33 minute read

Magnus

Advertisement

Mam wewnętrzny zakaz poruszania spraw nieistotnych

Wrocławski Magnus, legenda polskiego podziemia, w kwestii nowych wydawnictw odzywa się tylko wtedy, gdy ma ku temu powody. Na "Death Revolution", płycie, która ukazała się ostatniej jesieni po 11 latach przerwy, nie ma więc miejsca na przypadki. To dwanaście konkretnych kawałków, za którymi stoją lata pracy, podczas których zmieniały się wytwórnie i muzycy, ale nie podejście. I chociaż Rob Bandit w naszej rozmowie sam stwierdził, że też jest wyznawcą zasady "nigdy nie mów nigdy", to ideały Magnus faktycznie od lat pozostają niezmienne, co udowodnił szczegółowo odpowiadając na pytania - i z serca, i z najdalszych zakamarków głowy. Rozmawialiśmy nie tylko o nowym albumie - pojawiło się miejsce na mgliste wspomnienia koncertów i wydawnictw sprzed kilkudziesięciu lat, kwestia powrotu oryginalnego basisty, temat wieloletniej współpracy z Krisem Brankowskim, różnic pokoleniowych i współczesnego podejścia do organizacji eventów metalowych w dobie kapitalizmu. Interesujący rozmówca zwykle przekłada się na interesujący tekst. Ufam, że w was również obudzi mniej lub bardziej głęboko skrywane wspomnienia.

HMP: W wywiadzie z 2011 roku, po wydaniu płyty "Acceptance of Death" po wielu latach milczenia stwierdziłeś, że lepiej milczeć przez kilka lat, jeśli nie ma się nic mądrego do powiedzenia. Czy 11-letnia przerwa między ostatnią płytą, a "Death Revolution " również była spowodowana faktem, że woleliście zebrać dobry materiał i mieć co przekazać słuchaczom, czy miały na to wpływ także inne przeszkody? Rob Bandit: Ciągle doceniam trafność tego chińskiego przysłowia. Tym razem jednak przerwa była spowodowana innymi czynnikami.

Po "Acceptance..." byliśmy rozjuszeni twórczym zapałem. Dosłownie kilka dni po premierze wyjechaliśmy daleko za Wrocław, by powoływać kolejne utwory. Pamiętam, bo dzień wcześniej przyszły do nas płyty od wydawcy, a następnego dnia, wyjeżdżając, przejechaliśmy przez studio Marcina Borsa, realizatora "Acceptance...", by wręczyć mu CD i LP. Byliśmy tak podkręceni tą energią, że nikt nie miał odwagi jej powstrzymywać. Wyskoczyliśmy z życia codziennego na okres dziesięciu dni z zamiarem wzniecenia kreacyjnych zamieszek. To było jedno z najpiękniejszych, twórczych doznań w moim życiu. Wspomnę, że mieliśmy podpisany kontrakt, który wymagał od nas, w ciągu dwóch lat, kolejnej płyty, ale to było bez znaczenia. Zgodziliśmy się na takie warunki, bo nie były one dla nas najmniejszym ograniczeniem. Kilka miesięcy później mieliśmy demo dokumentujące te wydarzenia. Mniej więcej w tym samym czasie rozstaliśmy się z wydawcą (z metalowymi honorami i w pełnym porozumieniu), co dało nam szansę na spora pauzę, która zawsze dobrze

robi materiałowi. Odkładasz coś, nad czym siedziałeś bezustannie przez parę miesięcy i przeskakujesz do innych muzycznych prac. Taki ruch ładnie resetuje umysł. W ten sposób, po powrocie masz szansę, choćby na jedno przesłuchanie, zamienić się z twórcy w słuchacza z nadzieją na olśnienia. Tak to właśnie zrobiliśmy tym razem. "Accpetance...", to był solenny reportaż z tego co przyszło nam do głowy w procesie tworzenia, więc jest to zapis spontanicznego eksperymentu twórczego. Przy "Death Revolution" postąpiliśmy nieco inaczej. Po natchnionej fazie inicjalnej postanowiliśmy włączyć mózgi i doświadczenie, jednocześnie dbając, by nie ukatrupić pierwotnego ducha piosenek.

Oczywistym jest, że od 2010 roku, czyli premiery płyty "Acceptance of Death" wiele się zmieniło. Zmieniła się także wytwórnia. Rodzime Witching Hour zamieniliście na… chiński label Awakening Records. Jak doszło do tej współpracy i co wam ona dała? Jak wspomniałem, mieliśmy demo z uchwyconymi utworami. To był rok 2014, może 2015. Wysłaliśmy kilka piosenek do wydawców i spotkaliśmy się z propozycjami, które były dla nas nie do zaakceptowania. Krótko opowiem jak to widzę. Magnus tworząc, zaprzedaje duszę, spala się, poświęca czas, żeby stworzyć coś z zakusem na oryginalność. Następnie, Magnus próbuje nagrać to co wymyślił. Magnus wynajmuje studio lub korzysta z własnych przybytków i poświęcając energię, życie, wgrywa z twórczym zapałem to, co wykombinował na autorskiej wycieczce w kosmos. I to koniec. Magnus ma swoją nagrodę. Zadziała się magia: nie było materiału na płytę - jest materiał na płytę. Można go odsłuchać w zadowalającej jakości. Niczego więcej nam nie potrzeba. Nie działamy rynkowo. Nie tworzymy produktów na sprzedaż, lecz oddajemy się satysfakcji, dlatego nie mamy w głowie myślenia, by tworzyć coś, co można sprzedawać - mam na myśli nośniki do odsłuchu. Mam wiarę, że prawdziwy wydawca, to artysta, który, tak jak my, chce stworzyć unikalny nośnik, który przyniesie mu wysublimowaną radość. My, w odpowiedzi, otrzymaliśmy tylko propozycje handlowe - przynieście produkt i okładkę, my to wydamy, a zysk podzielimy. No nie! Tak rozmawiać nie będziemy. My zrobiliśmy swoje. Chcesz wydawco płytę, to zrób swoje. Zaangażuj swój czas, energię, zaprzedaj duszę dla tej sprawy, a będzie ci dane. Po pierwszej informacji do świata o naszym powstającym dziele, zrobiliśmy sobie kolejną, kilkuletnią, przerwę. Jak nas naszło, to czasem siadaliśmy przy winie i słuchając dzieliliśmy się uwagami, co by tu jeszcze dodać lub ująć, żeby uzyskać poczucie spełnienia. I w ten sposób dojechaliśmy do roku mniej więcej 2019, kiedy to ponownie wysłaliśmy do świata anons, że jesteśmy blisko końca prac. Wtedy odezwało się sporo osób. Nawet kilka z nich pochwalało nasze idee i deklarowało szczere chęci, lecz z racji bieżących zobowiązań, tudzież zagniatającej apokalipsy wirusowej, osoby te były zmuszone nam odmówić. Niemniej zgłosił się Li z Awakeninig, który zaproponował chińską reedycję "Scarlet Slaughterer" na CD i równocześnie jasno wyraził nieodwołalną chęć opublikowania najnowszej płyty w poszanowaniu wszystkich naszych warunków. Chwilę później pojawił się niezwykły entuzjasta Domin, ze swoją, dopiero co startującą, brytyjską wytwórnią High Voltage. Domina zainteresowała publikacja dyskografii Magnus na MC, oraz najnowszy materiał, a wszystko to w aprobacie naszych oczekiwań co od wydawcy. W ten sposób Li i Domin podzielili się nośnikami. Awakening skoncentrował się na CD, a High Voltage na MC i LP.

Foto:AndrzejOlechnowski

Zastanawiam się, czy tytuł nowego albumu -

"Acceptance of Death" : od akceptacji do rewolucji… A może tytuł nowej płyty to bardziej spostrzeżenia na temat otaczającej nas rzeczywistości? Jeszcze w Myszkowie, w trakcie trwania naszego kreacyjnego obrządku, sporo rozmawialiśmy o zagmatwanej czasoprzestrzeni, w którą rzuciło nas przeznaczenie. Spostrzegłem, że nad wszystkim dominują nieopisywalne zjawiska, nad którymi górują miłość i śmierć. Równolegle, dostrzegłem niepokojący brak dostatecznej aktywności na tych polach. Człowiek, codziennie, budząc się ze snu powinien, po włączeniu radia, usłyszeć głos prezentera, który mówi: "Witaj! Spędzimy ten dzień w miłości, nawet na chwilę, nie zapominając o śmierci! Miłość i Śmierć!". Miłość do siebie, do ciebie, do pasji, do twojego boga, do czegokolwiek co pozwala ci oddychać. A śmierć ma tylko przypomnieć, że na zrealizowanie naszych miłosnych potrzeb mamy ograniczony czas. Śmierć to stabilizator, ostudzacz niezdrowych emocji, czynnik porządkujący chaos aplikowany przez zagadkę nieskończoności. Nadałem naszym poszukiwaniom tytuł roboczy: "Love and Death Revolution", żeby mieć sztandar, który będzie powiewał pomysłami podczas pisania tekstów. Nasz "Death" w tytule ma jeszcze dodatkowe znaczenie, stricte odnoszące się do okołodeathowych gatunków muzycznych. Chodzi o to by nim wstrząsnąć, zdezorganizować ich ład, zburzyć piramidę oczywistości, wyrazić żądania przemiany wobec twórców. Wzniecić w nich potrzebę poszukiwania. Nawołujemy do Mentalnej Rewolucji. Nieważne z jakim skutkiem i nieważne, czy nam się to udaje. Ważne, że wznosimy pięść, która, mamy nadzieję, zostanie zauważona. Nawołujemy do przebudzenia. Death (Mind) Revolution!

Jako tekściarz zespołu, przesłanie którego kawałka z "Death Revolution " wydaje ci się najmocniejsze i najważniejsze? Dlaczego? Każdy tekst musi być o czymś ważnym. Tak jak każda piosenka musi nieść swoją muzyczną opowieść. Dlatego nie wskażę jednego tekstu. Ale myślę, że jest na płycie okrzyk spinający całość. Może nie dosłownie, ale jednak, mam na myśli tytuł "Edict". To w nim jest mowa o rewolucji pojmowania Miłości i Śmierci, to w nim nawołujemy do próby zrobienia czegoś więcej niż ślizganie się po utartych szlakach. Mam wewnętrzny zakaz poruszania spraw nieistotnych. W innych projektach, pozornie piszę o błahostkach, ale wyłuskiwane przeze mnie bzdury mają wpływ na ludzkość, tak przynajmniej ufam. Oto kawałki tekstu "Edict": "Jesteśmy ułomni, tak zostaliśmy stworzeni. Nie jesteśmy w stanie symultanicznie, kontrolować rzeczy błahych i najistotniejszych. Musimy radzić sobie z tą dozą intelektu jaką aplikuje nam natura. A natura poprowadziła nas do przemocy, bierności i egoizmu. Jesteśmy niewinni, ale spróbujmy wymagać więcej. Nie możemy ogłosić kapitulacji bez próby poszanowania śmierci i miłości. Droga ewolucji okazała się zbyt długa, do przesady zawiła i skomplikowana. Krzywdy, które wyrządzamy pod baldachimem niesienia ewangelizacji, kultury, stabilizacji i pokoju - płoną! Niech rozbłyśnie medytacja o miłość czystą i godne umieranie. Nastał czas rewolucji! Rewolucja!".

Porozmawiajmy też o przesłaniu samej okładki - dużo w niej symboliki, więc dróg interpretacji jest wiele. Jakie było założenie i interpretacja samego Magnusa? Nie było założeń. To było kolejne, dopełnienie aktu twórczego. Słyszysz muzykę, czytasz teksty i będąc pod wpływem, obrazy same szkicują się w głowie. Następnie trzeba to tylko poskładać i znaleźć odpowiednie widma, by zespolić myśli w jednym miejscu. Na końcu budzisz się jak z letargu i podziwiasz to co się zmaterializowało. Tak było w tym przypadku. Okładka jest nasączona autentycznym duchem rewolucji. U dołu widnieje cmentarz Ifigenia w Santiago de Cuba. To fotopamiątka mojego wchłaniania przekrwawionego kurzu po kubańskiej rewolucji, skąd pochodzi też, zmodyfikowany na potrzeby naszego przekazu, czarno-czerwony sztandar upamiętniający lipcowy atak partyzantów na koszary armii rządowej. Przytoczona na froncie naszego albumu nekropolia skrywa prochy ofiar rewolucji, jak i jej przywódców: Jose Martiego, czy Fidela Castro. Pięść zacisnęła się na tle brazylijskiego getta, a dwie twarze to, zadumane nad zasadnością takich zdarzeń, rytualne maski pochodzące z barbarzyńskich czasów zniewalania ludów Nigerii. Całość zespala kolczasta pieszczocha - namacalny, Metalowy symbol Magnus, który ewoluuje z nami od ponad trzydziestu lat.

Na ostatniej płycie na basie szalał u was Deadbear, tymczasem Metal Archives podaje, że na najnowszej za basowe wiosło ponownie chwycił Edi, basista pierwszego składu Magnusa. Skąd ten powrót i jak wyglądała wasza współpraca po tylu latach przerwy od wspólnego grania? Wszyscy borykamy się z losem, na który mamy wpływ szczątkowy. Deadbear to człowiek aktywnie poszukujący. To artysta, który nie jest w stanie zamknąć się na dłuższy czas w gatunku. Wczoraj "Acceptance..." z Magnus, wcześniej rock progresywny, dzisiaj misy tybetańskie i ilustracje do eksperymentalnych sztuk teatralnych, a jutro… ciężko wykoncypować co Deadbear będzie robił jutro. Los wykluczył Ediego ze składu Magnus na prawie 30 lat, ale byliśmy w nieustającym kontakcie. Jak tylko okazywało się, że jest potrzebny grubostrunowiec, to zawsze pierwsze kroki kierowaliśmy do Ediego. Zapraszaliśmy Ediego podczas mobilizacji do "Accpetance...", ale bez powodzenia. W pierwszych próbach do "Acceptance..." brał udział Greg, który nagrał z nami płyty "I Was Watching My Death" oraz "Alcoholic Suicie". Niestety znowu los stanął na drodze do naszej współpracy. Wtedy, pierwsze co, za słuchawkę i do Ediego, czy już, czy już? Jeszcze nie? A to szkoda. No więc pojawia się Deadbear, nagrywa "Accpetance...", znika Deadbear, a my za słuchawkę, a Edi odpowiada, że już pora. I to było jak powrót brata z międzygalaktycznej tułaczki. Edi bez słów wiedział co jest grane i w którym kierunku basujemy, gdyż jest uduchowionym i nieprzeciętnym muzykiem. Dodatkowo ma samozapłon, który nieustająco każe mu być na bieżąco w formie. Nasz czteroosobowy skład: Python, Edi, Guzz, Rob działał przez jakiś czas w 1990 roku, czyli w naszych sercach zawarkotała nostalgia, braterstwo, rodzina - płomienne podłoże do działań.

Interesującym przykładem technicznego grania, nie tylko ze strony instrumentalnej (praca sekcji rytmicznej czy szaleńcze intro solo), ale także wokalnej jest "Code " . To zabójcze tempo wymaga niezłej dykcji. Czy też masz wrażenie, że ten numer był dla ciebie najbardziej wymagający i jakie masz patenty na radzenie sobie z taką ścianą tekstu? Ciekawe jest twoje spostrzeżenie i z przyjemnością się w nie zagłębię. Nie podchodzę technicznie do porykiwania. Każde utrudnienie jest specyficzne i wymaga wykombinowania doraźnej pomocy. Wszystko musi dziać się naturalnie, musi wchodzić we mnie jak uliczny smog. Wszystkie słowa tłumaczone na szwargot angielski oddaję w ręce człowieka, który od urodzenia posługuje się tym językiem, a najlepiej jeśli sam pisze piosenki z tekstem, wtedy jest szansa, że efekt nie będzie zbyt sztywny. On to przegląda, dyskutujemy o poprawkach, a na koniec proszę go by przeczytał te słowa jednocześnie rejestrując na dyktafon. Kiedy podchodzę do nagrania piosenki, po wielokroć słucham jego głosu. Tekst, jego melodia, akcentowanie, na tyle ile to możliwe, wchodzą we mnie samoistnie. Zawsze staram się podchodzić do nagrania piosenki tylko raz. Staję przed mikro, wydzieram się po całości kilka razy i wybieram najlepszą wersję. Zdarzają się takie utwory jak np. "Code", które fragmentami wymagają czegoś ponad normę. Wtedy, poznawszy wyzwanie, przerywam sesję. Przechodzę do innych piosenek, a najtrudniejsze fragmenty, np. wspomnianego "Code", wywieszam sobie w różnych częściach mieszkania. Na tablicy informacyjnej w kuchni, w pokoju koło legowiska, w łazience, tak bym w każdej chwili mógł zahaczać okiem i umysłem o te frazy. Po jakimś czasie, pozyskuję zdolność szybkiego wypowiadania tych sekwencji, bez ułamka sekundy na zastanowienie. Ten sposób, w moim przypadku, daje rezultaty.

Mimo że takie granie wymaga precyzji i bardzo dobrej techniki, kawałki, choć dzieje się w nich sporo, nie są rozbudowane, z wyjątkiem "Moan " trwają około trzech minut i udało wam się zmieścić 12 kawałków w mniej niż czterdziestu minutach. Czy to właśnie przepis na dobrą płytę - krótko, ale interesująco i na temat? Nie może być nudy. Takie przyświecało nam podświadome założenie. Tworzyliśmy płytę, której później chcielibyśmy z ciekawością posłuchać. Prawdopodobnie, jesteśmy w tej chwili na takim zakręcie, że się streszczamy. Może to dotyczy naszego zaangażowania wiekowego - na mydliny nie ma już czasu, zbyt dużo przeleciało go przez struny. Wolę przeczytać kilka zdań, które wbijają w glebę równocześnie wymuszając kilka dni na ich przetrawienie, niż wysłuchiwać przegadanych wykładów, które i tak, siłą rzeczy, sprowadzą się do kilku podsumowujących punktów.

nolog i wstawka-komunikat przez radio czy megafon. Skąd ten koncept, to sampel? Jakie jest główne przesłanie tego numeru, skoro wymagało najdłuższej formy ze wszystkich numerów na płycie? Kiedy wystosowaliśmy do świata nasze pierwsze demo, z kilkoma piosenkami, chyba było ich pięć, to "Moan" był utworem otwierającym prezentację. To było nasze dumne Coś pełzające pod włos, ze zmarszczoną twarzą, w niepokoju, rozterkach i w trwodze. O to nam chodziło. O taki niewygodny, zaskakujący przekaz, który ma rozmiękczyć zrosty szarych komórek. Utwór ten ściśle współpracuje z tekstem. Od pierwszej do ostatniej nuty oddaje przekaz myśli. "Moan", to jęk, który zdarza mi się słyszeć. Kładę się spać i nagle jakiś wyraźny głos do mnie przemawia. Wypowiada moje imię: "Robert!", albo całą sentencję jak np.: "Krzysztof Brankowski nie żyje". Przez jakiś czas myślałem, że to głos mojego ojca, ale mając takie podejrzenie zacząłem się weń wsłuchiwać i okazało się, że nie, to nie on. O tym wszystkim, niemal słowo w słowo, mówi tekst tej piosenki. Dalej zwierzam się ze swoich poszukiwań wśród ludzi, z wiarą na potwierdzenie, że podobne zjawiska nawiedzają współ-

ziemian. I tu jest właśnie wspomniany prze ciebie ,,sampel", który ilustruje moje komunikaty do ludzi i ich reakcje zwrotne. W ,,samplu" mówię, że pytałem przeróżne osoby, czy słyszą takie przekazy werbalne w swoich głowach, i w każdym przypadku słyszałem odpowiedź: "nie!". Zaraz potem wychodzę z melorecytacyjną refleksją, że może jednak ludzi nawiedzają takie transmisje, tylko nie są zbyt uważni, więc tych jęków nie rejestrują. Mam wrażenie, że te głosy są ze mną od dziecka, ale świadomie dostrzegłem je dopiero kilkanaście lat temu. Te kilkanaście lat, bez nasileń, zawsze neutralne i w podobnych dawkach, bez dekadenckich przekazów pozwalają traktować ten stan jako zjawisko dla mnie naturalne. Dlatego czuję się bezpiecznie. Gdyby ich pojawianie było nagłe i postępowało, to zgłosiłbym się na konsultacje do specjalistów. Niemniej stawiam w tekście pytanie: a co będzie kiedy głosy te spotęgują się, staną się na tyle nieczytelne, że interpretacja ich przekazu stanie się wielotorowa? Czy będę potrafił wybrać właściwy odczyt? Co będzie kiedy zwielokrotnią swoją moc i przejmą nade mną kontrolę? I o tym jest improwizowana coda wyrażona Mam wrażenie, że zamykający płytę "Hipertrophy " stylistycznie, wokalnie i nawet nieco produkcyjnie wyróżnia się na tle reszty. Czy dlatego zdecydowaliście się zakończyć nim album? A może początkowo miał być bonus trackiem lub jest to " odkopany " numer z innych sesji nagraniowych? To nie jest numer z innej sesji nagraniowej. Wszystkie utwory na "Death Revolution" miały swoje poczęcie w jednym miejscu i czasie. Zaskakiwać samych siebie. Wyprowadzać w pole pleśniejące schematy przemyśleń, miażdżyć przewidywalność, taki zawsze przyświecał nam cel. Nie wiem co to jest. Może to bunt. Tylko przeciw czemu? Nudzie? "Hipertrophy" dość czytelnie przedstawia odstępstwo od normy z powodu formy i brzmienia. Ale taki "Timelssness…" też ma swój poważny odchył, ale z powodu konstrukcji frazy. Te dwa numery są dla mnie na podobnym poziomie wykolejenia. Poruszasz tutaj ciekawy wątek układ piosenek na płycie. Dla mnie płyta wartościowa, to taka, która słuchana od końca, czy od początku przedstawia tą samą donio-

Foto:AndrzejOlechnowski

słość. Mam wrażenie, że jeśli zaczniecie słuchać tego zestawu piosenek od ostatniego numeru "Hipertrophy" do pierwszego "My Death...", to przeżyjecie tę samą przygodę. Nie ma tu niczego ukrytego. Żaden gorszy utwór nie chowa się za grupą lepszych. Nie ma ściemy. Moim zdaniem utwór "My Death is My Freedom", to nie jest najciekawszy song w tym zbiorze, ale jest najbardziej stonowany, jeśli chodzi o wywrotowość. Nie powoduje szoku u słuchacza. Między innymi dlatego znalazł się na początku. Przypomnę, że w naszej świadomości, przez kilka ładnych lat, utworem przeznaczonym na otwarcie tego albumu był "Moan". Za każdym razem kiedy układam płytę, to jej tak na prawdę nie układam, ponieważ piosenki same wskakują w swoją kolejność. Czasem zdarza się taka jedna gangrena jak "Moan", którą nie wiadomo gdzie przydzielić. I wtedy jest potrzebny czas na małe przedumanie. Tyle mam na ten temat.

Teraz trochę wspomnień. Nie sposób zapomnieć o ikonicznym już "Kill Me (To Lemmy)" - świetnie było usłyszeć Magnus w motorheadowej stylistyce. Planowaliście też album z punkowymi coverami. Z roku na rok tracimy coraz więcej legend, jest też sporo legend żyjących - czy planowaliście, albo planujecie podobny muzyczny tribute, mniej lub bardziej wychodzący poza wasz "klasyczny " repertuar, poza wspomnianymi? "Kill Me", to była przygoda i przypadek. Utwór powstał sam z siebie. Graliśmy często na próbie kilka kawałków Motoru na rozgrzewkę. Pewnego razu Python zapodał ten znamienny riff i dalej poszło bez jęknięcia. Polubiliśmy tę piosenkę bez opamiętania, a że utwory Magnus to pamiętniki naszych najciekawszych chwil muzycznych, spontanicznie umieściliśmy ją na płycie. Nigdy niczego nie planujemy, ale w zamian szanujemy gromadzącą się energię, którą szybko próbujemy przetworzyć na utwory. Punkowe covery zdążyły nam się znudzić, zanim całość podprowadziliśmy pod miks i nigdy więcej nie przyszło nam do głowy, by grać czyjeś kompozycje, więc nie sądzę, żeby coś takiego mogło zaistnieć. A jeśli twoje "tribute" ma wymiar stylistyczny, czyli złożenie hołdu stylistyce thrash, core, death, czy innej, to z jednej strony nieustająco, choć nieświadomie, robimy to, a z drugiej, bardzo mocno uciekamy z tego pola. Zadaniem człowieka jest tworzyć coś najbardziej oryginalnego, na ile to możliwe. Oczywiście to najtrudniejsze zadanie świata, więc jeśli nie masz w sobie ducha odkrywcy, zadowalasz się wygodnym moszczeniem w swoim wypracowanym stylu, lub oddajesz fanowski hołd, poszukując przyjemności w odtwarzaniu, tego co już było. My chcemy ciągle budować barykady do obrony przed klasycznymi naleciałościami. Nieważne z jakim efektem, ważne, że się nie poddajemy.

Czy jest jeszcze szansa, że usłyszymy Magnus po polsku, jak to było na waszych pierwszych demówkach "Power Metal" i "Trash - Speed - Blood"? Czy może wraz ze zmianą gatunku również zmiana języka przyszła naturalnie? Powiem coś oczywistego. Nigdy nie mów nigdy. A teraz mniej oczywiście, dodam, że nie widzę takiej szansy. Dzisiaj jakikolwiek język obcy nie stanowi zagadki. Komputerowe translatory przetłumaczą wszystko. Nie pomogą w zrozumieniu, to fakt, ale jeśli słuchacz będzie czujny, to wychwyci sens. Takie języki jak angielski, włoski, francuski, moim zdaniem są dedykowane łączeniu z muzyką. One mają plastyczność i melodię. Język polski jest bardziej twardy i kanciasty, nie aż tak jak niemiecki, ale daleko mu do czeskiego. Po drugie, chcemy się wypowiadać bez barier, a utarło się, że język angielski jest najłatwiej przyswajany przez świat. Dalej, przy mocnym zniekształceniu głosu, dobór języka nie ma większego znaczenia, bo i tak nie będzie zrozumiany. Czytelność pojedynczych wyrazów się przebije, ale dużą trudnością będzie odbieranie muzyki i tekstu w locie, co jest możliwe raczej w stylistykach mniej obniżonych tonalnie: Slayer, Stos. Im większa nadzieja na odczytanie średnio czytelnego komunikatu werbalnego, tym większa na nim koncentracja, co skutkuje zepchnięciem na boczny tor odbioru przekazu muzycznego, więc nie wychodzi to na dobre żadnej z zainteresowanych stron: ani piosenkom, ani tekstom, ani muzykom, ani słuchaczom. Podsumowując, wybór języka przy emisji głosu w okolicach niskiego, nieczytelnego growlu nie ma większego znaczenia, gdyż w tym przypadku wokal należy odbierać

Jest szansa, że te " polskie " demówki doczekają się jeszcze wznowień dzięki współpracy z nową wytwórnią? A jeśli liczy się już tylko death/thrashowa era Magnusa, to może coś późniejszego? Taka szansa istnieje. Mamy kilka deklaracji ze świata (USA, GB) co do stworzenia LP i MC z wszystkimi naszymi demówkami. Sami dojrzeliśmy do takiej opcji, choć trwało to długie lata. Dlaczego? A no dlatego, że nigdy demówek nie traktowaliśmy jako czegoś na sprzedaż. Demówki tworzyliśmy w celu zaprezentowania naszego pomysłu przyszłemu wydawcy oraz by nasz menedżer miał nagrania do prezentacji w radio. Zdaje się, że najbliżej publikacji jest obecnie "The Gods…" demo, ale w dzisiejszych kolejkach do fabryki winylu podobno oczekuje się prawie rok ziemski, więc zobaczymy co będzie i kiedy będzie.

W ciągu kilkudziesięciu lat kariery dzieliliście sceny z gigantami. Który event (a także to, co działo się przed/po nim) zapadł wam w pamięci najbardziej? Metalmania 1994 z Cannibal Corpse i Morbid Angel? Może bliższe podziemiu S'tharsh' ydło pod koniec lat 80.? Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Uczestniczyłem w jakichś chaotycznych awanturach, bez świadomości w jakim mieście, z kim i czy to ważny koncert z punktu widzenia ,,kariery", czy wywrotowy happening. Mam w głowie jakieś przebłyski. Na długi czas zapomniałem, że graliśmy z Morbid Angel, czy Deicide. Dopiero pytania dziennikarzy, tak jak twoje pytanie, uświadamiały mi, że taki fakt miał miejsce. Wywołany do tablicy, odkopywałem wspomnienia dzięki kolegom. Dobrymi zawodnikami w tej dyscyplinie są Guzz i Greg. Pozostali cierpią na podobny objaw demencji, choć to nie wynika tylko z ograniczeń psychicznych. Wyjazd na koncert, to wyjazd na sceniczny rytuał. Nie do określonego miejsca, nie do określonej publiki, tylko na scenę. Scena i to co na niej będziemy czynić, nic co przed i nic co po scenie, nie było dla nas istotne. Do tego dochodził szalony tryb umilania sobie podróży powodujący inicjację zachowań, których nie można poskładać w jakiś logiczny sens. Oczywiście, w pamięć zapadły przekroczenia. Najbardziej te podłe i te z narażaniem życia, ale one nie nadają się do przytoczenia w tym wywiadzie, choćby dlatego, że mogą stać się inspiracją do naśladowania przez młodzież. Wszystko pozostałe to nudna, codzienność bycia w trasie: spóźniony pociąg, pęknięta struna, występ z 39 stopniową gorączką, skradziony sprzęt, demolka, czy izba - ordynarna oczywistość.

Czy z perspektywy czasu żałujecie związania się z Metal Mind Productions w latach 90.? Współpraca z Dziubińskim bez wątpienia dawała przepustkę na wielkie sceny i zapewniała rozpoznawalność, ale też sprawiała, że underground przestawał patrzeć przychylnie na zespoły MMP. Nie woleliście zostać w undergroundzie, a może, biorąc pod uwagę wasz styl zawsze i tak czuliście się jego częścią? W ogóle nie myślimy takimi kategoriami. Nieważne czy masz lat 20, czy 70. Ważne jak i kim się czujesz. Podobnie nie ma dla nas znaczenia czy wydawca jest gruby, czy chudy. Nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy zespołem rynkowym, skierowanym na pozyskiwanie pieniędzy. My robimy swoje, a wydawca swoje. MMP nie otworzył nam drogi do dużych scen. Zagraliśmy wiele koncertów stadionowych i halowych zanim Kris podpisał umowę z Tomkiem Dziubińskim w 1993r., więc ani przez moment nie poczuliśmy, że nam się coś zmieniło na więcej i lepiej. Zastanówmy się, czym jest Underground, o który pytasz. Dla mnie Underground, to postępowanie według osobistych zasad, według wewnętrznego honorowego kodeksu, bez oglądania się na jakiekolwiek korzyści, nie tylko materialne, ale i mentalne. Więc jeśli pytasz, czy kiedykolwiek wyskoczyliśmy z Under, to nie. Z drugiej strony, Under, to tylko slogan, który nie oznacza czegoś konkretnego. Zespoły w tzw. Undergroundzie niczym nie różnią się od zespołów w np. MMP, poza jednym - brakiem kasy na promocję. Przecież tzw. Undergroundowcy robią co mogą, żeby zaistnieć - ulotki, ziny, march. Nie mają dostępu do obiegowej prasy, więc sami ją tworzą itd. itd. Prawdziwy Undergroundowy band, to taki band, o którym nigdy nie przeczytasz w HMP. Prawdziwy, szczery Underground istnieje dla istnienia jak mandala usypywana przez mnichów tylko po to, żeby po osiągnięciu doskonałości natychmiast rozproszyć się w nicość. Podobnie prawdziwy Under, gra dla siebie i nie będzie się wpychał na siłę między głowy, choćby za pomocą ksero ulotek. Z takiego punku widzenia też jesteśmy Undergroudowcami, gdyż nigdy nie zabiegaliśmy o ,,promocję". Żaden muzyk z Magnus nigdy nie stworzył ,,ulotki", ani nie zlecił jej stworzenia. ,,Promocja" sama przychodzi do nas pod postacią zapaleńców z zewnątrz, którzy chcieli coś zrobić dla sprawy. Ufam, że ty również zgłaszasz się do mnie w sprawie wywiadu z pobudek ideowych, a nie dla pieniędzy. To wszystko o czym rozmawiamy, nie jest jednokolorowe. Nie wiem czy jest w ogóle definiowalne. Spróbuję sprowadzić zagadnienie do najprostszej formy porównawczej. Z potrzeby ducha namalowałaś ładny obrazek i spotykasz kogoś, kto deklaruje, że go powieli (w ilości sztuk 1) i jak sprzeda, to podzieli się zyskiem. No i teraz jakie ma dla ciebie znaczenie, czy ten ktoś dla sprzedaży, tego jednego duplikatu, wykupi potężną ekspozycję w najbardziej ekskluzywnej galerii sztuki, a do tego zrobi reklamę telewizyjnoprasową lub, w drugiej opcji, będzie chodził po ulicy i zaczepiał przechodniów z zapytaniem, czy nie kupią. Dla mnie to nie ma najmniejszego znaczenia. Nawet jeśli będzie chodziło o 100000 duplikatów. Najważniejsza jest twoja w tym zdarzeniu postawa. Tak widzę powiązanie między Undergroundem i MMP w kontekście Magnus.

Jak wspominacie współpracę z ikoną metalowego radia Krzysztofem Krisem Brankowskim? Kris, to nasz starszy brat. My z nim nie współpracowaliśmy. My z nim przeżywaliśmy najbardziej szalone przygody naszego życia. On był naszym przyjacielem, ojcem, dobrym duchem. Kris jest taki sam jak my. Bez oczeki-wań i bez parcia. Właściwie jego działania były skoncentrowane na opaździerzaniu bieżących oczekiwań wobec naszego zespołu. Niewiele dawał od siebie, gdyż co chwilę czegoś od nas wymagano, a Kris to wszystko próbował sklejać, ale bez jakiejkolwiek napinki. Czasem mieliśmy wrażenie, że przesadza ze swoim menedżerskim ascetyzmem. Zróbmy przerwę. Zadzwonię w tej chwili, zobaczymy co u niego... Wszystko OK! Właśnie wstał z łoża (o 10:20?), mówi, że ma się całkiem przyzwoicie i pozdrawia czytelników HMP.

Wśród wspomnień metalowców z dawnych lat figurujecie jako zespół nie tylko z porządnym materiałem, ale również imagem. Jak widać w teledysku do "My Death is My Freedom " , to zostało wam do dziś. Czy faktycznie wizerunek jest dla was nieodłącznym elementem muzyki? Okazuje się, że tak. Nasz image dopełnia połączenie muzyki, tekstu, a dalej okładki i prezentacji wideo. Przez jakiś czas, w trakcie dopinania "Acceptance...", myśleliśmy, że się bez tego obędziemy, ale okazało się, że nie jest to możliwe. Szaty rytualne muszą być. Bądź co bądź nasza płyta, to nasze święto. Coś jak okrągłe urodziny, ślub, albo wybory na papieża, więc do zdjęcia pamiątkowego należy wystroić się tak jak tego nakazuje powaga sytuacji. Choć nie należy zapominać, że wszystko co robimy, zaczyna się od muzyki i tekstu. Nie jesteśmy przecież trupą teatralną. Nie kostiumy i choreografia tu najważniejsze. Kompozycja muzyczna - na niej należy się koncentrować. Cała reszta jak image, brzmienie, forma, jest wsparciem dla pełniejszego odbioru muzyczno-tekstowego przekazu.

W teledysku do "My Death is My Freedom " da się zauważyć Młodego, grającego na perkusji także w Embrional, mającego za sobą doświadczenie w kilkunastu zespołach (w tym choćby Christ Agony), a nawet doświadczenie w miksie i masteringu. Jak odnajduje się jako najmłodszy stażem członek Magnus z jednocześnie chyba największym "katalogiem " byłych i obecnych zespołów? Nauczyliście się czegoś od siebie przy okazji tej współpracy? Darek Młody zna Magnus od podszewki. Był naszym fanem ponad trzydzieści lat temu. Już wtedy się znaliśmy. Darek czuje te dźwięki, bo na nich wyrastał. Dlatego, kiedy tylko zasiadł za perką od razu było wiadomo, że wszystko działa, jak gdyby nigdy nic nie odebrało nam Jarasa. Darek Młody, to uzdolniony perkusista z dużym stażem, posiadający swój wypracowany sposób bębnienia. Trudno powiedzieć, czy wpływaliśmy na siebie. Czy czerpaliśmy z jego, o dekadę młodszej, energii i czy on od nas coś wyszarpnął. Chcieliśmy zbudować rewolucyjny piedestał, więc każdy dawał z siebie co może, żeby ten piedestał powstał. Perkusja w naszej stylistyce ma ogromne znaczenie, a Darek doskonale to znaczenie podkręcił. Ja to raczej postrzegam jako natychmiastowe zanurzenie się w kreacji z jedną myślą, stworzyć coś , co nas usatysfakcjonuje. I to się działo. Twórczy odlot, przeplatanie wizji, mieszanie wszystkiego ze wszystkim bez ram stylistycznych, gatunkowych i bez odczuwania pojęć jak doświadczenie, czy zaawansowanie wiekowe.

Reakcji na nowy album po jedenastu latach milczenia nadal jest sporo. Jak wy, osobiście, podchodzicie do odbioru publiczności po latach? Był stres, że rozczarujecie, że zapomną, a może wiedzieliście, że nadal macie grono wiernych słuchaczy? I tutaj jest miejsce, żeby wejść w relację z odbiorcą i spróbować zachęcić do polubienia naszych działań. Powinienem coś powiedzieć, że

szacunek, że to dla Was, i że jesteście najważniejsi. Przepraszam, ale będę szczery. Nie mamy kontaktu z publicznością, więc nie znamy jej reakcji. Oczywiście mamy wielu znajomych, ale oni będąc z nami w kontakcie bezpośrednim są skażeni naszą nazwą, czyli nie potrafią wypowiadać się obiektywnie. Nie gramy koncertów, więc nie mamy kontaktu trzeciego stopnia. Otrzymujemy listy, ale to są zazwyczaj pojedyncze myśli, cytuję: "jesteście zajebiści", "czad kurwa rządzi", "napierdalacie, aż miło". Czasem pojawia się prośba o sprzedaż płyty. Nie jesteśmy handlowcami, więc odmawiamy. Niedawno miałem akurat o kilka LP za dużo, więc odpisałem zainteresowanemu Fanowi, że nie chcę pieniędzy, i że mu z przyjemnością podaruję. Kiedy upłynął ponad tydzień od wysyłki, zaniepokojony brakiem reakcji, napisałem zapytanie, czy doszło. Na co dostałem odpowiedź dwuwyrazową: "doszło dzięki". Tyle miałem kontaktu z Fanem po latach. Ostatnio dotarła do mnie grupa (może dziesięcioosobowa) wędrowców koncertowych. Wylądowali na moim ogródku działkowym i mimo, że przytargali kilka naszych wy-

dawnictw, na których złożyłem podpisy, nie przyszło mi do głowy zapytać, czy słuchanie Magnus jest dla nich równoznaczne z byciem fanem. Więc nie wiem, czy miałem kontakt z fanami. Dla mnie to byli przyjaźnie nastawieni ludzie, których w tej chwili serdecznie pozdrawiam. W ogóle, to nie mam w głowie podziału na fana i artystę. Jesteśmy ludźmi i albo mamy sobie coś do zaoferowania, albo nie. Rozczarowanie? Jedynymi ludźmi, których moglibyśmy rozczarować jesteśmy my sami, ale czy dojdzie do rozczarowania dowiem się za jakieś 2 lata, kiedy wygaśnie w mojej głowy echo po procesie miksacyjnym i masteringowym. Wtedy powiem ci co sądzę o tej płycie i okolicznościach do niej przypisanych. Dzisiaj, każdą niemal sekundę tego albumu znam na pamięć, a że nie słucham swoich nagrań, to z wielką ekscytacją za dwa lub trzy lata do nich wrócę. Ciekawe, co usłyszę i jak zinterJako zespół z tak długim stażem z pewnością dostrzegacie zmiany na scenie metalowej w Polsce i na świecie. W czym najbardziej uwidaczniają się te zmiany, czego jest wam brak, a co - według was - pozostaje niezmienne? Mechanizm pozostaje bez zmian. Muzycy chcą być podziwiani, a publiczność chce podziwiać. Na tej naturalnej relacji zarabiają ci z handlową smykałką, gdyż organizując spotkania zainteresowanych, zgarniają od podziwiających kasę. Czasem płacą też ci, którzy chcą być podziwiani. Wszystko, to jest co raz bardziej dopracowane, gdyż do od szpiku wpisany jest w to biznes. Kiedy zaczynaliśmy, była metalowa fala, była koniunktura na metal, głód metalu, dlatego odpowiednio dogadawszy się np. z Domem Kultury, można było zorganizować koncertowe spotkanie z Fanami. I ono miało powodzenie, bo Fanów było dużo, a koncertów niemal w ogóle, więc ci "Fanowie" przychodzili na Metal, nie na konkretny zespół. Dzisiaj nie zorganizujesz metalowego koncertu dla kilkunastu, kilkudziesięciu

osób, a już na pewno nie bez baru i obwoźnego sklepiku z gadżetami. W naszych czasach, to się nazywało ,,granie do piwa" i było nie do pomyślenia. Jechaliśmy na koncert odprawiać rytuały, a nie by umilać czas ludziom. Według relacji jednego z zawodowców tworzących koncerty w naszym kraju, dzisiaj, kiedy wkroczyły korporacje koncertowe, bazujące na schematach KFC, Fan stał się klientem, z którego trzeba wyssać ile wytrzyma. Nasz kraj (jak już dawno inne) został prześwietlony pod kontem możliwości kieszeni Fana. Są na to wyniki badań zlecanych za duże pieniądze. Organizatorzy doskonale wiedzą w jakim regionie, ile Fan ma kasy w portfelu, i że np. w okolicach Kielc, Fan jest w stanie kupić 1,3 biletu, 0,7 T-Shirta, 1,3 CD i 2,8 szklanki koncertowego piwa na miesiąc. A w okolicach Konina 1,8 biletu i 1,1 CD na miesiąc itd.. Wszystko po to żeby dostosować towar do potrzeby odbiorcy i ograniczyć ewentualne straty do minimum. To jest poważna sitwa logistyczna. I to dotyczy koncertów klubowych, o stadionach nie wspominając. Jak posłuchałem takiego godzinnego wykładu, to opadły mi nerki. Za naszych czasów na takie przedmiotowe podejście nie było szans i to było jakieś takie naturalnie niewinne, powiedziałbym naiwnie spontaniczne. W żadnym wypadku nie oceniam tego stanu zdarzeń, ale takie zmiany obserwuję. Prawdopodobnie, dzisiaj koncert może się odbyć na takich zasadach, albo w ogóle. Rozumiem i szanuję te rynkowe zasady, jedno co, to tylko tyle, że jeśli klub nie sprzeda minimalnej ilości piwa i biletów, to odwołuje koncert. Mniej popularne zespoły nie mają więc szans na zaprezentowanie swojej muzyki przed publicznością i to mnie zasmuca. Wiem, kiedyś była komuna i zgłodniały Fan z braku innych możliwości oglądał, wszystko co miało Metal w tle. Nie wybrzydzał. Cóż, mamy kapitalizm. Pozostaną w obiegu tylko ci, którzy potrafią umiejętnie żonglować swoją muzyczną karierą.

Kilersów stworzyłeś, by łączyć pokolenia dla rockowych rodziców raczkujących w tym temacie dzieci. A czy metal ma dziś jeszcze potencjał, by łączyć pokolenia? W sumie wiele osób dziedziczy gust po rodzicach wystarczy wskazać syna waszego pierwszego basisty, również basistę w metalowym składzie. Patryk, syn Ediego, poszedł w ślady ojca. Nie dość, że na basie, to w metalowym Deadpoint. To fakt, i to jest cudne. Zobaczmy co mam w głowie na ten temat. Niestety dedukcję mogę ograniczyć tylko do własnego podwórka, więc nie będzie znaczącego posumowania. Ja z moim ojcem nie miałem połączenia myśli muzycznej. On pozostał przy swoich idolach, którzy go opętali kiedy miał 15 lat, czyli Elvis, Johnny Cash, czy inny Hank Williams. Pink Floyd z pierwszej części kariery, to byli już dla niego dziwacy, a kiedy mu puszczałem Motor, to mówił, że to nie jest prawdziwa muzyka. Czyli tu wtopione. Moja latorośl, już była bliżej. Kupowała jakieś 20 procent współczesnej sceny (Nu Metal), ale bazę ustanowiła na latach 80. ubiegłego stulecia. Jednak latorośl była skażona ojcem o tolerancyjnej orientacji muzycznej, a szkoląc się fortepianistycznie doceniła również Szopena i Mozarta, których traktował jak rockowe gwiazdy. Więc tu też nic nie wyciągniemy. Rock and roll, jako taki błyszczał z 10 lat i umierając mutował do glam, progressive, hard, heavy metal rocka czy innych odmian rocka. A taki np. thrash metal jak rozkwitł w połowie lat osiemdziesiątych, tak prawie 40 lat pozostaje niezmienny i ma się doskonale. Na równi słucham "Master of Puppets" i ostatniej płyty grupy Metallica. Nie czuję, że minęło 35 lat, tak jakby te płyty były nagrane jedna po drugiej. Nie ma następcy Elvisa, czyli Króla rock and rolla, który by po 40 latach od debiutu, jeździłby po świecie i zapełniał stadiony. Ale Metallica nawet nie musi mieć następców, a stadiony wyprzedaje w kilka dni, a może i szybciej. To Królowie Thrashu. Podobnie z Królami Heavy: AC, czy Iron. Grają od czterdziestu lat to samo i podobnie brzmią. Czyli nieśmiały wniosek, że R'n'R był królewski, ale skonał wydając płody pod postacią równie królewskich: hard, heavy, Natomiast thrash zasiadł na tronie i grzeje zad nie widząc potrzeby rozwoju. Czyli co? Stoi 40 lat w

Foto:AndrzejOlechnowski

miejscu, a ludziom to nie przeszkadza? Co się stało z ludźmi? A przede wszystkim, co się stało z kreatorami? Cofka? Oczywiście cała ta wypowiedź jest tylko pod kontem zapełniania stadionów. Nie tykam się innych mierników. I należy dodać, że mówiąc o mierniku stadionowym nie mam na myśli festiwalowych spędów, tylko stadionowego Króla i jego ewentualny suport. Zauważę, iż Edi i syn, to muzycy. Ich łączy nade wszystko muzyka, sprzęt, instrumenty i kunszt ich obsługi, więc ten wspaniały duet, też nie wpisuje się na czysto w zagadnienie. Inaczej należy potraktować ojca i syna jako fanów. Znakomita większość dzieci moich metalowych kolegów słucha rapu i hip hopu, a na swoich ojców spogląda jak na dinozaury. Na kilkudziesięciu metali, których znam, może dwójka dzieci poszła w muzyczne gusta rodziców. Pomijam rodziców muzykujących, bo tu kilka przypadków by się znalazło, ale nie koniecznie w obrębie Metalu. I to mogę z całą odpowiedzialnością przytoczyć z własnego podwórka. Na więcej wniosków mnie nie stać. Różnice pokoleniowe były zawsze i z tym musimy się pogodzić.

Masz za sobą także książkowy debiut - mowa o "Achtung Magnus " . Planujesz jeszcze zebrać, na przykład, bardziej ogólne wspomnienia o scenie metalowej w podobnej formie, czy na tym koniec? Swoją drogą, jako dyslektyk, nie wolałeś, by historię Magnusa opisać we współpracy z jakimś rodzimym dziennikarzem muzycznym, czy po prostu uznałeś, że twoje własne słowa będą bardziej autentyczne? Nie. Nie koniec. Zaproponowano mi zebranie fotografii z historii Magnus i napiętnowanie ich historycznymi wywiadami udzielanymi dla zinów i czasopism. Poskładałem te myśli i zdjęcia w chronologiczny ciąg, a wydawca stworzył niezwykły album dokumentujący naszą trzydziestopięcioletnią ewolucję. To estetycznie przygotowane wydawnictwo pełne nostalgicznych dodatków jak plakat, pocztówki z autografami, CD z wywiadami i audycjami, które miały miejsce trzy dekady temu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem książka pt.: "Magnus - Death rEvolution", będzie dostępna na przełomie stycznia i lutego bieżącego roku. Jako dyslektyk, muszę sobie jakoś radzić. Technika wyszła mi naprzeciw przenosząc pióro i papier na klawiaturę i ekran. Coś straciłem, ale jest wsparcie. Sposób w jaki porozumiewamy się ze światem jest dla każdego, dosłownie dla każdego, indywidualny i niepodrabialny. Jest jeden warunek, musisz przelewać stan swego umysłu na ciąg wyrazów, które odzwierciedlą tylko tobie znany styl konstruowania. Nie ma opcji, żeby ktoś poprawiał moje myśli i układał je w ogólnie przyjęty ład. Wydawca książki "Achtung Magnus" pokusił się o próbną korektę małego fragmentu moich zapisów. Czytając to, po modyfikacji, w sposób naturalny poprawiałem, to co mi się nie podoba i doszedłem z powrotem do stylu jaki zaprezentowałem przed korektą. To był znamienny test, który nie pozostawia do myślenia. Tak jak w przypadku płyt, tak i tu ani przez ułamek sekundy nie myślałem, że tworzę coś na sprzedaż. Wypowiadałem się, a wypowiedź bez podtekstu zakradającego się na poklask i zysk, może być tylko prawdziwa i szczera. W show biznesie istnieje zasada: ,,Nie pozwól prawdzie stanąć na drodze do dobrze sprzedającej się opowieści", ja jednak wychodzę z założenia, że najgorsza prawda jest Na koniec chciałam pogratulować świetnej płyty nieodstającej od materiału sprzed lat i zapytać: Co dalej z Magnusem? Mimo pandemii prawdopodobnie zależy wam na promocji nowej płyty, więc muszę zapytać cię o ewentualne plany koncertowe - i w związku z nową wytwórnią - również te zagraniczne. I czy na kolejny album też będziemy czekać dekadę? Dziękuję. Nie wiemy co dalej z Magnus. Magnus to zjawa, wobec której jesteśmy bezradni. Siedzimy i czekamy, aż zaszemrze. W między czasie aktywuje nas świat, mimo że o to nie zabiegamy. Przychodzi człowiek i proponuje bym napisał książkowe wspomnienia, bym udzielił wywiadu, proponuje publikację MC, CD, LP i innych gadżetów. No więc my, szanując zapał skierowany w naszą stronę dajemy się aktywować i wspieramy każdy taki przejaw. Stąd również moja obecność w tej rozmowie. Nie zamierzamy być inicjatorami ani jednego ruchu, w celu promowania tej płyty. Promowanie, to nakłanianie do kupna, nakłanianie do słuchania, a to nie mieści się w naszej obyczajowości... My robimy wszystko co jest w zasięgu , by poinformować, że płyta istnieje, ale to ogranicza się tylko do surowych komunikatów, a następnie reagowania na zaczepki świata w naszym kierunku. Z pobudek niemal ideologicznych nie zwróciliśmy się do nikogo i nigdy się nie zwrócimy, w celu promowania produktów. Wspieramy naszych wydawców, bo doceniamy ich wkład duchowy, finansowy, i to jest początek i koniec naszego "promowania". Odpowiadając na ostatnią część pytania, wracam do początku tej wypowiedzi. Magnus to duch, który nawiedza nas bez zapowiedzi. Bawi się nami. Jesteśmy na jego usługach. Jak niewolnicy w kratach niepoczytalnej siły, siedzimy i czekamy, aż coś nas zaktywuje. Czuwamy. Mówię o tym wyczekiwaniu w tekście "Transit": "Na coś czekam. Intuicja, może złudzenie. Oczekuję na coś i niemal biernie pozbawiam monotonności mój postój, moją czasową szczelinę, przed kolejną podróżą, przed przejściem, przed powrotem. Tranzytuję przez ziemskie jestestwo, rozglądam się, milczę, rozmawiam, poznaję, próbuję pracować, odpoczywam, odurzam się, czekam. Nie wiem na co, ale na coś czekam".

Wielkie dzięki za poświęcony czas. Bardzo proszę. Ja również dziękuję za aktywowanie mnie do działania. Dziękuję również za wyczuwalną sympatię i zainteresowanie naszymi pracami. Pozdrawiam wszystkich, którzy czytają te pozdrowienia. Death (Mind) Revolution!!!

Iga Gromska

This article is from: