8 minute read

Saxon

Nie jestem Rickiem Wakemanem

Advertisement

Brytyjscy klasycy szturmują ze swoim dwudziestym trzecim albumem. Zachęcają przy tym do czerpania radości z każdego dniem, ale sam album wydaje się materiałem bardzo solidnym, ale dla zespołu powszednim. "Carpe Diem" stanowi kolejną z serii równych płyt zespołu, których produkcją zajmuje się Andy Sneap. Co ważniejsze, jest okazją do rozmów z muzykami zespołu: rozgadanym i wybuchającym co chwila perlistym śmiechem perkusistą Nigelem Glockerem oraz, będącym jego przeciwieństwem skupionym, może lekko nieśmiałym gitarzystą Paulem Quiennem.

HMP: Czy po tylu latach gry w zespole łatwo przychodzi ci zaangażowanie w tworzenie nowego albumu? Nigel Glocker: Mimo wszystko tak, bo lubimy robić to szybko. Jakbyśmy mieli pracować nad płytą trzy lata albo dłużej to zdążylibyśmy się tym znudzić. Staramy się szybko uwinąć z komponowaniem i nagrywaniem, aby zaraz potem móc pojechać na koncerty. Ktoś mi powiedział, że wydajemy płyty mniej więcej co osiemnaście miesięcy, możliwe, że tak właśnie jest. Dla mnie są to cykle: pisania, nagrywania, koncertowania, a następnie tro-

chę czasu dla siebie. Tak to się kręci.

W takim razie co pozwala utrzymać ci zainteresowanie przy kolejnym z tych cykli? No nie wiem, chyba to, że nasza piątka po prostu lubi ze sobą przebywać. Lubimy tworzyć zespół i grać muzykę. Szanujemy siebie nawzajem i czerpiemy radość z tego, że gramy. Muzyka powinna dawać ci radość, dopiero wtedy to działa. Jeżeli nie czujesz radości z jej wykonywania to, stajesz się nieszczęśliwy. Podobnie jest z innymi rzeczami, którymi możesz zajmować się w życiu. Może właśnie na tym polega nasz sekret. riffu. Jak postrzegasz to z perspektywy perkusisty? Ja też tworzę riffy, gram je na klawiszach. Dla przykładu Doug i ja dużo piszemy wspólnie. Ktoś może przynieść dobry riff a ja muszę znaleźć do niego odpowiedni groove. Na tym polega moja rola. Dla przykładu cichym bohaterem AC/DC jest dla mnie Phil Rudd. Gra w absolutnie idealny sposób. Jak tylko zaczyna, to wystukujesz rytm nogą, machasz głową lub czymkolwiek innym. Tak widzę rolę perkusisty - powinien powodować, że riffy będą bardziej bujać. Możesz chcieć je zwolnić lub przy-

śpieszyć, byle tylko miały odpowiedni rytm.

Foto:StephByford

Zgadzam się co do Phila Rudda, jednak ty grasz zupełnie inaczej. Twoja gra jest bardziej rozbudowana, często używasz podwójnej stopy. Takie podejście do bębnów musi być fizycznie wyczerpujące. Zgadza się, musisz być w formie, aby robić to dobrze. Znam perkusistów, którzy grają na dwie stopy w absolutnie szalony sposób i nie wiem, w jaki sposób tego dokonują. (śmiech) Jednym z moich ulubionych zespołów jest szwedzki Evergrey, niektóre z ich rzeczy są zabójcze. Trudno mi wyobrazić sobie jak mogą coś takiego zapamiętać. Ale przeważnie jest to kwestia ćwiczeń i praktyki. Ciekawi mnie twój proces twórczy, jak odróżniasz dobry utwór, riff czy sekwencję perkusyjną, od tych, które dobre nie są? To jest akurat proste, motyw musi zainspirować Biffa do pisania tekstów. (śmiech) Piszemy dużo rzeczy, które wcale do niego nie trafiają, przynajmniej w danym czasie. Może zdarzyć się, że wrócimy do jakiegoś pomysłu w przyszłości, nawet kilka płyt później. Czasem wtedy okazuje się, że motyw zaskakuje. Z drugiej strony, musimy pilnować, aby wszystkie utwory do siebie pasowały, tworzyły całość. Czasem lepiej zachować coś na później. Nie marnujemy materiału.

Wielu członków Saxon pisze muzykę. Jaka jest z kolei rola producenta? Andy Sneap pracuje z wami już niemal od dekady. Zrobił z nami już pięć płyt i jest ważny, bo sprawia, że dobrze brzmimy. (śmiech) Rozumie nas jako zespół: to, jak gramy na żywo i o co chodzi w naszej muzyce. Wie jak przenieść nasze zalety do studia oraz jak wydobyć z nas moc. Pracowaliśmy w przeszłości z ludźmi, którzy mówili nam, że wiedzą, o co w tym chodzi, ale jak przychodziło co do czego, to raczej sprawy się w ten sposób nie miały. Próbowali zrobić z nas zespół popowy. Postrzegam tak album "Crusader", byłem szalenie zawiedziony tym, jak brzmi. Ale uwielbiam zawarte na nim piosenki. Utwór tytułowy jest wspaniały i gdy gramy go na żywo brzmi dużo potężniej niż na płycie. Andy sprawia, że na płycie zachowujemy swoją moc.

"Carpe Diem " czyli " chwytaj dzień" . Ta klasyczna fraza ma dla ciebie jakieś większe znaczenie, poza tym, że to fajny tytuł albumu? Mówię tylko za siebie, ale uważam, że trzeba żyć pełnią życia, bo o ile wiem, posiadamy tylko jedno. Skoro masz jedno to, spróbuj wszystkiego, chwytaj wszystkiego, co sprawia ci radość. Masz tylko jedną szansę na szczęśliwe życie.

Ostatni czas doświadcza nas w dość trudny sposób. No tak, w ciągu dwóch ostatnich lat zagraliśmy tylko dwa koncerty. (śmiech) Jednak czymś naprawdę okropnym jest to, ile ludzi już umarło. Coś strasznego. Mam nadzieję, że uda nam się na tym zapanować.

Biff niedawno wydobrzał po problemach z sercem. Gdy usłyszałeś o jego problemach zdrowotnych, nie myślałeś, że to może być koniec zespołu? Na szczęście teraz jest z nim w porządku. Oczywiście musi być ostrożny i o siebie dbać. Zresztą, wszyscy musimy to robić, w końcu jesteśmy w zaawansowanym wieku. Trzymamy kciuki za to, że jeszcze pokręcimy się trochę po tym świecie. (śmiech)

Oprócz perkusji grasz na jeszcze kilku instrumentach. Który pozwala ci na najpełniejsze wyrażenie samego siebie? Gram na klawiszach, ale żaden ze mnie Rick Wakeman. (śmiech) Chciałbym nim być, ale nie ma szans. Oczywiście to perkusja jest moim głównym instrumentem, gram na niej od siódmego roku życia. Umiem coś tam na gitarze i basie, ale to klawisze umożliwiły mnie zaprezentowanie swoich pomysłów innym członkom zespołu. Wcześniej musiałem im nucić, a teraz mogę zagrać. (śmiech) Korzysta-

Nie jesteś Wakemanem, ale uwielbiasz rocka progresywnego. Genesis to chyba twój ulubiony zespół? Zgadza się, Genesis to dla mnie zespół numer jeden, mówię to z pełnym zdecydowaniem. Wszystkie jego wcielenia, zarówno to, w którym śpiewał Peter Gabriel, jak i z Philem Collinsem. Tony Banks to wspaniały klawiszowiec, a Mike Rutherford, oh, jeden z moich ulubionych basistów. Nawet jeśli mówi o sobie, że wcale nie jest basistą a gitarzystą. (śmiech). Uwielbiam ich. Drugim ulubionym zespołem są dla mnie Włosi z PFM (Premiata Forneria Marconi - przyp. red.). Muszę też wspomnieć, że uwielbiam polski Riverside. Zresztą, to moi przyjaciele. Kocham ich i bardzo przyjaźnię się z Piotrem i Michałem. Ciągle mamy ze sobą kontakt. Byłem strasznie smutny, kiedy zmarł ich gitarzysta, Piotr Grudziński. Pamiętam, że niedługo potem Michał przyszedł na nasz koncert. Było to wstrząsające przeżycie.

Wracając do Genesis, zespół ten przetrwał wiele zmian stylistycznych, tak swoich jak i całej branży muzycznej. O Saxon, mając świadomość różnicy skali, można powiedzieć coś podobnego. No tak, ale ta skala jest naprawdę różna. (śmiech) Ale faktycznie, wciąż istniejemy, wiele przetrwaliśmy i nadal lubimy pisać muzykę oraz koncertować.

W przeszłości pracowałeś z różnymi wykonawcami, między innymi z piosenkarką wywodzącą się ze sceny punkowej, Toyah Willcox. Jak wspominasz tę współpracę? Moim pierwszym zawodowym zespołem był Krakatoa, założony w południowej Anglii. Naszym klawiszowcem był Hans Zimmer, dzisiaj autor muzyki filmowej, kojarzysz go?

Oczywiście. W końcu rozpadliśmy się, a ja zostałem bębniarzem sesyjnym. Występowałem na nagraniach różnych ludzi. Hans zadzwonił do mnie pewnego dnia i powiedział, że jego znajomy potrzebuje perkusisty do pracy nad albumem. Okazał się nim być Zaine Griff, pochodzący z Nowej Zelandii muzyk, trochę w typie Davida Bowiego. Podczas z jednej z prób okazało się, że ma jakąś sesję zdjęciową, więc reszta zespołu poszła na obiad. Pojawiła się tam też Toyah i chwilę pogadaliśmy. Kilka dni później dostałem telefon od menadżera, że mogę wystąpić na jej płycie. Przez podobne znajomości dostałem się do Saxon. Basista Krakatoa był menadżerem Saxon i kiedyś poprosił, aby pomógł im w sesji nagraniowej. Tak już zostało. (śmiech) Wszystko to kwestia bycia w odpowiednim miejscu i czasie.

Foto:StephByford

Toyah wraz ze swoim mężem, Robertem Frippem z King Crimson, co weekend publikują na YouTube dziwaczne przeróbki różnych znanych utworów. Oglądasz? O tak, są doskonałe. (śmiech) Ciągle zastanawiam się, kim jest ten drugi, zamaskowany gitarzysta z teledysków. Przypomina kogoś z Ghost, ale pewnie tylko przez maskę. Cały czas mam kontakt z Toyah, muszę ją o to zapytać.

Pracowałeś też z projektem pobocznym Stevea Howe z Yes, ale nie zaowocowało to nagraniem płyty. Dlaczego? To był projekt GTR. Byłem wielkim fanem Yes i podczas pierwszego spotkania ze Steve'em z nerwów byłem wrakiem. Ale było świetnie, zaczęliśmy pisać muzykę, a potem ją nagrywać. Jednak za kulisami działo się coś dziwnego. W pewnym momencie wytwórnia płytowa się wycofała i zostaliśmy z niczym. Kilka lat później ta sama wytwórnia wydała płytę inkarnacji Yes nazywanej "Anderson Bruford Wakeman Howe". Szkoda, bo nasz album zapowiadał się dobrze. Zresztą, w internecie pojawiła się jego niedokończona i niezmiksowana wersja. Mimo wszystko lubię takie przygody. Granie z innymi ludźmi jest odświeżające. Nie pozwala się zastać.

Dlatego pewnie wylądowałeś również na płycie innego składu powiązanego z Yes? Mam na myśli zespół Asia. GTR był produkowany przez Geoffa Downesa (wokalista i klawiszowiec Asia - przyp. red.) i dobrze się z nim zaprzyjaźniłem. Zaproponował mi granie na nowym albumie Asia, który ukazał się pod tytułem "Aqua". Pojawiłem się też na kilku kompilacyjnych albumach wydanych przez zespół. Ot, cała historia.

Wróćmy do korzeni twojej muzycznej przygody, jak w ogóle ona się zaczęła? Moja rodzina nie była w ogóle muzykalna. Mama kochała muzykę, ale nie grała na żadnym instrumencie. Ojca muzyka nie interesowała w najmniejszym stopniu. Jak na kogoś, kto się zupełnie tym nie interesował, ciekawe było to, że kupił sobie płytę, na której znajdował się jego ulubiony kawałek. Był to "Hokus Pokus" zespołu Focus. Kochał ten numer! Ale jedyną osobą w rodzinie, która miała coś wspólnego z muzyką, był mój brat. Grał trochę na gitarze akustycznej, jednak robił to chyba tylko po to, aby zaimponować dziewczynom. Słuchałem wszystkiego, co wtedy wychodziło. Wkręciłem się w The Shadows, a następnie w The Beatles. Mój brat pokazywał mi różne zespoły. Zawsze kiedy wychodził do pracy, a ja wracałem ze szkoły, puszczałem sobie wszystko, co znalazłem w domu. Small Faces, The Who, Yardbirds i tym podobne. Pierwszą płytą, jaką kupiłem samodzielnie było "In Search Of the Lost Chord" The Moody Blues. Nie mogłem przestać ich słuchać. Później poznałem Cream, Hendrixa i tym podobne rzeczy. Założyłem pierwszy zespół, w którym grałem na basie, wykonywaliśmy kawałki innych, ale byliśmy w tym tragiczni. (śmiech) Potem zaczęliśmy jednak grać jakieś małe koncerty i tak to się potoczyło.

This article is from: