14 minute read

Zelazna Klasyka

jednak wierzył, że jeszcze wszystko będzie dobrze. W oddali wbita w gle-bę gitara przyjmuje strzał pioruna z czarnego nieba, łącząc się poniekąd z tajemniczym bohaterem uwięzionym jeszcze pod ziemią, czekającego na iskrę, która go wskrzesi. Choć na chwilę… Przyjmijmy, że Phil Lynott zrzucił z siebie ostatki żwiru i kamieni, by stanąć na czele składu, jaki miał zagrać na tej płycie. Dzierżył on bas i śpiewał. Po jego obu stronach zajęli swoje pozycje gitarzyści. Scott Gorham, który przez lata zjadł zęby na partiach w Lizzy oraz świeży gniewny, pozyskany dosłownie w ostatniej chwili z Tygers Of Pan Tang, John Sykes. Za plecami lidera, otoczony zestawem perkusyjnym usiadł Brian Downey, jeden z najbardziej charakterystycznych perkusistów w historii rocka, dysponujący konkretnym czuciem gry oraz dynamiką. No i jedyny grający od początku członek grupy obok Lynotta. Gdzieś wyżej, obok perkusji, przy "parapetach" stanął sobie Darren Wharton, klawiszowiec obecny od poprzedniej płyty "Renegade" (1981), zdradzającej już lekko chęć zmiany kierunku muzyczne-go.

Dużo na tej płycie ognia. Takiego żywego, palącego do kości. Nie sposób nie dać się porwać tej muzyce. Album "Thunder & Lightning" to jakby podrasowane piosenki zespołu z lat 70. - zawierają te same, zadziorne i wymienne partie gitar oraz tę samą moc emocjonalną. Jest tutaj nawet miejsce na trochę lżejsze motywy, nawet takie stricte przejmujące i chwytające za serce, niepokojące balladowe dźwięki. Czasem zawartość zmusza do refleksji, bo lider nie zapomniał jak pisze się kapitalne teksty. W tytułowym, podsyconym mocnym riffem, przenosi nas do knajpy, gdzie w sobotnią noc musi udowodnić coś nowemu facetowi swojej byłej. Cały numer mknie niczym grzmot i trafia prosto w głowę! To niewątpliwie jeden z najszybszych numerów grupy i na pewno powoduje niemałe zamieszanie.

Advertisement

Kolejny - "This Is The One" - zaczyna się charakternym stukaniem Downeya, by zaatakować nośnym riffem i intrygującą ścieżką wokalu. W warstwie lirycznej bohater mierzy się z wewnętrznymi dylematami odnośnie swojej przyszłości, być może zawodowej. Sam kawałek jest jednym z ciekawszych i posiadającym fajne rozwiązania rytmiczne, zwłaszcza w refrenie. Pora na trochę wytchnienia. Magiczny i nostalgiczny "The Sun Goes Down" przynosi słuchaczowi prawie że zapętlony, kapitalny motyw, gdzie dużą rolę odgrywają subtelne klawisze Whartona Do tego punktowy, pulsujący bas i delikatnie zaznaczająca swoją obecność perkusja. Podniosłości dodaje też rozdzierające solo gitary. Całości dopełnia bardzo intrygujący tekst. Dynamiczny, bardzo melodyjny "The Holy War" przynosi przemyślenia na temat religii. W ciekawy sposób Lynott stawia nurtujące go pytania i podkreśla, że święta wojna między niebem i piekłem nigdy nie będzie rozstrzygnięta. Świetnie funkcjonuje tutaj ponownie Downey, który rzuca charakterne przejścia, a duet gitarzystów wycina soczyste riffy. To kolejny, bardzo pulsujący, ognisty numer na tej płycie, a jesteśmy dopiero na półmetku! Nie ma jednak wytchnienia, bo atakuje nas świetny riff "Cold Sweat", kiedy tylko zmienimy stronę winyla. Uwielbiam tą kompozycję! Ma ona wszystko, co musi cechować prawdziwy rockowy strzał. Ba! Czuć tutaj heavy metal, gdzie są żarłoczne par- tie gitar, dudniące bębny i pełen pasji wokal niosący się na szarpanej linii basu. Można poczuć na karku pot od machania głową, ale na pewno odczuwać mniej stresu niż bohater tekstu, który zwierza się z tego, że obstawił potężny hazardowy zakład…

W następnym, dość hard rockowym w swoim wyrazie "Someday She Is Going To Hit Back", z właściwą sobie gracją Phil rzuca linijki o tym, jak nie należy traktować płci pięknej i czego nie lubią. Zdradza on, że pewnego dnia kobieta wróci i się zemści. W pewnych momentach nieźle poczyna sobie Wharton, a w tle niezawodny Downey trzyma całość w ryzach. Gorham i Sykes popisują się sprawnymi solówkami i po ostatnich zaśpiewach przechodzimy do "Baby Please Don't Go". Cóż, w warstwie muzycznej to soczysty, oparty na ostrej pracy gitar numer. Słychać również cudownie pulsujący bas Lynotta, wtórujący mu gdy dzieli się niezwykle smutnym tekstem. Kiedy przychodzi czas na solo gitary to na moment zapominamy o temacie, a rozkoszujemy się konkretną partią przecinającą jak nóż. Tak, to znów wyraźny posmak heavy metalu w Thin Lizzy Zbliżając się do końca albumu nasze uszy zahacza jeszcze dość frywolny "Bad Habits". Przypominający lekko "stare" piosenki grupy, z fajnymi harmoniami gitar i równo pracującą sekcją. Lynott, jak to Lynott, próbuje przekonać kobietę, że muszą się znów spotkać, mimo, że ona już z kimś jest. Tłumaczy to tytułowymi złymi nawykami i argumentuje, że "chłopcy zawsze będą chłopcami". Hm, no cóż - język typowo rockowy, ale jak tu nie kochać jego liryków?!

Ostatni, dziewiąty numer, to jednoczesne zakończenie płyty i historii zespołu. Bardzo przejmujący, mimo, że pędzący na złamanie karku, z naprawdę kapitalnymi gitarami Sykesa i Gorhama. Wszystko tutaj ze sobą idealnie współgra - dynamiczne dźwięki sekcji robią tło dla szczerych i tragicznych wyznań samego Lynotta. W "Heart Attack" zwierza się swoim rodzicom, że umiera. Żył mocno, szybko, pił i ćpał, a kobieta, którą kochał już jest z innym. Jeszcze tylko zadziorne solo, kolejne harmonie sześciu strun i Thin Lizzy milknie na zawsze… Kiedy piszę ten tekst jest dzień po 37 rocznicy śmierci Phila. Zmarł 4 stycznia 1986 roku. Chyba tak musiało być, że pochyliłem się nad nim dziś, choć cicho przepraszając, że wczoraj wyleciało mi to z głowy. Uwielbiam Thin Lizzy, uwielbiam Lynotta i muzyka grupy, w tym "Thunder & Lightning", pozostanie do końca moich dni. Dawno temu, gdy jechałem z wujem, miał w samochodzie album koncertowy "Live And Dangerous" (1978) i nigdy nie zapomnę odpalonego na pełną moc radia "Emerald" z albumu "Jailbreak" (1976) i pojedynków gitarowych Briana Robertsona i Scot-ta Gorhama. Nie da się ukryć, że większość tworzących się w latach 80. załóg czerpała z tej niezwykłej skarbnicy. Te wszystkie równo grane partie, harmonie gitar, czy też charakterystyczny styl basowy Lynotta albo pełna furii, istnie zegarmistrzowska gra Downey'a - Thin Lizzy niewątpliwie odcisnęło solidne piętno na rozwój heavy metalu. A Phil Lynott do dziś jest dla wielu niedoścignionym wzorem front mena, jak i wielkiego rozbójnika i romantyka świata rocka.

Adam Widełka

Historia Bulldozer... i inne herezje

A.C. Wild Hereticvs

Wydawnictwo Monomaniax Production prezentuje nam dzieło arcyważne dla każdego fana obskurnego, pradawnego thrashu, speedu i black metalu. Przed nami Bulldozer! Tym razem w świat pełen ćwieków, łańcuchów i prymitywnych dźwięków wprowadzi nas muza Klio. Alberto Contini, znany szerzej jako AC Wild, napisał bowiem biografię grupy. Jest to pozycja zaskakująca. Aby to wyjaśnić muszę posłużyć się wycieczką osobistą.

Połowa lat 90. to czas dla thrash metalu straszny. Gatunek podtrzymywany był przy życiu przez raptem kilka zespołów i nie zawsze była to reanimacja, która służyła zdrowiu umierającego pacjenta. Kto w latach 80. nie zdołał zyskać na tyle dużej grupy maniaków, aby dzięki nim żyć, zawieszał lub kończył działalność i słuch po nim momentalnie ginął. Tak było z Minotaur, Exumer, Infernal Majesty. Tak było też z Bulldozer. Nic dziwnego, że Włosi momentalnie zniknęli z łamów branżowej prasy. Autor niniejszej recenzji, będąc w 1991r. świeżo upieczonym metalowcem i jednocześnie uczniem 7. klasy podstawówki robił to co kazali mu starsi kumple. A mawiali: "thrash jest fajny, ale to death metal zgniecie ci flaki!". Była to perspektywa bardzo kusząca i tak drogi moja i Bulldozer, kapeli jeszcze niedawno w Polsce kultowej, się minęły. Po pięciu latach z pomocą przyszedł black metal, zwłaszcza ta jego północnoeuropejska odmiana, której wyznawcy mieli szczególny pociąg do niekoniecznie legalnych zabaw z ogniem. Jeden z moich znajomych, bardzo mocno związany ideowo z owym ruchem, stwierdził iż to hańba nie znać Bulldozer, bo tak naprawdę to nie jest thrash, ale bardziej "pierwsza fala black metalu". Jak hańba to hańba. Kolega niedługo poszedł na detoks ale zdążyłem przegrać od niego całą dyskografię. W końcu lubiłem włoski Death SS, który w podobny sposób został na nowo odkryty przez black metalowców. Czemu nie dać szansy ich rodakom?

Pierwsze dwie płyty powaliły mnie od razu - fana Bathory i Venom "IX" zaskoczyła chamstwem i prymitywizmem, choć żaden black metal to już oczywiście nie był. Byłem zdziwiony, że w 1988r. można było grać thrash tak nowatorsko jak na "Neurodeliri" Ale co tam wyśpiewywano, w zasadzie wywrzaskiwano! Jakieś stadionowe burdy, wizyty w burdelach, bliskie, niemal… namacalne opisy ciała pewnej włoskiej deputowanej, mizoginia, pochwała pornografii. Moja słaba wówczas znajomość angielskiego nie pozwalała na wyczucie ironii, żartu, dystansu. Stwierdziłem z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, że goście z Bulldozer lubią awantury i tęgie chlanie, mieszkają pewnie na mediolańskim dworcu, utrzymując się z dorywczej dilerki, siedzą w więzieniu, a może już zmarli z przepicia. Polubiłem ich. Zupełnie inaczej niż niezbyt rozgarnięty recenzent z brytyjskiego Kerrang, którego pełną oburzenia recenzję przytacza w książce AC Wild Bulldozer, dla tak zwanej "prasy metalowej" na Zachodzie, z racji celowo prymitywnej stylistyki i obleśnych tekstów, był złem najgorszym. Ale cóż chcieć od dziennikarzy metalowego pisma, którzy programowo metalu, czyli muzyki która z definicji ma szokować i grać na najniższych instynktach, nienawidzili.

Po latach te potworne wyobrażenia nie wytrzymały oczywiście konfrontacji z wiedzą zbieraną w starych magazynach, coraz śmielej oplatającym nasz kraj Internecie, czy w wywiadach, z których jeden przeprowadziłem po reaktywacji Bulldozer, dla magazynu Heavy Metal Pages. To wtedy właśnie dowiedziałem się, iż AC Wild, ów słynny włoski antychryst, szykował się niegdyś do seminarium duchownego! Ale w biografii, którą trzymam w ręce, takich skarbów, burzących stereotypowe wyobrażenia "traszmetala po zawodówce" jest więcej. Otóż ten sam Alberto, który w listopadzie 1989r. zamienił zabrzańską halę w piekło, w liceum uczył się gry na pianinie, kolekcjonował płyty z rockiem progresywnym, chodził na koncerty hinduskiego wirtuoza sitary Raviego Shankara i jeździł z rodzicami na narty w Alpy. Czegóż w życiu przyszłego lidera kapeli nie było. Członkowstwo w lewicowych organizacjach studenckich ale i jednoczesne awantury z komunistami domagającymi się "darmowego jedzenia dla proletariatu" w stołówce. Potem, być może sprowokowana nieświadomie przez rodziców, nagła katolicka wolta, pomoc starszym i chorym pielgrzymom udającym się do pirenejskiego sanktuarium w Lourdes. To właśnie wówczas Alberto Contini nieomal został księdzem, to wtedy też został być pomocnikiem kapłana, w czasie gdy ów odprawiał egzorcyzm na jakimś opętanym. Następnie tajemnicze senne wizje, mary, wcale nie narkotyczne lub alkoholowe. Jedna pod wpływem umierającej dziewięcio letniej pielgrzymującej dziewczyny, i druga, która z katolika zrobiła antychrześcijanina i przyczyniła się do założenia Bulldozer. Ostatecznie AC Wild, zamiast filozofię na Katolickim Uniwersytecie Najświętszego Serca, skończył architekturę na politechnice. "Cóż to za życie", można by zapytać z sarkazmem. Z sali prób, zamiast na popijawę, do stołu kreślarskiego i książek. Jakże inna to droga, (złośliwi powiedzieliby, rechocząc : "kreska"), którą w tym samym czasie szedł, też przecież thrashowiec, Mustaine Przy całej tonie ciekawostek, historii nieraz śmiesznych czy ponurych, jest to dzieło nierówne, jakby zbyt pośpiesznie skompletowane, bardziej zbiór esejów powiązanych tematycznie. Jest tu zatem zrelacjonowany dwukrotny pobyt AC Wilda w PRL. Raz na Metalmanii, jako gościa, potem na jesiennej edycji Metalbattle w 89r. już z zespołem, jako główny punkt programu. Czytamy o kilku perypetiach z wopistami i celnikami, mało jednak wrażeń z samego koncertu - a tych oczekiwałem najbardziej.

Cały rozdział książki poświęcony jest pracy wydawniczej AC Wilda, którą parał się w latach 90., jego kontaktom z branżami całkowicie metalowi obcymi, jak rap czy Italodisco. Warto by owo zagadnienie wspomnieć z czysto kronikarskiego obowiązku, lepiej jednak opisać jak historia Bulldozer wyglądała z perspektywy gitarzysty Andy Panigada czy słynnego kolekcjonera gazetek pornograficznych, perkusisty Roba Klistera. Stąd jest to bardziej swoista autobiografia AC Wilda niż historia grupy. Tym samym, gdy autor przedstawia kulisy powstania utworów, to chętniej dzieli się z nami swoją twórczością jako tekściarza, niż twórcy riffów - te wszak w większości wychodziły spod palców Andyego Panigada

Swoistego osobistego sznytu dodaje rozdział "Herezja. Moja Nowa Życiowa filozofia". Alberto opisał tu swój światopogląd, poglądy na temat religii, polityki, cywilizacji. Można się z nim nie zgadzać, zwłaszcza gdy nazwy własne lub imiona pisze małą literą, ale przyznać trzeba, iż facet jest konsekwentny, niemal symetrystyczny i całkowicie obce jest mu stosowanie podwójnych standardów w oce-nie zjawisk i nurtów, o których pisze. Mam niestety drobne uwagi do tłumaczenia. Mamy bowiem zasadę, iż tak długo jak obcy termin można odnaleźć w języku polskim, podajemy w tłumaczeniu wersję rodzimą. Wspomniana przez Alberto "naukowa szkoła średnia" to włoskie liceum matematyczno - przyrodnicze. I gorszy błąd - "Charlemagne", którego tak zawzięcie krytykował AC Wild, to nikt inny jak cesarz Karol Wielki, znany wszak i z polskich podręczników do podstawówki. Niemniej jednak - metalowcy do księgarń! Brać to.

"R'Lyeh" ukazuje się ostatnio nader regularnie, tak mniej więcej raz w roku. I dobrze, bo jak wiele muzycznych treści nie oferowałaby sieć, tak taki tradycyjny, grubaśny zine - ponad 100 czarno-białych stron A4, ponownie z kolorową okładką - to jednak coś całkowicie odmiennego, jakby zupełnie inny wymiar tego samego zjawiska. Magnesem poprzedniego numeru był wywiad z Frederickiem "Freddanem" Melanderem , basistą pierwszego składu Bathory, ale w kolejnym Adrian w żadnym razie nie spuszcza z tonu, proponując jako danie główne równie ciekawych rozmówców z nie mniej kultowych zespołów. Wydanie przez Putrid Cult hołdu dla Carnivore "Thermonuclear Warriors Of The Fourth Reich" dało choćby szansę przepytania byłych muzyków tej formacji. Perkusista Louie Beateaux grał na przełomowych dla nurtu thrash/crossover albumach "Carnivore" i "Retaliation", gitarzysta Stan Pills terminował u boku Petera Steele'a w latach 1982-83, a więc jeszcze przed nagraniem pierwszego demo Carnivore - to gratka nie lada, móc poczytać o tych czasach i poznać je z pierwszej ręki. Kolejnym zespołem, który niezbyt często gości na łamach muzycznej prasy, podziemnej i oficjalnej, jest niemiecki S.D.I. Oni również zapisali się złotymi zgłoskami w historii metalu lat 80., ale rozpadli się na początku kolejnej dekady. Powrót zespołu przed kilku laty dał efekt w postaci nowego albumu "80s Metal Band" i zaowocował rozmową z Reinhardem Kruse. Do tego mamy tu pełny przegląd metalowej sceny, od klimatów doom/ hard 'n' heavy (amerykański High N' Heavy), przez thrash (niemiecki Knife), aż do death i black metalu. Z tego nurtu bardziej znaną nazwą jest Unpure, szwedzka ekipa, która po blisko 20 latach milczenia zapowiada piąty album. Ciekawostką są dwa wywiady z Atonement, ale to różne zespoły o tej samej nazwie: polski łoi black/death metal, szwedzki bardziej tradycyjny thrash/black.

Reprezentantów rodzimej sceny jest rzecz jasna więcej, z Teufelsberg i Wilczycą na czele, a do tego mamy tu również bardzo obszerne rozmowy z Erykiem (Old Temple, kolejna część cyklu "Setka z…", czyli wywiadów obejmujących sto pytań) oraz Piotrem Dorosińskim, autorem "Rzeźpospolitej" . Kolejnym mocnym punktem tego numeru są recenzje płyt, demówek i zinów z całego niemal świata, które dopełniają relacje z koncertów oraz artykuły, na przykład kolejna, czwarta już, część cyklu "Metal i X Muza", wspomnienie amerykańskiego Lordes Werre i zmarłego w roku ubiegłym perkusisty tej grupy Bena Elliota czy "Śpisz jak kamień", traktujący o godnych pogardy reakcjach, nielicznych na szczęście, oszołomów, na śmierć Romana Kostrzewskiego. Pasjonującej lektury jest tu zresztą znacznie więcej, tak więc jeśli ktoś jeszcze nie zaopatrzył się w najnowszy numer "R'Lyeh" nie powinien zwlekać, tylko pisać do Adriana: hellishband@o2.pl wszystkim z "Rotting", gitarzystę Fábio Jhasko, grającego w Sarcófago już w latach 90., między innymi na albumie "The Laws Of Scourge" oraz kolejnego drummera Armando "Leprousa" Sampaio, który był w zespole bardzo krótko, ale jego nazwisko widnieje na przełomowej, nie tylko dla brazylijskiego metalu, kompilacji "Warfare Noise". Mamy tu więc kawał historii z bardzo odległych już czasów, w dodatku wspominanej przez jej twórców, co czyni te opowieści jeszcze cenniejszymi. Są też rzecz jasna recenzje wydawnictw Sarcófago, niekiedy tych samych, ale opisywanych przez różnych autorów, co daje znacznie szerszą perspektywę. W dodatku, mimo tego jedynego w swoim rodzaju, hołdu dla Sarcófago, ten liczący jakieś 160 stron magazyn jest równocześnie kompendium wiedzy o scenie brazylijskiej, zawierając również wywiady z Grave Desecrator, Holocausto, Vulcano , Chakal , Mutilator , Bode Preto, Insulter, Into The Cave, Genocidio, Panic czy Komando Kaos. Starsze z tych grup tworzyły z Sarcófago brazylijską i światową scenę lat 80., młodsze trudno sobie bez ich dokonań wyobrazić, tak więc ta międzypokoleniowa sztafeta wciąż trwa. Dochodzi do tego rozmowa z szefem Greyhaze Records oraz kolejnym pasjonatem, José Luisem Cano Barrónem, autorem książek "Z Hadesu do Valhalli... Bathory. Epicka historia" oraz "Cry Out For Metal!!", wielkim fanem również brazylijskiego metalu. Nie ma więc co owijać w bawełnę, ten numer to tak zwana jazda obowiązkowa, szczególnie jeśli nie ma się w kolekcji wspomnianego # VIII bądź VI, w którym Sarcófago również poświęcono sporo miejsca.

Kolejny angielski numer "Oldschool Metal Maniac" to niewątpliwy ukłon w stronę fanów ze świata, którzy nie władają językiem polskim, a wielbią Sarcófago, czy szerzej brazylijską scenę ekstremalnego metalu. W bodajże # VIII tego magazynu mieliśmy, imponujący objętością i zawartością merytoryczną, blok materiałów o grupie Wagnera "Antichrista" Moury Lamouniera, dopełniony innymi tekstami. Tu formuła jest podobna; podstawą są trzy części historii Sarcófago oraz aż sześć wywiadów. Poza "Oldschool Metal Maniac" nie ma chyba metalowego pisma, które gościłoby jednocześnie na swych łamach aż tylu muzyków grupy z Belo Horizonte. Począwszy od lidera, przez basistę Geralda "Incubusa" Minelli, który zaznaczył swą obecność na wszystkich wydawnictwach zespołu, grającego na demówkach i LP "INRI" gitarzystę Zedera "Butchera" Gonçalvesa, perkusistę Manuela "Jokera" Henriquesa , znanego przede

Po wersji anglojęzycznej Leszek Wojnicz-Sianożęcki i spółka przygotowali, tradycyjnie już, polską odsłonę "Oldschool Metal Maniac". W trakcie tych prac nie obyło się bez pewnego zgrzytu, mianowicie część redakcyjnego składu zbuntowała się na wieść, że jednym z przepytanych na potrzeby nowego numeru będzie Rob Darken z Graveland. "Zrezygnowali z dalszej współpracy ze mną i wycofali swoje teksty z tego numeru. Nie zamierzam ulegać żadnemu naciskowi, dlatego tak czy inaczej, wywiad z Robem Darkenem opublikowałem w tym numerze" napisał Leszek we wstępniaku. Nie ma co ukrywać, że Graveland od lat ma łatkę zespołu neonazistowskiego, a jego koncerty, również poza granicami kraju, były odwoływane po protestach antyfaszystów. Jednak, jak to mówią, tylko krowa nie zmienia zdania, a sam wywiad dotyczy kwestii wyłączenie muzycznych, tak więc niczego, poza muzyką, nie propaguje - jedyne czego nie rozumiem to dziwny nieco pogląd, że Quorthon przeszedł od blacku do viking metalu na przekór lewackiej scenie metalowej, ale OK, każdy ma prawo do własnej opinii. Blackowi maniacy nie mogą też odpuścić bloku materiałów - prawie 12 stron - dotyczących Watain, w tym długiego wywiadu z Erikiem. Kolejne rozmowy nie do pogardzenia to te z liderami czy frontmanami Cro-Mags , Benediction, Lik, Barbarian, Grand Magus , Schizophrenia , Nunslaughter, Vio-lence, Exhorder, Faust, Voivod i Heathen, czyli dla każdego coś miłego, od legend do zespołów mniej znanych, ale bez wyjątku grających prawdziwy metal. Krajową scenę reprezentują w tym numerze Wij, to jest nowa nadzieja ciężkiego grania w totalnie oldschoolowym stylu oraz reaktywowane niedawno Sacriversum. Są też artykuły o Venom i Destruction, koncentrujące się na najlepszych latach tych formacji oraz rozmowa z J. Neto, czyli właścicielem Greyhaze Records, wytwórni odpowiadającej za wiele wznowień kultowych płyt sceny brazylijskiej, z Sarcófago na czele. Nie brakuje rzecz jasna relacji z Black Silesia Fest, Mystic Festiwal, Summer Dying Loud, Brutal Assault, Metal Doctine Festival oraz Wacken Open Air , wzbogaconych licznymi zdjęciami. Równie dużo jest w tym numerze recenzji, nie tylko najnowszych, ale też archiwalnych wydawnictw, a całość # XXIV "Oldschool Metal Maniac" to, bagatela, blisko 160 stron - dla każdego fana metalu to po prostu zakup obowiązkowy. Kontakt: oldschool_ metal_maniac@wp.pl

Wojciech Chamryk

Acid Blade - Power Dive

2022 Jawbreaker

W dziale Decibel's Storm publikujemy zawsze mnóstwo recenzji płyt reprezentujących rozmaite style muzyki metalowej. Wierzymy, że każdy Metalowiec znajdzie tu coś dla siebie. Zastanawiałem się kiedyś, jakie podejście do opisywania płyt powinienem wybrać? Koncentrować się na samych dźwiękach, zwracać baczniejszą uwagę na kontekst wydawnictw, szukać punktów wspólnych z innymi podobnymi albumami, a może próbować identyfikować emocje i refleksje twórców? Teraz wierzę, że - biorąc pod uwagę ogromną liczbę publikowanych recenzji - najlepiej starać się mieszać koncepcje, czyli dążyć do tego, by każdy kolejny tekst choć w minimalnym stopniu różnił się od pozostałych. Pojawia się przy tym dylemat autentyczności. Nie chodzi przecież o to, by na siłę wydziwiać, a raczej o swobodne popuszczenie wodzy wyobraźni, nie tylko wychodząc sporadycznie poza przyjęty kanon, ale nawet ryzykując oskarżeniem o brak dobrego smaku. W pierwszej połowie XX wieku autentyczność w muzyce rozrywkowej utożsamiało się z wiernością afroamerykańskiej tradycji bluesowej. Im więcej czarnego bluesa, tym bardziej autentycznie. W latach sześćdziesiątych Brytyjczycy zaadoptowali czarny blues i stworzyli na jego bazie własną, odrębną tożsamość. Wystarczy przypomnieć, że tak właśnie poczynili The Beatles i The Rolling Stones. Nastąpiła kluczowa zmiana. Odtąd niektórzy rozumieli autentyczność jako granie po swojemu, w przeciwieństwie do podążania za trendami. Krytycy muzyczni łapali się za głowę, ale młodzież bardziej ceniła oryginalność niż folkowe korzenie. Paul Williams z magazynu "Crawdaddy!" był jednym z pierwszych "nowożytnych rockowych recenzentów". We wstępie do pierwszego wydania "Crawdaddy!" z lutego 1966 roku, pisał on: "Nadszedł czas na inteligentne pisanie o rocku. Wierzymy, że kogoś w Stanach Zjednoczonych może zainteresować, co inni myślą o jej

This article is from: