HIRO 19

Page 1

ISSN:368849

NR 19

czas na wojnę zwaną pokojem antybohaterowie kontra wszyscy ci,

www.hiro.pl

którzy zasługują na więcej



foto okładka | KAT MINER/SEE THINGS DIFFERENTLY

INTRO HIRO 19 hiro odcina się od przemocy!

INFO

wszystko pomiĘdzy

RECENZJE

4 The Car Is On Fire Szykują wielki powrót 8 Amy Winehouse Dołączyła do Klubu 27 11 Red Hot Chili Peppers Wciąż grają z jajem

16 Piekło jest za rogiem Wojny, zbrodnie, okrucieństwa 26 Krew na monitorze W co grywał Anders Breivik

ponad sto tysięcy polaków zdecydowało się zapłacić za oglądanie z domowych pieleszy, jak ukraiński doktor żelazna pięść robi budyń z twarzy naszego bogobojnego chłopca z gór. cóż, nie od dziś wiadomo, że przemoc i dobry interes chodzą ze sobą w parze. jednak Pół Biedy, gdy chodzi o stadiony. gorzej, gdyby miało się okazać, że prawda o przemocy na znacznie większą skalę leży zawsze na dnie szybu naftowego. „hiro” brzydzi się przemocą. jest tylko jeden jej rodzaj, jaki aktualnie uprawiamy. jest to Przemoc werbalna − każdym tekstem bijemy inne magazyny. za miesiąc dojdzie do tego przemoc wizualna, której pierwsze jaskółki widać już za sprawą naszej nowej dyrektor artystycznej. branżo, szykuj nagrody!

MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY

30 Synowie marnotrawni Two Gallants odkrywają Amerykę 34

52

Patos za ciężkie pieniądze Jak polskie kino marnuje fundusze

Muzyka

46

Film

Nieważne? 20 lat “Nevermind” Nirvany

54

56 Książki 57 Komiks 58 Gry

Tylko dla czytelników „HIRO Free” sieć wypożyczalni filmów Beverly Hills Video ufundowała aż 20 voucherów na najświeższe produkcje filmowe dostępne w salonach w całej Polsce, w tym ekscytującą nowość – „Piraci z Karaibów. Na nieznanych wodach”. Konkurs znajdziecie na stronie internetowej www.hiro.pl oraz na fan page’u „HIRO Free” w serwisie Facebook.

MY’O’MY w WARSZAWIE

Sympatyczne miejsce w ścisłym centrum Warszawy, na ulicy Szpitalnej. Wyborna kawa, domowe wypieki, koktajle, lunche – zdrowo, ze smakiem i, co najważniejsze, w bardzo miłej atmosferze. Szczególnie polecamy cykliczne spotkania pod szyldem „Urban Picnic”.

Mateusz Jędras, Marcin Kamiński, Łukasz Knap, Łukasz Konatowicz, Dawid Kornaga, Adam Kruk, Łukasz Majewski, Sonia Miniewicz, WSPÓŁPRACOWNICY: Jan Mirosław, Anna Mrzygłodzka, dyrektor artystyczny: reklama: Piotrek Anuszewski, Jerzy Maciek Piasecki, Jan Prociak, Marla Nowakówna Wojciech Bartoszewicz Bartoszewicz, Karolina Bielawska, Jakub Rebelka, Kasia Rogalska, marla.nowakowna@hiro.pl wojciech.bartoszewicz@hiro.pl Tomek Cegielski, Patryk Chilewicz, Dagmara Romanowska, Marek Łukasz Brzezicki Artur Cichmiński, Bartosz J. Sawicki, Dorota Smela, Jacek lukasz.brzezicki@hiro.pl Czartoryski, Piotr Czerkawski, Sobczyński, Filip Szałasek, Bartosz ADMINISTRACJA, Małgorzata Cholewa Piotr Dobry, Karolina Dryps, Sztybor, Maciej Szumny, Patrycja DYSTRYBUCJA, INTERNET: malgorzata.cholewa@hiro.pl Małgorzata Dumin, Marek Fall, Toczyńska, Marek Turek, Kasia Dominika Rokosz Michał Panków Zdzisław Furgał, Marcin Flint, Walentynowicz, Dominika dominika.rokosz@hiro.pl michal.pankow@hiro.pl Piotr Gatys, Aleksander Hudzik, Węcławek redaktor naczelny:

Grzegorz Czyż grzegorz.czyz@hiro.pl

promocja:

Andrzej Cała andrzej.cala@hiro.pl

PROJEKT MAKIETY:

Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com)

WYDAWCA:

Agencja HIRO Sp. z o.o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa prezes wydawnictwa:

CAfÉ mięsnA W poznaniu

Café Mięsna to tradycja, co długą brodę ma. Seks, pot i łzy. Dizajnerska estetyka współgra z wizją dobrej zabawy i mile spędzonego czasu. Działania klubu oscylują pomiędzy nowofalową elektroniką i gitarowym new wave a wszelkiej maści eksperymentem.

WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl

Informacje o imprezach: HIROZDZIRO.PL

Krzysztof Grabań kris@hiro.pl

Społeczność: FACEBOOK.COM/ HIROFREE.FB

ADRES REDAKCJI:

DRUKARNIA: Comernet Sp. z o.o. ul. Głuska 6 20-439 Lublin

ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855


Wyjście TCIOF króliczej nory HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

z

tekst | łukasz konatowicz

utwór „Lazy Boy” grupy The Car Is on Fire był bezdyskusyjnie alternatywnym przebojem lata 2011. chłopcy zagrali go również na jednym z pierwszych koncertów Off Festivalu. odbywał się on w pełnym słońcu, a złożyły się nań prawie wyłącznie utwory nowe, które być może znajdą się na czwartej płycie zespołu. parę godzin później udało nam się pogadać z basistą Kubą Czubakiem i perkusistą Krzysztofem Haliczem. Na tyle szybko, abyśmy zdążyli potem na koncert Junior Boys... Zacznijmy od tego, że graliście dziś na OFF Festivalu nowe kawałki. W drugim z nich jest taki ewidentny cytat, ale nie potrafię dociec z czego. Co to jest? Krzysiek Halicz: Nie powiemy ci, z czego to cytat, bo to nie cytat. Kuba Czubak: Nie możemy ci powiedzieć, bo może się jakoś zdradzimy.

Ale jak sobie przypomnisz, to napisz. Krzysiek Halicz: To jest numer, który obraca się w pewnej konwencji. Ale my unikamy plagiatów. Nie robimy takich rzeczy, że samplujemy albo cytujemy coś. Jeśli okaże się, że nasza wiedza jest tu niewystarczająca, żeby stwierdzić, że coś jest nie tak, to po prostu nie będziemy robić tego numeru. Albo jakiegoś innego. Ten numer mi się skojarzył trochę z Philem Collinsem i Hall & Oates. Czy wy jako zespół kojarzony z indie rockiem – ja wiem, że to teraz brzydkie słowo – fascynujecie się takim graniem adult contemporary? Krzysiek: Pop nas zawsze fascynował. W naszym przekonaniu od za-

wsze byliśmy zespołem popowym. Tylko oczywiście inaczej to wszystko artykułowaliśmy. Sensem dla nas nigdy nie było granie transowe, rzężenie gitarowe, jakieś sprzężenia, jakiś okropny rzyg trzewi, że się tak wyrażę. Płyną nam w żyłach dobre melodie z historii muzyki i na tym bazujemy. Rzeczywiście zajawka na Phila Collinsa też się pojawiła. Phil Collins podobno jest teraz cool. Kuba: Jesteśmy hipsterami po prostu. Krzysiek: Właśnie nie wiem, czy on jest cool. To wyszło jakoś naturalnie,

bo nikt z nas nie jest fanem Phila Collinsa. A może nie tyle fanem, co znawcą. To nie jest tak, że Phil Collins nam siedział od zawsze w głowie. Nie takie były nasze inspiracje. Ale rzeczywiście jak sobie posłuchaliśmy tych nowych numerów, to jest tam rodzaj takiej popowości, takiego sznytu, który Phil Collins stosował. Kuba: Ale to samo odnosi się do Tiny Turner albo kogokolwiek dobrego. Krzysiek: Do Tiny Turner, do Dona Henleya. „Boys of Summer”... Krzysiek: No właśnie. To jest ten trop, aczkolwiek w ogóle nie mieliśmy

takiego założenia. Tak po prostu wyszło.

Jak przebiegła adaptacja nowych członków zespołu. Widziałem was w takim składzie na OFF-ie 2009, ale wtedy Piotr Piechota i Krzysztof Nowicki wydawali się raczej muzykami, którzy was wspomagają podczas koncertów. Teraz to

foto | marcin bąkiewicz, artur rawicz

jest już pięcioosobowy The Car Is On Fire. Krzysztof nawet śpiewa nowy kawałek „Lazy Boy”! Kuba: Dla mnie – i myślę, że dla nas wszystkich – zawsze idea teamu,

całości, która prezentuje się na scenie, była najbardziej pociągająca. Jest zespół – każdy ma te same prawa i dostaje te same profity energii. To jest zajebiste! Bo takie granie z panami, którzy coś tam odegrają, to może działać, ale tylko na krótką chwilę. Dążyliśmy do tego, żeby stworzyć ekipę, zbudować taką nową rodzinę. Chłopaki są naszymi bardzo dobrymi kumplami, zatem tak naprawdę to była kwestią czasu. Życie pokazuje, że to super wychodzi. „Lazy Boy” jest kolaboracją. Ktoś przyniósł szkic, ale bez drugiej osoby ten szkic by się nie rozwinął w coś większego. Ja się bardzo dobrze czuję z takim trybem pracy. Krzysiek: No fajnie jest, fakt. Tak dobrej atmosfery w naszym zespole to chyba nigdy nie było. Od bardzo dawna się nie pokłóciliśmy. No i mamy dużo, naprawdę dużo pomysłów. Jak powstały te nowe utwory, które dzisiaj można było usłyszeć? Skąd się wzięły? Kuba: No właśnie biorą się. To jest nasza praca. Wchodzimy i robimy te

numery. To jest fajne i to wychodzi. Nie czekasz na natchnienie. Jak ono nie przyjdzie, to musisz dalej robić, to masz do zrobienia. I z tej pozytywnej rutyny wynika fajny ferment twórczy. Spotykamy się w podgrupach w sali prób i robimy, robimy, robimy, patrząc co się wydarzy. I, kurde, fajne rzeczy się dzieją. Krzysiek: Nie ma jakiejś recepty. Numery powstają różnorako. A macie już jakąś wizję albumu? Krzysiek: Mamy wizję, ale chyba trochę za wcześnie o niej mówić public-

znie. Mamy mnóstwo pomysłów teraz. Może się okazać, że będzie tak jak z „Lake & Flames”, czyli czterdzieści piosenek. Jest rozdźwięk między numerami. Musimy nad tym materiałem usiąść i go ogarnąć. Ale nie chcemy na razie siadać. Chcemy robić nowe numery. Kuba: Nie jesteśmy teraz na etapie decydowania, tylko na etapie tworzenia. Potem wybierzemy z tego, co będzie... Krzysiek: Znajdziemy jakąś wspólną myśl dla tych utworów. Raczej nie chcemy eklektycznej płyty. Wydaje mi się, że pośród nowych kawałków nie ma rockowych piosenek, są przede wszystkim popowe. Nie słyszałem nic w rodzaju “Ex Sex”. Nie chcecie już tak grać? Krzysiek: Chyba nie będziemy teraz tak grać. Nie wiem, może jeszcze

kiedyś... Kuba: Ja ostatnio oglądałem teledyski Nirvany i się jaram tak, jak się kiedyś jarałem, bo to wszystko jest zajebiste. Dzisiaj po drodze słuchałem pierwszej płyty Rage’ów i ona nie zmalała z czasem. Krzysiek: Od pewnego czasu ekscytuje nas taka rzecz, żeby koncertowe wersje różniły się od tych płytowych. Na koncertach te numery oczywiście brzmią bardziej dynamicznie. Kto wie, co nas czeka – być może będą te rockowe numery na albumie. Ale rzeczywiście wszystko wskazuje, że raczej pójdziemy w inną stronę.

04

info

I


W słońcu fleszy

Piosenki z „Lake & Flames” i „Ombarrops!” zabrzmiały na płytach zupełnie inaczej niż na koncertach. Niektóre trudno było poznać. To były raczej studyjne kreacje, których nie dałoby się w takich formach odtworzyć na żywo. Nowy materiał też tak potraktujecie? Kuba: Teraz najbardziej nas jara prostota. Nawet jeżeli się czasami nie

HIRO promuje

udaje, bo jest sraczka twórcza. Wiesz, chcemy osiągnąć „simple message”. W piosenkach i w brzmieniu. Będziemy się starali nie przegadać, wykorzystać dostateczną ilość środków, a nie wszystkie, jakie mamy. Krzysiek: Ja bardzo nie lubię przeprodukowania. Dobry motyw ma dużo większą siłę oddziaływania niż jakieś dziesięć teł, które na siebie nachodzą, coś tam bzyczą, i tak dalej. Chcielibyśmy, żeby ta płyta naprawdę dobrze i świeżo brzmiała, ale też, by brzmiała jednoznacznie. „Ombarrops!” była taką płytą, na której chcieliśmy, żeby każda partia instrumentalna miała sens, coś znaczyła. Teraz będzie podobnie, ale myślę, że będziemy więcej korzystać z nowych technologii. Mnie strasznie kusi, żeby używać jak najwięcej sampli, instrumentów klawiszowych, ale nie po to, żeby przeprodukować. „Lazy Boy” jest tak przebojowym kawałkiem jak kiedyś „Can’t Cook”. I obydwie piosenki ludzie porównywali do Phoenix. Na „Ombarrops!” nie było takich chwytliwych kawałków, wydaje mi się, że to była trudniejsza płyta. Kuba: Ja czuję, że „Ombarrops!” to jest płyta, na której zajrzeliśmy do

króliczej nory i poszliśmy do samego końca, by zobaczyć, co jest na dole. Teraz mamy wspólną potrzebę wyjścia na słońce. W takim sensie popowym. To nie oznacza jakiegoś rozmiękczenia – mocna energia, ale jasna. Krzysiek: A ten Phoenix to... Kuba: Ja chciałem powiedzieć, że nie znam żadnej piosenki tego zespołu. Krzysiek: Dwie osoby, które w największym stopniu pracowały nad “Lazy Boyem”, nie znają tej kapeli. Inspiracją tutaj był Prince. Dla nas to był eksperyment – zrobić coś samemu. Wykorzystać nasze umiejętności nagrywania, produkowania. Chcieliśmy się czegoś nauczyć. Być może pod kątem następnej płyty, tego nie wiem. Wyszło fajnie, bo się udało zrobić dokładnie takie brzmienie, jakie chcieliśmy osiągnąć.

HIRO promuje

PLNY ziooom

Ty masz, ty znasz te problemy, skąd brać pier***one PLNY – rapował kiedyś Tede. My odpowiadamy: PLNY najlepiej kupić w dowolnym sklepie z odzieżą. Wybór jest duży, a asortyment z każdym miesiącem się powiększa. PLNY doczekały się wersji kobiecej, a obecnie króluje seria PLNY Armia. Linia oparta jest na stonowanych kolorach, prostych wzorach i klasycznych layoutach. Do wyboru mamy dwie bluzy, kilka t-shirtów w różnych kolorystykach i longsleeve. Ponadto firma wprowadziła też ostatnio do sprzedaży nową markę – Dziedzic Pruski. Króluje humor, absurd i dystans. Czyli to, za co najbardziej lubimy PLNY.

Nodo po bizonie

Odłóż w kąt swoje taczki z chronografem i sterowany falami radiowymi szpadel. Włóż na rękę coś, co poza megamocnym lansem pozwoli ci kontrolować czas każdej tajnej misji. Zegarki NODO wkraczają z najnowszą kolekcją. Każdy z nich wykonany został z zimnej stali, opatrzony w pasek z bizona, a wnętrze kryje turboodrzutowy japoński mechanizm. Poznaj wszystkie modele NODO na stronie: www.nodowatches.com.

05

INFO

I


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

sacrum profanum tekst | mateusz jędras

foto | materiaŁy promocyjne

Bez dwóch zdań tegoroczną jesień powinniście spędzić w Krakowie. Powodów jest kilka, ale ten najbliższy wydaje się największy. 9. Festiwal Sacrum Profanum, impreza corocznie żeniąca fanów muzyki rozrywkowej i poważnej, tym razem przechodzi samą siebie. Dostaniemy na talerzu najbardziej uznanego twórcę minimalizmu Steve’a Reicha (na zdj.). Usłyszymy jego najważniejsze utwory wykonywane przez najciekawszych możliwych wykonawców, w tym Johnny’ego Greenwooda z Radiohead, Aphex Twina czy ansambl Bang On A Can – nowojorską instytucję przodującą wszystkiemu co niekonwencjonalne w światku muzyki eksperymentalnej (stąd nazwa), której to założycieli również poznamy w Krakowie. Weźmiemy udział w imprezie urodzinowej Reicha (rocznik ‘36), gdzie na jednej scenie zagrają członkowie-założyciele zespołów Television, Goldfrapp i Portishead, a także Envee, Aphex i sam solenizant. Możemy poznać dzieła innych minimalistów, w tym Johna Adamsa, chyba najbardziej rozchwytywanego obecnie awangardowego kompozytora. Dostaniemy oprócz tego wszystkiego jeszcze Miłosz Sounds – projekt, w ramach którego wybitni polscy kompozytorzy młodego pokolenia (w tym Agata Zubel, Aleksandra Gryka czy Paweł Mykietyn) napisali utwory inspirowane twórczością zmarłego siedem lat temu poety. Utwory te będą wykonane na żywo przez chodzące legendy poważkowego grania, jak Alarm Will Sound, Ensemble Modern, Asko|Schönberg czy Bang On A Can. Albo przyjedziecie do Nowej Huty ogarnąć to wszystko, albo będziecie przeklinać swoje lenistwo, słuchając transmisji w Polskim Radiu.

NAjazd monstrualnych ciężarówek

Z małym opóźnieniem spowodowanym przesunięciem odbioru nowego, wybudowanego w związku z Euro 2012, stadionu we Wrocławiu powraca do Polski kultowa impreza Monster Jam. Ostatecznym terminem jest 1 października, a na imponującym obiekcie zobaczymy 10 monstrualnych półciężarówek na ponad półtorametrowych kołach, pokazy FMX, jet-quad z napędem odrzutowym i dużo, dużo więcej! Więcej informacji o imprezie znajdziecie na stronie www.monsterjam.pl. Zapraszamy!

06

INFO

I


avant art festival tekst | ANDRZEJ CAŁA

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

foto | materiaŁy promocyjne

Festiwalowe lato już za nami, ale to wcale nie znaczy, że musimy uzbroić się w cierpliwość aż do lata przyszłego roku. muzyczną Jesień możemy celebrować na przykład we Wrocławiu, który na przełomie września i października przygotował Avant Art Festival.

Avant Art Festival to międzynarodowe prezentacje sztuki eksperymentalnej i awangardowej, obejmujące oryginalne i niebanalne zjawiska kulturalne. Na scenie AAF występują genetycy muzyki i sztuk performatywnych – odkrywcy i wynalazcy nowych hybrydowych form, czerpiący garściami z wszelkich dostępnych źródeł, burzący przyzwyczajenia słuchaczy i widzów, a na ich zgliszczach budujący nowe, zaskakujące odmiany, a czasem wręcz nowe gatunki muzyki. 4. edycja imprezy odbędzie się w dniach 29.09-08.10 pod hasłem „Szwajcaria”. Będzie to pierwsza tak bogata

w naszym kraju prezentacja sztuki tego regionu. Tradycyjnie wystąpią także artyści ze sceny międzynarodowej. Niestety, w ostatniej chwili z grona zapowiadanych muzyków wypadł Fennesz, który z powodów osobistych odwołał występ. W związku z tym wydaje się, że najciekawszego koncertu/setu należy spodziewać się po The Bug, który po raz kolejny odwiedzi Polskę i zapewne znów zahipnotyzuje publiczność. Fani elektroniki na pewno z wypiekami na twarzy zobaczą też Dimlite’a, który z każdym miesiącem podbija coraz więcej muzycznych serc. Formacja Reverse Engineering (na zdj.) pokaże mroczne zakamarki drapieżnego hip-hopu, a zjawiskowa postać sceny neofolkowej, David Tibet z kultowej grypy Current 93, połączy swoje siły z mathrockowcami z formacji ZU pod kryptonimem ZU93. To nie wszystkie atrakcje, które przyniesie Avant Art. Na stronie www.avantart.pl znajdziecie dokładną rozpiskę koncertów. Całodniowe bilety kosztują tylko 25 zł! Wyjątek stanowią dni otwarcia (wstęp za darmo!) oraz zamknięcie (pełnodniowy karnet 75 zł). Zapraszamy i polecamy!

Reebok Kamikaze III

Jak połączyć klasykę z nowoczesnością? Jak odświeżyć kultowy model, aby zadowolić jego fanów sprzed 15 lat i zarazem zyskać nowych? Oto idealna odpowiedź – Reebok Kamikaze III. Nowa wersja zachowuje charakterystyczną, agresywną stylistykę, ale dostosowuje ją do zupełnie innej gry niż w latach 90. Koszykówka znacząco ewoluowała od tego czasu, ale pewne rzeczy się nie zmieniły, dlatego wykorzystano materiały syntetyczne, nubuk oraz lakierowaną skórę. Co najważniejsze, buty przy bardzo wysokiej jakości i świetnym wykończeniu, mają bardzo atrakcyjną cenę. Nic tylko kupić i grać o najwyższe cele!

HIRO MAGAZYN | WWW


wiemy, że

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

była

niedobra tekst | jan mirosław

foto | materiały promocyjne

Niewielu artystów z tak niewielkim dorobkiem znaczyło tak wiele. Ale Amy Winehouse była jednym wielkim paradoksem. Zostawiła po sobie zaledwie dwa albumy. Pierwszy sprawił, że szeptali o niej znawcy. Drugi – że usłyszały o niej nasze mamy. „Back To Black”, na którym z pomocą Marka Ronsona odkurzyła stary jazz, utorował jej drogę na sam szczyt. Pięć nagród Grammy, milionowe nakłady i status jedynej wokalistki w XXI wieku, która osiągnęła to wszystko bez tańca, drogich teledysków, własnych perfum i duetu z Jayem-Z. Kiedy 23 lipca nadeszła wiadomość o jej śmierci, przez chwilę jeszcze bardziej utożsamiła się z romantycznym wzorcem, który wydawał się należeć do przeszłości: wzorcem cierpiącej i niedopasowanej artystki, skłóconej z całym światem. Tyle że w tej historii nic nie jest aż tak proste. Oczywiście uzależnienia Amy nie były żadną tajemnicą. Na długo przed odejściem piosenkarki ktoś założył nawet stronę internetową, na której można było obstawiać datę jej zgonu. Rozwód z Blake’em Fielderem-Civilem, któremu przypisano „zły wpływ”, w żaden sposób nie zahamował jej autodestrukcji. W pełni przekonali się o tym widzowie jej ostatniego koncertu, który odbył się w Belgradzie. Mimo serii terapii odwykowych – w tym niedawnej, zakończonej w czerwcu – na scenie pojawił się cień artystki, która w pełnej dyspozycji potrafiła zdobyć każdą publiczność. Ale przecież w pełnej dyspozycji nie była od lat. Terapie? To o tym, jak ich nienawidzi, był jej największy przebój. Świat pokochał ją za to, że śpiewała o ciemnych stronach ludzkiej natury, ale fascynacja dziełem przesłoniła najzwyklejszy,

ludzki wymiar tej historii. Po publicznej zapaści w Serbii menedżerowie artystki odwołali pozostałe 12 koncertów, w tym ten najbardziej niespodziewany, na festiwalu Pop Art w Bydgoszczy. Amy wróciła do domu w londyńskim Camden, gdzie według prasowych raportów dzieliła czas między spotkania z rodziną i wizyty w miejscowym pubie. Kilka dni przed śmiercią pojawiła się na koncercie swojej chrześnicy, ale mimo że weszła na scenę, nie zaśpiewała. Dzień przed tragedią zjadła lunch z matką i spotkała się ze swoją ostatnią miłością, Regiem Travissem, żeby omówić wspólne wyjście na ślub przyjaciół. Wieczorem zbadał ją lekarz, który regularnie kontrolował stan jej zdrowia – nie stwierdził nic niepokojącego. Amy miała dość sił, by przez pół nocy walić w bębny. Te ucichły dopiero nad ranem. Martwą znalazł ją ochroniarz. Pierwsze spekulacje sugerowały kilka przyczyn śmierci: zwykłe przedawkowanie, tzw. brudną pigułkę lub przypadkowy, lecz zabójczy koktajl narkotyków, leków i alkoholu. Sekcja zwłok nie potwierdziła jednak obecności żadnych nielegalnych substancji w organizmie piosenkarki. Potwierdzałoby to opinie jej bliskich, którzy w pośmiertnych wywiadach mówili przede wszystkim o nieudanej walce Amy z piciem. Dla jej miejsca w historii muzyki to oczywiście bez znaczenia: oryginalne dzieło Winehouse będzie trwało, nawet jeśli uromantyczniona na siłę śmierć przyniesie kolejne, nieautoryzowane wydawnictwa. Według wytwórni na dokończenie czeka około tuzina utworów podobnych do tych, które znamy. Według wytwórni...

08

INFO

I


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

przetańcz noc

z madonną i smirnoffem

Smirnoff Nightlife Exchange Project już po raz drugi zahacza o Polskę, stwarzając komuś z was szansę, by pojawić się na scenie obok Madonny, która osobiście wybierze tancerza do swojego zespołu. Artystka dołączyła do akcji, ponieważ spodobała jej się idea globalnej wymiany doświadczeń życia nocnego. A w Smirnoff Nightlife Exchange Project chodzi właśnie o to, żeby zebrać najbardziej unikalne i interesujące pomysły na zabawę, a następnie skumulować je podczas jedynej w swoim rodzaju imprezy, odbywającej się w ciągu tej samej nocy na całym świecie. W zeszłym roku nasz kraj należał do grupy 14 państw objętych tą inicjatywą. Tamta edycja skupiła na Facebooku ponad milion fanów, a prawie 20 tys. osób wzięło udział w czternastu finałowych imprezach odbywających się od Londynu, przez Bangkok, Sydney, Kapsztad, São Paulo, Buenos Aires, aż po Miami. Mieliśmy też okazję przekonać się, jak wygląda wenezuelska impreza idealna, bo właśnie Wenezuela została wybrana jako nasz kraj partnerski i z nią wymienialiśmy się pomysłami oraz doświadczeniami życia nocnego. „HIRO Free” doskonale wie, że młodzi Polacy potrafią korzystać z uroków nocy jak nikt inny, dlatego nie pozostaje wam nic innego, jak podciągnąć swoje umiejętności taneczne i śledzić profil www.facebook.pl/ TheNightIsInYourHands. To właśnie ktoś z was powinien otrzymać unikatową szansę zaglądnięcia do garderoby Madonny! (AC)

... w filharmonii narodowej A teraz coś z zupełnie innej beczki, jak mawiają prawdziwi dżentelmeni. Nowe pokolenie dam i dżentelmenów pragnie wychować Filharmonia Narodowa w Warszawie. Czwartkowe Spotkania Muzyczne to cykl koncertów, który przybliży wam różne oblicza muzyki klasycznej i sprawi, że spojrzycie zupełnie inaczej na tę gałąź sztuki, którą dotąd zapewne ignorowaliście, uznając ją za zupełnie nieprzystępną. Od wielkich orkiestr, poprzez mniejsze zespoły, aż do występów solowych; wybitni wykonawcy, laureaci konkursów międzynarodowych; różne gatunki muzyczne, w tym koncerty muzyki dawnej, cerkiewnej czy etnicznej (klezmerskiej) – na nudę z pewnością nie będzie można narzekać! Każdemu czwartkowemu spotkaniu (początek zawsze o 18.00) towarzyszył będzie komentarz najlepszych konferansjerów, którzy przedstawią wam osoby artystów, wprowadzą w tajniki utworów i sprzedadzą liczne anegdotki na ich temat. Atrakcyjne ceny biletów (20 i 25 zł), jeszcze tańsze w abonamentach dostępnych do końca września (16 i 20 zł), to kolejny atut cyklu. Po wszelkie szczegóły sięgnijcie na stronę www.filharmonia.pl. Polecamy! (AC)

foto | materiały promocyjne

turek


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

miejskie gry na pedałach

Premierową edycję ExCycle Warsaw 2011 można uznać za spory sukces. Potwierdziła się coraz większa popularność dwóch kółek oraz gier miejskich, które stanowią istotną formę spędzania wolnego czasu w weekendy. Gry rowerowe odbywały się co dwa tygodnie w soboty, a każda miała ściśle określony temat. Były to „Praskie Klimaty”, gdzie uczestnicy byli kantowani w karty przez chłopaków z grupy teatralnej Warszawiaki, „Zielona Stolica”, podczas której zwiedzali na rowerach warszawskie parki, oraz „Śladami street artu”, kiedy to na legalu namalowali pamiątkowe graffitti pod mostem Grota-Roweckiego. Szacunek za pomysł i czekamy już na przyszłoroczną edycję. (AC)

HIRO promuje

cały świat

sashka

Giulia z Rzymu, Sean z Bridgetown na Barbadosie, Roger z São Paulo. Co łączy ich wszystkich? Oni i nie tylko oni projektują dla www.sashka.pl. Na stronie znajdziecie nowe kolekcje, rewelacyjne wzory. Przybywa ich w dużym tempie, dlatego też radzimy regularne śledzenie oferty. Unikalna jakość na rynku koszulek, którą dzięki następnemu wydaniu „HIRO Free” będziecie mogli sprawdzić na własnej skórze!

HIRO promuje

śmigaj stylowo

w

ASICS

Dresy i ubrania do biegania nie kojarzyły się dotąd z ciekawym designem i wysmakowanym wzornictwem. Firma Asics postanowiła to zmienić wraz z nową kolekcją Ayami. To idealna propozycja dla dziewczyn i kobiet, które chcą dbać o zdrowie i stawiają na bieganie. Od teraz mogą połączyć przyjemne z pożytecznym, wyglądając atrakcyjnie nawet w sportowym stroju! Ayami to kolekcja biegowa oparta na funkcjonalności, kobiecości i warstwowości strojów. Co istotne, Asics zadbał o wszystkie elementy ubioru, stąd obcisłe spodnie do biegania, spodnie 3/4, szorty i spódnice doskonale łączą się z tunikami, sukienkami, koszulkami, zasuwanymi topami i kurtkami.

10

info

I


RHCP SĄ Z NAMI tekst | Grzegorz czyż

Złośliwi twierdzą, że koncerty Red Hot Chili Peppers częściej niż dobre bywają słynne. Oba Woodstocki (czemu nikt tego nie wydał?!), Slane Castle czy Hyde Park przeszły do historii. Występ w E-Werk, choć dzięki „transmisji” do setek kin na świecie był na to obliczony, do historii raczej nie przejdzie. za to był dobry. Gdy rankiem 30 sierpnia na lotnisku we Frankfurcie przypadkiem spotkałem Marka Lanegana, pomyślałem sobie, że być może wieczorem w Kolonii będę miał równie wiele szczęścia i wpadnę na któregoś z muzyków RHCP. W końcu spędzili tam bodaj trzy dni poprzedzające ich długo wyczekiwany come-back na scenę, nie odstępując rutyny dnia codziennego (stąd na promenadzie nad Renem

dunki

foto | materiaŁy promocyjne

można było ujrzeć Fleę uprawiającego poranny jogging). Do spotkania z chłopakami oczywiście nie doszło, ale spotkanie z ich muzyką w wersji live przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wbrew powszechnym narzekaniom na materiał „I’m With You” grupa dała koncert nie gorszy od jakiegokolwiek spośród tych, które widziałem dotąd na własne oczy (nie wyłączając z tego Woodstock ’99). A przecież odegrała nowy album w wersji 1:1, bisując jedynie nieoczekiwanym „Me & My Friends” oraz koronnym „Give It Away”. Wszystko to było szczere jak cholera i choć transmisja nie była do końca transmisją (rozpoczęła się dopiero po zejściu muzyków ze sceny), RHCP nie uciekali się do sztuczek w rodzaju dogrywek wokali w studiu, jak to było w przypadku retransmisji koncertu chorzowskiego w Polsacie, tylko gdy wystąpił problem techniczny, numer „Did I Let You Know” zagrali powtórnie. Są plany sprowadzenia formacji do Polski wiosną 2012. Wyjąwszy nowego gitarzystę Josha Klinghoffera, metryki panów podpowiadają, że to ostatnia okazja, by obejrzeć ich w starej, wciąż sprawdzającej się formule.

HIRO promuje

dla wybranych To nietypowe wydanie modelu Dunk powstało z połączenia podeszwy wulkanizowanej i grubej łyżwy pochodzącej z modelu Blazer. Dodatkowo mamy tu wyjątkowo miękki zamsz najlepszej jakości i elementy vintage, które sprawiają, że model ten jest na pewno gratką dla wszystkich szukających czegoś wyjątkowego i limitowanego. Dunk Ac Hi Vintage Qs dostępny jest tylko w warszawskim sklepie Run Colors w promocyjnej cenie 369.99 zł.

walkA na ipody

Walkman jest rozpoznawany jako jeden z nieśmiertelnych symboli lat 80. i 90., natomiast przenośne odtwarzacze firmy Apple, w zestawie z kultowymi białymi słuchawkami, stały się niewątpliwie takim symbolem dla naszych czasów. Przyprawiając o palpitację serca zwolenników rozwiązań analogowych, wdarły się również do klubów, czego przykładem są kolejne edycje imprez spod znaku Red Bull I-Battle. Po raz pierwszy w historii tego cyklu do muzycznego pojedynku rozgrywanego przy pomocy iPodów będzie mógł stanąć każdy, kto przejdzie eliminacje odbywające się w internecie od 1 do 30 września. Szesnastu najlepszych uczestników stanie przeciwko sobie na żywo w parach celem wyłonienia zwycięzcy. A finały odbędą się kolejno w następujących miastach: Warszawa (19.10), Katowice (27. 10), Poznań (3.11), Kraków (10.11), Wrocław (17.11), Szczecin (25.11), Białystok (1.12) i Gdańsk (10.12). (JB)



Back to the Office 2011

tylko teraz:

1149,00 pln oferta ważna do wyczerpania zapasów

Fixie bike by SoHo Bike bardzo ostre koło

Do każdego SoHo Bike możliwość wyboru koloru opon. Ultralekka rama, flip-flop hub. Jeździsz na ostrym kole i wolnobiegu.

SoHo bike bardzo ostre koło 2011

więcej informacji oraz zamówienia na:

www. sohobike.pl Kontakt do nas: sohobike@onet.eu Telefon: +48 795 998 381


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

candy girl idzie w rocka tekst | jacek sobczyński

foto | materiaŁy promocyjne

łączona z adamusem i lubertem, nie znika z tabloidów i serwisów plotkarskich. choć recenzenci muzyczni po niej jadą, dzielnie przygotowała nową płytę. jak twierdzi, rockową! Pewnie mało kto wie, że swój pseudonim zaczerpnęłaś od jednego z największych hitów Iggy’ego Popa, „Candy”...

Tak, to prawda. „Candy” towarzyszyła mi od zawsze i chyba mogę powiedzieć, że to jedna z moich ulubionych piosenek w ogóle. Byłam w szoku, kiedy usłyszałam ją w wykonaniu Hey – wyszedł im fantastyczny cover! Twoja nowa płyta „Między jawą a snem” ma być częściowo rockowa, częściowo bardzo elektroniczna. Chcesz w ten sposób trafić do dwóch dość różnych grup słuchaczy?

Umówmy się: może nie tyle rockowa, co pop-rockowa. Choć mocniejsze gitary od zawsze grały mi w duszy. Z kolei część klubowa będzie oparta na mocnym, tanecznym bicie. Zobaczymy, czy faktycznie obie grupy, o których mówisz, zainteresują się tym krążkiem. A swoją drogą mam już wstępny pomysł na kolejny album, który miałby być oparty na naprawdę ostrych gitarach. Który z tych gatunków jest ci bliższy?

Wszystko polega na emocjach. Kiedy jadę samochodem, często słucham naprawdę ostrych brzmień, na przykład Marilyn Manson. Zresztą to właśnie w aucie poznaję najwięcej muzyki. Nie jestem po konkretnej stronie – stronie gitar czy elektroniki. Od zawsze słuchałam muzyki z naprawdę bardzo różnych szufladek. Sądzisz, że polscy artyści popowi są gotowi na łączenie sił z muzykami z szeroko rozumianej niszy?

Na pewno tak. Polska scena coraz bardziej ewoluuje. Czuję, że ludzie są spragnieni nowych pomysłów. Ja zawsze interesuję się takimi duetami z zupełnie innych bajek, nawet jeśli są tak odjechane, że nie zawsze mile odbierane przez słuchaczy. Masz kogoś, z kim współpraca jest dla ciebie marzeniem?

Tak, ale ten ktoś niestety już nie żyje. To Freddie Mercury, moja prywatna ikona muzyki. Bardzo podoba mi się to, co robi Beyoncé – ona właśnie umiejętnie łączy nie tylko gatunki, ale i różnych ludzi, którzy ich słuchają. Podoba mi się świetny, rockowy głos Ashlee Simpson. I zespół Pretty Reckless, może z nazwy mało znany w Polsce, ale na pewno wielu kojarzy wokalistkę Taylor Momsen. Jaką ona ma w sobie energię! Stronę twojego internetowego fanklubu można czytać w chińskiej wersji językowej! Czy to pokłosie twojej trasy po Chinach, czy może po prostu administratorzy zrobili ci niespodziankę?

I to dużą, bo dopiero od ciebie się o tym dowiaduję (śmiech). Czym zaskoczyli cię chińscy słuchacze podczas koncertów?

Chyba najbardziej swoim zaciekawieniem. Od początku każdego koncertu stali tuż pod sceną i uważnie słuchali. To tak naprawdę bardzo otwarci ludzie, chociaż na początku nie dają tego po sobie poznać. Kiedy podczas występu patrzyłam niektórym w oczy, ci nieco wstydzili się i czerwienili. Ale bawili się naprawdę dobrze, a po koncertach sami podchodzili do mnie i zagadywali. Chińczycy naprawdę umieją się cieszyć. Od dwóch lat jesteś pod nieustannym ostrzałem plotkarskich mediów. Ciężko jest się do tego przyzwyczaić?

Ja już tak naprawdę nie czytam tego, co piszą o mnie w tabloidach czy internecie. Kiedyś bawiłam się jeszcze w dementowanie plotek, ale teraz macham na to ręką. Nie cierpię tylko, kiedy wkracza się bezczelnie w moje życie prywatne. Łatwo na ulicy rozpoznać kogoś, kto chce z ukrycia zrobić ci zdjęcie?

Tak szczerze, to niełatwe. Chociaż ja sama nie zwracam na to uwagi. Ale już kiedy idę ze znajomymi, ci bez przerwy oglądają się za takimi natrętami (śmiech).

14

INFO

I


GRAJ I WYGRAJ wyślij mail na adres: konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz nazwę nagrody

Więcej konkursów na hiro.pl

KONKURSY

1

zestaw książek Chucka Palahniuka ufundowany przez wydawnictwo NIEBIESKA STUDNIA

15

10

10

10

10

10

5

5

2

odjazdowe zegarki od firmy NODO

5 zestawów

3

DVD plus gadżety z monolith

zestawy CD plus ciuch od naszych ziomali z firmy ALKOPOLIGAMIA

5

10

kozackich koszulek z kolekcji plNy

10 biletów na film

Płyty Jaya-Z i Kanye Westa oraz Game’a ufundował Universal; albumy George’a Harrisona, Blur i zestawy Grindermana dostaliśmy z EMI; krążki Nnekki sponsoruje SONY; RHCP pochodzi z koncernu warner; za The Kurws i The Stubs dziękujemy firmie Rockers

5

3

„Pearl Jam Twenty” (pokaz 20.09) ufundowanych przez

3

zestawów książek P. Czerwińskiego mamy dzięki weltbild Świat Książki; „Pigmeja” Palahniuka ufundowała niebieska studnia

5

5

karnety na Avant Art Festival 2011

5

5

Komiksy „Czasem” i „Diefenbach” podarowała kultura gniewu; zbiorczy album „Lucky Luke’a” mamy od Egmontu; „Rewolucje” to prezent od TIMOF comics

15

4

zestawy „Funky Koval” otrzymaliśmy od wydawnictwa Prószyński i s-ka

INFO

I


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

PIEKŁ JEST ZA ROGiEM MEGAHIRO

tekst | wojciech zembaty

foto | Tim A. Hetherington/PANOS


Gdyby Hitler nie istniał, należałoby go wymyślić. Ta refleksja przychodzi mi do głowy za każdym razem, gdy w telewizji – dajmy na to na kanale Discovery, zwanym przez niektórych Nazi Channel – pojawia się II wojna światowa. Od razu uprzedzam, nie jestem neonazistą, ba, nawet neopoganinem nie jestem (choć lubię „Melancholię” von Triera). A zatem Adolf Hitler jest bardzo przydatny. Poza tym, że ekscesy frontowe jego pupilków z Wehrmachtu dostarczają tematów stacjom w rodzaju Discovery oraz miłośnikom militariów, Hitler pełni niezwykle ważną funkcję społeczno-kulturalną. Jest najlepszym złem, jakie możemy znaleźć.

rok 2011 zostanie zapamiętany jako okres, w którym podniosła się północna Afryka. Rewolucja w Egipcie została ochrzczona mianem Facebookowej, ponieważ mieszkańcy Kairu na pierwsze wiece przeciwko polityce hosni Mubaraka zwoływali się właśnie za pośrednictwem tego serwisu. rewolucje w egipcie, libii i reszcie krajów regionu okazały się mało krwawe w stosunku do tego, w jaki sposób obalano rządy i dyktatorów jeszcze 20-30 lat temu. Walka wciąż się toczy i zbiera swe żniwo każdego dnia, ale – paradoksalnie – coraz częściej jest zarzewiem pokoju i lepszej przyszłości. z taką nadzieją staramy się żyć, chociaż niepewność dopada czasem nawet największych optymistów. wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani?

elvis masowej zbrodni W rankingach popularności posłańców Zła Adolf jest niekwestionowanym liderem. Jego prymat nad innymi wielkimi zbrodniarzami w historii nie wynika wcale z ilości ofiar – tu na głowę biją go Stalin (30 mln) i Mao (65 mln). Hitler wygrywa, bo jest złem bezpiecznym, wystarczająco odległym. Oskarżanie go nikogo nie obraża i nikomu naprawdę nie wadzi. Nawet Niemcom – od czasu, gdy udało im się rozpowszechnić komfortowy termin „nazis”, wyłączający z odpowiedzialności za II wojnę pracowity naród niemiecki. Tymczasem krytyka Stalina jest niewygodna dla środowisk, które wyrastają z marksizmu – zarówno Władimira Putina, jak i współczesnej lewicy. Krytyka Mao w ogóle nie wchodzi w grę, gdyż jest on żywą, ciężko pracującą ikoną współczesnych Chin i do dziś legitymizuje władzę partii. Pamiętam, jaki szok przeżyłem, gdy pierwszy raz miałem w rękach chiński banknot z portretem Mao. Jakże to tak? – zadumałem się. – Toż to ichni Hitler. Jakie warunki musiałyby zaistnieć, jak inaczej potoczyć się historia, by na banknocie sto euro pojawił się nasz Adolf?! Ostatnią z zalet Hitlera jest to, że niczego nas nie uczy. Zło Hitlera jest przebrzmiałe i groteskowe. Nikt, kto ogląda stare kroniki filmowe i widzi skrzeczącego cudaka z wąsikami, nie ma przykrego wrażenia, że właśnie przegląda się w lustrze. Każde dziecko wie, że Adolf rozpętał wojnę i stworzył obozy koncentracyjne, bo był zły. Zły, zły, zły! Normalnie postać z kreskówki. Chciał zapanować nad światem i unosił się szatańską furią. W utrwaleniu takiej interpretacji pomaga groteskowa, surrealistyczna oprawa nazizmu. Te lampy z ludzkiej skóry i kult bogów germańskich, te farmy rozpłodowe kobiet czystej rasy, niewątpliwa paranoja i obłęd führera. Brr, jakie to wszystko złe! Tymczasem prawda jest bardziej przewrotna. Nasz biedny Adolf był dobry! W pracy „Anatomia ludzkiej destruktywności” Erich Fromm przestrzegał przed traktowaniem Hitlera jako wcielonego diabła. Nie dajmy się nabrać pozorom. Ataki szału, uwiecznione na taśmach filmowych,

15


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Amerykańska baza wosjkowa w Dolinie Korengal w Afganistanie, korytarzu terrorystów przez granicę z Pakistanem. Autor fotografii Tim Hetherington zginął wiosną podczas pracy fotoreporterskiej dokumentującej zamieszki w Libii

przekłamują rzeczywistość. Adolf Hitler doszedł do władzy, ponieważ był na tyle miły, układny i czarujący, że ludzie udzielający mu poparcia, w tym elity biznesu i mediów, długo dawali się nabierać. Był szarmancki wobec kobiet, nie jadł mięsa i kochał zwierzęta. Oczywiście całował dzieci. Zło może wyglądać ładnie, co gorsza, jego sprawca prawie zawsze ma dobre chęci i wierzy, że czyni dobro. Fromm pisze: Jak długo wierzy się, że człowiek zły ma na czole rogi, nie uda się znaleźć złego człowieka. Tylko w kreskówkach albo w kiepskich utworach fantasy Władca Ciemności zanosi się demonicznym śmiechem i uruchamia intrygę dla czystej, uświadomionej żądzy zniszczenia, cierpienia i mroku. Co więcej, historyczne zbrodnie ludobójstwa nie mają niskiej, materialnej motywacji – takiej jak rabunek, zagarnięcie terytorium, gwałt. Ludobójstwo to po prostu nie jest fun, nawet dla zahartowanych bydlaków. Podczas czystek na Białorusi, gdzie zginął największy procent cywilów podczas całej II wojny światowej, esesmani biorący udział w egzekucjach często doznawali złamań nerwowych i tracili tzw. zdolność bojową. Sam szef SS Heinrich Himmler zwymiotował, gdy na jego oczach zasypano żywcem postrzeloną kobietę. Winił się za tę chwilę słabości, mówiąc: Zachowałem się jak inteligent. Tłumaczył potem, że „kto decyduje, musi wiedzieć, jak wygląda umieranie, i o co prosi swe komanda egzekucyjne”. Zwykli Niemcy mieli wiedzieć o zbrodniach jak najmniej, gdyż nawet Adolf obawiał się ich reakcji na ujawnienie prawdy o Zagładzie.

18

megahiro

m


w imię dobra? Ludobójstwa są trudne do przeprowadzania pod względem logistycznym. Wymagają samozaparcia, wytrwałości i poświęceń. Wymordowanie całego narodu czy grupy etnicznej nie następuje dlatego, że sprawcy zapragnęli korzyści albo rozrywki. Takie pobudki mogą co najwyżej zrealizować się w krótkiej, jednorazowej masakrze. Systematyczne ludobójstwo jest dla wykonawców przykre. Żeby go dokonać, muszą być przekonani, że robią dobrze. Hitler był święcie przekonany, że świat bez spiskujących Żydów będzie lepszy. Podobnie sądzili Turcy, którzy w roku 1915 wymordowali dwa miliony Ormian. Obawiali się, że Ormianie połączą siły z wrogą Rosją, że są piątą kolumną, tykającą bombą. Te masakry – podobne jak rzezie w Bośni i Ruandzie – dokonywane były według klucza nacjonalistycznego. Klucz komunistyczny jest jeszcze lepszy, nie trzeba ruszać się z domu i można zabijać sąsiadów. Pol Pot, przywódca Czerwonych Kmerów, wybił około dwóch milionów własnych rodaków, czyli jedną czwartą ludności Kambodży, głównie mieszkańców miast. Za to,

że nosili okulary, mieli czyste paznokcie i nie pracowali fizyczne. Celem Pol Pota była sprawiedliwość, dobre i uczciwe społeczeństwo bez wyzysku, oparte na socjalistycznych ideałach, które zgłębił na paryskiej Sorbonie. Morał z tego taki, że lepiej uważać, gdy ktoś próbuje nam sprzedać lekarstwo na całe zło, niezależnie od receptury. A drugi morał jest taki, że zło zawsze jest blisko. Jak śpiewał niegdyś Tricky, „Hell is round the corner”. Mordercy z przeszłości i ich zwolennicy nie byli kosmitami. Byli dokładni tacy, jak ty i ja. Tyle że bardziej podatni. I bardziej pracowici. Ostatnie stulecie obfitowało w masakry gorsze niż cokolwiek, co ludzkość znała na tym polu wcześnej. Jeżeli porówna się te nowożytne konflikty z wojnami poprzednich epok, uderza irracjonalność „nowszego” okrucieństwa. Sprawcy Holocaustu, zagłady Ormian czy rzezi w Ruandzie mieli na celu całkowitą eliminację jakiejś grupy, odpowiedzialnej ich zdaniem za zło. Likwidowali w imię przyszłego dobra, swojego i swoich dzieci. Właśnie ten górnolotny cel i odwoływane się do przyszłego powszechnego dobra odróżnia ludobójstwa naszych czasów od zbrodni minionych epok.

19

megahiro

m


Dawni zdobywcy – Aleksander, Cezar, nawet Dżyngis-chan – nie walczyli w imię górnolotnych pobudek powszechnego mega-dobra, tylko własnej ambicji. Walczyli dla swojego kolosalnego ego i żądzy chwały, sławy i podboju świata. Paradoksalnie, przyziemność motywacji ograniczała ich krwawe zapędy. Gdy Juliusz Cezar podbił w roku 55 p.n.e. Galię – o czym wiemy z komiksów o Asteriksie – nie próbował wytępić ujarzmionych Galów. To nie miałoby żadnego sensu, lepiej było zaciągać ich do armii, albo sprzedawać w niewolę. Mongolski władca Kubilaj Chan ujarzmił w XIII wieku Ruś – ale Rosja nadal jest pełna Rosjan. Dawne podboje – przy wszystkich grabieżach, gwałtach i ekscesach – były mniej straszne niż nowożytne masakry. Może wynikało to z tego, że obywały się bez klucza ideologii czy religii, może z tego, że kiedyś trudniej było zapędzić własnych obywateli do pracy. Prawdziwe kłopoty zawsze pojawiają się tam, gdzie dobro – jakkolwiek zdefiniowane – zaczyna walczyć ze złem. Roots, bloody roots! W XVIII wieku, podczas tzw. koliszczyzny – czyli krwawego buntu ukraińskich chłopów przeciwko polskim i żydowskim elitom – na jednym ze splądrowanych kościołów powieszono razem ciała Żyda, Polaka i psa. Był to swoisty happening, mający odczłowieczyć ofiary prześladowań. Bo żeby człowiek-oprawca mógł zrealizować zbrodniczy plan, musi najpierw naprawdę uwierzyć, że ten, kogo nienawidzi i wnet zamorduje, jest zły. Często pomaga w tym religia. Jak wykazali w słynnych doświadczeniach psychologicznych Stanley Milgram i Philip Zimbardo, w kwestii dręczenia bliźnich autorytet to podstawa. W obu głośnych eksperymentach zwykli ludzie musieli torturować swoje ofiary prądem i pastwić się nad nimi jako strażnicy więzienni. Naprawdę poważany autorytet jest w stanie nakłonić większość ludzi – w badaniach wyszło, że ok. 70 % – do krzywdzenia, zdawania bólu. W naszym kręgu kulturowym największy autorytet ma Bóg. Lubię Biblię. Zwłaszcza Stary Testament to mocna książka. Czasem brzmi, jakby napisał ją Cormac McCarthy. Słychać w niej echa zamierzchłych epok, gdy koczownicze plemiona walczyły o stada i wodopoje, a w zdobytych miastach wybijano wszystkich, „prócz dziewcząt nietkniętych”. Główne kategorie naszej moralności wciąż wyrastają z tych krwawych korzeni. Jedną z charakterystycznych cech tzw. religii Księgi, czyli opartych na Starym Testamencie, jest to, że wytyczają one klarowny, mocny podział na Dobro i Zło. Co ważne, te trzy religie, czyli judaizm, chrześcijaństwo i islam, umieszczają zło gdzieś na zewnątrz człowieka. Wszelkie religijne potworności – inkwizycja, krucjaty, stosy i dżihady – są następstwem tej błędnej koncepcji. Znajdź Innego i wypruj mu flaki – oto Stary Testament w pigułce. Plemienny Bóg Jahwe wymaga, nienawidzi i karze. Czasami za drobiazgi. Zaniedbany, grozi swoim owieczkom: Rzucę wasze trupy na waszych bożków, będę się brzydził wami. Zamienię w ruinę wasze miasta! Jest bogiem wojny i ekspansji. Pali wszelkie osiedla i poucza, kiedy mordować kobiety, dzieci i zwierzęta, a kiedy tego zaniechać. Kiedy brać ludność w niewolę, a kiedy pozbawić życia wszystkich. Daje wiernym poczucie słuszności, obiecuje zwycięstwa i zdobycze terytorialne. Niekiedy, zwłaszcza w Księdze Powtórzonego Prawa, przekaz Jahwe nie pozostawia złudzeń: Wytępisz wszystkie narody, które ci daje Pan, Bóg twój. Nie zlituje się twoje oko nad nimi. Nie bez powodu purytańscy pionierzy, którzy pobili Amerykę północną i wytępili Indian, uwielbiali fragmenty o Filistynach, Amorytach i innych pustynnych ludach, które wytrzebił Pan. Zawsze kiedy trafię w telewizji na chrześcijańskie piosenki w stylu Arki Noego – te jaśniejące niewinnością dziatki, chwalące dobroć Pana – przypominają mi się te fragmenty. A tak serio, jak mamy uporać się z wojnami i okrucieństwem, skoro spora część populacji planety oddaje cześć plemiennemu Bogu-mordercy? Czy skoro rozliczamy i stawiamy pod pręgierzem Adolfa, Osamę i innych zbrodniarzy historii, nie powinniśmy najpierw postawić pod pręgierzem naszego chorego Boga? Przepraszam, jeżeli kogoś uraziłem. Zapaliłem się i sam wpadłem. Oto kolejny kretyn ogłosił, że wie, gdzie jest problem. Kto lub co odpowiada za Zło. To takie proste. Pojawia się koncept, swoista iluminacja. Nagle człowiek widzi wyraźnie, bez czego byłoby lepiej. Jeżeli dana iluminacja okaże się atrakcyjna dla wystarczającej liczby osób, może dojść do dyskusji. Albo linczu. Górnolotny cel i odwoływanie się do przyszłego powszechnego dobra odróżnia ludobójstwa naszych czasów od zbrodni minionych epok

Ja na swojej prywatnej liście irytacji mam ostatnio Boga Jahwe. W imię tego niefortunnego patrona popełniono bez liku zbrodni, lecz wciąż jest dopuszczony do dystrybucji, ku mojej zgryzocie. I nikt go porządnie nie rozliczył. Jestem pewien, że świat, zwłaszcza Mazowsze i Bliski Wschód, byłby dużo lepszy bez fanatyzmu religii, która wszędzie doszukuje się zła. Ja mam akurat tak. Ale można nie lubić wielu rzeczy. Ba, można znaleźć na to argumenty. Przypuszczalnie świat byłby lepszy bez samochodów, bankierów i gier typ shooter. Bez internetu, który pod piracką banderą odbiera zysk uczciwym dziennikarzom i artystom. Bez efektu cieplarnianego, seriali obyczajowych, patriarchatu, upierdliwej żony, wszechobecnego lektora – każdy wybierze, co mu najbardziej odpowiada. nienawiść jest rumakiem polityka Norweski zbrodniarz Anders Breivik najbardziej nie lubił Arabów. Bardzo bał się zalewu islamu. W swym manifeście cytował, czasami słowo w słowo, poglądy innego słynnego terrorysty Teda Kaczynskiego. Pan Kaczynski, znany jako Unabomber, gdzie indziej ogniskował niechęć. Należał do szkoły tzw. luddystów – uważał, że to przez wszechobecne maszyny świat schodzi na psy. Najbardziej nie lubił naukowców od komputerów, którym to biedakom wysyłał listy – prawdziwe, nie żadne e-maile – zaopatrzone w ładunki wybuchowe. Naukowcy tracili paluszki, a Kaczynski utwierdzał w sobie pogląd, że powstrzymuje w ten sposób upadek Ameryki. Pan Breivik miał inną koncepcję, ale poza odmiennym ŹWZ (źródłem wszelkiego zła) zachował ramy konstrukcji. Paranoiczna logika spiskowego wywodu, jego forma, okazała się być zaskakująco elastyczna. Okazuje się, że porządny manifest nienawiści może funkcjonować na zasadzie szablonu. Oto mała próbka, tym razem mojej produkcji: Świat schodzi na psy. Zagraża nam globalna katastrofa. Mamy coraz mniej wolności. Praca. Nie ma już takiej muzy, jak kiedy byłem młody. Gdzie się podziały dobre polskie seriale? Wszystko jest takie plastikowe. Układ. Młodzież uprawia wyuzdany seks, w przeciwieństwie do mnie. Źle sypiam i nie mam kasy. A kto inny chyba ma. Coś na pewno ma, do cholery. To, co chciałbym, żeby było, jest nieobecne. A wszystko z powodu ... – w tym miejscu wstaw, drogi czytelniku, swojego własnego demona. William Blake, współtwórca (wraz z Aldousem Huxleyem) nazwy zespołu The Doors, powiedział, że cała boskość jest w ludzkiej piersi. Parafrazując słowa poety, całe zło także tam jest. Można też zaryzykować twierdzenie, że jedyne zło, z którym ktoś kiedykolwiek się uporał, było jego własnym. Jego intymną, prywatną nikczemnością. Każde inne, zewnętrzne, które każe się ludziom zwalczać, wskazuje na to, że jakiś demagog szyje przekręt. Noblista Isaach B. Singer przejrzał jątrzących do walki ze złem polityków i przywódców już w latach 30. minionego wieku – a były to czasy pełne kryzysów i napięć. W swoim felietonie skarżył się, że każdy – komuniści, prawicowcy, syjoniści – każe mu zająć stanowisko i zwalczać jakieś tam zło. Strasznie groźne i narastające. A przecież politycy, którzy zagrzewają czy raczej szczują do boju, nigdy nie biorą w nim bezpośredniego udziału. I zawsze obiecują, że to ten jeden, ostatni wysiłek, że pokonanie tego akurat zła uwolni nas od niego na amen. Jeszcze tylko jeden agent, Saddam, ten jeden komuch, dyktator, faszysta. Gdzieś tam czai się zewnętrzny superdrań. Odpowiedzialny za samą esencję zła grzesznik, którego śmierć jest niezbędna, aby wreszcie, już na zawsze, było dobrze. Oddaję głos Singerowi: Taka jest natura polityka, niezależnie czy siedzi on na tronie, czy też pragnie ten tron obalić. Niekiedy zakłada maskę oryginała, przebiera się, używa innych frazesów, tak by łatwowierni ludzie nie mogli go rozpoznać, ale zmienia się tylko pozornie. Przecież dopiero co zeskoczył ze starego postumentu, gdzie stał z zardzewiałą szablą i straszył ptaki. Pretekstem do krucjaty agitujących polityków może być chyba wszystko. Nie liczy się strona barykady, tylko podatność na propagandę. W pamiętnym roku ’68 czcigodny freak Ken Kessey, zaproszony do Berkeley na demonstrację przeciwko wojnie w Wietnamie, urządził wesoły performance. Zajechał tam ze świtą Hell’s Angels przebranych w nazistowskie mundury. Zszokowani działacze i hipisowska brać – która miała go za swego – nie widziała, jak się zachować. A Kessey zapodał sample z głosami bomb i oznajmił: To jest gra. Wy w nią gracie i oni w nią grają. To jest gra. Nieważne, czy jesteś na lewo, czy na prawo, czy jesteś hipisem, czy świnią. Ważne, że odbijasz cholerną piłeczkę.

20

megahiro

m


zburzone 10 lat temu wieże wtc to symbol współczesnych zagrożeń świata zachodniego. do roku 2015 powstanie na ich miejsce kompleks według projektu daniela libeskinda, który będzie składał się nie tylko z biurowców, lecz także z budynków upamiętniających zamach.

21

megahiro

m


hitler hipster

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

babciu, narysowałem Hitlerka tekst | maciek piasecki

ilustracja | new-form.it

Kontrowersyjna kampania modowa “Change style – don’t follow your leader” wywołała przed rokiem wrzenie na Sycylii

Hitlerowska symblolika przestała już być domeną neonazistów i zbłąkanych konserwatystów, którym ochrona narodowej kultury pomyliła się z nawoływaniem do etnicznych czystek. Estetyka III Rzeszy coraz szerzej toruje sobie drogę do pracowni awangardowych artystów, eleganckich butików, komiksów i reklam. Czyżby Hitler właśnie odnosił pośmiertne zwycięstwo? 22

megahiro plus


Poznań stolicą światowej sztuki – baner z takimi słowami w zeszłym roku zawisł w centrum stolicy Wielkopolski. Pewnie przeszedłby bez echa, gdyby oprócz hasła nie znalazła się na nim czarna swastyka w białym okręgu i wizerunek nagiej kobiety z głową Myszki Miki. Reprodukcja pracy włoskiego artysty Maksa Papeschiego – kiepskiej i banalnej swoją drogą – promująca otwarcie nowej galerii, została zniszczona przez wandali i zaskarżona do prokuratury, która jednak nie dopatrzyła się naruszenia prawa (w Polsce zabrania się promowania ideologii nazizmu, a nie samego wykorzystywania nazistowskich symboli, jak w Niemczech). Pomijając na chwilę kwestię tego, czy wieszanie olbrzymiej nazistowskiej flagi w mieście, w którym działał duży obóz pracy dla Żydów (czy tak naprawdę w jakimkolwiek innym miejscu), może być dla kogoś krzywdzące lub obraźliwe – można się zastanowić, czy autorom reklamy zależało na czymś więcej niż proste oburzenie ludzi. W końcu Hitler – prócz tego, że wywołał jedno z większych ludobójstw w historii świata – był też wielkim miłośnikiem sztuk pięknych i wywalczył dla nich więcej niż jakikolwiek Kongres Kultury kiedykolwiek będzie w stanie. Frederic Spotts w książce „Hitler and the Power of Aestethics” wymienia wielomilionowe granty i liczne fundusze dostępne dla artystów w Rzeszy. Niemieckie miasta miały po wojnie stać się najważniejszymi światowymi ośrodkami kultury i sztuki. Sam führer dbał o to, by kulturalne zainteresowania obywateli nie padły ofiarą wojennego zaciskania pasa – kiedy w Anglii już w roku 1939 zamykano teatry i muzea, w Niemczech nawet po militarnej porażce pod Stalingradem kulturalne instytucje dbały o morale na froncie wewnętrznym. Paradoksalnie, większość dzieł wykorzystujących nazistowską symbolikę nie spotkałaby się z uznaniem Hitlera – z dużym prawdopodobieństwem skończyłyby one na jednej z licznych wystaw poświęconych pracom „wynaturzonym”, „zdegenerowanym” czy „bolszewickim”. Führer gustował w sztuce romantycznej, ukazującej piękno germańskiej natury czy siłę i męstwo rasy aryjskiej – czyli takiej, która nie kolidowała z jego celami politycznymi i dawała ukojenie, zamiast prowokować pytania. Jak się ma do tego „Hitler Teapot” (z ang.: Czajnik Hitler) Charlesa Kraffta? Ulepiony z delikatnej gliny, utrzymany w nienaturalnej kolorystyce, czerpie z ducha znienawidzonych przez dyktatora modernistów i późniejszych dadaistów, jednocześnie zadając liczne pytania – nie tylko o przyzwalający stosunek grup żyjących w dobrobycie (używających ozdobnej ceramicznej zastawy) do dziejącego się na ich oczach okrucieństwa, ale też bardziej osobiste i intymne. Krafft, urodzony w bardzo konserwatywnej rodzinie i bity przez ojca, sam przeżył namiastkę prawicowego terroru. Umieszczając twarz dyktatora na czajniku, tworzy ponurą karykaturę każdego opresyjnego systemu. Karykatura oprawcy nie musi być jednak ponura. Internetowy komiks hipsterhitler.com w lekki i dowcipny sposób prezentuje Hitlera jako nieszkodliwego, zakompleksionego frustrata. Łącząc jego postać ze stereotypowym hipsterem (czyli osobnikiem obsesyjnie poszukującym wszystkiego, co nowatorskie i jeszcze niepopularne), zwraca uwagę na to, jak wiele ich łączy. Pokazując Hitlera jako hipstera, dajemy nowy powód, by nie lubić i śmiać się z „leniwego dyktatora” (jak określił go Ian Kershaw), postaci znanej z indolencji, maniakalnych zachowań i brutalnych przypływów entuzjazmu; dajemy też parę kuksańców współczesnej subkulturze młodzieży z klasy średniej pochodzącej z przedmieść, która fetyszyzuje autentyczność i konformistycznie podchodzi do nonkonformizmu – piszą anonimowi autorzy komiksu w tekście ewidentnie skierowanym do potencjalnych oskarżycieli, gdyż zaczynającym się od słów: Ten komiks nie powstał z myślą o urażeniu kogokolwiek i unika podejmowania tematu Holokaustu czy innego strasznego wydarzenia. Ośmieszać, nie lekceważyć (za bardzo), a przy okazji sprzedać kilka koszulek z hasłami takim jak „The Arcade Führer”, „Weimar Guitar Gently Weeps” czy „Heilvetica” – to ewidentny zamysł twórców hipsterhitler.com. Kiedy usuniemy otaczające Hitlera tabu, jedni zaczną oswajać traumę śmiechem, inni będą go jednak podziwiać, co może już być niebezpieczne. Popisowe dzieła nazistowskiego reżimu, jak „Katedra światła” Alberta Speera czy nawet produkowane w zakładach Hugo Bossa mundury, budzą silne odczucia estetyczne – mimo całej swej grozy. Hitler był jedną z pierwszych gwiazd rocka. Nie był politykiem, lecz artystą sztuki mediów. Na jego widok kobietom robiło się gorąco, a faceci chcieli być nim. Zamienił cały kraj w sceniczne widowisko – stwierdził David Bowie po tym, jak z Mickiem Jaggerem piętnaście razy z rzędu obejrzeli „Triumf woli” Leni Riefenstahl (dokumentację zjazdu w Norymberdze w 1934 roku). Słoweńcy z Laibach i Norwegowie z Turbonegro po latach przekują te słowa w jednoznaczny żart.

HItler nie miał nerwów ze stali. z życiowymi problemami radził sobie za pomocą używek. amfetaminy zaczął używać w 1937 roku, w nałóg wpadł 5 lat później. nie jest to potwierdzone, ale prawdopodobnie nakazał używania tego narkotyku swoim żołnierzom.

Istnieje jednak postać, wobec której nic nie jest jednoznaczne. Boyd Rice pierwszy raz pokazał się światu w roku 1975, kiedy jako 19-latek usiłował sprezentować żonie prezydenta Gerarda Forda świeżą baranią głowę. Jak donosi dziennik „San Diego Union”, Rice przedstawiał się wówczas jako spadkobierca dadaistów. Pierwsze skojarzenia z nazizmem wzbudził występując ubrany w mundur rasistowskiej organizacji American Front w sesji zdjęciowej opublikowanej w magazynie dla nastolatków „Sassy”. Wykorzystywanie popularnego wśród neonazistów znaku Wolfsangel i współpraca z grupą Death In June (wywodzącą się ze środowisk lewicowych, ale oskarżaną o zbyt dosłowne wykorzystywanie motywów narodowo-socjalistycznych w utworach i wizerunku) te konotacje później scementowało. Jednak sam Rice podkreśla, że ze skrajnym nacjonalizmem nie ma wiele wspólnego. Mój światopogląd opiera się na darwinizmie społecznym; wierzę, że silni rządzą słabymi, a mądrzy rządzą silnymi – mówił w wywiadzie dla magazynu „Your Flesh”. – To, co nazywa się często faszyzmem, to tak naprawdę prawo natury: większość ludzi myśli, że ma rację, i chce, by inni myśleli tak jak oni, lubili to samo i nienawidzili tego samego. A z tego punktu widzenia, jestem najmniej faszystowską osobą na świecie, bo nie obchodzi mnie, co myślą i czują inni ludzie. To, że przyznajesz, iż w świecie natury rządzi zasada drapieżnika i ofiary, nie znaczy przecież, że wobec innych ludzi musisz postępować jak drapieżnik. Wydaje się, że dla Rice’a nazistowska ikonografia to głównie stylizacja, ale wynikająca nie z chęci szokowania, lecz z mocno ugruntowanych poglądów. Powiązany z Boydem ruch Unpop Art od kilku lat piętnuje wszelkie przejawy podwójnych standardów wolności słowa – w tym tych związanych z ochroną pamięci o Holokauście. O tym, że takie istnieją, na własnej skórze przekonał się polski artysta Peter Fuss, którego wystawa „Achtung!” w Pradze pół godziny po otwarciu została zdewastowana przez działaczy gminy żydowskiej. W swoich pracach Fuss wykorzystał brutalne ujęcia z filmów „Lista Schindlera” i „Pianista”, zmieniając w nich tylko jeden element – bezlitośni żołnierze zamiast swastyk na ramionach mają opaski z Gwiazdami Dawida. Pamięć o II wojnie światowej, o Holokauście, o niewyobrażalnej tragedii narodu żydowskiego sprawia, że w większości miejsc na świecie słowo „Żyd” kojarzy się ze słowem „ofiara” – mówi artysta w wywiadzie dla galerii Zerozer. – Nie dopuszczamy do świadomości, że są miejsca na świecie, gdzie Gwiazda Dawida niesie za sobą zupełnie inne odczucia i jest jak swastyka. Pamięć historyczna sprawia, iż ciężko nam dopuścić do świadomości fakt, że Żydzi w Izraelu od lat stosują rasistowską politykę segregacji i dyskryminacji, zamykają Palestyńczyków w enklawach, otaczają ich murem, wyburzają palestyńskie domy, zabraniają swobodnie się poruszać. Ważniejsze od pytania, czy kogoś zaboli takie przedstawienie Gwiazdy Dawida, jest pytanie, jak to możliwe, że ludzie, którzy pamiętają napisy „Nur für Deutsche”, dziś akceptują istnienie dróg, na które wstęp mają tylko Izraelczycy? Naziści w czasie okupacji określali Polaków mianem „polnische Schweine”, takie same określenia padały z ust tych agresywnych mężczyzn w jarmułkach (którzy demolowali wystawę). To ostre słowa w kierunku Żydów, ale wcześniejsze prace artysty, m.in. krytyczny billboard ilustrujący krążącą po internecie „Listę Żydów – wrogów Polski”, nie dają podstaw, by oskarżać go o antysemityzm. Wielokrotnie już piętnowałem przejawy antysemityzmu i im się przeciwstawiałem – mówi Fuss. – Będę dalej to robił. Brzydzi mnie antysemityzm i brzydzi mnie jakikolwiek przejaw rasizmu. Popkultura już dawno przejęła nazistowską ikonografię i dziś trudno jednoznacznie odróżnić, kto za jej pomocą propaguje zbrodniczą ideologię, kto używa jej dla samego szokowania, a kto ukrywa za nią istotny przekaz. Obwieszanie się swastykami i włożenie czapki SS nie musi chwalić nazizmu, a nienawistny przekaz może się ukrywać w na pozór niewinnym komunikacie. To, co każdy z nas może zrobić, to pamiętać historię. Dlatego oglądając czajnik Kraffta czy śmiejąc się z koszulek Hitlera-hipstera, nie zapomnijmy o zbrodniach Holokaustu. One działy się naprawdę. FÜhrer gustował w sztuce romantycznej, ukazującej piękno germańskiej natury czy siłę i męstwo rasy aryjskiej

23

megahiro plus


muza wywiesza

białą flagę tekst | piotr dobry

foto | Materiały promocyjne

Od filmów jawnie propagandowych, szowinistycznych, ostentacyjnie prowojennych, poprzez pacyfistyczne czarne komedie, aż po bezkompromisową krytykę konfliktów zbrojnych. Kino wojenne jest podatne na dyktat historii jak żaden inny gatunek. Zaledwie trzy lata po zaprezentowaniu kinematografu przez braci Lumière, w 1898 roku, w czasie trwającej niespełna pięć miesięcy wojny amerykańsko-hiszpańskiej, J. Stuart Blackton nakręcił półtoraminutowy film pod wymowym tytułem „Zerwanie hiszpańskiej flagi”. Reżyser przyjął konwencję mockumentary (fałszywego dokumentu), obrazując rzekome zastąpienie bandery hiszpańskiej amerykańską w jednostce wojennej w Hawanie. Po wybuchu I wojny

światowej ten sam twórca, w pełni już świadomy mocy nowego medium, zrealizował pełnometrażowy „Wojenny zew pokoju” (1915), ukazujący, co by się stało, gdyby Stany Zjednoczone zostały zaatakowane na własnej ziemi przez wrogie mocarstwo europejskie. Trzy lata później Wilfrid North w fabularnym „Over the Top” namawiał Amerykanów do przystąpienia do armii brytyjskiej. Jednocześnie w Hollywood pojawili się pierwsi pacyfiści. Producent i reżyser Tho-

trudno dziś znaleźć w hollywood chętnego do zainwestowania w film wojenny. pocieszające jest tylko to, że jeśli już taki film powstaje, prawie zawsze ma wymowę pacyfistyczną

mas H. Ince w „Cywilizacji” (1916) pokazywał bohaterów w obliczu wojny, którym objawiał się... Chrystus głoszący idee miłości bliźniego. W epickiej „Nietolerancji” (1916) D.W. Griffitha (z kolosalnym jak na owe czasy budżetem 2 mln dolarów) dopiero boska interwencja była w stanie przerwać okrucieństwo człowieka wobec człowieka. Takie filmy stanowiły jednak zdecydowaną mniejszość wobec wyrastających jak grzyby po deszczu celuloidowych narzędzi rekrutacji, zmontowanych z faktycznych i spreparowanych materiałów z frontu – m.in. „Serce świata” (1918) zrażonego niepowodzeniem wcze-

24

megahiro plus


w rosyjską ruletkę, popularny musical „Hair” (1979) Miloša Formana, „Czas apokalipsy” (1979) Francisa Forda Coppoli, „Full Metal Jacket” (1987) Stanleya Kubricka oraz „Pluton” (1987) i „Urodzony 4 lipca” (1989) Olivera Stone’a. Po 11 września 2001 nastroje od dawna otwarcie lewicującego Hollywood i upokorzonej, wystraszonej reszty Ameryki, której znienawidzony od tej pory całą mocą wróg ośmielił się zajrzeć pod strzechy, po raz pierwszy zaczęły się rozmijać. Ludzie nie chcieli oglądać w kinie tego, czym byli bombardowani na okrągło przez media, toteż jeden po drugim filmy – niemal bez wyjątku opowiadające się przeciw interwencji w Iraku – ponosiły klapę. Jedynie manipulatorski, wymierzony w administrację rządu Busha „Fahrenheit 9.11” (2004) Michaela Moore’a oraz rekonstruujący tragiczne wydarzenia, paradokumentalny „Lot 93” (2006) Paula Greengrassa spotkały się z zainteresowaniem. Widzowie stali się niechętni tematyce okołowrześniowej do tego stopnia, że producenci dramatu „Odwaga i nadzieja” (2006) Irwina Winklera w popłośniejszej superprodukcji D.W. Griffitha czy „Moje cztery lata w Niemczech” (1918) Williama Nigha. Kiedy nastał pokój, kino wojenne wcale nie straciło na popularności, lecz zostało odarte z romantycznej propagandowej otoczki. Rozwój technologii, w tym nade wszystko dźwięku, umożliwiał coraz bardziej realistyczne przedstawianie życia w okopach. Przebojem okazała się „Wielka parada” (1925) Kinga Vidora, w której młody chłopak z zapałem ruszał na front, a wracał jako ciężko doświadczony przez los inwalida. „Jaka jest cena sławy” (1926) Raoula Walsha, nagrodzony Oscarem „Na Zachodzie bez zmian” (1930) Lewisa Milestone’a czy „Droga do chwały” (1936) Howarda Hawska przyjmowały podobną optykę. W połowie lat 30. widzowie wyraźnie byli już zmęczeni ciężką tematyką wojenną, na co Hollywood zareagowało serią obrazów znacznie lżejszych, naginających historyczne fakty na rzecz akcji i przygody, jak „Szarża lekkiej brygady” (1936) i „Patrol o świcie” (1938) z Errolem Flynnem. Na początku II wojny światowej najwięksi twórcy bili na alarm, ostrzegając Amerykę przed faszystami („Zagraniczny korespondent” Hitchcocka, „Dyktator” Chaplina – oba z roku 1940). Ale dopiero po ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941 nastroje w Hollywood zmieniły się diametralnie. Do łask wróciło kino propagandowe, sławiące heroizm „dzielnych amerykańskich chłopców”: „Wake Island” (1942) Johna Farrowa, „Dziennik z Guadalcanal” (1943) Lewisa Seilera, „Gung Ho!” (1943) Raya Enrighta, „Operacja Birma” (1945) Raoula Walsha, „Piaski Iwo Jimy” (1949) Allana Dwana. Amerykanie odreagowywali wojnę na Pacyfiku długo po jej zakończeniu, do późnych lat 50., kiedy powstały m.in. „Most na rzece Kwai” (1957) Davida Leana, „Dramat w głębinach” (1958) Roberta Wise’a czy „Torpeda poszła!” (1958) Josepha Pevneya. Wojna koreańska, poza oczywistymi tubami propagandy, zaowocowała antywojennym arcydziełem „Wzgórze Pork Chop” (1959) Lewisa Milestone’a, ukazującym bezsens wojny. John Frankenheimer w „Przeżyliśmy wojnę” (1962) jako jeden z pierwszych odważył się otwarcie skrytykować własny rząd, ukazując

Kadry z filmów (i zdjęcia z planów): “Czas apokalipsy”, “Full Metal Jacket” i “Fahrenheit 9.11”

sztandarowym przykładem polskiego filmu antywojennego jest „popiół i diament” andrzeja wajdy, a zwłaszcza scena wspominania przez maćka chełmickiego zabitych w czasie wojny kolegów, którą wymyślił zmarły niedawno janusz morgenstern.

opłakane skutki prania mózgu, jakiemu podczas wojny w Korei poddawano amerykańskich żołnierzy. Nuklearną panikę i wyścig zbrojeń z czasów zimnej wojny kapitalnie obśmiał Stanley Kubrick w „Dr. Strangelove lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” (1964). Przemożny wpływ na kino, nie tylko stricte wojenne, miała wojna w Wietnamie. Zaczęto od ultra-patriotyzmu („Zielone Berety”, 1968, z zapiekłym antykomunistą Johnem Wayne’em), ale już w słynnym „MASH” (1970) Roberta Altmana chirurdzy ze szpitala polowego tylko dzięki wygłupom paradoksalnie zachowywali zdrowy rozsądek. Kpiarski punkt widzenia przyjął też Mike Nichols w „Paragrafie 22” (1970). W „Szarżach” (1981) Ivana Reitmana grający nieudacznika Bill Murray rozsadzał armię od środka, a w „Good Morning, Vietnam” (1987) Barry’ego Levinsona Robin Williams kpił z wojny podczas swoich audycji. Na przeciwległym do komediowego biegunie twórcy horrorów z wyjątkową posępnością odwoływali się alegorycznie do Wietnamu. George A. Romero przyznawał, że tworząc zombies w kultowej dziś „Nocy żywych trupów” (1968), miał przed oczami twarze ofiar wojny. Wes Craven we „Wzgórza mają oczy” (1978) roztaczał wizję skrajnej dehumanizacji w ponurej scenerii, przywodzącej na myśl sytuację wzajemnych nieszczęsnych relacji amerykańskich i wietnamskich żołnierzy oraz ludności cywilnej. W „Drabinie Jakubowej” (1990) Adriana Lyne’a Tim Robbins wcielał się w weterana wojny w Wietnamie dręczonego przez koszmary i halucynacje będące wynikiem tajnych eksperymentów przeprowadzanych przez wojsko w delcie Mekongu. Druzgocący wpływ wojny na psychikę ukazały także tak wybitne dokonania kinematagrafii jak „Taksówkarz” (1976) Martina Scorsese, „Łowca jeleni” (1978) Michaela Cimino ze słynną sceną gry

chu usuwali z trailerów słowa „wojna” i „Irak”, co bynajmniej nie uchroniło filmu przed spektakularną klapą. Rok 2007 dobitnie uzmysłowił producentom, że na wojnie, w przeciwieństwie do polityków i handlarzy ropą (co niekoniecznie musi się wykluczać), nie zarobią. Na ekrany weszło aż sześć filmów podejmujących temat konfliktu na Bliskim Wschodzie i niezależnie, czy z szerszej perspektywy krytykowały rząd („Ukryta strategia” Roberta Redforda) z jego antyterrorystyczną obsesją („Transfer” Gavina Hooda), czy ukazywały dramat bezpośrednio lub pośrednio uwikłanych w wojnę jednostek („W dolinie Elah” Paula Haggisa, „Cena odwagi” Michaela Winterbottoma, „Grace odeszła” Jamesa C. Strouse’a), czy też nurzały się w oparach absurdu (komedia „Postal” Uwe Bolla), wynik frekwencyjny w każdym przypadku był mizerny. Kropkę nad i postawił „The Hurt Locker. W pułapce wojny” (2008) Kathryn Bigelow, któremu nawet Oscar dla najlepszego filmu roku niespecjalnie pomógł zainteresować rodaków (12 mln zysku przy 11-milionowym budżecie). W efekcie trudno dziś znaleźć w Hollywood chętnego do zainwestowania w film wojenny. Pocieszające jest tylko to, że jeśli już taki film powstaje, prawie zawsze ma wymowę pacyfistyczną.

25

megahiro plus


krew

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

NA MONITORZE

tekst | jerzy bartoszewicz

foto | Materiały promocyjne

w grach komputerowych przemoc jest od zawsze jednym z najpopularniejszych motywów. czy przez to da się jednak stwierdzić, że prowokują one do morderstw i gwałtów? postanowiliśmy to sprawdzić! Na czarnym tle w popłochu biegają postacie do złudzenia przypominające ludzi. Wystarczy wrzucić monetę i chwycić kierownicę, by za pomocą samochodu oddać się bezstresowej masakrze uciekających istot. Tak pojazd, jak i ofiary składają się raptem z kilku białych pikseli, jednak wydana w 1976 roku automatowa gra „Death Race”, oparta na popularnym wówczas kinowym hicie z Davidem Carradine i Sylvestrem Stallone to najstarsza z listy najbardziej kontrowersyjnych gier wideo w historii. Nigdy wcześniej gracz nie był nagradzany punktami za zabijanie bezbronnych przeciwników. Wspomniany kontroler imitujący kierownicę, w połączeniu z pojawiającym się podczas rozgrywki odgłosem przypominającym krzyk i rozbrzmiewającym podczas zderzenia z ofiarą, w oczach opinii publicznej uczynił z automatu arcade symulator rozjeżdżania przechodniów. Poruszające się na ekranie ludziki miały wprawdzie reprezentować zombie, szkielety i gremliny, lecz media zdawały się tego nie zauważać. Rozpoczęła się dyskusja na temat szkodliwości gier wideo, która powraca zawsze, gdy zostaje wydana kontrowersyjna produkcja lub gdy osoba będąca graczem dopuści się ciężkiego przestępstwa. Pod koniec lipca, po tragicznych wydarzeniach w Norwegii, pojawiła się ponownie, ponieważ zamachowiec okazał się być zapalonym miłośnikiem gier. Zbrodnia zabójstwa towarzyszy ludzkości od zarania dziejów, pomimo że powszechnie potępiana jest w cywilizowanym świecie. Zabijaliśmy, gdy brakowało nam surowców i gdy pragnęliśmy rozszerzyć swoje terytoria. Pozbawialiśmy innych życia dla niematerialnych idei, przekonań politycznych czy religii, chociaż te postrzegają morderstwo jako czyn godny po-

tępienia. Dlatego motyw ten jest najprawdopodobniej drugim obok miłości najpopularniejszym w kulturze. Jak twierdzą psychologowie, w przeciwieństwie do nawet najbardziej sugestywnych dzieł literatury czy kinematografii, gry wideo pozwalają odbiorcy na zbliżenie się do tematu zabijania niebezpiecznie blisko. Gracz przestaje być obserwatorem, a staje się aktorem, który pociągnięciami za spust pozbawia widniejące na ekranie postaci wirtualnego życia. Nie są to istoty prawdziwe, lecz sam fakt zabicia czegoś lub kogoś staje się pośrednio bardziej akceptowalny dla gracza i właśnie to jest jednym z głównych argumentów przeciwników elektronicznej rozrywki. Zdaniem psychologów gry mogą nas oswajać z pozbawianiem innych życia. Mimo to postrzeganie gier wideo zmienia się na lepsze i stają się one coraz bardziej akceptowaną społecznie częścią popkultury, nawet w Polsce. „Wiedźmin 2: Zabójcy Królów” okazał się hitem w kraju i na Zachodzie. Mówiono o nim w mediach jako o produkcji, z której Polacy powinni być dumni. Ten sukces pokazuje, że granie przestaje być kojarzone przez nasze konserwatywne społeczeństwo z otępiającą rozrywką dla młodzieży. Większość z nas umie odróżnić rzeczywistość od fikcji, dlatego gdy po pracy wcielamy się w Geralta z Rivii, nie rzucamy się później z kijem w ręku na psa sąsiada albo na niego samego. Co jakiś czas zdarzają się jednak wypadki, które pokazują, że wzorce wyciągnięte z wirtualnej rzeczywistości mogą mieć negatywne konsekwencje w realnym świecie. W 1999 roku w Stanach Zjednoczonych dwóch licealistów dokonało masakry w Columbine High School. Za pomocą broni palnej zamordowali oni

26

megahiro plus


12 rówieśników i nauczyciela, a następnie obaj popełnili samobójstwo. To tragiczne wydarzenie zwróciło uwagę mediów na gry wideo. Jeden ze sprawców napisał w swoim dzienniku, iż żeby osiągnąć swój cel musi pozbawić się uczucia litości, w czym pomoże mu wyobrażenie sobie, że wszyscy na jego drodze będą po prostu kolejnymi przeciwnikami z gry „Doom”, której był wielkim fanem. Rodziny ofiar z Columbine wysunęły nawet pozew sądowy przeciwko producentom tej popularnej trójwymiarowej strzelanki, chociaż bezpośrednią przyczyną zdarzenia był dostęp do narzędzi zbrodni, które bez najmniejszych problemów zakupiła pełnoletnia koleżanka sprawców. Chociaż w wielu grach polegających na zabijaniu gracz walczy ze złem, niektóre z tytułów tworzone są po to, by szokować. Znienawidzona przez pedagogów seria „Grand Theft Auto”, traktująca o perypetiach gangsterów, jest często przytaczanym przykładem produkcji mających negatywny wpływ na odbiorcę. Poruszając się po rozbudowanych i zaludnionych wirtualnych metropoliach, ma on bowiem pełną swobodę – jeśli tylko zechce, może kraść samochody i zabijać przechodniów, a następnie stawiać opór policji. Takie zachowania nie są jednak celem gry. Istotą rozgrywki jest wykonywanie kolejnych misji i śledzenie fabuły. W „GTA IV”, opowiadającym historię rosyjskiego imigranta szukającego szczęścia w USA, pojawia się nawet mechanizm wyborów moralnych, przez co na pierwszy rzut oka szemrana postać okazuje się mieć uczucia. Jeszcze dalej posunęli się nasi czescy sąsiedzi, autorzy gier z serii „Mafia”. Ich produkcje na pierwszy rzut oka prezentują się podobnie do „GTA”, choć tak naprawdę przedstawiają dramatyczne, a nawet wzruszające historie członków włoskiej mafii, umiejscowione w czasach prohibicji i latach powojennych. Nic nie stoi na przeszkodzie, by gracz zastrzelił któregoś z przechodniów, lecz historia poprowadzona jest w taki sposób, że nikomu nie powinno to przyjść do głowy. Postać, w którą się wcielamy, jest wprawdzie przestępcą, lecz nie jest mordercą niewinnych. Jeśli przyjrzymy się rynkowi gier wideo, z miejsca odkryjemy, że tytuły nagradzające i popychające gracza do popełniania wirtualnych zbrodni wydawane są raczej rzadko, zaś ich treść jest wówczas poddawana krytyce recenzentów i samych graczy. Wydawcy gier dbają o to, by ich produkcje były dobrze oznakowane pod względem zawieranej treści i by nie trafiały do osób zbyt młodych. Oznaczeń przestrzega również większość sprzedawców, przez co paradoksalnie duża część winy za negatywny wpływ gier na młodzież leży po stronie rodziców. Przez ich pobłażliwość jednym z najpopularniejszych tytułów wśród chłopców w wieku gimnazjalnym jest seria „GTA”, pomimo że na pudełku widnieje czerwony znaczek „18+”. Coraz więcej produkcji z ostatnich lat oferujących swobodę w rozgrywce stara się pokazywać negatywne skutki popełniania przestępstw. Nikt z nas nie chciałby być wykluczony przez społeczeństwo, przez co ścieżka wytykanego palcami mordercy niewinnych, w seriach gier takich jak „Fallout” czy „The Elder Scrolls”, nie jest usłana różami. Negatywne zachowania i wybory niosą ze sobą określone konsekwencje, np. napotkane postacie nie będą chciały z nami rozmawiać. Pojawia się również wiele tytułów, w których pokojowe i bezkrwawe rozwiązania są premiowane! W najnowszym hicie „Deus Ex: Human Revolution”, którego akcja dzieje się w niedalekiej przeszłości, a gracz wciela się w wyposażonego w cybernetyczne ulepszenia ciała agenta korporacji, pomimo że protagonista stanowi prawdziwą maszynę do zabijania, gra dodatkowo nagradza za bezkrwawe neutralizowanie przeciwników. Historia Adama Jensensa porusza również temat transhumanizmu i kierunku, w którym zmierza ludzkość, zaś sam bohater jest postacią tak charyzmatyczną i pozytywną, że jego kreacji mógłby pozazdrościć niejeden pisarz czy scenarzysta filmowy.

GŁOŚNE tytuły pokroju „gTA”, „MAFIA”, „fallout” czy „deus ex: human revolution” chociaż opierają się na przemocy, premiują takie rozwiązania gracza, w których stara się jej unikać. ten paradoks doskonale ukazuje zmiany, jakie zachodzą w myśleniu producentów.

Warto o tym wszystkim wiedzieć dlatego, że przekaz gier wideo przez ostatnie lata przechodzi wyraźne zmiany, zbliżające je do treści zarezerwowanych dotychczas przez wytwory kultury wysokiej. W niesamowicie poruszającej ubiegłorocznej produkcji „Heavy Rain”, reprezentującej nowy gatunek gier bliski interaktywnemu filmowi, pojawia się scena, w której gracz może pociągnąć za spust. Jest ona na tyle dramatyczna, że wielu z nas zawahałoby się w takiej sytuacji w realnym życiu. Ten fragment rozgrywki stanowi dobry przykład na to, jak daleką drogę przeszły gry od czasów, gdy złożony z kilku kwadracików samochód gonił poruszające się w czerni ludziki. Przez ostatnie lata spopularyzował się gatunek gier, który – choć w całości oparty jest na anihilacji wirtualnych istnień – jest nie tylko akceptowany, ale również bije rekordy popularności. Pierwszoosobowe wojenne strzelaniny, bo o nich mowa, dotychczas umiejscawiane były w realiach II wojny światowej, przez co dla wielu młodych graczy stanowiły dobrą zachętę do nauki historii. Nie było też problemów moralnych w kwestii strzelania do występujących w rozgrywce przeciwników; naziści przegrali wojnę ponad 60 lat temu i nikt nie ma wątpliwości, że należało ich powstrzymać. Obecnie królują produkcje traktujące o fikcyjnych konfliktach zbrojnych dziejących się w czasach współczesnych. Gracz przeważnie wciela się w dzielnego amerykańskiego żołnierza broniącego dobra, piękna i pokoju na świecie. Dostaje do dyspozycji wirtualne odpowiedniki najnowszych broni i technologii wojskowych, które wykorzystuje do walki z islamskimi terrorystami, Rosjanami, a nawet z armią Korei Północnej. Wybór przeciwników jest tendencyjny, a podczas rozgrywki trup ścieli się gęsto, lecz nie przeszkadza to, by takie gry jak „Call of Duty: Modern Warfare 2” przynosiły swoim wydawcom zyski większe niż kasowe produkcje filmowe. O tytule tym warto wspomnieć jeszcze z dwóch powodów. Umieszczono w nim niezwykle kontrowersyjną misję, w której gracz bierze udział w masakrze cywili na rosyjskim lotnisku. Wprawdzie można ją przejść nie strzelając i jedynie biernie się przyglądając, lecz sam fakt umieszczenia takich treści w rozgrywce zniesmaczył niektórych recenzentów, a nawet samych graczy. Mimo to, gra osiągnęła wielomilionowe wyniki sprzedaży i przyniosła wydawcy zysk przekraczający miliard dolarów. Jej fanem był również Anders Breivik, który 22 lipca bieżącego roku dokonał w Norwegii dwóch zamachów, w których łącznie zginęło 77 osób. Choć motywacje mordercy były związane z ideologią religijną, rasową i polityczną, w opublikowanym w sieci i zawierającym 1518 stron manifeście Breivik wspominał często o „Modern Warfare 2”, który określił najlepszym symulatorem wojennym na rynku, zaś wieloosobowa rozgrywka prze internet miała być ponoć częścią jego bojowego treningu. Deklaracje te są oczywiście lekko naciągane, ponieważ „Call of Duty” jest serią nastawioną na akcję i rozrywkę, a nie symulacyjne odwzorowanie pola bitwy. Niemniej patrząc na bezwzględność norweskiego mordercy, brzmią one przerażająco. Nie chcąc być w jakikolwiek sposób wiązana ze sprawą, norweska sieć handlowa Coop bez wahania wycofała ze swojej oferty pierwszoosobowe strzelaniny wojenne. W 2001 roku wiele

27

megahiro plus


sklepów podobnie postąpiło z „Microsoft Fligt Simulator” – jedną z popularnych gier należących do gatunku symulatorów lotniczych, mającą rzekomo służyć za trening dla sprawców zamachu na WTC. Istnieją jednak na rynku gry, które mogą się przyczynić do ludzkiej śmierci bardziej niż inne. Moralnie niejednoznaczne było wspieranie przez rząd USA strzelanki „American’s Army”, mającej zachęcić młodych ludzi do zaciągnięcia się do wojska i tym samym udziału w wojnie w Afganistanie czy Iraku. Natomiast „ACTUV Tactics” to dostępny za darmo symulator łodzi podwodnej, wspieranej przez amerykańską wojskową organizację badawczą DARPA. Celem rozgrywki jest unieszkodliwianie wrogich okrętów, przy jednoczesnym zachowaniu jak najmniejszych strat po stronie okrętów cywilnych. Tytuł ten nie wyróżniałby się pośród innych tego typu gier gdyby nie fakt, że poczynania gracza są skrupulatnie rejestrowane przez program i wysyłane do wojskowych laboratoriów. Mają one na celu wspomóc budowanie sztucznej inteligencji, w którą będą wyposażone bezzałogowe okręty podwodne mające na celu strzec bezpieczeństwa USA. W ten oto sposób dane zebrane podczas niegroźnej rozgrywki mogą kiedyś posłużyć do pozbawienia marynarzy życia. Na podobnych zasadach oparty jest projekt „MMOWGLI”, który zbiera z kolei od graczy taktyki mające na celu rozwiązanie problemu somalijskich piratów. Zarówno projekty wspierane przez wojsko, jak i wojenne strzelaniny łączy jedno. Są akceptowane przez większość Amerykanów i nikt nie zarzuca im tego, że mają na kogokolwiek negatywny wpływ. Barack Obama publicznie potępiał „GTA”, lecz – jak okazało się w Norwegii – to właśnie proamerykański „Call of Duty: Modern Warfare 2” mógł pośrednio przyczynić się do tragedii. Dopóki treść gier wideo, nawet przepełnionych przemocą, będzie wzbudzać uczucia patriotyczne, opinia publiczna nie będzie ich potępiać. Elektroniczna rozrywka jest świetną tubą propagandową, o czym wie-

dzą również Rosjanie. Pojawiają się więc takie tytuły jak „Death to Spies”, w którym gracz wciela się w agenta Smierszy, zwalczającego nazistów na tyłach frontu II WŚ. W rzeczywistości Smiersz zasłynęła w Polsce jako kat tysięcy naszych rodaków; członków AK. Dzięki działaniom jednego z polskich dziennikarzy wydawca zrezygnował z premiery gry w naszym kraju. Mimo to, pojawiła się po pewnym czasie na płycie dołączonej do jednego z poświęconych elektronicznej rozrywce czasopism. Należałoby się zatem zastanowić, czy wykorzystywanie gier do zmiany postrzegania i ocen postępowania ludzi w realnym świecie, nie jest przypadkiem bardziej szkodliwe niż celowanie z wirtualnej broni do humanoidalnych przeciwników.

w opublikowanym w sieci i zawierającym 1518 stron manifeście breivik wspominał często o „modern Warfare 2”, który określił najlepszym symulatorem wojennym na rynku



HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL


Synowie

marnotrwani tekst | grzegorz Czyż

foto | misha vladimirskiy/butchershop creative, dan monick, charles villyard

artystyczna uczciwość popłaca, ale nigdy na szeroką skalę. żywym przykładem tego jest duet two gallants, na temat którego nie znajdziecie w sieci choćby jednej niepochlebnej opinii, ale którego popularność nie wyszła dotąd poza wąski krąg wtajemniczonych. czy twórczość tych skromnych kalifornijczyków zyska kiedyś należne jej miejsce w ścisłym kanonie muzyki amerykańskiej? jakkolwiek się stanie, ich powrót na scenę po blisko trzech latach przerwy jest jednym z najważniejszych tegorocznych wydarzeń w światku alternatywnym. 22 sierpnia produkująca popularne seriale amerykańska stacja Showtime nadała kolejny odcinek „The Big C”. Ów cieszący się coraz większym powodzeniem tytuł, opowiadający w dość odważny sposób o piekle umierania w sile wieku na chorobę nowotworową, wykorzystuje w ścieżce dźwiękowej – tak jak i inne podobne mu pozycje – piosenki młodych zdolnych alt-country’owców. Dziś to właśnie ilością serialowych licencji, a nie – jak do niedawna – występów w markowych talk shows, mierzy się poziom zainteresowania danym wykonawcą. 22 sierpnia w finale odcinka zatytułowanego „A Little Death” usłyszeliśmy utwór „The Heights Of Diamond” Adama Hawortha Stephensa. Czy to właśnie ta delikatna ballada – nim trafiła w bogatszej pod względem aranżacyjnym wersji na ubiegłoroczny album artysty „We Live On Cliffs”, znana była z ascetycznej, fortepianowej interpretacji, wydanej na EP-ce „Vile Affections” z 2008 roku – utoruje mu drogę do sławy? Jemu i jego przyjacielowi Tysonowi Voglowi, którego zna od 5. roku życia i z którym od kilkunastu lat współtworzy duet występujący dziś jako Two Gallants? Przecież równie dobrych (a nawet dużo lepszych) utworów ta dwójka miała wcześniej bardzo wiele... Stephens i Vogel byli w pełni ukształtowanymi artystami już w okresie swojego fonograficznego debiutu. „The Throes” – płyta wydana nakładem Alive Records (wcześniejsze odkrycie: The Black Keys) – z perspektywy czasu wydaje się osiągnięciem jeszcze większej rangi, aniżeli można było sądzić wiosną 2004. Przeszywający smutkiem riff „You Losin’ Out”, pochodzącej z lat 30. ubiegłego wieku kompozycji wielebnego Roberta Wilkinsa, do dziś jedynej obcej oficjalnie zarejestrowanej przez Two Gallants, otwiera album w sposób iście symboliczny. Oto bowiem rozpięty zostaje most pomiędzy współczesnym graniem lo-fi, wyrosłym z post-punka i hardcore’u, przede wszystkim zaś z grunge’u (nim nasi bohaterowie uruchomili swój wspólny projekt, nazwany od tytułu opowiadania Jamesa Joyce’a „Dwaj rycerze” z tomu „Dublińczycy”, Stephens grał przez chwilę w zespole nazywającym się Curmudgeon – taki tytuł nosił z kolei kawałek ze strony B singla „Lithium” Nirvany), a przebogatą tradycją muzyki amerykańskiej, gatunkami takimi jak blues, country czy folk, w których zaklęta jest magia tamtejszych sierr i pustyń oraz poezja i trud życia zwykłych ludzi z amerykańskich metropolii, przedmieść, małych miasteczek, rancz i domków na preriach. Stephens, w technice gry i charakterystycznym brzmieniu gitary Gretsch Tennessee Rose, kłaniał się mistrzom bluesa z Południa USA: wielebnemu Gary’emu Davisowi, Blind Boy Fullerowi i klasykowi techinki slide Caseyowi

Billowi Weldonowi. Tymczasem intuicyjny i żywiołowy styl bębnienia Vogla, którego znakiem rozpoznawczym jest brak krzyżowania rąk, momentami miał wręcz metalowy cios. Natomiast pisane przez obu muzyków, imponujące literacko teksty były świadectwem nie tylko ich wielkiego oczytania (co ciekawe, także prywatnie często posługują się oni wyszukanym, choć – paradoksalnie – wyjątkowo klarownym językiem, pełnym zwrotów zaczerpniętych z Biblii, XIX-wiecznej angielszczyzny oraz książek XX-wiecznych mistrzów amerykańskiej epiki w rodzaju Williama Faulknera czy Johna Steinbecka), ale również niezwykłego talentu poetyckiego, jakim w dziejach muzyki popularnej dysponowali jedynie Bob Dylan, Nick Cave i Lou Reed. Opowieści o uciekających przed światem i samymi sobą wyrzutkach zawsze dały się czytać w dwojaki sposób: jako rekonstruujące przeszłość interpretacje klisz i toposów kultury amerykańskiej, zwłaszcza tych związanych z legendą Dzikiego Zachodu, lub jako metaforyczne solilokwia współczesnych na temat upadku, osamotnienia i pogrążania się w nałogu narkotykowym lub alkoholowym („Crow Jane”, „My Madonna”). Pełne były goryczy spowodowanej zawodami miłosnymi, za które winę ponosiły kobiety („Nothing To You”, „Drive My Car”), ale ukazywały też sadystyczną przemoc w stosunku do kobiet i dzieci, jakiej w czterech ścianach domów dopuszczają się mężczyźni (tytułowe „The Throes”). Wszędzie dało się wskazać dyskretnie poutykane wątki autobiograficzne („Train That Stole My Man” – o ojcu Stephensa, którego ten nigdy nie poznał). KONCERT #2:

26.11.2007, La Maroquinerie, Paryż

Tamten pobyt w stolicy Francji wspominam niezwykle miło nie tylko dlatego, że spędziłem go z moimi tamtejszymi przyjaciółmi, a kobieta mojego życia przyjęła moje oświadczyny na szczycie wieży Eiffla. Wspominam go miło również ze względu na to, że pierwszy raz w życiu uczestniczyłem w prawdziwym koncercie Two Gallants. Ciasny i duszny klub w pobliżu cmentarza Père Lachaise został rozgrzany przez Blitzen Trapper do czerwoności, co sprawiło, że Adam Stephens zdarł gardło już przy wykonanym niemal na samym początku „Despite What You’ve Been Told”. Ciekawostką repertuarową była ludowa piosenka „Liza Jane”, a zakulisową – fakt, że występ oglądała podróżująca za zespołem grupka przyjaciół z San Francisco, a także nie kto inny jak mama Tysona Vogla.

KONCERT #1:

15.05.2007, Postbanhof, Berlin

Jako że na Zachodzie wszystko mają najpierw, tego dnia w Berlinie wybuchło już prawdziwe lato, a przed koncertem widziałem lisa przemykającego chyłkiem przez rozległe przestrzenie wokół berlińskiego Dworca Wschodniego. Występ Two Gallants był wyjątkowy, bo akustyczny, z udziałem wiolonczelistki Jen Grady, znanej później z zespołu towarzyszącego Adamowi Stephensowi jako soliście. Muzycy zaprezentowali głównie materiał z EP-ki „The Scenery Of Farewell”, z której w tamtym momencie znany był jedynie utwór „Seems Like Home To Me”, a którą dostałem od nich na płytce promocyjnej po zakończeniu koncertu. Był to też jedyny raz, kiedy słyszałem na żywo balladę „Crow Jane”, której intro wykorzystywałem potem jako sygnał mojej audycji „Odkrywamy Amerykę” w Radiu Kampus.

Wszystko, o czym kiedykolwiek marzyliśmy, konkretyzowało się w tym, by ludzie nas słuchali – mówił Stephens w wywiadzie dla PopMatters.com przed pięcioma laty. – Dopóki miejsca, w których gramy, zapełniają się ludźmi, dopóty jesteśmy szczęśliwi. Jeśli któregoś dnia ludzie przestaną przychodzić, prawdopodobnie zwiniemy się z powrotem do garażu Tysona, by tam zacząć wszystko od nowa. Skromne słowa jak na kogoś, kto właśnie nagrał skończone arcydzieło, jakim okazał się drugi album Kalifornijczyków – „What The Toll Tells”. Płyta ukazała się na początku 2006 roku nakładem labelu Saddle Creek, powołanego do życia, by wydawać albumy Conora

31

muzyka

M


KONCERT #3:

12.09.2008, Amersham Arms, Londyn

To była moja pierwsza od dłuższego czasu wizyta na starych śmieciach w Londynie – najczęściej odwiedzanym przeze mnie zagranicznym mieście, z którym wiąże się bodaj najwięcej moich muzycznych wspomnień. Do ich długiej listy dopisał się wtedy jeden z ostatnich przed ponad półtoraroczną przerwą koncertów Two Gallants. Miał on w sobie coś z podsumowania dotychczasowej kariery duetu, a wierna londyńska publiczność bawiła się na nim niczym na jakimś festynie (m.in. odśpiewała muzykom „San Francisco” z repertuaru Scotta McKenziego). Po raz pierwszy i dotąd jedyny widziałem wówczas Tysona Vogla grającego na gitarze – we „Fly Low Carrion Crow”. Chłopcy wykonali też jeden nowy utwór bez tytułu, którego liczne rejestracje wideo funkcjonują w sieci jako „The New Song”. Obersta i jego projektu Bright Eyes, do którego często porównywano Two Gallants z uwagi na pewne wokalne podobieństwo między Stephensem a Oberstem. Krążek wypełniły monumentalne kompozycje będące kapitalnym rozwinięciem stylu z pierwszej płyty, z których największe uznanie fanów zdobyły: „Las Cruces Jail” (przejmujące wejrzenie w myśli czekającego na stracenie Billy’ego Kida), „Steady Rollin’” (po incydencie w klubie Walter’s On Washington w Houston w Teksasie, gdzie 13 października 2006 na skutek sąsiedzkiej skargi na zbyt głośną muzykę policjanci brutalnie ściągnęli ze sceny Adama i Tysona, utwór stał się na krótko czymś w rodzaju hymnu alternatywnej młodzieży w USA; doczekał się też wersji z tekstem komentującym tamto wydarzenie, wykonywanej na późniejszych koncertach), „Long Summer Day” (o dyskryminacji i stosowaniu przemocy wobec czarnoskórych mieszkańców USA, który spotkał się ze strony tychże – o dziwo – ze śmiesznym zarzutem „pożyczania inności” przez dwóch białych przedstawicieli klasy średniej) oraz „Waves Of Grain” (wyrażający w alegoryczny sposób skrajne zniechęcenie prezydenturą George’a W. Busha). Po okresie intensywnych koncertów trwających niemal cały 2006 i początek 2007 roku na rynku pojawiła się EP-ka „The Scenery Of Farewell” – zapowiadająca kolejny album, ale będąca też rodzajem artystycznego eksperymentu, polegającego na dość stanowczym odejściu od estetyki obu pierwszych płyt. Poza utworem „Seems Like Home To Me”, który od tej pory wszedł na stałe do repertuaru koncertów formacji (najpierw jako muzyczne powitanie, obecnie zaś ostatni bis), zawierała ona materiał niemal wcale nie ciążący ku bluesowi, zaaranżo-

wany z wykorzystaniem instrumentów smyczkowych i organów, o łagodniejszym i zdecydowanie cieplejszym brzmieniu, w całości akustyczny. Teksty zdominowała problematyka bolesnych rozstań z kobietami („Lady”, „All Your Faithless Loyalties”), która wyczerpywała też zakres tematyczny wydanego jesienią 2007 albumu „Two Gallants”. Zakres ten był jednak o wiele szerszy niż raczyli to byli dostrzec niektórzy recenzenci. Przykładowo kawałek „Despite What You’ve Been Told” – wybrany na singel i oparty na rewelacyjnym, nerwowym riffie przypominającym tykanie zegara – poruszał problem „związków zastępczych”, które ludzie tworzą w oczekiwaniu na prawdziwą miłość. Na płycie znalazł się też utwór „Fly Low Carrion Crow”, odstający klimatem od wszystkiego, co wcześniej można było usłyszeć na płytach zespołu, i zapowiadający kierunek solowych poszukiwań Tysona Vogla, których zwieńczeniem była płyta „Devotionals”, wydana latem ubiegłego roku i wypełniona w większej części wysmakowaną muzyką instrumentalną. Wydanie tego albumu, jak i wspomnianego wcześniej „We Live On Cliffs” Adama Stephensa, wydłużyło znacząco urlop Two Gallants. Planowany powrót odsunęła także rehabilitacja Stephensa, który 21 listopada 2010 poważnie ucierpiał w wypadku vana swojego zespołu pod Rawlins w Wyoming i przez wiele miesięcy miał unieruchomione lewe ramię. Wiosną 2011 powrót jednak nastąpił. A w końcówce września, po ostatnich koncertach w rodzinnym San Francisco, muzycy wchodzą do studia, by zarejestrować premierowe kompozycje, z którymi publiczność mogła zapoznać się już w trakcie letniej trasy. Nowa płyta Two Gallants ukaże się na początku 2012 roku.

KONCERTY #4 i #5:

18. i 19.07.2011, Hoxton Bar & Kitchen, Londyn

Ogromne emocje towarzyszyły mi w trakcie tych dwóch spotkań z Two Gallants. Zresztą chyba nie tylko mnie, bo nawet na dodatkowy koncert grupy w stolicy Wielkiej Brytanii biletów zabrakło w okamgnieniu. Tym, na co wszyscy czekali, były oczywiście nowe piosenki. Usłyszeliśmy ich cztery (mimo zapowiedzi Adama Stephensa, że będzie pięć): „Willie”, „Halcyon Days”, „The Blacker The Berry” oraz „Broken Eyes”. Ponadto muzycy zaserwowali niezwykle rzadko wcześniej wykonywane dwa bluesowe klasyki: „I’m So Depressed” Abnera Jaya oraz „Dyin’ Crapshooter’s Blues” Blind Willie McTella, znany jeszcze z „By The Grace Of God”, pierwszego demo Two Gallants z 2003 roku. Niektóre z dawniejszych kompozycji wzbogaciły się o rozimprowizowane, jamowe końcówki, zyskując jeszcze mocniejszy wyraz.



HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

patospieniądze za ciężkie

polskie supermartyrologie

tekst | Piotr dobry

foto | Materiały promocyjne

Jest taki dziwny kraj, w którym naprawdę duże pieniądze daje się tylko na filmy o cierpiących ludziach. Co więcej, wraz z bohaterami cierpią i krytycy filmowi zmuszeni do poświęceń z racji zawodu, i widzowie składający się głównie z uczniów szkół gimnazjalnych i średnich. Bo jaki współczesny nastolatek przy zdrowych zmysłach chętniej obejrzy, dajmy na to, „1920. Bitwę warszawską” niż „Genezę Planety małp”?! Młodzież od zawsze napędzała frekwencję polskich superprodukcji. Największy przebój, a zarazem pierwszą w historii naszej kinematografii superprodukcję (budżet: 33 mln zł), czyli „Krzyżaków” Aleksandra Forda, w pierwszy tydzień od premiery przypadającej dokładnie w 550. rocznicę bitwy pod Grunwaldem (15 lipca 1960) obejrzało 5 mln widzów, zaś w okresie całej eksploatacji filmu – 32 mln. Imponujący wynik, który

mógłby nawet w połowie nie być tak dobry, gdyby nie seanse dla szkół. Wiadomo – lektura obowiązkowa, a w niej to, co według wielu też obowiązkowe w kształtowaniu młodych chłonnych umysłów: Bóg, Honor, Ojczyzna i inne słowa kluczowe (wojna!) dla tego i większości następnych kinowych gigantów na glinianych nogach. Przez ekran przewija się cała armia cierpiętników: okrutnie okaleczony Jurand, umierająca Danusia, cu-

34

Film

F


Najwięcej na polskich superprodukcjach zarobił Daniel Olbrychski. Jak rozpoczął od „Pana Wołodyjowskiego” w ’68, tak trwa na koniu do dziś. aktora zobaczymy zarówno w „1920 Bitwie warszawskiej”, jak i mającej wejść do kin za rok „Bitwie pod Wiedniem”.

dem ocalały Zbyszko, samobójczo powieszony komtur Zygfryd de Lowe oraz w bonusie – last but no least – zwłoki samego Ulryka von Jungingena u stóp króla Jagiełły złożone. W sumie więcej trupów niż w całej sadze „Zmierzch”, wartość intelektualna podobna, fundamenty pod prawicowy beton takoż położone i tylko cieszyć się należy, że w momencie powstawania „Krzyżaków” Mel Gibson miał zaledwie cztery latka. Ciekawostka: chętnie powtarza się legendę, jakoby projektując hełm Dartha Vadera do „Gwiezdnych Wojen”, George Lucas wzorował się na hełmach rycerzy z filmu Forda, natomiast prawie nigdzie nie można trafić na informację, że na potrzeby filmu przewrócono znajdujący się na szczycie grunwaldzkiego wzgórza słup wysokiego napięcia, odcinając na kilka dni mieszkańców Tczewa od elektryczności. Bez żadnej rekompensaty. Ot, polska buceria. Pięć lat po premierze „Krzyżaków” Andrzej Wajda nakręcił film „Popioły”, który do dziś dnia pozostaje chlubnym wyjątkiem w historii polskich superprodukcji. I bynajmniej nie chodzi o to, że „Bogurodzicę” zastąpił „Mazurek Dąbrowskiego”, a żołnierze konali dużo bardziej malowniczo niż rycerze Forda, w jeszcze piękniejszych okolicznościach przyrody. Ani o to, że film cechuje wizja artystyczna dalece wykraczająca nie tylko ponad poziom wcześniejszej adaptacji Sienkiewicza, ale również lwiej części produkcji, które obecnie kojarzymy z przedrostkiem „super”. Nie, rzecz w tym, że Wajda zinterpretował powieść Żeromskiego po swojemu, prowokacyjnie (film wywołał swego czasu żarliwą ogólnonarodową dyskuję), negując tyleż arcypolską, co bezrefleksyjną „bohaterszczyznę”, porywanie się z motyką na słońce. Słowem, adaptacja lektury wyjątkowo wskazana dla nastolatków. W tym samym roku 1965 Jerzy Kawalerowicz nakręcił „Faraona”, dzieło niewątpliwie mogące ówcześnie imponować rozmachem (szczególnie widzom, którzy nie widzieli wcześniejszej o dwa lata „Kleopatry” Mankiewicza), przy tym mające ambicje analizy systemu władzy paralelnego ze współczesnym, co okazało się jednocześnie wadą filmu: śmiertelnie poważnego, pozbawionego choćby krzty humoru powieściowego oryginału, a przez to nie bez słuszności oskarżanego o nadmierne przynudzanie. Niemniej „Faraona” obejrzało blisko 10 mln rodaków, mniej więcej tyle samo, co wspomniane wyżej „Popioły” Wajdy. Superprodukcja Kawalerowicza na dobre rozkręciła modę na ekranizacje. W roku 1968 Wojciech Jerzy Has zrealizował „Lalkę” według Prusa, która tradycyjnie już okazała się hitem frekwencyjnym i podzieliła krytyków na zachwyconych wizualną warstwą filmu oraz rozczarowanych miałkością intelektualną, tudzież „poprawnością” dzieła. Od tej pory rzeczona „poprawność” stanie się stałym elementem polskich superprodukcji, niemal bez wyjątku chwalonych za poszczególne składowe formalne, z aktorstwem na czele. Czymże bowiem byłby dziś nakręcony rok po filmie Hasa za zawrotną wówczas sumę 40 mln zł „Pan Wołodyjowski” Jerzego Hoffmana, gdyby nie fenomenalny Tadeusz Łomnicki w roli tytułowej, Magdalena Zawadzka w roli Baśki, Daniel Olbrychski jako Azja Tuhajbejowicz czy Mieczysław Pawlikowski jako Zagłoba? Zapewne nie tylko wybitna robota speców od castingu przyczyniła się do frekwencyjnego sukcesu filmu (11 mln widzów), ale na pewno miała w tym spory udział. Szczególnie współcześnie, gdy od lat „Pan Wołodyjowski” w corocznym repertuarze telewizji publicznej ustępuje bodaj pod względem częstotliwości wyświetlania tylko „Samym swoim”, trudno byłoby zrozumieć kilkumilionową średnią widzów przy każdej powtórce, gdyby nie przemożna chęć obcowania z kreacjami z prawdziwego zdarzenia. Chociaż kto wie, może to magia dzieła „ku pokrzepieniu serc” wciąż tak silnie działa na wyobraźnię żądnych heroicznych obrazków rodaków, że i do końca świata nie będą mieć dosyć „Wołodyjowskiego”. Filmowcy odkryli w Sienkiewiczu kurę znoszącą złote jaja i tak w 1973 roku powstało realizowane z przerwami przez trzy lata „W pustyni i w puszczy” Władysława Ślesickiego, a rok później Jerzy Hoffman powrócił

Poniżej: “Katyń” A. Wajdy, “Generał Nil” R. Bugajskiego i “1920. Bitwa Warszawska” J. Hoffmana

do „Trylogii”, realizując „Potop”. Ponad 30 mln Polaków poszło zobaczyć, jak dzielny Staś zabija lwa i beduinów, a niewiele mniej, bo niecałe 28 mln znów zapragnęło pokrzepić swe serca, podminowane dodatkowo transformacją Tuhajbejowicza w Kmicica i kontrowersjami wokół urody Małgorzaty Braunek (Dlaczego w tej roli wystąpił Max von Sydow? – pytał

35

FILM

F


Janusz Głowacki). „Potop” zebrał cięgi od krytyków, ale przysmażanie Kmicicowego boku po dziś dzień budzi w rodakach nie mniejsze emocje niż sztywny pal (w) Azji. W 1975 roku Jerzy Antczak postanowił jak najwierniej przenieść na ekran „Noce i dnie” Marii Dąbrowskiej. Właściwie postanowił to już kilka lat wcześniej, ale samo napisanie scenariusza zajęło mu trzy lata, a kolejne dwa pochłonęła realizacja filmu. Opłaciło się. Polacy najwyraźniej chętnie zrobili sobie odpoczynek od martyrologii i tłumnie ruszyli na melodramat w przepięknych dekoracjach. Film zobaczyło ponad 22 mln widzów. W 1980 roku Jerzy Hoffman oficjalnie przyznał, że marzy mu się dokończenie „Trylogii”, a właściwie rozpoczęcie (dziś nazwalibyśmy to prequelem), czyli nakręcenie pierwszej części Sienkiewiczkowskiej biblii – „Ogniem i mieczem”. Niestety/na szczęście (niepotrzebne skreślić) film planowany jako polsko-ukraińska koprodukcja został najpierw pośrednio zablokowany przez Moskwę, by następnie trafić na półkę z polecenia naszych cenzorów. Po ’89 realizacja stała się już co prawda możliwa, jednak wówczas na przeszkodzie stanęły fundusze, a właściwie ich brak. Tym samym na pierwszą polską superprodukcję III RP musieliśmy czekać aż do roku 1999. Pod koniec lat 90. Kredyt Bank podjął bezprecedensową decyzję o udzieleniu kredytu na realizację filmu. Ponadto Jerzy Hoffman mógł skorzystać z pieniędzy lub usług Telewizji Polskiej S.A., Agencji Produkcji Filmowej, Okocimskich Zakładów Piwowarskich S.A., PZU S.A., PLL LOT, Oriflame, a nawet Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. To był zwiastun nowych czasów, nowych technologii i nowych budżetów. Zapomniano jednak najwyraźniej o nowej jakości. Mimo zagranicznych gwiazd w obsadzie (Aleksandr Domogarow, Izabella Scorupco) i zakrojonej na niespotykaną dotąd skalę kampanii medialnej („Dumka na dwa serca” Edyty Górniak i Mietka Szcześniaka była megahitem!), a także aury największej i najkosztowniejszej produkcji w całej historii polskiego kina (budżet w wysokości 23 mln – po denominacji złotego!), film nie spotkał się z uznaniem krytyków, ganiących dłużyzny, wtórność, brak prawdopodobieństwa postaci, klimatu, a przede wszystkim bezcennych walorów aktorskich poprzednich dwóch części „Trylogii” (choć od początku było wiadomo, że przy całym szacunku do niewątpliwie ogromnych talentów, jakimi dysponują Zbigniew Zamachowski i Krzysztof Kowalewski, nigdy nie dorównają w interpretacji postaci Wołodyjowskiego i Zagłoby Łomnickiemu i Pawlikowskiemu). Podobnie efekty specjalne, mimo że przygotowane przez firmę Machine Shop, mającej w portfolio prace m.in. przy „Terminatorze 2” czy „Braveheart: Walecznym sercu”, przyjęto bez entuzjazmu, krytykując za pewną specyficzną przaśność, jakże właściwą dla kinematografii znad Wisły. Publiczność jednak wiedziała swoje – wszak nie pokrzepiała serc od blisko trzech dekad – w efekcie czego w ciągu pierwszych 10 dni od premiery film obejrzało milion widzów. Co więcej, ankieta Demoskopu pokazała, że „Ogniem i mieczem” spodobało się aż 88% Polaków.

Zaledwie pół roku po filmie Hoffmana na ekrany zawitał „Pan Tadeusz” Andrzeja Wajdy. Część krytyków była zachwycona obsadą (szczególnie chwalono Marka Kondrata za rolę Hrabiego, Grażynę Szapołowską za rolę Telimeny i Bo-

w wywiadzie dla „Kina”: Moim zamiarem nie była jakakolwiek polityczna aluzja. Pierwszy raz powiedziałem sobie: „Jestem reżyserem w wolnym kraju, nie mam żadnych obowiązków poza tym, żeby zrobić piękny film, piękny i przez swo-

gusława Lindę za wyśmienitą interpretację księdza Robaka) i tym, jak reżyser poradził sobie z kompletnie niefilmowym, zdawałoby się, trzynastozgłoskowcem, ale część pytała: po co? A nestor polskiej szkoły filmowej odpowiadał

je piękno poruszający”. Film obejrzało ponad 6 mln widzów. Rok 2001 obrodził w superprodukcje. Premierę miały „Przedwiośnie” (20 mln zł budżetu), remake „W pustyni i w puszczy” (17 mln),

36

FILM

F


„Wiedźmin” (18 mln) i „Quo Vadis” (50 mln!). W każdym z tych tytułów na próżno szukać choćby śladów tak dużych pieniędzy (Film nadaje się do pokazywania jako przykład złego montażu i każe się nam uwierzyć, że 20 osób bie-

goniści: Mateusz Damięcki, Adam Fidusiewicz, Paweł Deląg; najlepiej z całej śliczniusiej czwórki wypadł przyzwoicie ucharakteryzowany na Geralta z Rivii, czyli Wiedźmina, Michał Żebrowski).

gających w lewo i prawo to spanikowany tłum – pisał w „Esensji” o „Quo Vadis” Konrad Wągrowski), każdy z nich kulał scenariuszowo, ze szczególnym wskazaniem na dialogi, żaden nie zachwycił aktorsko (nie popisali się prota-

W 2002 roku Wajda powrócił „Zemstą” i teraz już nie jak w przypadku „Pana Tadeusza” część krytyków, ale niemal wszyscy pytali: po co? Konrad Wągrowski: Czego możemy się dowiedzieć z „Zemsty” Andrzeja Wajdy? Tego, że

Janusz Gajos jest wielkim aktorem, Aleksander Fredro wielkim komediopisarzem, a scena pisania listu należy do najzabawniejszych scen w historii polskiego teatru? Ale to wszystko wiedzieliśmy już od dawna i nowa superprodukcja nie była do tego potrzebna. Trudno więc zrozumieć sens nakręcenia tego filmu, choć oczywiście ogląda się go przyjemnie, a aktorzy w większości wykonują dobrą robotę. Jak w przedstawieniu teatralnym. Jako że superprodukcji na przełomie nowego millennium nagromadziło się tyle, co przez ostatnie 40 lat (!), aż się prosiło, by z tej nowej mody ktoś wreszcie zakpił. Tym kimś wydawał się być Juliusz Machulski, który w 2003 wpuścił na ekrany jakże znacząco zatytułowaną „Superprodukcję”. Niestety, film za główny cel obrał sobie krytyków, przemycając ledwie kilka udanych żarcików branżowych (Cześć, Tereska! – krzyczy Janusz Rewiński do Roberta Glińskiego), multum nieudanych, o badziewiastości ekranizacji lektur nawet się nie zająknąwszy. Debiutująca w tym samym roku „Stara baśń. Kiedy słońce było bogiem” (budżet 11 mln zł) dokonała niemożliwego – sprawiła, że wiele osób przychylniej spojrzało na „Wiedźmina”, który zestawiony z filmem Hoffmana jawił się prawie jak lokalny „Władca Pierścieni”. Przy okazji wyszło na jaw, jak media ściśle związane z branżą zaklinają rzeczywistość. Według serwisu www.filmpolski.pl: Dzieło Hoffmana chwalono za sprawny scenariusz i reżyserię, gwiazdorską obsadę, malownicze kostiumy i zrealizowane z rozmachem sceny bitewne. Chwalono gdzie? Może na Zanzibarze. W 2007 roku na ekrany wszedł jeden z najbardziej oczekiwanych i najszerzej dyskutowanych filmów pierwszej dekady XXI wieku. Przed premierą liczono na arcydzieło pokroju „Popiołów”, po premierze dominowały głosy, że „Katyń” Wajdy poprzez swą bezrefleksyjnie konformistyczną treść wpasowuje się prędzej między przykładne, acz z natury rzeczy wtórne ekranizacje lektur w rodzaju „Pana Tadeusza” czy „Zemsty” tegoż twórcy. Podrasować klasykę chciał za to Filip Bajon w swojej wersji „Ślubów panieńskich” (budżet 10 mln zł) sprzed roku. Beata Zatońska, „Zgryźliwi tetrycy”: Filmowe pójście na łatwiznę. Komórki w rękach fredrowskich bohaterów, przebitki na plan filmowy i dialog o prozaku to nie jest uwspółcześnianie komedii sprzed lat. Że można to zrobić twórczo, nie gubiąc humoru (bo z filmu wyparował, niestety), pokazał kilka lat temu w teatrze Grzegorz Jarzyna. I jak tu mieć złudzenia co do wartości artystycznej „1920. Bitwy Warszawskiej” Hoffmana, której premiera ma nastąpić 30 września? Rozwiewa je już sam trailer z rozśpiewaną niczym w jakiejś „Kabaretowej Nocy Sylwestrowej” Nataszą Urbańską, następującą potem rozpierduchą, Olbrychskim-Piłsudskim zaopatrzonym w stosowne slogany („Na wojnie wszystko jest w rękach Boga”) i polską flagą rzuconą w stronę widza (3D!). Ta ostatnia zresztą idealnie obrazuje sytuację odbiorcy rodzimych superprodukcji, który notorycznie obrywa biało-czerwonym sztandarem przez łeb. I chyba nie znajduje w sobie dość heroizmu, by się obronić.

37

FILM

F


Spisek przeciwko Ameryce HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

tekst | jan prociak

foto | chris saunders

Z powodu epatowania obrzydliwością i często drastycznych opisów Palahniuk często jest określany mianem „pisarza szokującego” i stawia się go w jednym rzędzie z Bretem Eastonem Ellisem (to ten gość od „American Psycho”). Sam pisarz odrzuca oskarżenia o nihilizm i nazywa się romantykiem. Taka postawa zbliża go Michela Houellebecqa, który w równie kontrowersyjnej formie szuka wartości w postnowoczesnym świecie. Na ile jest to szczerą deklaracją, a na ile cyniczną grą autora? W końcu ciężko uznać relacje narratora „Podziemnego kręgu” z Marlą Singer czy związek przedstawiony w „Dzienniku” za romantyczne. Warto zwrócić uwagę na ciekawe interakcje Palahniuka z fanami. Prowadzenie przez niego warsztatów literackich na ich oficjalnej stronie „The Cult” to rzadka okazja poznania metod twórczych znanego pisarza. Być może w ten sposób Palahniuk spełnia się społecznie. W końcu zanim stał się znanym twórcą, udzielał się jako wolontariusz w schronisku dla bezdomnych i organizował transport dla nieuleczalnie chorych (dzięki czemu umożliwiał im udział w grupach wsparcia – podobnych do tych, jakie potem przedstawił w swojej debiutanckiej powieści). Dopiero śmierć jednego z bliskich mu podopiecznych zakończyła tą działalność. O życiu prywatnym pisarza wiadomo niewiele. Jeszcze w 2003 roku przyznał się on do orientacji homoseksualnej, której obecnie nie ukrywa.

chuck palahniuk to głos ameryki. ameryki czasów kryzysu. ameryki okresu wtc, huraganu katrina, pierwszego czarnoskórego prezydenta, coraz większej tolerancji dla homoseksualistów i wszelkich odmienności. co wykręconego znajdzie w niej pisarz 15 lat po swoim słynnym debiucie? Ameryka też się sypie... A wydany właśnie na polskim rynku „Pigmej” Chucka Palahniuka to kolejne świadectwo jej rozpadu. Rozpadu, który pisarz konsekwentnie portretuje od czasu debiutanckiego „Podziemnego kręgu” z roku 1996. Dla niektórych ta konsekwencja to zwykłe kopiowanie siebie, w końcu ciężko zaprzeczyć, że książki Amerykanina są pod wieloma względami podobne (struktura, język, narracja). Z drugiej strony ciężko znaleźć drugiego tak charakterystycznego prozaika w ostatnim półwieczu. Choć osobliwość nie zawsze oznacza jakość. Nieśmiertelne pytanie o to, na ile życie twórcy wpływa na jego działa, w przypadku Palahniuka wydaje się wyjątkowo zasadne. Rozwód rodziców, problemy z debiutem i mało satysfakcjonujące życie zawodowe, tragiczna śmierć ojca, który wraz ze swoją partnerką został zastrzelony i spalony w swoim domku letniskowym. Palahniuk na własnej skórze poznał gorszą twarz Ameryki, dlatego ciężko dziwić się, że nie ma on litości dla swojej ojczyzny, punktując wypaczenia konsumpcjonizmu i kpiąc z politycznej poprawności.

Ale wróćmy do „Pigmeja”. O ile działania bohaterów „Podziemnego kręgu” wymierzone były w mieszczański tryb życia, o tyle misja tytułowego bohatera nowej książki Palahniuka jest zdecydowanie większa. Ten trzynastoletni agent totalitarnego państwa ma za zadanie przeprowadzić Operację „Chaos”, której celem jest zniszczenie znienawidzonej Ameryki. Taka fabuła dała pisarzowi możliwość przedstawienia największych wad swojego państwa w karykaturalnej formie. Powieść może być nie do strawienia dla delikatniejszych czytelników. Autor kolejny raz nie bawi się w subtelności w opisach i, jakby to powiedział klasyk, „wchodzi na ostro bez ziewania”. Zresztą trudno spodziewać się czegoś innego po człowieku, który w wywiadzie dla „Guardiana” chwalił się, że w czasie spotkań autorskich ludzie mdleli, gdy czytał fragmenty opowiadania „Flaki”. 18 października ukazać ma się następna powieść Palahniuka – „Potępieni”. Jej zapowiedzi brzmią całkiem smakowicie. Madison, bohaterka książki, po śmierci trafia do piekła, gdzie m.in. na okrągło jest wyświetlany film „Angielski pacjent”(w sumie mogło być gorzej). Mimo słabego przyjęcia i marnych wyników finansowych ekranizacji „Udław się”, jest szansa na kolejne filmy oparte o książki Palahniuka. Według doniesień nad filmową wersją „Opętanych” pracuje Koen Mortier, autor dobrze przyjętych obrazów „Ex Drummer” i „22 maja”. Szczególnie pierwszy z nich budzi nadzieję na udaną ekranizację – w końcu „Ex Drummer” to brutalna i niepoprawna politycznie ekranizacja anarchistycznej w duchu powieści Hermana Brusselmansa. Mówi się również o zainteresowaniu Davida Finchera sfilmowaniem „Dziennika” w formie miniserialu. Biorąc pod uwagę, że książki Palahniuka to niemal gotowe scenariusze, a jego popularność ciągle wzrasta, możemy spodziewać się większej ilości takich projektów. Ciekawe tylko, czy Ameryka gotowa jest na kolejną porcję krytyki? chwalił się, że w czasie spotkań autorskich ludzie mdleli, gdy czytał fragmenty opowiadania „Flaki”

38

książka



HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

tekst | andrzej cała

foto | ethan miller/wireimage

Wspólny album Kanye Westa i Jaya-Z „Watch The Throne” to jedno z hiphopowych wydarzeń roku. Dla panów to nie pierwsza okazja do współpracy, ale pierwsza aż tak szeroka. Jak do niej doszło, co ich dzieli, a co łączy? Jay jest od Westa starszy o osiem lat. Nic dziwnego, że czasem strofuje go jak ojciec, który ma świadomość, jak wielki potencjał drzemie u jego pociechy, a zarazem z jak trudnym charakterem przyszło mu obcować. Niedawno do internetu przeciekły plotki, jakoby Kanye odpyskował swojemu mentorowi i doszło do rękoczynów. A to w przededniu premiery krążka „Watch The Throne”, który sprawił, że Jay-Z na dobre wyprzedził Elvisa Presleya na liście artystów z największą ilością płyt numer jeden na liście Billboardu – odnotowując dwunasty już triumf! Młodszy i przede wszystkim rzadziej wydający albumy West dostąpił tego zaszczytu po raz piąty w swojej karierze. Też nieźle! Zważywszy, że jeszcze niespełna dekadę temu fani hip-hopu i dziennikarze zajmujący się tym jeden jest jak mózg operacji, drugi jak wolny ptak, którego czasem trzeba po prostu pilnować. ale obaj niesamowicie utalentowani

gatunkiem widzieli w nim tylko utalentowanego producenta. Jednego z wielu. Utalentowanego, interesującego, ale nie przejawiającego jeszcze potencjału na miarę „Jezusa współczesnej muzyki”, jak sam się nazwał w połowie ubiegłego dziesięciolecia. Jezus współczesnej muzyki To zdanie doskonale oddaje ewolucję, jaka nastąpiła w umyśle samego Westa, od kiedy został przez Jaya-Z namaszczony na najważniejszego twórcę (oczywiście poza nim samym) wytwórni Roc-A-Fella i przyszłego spadkobiercę tronu króla hip-hopu. Znamienna była wypowiedź Shawna Cartera (tak naprawdę nazywa się blisko 42-letni Jay-Z), w której podkreślił, że od przejścia na rapową emeryturę pod koniec lat 90. w sporym stopniu odwiodło go właśnie „wynalezienie” Kanye i wcielenie go do swojej ekipy. Wielki raper wykazał się nie tylko wyczu-

40

mUZYKA

m


Dobrze dla Colina, że to nie Tatry!

Najnowszym hitem Jaya i Kanye jest utwór „Otis”, wykorzystujący wokalne partie „Try a Little Tenderness” Otisa Reddinga − jednego z najważniejszych twórców muzyki soul w historii. Klip do nagrania wyreżyserował sam Spike Jonze, a spalony na planie Maybach ma zostać wkrótce wystawiony na aukcję charytatywną. Mają gest chłopaki, nie ma co!

ciem artystycznym, ale też biznesowym, bo w pewnym momencie to West przynosił jego wytwórni większe zyski niż jego własne projekty. Co ich połączyło? Miłość do prawdziwego hip-hopu i chęć zarabiania na nim pieniędzy – to na pewno. Otwartość do eksperymentów z ludźmi z przeróżnych muzycznych środowisk – to też. Wydaje się jednak, że ta przyjaźń to w dużej mierze tak często spotykana gra kontrastów, przyciąganie się przeciwieństw. Jay-Z wychodził z pochłoniętych przemocą brudnych murów osiedla Marcy w Nowym Jorku. West z gangsterką nigdy się nie bratał, ale pochodził – tak jak jego mentor – również z rozbitej rodziny. O ile Carter zawsze był pewny siebie, konsekwentnie parł do celu, o tyle Kanye długo walczył z kompleksami. Nie był złotym dzieckiem. Nie był osobą, która przyciągałaby do siebie tłumy, porywała osobowością. Przewrażliwiony na swoim punkcie często odpowiadał na różne przytyki w gburowaty sposób. Do dziś ma zresztą problemy z utrzymaniem nerwów i emocji na wodzy, czego najbardziej ewidentne przykłady dawał podczas gal MTV, gdy wpadał na scenę, robiąc przysłowiowe bydło. Nic dziwnego, że przylgnęła do niego łatka buca. Carter takowej nigdy się nie dorobił, bo zamiast uzewnętrzniać na forum publicznym swoje żale, wolał budować prawdziwe imperium muzyczne. Dżentelmen i buc Kim są dziś? Ludźmi, którzy osiągają ogromne nakłady płyt i są stawiani niemal w równym rzędzie w panteonie ikon hip-hopu. Ba, nie tylko hip-hopu, raczej współczesnej popkultury, której rap stał się integralną częścią. Jay-Z zarabia więcej, bo w przeciwieństwie do Westa nie skupia się tylko na muzyce. To biznesmen pełną gębą, jadający kolację w towarzystwie swojej małżonki Beyoncé i... pary prezydenckiej USA! To doskonale zaprogramowany, niczym w najdroższym szwajcarskim zegarku, mechanizm. Pracoholik, dla którego nie stanowi problemu podróżowanie w ciągu tygodnia na cztery różne kontynenty, aby dopilnować swoich interesów. Z alkoholem nie przesadza. Lubi, ale głównie ten drogi, który popija w klipach i na wystawnych balach, otrzymując w zamian jego skrzynki i sowite przelewy za reklamę. Cygara? Tylko te najlepsze. Ubrania zresztą też. Dla Jaya-Z wszystko musi być w najlepszym guście, ale przy zachowaniu ulicznego sznytu. Gdy ogląda się go w klipie do singla „Otis”, trudno uwierzyć, że ma już od dawna czterdziestkę na karku – wygląda na nastolatka, którego to (to, czyli nagrywanie muzyki i kręcenie odjechanych klipów) wciąż ogromnie bawi. Chociaż od pewnego czasu coraz częściej wspomina, że chciałby się bardziej ustabilizować, a dokładniej: doczekać potomka, któremu mógłby przekazać interes. Kilka dni przed zamknięciem numeru okazało się, że Beyoncé, jego małżonka, jest w ciąży i Jay w końcu zostanie ojcem. Na pewno przekaże dziecku całe swoje doświadczenie, które zaprowadziło go na sam szczyt, i wychowa je z klasą. W końcu – jak wszyscy podkreślają – to przykład prawdziwego dżentelmena, jakże rzadki w tych czasach. Westa dżentelmenem czystej wody nazwać trudno. Nie po tym, jak doprowadził do łez Bogu ducha winną Taylor Swift na ceremonii rozdania nagród MTV, czy dość często niepochlebnie wyrażał się o różnych kobietach, z którymi się spotykał i które z jakiegoś powodu zalazły mu za skórę. Osoba z bliskiego otoczenia Kanye i Jaya-Z, tak opisała różnice dzielące obu gwiazdorów: Jeden jest jak mózg operacji, drugi jak wolny ptak, które-

go czasem trzeba po prostu pilnować. Obaj są niesamowicie utalentowani, pracowici, są przy tym perfekcjonistami. Dla nich muzyka to nie tylko pasja i sposób życia, ale też pewna wizja i cel do realizacji. Nigdy nie spoczną, zanim efekt nagrań nie będzie w pełni zadowalający. Jednak po wyjściu ze studia często trudno im znaleźć punkty wspólne. Jay jest przyziemny, założył rodzinę, pilnuje biznesu. Kanye w tym czasie woli oglądać nowe projekty ubrań, udzielać się na blogu, dawać ujście swojej wrażliwości z jednej strony, a z drugiej przerostowi ego. To niestety często się kłóci i być może właśnie bliskość Jaya-Z pomoże mu pozbyć się kiedyś łatki choleryka, który poza swoim odbiciem w lustrze niewiele więcej widzi. Mocne, ale chyba celne. Ego Westa to jednak zarówno wada, jak i zaleta. Kilka lat temu jego koncerty były zwyczajnym popisem rapowego kunsztu. Teraz dodatkowo to niesamowite show o wręcz epickim rozmachu, co mogliśmy zobaczyć całkiem niedawno na Coke Live Music Festivalu w Krakowie. Zdania co do tego występu były co prawda podzielone, bo nie każdemu pasowały długie wokalne suity Westa, w czasie których posiłkował się zresztą autotune’em, ale widowisko bez dwóch zdań wzbudzało szacunek. Jay-Z też wie, co to znaczy spektakl na poziomie. Dwa lata temu na Open’erze zagrał z żywym bandem, porywając publikę dwugodzinnym przelotem przez swoje największe hity. Ma ich na koncie co niemiara, więc każdorazowo może zmieniać rozpiskę utworów, mieszać w tym kotle, aby widz będący na trzech występach z rzędu ani przez chwilę nie poczuł się zawiedziony, oszukany, zawsze zaspokajał swój głód czymś świeżym i wyjątkowym. Dominacja absolutna Jay-Z i Kanye West 2011 A.D. to temat wdzięczny, bo chyba nigdy wcześniej nie było w danym gatunku takiej dominacji dwóch osób. 50 Cent? A co on teraz robi, co nagrywa, gdzie na dobrą sprawą jest? Lil Wayne? Kandydat poważny, ale ograniczający się jednak bardziej do świata hiphopu i popowego r&b. W dodatku popularność o skali globalnej nie jest jego atutem. Kto więc dalej? Hmm, Nas? Bez żartów! Rozmawiamy o dominacji, a nie czystych umiejętnościach. P. Diddy? On rzeczywiście znaczy sporo, ale bardziej już chyba w branży imprezowo-ubraniowej, aniżeli szeroko pojmowanego muzycznego show-biznesu. Gra należy w tym momencie do Cartera i Westa. I wiele wskazuje, że przy ich płodności artystycznej sytuacja w ciągu kilka następnych lat nie ulegnie zmianie. Na płaszczyźnie producentów hiphopowych Kanye wielkiej konkurencji nie ma. Dobrych, rozpoznawalnych nazwisk jest oczywiście wiele, ale mówimy tutaj o prawdziwym liderze, przywódcy, człowieku odpowiedzialnym za wybitne „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”, w które zainwestował na samym etapie komponowania podobno blisko trzy milionów dolarów! West rozpędził się niczym TGV na trasie z Paryża do Lyonu i nie zamiaru zwalniać. Jay-Z z kolei wciąż udowadnia, że mit o tym, jakoby dobrym raperem można być tylko do pewnego wieku, nie ma racji bytu. Kojarzycie jeszcze taką kreskówkę „Pinky i Mózg”? Ze względu na to wszystko, co wiemy o naszych bohaterach, mogliby spokojnie nagrać płytę pod takim szyldem. Niezależnie od tego, czy okazałaby się przełomem, na pewno nie przeszłaby bez echa. Zresztą tak jak i wszystko, czego dotykają się Jay-Z oraz Kanye West. Dwaj guru współczesnego hip-hopu. Dwaj mistrzowie. Dwie ikony.

film


porwanie

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

sabinek tekst | filip szałasek

foto | materiały promocyjne

nawet jeśli do niej nie doszło, napaść seksualna na hotelową pokojówkę przez dominique’a Strauss-kahna, byłego szefa międzynarodowego funduszu walutowego i poważnego kandydata do fotela prezydenta francji, była niczym modelowa fantazja z pogranicza sado-maso. taka, którą co dzień realizują pewnie tysiące osób w formie role-playingu, tylko bardziej podniecająca, bo niesymulowana... Na całej kuli ziemskiej wielu mężczyzn marzy o Monice Belluci. Popuszczając wodze fantazji, niektórzy z pewnością całują jak najdelikatniej każdy skrawek jej ciała i stosują różne wyrafinowane pieszczoty – wszystko, byle tej upersonifikowanej, ale nadal na wpół boskiej figurze kochanki (a przy okazji także sobie samym) sprawić jak największą przyjemność. Pytanie: jak wielu marzy, by ją brutalnie zgwałcić, zadać jej ból, zeszmacić...? Na początek podążmy za strumieniem myśli Davida Lurie, bohatera słynnej „Hańby” J. M. Coetzeego. Pamięta, jak w dzieciństwie rozmyślał nad słowem „gwałt”, pojawiającym się w doniesieniach prasowych, i usiłował odgadnąć, co ono właściwie znaczy, zastanawiał się, co litera „ł”, zazwyczaj tak łagodna, robi w tym rzeczowniku, który napawa ludzi taką grozą, że nikt nigdy głośno go nie wypowiada. Gwałt, rapt, porwanie. W pewnym albu-

mie w bibliotece była reprodukcja obrazu zatytułowanego „Porwanie Sabinek”: jeźdźcy w kusych rzymskich pancerzach, kobiety spowite przeźroczystymi woalami wymachują rękami i zawodzą. Co to całe upozowanie miało wspólnego z samym gwałtem...? Gwałt i opresja są niewątpliwie częścią ludzkiego doświadczenia. Za sprawą dzieł sztuki możliwe jest wyrażenie związanych z nimi przeżyć, a więc także sprowadzenie seksualnej traumy do poziomu aktu mowy, konwencji, gry. Jednakże próby eksploracji imaginarium „złej erotyki” spełzają zwykle na niczym. Nawet w środowiskach akademickich, które z urzędu powinny być wyzute ze zbulwersowania, trudno o swobodną rozmowę o perwersjach bohaterów literackich, a co dopiero o empatyczną refleksję zdolną rozproszyć mroki zalegające nad erotycznym wariantem

42

kultura

k


relacji kata i ofiary. Zazwyczaj refleksja zatrzymuje się na etapie bezpiecznych mieszczańskich toposów, takich jak zdrada małżeńska lub zakazany romans. Paradoksalnie jeszcze mniej można spodziewać się po internecie. Stereotypowy internauta traktuje fascynację mrocznymi stronami ludzkiej natury jako marginalną prowokację, element sprzeczny z upragnionym wizerunkiem nowoczesnego, błyskotliwego i pogodnego konsumenta popkultury. Nie da się zainteresowania złem obronić jako tematu wypowiedzi ani elementu wizerunku, nawet jeśli jest ono tylko elementem estetyki, nieważne skąd pochodzącym: z atawistycznych płciowych odruchów czy marketingowych zapleczy. Tymczasem motywy seksualnej opresji stanowią stałą awangardę tego, co w kulturze popularnej najważniejsze. Zacznijmy od skali mikro – to one zadecydowały o wyłonieniu się z modnej i grupującej bardzo młodych twórców muzyki witch-house’owej wąskiej odnóżki nazywanej rape house’em, perwersyjnego i brutalnego zastępstwa dla emo. Agresywna, samcza witalność przenikająca EP-ki †‡† – głównego reprezentanta nurtu – pobudza pamięć do wyłaniania dziesiątków cytatów z popkultury, wcześniej pomijanych lub klasyfikowanych jako płytkie epatowanie przemocą. Słuchając trochę się broniłem, ale ostatecznie musiałem uznać mroczną motywację, aktywność, dynamizm, przypływ adrenaliny i testosteronu. Pracowało mi się przy tej płycie świetnie: drapieżnie, imperialistycznie, patriarchalnie. A jednocześnie trochę naiwnie, tak że fragment dialogu z „11 minut” Coelho sam się nasunął: – Czego dokładnie chcesz? – Dobrze wiesz. Bólu, cierpienia i rozkoszy. Nie poprzestawajmy na tym. W „Dziejach grzechu” Stefana Żeromskiego, prawdopodobnie najbardziej erotycznej powieści polskiej, wśród wielu „momentów” znalazła się scena zbiorowego gwałtu na życzenie bohaterki. Włodzimierz Odojewski w „Wyspie ocalenia” i Gustaw Herling-Grudziński w „Innym świecie” również poruszają ten temat, w brudnej, animistycznej wersji, która gwałt osadza w realiach pościgu, osaczenia i ostatecznie reifikacji – uprzedmiotowienia ofiary. Można kontynuować spoglądając za granicę kraju. Dylogia „Domino” autorstwa Cyrian Amberlake, „Niewolnica Lidiru” Aran Ashe, książki de Sade’a i Pauline Reage. Im dalej od półki z klasyką, tym dziwniej – „Spa pod czerwoną latarnią” Katarzyny Kropki to „studium stawania się suką” zaaprobowane przez użytkowników forów BDSM niemalże jako podręcznik. Jest też odwrotna strona medalu: często inspirująca muzyków „Wenus w futrze” Leopolda von Sacher Masocha, w której autor przyznaje, że znajduje szczególną przyjemność w tyranii i okrucieństwie pięknej kobiety. Ledwo zacząłem. Tak naprawdę można by zorganizować potężną bibliotekę, której połowę uformowałyby dzieła uchodzące za literaturę wysoką. Dla statystycznego czytelnika „momenty”, mimo/dlatego że angażują przemoc, będą najatrakcyjniejszą partią lektury. Film „Nieodwracalne” Gaspara Noé, osławiony przez wzgląd na szczególnie brutalną scenę gwałtu analnego, przedstawia miasto zaczerpnięte właśnie ze statystyki: pełne piwnic, przejść podziemnych i penthouse’ów wieżowców, odpowiednio: miejsc podziemnych i plugawych, oraz miejsc wywyższonych luksusem

i ekskluzywnością, połączonych swoim drugim, podskórnym przeznaczeniem – zaspokajania drapieżnych poruszeń wnętrza, często konkretnie: męskiego. Wszystko jest w miastach podłożem gry w przemoc, a przecież po to miasta wymyślono, by przemoc wyrugować. Noé wpuszcza do tego mrocznego labiryntu Monikę Belucci i jest to wybór znaczący – sugeruje, że bezduszne powiedzonko „sama się o to prosiła” zawiera ziarnko prawdy, które kiełkuje na gruncie okazji. Same kobiety czasem go używają, kiedy chcą podkreślić, że tak naprawdę ofiarą seksualnej przemocy nie bywa nigdy porządna, skromna dziewczyna, tylko skryta kurwa. Taka „siostrobójcza” postawa ujawnia się od „Maleny” Giuseppe Tornatore (znów Afrodyta-Belucci!), przez „Gwałt. Opowieść miłosną” J. C. Oates, aż po (sic!) „Chłopów” Władysława Reymonta. Ten rodzaj estetyzowania gwałtu operuje postacią everywoman – typem ofiary reprezentatywnym, choć rzadko spotykanym w rzeczywistości pozaekranowej.

tyczna agresja i ubezwłasnowolnienie funkcjonują więc u Shainberga jako ukryte pokłady duszy, których wydobycie, zwierzenie komuś, scedowanie na kogoś, jest obowiązkiem człowieka dążącego do egzystencjalnej satysfakcji, a może stać się nawet kanwą romantycznego związku. Jak na razie usłyszeliśmy dwa głosy na temat erotycznej opresji. Będzie jeszcze trzeci, a przecież już teraz wiemy, że nie zbliżamy się do ich wyczerpania. Kiedy debata na temat seksualnej krzywdy zdążyła zmienić się w katalog w formie garderoby kostiumów? Rozmazany makijaż, electroclashowy outfit, oczko w czarnej pończosze, pijaństwo i ćpanie eksponują niezborne wnętrze mrocznej urbanlolity, chwiejnie wspartej na tajemniczej skazie, która przyciąga. Ból samotności prześladującej zaułki molocha decyduje o jej atrakcyjności. Często pojawiające się w witch-house’owych i hip-hopowych kawałkach, nawet jako imitacja beatu, odgłosy strzałów czy w ogóle obsługiwania broni umieszczane bywają w sąsiedz-

rapex to wynalezione w 2005 roku przez Sonette ehlers z RPA urządzenie mające chronić kobiety przed gwałtem dopochwowym. jest ono noszone w pochwie niczym tampon i najeżone haczykami, które chwytają penisa podczas próby penetracji. z członka niedoszłego gwałciciela może być usunięte tylko chirurgicznie.

W „Sekretarce” Shainberga zależności pomiędzy ofiarą a katem przedstawiają się diametralnie różnie. Oba określenia ról powinno się zresztą umieścić w cudzysłowie. Molestowanie przez szefa prowadzi bowiem bohaterkę najpierw ku równowadze psychicznej, a później do odkrycia własnej tożsamości seksualnej. Opresja wciąga ją bez reszty, podczas gdy – niespodzianka – seks po bożemu z przyszłym narzeczonym przypomina stereotypową scenę gwałtu: bezradne przyjęcie mężczyzny z odwróconą twarzą i założonymi rękami. Kiedy sam „oprawca” zaczyna wycofywać się z coraz wymyślniejszych zabaw w naruszanie intymnej strefy, „ofiara” naprasza się, mówiąc: Chcę cię poznać. Ero-

twie bezcielesnych damskich wokali, wyrażając udręczoną ekstazę upadłego anioła. Pistolety są rekwizytem złych dziewczynek, lalek, a nie kobiet czy wampów, więc i broń jest zabawką. One nienawidzą mężczyzn i mierzą do nich, ale kiedy pociągają za spust rewolwer okazuje się być zapalniczką i jest to zmyłka tak urocza, że znów narażają się na nachalny podryw, a każdy sprzeciw ohydni faceci zbywają śmiechem. Na taką postać charakteryzowano już nawet „Alicję” Lewisa Carrolla. Skrzywdzona dziewczynka to femme fatale czasów po „Lolicie”, czasów zahipnotyzowanych eklektyzmem zdolnym połączyć w jednym ciele dziwkę i geniusza (Mata Hari, Sugar z powieści Michela Fabera i wiele in-

43

kultura

k


motywy seksualnej opresji zadecydowały o wyłonieniu się z modnej muzyki witch-house’owej wąskiej odnóżki nazywanej rape house’em

nych), damę i sukę, po to by stworzyć seksualnego Frankensteina – postać złożoną, by cierpieć. Przez to zróżnicowanie lubię myśleć o popkulturze jako o symulatorze. Dzięki jej niepohamowanemu brakowi politowania dla intymnego charakteru traumatycznych przeżyć możemy do pewnego stopnia doświadczyć wszystkiego, określić się przynajmniej na niby. Jeśli zabawa w policjantów i złodziei wyrabia w dziecku zbawienną wrażliwość na symetrię, to seksualna przemoc, przeobrażona przez popkulturę w estetykę, pozwala odbiorcom sztuki masowej wyćwiczyć reakcję na gwałt inną niż ta najbardziej rozpowszechniona – obojętność usprawiedliwioną niewygodną naturą samego przeżycia. Masowo pożądamy odpowiedzi na niektóre sytuacje i zwracamy się do popkultury jako do lokacji, w której przećwiczyć można każdy scenariusz w bezpiecznej mechanice snu. Pozwoliła już swoim odbiorcom na zabawę w seryjnych morderców i piratów drogowych. Konsekwentnie aspiruje więc także do uprzystępnienia im pierwotnych ról mężczyzny-atakującego i kobiety-ofiary. To fantazja, którą John Fowles opisał w Magu jako „tęsknotę za wymarłym typem kobiety Lawrence’a, pod każdym względem stojącej niżej od mężczyzny, obdarzonej jedynie siłą kobiecej tajemniczości i urody; błyszczący, męski samiec i mroczna, omdlewająca samica”. Jeśli coś wciąż w kulturze rezonuje, zataczając coraz węższe i bliższe dosłowności kręgi, to nie tylko dlatego, że masy znudziły się jedną ohydą i domagają się nowej, jeszcze bardziej obsce-

nicznej. W ostatnich czasach wielu artystów porzuciło epatowanie grozą gwałtu, podejmując się zamiast tego jak najwierniejszego przekładu seksualnej opresji na język kultury popularnej. Zaproponowali tym samym grę polegającą na przeobrażaniu jednego z najbardziej traumatycznych doświadczeń w estetykę. Grę, w której nie chodzi o fałszujące rzeczywistość oswajanie, lecz o wymuszenie wolnej od uprzedzeń socjokulturowej debaty na temat skrytych pragnień współczesnego człowieka. Najlepszym dowodem, że dobrze im idzie jest to, że można już pisząc o gwałcie, urągać gustowi czytelnika (vide: „Gwałt” Joanny Chmielowskiej). Nikt już nie zatrzyma się na samym temacie, tak jak „Dzieci z dworca Zoo” wydałyby się w 2011 roku książką zwyczajnie słabą – coraz większą rolę odgrywa sprawna retoryka, prowadzenie narracji na kilku prześwietlających się nawzajem planach i stanowczość, bo tragedia nie może się na naszych oczach rozmyć. Gwałt ma być brutalny i wulgarny, musi sponiewierać odbiorców na równi z bohaterami, ale zapewnić także pełnowartościowe przeżycie estetyczne. Obecność przemocy seksualnej w sztuce niewerystycznej, przekucie samego aktu opresji w fantazję lub artystyczną konwencję, nie jest równoznaczne z zacieraniem problemu. Tak jak gry komputerowe spopularyzowały przeróżne zabawy z bronią, nie rozpętując wbrew prognozom bigotów fali morderstw, reszta gałęzi kultury popularnej grawituje ku ogarnięciu coraz to boleśniejszych doświadczeń nie po to, by rozdrapy-

wać rany ich ofiar, ale by uprzedzać i tłumaczyć pragnienia. Rozliczenie się z socjokulturowymi tabu jest wyzwaniem, które pochłania twórców na długi czas – kilka fal musi się wyczerpać, aby któraś zaowocowała dziełem ujmującym problem w sposób wyczerpujący, zdolny zająć wobec odbiorców pozycję niepodważalnie, czasem boleśnie i deprecjonująco, dominującą. Książka, film, komiks – metagwałt może wyrazić się w różnych formach. Wszyscy się o niego prosimy. Na zdj.: “Nieodwracalne” (str. 42), “Cisza” (str. 43) i ”Sekretarka” (obok)



HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

nieważne  ? tekst | Jacek sobczyński

foto | materiały promocyjne

Kula wystrzelona przez Kurta Cobaina we własną głowę przerwała życie nie tylko jednego z najważniejszych artystów lat 90., ale i rozwój grunge’u, nurtu głośnego, choć – patrząc po latach – efemerycznego. grunge pozostawił po sobie jeden szalenie ważny album, zatytułowany, nomen omen, „nieważne”. „Nevermind” Nirvany na sklepowe półki trafił dokładnie dwie dekady temu. Celebrując jubileusz płyty, wypada zapytać, czy Nirvana cieszy się dziś zasłużoną estymą wśród polskiego słuchacza. Rzecz z pozoru wydaje się oczywista; jak to, przecież mówimy o zespole, na której miliony nauczyły się słuchać rocka! Owszem, należy jednak wspomnieć o deprecjonowaniu pozycji amerykańskiego tria przez nazbyt stereotypowe przyczepianie mu łatki kapeli dla pryszczatych studentów, łojących tani browar w ciasnym pokoju akademika. O infantylizacji „Nevermind”, przeszczepionej na nieskończoną ilość koszulek z pływającym bobasem, bardzo często produkowanych w rozmiarach akuratnych dla nastoletnich dziewczynek. Czy wreszcie o zniekształceniu postaci Kurta Cobaina poprzez utrwalenie jego wizerunku jako poległego na ołtarzu sztuki świętego męczennika rock’n’rolla. W masowej wyobraźni Cobain funkcjonuje jako postać z limitowanej serii trampek lub upadły, czarny anioł w podartych dżinsach, jakby żywcem wyjęty z upiornego komiksu „Godspeed” Barnaby’ego Legga i Jima McCarthy’ego, na 96 stronach wizualizującego najbardziej koszmarne archetypy zniszczonej życiem gwiazdy rocka, podane w formie literackiej kaszki z mlekiem. I Cobain, i „Nevermind” nie zasługują na taki odbiór. Te działania znajdują jednak odbicie w rzeczywistej wartości krążka. „Nevermind” to ostatni album obarczony olbrzymim bagażem światopoglądowowizerunkowym, który tak mocno wpłynął na postawy milionów fanów na całym świecie. Co prawda kwintesencja grunge’owego stylu bycia w niszowych środowiskach miała się dobrze mniej więcej od połowy lat 80., jednak to właśnie sukces „Ne-

46

muzyka

m


vermind” ukonstytuował w pierwszej połowie lat 90. kontestacyjny styl młodych fanów muzyki. Po okresie dominacji mody na jurne załogi kudłatych glam-metalowców pokroju Guns N’Roses czy Mötley Crüe, młodzi pozornie odwrócili się od lansujących popowe gwiazdy MTV, zasłuchując się w głosie rozczarowanego życiem Cobaina. Pozornie, ponieważ to właśnie znakomicie czująca ówczesną koniunkturę MTV z miejsca wykreowała Cobaina na nowy głos pokolenia.

1990 z miejsca podpisali kontrakt z szerzej nieznanym triem. Płytę Nirvana nagrywała w Kalifornii – jak sami muzycy wspominali, chwilowe przeniesienie się z brudnego Seattle w świat palm, słońca i kaset Fleetwood Mac było dla nich dziwnym przeżyciem. I nawet ich koledzy po fachu przyznają, że w tym trudnym dla zespołu okresie (zresztą czy kariera Nirvany nie składa się z samych trudnych okresów?) Kurt Cobain, Krist Novoselic i Dave Grohl wspięli się na

okładka „Nevermind”, którą w ramach przygotowań do 20-lecia albumu fan page nirvany uczynił swym zdjęciem profilowym, została zablokowana przez facebook, zgodnie z regulaminem serwisu zabraniającym eksponowania nagości.

Była zatem „Nevermind” tubą dla wylęgającej się na krawężnikach ulic niczym grzyby po deszczu generacji slackerów, którym spójny wizerunek nowych idoli jasno określił też niepisany kanon stylu ubierania się na najbliższe lata. Jasne, trafiały się po „Nevermind” albumy równie ważne, ba, nierzadko lepsze. Ale trudno mówić o jakimkolwiek poczuciu generacyjnej wspólnoty dokonanym za sprawą „OK Computer” Radiohead czy „(What’s The Story) Morning Glory” Oasis. Jeszcze gorzej sprawa miała się z hip-hopem, którego elektorat od zawsze cechował się eklektyzmem, pozwalającym na równoczesne hołdowanie miejskiej poezji A Tribe Called Quest i sybaryckich pochrząkiwań Snoop Dogga. Tylko grunge miał swoich niekwestionowanych królów i dziesiątki wasali-satelitów... Kogo obchodzi, że Nirvana dawała czadu i pisała piskliwe refreny? Kurwa, dajcie mi pięć minut i układ palców do trzech akordów, a skomponuję wam coś, co zadziwi świat – ironizował w znakomitej biografii Nirvany „Prawdziwa historia” brytyjski dziennikarz Everett True, dodając zaraz, że oryginalność kompozycji Kurta Cobaina brała się z szerokiej jak na grunge’owe środowisko gamy zainteresowań młodego muzyka. Cobaina nie interesowało małpowanie łojenia ukochanych przez niego Melvinsów; czerpał sporo choćby z kameralnych nagrań Daniela Johnstona czy nadwrażliwych tekstów Jada Faira z post-punkowego Half Japanese. A jednak True wspomina, że ledwie rok przed nagraniem „Nevermind” Cobain był w tak złym stanie psychicznym, że tak naprawdę było mu wszystko jedno, w którą stronę pójdzie dalej jego kariera. Co więcej, rozważał nawet podpisanie kontraktu z wielką wytwórnią, zmianę nazwy zespołu i przejście na jasną, komercyjną stronę mocy. Ale nieoszlifowany diament przejęła wytwórnia Geffen, której wysłannicy po fantastycznie przyjętym koncercie Nirvany w Seattle w grudniu

W 20. rocznicę ikoniczne “Nevermind” ukaże się w wersjach na bogato

wyżyny songwritingu. To, co usłyszałem, oszołomiło mnie – ekscytował się producent krążka, Butch Vig. – Kurt zajrzał w głąb swej duszy i stworzył poruszający obraz pustki, wyczerpania i paranoi. Krytycy padli na kolana przed skąpanym w ostrej estetyce grunge’u popowym potencjałem „Nevermind”. To nic, że uważniejsi dostrzegli nazbyt duże podobieństwo „Smells Like Teen Spirit” do „More Than A Feeling” grupy Boston, a „Come As You Are” do „Eighties” Killing Joke. Umizgi mainstreamu do gitarowego undergroundu miały miejsce już wcześniej, przy okazji premier płyt „Nothing’s Shocking” Jane’s Addiction i „Goo” Sonic Youth. Ale dopiero przebojowość „Nevermind” faktycznie ruszyła miliony i solidnie przewartościowała listę ówczesnych idoli. Gigantyczny sukces Nirvany nie pociągnął za sobą rzeszy zdolnych epigonów. Co prawda na fali szału wokół zespołu ogromną popularność zyskały inne kapele – Pearl Jam i Smashing Pumpkins – ale ich muzycy przyznają, że nie mieli specjalnie wiele wspólnego z tym, co grał Cobain. Do estetyki Nirvany nawiązywała twórczość takich grup jak Bush czy Silverchair, ale obie debiutowały już w czasach, gdy grunge z konieczności pukał do drzwi rockowego muzeum. Tymczasem wizerunek Cobaina jako rockowego Chrystusa przyjął się niespodziewanie wśród najmłodszej części słuchaczy, przez co Nirvana przez lata funkcjonowała (i dalej funkcjonuje) jako zespół, od którego „się zaczyna”. Paradoksalnie, byli oni tymi, na których coś się skończyło. Nie tak dawno temu jeden z rodzimych portali plotkarskich opublikował galerię zdjęć z rozdania nagród MTV. Wśród komentarzy pojawiło się życzenie, aby na jednej z podobnych gal pojawił się wreszcie ktoś pokroju Kurta Cobaina. Abstrahując od faktu, że niechlujny lider Nirvany mógłby być odebrany przez establishment jak cuchnący włóczęga w autobusie – oto Cobain, jedna z najbardziej niestabilnych psychicznie postaci rockowego światka ostatnich dwóch dekad, spełnia obecnie zapotrzebowanie na normalność. A jego płytowe opus magnum jest dla młodych słuchaczy wzorcem z Sèvres przy zapoznawaniu się z tajemniczym światem muzyki gitarowej. Może i tu działa magia nierzadko wyśmiewanej prostoty tego krążka? W końcu Picasso też uczył się malarstwa na rysunkach zwykłego konia.


Przełęcz NA Krańcu tekst | mateusz jędras

foto | Materiały promocyjne

Każde przywiązane do swoich korzeni społeczeństwo prędzej czy później chce udowodnić, że powstało na podstawie sprawdzających się w każdej sytuacji, uniwersalnych zasad i wartości. Amerykanie twierdzą, że nie jest ważne, czy strzelamy do Indian, złodziei czy zabójczych robaków z drugiego końca galaktyki. honor, rewolwer i fasola w puszce sprawdzają się w każdej sytuacji. Życie na granicy prawa nie jest łatwe. Powie wam to każdy, kto choć raz zobaczył swoją podobiznę przybitą do słupa i opatrzoną wymownym napisem „WANTED”. Prywatna armia przemysłowców, inni samotni jeźdźcy, ludzie szeryfa, żądni krwi autochtoni – nieważne kto nas ściga; ważne, żeby nie dać się złapać. Jak się okazuje, równie nieistotne jest też w jakich okolicznościach uciekamy i dokąd. Uciekać można wszędzie tam, gdzie cywilizacja białego (zasadniczo) człowieka odkrywa nowe terytoria do zasiedlenia i zaprowadzenia wolnego rynku. Przełęcz na zachód od Missisipi, księżyc Jowisza, zupełnie nowy system gwiezdny – serio, whatever works. Konie można zastąpić statkami kosmicznymi, a epidemię ospy rojem Obcych pod batutą Ridleya Scotta. Właśnie seria „Obcy” była jedną z pierwszych dużych produkcji przemycających westernowe schematy fabularne do przemysłu filmów science fiction. Wielka korporacja, podstawiona w naszym schemacie pod zachłannego przedsiębiorcę, obok prowadzenia biznesu wydobywczego zajmuje się także branżą zbrojeniową. Stąd ich zainteresowanie biologicznym potencjałem Obcych i ewentualnymi korzyściami, jakie z niego płyną, oraz potrzeba przeprowadzania nowy dziki zachód zna instytucję saloonu i wszystko, co z nią związane. KURWY, WINO i pianino − niektóre rozrywki się nie starzeją

badań nad tą niebezpieczną formą życia za wszelką cenę, co stawiało bezpieczeństwo załóg kolejnych statków wysyłanych na granice zasięgu cywilizacji ludzkiej w dość niezręcznej sytuacji. Te granice to kolejna aktualizacja Dzikiego Zachodu – zamiast zachodniego brzegu Missisipi, poza który zapuszczali się pionierzy z zamiarem zasiedlania, mamy krańce Układu Słonecznego, a funkcję budowania miast na ziemiach Indian w XXI wieku i później spełnia terraforming, czyli kolonizowanie planet przez próby przystosowania warunków na nich panujących do życia ziemskiego. Nowy Dziki Zachód zna instytucję saloonu i wszystko, co z nią związane. Kurwy, wino i pianino – niektóre rozrywki się nie starzeją. Nawet po sześciuset latach, bo tyle mniej więcej trwa różnica między starym a nowym Zachodem w świecie, w którym rozgrywa się akcja serialu „Firefly” Jossa Whedona (odpowiedzialnego m.in. za „Buffy”, trzeciego „Obcego” i nadchodzący przebój kinowy, „Avengers”). Whedon bardzo dosłownie wziął słowo „western” w nazwie gatunku „kosmiczny western” i mimo roku 2517 w jego produkcji możemy oglądać bohaterów biegających z rewolwerami, noszących kapelusze czy zaganiających krowy na rozmaitych terraformizowanych planetach. Oczywiście reszta technologii nio-

48

FILM

F


sącej cywilizację (statki kosmiczne, bazy orbitalne) wygląda już zgodnie z biegiem czasu. Jak w każdej westernowej opowieści jest też miesce dla „czynnika obcego” – są zombie latający na opuszczonych promach. Najważniejsze w „Firefly” to drużyna głównych bohaterów: rewolwerowiec ciągnący za sobą traumatyczną przeszłość luźno związaną z wojną domową, mięśniak, kobieta z pistoletem, urocza prostytutka, znający się na broni palnej pastor czy dziewczyna-mechanik pokładowy – jeśli szukacie typologii postaci westernowych poza klasycznym westernem, dalej już nie musicie. Kapitan Mal Reynolds, owiewający swoją przeszłość sporą dozą tajemnicy, omijający obszary bezpośredniego wpływu rządowej jurysdykcji, opierający się wpływom powracającej co kilka odcinków uwodzicielki w opałach z własnym interesem (w tej roli jakże adekwatna Christina Hendricks), weteran walk ludzi z innymi ludźmi o niepodległość (w zaktualizowanej wojnie Północ-Południe), gdyby nie detale zaaranżowane przez Whedona, byłby chodzącym stereotypem. Podobnie jak cała wesoła załoga statku Serenity. Wojna domowa jako tło dla przeszłości i teraźniejszości kluczowych postaci prowadzi nas wprost do uniwersum „Starcrafta”, kultowej w pewnych kręgach (sport narodowy w Korei Południowej) komputerowej strategii czasu rzeczywistego. Tam też chodzi o surowce, Obcych i kobiety. Pierwsze się wydobywa, drugim zsyła pociski na głowy, a z trzecimi relacje są jak zwykle najbardziej skomplikowane. „Starcraft” ma zarówno swojego Kapitana Reynoldsa, w osobie protagonisty serii, Jima Raynora, jak i swoją Ellen Ripley z „Obcego”, tu ucieleśnioną w postaci Sary Kerrigan. Raynor to dowódca, strzelec i weteran; Sarah z kolei kończy pochłonięta przez rój istot zwanych zergami, czyli starcraftowy ekwiwalent Obcych, a jej los zależy w dużej mierze od Jima. Nie byłoby jednak ze „Starcrafta” prawdziwego space westernu, gdyby nie otoczka: kantyna w stylu „Gwiezdnych Wojen”, etos rewolwerowca, akordy banjo. Tak, „Gwiezdne Wojny” też. Łowca nagród Boba Fett? Western. Rezolutny szmugler Han Solo? Western. Kantyny? Western. Zainteresowani etosem łowcy nagród mogą wycelować torrenty

w kierunku znanego serialu anime, „Cowboy Bebop”, który eksploruje temat do samego dna, podobnie jak inna japońska produkcja, „Trigun”, oferująca intrygująco przerysowane podejście do zagadnienia nagrody za głowę. Nie samym strzelaniem żyje jednak badacz kultury kowbojskiej. Aksjologia Zachodu rozwijała się skokowo w klasycznych westernach, co dotarło i do kosmicznych odmian. Po pierwsze, tolerancja. Goszczący na ekranach naszych kin film „Kowboje i obcy”, choć nie jest space westernem sensu stricto, a raczej westernem sci-fi (czyli fantastyka dzieje się na tradycyjnym Zachodzie), proponuje rozczulający obrazek połączenia sił białych i czerwonoskórych przeciwko wspólnemu zagrożeniu: inwazji Obcych. Lekcja dla polityków: wystarczą lasery i potwory, żeby rasowe uprzedzenia zostały w domu. Po drugie, równouprawnienie. Z czasem kobiety zaczęły się pojawiać na ekranie jako postaci mające aktywny wpływ na przebieg akcji. Anonimowe kurtyzany czy upchnięte za ścianą kuchennej pary i bandaży do opatrzania ran chodzące trofea, to już od dawna przeszłość. Dziś każdy może strzelać, a niektóre panie robią to najlepiej jak się da, po prostu bezbłędnie. Nurt feministyczny nie obyłby się nie tylko bez skupiającej na sobie fabułę kilku sporych produkcji Sigourney Weaver w roli Ripley, ale i bez scenariuszy Jossa Whedona – ciężko o płynniejsze traktowanie obu płci niż to, jaką rolę spełniają kobiety w „Firefly”. Można pozbyć się uprzedzeń rasowych, można rozmazać różnice płciowe – rudymentarny kapitalizm w postaci kopalni złota i ciągłego rozwoju terytorialnego pozostanie nietknięty. Pogranicze zawsze musi stanąć w ogniu, nawet jeśli będzie to ogień z działa protonowego wielkości Ursynowa.


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

odcinek 12: Michel Houellebecq tekst | Filip Szałasek

foto | tin boy studio

skandale wokół Houellebecqa ostatnio ucichły. „Mapę i terytorium”, która ukaże się w październiku nakładem W.A.B., oskarżono tylko o plagiat: ściągnięcie z Wikipedii opisu miasta Beauvais i muchy domowej. to Podobno najdojrzalsza powieść autora. Przed polską premierą wyjaśnijmy sobie parę niedomówień, które narosły wokół jego twórczości. Fragmenty recenzji prasowych zamieszczane na skrzydełkach okładki są feerią ogólników skierowaną do ludzi kupujących książki w pośpiechu, na podstawie skrótowych rekomendacji przeczytanych w opiniotwórczych tygodnikach. W przypadku Houellebecqa strzępki wydawniczej propagandy wydają się bardzo trafne. Faktycznie jest w jego książkach sporo seksu (nie najwięcej), wielu ludzi i ugrupowań zostaje obrażonych (nie najszersze spektrum), a demokratyczne społeczeństwa (nie wszystkie jednak) sprowadza się do roli wielkiej brandingowej machinacji. Wszystko to składa się na chwytliwy, ale trochę jednak przekłamany stereotyp bezlitosnego komentatora współczesności. Proponuję na początek zastanowić się nad wytryskiem spermy, jaki następuje w momencie męskiego orgazmu. Uważny czytelnik zaobserwuje zapewne, że jakość ejakulacji bohaterów Houellebecqa znacząco się zmienia zależnie od stanu organu tak odległego od jąder jak serce. Aby spuścić kilka marnych kropel, protagoniści wyciskają z siebie siódme poty w objęciach egzotycznych kurewek, podczas gdy nawet szybki numerek z kobietą, wobec której żywią realne uczucia, zapewnia obfity, satysfakcjonujący orgazm. Tak dzieje się praktycznie w każdej książce Francuza. Dość romantyczny szczegół, jak na autora okrzykniętego wieszczem czasu wypranego z miłości, straconego dla sentymentów. Przejdźmy dalej. Stereotypowy czytelnik „Cząstek elementarnych” (intelektualista wierny wyższym wartościom dopóty, dopóki są odtrącane przez odrażająco prowokacyjnych gimnazjalistów) nie mógł zauważyć, że ciężar emocji i gibkość wyrażającego je języka są podejrzanie zbliżone do tych z „Samotności w sieci”. Janusz Wiśniewski musiał wynieść dobrą naukę egzaltacji z czarno-białych postaci Houellebecqa – genialnego fizyka, który seksu wcale nie uprawia, i jego brata – miernoty, który seks uprawiać bardzo by chciał i nawet mu się to udaje, dopóki jego kochanka nie ginie z przepieprzenia w klubie swingersów. O wiele mniej monotonne portrety otrzymują bohaterowie Houellebecqa w jego debiutanckim „Poszerzeniu pola walki” – najkrótszej, najtreściwszej i najbardziej „kafkowskiej” powieści, która jest wersją demo „Cząstek”, szkicem wolnym od upodobania do skrajności i histeryzującego pesymizmu. Najwięcej w niej delikatnego smutku podszywającego milenarystyczne lęki lat dwutysięcznych – smutku stroboskopu i jarzeniówki, barwiących prosektoryjnym światłem jałowe wieczory na dyskotece lub w biurze, cze-

aby spuścić kilka marnych kropel, protagoniści wyciskają z siebie siódme poty w objęciach egzotycznych kurewek, podczas gdy nawet szybki numerek z kobietą, wobec której żywią realne uczucia, zapewnia obfity orgazm

kanie na jakiekolwiek wydarzenie. Brud i bezpłodność przywodzą chwilami na myśl bazgroły Sławomira Shutego, ale jest w tej powiastce uniwersalne, kosmpolityczne rozgoryczenie. Trudno uwierzyć w orgiastyczne przygody wielu bohaterów Houellebecqa, lecz „Poszerzenie”, operujące właściwie identyczną konfiguracją postaci i zdarzeń co „Cząstki”, wydaje się niemal autobiograficzne. Dzięki temu niesprawiedliwość przenikająca współczesne romanse, których sieć określana jest tu, jak i w późniejszych utworach, mianem „rynku seksualnego”, może zaboleć nawet stojących po zwycięskiej stronie barykady. Powszechnie pomija się poboczne gatunki obecne w prozie Michela. Spójrzmy choćby na moją ulubioną – „Możliwość wyspy”. Nie zetknąłem się jak dotychczas z jakże oczywistym rozpoznaniem w przygodach Daniela1 paraleli z twórczością Kurta Vonneguta, a konkretnie z „Kocią kołyską” i „Galapagos”. Houellebecq, opisując wyspę opanowaną przez groteskową sektę marzącą o nieśmiertelności ciała, zdaje się odwoływać wprost do prześmiewczej religii bokononistów. Zaś w ostatnich partiach powieści, kiedy głos zostaje oddany Danielowi24 i 25, kolejnym klonom oryginalnego bohatera, mamy już do czynienia z postapokaliptyczną science fiction. Podobnie w „Platformie”, gdzie narracja przybiera formę odrętwiałego dziennika podróży po mekkach turystyki seksualnej – to już współczesny Laurence Sterne, któremu nuda oraz przesycenie pornografią nie pozwalają spisać aktualnej wersji „Tristrama Shandy” i zamiast niej tworzy biznesplan tułaczki po wygórowanych wzwodach i stęsknionych cipkach. Jest więc Houellebecq czymś więcej i czymś mniej niż twierdzą media. Na pewno nie jest wybitnym pisarzem – bohaterowie, poza Danielem z „Możliwości wyspy”, to papierowi everymani; geniuszami, mizantropami czy mistrzami nieudacznictwa tytułuje się ich tylko dla pompy. Socjologiczne obserwacje zapewniły mu sławę, ale nie są aż tak wnikliwe, jak się powszechnie sądzi. Wydaje się, że największa wartość Houellebecqa to to, że jest on dobrym czytelnikiem. Najpełniej ujawnia ów pożądany talent w eseju o twórczości Lovecrafta, ale i w powieściach zdaje się stać po naszej stronie – wie, czego potrzebujemy do tramwaju, pociągu, samolotu, aby usprawiedliwić udziałem w literackiej kulturze rozmarzenie opadające nas, kiedy na widok spoconych i żrących jak świnie współpasażerów, przypomina nam się władza, jaką sprawuje nad mrowiskiem dziecko z zapalniczką. To już wszystko. Sięgnij też po...

„Nauczyciel pożądania” Philipa Rotha lub „Hańba” Johna Maxwella Coetzee

50

książka


“Nie ma to jak szkoła, gdy chodzi o wdrożenie uwielbienia dla wielkich geniuszów!”

43 45

książka


RECENZJE MUZYka

PŁYTY HIRO płyty HIRO

Watch The Throne Def Jam 7/10 Można ich kochać i szanować albo nienawidzić, ale nikt mi nie wmówi, że Jay-Z i Kanye West to nie są królowie współczesnego hiphopu, bo są i basta! Jay jako raper, Kanye jako producent to postaci wychodzące daleko poza rap. Dlatego też od ich wspólnego albumu należało oczekiwać czegoś wielkiego. Z tej perspektywy „Watch The Throne” lekko rozczarowuje, bo nie jest płytą przełomową, a jedynie przedłużeniem od strony muzycznej „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”, z lepszym – bo równym od początku do końca – rapem. Co zawiodło? Przepych, potrzeba lansu i akcentowania swojego bogactwa oraz statusu społecznego. Panowie za rzadko próbują wskazać młodym słuchaczom, jak przebyć drogę od osiedlowego watażki do bywal-

red hot chili peppers I’m With You Warner Bros. 3/10

Rola recenzenta jest skrajnie niewdzięczna. Szczególnie gdy w pewnym momencie trzeba swoim niegdysiejszym supermanom przyłożyć kryształkami kryptonitu i w końcu zdać sobie sprawę, że majtki zakładane na rajtuzy to jednak przypał. Po pięciu latach przerwy powracają RHCP. I to powracają w momencie niełatwym – po raz drugi grupę opuścił John Frusciante (jego miejsce zajął Josh Klinghoffer), a ucieczkę z tonącego statku planował także Flea. Napięta atmosfera nie dziwi zwłaszcza w kontekście zawartości „I’m With You”, a jeśli dodać do tego, że muzycy nagrali na ten krążek ponad 70 utworów, to robi się dramatycznie. Ta pierwsza tak ostentacyjnie słaba płyta w dorobku grupy zasadniczo podąża tropem pierwszego singla, czyli bladego pop-rocka o silnym zabarwieniu geriatryczno-funkowym. Nadal operujemy na poziomie banału rodem ze „Snow (Hey Oh)”. Papryczki mają kilka chwil kompromitujących, kilka dziwadeł, dwie ckliwostki i trochę przebłysków, które w lepszych czasach nie trafiłyby jednak nawet na stronę „B” singla. Mogą sobie więc śmiało polecieć Grzegorzem Skwarą. marek fall

HIRO

ca salonów, a za często skupiają na tym, jakie drinki popijają na tych salonach. Często przekraczają w muzyce granicę obciachu, bo takim jest żerowanie na twórczości Flux Pavilion czy Cassiusa, zamiast ciekawego wykorzystania fragmentów ich utworów. „Watch The Throne” robi ogromne wrażenie tylko za pierwszym razem, gdy to bogactwo w każdej materii imponuje. Po chwili przychodzi jednak refleksja, że można było to zrobić skromniej, mniej lansiarsko, za to bardziej od serca. W efekcie płyta przytłacza. Po raz kolejny okazało się, że wartością najwyższą, również w muzyce, jest umiar. Po prostu umiar. ANDRZEJ CAŁA

the stubs The Stubs Antena Krzyku 8/10

Takich projektów życzmy sobie jak najwięcej. Na warszawskiej mapie pojawili się The Stubs – kapela, powstała na zgliszczach punkowego The Jordy Warsaws. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie zainteresowania stołecznego tria, z podobną swadą przeszczepiającego do swoich utworów rytmiczne, hardcore’owo-punkrockowe riffy à la Black Flag i porcję potężnego, rock’n’rollowego łojenia. W końcu powiedzcie szczerze, czy znacie wiele ostrych, stricte punkowych kapel, przy których da się świetnie potańczyć? Jeśli nie, sięgnijcie po album „The Stubs”. Chociaż z miejsca uprzedzam, że nie jest to rozrywka dla delikatnych uszu – The Stubs to gitarowy dynamit, który uderza z mocą wściekłego dachowca, zapamiętale gwałcącego potulną kizię sąsiadki. Energetyczny, nieskomplikowany w obsłudze, ale dający zarazem masę niespodziewanej radości. Ten zastrzyk mocy pozostaje na długo w głowie. Chciałbym, żeby na juwenaliach grały tylko takie kapele jak The Stubs. Na razie pewnie to jeszcze nie nastąpi, ale przy odpowiednim hałasie w mediach i po solidnej trasie klubowej, kto wie... jacek sobczyński

beirut The Rip Tide Pompeii 8/10

Zach Condon – 25-letni weteran sceny, którą sam sobie stworzył – postanowił odpocząć od podróży, bałkańskich fascynacji i paryskich westchnień. „The Rip Tide” to swoiste podsumowanie, a przy okazji udana próba wykrystalizowania własnego stylu. Niby nic się nie zmieniło, a charakterystyczne części składowe pozostały te same, ale siłą tej płyty jest umiar, przemyślany minimalizm i rozsądne używanie największych atutów Beirutu. Condon nagrywał tę dość krótką płytę przez dwie zimy i zapewne nie było mu łatwo, ale może sobie teraz pogratulować. Zwiewnego „Santa Fe”, zbudowanego na pulsującym elektronicznym motywie, tytułowego „The Rip Tide”, stworzonego z tych samych klocków co zwykle, ale jednak poukładanych zgoła inaczej, czy mocno folkowego i bardzo przemyślanego aranżacyjnie „Payne’s Bay”, w którym czuć ten jego Brooklyn tak bardzo, że sami mielibyśmy ochotę tam zamieszkać. Zach Condon odnalazł w Nowym Jorku nie tylko dom, ale i pomysł na swój zespół, który ratuje go przed nieuchronnym wyczerpaniem formuły. Postawił na normalność, a tego Beirut potrzebował chyba najbardziej. zdzisław furgał

Świeże

jay-z & Kanye West

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Microexpressions Lie In Wait www.microexpressions.pl 8/10

Nagrywają konsekwentnie od dobrych czterech lat, ale dopiero zeszłoroczna EP-ka „Deep Snow” przyniosła temu duetowi z Jeleniej Góry jakiś tam, internetowy rozgłos. Chciałoby się powiedzieć: w samą porę. Nie mają wydawcy, wszystkie płyty udostępniają za darmo w sieci, a swoje piosenki kształtują w studiu nagraniowym przy małym hoteliku, własności Amerykanina hinduskiego pochodzenia, nieopodal granicy z Czechami. To wszystko sprawia, że nie da się ich nie lubić. Powszechne rozpoznanie przyszło w dobrym momencie, bo zarówno rok temu, jak i teraz panowie Stambulski i Szczęśniak prezentują dojrzałe piosenki w stylistyce bogatego brzmieniowo niezależnego rocka, gdzieś tak w połowie drogi między ostatnimi dokonaniami Radiohead a przestrzennymi eksploracjami Mercury Rev. Najlepsze, co można o nich powiedzieć, to że w Polsce jeszcze nikt nie grał tak świadomych i przy tym ślicznych kompozycji. Najgorsze – nie widać ich na festiwalach. Samo na przykład „All Like Comets”, sowicie operujące perkusyjną dramaturgią, już teraz powinno być klasykiem rodzimej alternatywy. A mają tego więcej. Warto, żeby dowiedziała się o tym cała Polska! Mateusz Jędras


The Rapture In The Grace Of Your Love DFA 6/10 Boom dance-punkowy z poprzedniej dekady pozostawił po sobie głównie tęsknotę za widokiem czerwonej szminki na wąskich krawatach z lumpeksu, żarty o niedoborze cowbella w życiu oraz mętne wspomnienia z Indie

Okoliczny Element Schody donikąd Step 7/10 Okoliczny Element ma pić i ćpać! Dobrze by było jednak, gdyby między tymi dwiema czynnościami znalazł czas na nagrywanie rapu. Ninja i Mej (znany z legendarnego składu Dinal) od wydania fenomenalnej, lecz niedocenionej EP-ki „Pierwsza rozgrzewkowa” piszą fanta-

Fink Perfect Darkness Ninja Tune 6/10 Fin Greenall pokonał długą drogę, by od didżeja stać się najdziwniejszą postacią w katalogu Ninja Tune; gościem, który na przekór zasadniczej ofercie londyńskiej wytwórni postanowił wziąć gitarę akustyczną i stać się posępnym bardem. „Perfect Darkness” to piąty

Sounds Night. Muzyczne dziedzictwo roztańczonych chłopców z gitarami, jeśli jakieś było, gładko się z czasem rozpadło. The Rapture są jednymi z nielicznych, którzy nie zmienili barw i wciąż po tych wszystkich latach ciągną za sobą swój disco krzyż przepasany stalowymi strunami. Są przy tym na tyle kumaci, że poszukują nowych rozwiązań dla swojej, było nie było wąskiej, formuły. Nie jest źle – 8 lat po „House Of Jealous Lovers” zespół próbuje wycinać żarliwe motywy, po pomysły sięgając zarówno do popowych ekspertów (np. do Todda Rundgrena w „It Takes Time To Be A Man”), jak i cyzelując swój obfity warsztat („Come Back To Me”). Owszem, wychodzi z tego kilka znakomitych numerów; większość materiału to jednak zgrzebny wypełniacz, przywodzący na myśl odrzuty z sesji – swoje własne („Can You Find A Way?”) bądź składów typu MGMT („Children”). Mateusz Jędras

styczny rozdział historii naszego rapowego podziemia. „Schody donikąd” to rozwinięcie formuły znanej z „Rozgrzewkowej”. Okoliczny za pomocą wyluzowanego flow rzuca w eter miejską poezję, w której sporo jest prostackiego żartu i cwanej chuliganki, ale także błyskotliwych follow up-ów (od Waszki G do T. Love’u) i opolskiego weltschmerzu. Oczywiście specyfika takich nagrywek odstrasza wielu słuchaczy, ale radzę nie stawiać z góry na tym krążku krzyżyka. Uliczne czy imprezowe historie i kłęby dymu to jedno, ale te teksty są rzeczywiście przewrotne i nie brakuje w nich mistrzowskich linijek w stylu: Sen to krewny śmierci, więc musiałem zrozumieć/To jak gra w kosza – nie można za długo być w trumnie. A „Schody donikąd” to także kapitalne beaty – sentymentalne pętle i rasowe bangery (co tu zrobił Urbek!). Poza tym, kto nie chciałby usłyszeć, jak Lilu zjada Nicki Minaj? mArek fall

album w jego dyskografii. Został nagrany w 20 dni w towarzystwie Guy’a Whittakera (elektryczny i akustyczny bas), Tima Thorntona (bębny, gitary) oraz muzyków odpowiadających za puzon, klawisze czy smyki. Greenall twierdzi, że ta płyta to efekt poszukiwań przestrzeni między Nickiem Drakem i DJ-em Shadowem. Z tym, że tego pierwszego jest tu zdecydowanie więcej, bo „Perfect Darkness” to synteza Drake i Buckley’a z naleciałościami bluesowymi i kilkoma ukłonami w stronę „akustycznego grunge’u”. Piszę naprawdę prosty riff, proste słowa i melodie – mówi Fink. – Chodzi o zachowanie tych pięknych momentów. Ale tych pięknych momentów jednak trochę tutaj brakuje. Jest kameralnie i klimatycznie, ale na pewno nie „perfect”. Może lepiej niż na płycie materiał wypadnie podczas jesiennej trasy koncertowej po Polsce? Sentymentalne piosenki w chłodne wieczory mogą zadziałać. marek fall

Neon Indian Era Extraña Static Tongues 7/10

Ela Orleans NEO PI-R Clan Destine 7/10

Alan Palomo potrafi pisać piosenki. „Era Extraña” jest tego świetnym potwierdzeniem. Co prawda na nowej płycie zdarzają mu się nudne momenty, ale hej, komu się nie zdarzają? No właśnie, nie przesadzajmy. Szczególnie że każdy numer trzyma co najmniej przyzwoity poziom, co jak na album mający spełnić oczekiwania przekroczenia ograniczeń szufladki chillwave jest osiągniętym celem minimum i chyba też spełnieniem oczekiwań sympatyków. Do żadnego wyjścia poza ramy nie dochodzi, bo pan Neon doskonale się czuje na swoim poletku, ale mamy do czynienia z zupełnie fajnym wzbogaceniem palety brzmieniowej o anachroniczne tekstury syntezatorowego new age. W melodyjny kosmischepop wprowadza nas intro, przywołując wspomnienia wczesnego Petera Gabriela w niskiej rozdzielczości, z którym zostajemy już do końca. I czy będzie to genesisowy chrobot basu kawałka tytułowego, echa laptopowego shoegaze „Blindside Kiss” czy laserowy ping-pong „Suns Irrupt”, wygląda na to, że Palomo czuje się pewnie w swoim niepewnym światku zakurzonych sekwencerów. Ameryki rzecz jasna nie odkrył, ale powodu do wstydu z pewnością nie ma. Mateusz jędras

To nie jest dobra muzyka. To nowoczesna muzyka. Ta reinterpretująca tradycje przez osobiste pryzmaty. Ela, Polka w wielkim mieście, prezentuje test Rorschacha uformowany na kształt plamy po powikłanym psych-popie LA Vampires lub horoskop z narkotycznych ustępów płytoteki Dâm-Funka. Chwiejne, arytmiczne struktury wydają się wciąż przemieszczać swój punkt ciężkości w taki sposób, że każda z kompozycji może w sobie dogodnym momencie runąć na sąsiednią i pomieszać szyki linearnemu odsłuchowi. Opowieść nie rozwija się „po kolei”. Część utworów rozbito i zsekwencjonowano tak, że od ostatnich, bełkotliwych rozdziałów opowieści zmierzamy ku jej klarownemu początkowi. Retrospekcja wymaga wzmożonej uwagi, bo kaseta przewija się niekiedy za szybko i wzrok chwyta ledwie powidoki sensu, ale zmierzamy ku światłu. Trzeci epizod „Voices”, „Walking Man” (sztucznie zmaskulinizowany głos Eli brzmi jak garażowa interpretacja Fever Ray), „Safeguard Action” i „Synapse Dive” to czwórka negocjująca warunki konkretu. Abstrakcyjna reszta z wolna otwiera się na penetrację śledczych. Relaksacyjny grower, bo i relaksować trzeba się umieć cierpliwie. filip szałasek

THE Kurws Dziura w getcie Qulturap 7/10 We Wrocławiu od lat dzieje się dobrze. Tak przynajmniej mówią mi znajomi. Jak dobrze może się dziać – pokazuje debiutancki longplay The Kurws, bodaj najciekawszego obecnie

ansamblu post-rockowego po tej stronie Odry. Brzmią jak skrzyżowanie Minutemen z Don Caballero, dostarczają nieskrępowanego wesela jak wczesna Ścianka, improwizują bez skrępowania wyższą ideą jak pies sąsiada znalazłszy kupę w trawie, a wszystko to wychodzi im naturalnie jak pot w trakcie upałów. I choć całość brzmi nieco zbyt swawolnie, zdołali upchnąć na swojej krótkiej płycie całą masę niemożliwie chwytliwych riffów: od krautrockowo precyzyjnego „Lecha Wałęsy”, przez niezborne impro „Giganci Jazzu”, aż po post-punkową sieczkę w „Koszmarze Gramsciego”. Skojarzenie z Don Cab jest nawet silniejsze niż początkowo myślałem, a to przez przewijający się przez całość metryczny nerw, jakiego nikt od czasu mathrockowców z Pittsburga nie zreprodukował. Oryginalność nośników, a przede wszystkim ich nakład nie ułatwi zdobycia kopii, ale warto się starać. Mateusz jędras


RECENZJE FILM

FILMY HIRO

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO

drive

reż. Nicolas Winding Refn premiera: 16 września 9/10

W 2000 roku, pod naciskiem Banku Światowego, władze Boliwii sprywatyzowały zasoby wody pitnej w mieście Cochabamba, co doprowadziło do potężnych zamieszek i wprowadzenia stanu wyjątkowego. Te dramatyczne wydarzenia zainspirowały twórców filmu „Nawet deszcz”, który był ostatnio hiszpańskim kandydatem do Oscara. Obraz opowiada historię grupy artystów realizujących w Boliwii zdjęcia do filmu o przybyciu Kolumba do Ameryki Południowej i przedstawiającego słynnego odkrywcę jako żądnego złota okrutnika, dręczącego rdzennych mieszkańców. W tym samym czasie w mieście dochodzi do coraz więk-

szych konfliktów z powodu wprowadzonego właśnie prawa prywatyzującego zasoby wody pitnej, w których uczestniczą również zatrudnieni na planie statyści. „Nawet deszcz” to odważne spojrzenie na współczesny świat i krytyka dominującej obecnie wiary w neoliberalny dogmat, że wolny rynek jest lekarstwem na wszystko. To także szokująca ilustracja tego, że choć od czasu odkrycia Ameryki przez Kolumba minęło już ponad 500 lat, to stosunek „silnych” do natywnych mieszkańców dawnych krajów kolonialnych wcale sie nie zmienił. Zrealizowany na podstawie scenariusza Paula Laverty’ego (stałego współpracownika Kena Loacha) „Nawet deszcz” to film podporządkowany z góry założonej tezie, ale doskonale zrobiony i na długo pozostający w pamięci. marcin kamiński

foto | materiały promocyjne

Nicolas Winding Refn, jeden z najzdolniejszych europejskich filmowców, czuje się w Hollywood jak u siebie. Dowodów szukajcie w „Drive”. Refn przez lata funkcjonował w kinofilskim obiegu jako heroiczny reżyser kręconej za psie pieniądze trylogii „Pusher”, przedstawiającej środowisko duńskich przestępców (z polskim akcentem w trzeciej części), ale dopiero nakręcony w tym roku w USA „Drive” przyniósł mu w pełni zasłużone miano pupilka Festiwalu Filmowego w Cannes. Jego najnowsze dzieło to bulgocząca od emocji, acz subtelna historia miłosna, ale również okrutna i pełna przemocy opowieść o zemście. Ryan Gosling zagrał prowadzącego podwójne życie kaskadera, który spotyka kobietę... Dalej opowiadać nie trzeba – ważne, że w kreacji nie rozstającego się z wykałaczką Goslinga spotyka się charyzma Jamesa Deana i wywrotowy potencjał bohatera kultowego „Scorpio Rising” Kennetha Angera. Czujni serialożercy na pewno zwrócą uwagę na niewielkie, ale wyraziste role Christiny Hendricks (z „Mad Men”) i Bryana Cranstona („Breaking Bad”). „Drive” to przede wszystkim uczta dla oka, ale równie ważna jest tu muzyka. Mieszanka synthpopowego brzmienia i nawiązań do ścieżki muzycznej klasyków gore jak „Cannibal Holocaust” zostaje w głowie długo po seansie. Takich niespodzianek jest znacznie więcej, warto ich szukać na własną rękę. Łukasz knap Świeże

Pewną ciekawostką jest, że do odczytania nowego filmu jednego z najbardziej uznanych reżyserów kina światowego można zaaplikować klucz gatunkowy. Almodóvar bowiem, jak sam zresztą przyznaje, nakręcił horror. A to istna gratka tak dla miłośników twórczości Hiszpana, jak i fanów kina grozy. „Skóra, w której żyję” sprawdza się wybornie na dwóch płaszczyznach: strasznego, wystylizowanego na zmodernizowany gotycyzm widowiska oraz egzystencjalnych rozważań nad istotą ludzkiej seksualności. Bohaterem filmu jest swoisty archetyp, kolejny szalony naukowiec w typie Frankenste-

ina, opętany pasją tworzenia, wynikającą co prawda z zemsty, ale jednak podszytą jakąś romantyczną tęsknotą. Kto i dlaczego jest obiektem jego eksperymentu, wyjaśnić powinien już sam seans, dlatego warto powstrzymać się od dokładniejszego opisu fabuły. Pamiętać też trzeba, że gatunkowy sztafaż jest dla Almodóvara jedynie punktem wyjścia do refleksji, którym oddawał się już w swoich wcześniejszych filmach. Dlatego „Skóra, w której żyję” znakomicie wkomponowuje się w oraz uzupełnia twórczość tego nietuzinkowego reżysera. bartosz czartoryski


ki

reż. Leszek Dawid Premiera: 30 września 7/10 Można przyjąć, że już samo nadanie sobie przez główną bohaterkę Kingę nieco oczywistej, tytułowej ksywki jest pewną próbą samookreślenia się poprzez wyodrębnienie z szarości zwyczajnych imion. Będzie to jednak trop jedynie połowicznie dobry, gdyż Ki raczej poszukuje drogi, by do społeczeństwa przynależeć, a nie – by się od niego odciąć. Ale debiut Leszka Dawida to nie kolejny odcinek polskiego kina zaangażowanego, mimo że w centrum swojego filmu reżyser postawił samotną (po części z wyboru) matkę, co może prowokować do takiego wniosku.

Zarówno konstrukcja scenariusza, jak i forma „Ki” oparta jest na kontrastach i dysonansach, co czyni film ten obrazem tyleż ciekawym, co łaknącym należytej spójności. Widzowie spragnieni obojętnego, reportażowego naturalizmu, często utożsamianego z rodzimym filmem społecznym, nie mają u Dawida czego szukać – gorączkowa narracja i dynamiczny rytm idą w parze z ekspresyjną kreacją Romy Gąsiorowskiej. Może jeszcze za wcześnie, by mówić o nowej nadziei naszego kina, lecz z czystym sumieniem rzec można, iż „Ki” to niezwykle obiecujący debiut. bartosz czartoryski

ewa

reż. Adam

Sikora, Ingmar Villqist Premiera: 23 września 6/10

„Ewa” to ciekawy debiut reżyserski Adama Sikory i Ingmara Villqista, przeznaczony dla niszowego widza. Pomimo tematu, który mógłby sprzedać się w krzykliwych nagłówkach. Na tle polskich filmów o prostytucji („Galerianki”, „Świnki”) ten zdecydowanie się wyróżnia. Odważna, brawurowa artystycznie, przemyślana dramaturgicznie i dobra aktorsko (w pamięć zapada wycofany Andrzej Mastalerz) „Ewa” nie jest jednak pozbawiona wad. A zatem trochę razi w niej to zgłębianie „brzydkiego” Śląska – miejsca pozbawionego jutra. Szare podwórka, biedaszyby i familoki, a wszystko skontrastowane z tradycją rodziny... Taki obraz w polskim kinie powraca aż za często. Społecznikowski aspekt filmu jest też silniejszy od wiarygodności psychologicznej. Gizą, głów-

ną bohaterką, kieruje desperacja, ale trudno uwierzyć w to, jak szybko podejmuje tak trudny krok. A jednak autorom „Ewy” należą się prawdziwe pochwały. Przede wszystkim za bezkompromisowość i szczerość. Swoją opowieść snują w śląskiej gwarze, a to odważny krok, na który nie zdecydowałby się żaden mainstreamowy producent. Nie szukają taniej sensacji, operują subtelnymi nutami. Oferują, co jest rzadkością, ciekawą postać kobiecą. I chociaż wolę Sikorę jako operatora, to poradził sobie też jako reżyser. Dagmara Romanowska


RECENZJE Książka

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

książka HIRO

HIRO tekst | anna mrzygłodzka

wada ukryta

Wybuchające Beczki

dzieci Sancheza

Albatros

KG Tofu

Bona

Krzysztof Gonciarz

Thomas Pynchon 8/10

7/10

Kalifornia – mityczna, oniryczna kraina słońca i surferów, piękna, bogactwa i hedonizmu. Koniec lat 60., schyłek ruchu hippisowskiego i rażąca porażka jego ideologii. Na tle tego wszystkiego rozgrywa się powieść noir, której głównym bohaterem jest prywatny detektyw Doc Sportello, próbujący odnaleźć zaginionego kochanka Shasty, swojej byłej, która zresztą niedługo również znika. Nie stroniący od marihuany Doc wpada w wir surrealistycznych zdarzeń, przemierzając kalifornijskie autostrady i miasta, gdzie napotyka głównie mrok, zło i wszechogarniającą paranoję. Poznaje motocyklistów z faszyzującego Bractwa Aryjskiego, surferów, narkomanów, rockmanów, szmuglujące towar stewardesy. Pynchon powraca do czasów, w których spędzał czas z Brianem Wilsonem, popalając ziółko w jego arabskim namiocie i onieśmielając gwiazdę popu swoim geniuszem intelektualnym. Nas onieśmiela ponownie – wielowarstwowością „Wady ukrytej” amerykańskiego snu.

Oscar Lewis 9/10

Krzysztof Gonciarz, dla którego gry wideo są zarówno życiową pasją, jak i życiowym biznesem, postanowił nie tylko napisać, ale także zupełnie samodzielnie wydać książkę poświęconą tej tematyce. Projekt ryzykowny, bo ciężko wyobrazić sobie te wszystkie zatracone w wirtualnych światach dzieciaki, przyklejone do papierowej książki. Tymczasem po wydaniu „Wybuchających beczek” sale spotkań autorskich pękają w szwach, a książką zainteresowali się recenzenci większych polskich tygodników. Na sukces tego „przewodnika po świecie gier” składają się trzy czynniki: bardzo przystępny, daleki od akademickiego żargonu język, szerokie kompetencje autora, który chyba zagrał w każdą grę świata, oraz nowatorstwo podejścia do tematu gier wideo w Polsce. Autor odszedł od dziennikarstwa na rzecz krytyki gier wideo, dogłębnie je analizując z pozycji fachowca. Ta książka może sprawić, że sceptyczni laicy zapragną nagle sięgnąć po „Wiedźmina” czy „World of Warcraft”.

Po 47 latach pod nowym tytułem wraca do polskich księgarń książka będąca wynikiem badań amerykańskiego antropologa Oscara Lewisa – badacza najniższych warstw społecznych wielu krajów, twórcy koncepcji kultury ubóstwa. Autor zastosował nowatorską jak na swoje czasy metodę badawczą, polegająca na oddaniu mikrofonu bohaterom i spisaniu ich opowieści z bardzo nikłymi poprawkami redakcyjnymi. Nieoczekiwanie książka okazała się sukcesem na miarę innego wielkiego eksperymentu literackiego tamtych czasów – „Z zimną krwią” Trumana Capote. Jej narratorami są mieszkańcy slumsów stolicy Meksyku: Jesus Sanchez i piątka jego dzieci. Z ich opowieści układa się mozaika ludzkich doświadczeń, w które trudno uwierzyć człowiekowi żyjącemu w rozwiniętym kraju na początku XXI wieku. Lewis osiągnął rzadki efekt filmu dokumentalnego, którego bohaterowie z przejmującą szczerością i prostotą opowiadają o rzeczach będących esencją człowieczeństwa.

Tina Modotti. Fotografka i rewolucjonistka Margaret Hooks

Farbiarnia 6/10

Pamiętacie scenę w filmie „Frida”, w której główna bohaterka (zjawiskowa Salma Hayek) tańczy namiętne tango z piękną kobietą? Jej partnerką jest Tina Modotti – barwna postać bohemy stolicy Meksyku lat 20. Ta pochodząca z Włoch hollywoodzka aktorka, a także modelka, pozująca m.in. do aktów Edwarda Westona i murali Diego Rivery, przerodziła się w jedną z prekursorek kobie-

cej fotografii i bardzo aktywną działaczkę polityczną. Komunistka, za sprawą uwikłania w aferę polityczną zmuszona do opuszczenia Meksyku, wzięła później udział w wojnie domowej w Hiszpanii, podobno stała się też pierwowzorem Marii z „Komu bije dzwon” Hemingwaya. Wydana ostatnio w Polsce biografia „Tina Modotti. Fotografka i rewolucjonistka” opisuje losy tej fascynującej, wyzwolonej i wszechstronnie utalentowanej kobiety. Książka zawiera także reprodukcje zdjęć autorstwa Modotti, świadczące o jej niezwykłym talencie i wkładzie, jaki wniosła do historii fotografii.


RECENZJE KOMIks

gry komiks HIRO

Lincoln

Scen.: Olivier Jouvray, rys.: Jerome Jouvray Mroja Press Imię Lincoln przyjął na cześć Abrahama Lincolna, bo jak Lincoln mówił, 8/10 to wszyscy zamykali ryje. Zakuta Pała (bo tak zawracano się do tego komiksowego Lincolna) też chciałby mieć posłuch. Tylko posłuch, bo wszystko inne ma w dupie. Matki nie zna, ojca tym bardziej, a wychowywał się w burdelu, więc jego chęć wsadzenia sobie całego wszechświata w odbyt można w jakiś sposób usprawiedliwić. Problem w tym, że jego podejście nie zmienia się nawet wtedy, gdy przychodzi do niego Bóg, który daje mu kasę i nieśmiertelność. Lincoln te szczodre dary wykorzystuje, by się nachlać, zaruchać, porzygać, sprowokować bójkę i okraść bank. Taki już z niego gość, tzw. typ niepokorny.

Rewolucje: Na Morzu

Scen.: J. Szyłak i M. Skutnik, rys.: M. Skutnik Timof Comics „Na morzu” to szósta część słynnej serii komiksowej Mateusza Skutnika. 7/10 Po ostatnim, odbiegającym trochę od dotychczasowej formuły i mocno średnim tomie „Dwa dni”, najnowszy jest przyjemnym powrotem do wyższej formy. Odświeżający jest bez wątpienia sam pomysł, by całą fabułę przenieść z rewolucyjnego miasteczka na ogromny statek wycieczkowy. Zresztą ta koncepcja kojarzy się od razu z pierwszym, historycznym rejsem polskiego statku pasażerskiego MS Batory, na którego pokładzie znaleźli się znani arystokraci, artyści i biznesmeni. W komiksie Jerzego Szyłaka i Mateusza Skutnika nie jest inaczej, bo na statku znalazło się miejsce dla gwiazd teatru, twórcy kinematografu, dziwnego naukowca, ale także groźnego więźnia. Historia więc przeskakuje od jednej postaci do drugiej, a w pewnym

Zabójca: NIEWYPAŁ Scen.: Matz, rys.: Luc Jacamon

Taurus Media

Samotność, ciągła obserwacja, nuda. Cierpliwość, skupienie, stres. Emocje zmieniają się z godziny na godzinę, a myśli wędrują w najróżniejsze rejony. „Zabójca: Niewypał” to wejście w umysł płatnego zabójcy, który ma wykonać swoją misję. To komiksowy odpowiednik „Dnia Szakala”, tylko opowiedziany od innej strony, bo tutaj jedynym bohaterem jest ten, który pociąga za spust. Album Matza i Jacamona to tak naprawdę jeden długi monolog mordercy, który czeka przy oknie i niezawodnym karabinie na swoją ofiarę. Opowiada o swoich motywacjach, tłumaczy swój życiowy wybór, wspomina poprzednie misje. Choć komiks pozbawiony jest fajerwerków, szalonych pościgów i efek-

7/10

HIRO tekst | bartosz sztybor

Zresztą jaki bohater, taki komiks. „Lincoln” to bowiem pierwszorzędna komedia o kowboju abnegacie, który przemierza Dziki Zachód z Ojcem Niebieskim i szuka dla siebie jakiegoś zajęcia. Ich perypetie są zabawne, a dialogi nawet nie iskrzą, a wręcz płoną od humoru (brawa dla duetu tłumaczącego komiks!). Inteligentne nawiązania do religii, darcie łacha z westernowych schematów i cała masa żartów – tak słownych, jak i sytuacyjnych – sprawia, że czytając komiks rodziny Jouvray, nie sposób się nudzić. Tym bardziej, że rysunki bardzo dobrze współgrają z treścią, a niekiedy – we fragmentach pozbawionych słów – idealnie tę treść prowadzą. Duża dawka humoru, parę garści akcji (kilka efektownych scen można tu znaleźć) i sympatyczna fabuła sprawiają, że „Lincoln” to przednia rozrywka. Nawet jak ma się wszystko w dupie. Zresztą to często tak naprawdę najlepsze rozwiązanie. momencie także łączy losy części z nich. Fabuła prowadzona jest bardzo umiejętnie, pozwala poznać charaktery, a jednocześnie nie dopowiada wszystkiego, pozostawiając czytelnika z tajemnicą. Jednak problem w tym, że choć autorzy stwarzają aurę tajemnicy oraz zmuszają odbiorcę do szukania wskazówek i mnożenia interpretacji, to za sprawa rozczarowującego finału sami z tego wszystkiego rezygnują. Finału jakby wyjętego z anegdotki, na siłę przewrotnego i z wyrazistą (aż do bólu) puentą. Błahe zakończenie jest problemem o tyle, że „Na Morzu” tak naprawdę zakończenia nie potrzebuje. To historia, którą świetnie się czyta za sprawą bohaterów, ich relacji i sekretów, dlatego finał powinien być otwarty. Nowe „Rewolucje” pokazują więc kunszt budowania fabuły, a także niesamowite umiejętności Skutnika w komponowaniu plansz oraz tworzeniu napięcia i klimatu za pomocą perfekcyjnego łączenia kadrów. Nie pokazują jednak umiejętności, jak bardzo dobrą treść doprowadzić do równie dobrego końca. townych morderstw, to nie jest nużący. Opowiada o nudzie w interesujący sposób. A wszystko za sprawą bardzo precyzyjnej budowy głównego bohatera, dokładnego określenia jego charakteru. Dlatego też jego spowiedź niekiedy budzi niesmak, czasami politowanie, ale bywa też, że całkowite zrozumienie. Tak jak zmienia się zdanie czytelnika na temat postaci, tak i ona zmienia się na kartach komiksu. Pierwszy album z serii pokazuje zabójcę w przełomowym momencie, w którym trzeba podjąć jakąś decyzję. Samobójstwo, rezygnacja, wykonanie zadania – bohater rozważa różne opcje i naprawdę warto się dowiedzieć, którą wybierze. Bo „Zabójca: Niewypał” to dobrze napisany komiks, którego jedynym mankamentem jest warstwa graficzna. Choć kreska jest dynamiczna i momentami efektowna, to drażniąca jest dziwna maniera w rysowaniu twarzy oraz przesadnie plastikowy kolor. Z drugiej jednak strony, kiedy ciężko patrzeć na rysunek, łatwiej zatopić się w narrację. A to warto zrobić.


RECENZJE Gry

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

GRY HIRO

Deus Ex: Human Revolution Eidos

PC, PS3, Xbox 360

10/10

W nowym „Deus Exie” wcielamy się w rolę Adama Jensena – szefa ochrony korporacji, która zajmuje się szeroko pojętą biotechnologią. Pewnego dnia dochodzi do napadu na firmę i paru pracowników zostaje uprowadzonych. Naszym zadaniem jest dowiedzieć się, kto i dlaczego zaatakował, oraz odbić zakładników. Szybko jednak sytuacja okazuje się być dużo bardziej skomplikowaną niż mogłaby się z początku wydawać. Klimatem gra bardzo mocno nawiązuje do filmu „Blade Runner”. Chodzimy tu po ciemnych i brudnych ulicach futurystycznej metropolii, pełnej punków, policji i neonów. „Deus Exa” trudno sklasyfikować gatunkowo. Mimo iż tytuł ten był reklamowany jako RPG, tak naprawdę mamy tu do czynienia z połączeniem przygodówki, strzelanki i skradanki. Zazwyczaj zadania możemy rozwiązywać na kilka sposobów. Przykładowo gdy chcemy dostać się do klubu, możemy umiejętnie pokierować rozmowę z ochroniarzem, tak by ten nas wpuścił,

Call of Juarez: The Cartel Techland

PC, PS3, Xbox 360

2/10

Od dawien dawna wiadomo, iż wakacje to okres totalnej flauty na rynku gier. Większość wielkich hitów czeka ze swoimi premierami do świąt, przez co w środku roku gracze muszą zadowalać się takimi zapchajdziurami jak opisywany tu „Call of Juarez: The Cartel”. Po dwóch poprzednich częściach, utrzymanych w konwencji westernu, autorzy zdecydowali się przenieść akcję gry na ulice miast współczesnej Ameryki. Wcielając się w jednego z trzech dostępnych bohaterów ścigamy gangsterów z tytułowego kartelu narkotykowego. Największym mankamentem jest tu mizerna grywalność spowodowana kiepskim poziomem technicznym gry. Grafika kuleje, o sztucznej inteligencji wroga można śmiało

HIRO tekst |Tomek Cegielski

możemy sprzedać mu kulę w łeb i o nic się nie prosić, lub spróbować zakraść się do środka innym wejściem. Wydawać by się mogło, że najprostszym i najlepszym rozwiązaniem jest ciągłe naciskanie spustu. Gra jednak ma dosyć wygórowany jak na dzisiejsze standardy poziom trudności, przez co niejednokrotnie będziemy zmuszeni do załatwienia sprawy po cichu, ponieważ w otwartej walce nie damy rady sile ognia przeciwnika. Oprócz zakradania się, negocjacji i strzelania gra ma jeszcze dwa ważne aspekty. Pierwszym jest hackowanie komputerów, które pojawia się na każdym kroku, jest dosyć trudne i zarazem istotne. Dzięki niemu nie tylko włamujemy się do komputerów, ale też otwieramy drzwi, dezaktywujemy sprzęt obronny przeciwnika, otwieramy sejfy, i tak dalej. Drugą ważną rzeczą są cyborgizacje naszego głównego bohatera. Za zdobyte punkty doświadczenia możemy wykupywać kolejne modyfikacje, które niosą za sobą różne bonusy i umiejętności, takie jak większa wytrzymałość czy chwilowa niewidzialność. „Deus Ex” jest grą długą, wymagającą i bardzo wciągającą. Mamy tu ciekawie przedstawioną fabułę, dużo akcji, momenty, w których trzeba trochę pogłówkować i wreszcie rewelacyjny filmowy klimat. Oprawa również stoi na bardzo wysokim poziomie, jedynym znaczącym mankamentem gry są zbyt długie i za częste loadingi. To jednak da się przeżyć. Nowego „Deusa” polecam z czystym sumieniem.

zapomnieć, pościgi po ulicach są mozolne i nieemocjonujące, a tryb multiplayer został totalnie spartaczony. Co więcej gra została zapchana dziwnymi i niepotrzebnymi rozwiązaniami, jak kradzenie portfeli czy prowadzenie strasznie sztucznych dialogów ze striptizerkami. Bardzo nieudany sequel „Call of Juarez” jest sporym zaskoczeniem, ponieważ dwie poprzednie części, za które również odpowiedzialne było wrocławskie studio Techland, były dobrymi FPS-ami. Polecam „jedynkę” i „dwójkę”, natomiast od „Cartela” trzymajcie się z daleka.



Dawid vs. Goliat o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Pożądając dagny tekst | DAWID KORNAGA

Pochodziła z mroźnej Skandynawii, ale miała w sobie ogień

Dagny, ciemnowłosa Norweżka, która pod koniec XIX wieku zawojowała swoją błyskotliwością, urodą i kochliwością niejednego zdolnego – a to dramatopisarza Strindberga, a to malarza Muncha – trafiła w końcu na miłość swojego życia. Miłość destrukcyjną, miłość skazaną na cierpienie, wyrzeczenia, złość i rozczarowanie. Ale dzięki temu miłość wielką. Miłość z potencjałem kreatywnym. Taką, o której potem pisze się powieści, biografie, wiersze czy felietony. W Hollywood nakręciliby o tym pełen przepychu kostiumowego film, gdyby Norweżka była Amerykanką. Że nie jest, wolą historie o rozwrzeszczanych druhnach i hangoverach po wieczorach kawalerskich, reaktywowanych Conanach i samochodach, które się transformują bez względu na kurs ropy. Niech żałują, bo ta historia jest wielce sensacyjna i pełna pikanterii. Wybranek, charyzmatyczny król życia, lider bohemy i kochanek wielu kobiet, był demonem energii i namiętności, zdolnym, niepokornym pisarzem. Gdyby żył współcześnie, z całą pewnością zostałby tekściarzem i wokalistą blackmetalowej grupy. Albo gdyby nie miał talentu, zająłby sobie miejscówkę przed monopolowym 24/h i próbował wykosić od naiwniaków parę gorszy na kolejną małpkę. Za jego czasów w ramach buntu i protestu pozostała mu poezja i proza, uderzająca w mieszczańskie dobre samopoczucie. Konsekwentnie wiódł życie na pograniczu etyki. Wykraczające poza akceptowane ramy, za to z pożytkiem dla nowych jakości w literaturze. Dziś już przebrzmiałe, wtedy pulsujące autentyczną wściekłością. Taki młodopolski punk z elementami gothic rocka. Stanisław Przybyszewski, najgorszy kandydat na męża. A jednak dla Dagny stał się całym światem. Rodziła mu dzieci, akceptowała jego dzieci z inną, piła z nim, udzielała się towarzysko, podróżowali po Europie. W końcu osiedli w Krakowie. Tutaj Przybyszewski uwikłał się równocześnie w dwa romanse, jeden z Jadwigą, żoną poety Kasprowicza, i drugi z malarką Anielą Pająkówną, która zaszła z nim w ciążę. Tego było już za wiele nawet dla Dagny. Opuściła męża. Po roku separacji mieli się zejść podczas spotykania w Tbilisi. Dagny wybrała się tam z zakochanym w niej studentem Władysławem Emerykiem. Przybyszewski zwlekał z przyjazdem – znów jakiś romans... Emeryk, chory z miłości, zastrzelił Dagny, potem siebie. Zwiedzając stolicę Gruzji, nie zapomnijcie złożyć kwiatów na jej grobie. A i wypić za nią kilka albo i więcej lampek gruzińskiego wina.

foto | archiwum prasowe

Dzisiaj, dla upamiętnienia tej zjawiskowej kobiety, która była kimś więcej niż jedynie inspiracją do zapadających w pamięć obrazów czy erotyczną kukiełką w teatrze życia tytanów literatury, jej imię nosi literacki program stypendialny dla tłumaczy, poetów i pisarzy, finansowany przez kraje, w których kiedyś przybywała Dagny. Wszystko pod patronatem Stowarzyszenia Willa Decjusza, którego siedziba znajduje się w Krakowie. Niezwykłe miejsce, zaledwie pięć kilometrów od Rynku. Idealne do organizowania wyjątkowych eventów oraz wydarzeń kulturalnych. Gości również stypendystów, żeby mogli siedzieć sobie spokojnie na swoich czterech literach i pisać, pisać, pisać. Dagny pomagała ludziom pióra, Willa Decjusza pomaga ludziom klawiatury. Na jedno wychodzi. Jeśli ktoś uprze się, by pisać gęsim piórem, nie ma żadnych przeszkód, Willa dostarczy i tego. Jednak nie zapominajmy, my stypendyści, gdzie jesteśmy przez najbliższy kwartał. Kraków; ludzie, tędy uliczkami przechadzała się Dagny ze Stanisławem szlakiem żyj-pij-pisz! Ludzie, w Willi jest wspaniale, ale Kraków wzywa! Nie ma pisania bez przeżywania. Nie ma wyobraźni bez fantazji. Ludzie na szczęście wiedzą, bo kto raz zaszedł do Alchemii na Kazimierzu czy Bunkra Sztuki w centrum, rychło tam powróci. Jak i na inne szlaki. Po spacerze do Pięknego Psa, chwila na Pauzę, po niej trochę w Spokoju, by następnie udać się w inne Miejsce, które – gdy się znudzi – zastąpią Kolory, a jeśli nie, to można zaspokoić pragnienie w Mleczarni. Takie stypendium to się rozumie, aż wstyd później czegoś nie napisać, skoro dopieszczono nas z każdej strony. Idę o zakład, że wkrótce Kraków pojawi się jako tło w norweskich poematach, niemieckich sztukach, ukraińskiej wideopoezji. Dagny mieszała sobie w życiu, miesza i twórczości. Kraków sprzyja temu w sposób zwielokrotniony. Nikomu w Europie, szczególnie żeniącym się za chwilę Anglikom, nie trzeba go przedstawiać. To nasza Praga, Rzym, Paryż, Berlin i Wiedeń w jednym. Kraków powinien zostać uznany za dobro narodowe Polski, które generuje imponujący turystyczny PKB. My jesteśmy czasem nim znudzeni. Eee, dorożki, eee, smok, eee, Wawel, eee, Kaczyński numer 2. Czysta głupota. Cudzoziemcy widzą więcej. Choć niektórzy tak wypatrują, że widzieć przestają. Zwabieni przez chęć dogodzenia sobie niczym wieczorową porą turyści w hotelach all inclusive, hurtowo biorą udział w tzw. pub crawl; najlepsze tłumaczenie to bez wątpienia „najebka tour”. Czasy im sprzyjają. Od wytrwałej eksploracji Sukiennic i kościoła Mariackiego skutecznie odciągają modne ostatnio przekąskownie jak Ambasada Śledzia czy Banialuka, z wódką za 4 zł i „polskimi tapasami” – tatar, nóżki w galarecie, śledź, pierogi – za 8 zł. Trzeba przyznać, obsługa jest w nich dynamiczna; nic dziwnego, że stały się zagrożeniem dla klasycznych knajp. I zagrożeniem dla naszych stypendialnych portfeli. Bo Dagny i Przybyszewski zobowiązują. Gdybym miał już swoje lata, ległbym po dwudziestej drugiej w łóżku, syty swoją próżnością, że jest dobrze. Nie, nie pora teraz czytać. Nie pora pisać. Co więc robić? Cztery ściany, absolutny spokój i relaksujące otoczenie to jedynie przystawki do literackiego głównego dania, które najlepiej smakuje „na mieście”. Tu znajduję niezbędne składniki, a Dagny podaje mi przepis, jak je odpowiednio przyrządzić. Dziękuję, ślicznotko! DAWID KORNAGA – PISARZ. DEBIUTUJĄC KILKA LAT TEMU, NAZYWAŁ SIEBIE POSZUKIWACZEM OPOWIEŚCI. DZIŚ POTRAFI JE TEŻ NIEŹLE KREOWAĆ, CO NIE ZAWSZE SŁUŻY JEGO ZDROWIU, JAK RÓWNIEŻ PROWADZI GO DO NAŁOGOWEGO ŁAMANIA WIĘKSZOŚCI Z SIEDMIU GRZECHÓW GŁÓWNYCH. MIESZKA W WARSZAWIE.

60

FELIETON



Moje HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

bejbi bum, bum, buuum! tekst i foto | MACIEJ SZUMNY

Dzisiaj, kiedy piszę ten felieton, jest już drugi września, ale za to dopiero pierwszy piątek miesiąca. zaś najważniejszą informacją w internecie – że Jarosław Kaczyński marzy, aby chleb był w Polsce.

Rzeczywiście, kiedy wpadłem do Warszawy w ostatni weekend, zamiast kanapki na śniadanie dostałem plaster żółtego sera z ziemniakami, w Łazienkach przeraziłem się, widząc dziecko broczące krwią, choć to był tylko ketchup wypływający spomiędzy palców, sałaty i polędwicy sopockiej, który zwykle wsiąknąłby w kromkę, natomiast polski wywiad wciąż usilnie starał się zdobyć tajne informacje, jak połączyć mąkę, wodę i co tam jeszcze, aby wyszedł z tego rumiany bochen pachnącego chleba. Skoro zatem nie mogłem delektować się pieczywem, postanowiłem poszukać innych rozrywek. Najsamprzód udałem się na Plac Zabaw, mocno zachwalany przez Mateusza. I co? Agrykola, trawa, górka i bar, który stał tam od stu lat, czyli mniej więcej od czasu, kiedy się urodziłem. I czym tu się

Chicago. Zawsze można wpaść za chlebem. Coś odmalować, coś wyprostować

niby zachwycać? Wreszcie ktoś mnie uświadomił, że skoro to ostatni weekend wakacji, a pierwszy, kiedy nie pada, to możliwość rozłożenia kocyka na trawniku urasta. Takie to uroki i zabawy stołecznego miasta. A po ciemku można położyć pustą butelkę i naciągać wszystkich, „że właśnie mi ktoś wylał i musi mi szybko odkupić”. Czasem się udaje. W niedzielę spotkałem się natomiast z Agatą Bogacką, aby obejrzeć jej wystawę w Zachęcie. Kupiłem bilet (gdyby to był czwartek, byłoby za darmoszkę), natomiast Agata zapytała Pana Ochroniarza: Czy mogę wejść na moją wystawę bez płacenia? Pan Ochroniarz odparł: A dlaczego? Wystawa moim zdaniem jest genialna, bardzo dumny jestem z Agaty. Lubię patrzeć, jak ucieka schematom i choć najprościej byłoby powielać styl pierwszych obrazów, który tak wielu wciąż stara się naśladować, ona poszukuje nowych środków wyrazu, choć wciąż widać, że to Bogacka. I tylko ona potrafi wyczarować te najpiękniejsze odcienie fioletowej szarości. Wystawa „Pamiętniki” trwa z Zachęcie do 9 października 2011. Odwiedźcie koniecznie – pamiętając, aby czytać przypisy, bo dzięki temu można zobaczyć więcej. Niestety nie każdy może mieć własną Agatę Bogacką, która stanie obok i wytłumaczy. Kinga i Piotrek zaprosili mnie do siebie, aby pochwalić się córeczką. Mała Stefa jest słodka i pięknie się uśmiecha, prezentując swoje dwa nowe zęby. Natomiast Faust, ich buldog francuski, był święcie przekonany, że to właśnie jego przyszedłem odwiedzić, a całą resztę to tylko przy okazji. Z Agnieszką natomiast zawiozłem jej chorego synka do lekarza, a kiedy siedziała z Franiem u Pani Doktor w gabinecie, ja paradowałem z Tosią, siostrą Frania, na barana, odwiedzając pobliskie sklepy w poszukiwaniu jej ulubionych kabanosów. Lubię dzieci, ale denerwuje mnie ten „rodzinny terror”, który rozszalał się jakiś czas temu. Oczywiście, to cudownie, że są miejsca, gdzie można udać się z pociechami, ale czemu zwykle towarzyszy temu nadęcie i przeświadczenie, że jesteśmy lepsi i ważniejsi od innych, bo mamy potomka? Potem stoją tacy rodzice i blokują przejścia wózkami oraz nie zwracają uwagi swoim dzieciom, gdy te biegają po całej restauracji, drąc się jak stare prześcieradła. Nie trafiają do mnie tłumaczenia, że to przecież dzieci, bo ja już jako trzylatek potrafiłem siedzieć grzecznie przy stoliku, jeść nożem i widelcem, pić coca-colę, choć bąbelki wpadały mi do nosa (też macie wrażenie, że obecnie w coli jest mniej gazu?) i czynnie uczestniczyłem w konwersacji, od czasu do czasu wtrącając słowa typu „prestidigitator” czy „oszałamiający”. Mamusiu, czy zauważyłaś, jak zabawny jest ten prestidigitator w ogródku? Te flaki w rosole są dziś wprost oszałamiające! Całe szczęście, że są jeszcze rodzice, którzy mają świadomość, że to nie im pierwszym w historii świata urodził się bobas. I którzy potrafią w ten sposób wychować synka czy córeczkę, aby nie doprowadzili do szału współpasażerów dziesięciogodzinnego lotu z Warszawy do Chicago. Jaka szkoda, że tym razem nie lecieli razem ze mną. Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroënów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadził do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka.

62

FELIETON



n o i t a n i t des hiro:

Maroko to ziemia obiecana dla wszelkich obieżyświatów i poszukiwaczy nowych doznań. Raj dla backpakerów, zapalonych rowerzystów (skłonnych pokonać góry Atlas dzięki sile mięśni nóg), ale także amatorów wygodnego odpoczynku w zdrowo wypasionych resortach. Polecamy szczególnie Fez i jego magiczną medynę (starówkę) oraz Marakesz, gdzie ruch uliczny dostarczy adrenaliny każdemu europejskiemu kierowcy. Przejedźcie przez to miasto na wynajętym, nie do końca sprawnym motorze! Na tych z was, który słusznie postanowią pozostać w Marakeszu na zawsze, a nie chcą rezygnować z nart czy snowboardu, czekają wyciągi oddalone o 60 km od miasta. Plac Jamaa el Fna odwiedźcie po północy, kiedy nie ma już turystów i zaczyna się granie wyłącznie dla przyjemności. Sprawdźcie koniecznie ten kraj legendarnej ucieczki bohemy lat 70. Yves Saint Laurent i Rolling Stonesi mieli rację!






Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.