23 minute read

Bad Taste

Promil życia i wehikuł czasu

Debiutancki album Bad Taste ukazał się niemal 20 lat temu. Losy tej trójmiejskiej formacji potoczyły się tak, że do niedawna była to jedyna duża płyta w jej dorobku. Jesienią ukazał się jej następca, bardzo udany materiał "Zanim zgasnę". - Mamy nadzieję że ta płyta pozwoli nam i słuchaczom przeżywać emocje z tamtych lat - mówi wokalista Sebastian "Bob" Mazurowski i trudno się z nim nie zgodzić, bo to faktycznie metalowy wehikuł czasu.

Advertisement

HMP: Uaktywniacie się wydawniczo tak średnio co 10 lat, co sprawia, że dyskografia Bad Taste jest bardzo skromna. Powrót w roku 2019 od razu odbył się z założeniem, że stworzycie drugi album, czy też doszliście do tego stopniowo, po udanych koncertach? Sebastian "Bob" Mazurowski: Pomysł reaktywacji zespołu był pewnym impulsem, który poczułem w sobie po dość długiej przerwie. Oczywiście uczestniczyłem w innych projektach lecz tylko studyjnie. Ale poczułem ochotę powrotu do grania prób i koncertów, omówibie, granie zeszło na dalszy plan? Myślę, że dyplomatycznie odpowiadając to tak, proza życia definitywnie jest dobrą odpowiedzią na to pytanie (śmiech). Jednak chyba wszyscy czuliśmy gdzieś w głębi, że do muzyki jeszcze wrócimy.

Jak to mówią: ciągnie wilka do lasu, czegoś wam brakowało? Oj tak!!! Tęsknota za tym była niemalże codzienna. Bawimy się teraz w zespół, co prawda trochę w inny sposób, ponieważ jednak na

łem to z bratem... No i cóż po kilku uzgodnieniach i kilku telefonach jechaliśmy już na próbę. Co najlepsze pierwsze próby odbyły się nawet z pierwszym perkusistą ze składu z 1998 roku. Potem wspieraliśmy się muzykiem z Jaguara, bo bardzo chciało nam się grać, a nie szukać perkusisty, a Majowy już nam kiedyś pomagał, wiec wszedł w to z marszu. No i cóż pierwszym planem było zagrać koncert pokazać się, że jeszcze Bad Taste nie umarło. Koncert zagrany w klubie Metro wypalił w stu procentach. I to dało nam jeszcze większego kopa i chęci do zrobienia czegoś więcej. Z początku myśleliśmy, żeby na płycie zebrać wszystkie numery, jakie kiedyś były zarejestrowane, a niestety nie wydane. No, ale w rezultacie czasów pandemicznych udało nam się wykonać dziewięć nowych i podrasować trzy bonusy z dawnych czasów.

Foto:L.Kurant

skali życiowych obowiązków zespół jest promilem. Natomiast jest to promil życia, w którym znów jesteśmy sobą i cieszymy się tym dokładnie tak jak kiedyś.

Nie baliście się wracać po tak długiej przerwie? Mieliście obawy czy ktoś jeszcze w ogóle pamięta Bad Taste? Chyba nikt o tym nie myślał. Na początku był nawet pomysł, aby zespół nazywał się inaczej. Chyba nikt tak naprawdę nawet nie spodziewał się tego, że nas ktoś jeszcze pamięta. Ale z biegiem czasu przekonujemy się coraz bardziej, że ludzie o nas nie zapomnieli i to doświadczenie jest nie do opisania.

Co ciekawe wróciliście w niemal oryginalnym składzie, tylko perkusista Daniel "Ogi" Ogorzałek jest z nowego zaciągu? Jak już mówiłem pierwsze próby były nawet z pierwszym perkusistą. Potem na perce zasiadł Majowy z Jaguara. On też lata temu grał z nami w zastępstwie. No cóż, nie gramy na dwie gitary postanowiliśmy stworzyć Chudemu więcej przestrzeni, dlatego Daniel chwycił za bas. No i mamy trzy osoby faktycznie ze składu, na dodatek dwóch braci i szwagier. Ogi to perkusista, którego szukałem sześć miesięcy. Energia jaką ma w sobie odmładza nas i sprawia, że zespół brzmi jeszcze bardziej dynamicznie. To strzał w dziesiątkę!

Mniej więcej rok po powrocie wypuściliście pierwszy w historii zespołu teledysk "Życie " już wtedy miało być zapowiedzią albumu, ale z oczywistych powodów jego premiera opóźniła się? No tak, ten klip to było nasze marzenie od zawsze, ale nigdy się nie spełniło aż do teraz. (śmiech) Tak generalnie płyta miała wyjść wcześniej, ale niestety pandemia to zweryfikowała.

O jakiejś rewolucji nie było mowy, to wciąż stary, dobry hard' n 'heavy, ale odnoszę wrażenie, że w ramach wybranej stylistyki chcieliście jednak pokazać, że nie zasklepiliście się w niej na dobre? Tak naprawdę dla mnie Bad Taste to zawsze była mieszanka heavy z hard rockowym klimatem z domieszką thrashowego akcentu. Czyli wszystko to, co każdy z nas słucha. Co ciekawe nikt tu się z tym nie siłuje, to tak zwyczajnie wychodzi.

Potwierdzacie też, że intensywność i moc riffów oraz sekcji nie musi automatycznie oznaczać braku dobrych melodii - to w sumie patent znany od wielu lat, ale jakby zapominany w metalowym światku, bo zwykle albo się łoi, albo gra melodyjnie? No tak, my też albo łoimy, albo gramy melodyjnie, z tym że wszystko w tym samym momencie. (śmiech)

Uważasz, że lata 80. były najważniejszym okresem dla muzyki metalowej, zarówno artystycznie jak i pod względem komercyjnym, co teraz jest nie do pomyślenia? Tamte czasy to czasy w których powinienem mieć 20 lat i wówczas założyć Bad Taste. Wtedy zapewne nie musiałbym co rano wstawać do fabryki i byłbym celebrytą. Obecne czasy myślę, że generalnie są ciężkie dla muzyki.

W wywiadach często padają pytania o źródła inspiracji, ale zwykle jest tak, że polscy muzycy wymieniają zagraniczne zespoły. Zapytam więc jaki krajowy zespół miał na ciebie największy wpływ kiedy byłeś w wieku nastu lat, dopiero wkraczałeś w świat rocka i metalu?

Teraz was określa się mianem weteranów trójmiejskiego metalu, bo zespół powstał jeszcze w końcówce lat 90. To były zupełnie inne czasy, liczyliście wtedy, że zdołacie przebić się, jakoś szerzej zaistnieć? Oczywiście i cały czas na to liczymy, bo jak już wcześniej stwierdziłem uczestnictwo w koncertach czy próbach to mega wehikuł czasu.

Często było też tak, że byli muzycy Bad Taste trafiali później do bardziej znanych zespołów, choćby Barti Sadura do CETI, a Artur Zaniewski do Access Denied, a wy wciąż tkwiliście w podziemiu? Z Bartim przyjaźnimy się do dziś, i naprawdę pękamy z dumy mając świadomość że chociaż jednej osobie z tamtego składu się udało. No a podziemie zawsze wydawało mi się ciekawsze i chyba jeszcze bardziej wymagające, a tak naprawdę to im bliżej tego środowiska, można powiedzieć bardziej profesjonalnego, tym mniej rock'n'rolla i radości z tego co się robi. Tak myślę. (śmiech)

I trudno się z tym nie zgodzić...

"Zanim zgasnę " to dla Bad Taste nowy początek, a do tego sygnał, że po przerwie wróciliście do pełnej aktywności? Chyba takiej aktywności na jaką mogliśmy sobie pozwolić lata temu nie zdołamy już z siebie wykrzesać. Natomiast jesteśmy w formie i wróciliśmy z nadzieją, że jeszcze gdzieś, coś, może się uda.

Wydaliście ten album w SadZoneRecords, czyli zapewne własnej firmie, odpowiedzialnej też za wypuszczenie przed laty " 3miasto Metal Split"? To nie nasza firma. Firma przyjaciela, która kiedyś, tak jak i my, próbowała coś w muzyce zrobić. Nie myślałem o innym logo na płycie jak SadZoneRecords, dlatego zadzwoniłem i tak też się stało. SadZoneRecords, a tak naprawdę przedstawiciel tej firmy, zgodził się również nam pomóc jako menago zespołu.

Leonard Cohen mawiał, że "Sukces to przetrwanie " i faktycznie coś w tym jest, bo mimo przeciwności wasz zespół wciąż istnieje, a do tego wróciliście z tarczą? Cohen to był mądry facet. (śmiech) Nieważna jest faktycznie skala. Cieszy nas fakt, że po tylu latach jest jednak ktoś, kto o nas pamięta. Spotkania na koncertach z ludźmi z tamtych czasów to rewelacyjne przeżycie. A i nowi wielbiciele też się pojawiają, co jest bardzo budujące. Gramy na tę chwilę w małych klubach i jak do tej pory były one napchane po brzegi. Cieszy nas to niezmiernie. A tarczą chyba jest nasza nowa płyta, która według mnie broni się, nieskromnie powiem, wyśmienicie. Mamy nadzieję, że ta płyta pozwoli nam i słuchaczom przeżywać emocje z tamtych lat. Bo wydaje mi się, że taka właśnie jest jak z tamtych wspaniałych lat. Mamy nadzieję, że słychać na niej, że robiliśmy ją bez spiny z radością na twarzach.

Dziewięć utworów podstawowych, do tego trzy bonusy sprzed 11 lat, w tym dwa zamieszczone na wspomnianym splicie - płyta CD staje się już takim kolekcjonerskim gadże-

Foto:L.Kurant

tem, stąd ten prezent dla fanów i jednocześnie ocalenie od zapomnienia udanych utworów sprzed lat? Generalnie pierwszy plan był taki aby na płycie większość numerów było takich, które zostały zarejestrowane dawno temu, ale nigdy nie zostały wydane. Ale sytuacja odwróciła się po kilku próbach na których tworzenie nowych numerów stało się codziennością, dzięki gitarzyście Piotrkowi, który zasypał nas kompozycjami. No i mamy dziewięć nowych i trzy w naszym mniemaniu najlepiej brzmiące numery z tamtych lat.

Tytuł płyty czy główną frazę tego utworu można odebrać też w taki sposób, że chcecie po sobie coś pozostawić, indywidualnie i zespołowo - w tym sensie ma to również symboliczne znaczenie? Bardzo ładnie zinterpretowane (śmiech) w końcu rozumiem ten tytuł. (śmiech)

Co teraz? Wydawanie płyty w pandemii może wydawać się średnio udanym pomysłem, ale w waszym przypadku czekać nie wiadomo na co też nie było dobrym rozwiązaniem zaryzykowaliście, a czas pokaże czy była to słuszna decyzja? Decyzja na bank była słuszna bo mieliśmy taką wewnętrzna potrzebę, którą spełniliśmy.

Co teraz? Jakieś koncerty w podziemnym świecie tego gatunku i myślenie o nowym albumie, bo lat nie ubywa a z naszą tendencją, hmmm? Żebyśmy nie nagrywali jej w demencji starczej. (śmiech)

Może w tak zwanym międzyczasie zaczęliście też pracować nad kolejnym materiałem, tak więc są szanse na trzeci album Bad Taste, wydany nieco szybciej niż w roku 2030? O to, to, to. Chcielibyśmy zrobić coś szybko z naszym obecnym perkusistą Ogim, póki jeszcze nam go nikt nie podebrał, bo jest w nim tyle emocji, że warto to nagrać i wydać na płycie. Tak, że jak tylko uzbieramy kasę to wchodzimy do studia i was jeszcze zaskoczymy (śmiech). Dzięki za rozmowę i pozdrawiam całą redakcję MHP oraz oczywiście naszych fanów.

Wojciech Chamryk

R'Lyeh # 17

Ani się obejrzeliśmy i proszę, 17 numer "R'Lyeh" ujrzał światło dzienne - tempo i konsekwencja godne komplementów. Z merytoryczną zawartością zine'a - ponad 100 czarnobiałych stron A4 z kolorową okładką - nie jest gorzej. Przeważa oczywiście prawdziwy metal w różnych odmianach, od tych bardziej tradycyjnych do ekstremalnych, z naciskiem na thrash, death i black. Z okładki spogląda Frederick "Freddan" Melander - nie wiecie kto zacz? To basista pierwszego składu Bathory, grający z Quorthonem w przełomowym dla formowania się jego zespołu okresie 19831984. Było więc co wspominać, chociaż jak dla mnie ta rozmowa mogłaby być znacznie dłuższa. Dopełniają ją jednak artykuły traktujące o Bathory, tak więc jego wyznawcy nie mają wyjścia, muszą sięgnąć po najnowszy numer "R'Lyeh". Inne spore, chociaż już nie tak powszechnie znane nazwy, to amerykańscy mistrzowie death metalu Cianide, Yoth Iria (muzycy kojarzeni z Rotting Christ i Necromantii) oraz nasi reprezentanci, Rob Bandit Magnus, Varien - Damnation i Stos (40 pytań na 40-lecie zespołu, jest więc co czytać). Jeszcze więcej cierpliwości trzeba mieć, chcąc zapoznać się z rozmową z Morgulem (Putrid Cult), bo to pierwsza część cyklu: "Setka z…", czyli nie ma zmiłuj, sto pytań i sto odpowiedzi. Mamy też pełny przegląd metalowego podziemia z różnych stron świata, w postaci ogromu, nie tylko płytowych, recenzji oraz wywiadów, choćby z włoskim Ireful, francuskim Gorgon, amerykańskim Drawn & Quartered czy kanadyjskim Antediluvian. Kłania się też Monthy Python (rozrachunkowe, a jakże, "Ministerstwo głupich kroków"), pojawia się kolejna odsłona cyklu "Metal i X Muza"; są też oczywiście relacje z koncertów, w tym wspomnienia ze S'thrash'ydła '90 oraz wcześniejszego o rok gigu Active Minds w Radomiu. W tym ostatnim nie brakuje niestety dowodów na to, że niektórzy metalowcy byli i pozostaną troglodytami, skoro autora stać na "przemyślenia" w rodzaju "o kurwa Autograph co to był za syf" (pisownia oryginalna) z konkluzją, że w ten zespół "sam rzuciłbym młotkiem". Tymczasem radziecki Autograph był w tym czasie jednym z najlepszych progresywnych zespołów w Europie, a jego płyty ukazywały się również w USA i w Japonii, więc o grupie na tym poziomie mogliśmy w Polsce, do pojawienia się Collage i jego ogólnoświatowej kariery, tylko pomarzyć. Mimo tych zgrzytów warto "R'Lyeh" nie tylko przeczytać, ale i mieć na własność. Do pierwszych dwustu kopii dodano kompaktową EP krakowskiego zespołu Igne Crematur. "The Last Witch" to solidny black/death metal, mroczna okładka też jest niczego sobie - świetOldschool Metal Maniac # XXI

Okładkę najnowszego, tym razem polskojęzycznego numeru "Oldschool Metal Maniac", zdobi podobizna Romana Kostrzewskiego. Z oczywistych względów rozmówcą Łukasza Orbitowskiego nie jest jednak dawny wokalista Kata, obecnie frontman formacji Kat & Roman Kostrzewski, lecz gitarzysta jego grupy Jacek Hiro, a główne tematy to stanu zdrowia lidera oraz niedawny koncert charytatywny we Wrocławiu na jego rzecz. W obszernym, liczącym 134 strony magazynie nie zabrakło też światowych gwiazd metalu. Z tych głośniejszych mamy rozmowy z Sodom czy Running Wild, zaś z kiedyś znanych, a teraz już tylko kultowych, pojawiają się Artillery, Blood Feast, Bulldozer i Master. Czasem są to wywiady dość krótkie, ale rzetelne i ciekawe, a przedzielają je rozmowy z reprezentantami światowego podziemia, by wymienić tylko hiszpański Leprophiliac, brazylijski Evilcult czy amerykański Temple Of Void. Mamy też wspomnienie australijskich techno thrashers z Bezerker, dopełnione rzecz jasna wywiadem, a materiały tego typu z rodzimej sceny to Incest i Unborn, czyli kolejne dwie ekipy warte uwagi; akurat tak się składa, że obie reprezentujące scenę olsztyńską przełomu lat 80 i 90. Świeża krew made in Poland to Bladestorm (składzie muzycy znani z Leviathan, kolejnej legendy podziemia z tamtego okresu), Damage Case, Abominated, Sex-Mag czy, zaskoczenie, punkowy Jad - generalnie dźwięki totalnie oldschoolowe, zgodne z profilem pisma. Relacji koncertowych nie ma wielu - poza imprezą dla Romana znajdziemy tu tylko wrażenia z wrocławskiego występu Kill, Manticore i Hellgoat jeszczez wiosny 2019 roku, ale czasy mamy teraz takie, że cieszą nawet takie archiwalne już relacje sprzed lat - pozostaje mieć tylko nadzieję, że już niebawem będzie to tylko wspomnienie czasów, po którym zostało nam jeszcze więcej niż zwykle płyt. Wiele z nich zostało na łamach "Oldschool Metal Maniac" skrupulatnie opisanych, dzięki czemu, w czasach natychmiastowego dostępu do muzyki, można też poznać opinię innych na temat interesujących nas płyt, co osobiście wciąż uważam za ważne i potrzebne. Piszcie więc do Leszka, póki ma jeszcze na stanie ten najnowszy numer - kontakt: oldschool_metal_maniac@wp.pl

Wojciech Chamryk

Exciter - Heavy Metal Maniac

1983 Shrapnel

Dawno temu mój dobry znajomy włączył mi ten zespół. Naturalnie byłem na początku drogi poznawania muzyki metalowej, więc prawie każdy krążek jaki gościł w odtwarzaczu, to była totalna świeżość. Nie inaczej było z Exciter. Wtedy, pamiętam, była to płyta numer trzy w dyskografii, czyli "Long Live The Loud" (1985). Na resztę przyszedł czas trochę później. Jednak kiedy już moje uszy spotkały pozostałe albumy z wczesnego okresu tej kanadyjskiej kapeli utwierdziłem się w przekonaniu, że to bardzo dobre granie. Wszystko zaczęło się w Kanadzie, w 1977 roku, kiedy gitarzysta John Ricci grał w kapeli o nazwie Hell Razor. Rok później zespół się rozpadł, a John po krótkiej chwili zdecydował się reformować kapelę i zatrudnił basistę Allana Johnsona oraz perkusistę Dana Beehlera (obaj wcześniej w Jet Black). W 1980 roku Dan wziął na siebie obowiązek śpiewania i skrystalizowała się też nazwa dla tria - od utworu Judas Priest - Exciter. Tak oto powstał zespół, który lata później będzie jednym z synonimów świetnego metalu spod znaku czerwonego klonowego liścia. Debiut grupy ukazał się w 1983 roku nakładem firmy Shrapnel. Chwilę wcześniej nagrane zostało demo "World War III" ale to właśnie pierwszy pełny krążek odcisnął duże piętno na późniejszych wydarzeniach. Trzeba brać poprawkę, po latach, że wtedy każdy chciał grać - muzyka była dla tych ludzi wszystkim, a że na rynku wciąż były zmiany stylów, to niektórzy na tym korzystali. Niemal równo z eksplozją thrashu w Ameryce działał speed metal, ale i klasyczne heavy. Exciter na swojej pierwszej płycie deklaruje jasno - "Heavy Metal Maniac". Tytuł jest wyraźny, choć na krążku przenikają się style zarówno klasyki jak i speed metalu.

Po krótkim instrumentalnym intro, jakie ma za zadanie wprowadzić w odpowiedni nastrój, maszyna rusza z pełną mocą. Całość materiału liczy sobie niecałe czterdzieści minut, także nie ma tutaj czasu na zbędne dźwięki. Jest soczyście i do przodu. Debiut w sumie jest dość surowy jeśli chodzi o kompozycje. Z premedy-

Zelazna Klasyka

tacją piszę o nim, a nie o którejś z późniejszych płyt. Uważam, że ta swoista szorstkość jest zaletą tego krążka. Nie wyobrażam sobie aby brzmiało to ładnie i gładko. Tu musi być po prostu czuć szybkość, drapieżność i szaleństwo. Wystarczy rzucić uchem na "Stand Up And Fight" albo tytułowy. Przecież tak naprawdę nie ma w tym nic "wybitnego" - a jednak te dźwięki osaczają nas jak wygłodniałe wilki. Perkusja pędzi, napędzana dwoma centralami, a bas prowadzi piękną linię, która punktuje bez litości. Do tego dodajmy gitarę niczym wiertarkę udarową, wwiercającą się w głowę słuchacza. Potem lekkie zwolnienie, niezły "kroczący" rytm w "Iron Dogs". Mocny, utrzymany w średnim tempie kawałek, ozdabiany kąśliwymi partiami gitary Ricciego. Kapitalnie wypada Beehler, który nie dość, że musiał grać na perkusji sprawnie i gęsto, to jeszcze na dodatek jego wokal idealnie wpasowuje się w kompozycje. To rzadkość - mało gdzie w tak intensywnych dźwiękach "frontmanem" jest tłukący w gary. W końcówce wspomnianego "Iron Dogs" Exciter rozpędza się, wychodząc z pierwotnego rytmu, czerpiąc garściami z klasycznego heavy metalu, aż to eksplodującego finału. Na winylu podzielono materiał na dwie strony. A nazywała się "Heavy" a B - tak, zgadza się - "Metal". Pierwszą kończył numer "Mistress Of Evil". Kolejny szybki, choć wcale nie krótki, dowód na to, że grupa krystalizowała swoje brzmienie. Granie w trzech miało zaletę jasnego podzielenia obowiązków, a wtedy też nie było aż tak modne nakładanie tysiąca ścieżek w studio. Dla niektórych Exciter może więc brzmieć trochę "sucho". Mamy gitarę - szarpaną, szybką, często "jęczącą" efektami. Do tego sklejona sekcja, w której bas współpracuje z perkusją bardzo gęsto, nadając rytm ale przed wszystkim rozpędzając kompozycje. Na tym fundamencie dane utwory zyskiwały, bo nie był to podkład toporny i jednostajny. Warto wsłuchać się w partie Johnsona i Beehlera, który w końcówce tego i na początku kolejnego numeru pokazuje swoją szybkość. Odwracamy winyl i mamy wrażenie, że zespół gra jeszcze intensywniej. Nadal utrzymuje pewny azymut - szybkie kawałki, ale z subtelnymi zmianami rytmu. W końcu to speed metal, choć nikt nie mówi, że jak tak to ma być bezsensowna młócka. Od razu idzie wychwycić niezłe różnicowanie tempa w "Under Attack". Parę momentów typu "start-stop" i desant gitarowej solówki. Perkusja chodzi jak wściekła. Gęsty, dudniący podkład jest miodem na uszy każdego, kto uwielbia prawdziwy speed metal! Numer "Rising Of The Dead" to kolejna dawka prędkości, choć i są tutaj pierwiastki melodii. Nieźle jest poprowadzona linia wokali, a i gdzieś w połowie bas pięknie gra w tle mini solo podczas zwolnienia. Potem zaczyna się kanonada dająca pretekst do krótkiej, świdrującej solówki Johna. Coraz bliżej końca płyty i totalne zaskoczenie - "Black Witch". Najdłuższy kawałek i najbardziej ambitny. Zaczyna się delikatnie, bardzo klimatycznie, budując nastrój. Stopniowo się rozkręca, choć grupa stara się w ogóle nie śpieszyć. To kompozycja złowieszcza, osadzona na powolnym rytmie, z szalejącym (żadna nowość) za perkusją Beehlerem i surowych riffach Ricciego. W żadnym wypadku nie ma mowy o jakiejś nudzie, bo cały czas pulsuje tutaj klasyczny heavy metal z obowiązkowymi solówkami i natchnionym wokalem. Na dwie minuty do finału pojawiają się subtelne przejścia, prawie balladowy klimat, prowadzący słuchacza do niespodziewanego zwrotu akcji. Paręnaście ostatnich sekund dosłownie zmiata z fotela. Nie pozostaje po tym nic innego, jak zadać kończący cios w postaci "Cry Of The Banshee". Po utworze opowiadającym o Czarnej Wiedźmie nic nie mogło być już ciekawsze - dlatego grupa postanawia dodać gazu i pożegnać się w swoim stylu, który dominował na "Heavy Metal Maniac". Naturalnie z mini-smaczkami, fajnymi, rzężącymi gitarowymi partiami i absolutnie zabójczym combo basu i perkusji… Trio Ricci-Beehler-Johnson tym albumem zaczęło wspinać się na swój szczyt. Wiem, że może on być doskonałym przykładem stylu grupy, ale jest też na pewno totalnym fundamentem. Dlatego warto zacząć słuchać Exciter od samego początku, bo pokazuje to progres, ale i uzmysławia jaka siła tkwi w prostym, speed metalowym graniu i niekoniecznie trzeba od tego odchodzić, żeby uzyskać piorunujący efekt. Po trzech albumach w grupie zaczęły się tarcia, a finalnie Ricci w 1986 nie był w szeregach grupy, którą założył. Potem wracał, a odchodził Johnson, a potem zespół stał się kwartetem i od 1997 roku jedynym oryginalnym członkiem był John. Beehler i Johnson wrócili gdzieś w okolicach 2014 roku, kiedy Ricci ponownie reformował Exciter, ale dziś grupa funkcjonuje ponownie w trio - Beehler, Johnson a struny szarpie od czterech lat Daniel Dekay. Jak widać niezła telenowela. Nie będę się więc gniewać, jeśli ktoś patrzy już na to z przymrożeniem oka. Tym bardziej polecam sięgnięcie po klasyczny okres zespołu. To naprawdę ponadczasowe dźwięki. Nie trzeba tego powtarzać kilka razy. Zwłaszcza dla wszystkich Heavy Metalowych Maniaków sprawa powinna być prosta.

Adam Widełka

Decibels’ Storm

recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Absolva - Fire In The Sky

2022 Rocksector

Na najnowszym albumie Brytyjczycy kontynuują kierunek z poprzednich płyt, dodając jednak do tradycyjnego heavy starej szkoły jeszcze więcej melodii. Muzyka Absolvy tylko na tym zyskała, co słychać już w trzech pierwszych utworach. Jednocześnie zespół wciąż nie potrafi uwolnić się od wpływów Iron Maiden i Helloween, które są najbardziej słyszalne w openerze "Demon Tormentor" i "Burn Inside". Później jest już nieco lepiej: "Addiction" kąsa jak trzeba, ballada "What Does God Know" jest jedną z najciekawszych w ich dorobku, kompozycja tytułowa udatnie czerpie z Rainbow i klasycznego hard rocka lat 70., a podniosły "Man For All Seasons" brzmi bardziej epicko. W "Galloglaigh" robi się z kolei bardziej folkowo, zaś "Historic Year" jest w pierwszej części zwiewnie balladowy, by w drugiej już zdecydowanie zyskać na ciężarze. Są tu również typowe wypełniacze ("Refuse To Die", "Stand Your Ground"), ale mimo wszystko "Fire In The Sky" to kawał solidnego, godnego polecenia heavy metalu. (5)

Wojciech Chamryk

Achelous - The Icewind Chronicles

2022 No Remorse

Gorąco polecam "The Icewind Chronicles" wszystkim osobom ceniącym porządny heavy metal. Album ten wypełnia melodyjny, mocarny i epicki kawał mięcha. Wszystkie numery są wyjątkowo pieczołowicie zrobione, bardzo starannie zaaranżowane i nader przekonująco zagrane. O koncepcie lirycznym odnoszącym się do trylogii "The Icewind Dale" autorstwa R.A. Salvatore'a możecie szczegółowo przeczytać w wywiadzie, ale nie sposób o nim nie wspomnieć przy opisie tak epickiej muzyki. Tym bardziej że wokalista Chris Kappas wymiata. Dysponuje umiarkowanie wysokim tenorem, ale robi z niego efektowny użytek w bitewnych hymnach, niekiedy wykazuje się większym zadziorem (np. a capella w "Halfling's Game"), a żeńskie głosy wyśmienicie uzupełniają jego starania (Vicky Demertzi, Christiny Petrogianni). Instrumentaliści nie reprezentują typowego poziomu nowicjuszy robiących dopiero drugi album. Wręcz przeciwnie - ich partie mogą uchodzić za wzór do naśladowania, a oni sami raczej za nauczycieli niż uczniów. Zgodnie z deklaracją Chrisa Kappasa, że Achelous inspiruje się rozmaitymi gatunkami, słyszę na "The Icewind Chronicles" nie tylko heavy metal, ale również fragmenty zaczerpnięte z hard rocka (np. w "Face The Storm"), folk metalu (np. w "Savage King") lub US poweru (np. w Jag Panzerowskim "Halfling's Gem"). Najbardziej podobają mi się u nich doskonałe harmonie. Mimo, że Achelous zrodził się jako indywidualny projekt basisty Chrisa Achelousa, to jego najnowsza muzyka brzmi jak efekt kolektywnej współpracy intensywnie zaangażowanych we wspólną sprawę przyjaciół, którzy wzajemnie się nakręcają: jedni partiom drugich potęgują dynamikę, a także fenomenalnie podchwytują i uzupełniają motywy w płynne przejścia do kolejnych pomysłów. Z drugiej strony, miejscami można odnieść wrażenie, że całość grana jest przez jednego multiinstrumentalistę, ponieważ o cud zakrawa fakt, że różni ludzie tak perfekcyjnie rozumieją swoje wzajemne intencje i z wyprzedzeniem przewidują, co za chwilę ma wydarzyć się w danym kawałku (a dzieje się naprawdę sporo). Efektem tej symbiozy jest rewelacyjny flow - te dźwięki raz płyną jak rwąca rzeka, a innym razem kołyszą jak spokojne fale na skąpanym w słońcu morzu po ustaniu ostrego sztormu. Na pewno zrobiono dobry użytek z wielu lat wytężonej pracy nad doskonaleniem zespołu. Achelous pracuje w tej chwili nad trzecim longplay'em. Jeśli przebiją "The Icewind Chronicles", nie omieszkam postawić piątki. (4,5)

Sam O'Black

Alcatrazz - V

2022 Silver Lining Music

Alcatrazz to naprawdę niezła historia. Grupa gwiazd, która nigdy nie osiągnęła gwiazdorskiego statusu. Przez jej szeregi przewinęli się muzycy tacy jak Yngwie Malmsteen, Steve Vai, Clive Burr a przede wszystkim jej założyciel, Graham Bonnet. Cóż, Grahama w zespole już nie ma, jednak zastępuje go kolejny facet z doświadczeniem. Doogie White, bo o nim mowa, to równy chłop i w kategorii śpiewaków do wynajęcia, występujących chyba z każdym, nie ma sobie równych. Jak wypada na "V"? Przystało na zawodowca, zatem świetnie wpasował się w Alcatrazz. Śpiewa inaczej, mniej zadziornie od Bonneta, którego głos trudno byłoby podrobić (szanuję, że nikt nie podjął się takiej próby). Doogie brzmi mocno, pewnie i wysoko. Czuję, że próbuje mi opowiedzieć jakąś historię, nawet jeżeli teksty utworów bywają funta kłaków warte. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby nie znajomość historii grupy, przysiągłbym, że wokalista śpiewa w niej od zarania dziejów. Gorzej, że sama muzyka nie zawsze broni się tak dobrze, jak nowy wokalista. Słychać tu jakieś niezrozumiałe w tym kontekście elementy power metalu - sprawdźcie dla przykładu tempo i linie melodyczne "Guardian Angel" albo "Nightwatch". W ogóle cały materiał leci do przodu bez trzymanki, nawet w utworach takich jak "Target" czy "Alice's Eyes", które, wydawałoby się, aż proszą się o chwilę wytchnienia i budowania klimatu. Całość dopełniają wirtuozerskie partie gitarzysty (Joe Stump) i klawiszowca (Jimmy Waldo, niezmiennie od samych początków grupy), co jest oczywiście w duchu muzyki, jaką Alcatrazz wykonywali już w zamierzchłej przeszłości. Tym razem, o dziwo, to bardziej przeszkadza niż zachwyca. Odnoszę wrażenie, że "V" to album stojący trochę w rozkroku. Z jednej strony mamy nowego wokalistę, co aż prosi się o otwarcie jakiegoś nowego rozdziału w historii. To raczej się nie dzieje, a jeśli już, to z ostrożnością. Jakby wpłynięcie na nieznane wody wiązało się z ryzykiem opuszczenia okrętu Alcatrazz przez wiernych fanów. Nie oszukujmy się, tych jakoś fanatycznie dużo nie ma. Zespół właściwie nigdy nie trafiał na pierwsze strony gazet. Można było więc zagrać danymi przez los kartami w nową grę. Oczywiście, hołdowanie stylistyce z przeszłości nie jest niczym złym. Jednak nie odnoszę wrażenia, że w tym wypadku to się sprawdziło. Po czasie spędzonym z "V" niewiele zostaje ze mną na dłużej. Jeżeli już, to stawiałbym na singlowe "Sword Of Deliverance" i "Turn of the Wheel". Dobre i to, ale chciałoby się więcej. (3,5)

Igor Waniurski

Amorphis - Halo

2022 Atomic Fire

Amorphis to ciekawy zwierz. Wydawałoby się, że skoro zespół łączy w swojej muzyce elementy skrajne, potencjalnie się wykluczające, ryzykuje przez to nieutrafienie w gusta niczyje, za wyjątkiem bardzo specyficznych słuchaczy: takich, którzy nie pogardzą ani death metalem, ani skoczną melodią, ani progresywnymi wstawkami. Ilu by się takich znalazło? Chyba niewielu. Tymczasem jako bywalec koncertów Finów mam wrażenie, że lubią ich wszyscy; nawet tacy, którzy na co dzień nie słuchają metalu, a co dopiero metalowej ekstremy. Może to po prostu najwyższy muzyczny kunszt robi swoje? W każdym razie, najnowszy album Amorphis, "Halo", również podbije niejedno serce. Finowie kontynuują na nim kurs obrany na genialnym "Queen of Time". Skrajność goni tu skrajność: brzmienie jest ciężkie i nowoczesne, instrumentaliści co i rusz uprawiają młóckę, Tomi Joutsen obficie korzysta ze swojego fantastycznego ryku (jednego z najlepszych na scenie), ale równocześnie każdy kawałek ozdabiają melodyjne gitary, smakowite solówki, przebojowe refreny, atmosferyczne zwolnienia, a także od niedawna eksplorowane przez zespół orkiestracje, które mogą przywoływać skojarzenia z gigantami symfonicznego power metalu. Cały album to energetyczna jazda, ale zamyka go "My Name is Night" - absolutnie przepiękna, klimatyczna ballada w stylu symfonicznego rocka lat 70. Żeby było śmieszniej, wcześniejszy utwór to bodaj najbrutalniejszy na albumie "The Wolf"… Cały Amorphis! Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to trochę szkoda, że tym razem

This article is from: