4 minute read

Andrzej Nowak

Rok 2022 zaczął się fatalnie - 4 stycznia zmarł Andrzej Nowak, jeden z pionierów heavy metalu w Polsce, założyciel zespołu TSA. I chociaż kolejne tygodnie obfitowały w równie tragiczne informacje o odejściu gigantów tej miary co Burke Shelley, Meat Loaf i Roman Kostrzewski, to jednak ze śmiercią Andrzeja fanom było chyba najtrudniej się pogodzić, była to informacja dla większości bardzo zaskakująca, nawet jeśli ktoś wiedział o Jego problemach ze zdrowiem. Wydawało się, że po wydarzeniach roku 2012, kiedy miał wylew i Jego życie naprawdę wisiało na włosku nic Go już nie złamie, skoro zdołał wrócić nie tylko do zdrowia, ale też artystycznej i koncertowej formy. Niestety, tym razem nie udało Mu się wywinąć kostusze, świat polskiego rocka poniósł ogromną stratę. Odszedł nie tylko wspaniały muzyk, ale też wielka osobowość, ogromna indywidualność naszej sceny. Kiedy mówi się o Andrzeju Nowaku pierwsze, co przychodzi na myśl to oczywiście TSA, zespół legendarny i jeden z prekursorów ciężkiego rocka w Polsce.

Advertisement

Na początku lat 80. było to na naszej scenie prawdziwe objawienie, koncertowa petarda, co potwierdzał debiutancki "Live", ale też zespół bardzo świadomy tego, co chce osiągnąć w studio, to z kolei dokumentowały albumy "TSA" i "Heavy Metal World". Bardzo mocnym punktem grupy był wtedy gitarowy duet Andrzej Nowak - Stefan Machel: kto chociaż raz doświadczył potęgi brzmienia TSA na żywo, już nigdy o zespole nie zapomniał, nawet jeśli szybko "wyrastał" z rocka czy z metalu. Po nagraniu trzeciej płyty Andrzej rozstał się z TSA. Grupa już z Antonim Degutisem próbowała robić karierę za granicą i przetrwać na rodzimym rynku, walcząc o wydanie kolejnego LP "Rock 'N' Roll", co z powodu utarczek z cenzurą udało się dopiero po ponad dwóch latach od jego nagrania. W tym czasie Andrzej Nowak w najlepsze grał bluesa i rocka, współpracując z Martyną Jakubowicz, legendarnym już wtedy Tadeuszem Nalepą i Leszkiem Winderem. Brał też udział w nagraniu kultowego materiału "I Ching" czy współtworzył efemeryczny skład Harley Davidson Band. Ciągnęło go jednak do TSA, ale paradoksalnie to za Jego sprawą doszło w zespole w roku 1989 do kolejnego rozłamu - motocykle okazały się ważniejsze. Trzeba też jednak podkreślić, że już wkrótce naprawił ten błąd, rozpoczynając po raz kolejny współpracę z Markiem Piekarczykiem, czego efektem był powrotny album "52 dla przyjaciół", co wkrótce zakończyło się ponownym zejściem najsłynniejszego składu Piekarczyk/Nowak/Machel/Niekrasz/Kapłon. Zespół był wtedy w wyśmienitej formie, ale niestety tylko raz potwierdził to w studio, wydając w roku 2004 powrotny album "Proceder". Fanom pozostawały koncerty, na których muzycy zwykle wznosili się na wyżyny, nawet jeśli czasem byli na siebie obrażeni, a Andrzej szalał na scenie, grając natchnione solówki. Miał też już wtedy swój solowy zespół Złe Psy, grający blues rocka. Pierwszy album "Forever" (2002) trafił tylko do najzagorzalszych fanów artysty, ale już wydany 10 lat później CD "Polska" cieszył się znacznie większym zainteresowaniem, głównie za sprawą różnie interpretowanego przeboju "Urodziłem się w Polsce", a dyskografię Złych Psów zamknął album "Duma" (2017). Owe płyty były też dowodem nieukrywanego nigdy patriotyzmu Andrzeja, jednak w czasach coraz większej politycznej poprawności były też odbierane bardzo różnie. Te dziwne reakcje czy próby nadinterpretacji jego postawy i poglądów bardzo Go irytowały, był jednak osobą zbyt niezależną i konsekwentną, żeby zmienić front pod dyktatem opinii publicznej. Do tego zawsze był szczery, bezkompromisowy i w 100% prawdziwy, nigdy nie udając kogoś innego. Zdawał sobie sprawę z własnej wartości, ale nie zadzierał nosa, nie był jedną z niedostępnych gwiazd. Wielokrotnie słyszałem opinie, że był trudny, konfliktowy i wybuchowy, ale osobiście, najpierw jako fan, a później też jako dziennikarz, nigdy tego nie doświadczyłem. Przeciwnie, wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, jak potrafił oddać komuś ostatnią kostkę, a grał tylko określoną marką Gibsona, ściąganą z USA, cierpliwie pozował do zdjęć i rozmawiał z fanami, albo dzielił się z nimi jedzeniem z garderoby. Co istotne wszyscy byli dla niego ważni, nie różnicował ludzi na zasadzie: wieloletni fan zespołu to ktoś, a młodzik, dopiero zaczynający słuchać TSA, ktoś gorszy - pewnie dlatego ci młodsi słuchacze byli w niego tak wpatrzeni, a miewałem też wywiady z Andrzejem, przy których asystowali fani, wsłuchując się w to co mówi. Wbrew pozorom można było z nim porozmawiać nie tylko o muzyce i pitbullach, lubił też pożartować. Rozumieliśmy się zresztą doskonale jako dwaj pasjonaci: on dzielił się ze mną radością ze zdobycia jakiejś trudno dostępnej części do motocykla, ja opowiadałem mu o ostatnich winylowych nabytkach. Po ostatnim powrocie TSA i jarocińskim koncercie mieliśmy rozmawiać po raz kolejny, niestety nie udało się. Nie będzie też kolejnej płyty TSA, na co, podobnie jak tysiące innych fanów, w skrytości ducha liczyłem - nieodwołalnie w polskiej muzyce skończyła się kolejna epoka. Tym bardziej cieszę się, że miałem okazję poznać Andrzeja nie tylko jako wybitnego muzyka, ale też jako człowieka. Dzięki temu "Heavy Metal World", "Bardzo groźna księżniczka i ja", "Sen szaleńca", "Blues Forever", "Proceder", "Polska" i dziesiątki innych płyt powstałych z Jego udziałem nabierają zupełnie innego, bardziej osobistego charakteru.

This article is from: