego część zalet równie dobrze można nazwać wadami. Z jednej więc strony epizodyczność tej opowieści intryguje, a do tego zachwyca brakiem dosłowności. Natomiast z drugiej irytuje psychologicznym spłaszczeniem bohaterów i nadmierną liniowością wydarzeń (wszystko idzie po nitce do kłębka). Podobnie jest z innym rzeczami, bo klimat komiksu można nazwać z jednej strony świetnym (za sprawą powolnej i wciągającej narracji), a z drugiej zbyt rozwodnionym (przez nadmiar niepotrzebnych błyskotek rysunkowych). „Ogród” zdaje się więc dryfować pomiędzy byciem dobrym a nieudanym komiksem, ale jest jedna rzecz, która przechyla szalę na jasną stronę mocy. Agata Bara to bardzo utalentowana rysowniczka. Delikatną, wręcz szkicową kreską i niemal umownym kolorem potrafi obronić tę epizodyczność i ten klimat. Ostre rysy twarzy każdego z bohaterów, ich charakter przedstawiony za pomocą paru maźnięć sprawiają, że wierzy się w tę historię. A to przecież najważniejsze.

SZKICOWNIK scen. i rys.: Michał Śledziński wyd.: ATY 8/10

W zeszłym roku wydawnictwo ATY wpadło na świetny pomysł. Postanowiło wydać szkicownik Karola Kalinowskiego, w którym znajdowały się rysunki, projekty tak zrealizowane, jak i nie, oraz opowieści autora dotyczące każdej z prac z całej jego kariery twórczej. Miało to być wydawnictwo jednorazowe, ale wyszło na tyle świetnie i spotkało się z tak dużym odzewem, że trójka chłopaków z niezależnej oficyny postanowiła pójść za ciosem. Efektem jest kolejny szkicownik, którego bohaterem został Michał Śledziński. I jest to znakomite kompendium wiedzy o tym, co słynny Śledziu w swoim życiu robił (zaznaczam, że nie ma tu pikantnych szczegółów dotyczących jego przeszłości, chodzi o to, co w życiu robił rysunkowo). „Szkicownik” to mnóstwo rysunków z reklam, animacji, komiksów, kilkanaście tysięcy znaków opowieści Śledzińskiego o projektach, fuchach i planach, a także niepublikowane wcześniej komiksy i ciekawy wywiad-prawie-rzeka z bohaterem wydawnictwa. Ale to nie tylko pozycja dla fanów Michała Śledzińskiego, lecz także dla ludzi, których ciekawią metody pracy nad komiksem, poszukiwanie inspiracji i trudna współpraca ze zleceniodawcami. Poza tym „Szkicownik” to poza kawałkiem historii także kawał świetnej literatury, bo Śledziu po raz kolejny potwierdza, że w luźnym bajaniu jest prawdziwym mistrzem. I nie tylko w tym, czego dowodzi „Szkicownik”.

| BARTOSZ SZTYBOR

OGRÓD scen. i rys.: Agata Bara

tekst

DZIECI I LUDZIE


NOMINOWANY DO OSCARA®



Jeden z najlepszych filmów roku. Role godne Oscara Boxoffice Magazine



Genialny

Chicago Sun-Times

Warszawski

Festiwal Filmowy 2012


Stephen King

tekst | JĘDRZEJ BURSZTA

WIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA

Wydawnictwo Albatros 5/10

Nikt tak nie lubi powieściowego świata „Mrocznej Wieży”, jak jej autor. Chociaż wydanym w 2004 roku tytułowym tomem Stephen King zamknął swoje siedmioczęściowe opus magnum o rewolwerowcu Rolandzie i jego drużynie ka-tet, widać zatęsknił za tym światem – będącym w istocie kolażem elementów z całej twórczości – zdecydował się bowiem na napisanie „Wiatru przez dziurkę od klucza”. Nowa powieść została skonstruowana na zasadzie spin-offu, lokując się pomiędzy tomem czwartym i piątym. W dodatku to opowieść szkatułkowa, na którą składają się trzy zazębiające się historie ze Świata Pośredniego, w tym tytułowa quasi-baśń o dobrym chłopcu i złym ojczymie. Jak to u Kinga, czyta się to przyjemnie, choć nieco zbyt machinalnie, bez większego zaangażowania – znani z poprzednich tomów bohaterowie pojawiają się zaledwie na moment, a nowi nie zapadają raczej w pamięć. Czuć, że King dobrze się czuje w konwencji fantasy, ale fabularnie powieść wypada blado. Dla miłośników oryginalnego cyklu to przyjemna ciekawostka, ale pozostali czytelnicy Króla Horroru mogą sobie darować.

WALKA KOTÓW

Eduardo Mendoza Znak 7/10

Eduardo Mendoza tym razem nieco bardziej na poważnie. Autor „Przygody fryzjera damskiego” mierzy się z nowożytną historią Hiszpanii. W przededniu wybuchu wojny domowej do Madrytu przybywa angielski historyk sztuki Anthony Whitelands. Zostaje poproszony przez prominentnego madryckiego arystokratę o wycenę znajdujących się w jego posiadaniu obrazów, w tym, jak się okazuje, nieodkrytego dotąd dzieła Velázqueza; prędko jednak zostaje wciągnięty w skomplikowaną intrygę zwalczających się stronnictw politycznych. Mendoza bawi się rzeczywistością historyczną, doszukując się w niej absurdów znacznie większych, niż mogłaby powołać do życia czysta literacka fikcja. Whitelands z uroczo angielską flegmatycznością ledwo co nadąża za rozwojem wydarzeń, sprawdzając się przez to w roli nieco naiwnego obserwatora hiszpańskiego przewrotu. Ciekawa powieść, choć pisał Mendoza lepsze; chociaż ma dryg do portretowania postaci historycznych i tropienia między nimi powiązań niezapośredniczonych przez źródła, najlepiej sprawdza się we fragmentach kompletnie odklejonych od prawdy historycznej – słowem, więcej śmiechu, mniej powagi.

KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY

Dorota Masłowska Noir sur Blanc 6/10

Czego nie napisano o tej powieści! Do autorki pretensje miała zarówno lewica, jak i prawica, nikt jednak nie potrafił definitywnie orzec (choć wielu chciało), po której stronie politycznego krajobrazu sytuuje się w roku 2012 Dorota Masłowska. Zalew recenzji, polemik, mniej lub bardziej karkołomnych interpretacji w znacznym stopniu zamglił recepcję powieści; zamiast zwrócić uwagę na to, co najistotniejsze, pojedynkowano się o konteksty i przypisy do przypisów. Czytając „Kochanie, zabiłam nasze koty” doprawdy trudno zrozumieć, o co właściwie kłócili się interpretatorzy. Najnowsza, pierwsza od ośmiu lat powieść Masłowskiej to drobna, zupełnie nieolśniewająca książeczka, niebędąca przy tym żadnym wyszukanym manifestem ani tym bardziej porażająco głęboką diagnozą współczesności. Najcenniejsza jest warstwa językowa: autorka rzeźbi zabawne zdania-kalki potocznego myślenia i języka internetowego, potwierdzając swoją wyczucie i stylistyczny talent. A treść? Oniryczno-fantasmagoryczna bajda, która krytykuje rzeczy dawno skrytykowane, wyśmiewa to, co dawno wyśmiane i pochyla się nad problemami, które uchwyciło wielu przed Masłowską – i to znacznie odważniej i mądrzej. WWW.HIRO.PL



ASSASSIN’S CREED III UBISOFT PC, PS3, X360 9/10

Akcja gry toczy się w XVIII wieku na terenie wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Fabuła obraca się wokół Deklaracji Niepodległości i odłączenia się

ASSASSIN’S CREED III LIBERATION UBISOFT PS VITA 8/10

Założeniem gry było przeniesienie jak najwięcej elementów rozgrywki znanych z „dużych” odsłon

ROCKSMITH UBISOFT PC, PS3, X360 10/10

Chociaż trochę ciężko stwierdzić, czy „Rocksmith” jest grą, czy raczej programem, jest to swoisty

„Assassin’s Creed” na ekran przenośnej konsoli PS Vita. Trzeba przyznać, że udało się to twórcom całkiem nieźle. W grze wcielamy się w młodą Aveline de Grandpré, córkę francuskiego szlachcica i afrykańskiej niewolnicy, a przede wszystkim młodą Asasynkę, zaprzysiężoną w walce z organizacją Templariuszy. Akcja toczy się natomiast w drugiej połowie XVIII wieku, na terenie Nowego Orleanu i okolic, który był wówczas częścią kolonii francuskiej. Podobnie jak w „Assassin’s Creed III”, podczas rozgrywki możemy swobodnie wspinać się i biegać po dachach budynków w mieście, a także po drzewach, na bagnach w Bayou. Rozgrywka dostosowana jest do specyfiki gry na konsolę mobilną i podzielono ją na krótkie misje. Ucierpiała trochę przez to warstwa fabularna, a historia Aveline przedstawiona jest nieco zbyt pobieżnie. Niemniej jednak, dzięki pokaźnemu arsenałowi gadżetów, systemowi przebrań dających bohaterce różne atuty, świetnej oprawie audiowizualnej (gra działa na silniku swoich „dużych” kuzynów) i charakterystycznej atmosferze spisku, mamy do czynienia z prawie pełnoprawną odsłoną serii na konsoli przenośnej. To jeden z najlepszych tytułów na PlayStation Vita.

przełom na rynku elektronicznej rozrywki. Tytuł ten można zaliczyć do gatunku gier muzycznych, jednak nie znajdziemy w nim charakterystycznych plastikowych „udawanych” instrumentów. W pudełku z grą dołączany jest bowiem specjalny kabel na złącze USB, który pozwala na podłączenie do konsoli lub komputera gitary elektrycznej lub basowej. Chociaż brzmi to niesamowicie, rozgrywka polega na graniu na prawdziwej gitarze. Na ekranie po kolei pokazują się progi i struny, w które musimy uderzać, a program w czasie rzeczywistym sprawdza, czy gramy to, co trzeba i jak trzeba. Co więcej, tytuł ten dopasowuje się do naszych umiejętności, dzięki czemu krok po kroku możemy się nauczyć coraz trudniejszych utworów, a także przyswoić bardziej zaawansowane techniki gitarowe. Twórcy zaimplementowali również ciekawe mini-gry pozwalające na uczenie się konkretnych rzeczy – dla przykładu, strzelanie do kaczek służy do bezwzrokowego odnajdywania na gryfie progów. „Rocksmith” to fantastyczna produkcja, która bawiąc uczy – prawdziwy fenomen na polu gier muzycznych, godny polecenia.

tekst | JERZY BARTOSZEWICZ

amerykańskich kolonii od Imperium Brytyjskiego. Pierwsze skrzypce gra jednak odwieczny konflikt dwóch tajnych organizacji – żądnych władzy i pełnej kontroli Templariuszy oraz sprzeciwiających się im Asasynów. To właśnie w jednego z nich, noszącego imię Connor, potomka indiańskiej wojowniczki i białego człowieka, wcielamy się w grze. Kryjąc twarz pod charakterystycznym kapturem, młody bohater walczy o wolność, zarówno swoich indiańskich pobratymców, jak i kolonistów – przyłącza się do rewolucji, wspierając samego generała George’a Washingtona. Podczas rozgrywki tradycyjnie możemy uprawiać parkour na dachach Bostonu i Nowego Jorku, a także zwiedzać malownicze dzikie tereny, korzystając z fenomenalnej mechaniki swobodnego wspinania się i biegania po gałęziach drzew. W grze znalazło się również mnóstwo misji pobocznych do wykonania, system ekonomii i rozwijania własnej osady, a także wciągające i spektakularne bitwy morskie. Gra prezentuje się świetnie pod kątem audiowizualnym, a jej jedyną większą wadą są liczne, lecz drobne błędy. Mimo to jest jedną z lepszych produkcji tego roku.



DAWID VS. GOLIAT o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem

epicki sylwester tekst | DAWID KORNAGA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

CO ROKU ŻYJESZ ZŁUDZENIEM, ŻE TYM RAZEM SIĘ UDA. KORKI OD SZAMPANÓW WYSTRZELĄ JAK RAKIETY Z PRZYLĄDKU CANAVERAL, BEZ OPCJI ROZTRZASKANIA SIĘ PO DRODZE. BĄBELKI NAMIESZAJĄ W GŁOWIE I STANIE SIĘ JASNOŚĆ PRZEZ CIEMNOŚĆ AŻ DO PORANKA Wbrew pozorom, z sylwestrem same kłopoty. Ten najsmutniejszy dzień w roku świętowany jest jako najweselszy. Ludzie radują się z przemijania, nowej porcji zmarszczek, sadła i chorób związanych z wiekiem. Życzą sobie wszystkiego najlepszego, wiedząc dobrze, że raczej pójdzie na gorsze. Kobiety cieszą się, że jeszcze chwila, a zaczną przekwitać. Mężczyźni cieszą się, że wkrótce dotknie ich prostata i inne straszne sprawy, którym i Viagra nie zaradzi. Neonaziści rozpromienieni, że wreszcie uda się podpalić dawno upatrzony dom azylanta i dostaną porządnego łupnia od policji. Kadra kierownicza szczerzy zęby, że zaraz nastąpi trzecia fala zwolnień grupowych łącznie z nią samą i jedyny stały etat zachowa w biurowcu pani Stasia, sprzątaczka, która pracowała tu przed powstaniem firmy i zostanie po jej rozwiązaniu. Jedynie psy podkulają ogony, słysząc fajerwerki. Koty podchodzą do sprawy po luzaku, zwykle przesypiając odliczanie do północy. Okres poświąteczny/przedsylwestrowy jest najdroższy, jeśli chodzi o hotele, podróże, bilety lotnicze. Wszędzie. Każdy z dostarczycieli usług pragnie wyrwać swoją działkę, dla której wysokości właściwie nie ma uzasadnienia oprócz przedziwnego przekonania, że oto dostąpimy zaszczytu partycypowania w najważniejszym dniu w roku. Niezależnie od marudzenia, malkontenctwa, mizantropii trzeba powiedzieć sobie jedno: innej opcji nie ma. Pytanie nie tyle retoryczne, ile zdroworozsądkowe: co wolisz, spędzić sylwestra w papuciach, z lampką wina i odpalonym po raz szósty „Powrocie Króla”, czy wybrać się na epicki, ba, mega-epicki sylwester, gdzie będzie się działo. Oj, będzie się działo! Wierne dotąd sobie małżeństwa przeżyją pierwsze zdrady. Narzeczeni wyrzucą razem z korkami pierścionki zaręczynowe. Nawet najbardziej zatwardziałe dziewice otworzą swoje intymne gerdy. Będziesz pływać w wannie pełnej browaru. Brać udział w walce na poduszki. Ktoś wyskoczy z trzeciego piętra i wyląduje w śnieżnym puchu, zaliczając pod drodze, w ramach buforu,

78 felieton

biednego bałwana. Niestety, jakakolwiek chęć zabawienia się na całego oznacza zazwyczaj spuszczenie krwi z konta. Kluby, restauracje, bistra czardżują z trzydziestego pierwszego grudnia na pierwszego stycznia z wielokrotnym przebiciem. Nawet nie za osobę, za parę. Zawsze za parę. Jesteś singlem? Oj, niedobrze, zapłacisz za karę więcej. Panie i panowie, panowie z panami, panie z paniami, płacimy w pakietach, bawimy się w pakietach. Jedyna szansa, kiedy nie chcesz „przepłacać” – dokooptuj do grupy. Co więc robić, by mimo wszystko zapłacić mało, a skorzystać dużo? Osoby o offowym podejściu do lajfstajlu zarekomendują wypróbowane sposoby. Co przytomni ostrzegą, że bez procentowych rozgrzewaczy dawkowanych co kwadrans od dwudziestej nikłe szanse, by dotrwać do północy. Uwiodą jednak wizją sylwestrów alternatywnych. Na murku, załóżmy. Wiele nie trzeba, siedzisko pod pośladki, plastikowe kubki, maść na odmrożenia. Albo idziemy nad rzekę. Jest romantycznie. Fakt, pada akurat śnieg, minus piętnaście, nic to, do dwunastej minut cztery damy radę, potem sprintem pod kołdrę. W porządku, nie rzeka, to rynek miasta. Grają zespoły. Nie wiadomo dlaczego, większość

disco polo lub z enklawy przaśnego rocka, dwa akordy, zwrotka i srututu w refrenie. Ludu sporo. Element kryminalny krąży. Trzeba stać, słuchać, bujać się, by nie zamarznąć. Kieszeni pilnować. Burmistrz na scenie powie swoje, sukcesy, plany na najbliższy czas, teraz baw się elektoracie w naszym rytmie. Taki to sylwester? Ble! Najlepsze, tako rzecze doświadczenie, bywają domówki. Bale hotelowe z loterią dla sierotek z pobliskiego domu dziecka, pięknie – będzie jeszcze na to czas. Wyżerki all inclusive w lokalu, potem metaboliczne przykrości, o których nie śmieją gadać gastrolodzy – będzie jeszcze na to czas. Korzystaj więc z chwili, kiedy większość znajomych nie ma dzieci, łącznie z tobą. Dzieci = podcieranie tyłka zamiast picie szampana. Korzystaj, kiedy podobni tobie metryką i odczuciami mogą powiedzieć: jeszcze mi się chce. Potem coraz gorzej, co widać i słychać. Nie, już ani widać, ani słychać, cicho wszędzie, głucho wszędzie. Co to będzie? Nudny sylwek będzie. Jedyna rada: uczyń go epickim. Jak w filmie „Projekt X”. Miała być impreza dla kilku uczniaków, przyszło kilka tysięcy. Się rozkręciła, willa stanęła w płomieniach, ale chłopak-organizator przynajmniej zasmakował w życiu – może ten ostatni raz, kto wie? Coś o tym wiem, kiedy swego czasu na siedemdziesiąt metrów kwadratowych sprosiliśmy ponad siedemdziesiąt kilka osób. Brak wyobraźni? Nie, empatia. Miało przyjść o jedną trzecią mniej. Kiedy nagle, za pięć dwunasta, pojawiły się pytania, hej, a mogę zabrać kuzyna kuzynki, przyjaciółkę przyjaciółki? Jak odmówić? Jak okazać twarde serce w obliczu wyjątkowego święta przemijania? Impreza zaczęła się po dziewiętnastej. Po dwudziestej pierwszej nie można było przejść do toalety. Ścisk z godzin szczytu. Szczęśliwie kilku gnojków spiło się w przebiegu i poległo na amen. Jeden wjechał windą na ostatnie piętro, tam przespał dwunastą, wrócił dopiero po drugiej. Drugi tak zszedł, że do czwartej nie można się było go dobudzić. W sypialni, na wielkim łóżku goście zrzucili swoje kurtki. Na nich umościło się kilka atrakcyjnych studentek romanistyki. W salonie tańce. Na balkonie, przy otwartych drzwiach mimo minus sześciu stopni zebrała się w miarę trzeźwa elita domowego, zamieniającego się stopniowo w epicki sylwestra. Wystrzeliło tam, niczym z katiusz, kilkadziesiąt korków, które potem zbierałem nieskutecznie z zaśnieżonego chodnika. W trzecim pokoju, z braku miejsca, człowiek na człowieku, impreza na leżąco. Dla niektórych z konieczności. Było dziko. Bardzo. Większość jednak dobrze się bawiła, bo i znajome twarze (ważna informacja: Facebook dopiero wtedy kiełkował, nie było tak lekko), sprawiedliwe rozdzielane shoty. Się działo… Chcesz mieć udanego sylwestra? Urządź go sobie sam.

DAWID KORNAGA – PISARZ. DEBIUTUJĄC KILKA LAT TEMU, NAZYWAŁ SIEBIE POSZUKIWACZEM OPOWIEŚCI. DZIŚ POTRAFI JE TEŻ NIEŹLE KREOWAĆ, CO NIE ZAWSZE SŁUŻY JEGO ZDROWIU, JAK RÓWNIEŻ PROWADZI GO DO NAŁOGOWEGO ŁAMANIA WIĘKSZOŚCI Z SIEDMIU GRZECHÓW GŁÓWNYCH. MIESZKA W WARSZAWIE. WWW.HIRO.PL



MOJE HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

ja, mikołaj tekst | MACIEJ SZUMNY

foto | ARCHIWUM AUTORA

JEST TAKI MIESIĄC W ROKU, KTÓRY SZALENIE ODMŁADZA. W GRUDNIU MAM ZAWSZE TYLKO TRZY LATA. JEST ROK 1979, PAUL MCCARTNEY ŚPIEWA DLA MNIE „WONDERFUL CHRISTMAS TIME”, A KATE BUSH PRZY FORTEPIANIE PRZEKONUJE, ŻE „DECEMBER WILL BE MAGIC AGAIN”. NIE MOGĘ DOCZEKAĆ SIĘ GWIAZDKI I WIERZĘ W ŚWIĘTEGO MIKOŁAJA. NA WSZELKI WYPADEK, GDYBY COŚ MU SIĘ PRZYTRAFIŁO, SAM PRZYWDZIEWAM JEGO BRODĘ I OBDAROWUJĘ TYCH, KTÓRZY SIĘ TEGO NAJMNIEJ SPODZIEWAJĄ. NIE PRZEJMUJĘ SIĘ TYM, ŻE GŁUPIO WYGLĄDAM W TAKIM PRZEBRANIU, W KOŃCU ŚW. MIKOŁAJ JEST NIEWIDZIALNY W tym roku zamierzam podarować nowy pasek do spodni jednemu z moich ulubionych kelnerów na Wyspach Zielonego Przylądka. Wyjątkowo miły i profesjonalny, jest jedną z niewielu miejscowych osób, z którą mogę porozmawiać. Bo najczęściej cała konwersacja tutaj sprowadza się do wymiany: Tudo bom? Tudo bom! (co oznacza „wszystko w porządku”). Lub wystarczy pokazać sobie kciuk. A ja tak chciałbym porozmawiać, chociażby o pogodzie. Nie po to uczyłem się portugalskiego przez pół roku, żeby teraz wszystko zapomnieć. A ten kelner, wyobraźcie sobie, mówi całymi zdaniami, zadaje pytania, odpowiada i ma bardzo wystrzępiony pasek. Zamierzam też przygotować paczkę dla pewnej pani, którą często spotykam na ulicy w okolicach stacji benzynowej. Widać, że owa pani ma jakiś problem: może jest chora, a może uzależniona? Nigdy nie daję jej pieniędzy, ale kiedy wracam z zakupami, zwykle wyjmuję coś z siatki i się z nią dzielę, za co jest zawsze bardzo wdzięczna. Myślę, że od dawna nie dostała od nikogo ładnie opakowanego prezentu. Ochroniarzowi, który marznie nocą na ulicy i który zawsze mnie pozdrawia, dam swoją ciepłą kurtkę. Chłopakom, którzy myją samochody obok plaży, dam zgrzewkę piwa i czekoladki. Rok temu przebrany za Świętego Mikołaja jeździłem po najbiedniejszych dzielnicach i rozdawałem dzieciakom słodycze. Niestety, dwa tygodnie temu pewien taksówkarz wjechał w moją hondę, więc tymczasowo pozostaję bez środków transportu. Ale coś jeszcze wymyślę. Nie zapomnę też o bezdomnych psach i z wielkim workiem psiego jedzenia przejdę się po ulicach i nakarmię wszystkie głodne kundelki. Natomiast kilka schronisk i fundacji w Polsce wspomogę finansowo.

80 felieton

A kiedy skończę, ozdobię drzwi od mojego biura w corocznym świątecznym konkursie dekorowania. I pewnie znowu nie wygram, bo cóż, naprawdę trudno w dzisiejszych czasach o jury, które doceni styl, pomysł, dowcip i klasę. Moja zeszłoroczna dekoracja wisi na drzwiach do tej pory; przynajmniej ja znajduję przyjemność w patrzeniu na wycinanki, życzenia od Nicole Kidman, przerobione reklamy Diora oraz wyznania Lady Gagi, że już nigdy nie założy mięsa, jeśli wygram, na co Mikołaj znad wielkiego steka odpowiada „Meat is good! Ho ho ho!” Jestem pewien, że w tym roku znowu pierwsze miejsce zajmą drzwi, na których będzie najwięcej mrugających lampek z chińskiego sklepu. Wieczorem zaś będę wspominał, jak w dzieciństwie moja kuzynka Kaśka nigdy nie mogła poznać smaku prawdziwej coca-coli, bo jej mama podczas wigilijnej kolacji zawsze dolewała do kasinej szklanki wrzątku, krzycząc, że sobie gardło przeziębi (a colę piliśmy tylko raz do roku, właśnie na święta), to uczucie na skórze, kiedy zakładało się wełniany sweter zrobiony dla mnie na drutach przez Babcię Władzię, smak pierogów mojej mamy i świąteczną magię, i uczucie szczęścia, które już chyba nigdy nie powrócą. Pewnie zostały tam gdzieś zagrzebane w śniegu, podczas zimy stulecia. Życzę Wam, żeby w tym roku udało Wam się odnaleźć tę magię i szczęście, i abyście podzielili się nimi z innymi.

MACIEJ „EBO” SZUMNY – BLOGER I POETA, WIELBICIEL STARYCH CITROËNÓW. WCZEŚNIEJ ZWIĄZANY Z MARKAMI NIKE ORAZ REEBOK, DOPROWADZIŁ DO ROZKWITU KULTURY SNEAKERS W POLSCE. AKTUALNIE MIESZKA NA WYSPACH ZIELONEGO PRZYLĄDKA. WWW.HIRO.PL





PAŹDZIERNIK


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.