"Śmierć w okopach" - Gildiowa Antologia Grozy

Page 1

OKŁADKA Autor: Tomasz Pląskowski


Wstęp Słowo ciałem się stało. Co prawda nie macie przed sobą truchła ściętych drzew, na którym drukarska prasa wyżłobiła rzędy liter, lecz przed Waszymi oczami objawia się pierwsza publikacja książkowa sygnowana logiem Gildii. Jesteśmy dumni, że możemy przedstawić Wam w tej formie opowiadania nagrodzone w naszym literackim, halloweenowym konkursie grozy opatrzone najlepszymi ilustracjami wyróżnionymi w bliźniaczym przedsięwzięciu. A w środku znajdziecie grozę. Strach. Mord. Przerażenie. Krzyki konających. Czysty horror wypełzający spod rąk obiecujących młodych twórców oraz weteranów rodzimej sceny literatury niesamowitej. Wystarczy rzucić okiem na spis treści, by wiedzieć, że warto zagłębić się w lekturę. Bartosz Czartoryski Koordynator Gildii Horroru

Autor ilustracji: Adam Święcki


SPIS TREŚCI: 2. 4. 7. 9. 12. 17. 21. 24. 28. 31. 33. 37. 45. 51.

Wstęp Ernest Kot Śmierć w okopach Robert Cichowlas/Kazimierz Kyrcz Jr. Smętarz ożywionych trupów Paweł Pietrzak Słodki książę Krzysztof T. Dąbrowski Potępiony Krzysztof Maciejewski Haiku Orfeusza Karolina Jagnyziak Dyniuszek Łukasz Orbitowski Rzeczy i cuda Maciej Mormon Mali oprawcy Damian Czekaj Napis Marzena Baran Koniec Łukasz Śmigiel Do samego końca Paweł Jurga komiks oparty na motywach opowiadania Śmierć w okopach Wyniki ilustratorskiego konkursu grozy


Ernest Kot Śmierć w okopach – 1 miejsce

Ze snu wyrwał mnie szyderczy rechot karabinu maszynowego. Szeregowy Brochette puścił długą serię i zaczął krzyczeć swoim piskliwym głosem kastrata: „Alarm! Alarm! Nadchodzą!” Poderwałem się z błota. Z poziomu przemoczonej derki okop tonął w egipskich ciemnościach, na równych nogach było niewiele jaśniej. Szarpnąłem za łańcuszek i uchyliłem wieczko mojego kieszonkowego zegarka. 5:02 rano. Zdradzieckie szkopy złamały wczorajszą umowę i zaatakowały nas w święto zmarłych! Zaraz zapłonęły lampy naftowe. W ich bladym świetle ukazała mi się wąska gardziel ścian okopu i kłębowisko pośpiesznie brodzących w błocie żołnierzy. Przez moment miałem wrażenie, że oglądam rój owadów w jakimś dziwacznym mrowisku. Szybko zacisnąłem powieki i odsunąłem od siebie myśl o obłędzie. Sierżant na przemian dął w gwizdek i ryczał: „Bagnet na broń! Formować szyk!” Ludzie gorączkowo odprawiali modlitwy i gotowali się na przyjęcie natarcia. Przeładowałem karabin, założyłem bagnet i wymacałem przypiętą do pasa maskę przeciwgazową. Byłem gotowy.

autor ilustracji: Łukasz Kowalczuk

Dobyłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza piersiówkę i pociągnąłem solidny haust. Kto wie, może ostatni w życiu. Wyszarpnąłem nogę z objęć błota i dałem krok na szczebel stanowiska strzeleckiego. Wsparłem kolbę o bark i wycelowałem przed siebie. I wtedy ich zobaczyłem. Szli w kłębach białej mgły. Wolno i niezdarnie. Co raz którymś targał nasz pocisk, jednak mało który padał. Z tych co upadli żaden nie zostawał na ziemi. Wstawali i szli dalej. Przeszył mnie lodowaty dreszcz. Coś było bardzo nie w porządku. Nie tylko mnie poruszyło to dziwne natarcie. Ludzie z kompani z niedowierzaniem pokrzykiwali przy każdym powalonym powstającym z powrotem do ataku. Dzięki Bogu po ostatnim ostrzale artyleryjskim zdążyliśmy


rozciągnąć świeże zasieki… Nagle błysk zamienił noc w dzień. Rzuciło mną w tył jak szmacianą lalką. Grzmot zamienił się w gwizd, a ten w złowrogą ciszę. Znowu zapanowała nieprzenikniona ciemność. Przez chwilę myślałem, że umarłem. Z błędu wyprowadziła mnie ziemia, którą się zakrztusiłem, i wypływające z moich uszu strużki ciepłej krwi. Chyba straciłem słuch, bo nagle zrobiło się upiornie cicho. Odgarnąłem ziemię z twarzy i kontrolnie poruszyłem palcami u nóg. Wymacałem tors, brzuch, krocze, wreszcie kolana. Wszystko było na swoim miejscu. Wyglądało na to, że ciągle jestem w jednym kawałku. Rozejrzałem się dookoła. Wielu z moich towarzyszy nie miało tyle szczęścia co ja. Nad wielkim lejem, który rozdarł linię okopu, wisiał intensywny zapach surowego mięsa. W około leżały porozrzucane strzępy ciał. Szkopy musiały zrobić podkop i wysadzić nas w powietrze dynamitem! Spojrzałem na wschód. Większość zasieków zmiotła eksplozja. Cholera, mieli nas teraz jak na widelcu. Luźny szereg wroga parł uparcie naprzód. Zmienił się kierunek wiatru i poczułem ich odór. Co prawda wybuch mógł odsłonić jakąś mogiłę, ale podejrzewałem, że to oni. Po chwili byłem już pewien. To co podpowiadał mi nos, potwierdziły moje oczy. Chyba zwariowałem… Mieli wzdęte, sczerniałe ciała, jak trupy. Byli coraz bliżej i teraz widziałem ich wyraźniej. Wiatr wypchną przed nich mgłę, w oparach której szli. Mgła była dziwna, biała jak mleko, kłębiła się w szczególności nad ziemią… Mój Boże! To nie mgła! To gaz! Natychmiast założyłem maskę. W ostatniej chwili, bo opary właśnie do mnie doleciały.

autor ilustracji: Łukasz Kowalczuk

I wtedy stała się rzecz niespotykana, która utwierdziła mnie w fikcyjności całej sytuacji, i która dowiodła ponad wszelką wątpliwość, że padłem ofiarą jakiejś wyjątkowo sugestywnej choroby umysłowej. Mianowicie, szczątki ciał, które jeszcze przed chwilą składały się na żołnierzy z mojej kompanii, gdy tylko oblekły je kłęby mlecznobiałego mgło-gazu, zaczęły najpierw lekko drgać, a potem poruszać się jak żywe! Mój Boże, ta zaciskająca się na kolbie ręka była przecież urwana na wysokości łokcia. Albo głowa Brochetta. Chryste, została po nim sama głowa, a mimo to otwierał usta jak wyciągnięta z wody ryba i wodził na około gniewnym spojrzeniem!


autor ilustracji: Łukasz Kowalczuk

Zakrztusiłem się histerycznym śmiechem. Napad takiego śmiechu, kiedy człowiek ma na głowie maskę przeciwgazową, może udusić, ale w zastanych okolicznościach jakoś nic a nic mnie to nie obchodziło. Prawdopodobnie nawet mnie tutaj nie ma, to wszystko to tylko zwidy, a ja albo umarłem, albo leżę gdzieś w szpitalu dla obłąkanych. Nadeszli. Jeden z nich zatoczył się z wyciągniętą ręką w moim kierunku. Bóg mi świadkiem, spod strzępów jego twarzy widać było kości. Trup. Chodzący trup. W święto zmarłych. Cholera, co te szkopy znowu wymyśliły?! Uderzyłem go w głowę kolbą. Poleciał do tyłu i wyłożył się jak długi. Z oparów za nim wyłonił się kolejny. Strzeliłem mu z bliska w szyję. Jego łeb odskoczył do tyłu i zawisł mu na plecach. Trzymał się tylko na płacie skóry. Ale… Chryste, on szedł dalej do przodu! Coraz mocniej zanosząc się śmiechem zrobiłem dwa kroki w bok. Bezgłowy szkop polazł przed siebie wymachując rękoma w miejscu, w którym przed chwilą stałem. Ze śmiechu, co za tym idzie z barku tlenu, miałem przed oczami czarne plamy. Kolejne pary rąk wystrzeliły w moim kierunku. Odwróciłem się na pięcie i próbowałem uciekać, ale prawie natychmiast zabrakło mi tchu. Potknąłem się o jakiś drgający korpus i upadłem twarzą w błoto. Chwilę potem poczułem na sobie ich ręce, pazury, zęby… Szalony sen, szalona iluzja! Ten sen się nie kończy. Jest cholernie realny. Bolesny. Ciągle nic nie słyszę, chyba tamten wybuch na dobre rozerwał mi bębenki. Z wizją też nie najlepiej, ale przynajmniej odrzuciłem maskę. Nie jest mi już potrzebna. Teraz w ogóle nie oddycham. Idę na czele pochodu, póki wiatr gna podtrzymującą nas na nogach mgłę. Szczególne, dopadł mnie wielki głód żywego mięsa… Tak się składa, że wiem, gdzie są koszary pełne tłustych oficerów. Właśnie prowadzę tam moich nowych braci broni. Oni też są bardzo głodni… Ha ha. Haha ha. HahahaHAHAHAHAHAaa…


Robert Cichowlas/Kazimierz Kyrcz Jr. Smętarz ożywionych trupów

Święto zmarłych tego roku było wyjątkowo ładne. Pełnia księżyca, ciepła łuna bijąca od tysięcy zniczy, niezbyt intensywny, jednak wyczuwalny zapach parafiny i kwiatów – wszystko to sprawiało, że cmentarz wydawał się nieomal miłym miejscem. Oczywiście, gdyby nie to, że wciąż nie mogła znaleźć grobu dziadka, który umarł kilka miesięcy wcześniej, no i póki co nie doczekał się pomnika ani jakichś szczególnie widocznych punktów orientacyjnych wskazujących do niego drogę. Coś błysnęło i Karolina obejrzała się ze zgrozą. Nie miała przy sobie parasola, a od zostawionego na osiedlowym parkingu samochodu dzieliły ją co najmniej dwa kilometry. W tej sytuacji burza byłaby ostatnią rzeczą, jakiej by pragnęła! Niech to szlag, zaklęła w duchu. A potem błysnęło znowu i dziewczyna zorientowała się, że to jakaś debilna rodzina robi sobie fotki przy grobie swego bliskiego. Cóż, różnych bozia ma lokatorów, pomyślała, odwracając wzrok. Nie zmieniało to jednak jednej zasadniczej kwestii – tego, że w jej reklamówce dalej pobrzękiwały trzy znicze i za Chiny ludowe nie wiedziała, gdzie ma je postawić. – Gdzie ten dziadek? Cholera, gdzie ten dziadek? – mamrotała pod nosem, wędrując pomiędzy rzędami grobów. Żadnej podpowiedzi, nikt nie pospieszył z pomocą. Gdzieś tu musi leżeć, u licha! Przystanęła, zniechęcona i coraz bardziej wściekła. Nic. Nie miała pojęcia w którą stronę powinna iść. Na lewo, na prawo…? A może na wprost? – No i gdzie cię, dziadku, posiało? – podjęła swą marudną mantrę, w duchu licząc na to, że zadziała jak zaklęcie. – Tutaj! Oniemiała. Początkowo sądziła, że ktoś robi sobie z niej jaja, ale gdy obróciła głowę... Szedł w jej stronę, lekko utykając. Dziadek. Zupełnie jak ze zdjęcia. Zupełnie jakby... To niemożliwe! Swoim chybotliwym krokiem przypominał marionetkę kierowaną przez niewprawnego lalkarza. Gdy podszedł bliżej, Karolina uzmysłowiła sobie, że to nie jej dziadek, ale jakiś starzec, który jedynie go przypomina. Ta twarz... Była zbyt... zbyt... zbyt... Była nadgniła. Coś tu nie pasowało! Do diabła, a te ręce... Jakieś takie... jakieś takie... jakieś... opuchnięte. – Kim pan jest? – z trudem zdołała zmusić język do werbalizacji tego, co kołatało się pod sklepieniem jej czaszki. Starzec wydał z siebie zdławiony jęk, a potem zatrzymał się kilka metrów od dziewczyny. – Nie poznajesz? – wycharczał. – To ja! – Ccc... co? – nie wiedziała, co począć. Miała ochotę krzyczeć, ale nie mogła się jednak zdecydować, jakich słów użyć. Dreptała więc w miejscu, daremnie czekając aż ktoś wybawi ją z tego kłopotu. Widziała kiedyś film, w którym występowały postacie uderzająco podobne do jej dziadka, lecz nie pamiętała tytułu. Smętarz... Smętarz żywych trupów czy jakoś tak… Ale przecież nie grała w filmie. Przyszła tylko postawić lampkę na grobie tego starucha. Aby nie


nawiedzał jej w snach… no i żeby zadowolić rodziców. To złudzenie, powtórzyła w myślach, ale rzeczywistość kreowała się zupełnie inaczej, niż by sobie tego życzyła. Dziadek wyszczerzył brązowe dziąsła i ruszył na nią. – Móóóóózg – wysyczał. – Dawaj! * * * Dwie minuty później zgniłek zaklął tak głośno, że aż obudził pozostałych zmarłych. Był zdegustowany i rozczarowany jak nigdy dotąd. Ta tępa dziewucha nie miała mózgu!


Paweł Pietrzak Słodki książę – 2 miejsce

Autor ilustracji: Tomasz Biniek

Alicja widziała w lustrze odbicie budzącego się Roberta. Siedziała właśnie przy toaletce i nakładała tusz na rzęsy. Miała przed sobą kosmetyki leżące na pulpicie. Było to miejsce, gdzie czuła się najlepiej - jej królestwo, którym władała, za berło mając szczoteczkę z czarnym tuszem. I do niego żaden ryczący, budzący się ze snu, potwór nie miał wstępu. Ów potwór właśnie otworzył oczy i przeciągnął się. Ziewnął głośno: AAAAAAACH! Zerknął na zegarek i powoli wygramolił się spod kołdry i postawił stopy na chłodnej podłodze. Wzdrygnął się i czym prędzej wsunął stopy w kapcie. Wstał z łóżka i wyjrzał przez okno na kolejny ponury dzień listopada. Myśl o tym, że będzie musiał odwrócić się przodem do żony i tej jej perfumerii napawała go


wściekłością – i to od samego pieprzonego rana! Codziennie po przebudzeniu widział (i czuł! Czuł!) te flakoniki, buteleczki, pudełka, gówienka oraz Alicję pocierającą się tym świństwem. Był pewien, że gdyby tylko jej na to pozwolił, to ona spędzałaby przed lustrem całe dnie, szczerząc się do swego wymalowanego, wypudrowanego, wyszpachlowanego odbicia. „Po jaką cholerę zezwoliłem na to, by miała to pierdolone studio kosmetyczne w naszej sypialni? Ja się mieszczę na półeczce w łazience, nie potrzebuję zasranego stadionu Wembley!” Zacisnął pięści, oderwał wzrok od widoku za oknem i odwrócił się twarzą do żony. „Wreszcie wstał”, pomyślała Alicja powolutku i z uwagą nakładając tusz na rzęsy drugiego oka. „Jak zwykle na ostatnią chwilę. Za pół godziny ma być w pracy, a on dopiero się obudził. I do tego, zamiast się ubierać, gapi się przez okno. Pewnie znowu wpadnie do biura na dwie sekundy przed czasem. Niech go diabli!” - Jesz coś? - spytała, choć doskonale znała odpowiedź. - Nie – odparł Robert. - Nie mam czasu. Uśmiechnęła się słabo. Robert tego nie dostrzegł, gdyż szybko wyszedł z pokoju. W łazience wysikał się, myśląc: „Jest teraz sama. Może włożyła mordę do pudru i teraz wybiera go jakimś pędzlem spomiędzy zmarszczek. Zaraz pewnie wysmaruje się jakimś smarem, żeby nie skrzypieć podczas mówienia. Przestań! Jeszcze chwila i uwolnisz się od jej widoku na cały dzień. Tylko spokojnie.” Odetchnął i spuściwszy wodę wrócił do pokoju, by się ubrać. Alicja wzięła cień do powiek. Nakładając go, kątem oka obserwowała poczynania męża. Robert grzebał w szafie. „Zaraz wydobędzie ten swój czarny uniform grabarza” - myślała. - Ma dziesięć garniturów, a ciągle nosi ten jeden, psia jego mać. Ten ciuch na sto procent już śmierdzi. Ubierze go, smród jeden, a potem wypsika na siebie pół dezodorantu, żeby nie cuchnąć. No, dawaj. Pokaż swą pogrzebową czerń!” Robert wyjął wieszak, na którym wisiał jego czarny garnitur. Przetarł ubranie dłonią, powiesił na drzwiach. Zaczął zakładać spodnie. „Cholerna Gorgona się konserwuje. Myśli pewnie, że będzie żyła wiecznie. Wampirzyca! No tak, to wampir. Chleje moje pieniądze, nierób, niczym krew i to pozwala jej żyć. Powinienem kiedyś położyć jej przed lustrem czosnek, to by się cholera przestała pizdrować. A może kiedyś wleję jej do flakoniku trochę święconej wody. Wtedy się zdziwi!” Takie myśli wypełniały umysł Roberta, gdy ten zakładał spodnie, a następnie koszulę i krawat. A takie oto myśli miała Alicja, nakładająca cień: „Mogę się założyć, że krzywo zawiąże krawat. Ma taki porąbany gust! Same obrzydliwe krawaty. Jakieś czerwone, niebieskie... chyba go powaliło, że kupował takie paskudztwa. Mógł sobie pozwolić na piękne krawaty, a on brał takie... takie syfy!” Robert zawiązał krawat i założył marynarkę. Alicja skończyła cieniowanie powiek. „Mogłaby sobie powyciskać zmarszczki, paskuda, a nie ciągle chować je pod tymi maściami, za które JA zapłaciłem.” „Mógłby sobie wreszcie umyć głowę. Ma tak potwornie tłuste włosy, że pewnie tego tłuszczu używa jako kremu do golenia. A swoją drogą – ogolić też mógłby się dokładniej.” Alicja podniosła Słodkiego Księcia - perfumy w pięknym flakoniku ze staroświeckim dozownikiem wyposażonym w malutki mieszek i rurkę. Kochała ich zapach. Słodki, przypominał jej, nie wiedziała nawet czemu, dzieciństwo w domu. Był skondensowanymi zapachami kuchni mamy w Wigilię, gabinetu taty, drzew przed domem. Czasem wydawał jej się, że te perfumy są dla niej wszystkim. Pięknem. Ideałem. Były jej prawdziwym Słodkim Księciem. Prysnęła na siebie odrobinę perfum.


Robert znał ten dźwięk. To ciche: psssst. Odwrócił się od lusterka po wewnętrznej stronie drzwi od szafy i popatrzył na Alicję. Pryskała się tymi perfumami! Jak one się nazywają? Czerwony Książę czy coś takiego? Ten zapach! Psst, psst... „Ten zapach. Na ten flakonik wydała prawie cztery stówy. Żeby chociaż dostała półtora litrową butelkę, a nie taki naparstek tego gówna!” Psst, psst. „I ta wiedźma wytraci wszystko na jeden raz!” Chciał zawołać: „Przestań się pryskać!”, lecz tylko zacisnął zęby i zamknął drzwi od szafy. Psst, psst... Była w niebie. Cudowny zapach ją oplątał. Czuła go na sobie, on ją pieścił. Tak, to był raj. W tej chwili nie istniał nawet Robert i jego śmierdzące ubrania. Uśmiechnęła się, przymykając oczy. „I jeszcze się uśmiecha!”, pomyślał Robert. „No tak, to nie jej kasa poszła na tego jej śmierdziucha. Och, zmyć ten uśmiech z jej mordy!” Prawie gotując się z wściekłości, słysząc w uszach koszmarny huk pryskających perfum, a nosie czując jego odór, wziął aktówkę i wyszedł z pokoju powstrzymując się przed powiedzeniem Alicji czegoś dosadnego. Sztukę powstrzymywania się opanował do perfekcji. W przedpokoju założył buty. Pięknie. Słodki Książę był jej najlepszym zakupem. To były perfumy jej marzeń. Jak mogła żyć tyle lat bez ich zapachu? Teraz już się go nie pozbędzie. Kiedy skończy się ten flakonik (całe szczęście był jeszcze prawie pełny) kupi następny i następny. Już nigdy nie rozstanie się ze swoim księciem. Podniosła flakonik i prysnęła jeszcze raz - kropka nad „i” boskiej mgiełki zapachu. Psst.. Robert usłyszał ten dźwięk i zamarł z dłonią na klamce. Drzwi na korytarz były otwarte, a za nimi schody w dół, na zewnątrz. Stał nieruchomo z „PSST!” odbijającym się echem wewnątrz głowy. Wreszcie postawił aktówkę i wrócił do sypialni. Stanął obok żony. Ta zerknęła na niego, wciąż się uśmiechając. On zaś chwycił ją za włosy i niemal widząc na twarzy wyraz bezgranicznego zdziwienia, uderzył jej czołem o lustro. Szkło pokryło się gęstą siatką pęknięć i kroplami krwi. Kilka z fragmentów szkła wbiło się w skórę Alicji. Alicja spadła z krzesła na podłogę i tam znieruchomiała z twarzą zalaną krwią płynącą z rozharatanego czoła. „To ci maseczka”, pomyślał Robert grzebiąc w kieszeni spodni. Wyjął z niej zapalniczkę („Dzięki, kurwa, że jaram!”). Następnie zaś wziął Słodkiego Księcia, odłamał gwint i zrzucił dozownik. Niechcący ochlapał sobie dłoń perfumami. Zaklął i strzepnął kilka kropel. Zawartość flakonika wylał na twarz żony, a następnie zapalił zapalniczkę. Przytknął ogień do skóry Alicji. Płomień natychmiast objął całą głowę kobiety. W okamgnieniu pokój wypełnił się obrzydliwym smrodem palących się: krwi, skóry, włosów i perfum. Robert odstawił pusty flakonik na toaletkę, zapalniczkę schował do kieszeni. „Koniec pudrowania”, pomyślał, patrząc na płonącą twarz swej żony. Wydawało mu się, że zobaczył tępy wyraz oczu Alicji, który szybko (i raz na zawsze!) zniknął, bo oczy zmieniły się w gotujący się płyn. W przedpokoju zabrał aktówkę. Wrócił do łazienki, popsikał marynarkę oraz spodnie dezodorantem. Potem poszedł do pracy. Musiał się pośpieszyć. Nie chciał się spóźnić. Ale przynajmniej nie już czuł już smrodu tego pieprzonego Księcia.


Krzysztof T. Dąbrowski Potępiony

Był Lenin, był Stalin, nadeszły czasy Putina, który z czasem okazał się godnym następcą swych poprzedników. Mimo, iż nie był już prezydentem Rosji - to tak naprawdę to on sprawował władzę nad mocarstwem. A nowo wybrany prezydent? Był tylko kolejną bezwolną marionetką. Wkrótce nastały czasy kolejnej wielkiej wojny - możliwe, że trzeciej światowej. Któż by się tego spodziewał - w dwudziestym pierwszym wieku coś takiego? W czasach gdy byliśmy członkiem Unii Europejskiej... Wszystko zaczęło się od podpisania ostatecznego porozumienia między Polską a Stanami Zjednoczonymi w sprawie tarczy antyrakietowej - zawarcia umowy odwlekanej i renegocjowanej wiele razy, której los parokrotnie dosłownie zawisł na włosku. Wreszcie umowy, która jasno określała, że Stany od tego momentu będą nas chronić i w razie jakiegokolwiek zagrożenia nie pozostawią bez pomocy. Rosjanie oczywiście bez przerwy na przemian protestowali i grozili. Nikt jednak nie brał ich gróźb i wymachiwania szabelką na poważnie - ot, wszyscy się już przyzwyczaili, pokrzyczą, pokrzyczą, rzucą kilka razy ostre niet, jakieś embargo na towary nałożą i się znudzą. Wszyscy traktowali groźnego niedźwiedzia jakby był nabzdyczonym pluszowym misiem. I stało się! Wojska rosyjskie w komitywie z Białorusinami zaatakowały nasz kraj. Owszem cały świat natychmiast zagrzmiał z oburzenia (przy takich okazjach wszyscy muszą sobie głośno pokrzyczeć). Zagraniczne media bez przerwy transmitowały wypowiedzi kolejnych zszokowanych głów państw - wielki show pozbawionych sierści małp. Amerykanie oczywiście całym sercem byli z nami, zerwali wszelkie więzi i umowy z tym "barbarzyńskim krajem". Do przewidzenia było również to, że zaczną się odgrażać Rosji, iż lada moment ruszą swemu sojusznikowi z odsieczą. Sama Unia Europejska, która de facto stanęła w tej chwili na krawędzi rozpadu, również gotowa była walczyć za swych obywateli-polaków, ale tylko wtedy gdy Amerykanie uczynią pierwszy krok. Nasi europejscy bracia tłumaczyli to tym, iż sami nie podołają potędze najeźdźców. NATO jak to NATO jak zwykle chce posprzątać po imprezie i nie ubrudzić sobie rączek - jak to wszystko ktoś znany podsumował. Okazało się, że dla Unii mimo upływu lat nadal byliśmy krajem drugiej kategorii, który w ostateczności można poświęcić na ołtarzu historii - zresztą, który to już raz? A Amerykanie? Oczywiście można się było tego po nich spodziewać - poprzestali tylko na szumnych zapowiedziach, iż przyjdą nam z pomocą - nic jednak nie zrobili oznajmiając, że Rosja jest na tyle nieobliczalna, iż mogłaby sięgnąć do swego przepastnego arsenału nuklearnego i bla bla bla - tradycyjnie lali wodę na młyn. W końcu przecież u nas nie ma ropy ani gazu ziemnego... Koniec końców jak zwykle zostaliśmy sami... Nasza armia bardzo szybko została zmieciona z powierzchni ziemi. Jak to drzewiej bywało w takich sytuacjach naród potrafił się zorganizować i bardzo szybko powstał podziemny ruch oporu. A jeśli chodzi o mnie, to w momencie gdy wybuchła wojna wybierałem się akurat na studia. Miałem zostać informatykiem. Zostałem żołnierzem. Kiedyś wydawało mi się, że jestem pacyfistą. Miałem wrażenie, że tylko od ludzkiej dobrej woli zależy to jak się dany konflikt rozwiąże - w jakim kierunku pójdą wydarzenia. Wydawało mi się, że wszystko zależy od ludzi o dobrych charakterach, że gdyby wszyscy rządzący mieli podobne


przekonania to wspólnymi siłami... Tak, byłem tak naiwny, że aż głowa mała - a na dodatek uważałem się wtedy za człowieka myślącego. Dziś już wiem jak niewiele potrzeba aby zwichnąć ludzką psychikę - aby radykalnie odmienić czyjeś poglądy i nastawienie do świata. Jak zostałem żołnierzem? Zginęli wszyscy moi bliscy - rodzice, brat, dziewczyna; dosłownie wszyscy! Tylko dziadkowie umarli kilka lat wcześniej, ze starości. Zszokowało mnie - gdy po tym wszystkim jako tako doszedłem do siebie - to, że ucieszyłem się z tego, że nie żyją. Umarli pogodni, pogodzeni z losem, przepełnieni wiarą, że ich czyny i walka w czasach drugiej wojny światowej miały sens - bo oto ich dzieci, wnukowie a wkrótce zapewne również i prawnukowie, będą żyli w wolnym, lepszym świecie, w którym słowo wojna będzie już tylko abstrakcyjnym hasłem na lekcjach historii. Tak, to dobrze, że umarli - gdyby dożyli do dnia dzisiejszego, ich niezachwiana wiara w to, że teraz już może być tylko lepiej, runęłaby w gruzach. Im tak samo jak i nam wydawało się, że już nigdy nie dotknie nas coś takiego jak wojna, że teraz po wsze czasy będziemy żyli pławiąc się w pokoju i dobrobycie, a nasz świat powolutku, małymi kroczkami zmierza w kierunku czegoś, co można będzie określić mianem... raju na ziemi. Dobrze, że nie muszą oglądać tego co się stało. Wszyscy moi bliscy zginęli; zatraciłem sens dalszego życia. To co się ze mną działo przez kilka kolejnych dni przypominało czarną dziurę - wyrwę w życiorysie. Pamiętam tylko, że postanowiłem się upić i skończyć ze sobą. Coś - nie wiem co - powstrzymało mnie przed tym ostatecznym krokiem. Zalewając rozpacz alkoholem próbowałem przymierzałem się do tego by skończyć z sobą. Pamiętam to wszystko bardzo niewyraźnie, zniekształcone obrazy z prywatnego piekła - zasnute gęstą mgłą półprzytomności. Budziłem się i zasypiałem oblepiony brunatnym kleistym potem, dryfowałem po morzu alkoholu. Skóra zeskorupiała, oblepiona wymiocinami, a w ustach ohydny kapciowaty posmak. I to palenie w żołądku... Tak się czułem i tak wyglądałem, gdy spirytus wypalił ból na tyle, że mogłem już w miarę trzeźwo myśleć. Nie skończyłem ze sobą. Nie zginąłem. W tym czasie większa część miasta została obrócona w pył. Tak, miałem strasznego pecha - przeżyłem. Ocknąłem się w jakiejś piwnicy. Cuchnęło ode mnie gorzej niż z gorzelni. Po podłodze walały się puste butelki i gdzieniegdzie zaschnięte wymiociny. Wiem, to było żałosne - przecież nie tylko ja straciłem wtedy bliskich. W takim stanie zostałem znaleziony przez ludzi, którzy tworzyli właśnie podziemny ruch oporu. Aż dziw bierze, że mnie przygarnęli, że zaryzykowali. Gdy się w końcu pozbierałem pałałem czystą nienawiścią - w mych żyłach nie płynęła już krew lecz ohydny żółtawy jad, żądza zemsty. Tak, chciałem wszystkich ruskich wystrzelać, co do jednego. W kilka godzin nauczono mnie jako tako strzelać. Następnego dnia ruszyliśmy w teren - na rozpoznanie. Dokładnie - w teren, a nie do miasta. Bo teraz to były już tylko ruiny. Zgliszcza. "Teren". Zostałem zwiadowcą. Towarzyszył mi Marek, cherlawy blondyn, który podobnie jak ja wszystkich stracił. Kryjąc się za resztkami budynków zmierzaliśmy w kierunku dawnego centrum - stacjonowały tam teraz oddziały wroga. Żądni krwi, mimo zakazu chcieliśmy jak najszybciej sprzątnąć z tego świata tylu ruskich ilu się tylko da. Przemierzając zgliszcza, osnuty wszechobecnym, unoszącym się z pogorzelisk dymem, nie spodziewałem się tego, że los tak szybko zrewiduje moją postawę... Wybiegając zza resztek jednego z budynków, pędząc ku ruinom drugiego, natrafiliśmy na ruska. Był to młody chłopaczek - tak jak i my. Zastygliśmy wszyscy w bezruchu - sparaliżowani strachem. On mierzył w Marka gadając coś drżącym głosem - a ja celowałem w niego.


Staliśmy w tej patowej sytuacji dobre dwie minuty nim zaczęło do mnie docierać, że nie ma wyjścia - albo on albo my. Dopiero teraz zrozumiałem, co to znaczy być odpowiedzialnym za czyjeś życie. Uświadomiłem sobie, że będę musiał nacisnąć spust - nie było wyboru - albo pozwolę mu zastrzelić Marka albo go zastrzelę. Czy tak czy tak ktoś zginie i to ja muszę podjąć decyzję kto. Po policzku spływała mu łza. Zrozumiałem, że nie chciał konfrontacji tak samo jak my, ale też nie miał wyboru. Zapewne oderwano go siłą od rodziny - tylko dlatego, że osiągnął odpowiedni wiek by móc być poborowym - i przymusowo wcielono do armii. Stał się mięsem armatnim - wysłanym na pierwszą linie frontu... Już nie chciałem być żołnierzem! Uleciała gdzieś żądza zemsty... Zabijania. To wszystko trwało ledwie chwilę, lecz dla mnie było jak cała wieczność. Napięcie wisiało w powietrzu gęstniejąc z sekundy na sekundę coraz bardziej. I stało się! Będę ten moment pamiętał do końca Życia... Ręka, w której kurczowo trzymałem pistolet, zaczęła drętwieć. Miałem wrażenie, że za chwilę złapie mnie skurcz. To wszystko spowodowało, że przez sekundę dostałem jakiegoś zaćmienia umysłowego - nie myślałem już o tym, czy dałoby się rozwiązać zaistniałą sytuację bez rozlewu krwi i choć przed chwilą uznałem, że kompletnie nie nadaję się na żołnierza, że jednak nie będę w stanie zabić człowieka - zrobiłem to. Strzeliłem. Zabiłem! Miałem wrażenie jakbym to nie był ja - jakby moja ręka nie należała do mnie; jakby to był film. Przez trwający wieczność ułamek sekundy widziałem przerażonego chłopaka, jego oczy wypełnione nadzieją i niemym błaganiem do losu o litość. Zamordowałem z zimną krwią! Będzie mnie to do końca życia prześladowało w koszmarach sennych. Na jego gardle pojawiła się czarna kropka. Padł na kolana usiłując złapać się za gardło, po czym charcząc osunął się na ziemię. Podbiegłem do niego. Rzężąc usiłował oddychać. Rozpaczliwie chwytał się życia wypływającego wraz ze szkarłatem krwi. Po kilku sekundach znieruchomiał. Poddał się. Niemal czułem duszę opuszczającą nieruchomiejące ciało - wstrząsnął mną lodowaty dreszcz (zupełnie jakby mnie musnęła). Błękitne nieruchome oczy wpatrywały się we mnie z niemym wyrzutem. Marek był blady jak ściana, płakał. Ale przynajmniej był wśród żywych. Wiedziałem, że już nic nie będzie takie samo - przekroczyłem granicę - wkroczyłem na drogę, z której nie ma odwrotu! ZABIŁEM CZŁOWIEKA! To zupełnie co innego oglądać na filmach walecznych żołnierzy koszących przeciwników seriami z karabinu - a co innego samemu kogoś zastrzelić. Przecież to też człowiek. Zabiłem CZŁOWIEKA. Do końca życia będę nosił w sobie to piętno; niezależnie od tego jak będę usiłował sobie to tłumaczyć. Gdzieś czeka na niego wypłakująca łzy po nocach matka. A może ON ma dziecko, które nigdy nie ujrzy ojca? ON nawet nie z własnej woli się tu znalazł. JESTEM MORDERCĄ! Minęło kilka dni. Jak co noc łkając, zbudziłem się otoczony nieprzeniknioną ciemnością. We śnie po raz kolejny przeżywałem ten koszmar. Zadrżałem wiedząc, że za chwilę To COŚ znowu


do mnie przyjdzie. Jak zwykle czekało, aż się obudzę. Gdy tylko oczy zaczęły się przyzwyczajać do mroku nocy zauważyłem czarny kształt. To COŚ hipnotyzowało mnie krwistoczerwonymi ślepiami - nie byłem w stanie krzyczeć ani wykonać najmniejszego ruchu. Mogłem tylko patrzeć na zbliżającą się przygarbioną istotę (a może tylko halucynację?). Mój żołądek ścisnął się boleśnie, a po plecach przebiegł lodowaty dreszcz. Stworzenie weszło na łóżko roztaczając wokół słodkawą woń zgnilizny, od której zbierało mi się na wymioty. Chciałem krzyczeć, uciekać lub choćby zemdleć. Nic z tego - musiałem obserwować jak to COŚ wspina się na mnie i siada na unoszącej się gwałtownie jak u astmatyka klatce piersiowej. Znowu przez całą noc będę walczył o każdy oddech. Znowu będę musiał się wpatrywać w te czerwone ślepia - a w nich będę widział twarz umierającego człowieka. Człowieka, do którego strzeliłem... Nie wiem czemu ale to był ostatni widok jaki za każdym razem udało mi się zapamiętać, potem już było tylko przebudzenie i uczucie potwornego zmęczenia. Może to COŚ to moja kara? Pierwszej nocy po zastrzeleniu ruska obudziłem się potwornie przygnębiony. Przed oczyma wciąż miałem obraz ze snu - widok umierającego człowieka. Nieokreślony niepokój opanowywał coraz bardziej struchlałą duszę - wrastał jak kolczasty chwast, nabierał mocy, paraliżował. Otulony szczelnym kokonem nocnej czerni słyszałem ciche oddechy śpiących kolegów powinienem czuć się bezpiecznie. Ale nie. Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Czułem przeszywający wzrok kogoś ukrytego za kotarą mroku. Z początku uznałem, że to wszystko musi być tylko zwykłym paraliżem przysennym doznaniem, które powstaje w chwili, gdy umysł się budzi lecz ciało jeszcze śpi... śpi z otwartymi oczyma. Tłumaczyłem sobie, że to wszystko zaraz minie, że mój mózg zaciął się - jak płyta gramofonowa - i za chwilę w pełni się wybudzę. Jednak moje wysiłki spełzły na niczym. Mimo próby przekonania samego siebie, że nic mi nie grozi, odczuwałem strach. Wgryzał się ostrymi kłami coraz głębiej i głębiej i głębiej... Ujrzałem czarny kształt - poruszył się! Wiedziałem, że to nie może być człowiek - to COŚ łypało na mnie czerwonymi ślepiami. Masz halucynacje - krzyczał głos rozsądku - to nie ma prawa istnieć. Stworzenie - nie przejmując się faktem, że "nie ma prawa istnieć" - zaczęło się zbliżać do mojego prowizorycznego posłania. Rozsądek zagłuszyła wyjąca w ciele panika. Jak złośliwa starucha krzyczała ochrypłym głosiskiem w środku mojej głowy: To diabeł! Zgrzeszyłeś! On chce twej duszy! CHCE TWEJ DUSZY! Nie mogłem uwierzyć w to, co ujrzałem. Nie miałem prawa - przecież to, co się tu skradało, kłóciło się z moim pojmowaniem świata. W świecie ateisty nie istniały diabły, nie było piekła i nieba. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nigdy nie byłem ateistą - gdybym był nie dręczyłyby mnie wyrzuty sumienia. Nie miałbym wątpliwości, gdy sytuacja zmusiła mnie do zastrzelenia człowieka. I wreszcie nie bałbym się tego stworzenia. Leżąc i czekając aż to się skończy tłumaczyłbym sobie, że to wszystko jest tylko projekcją udręczonego nadmiarem stresu umysłu - naturalną reakcją podświadomości na traumatyczne przeżycia. Halucynacją. A jednak wierzyłem w to co widzę! A jednak okazałem się człowiekiem wiary. Następnego dnia, wśród przyjaciół, czując się bezpiecznie zdystansowałem się do nocnych wydarzeń. Uznałem, że były to jednak tylko bardzo wyraziste halucynacje. Nieco później pochłonięty obowiązkami zdegradowałem te przeżycia do poziomu zwykłej nocnej mary, która


przecież każdemu może się od czasu do czasu przydarzyć. Niestety, gdy nastał wieczór, wątpliwości przebudziły się i unosząc swe parszywe łebki zaczęły karmić mnie lękiem. Leżałem w łóżku. Wierciłem się z boku na bok nie mogąc zasnąć i coraz bardziej wierząc, że w ciemnościach coś się jednak może czaić. W końcu udało mi się zasnąć ale... Znowu śniłem ten sam koszmar. Gdy się z niego wybudziłem wiedziałem już, że Stworzenie (które nie ma prawa istnieć) czai się w ciemnościach i z rozkoszą sączy mój lęk jak słodki nektar. Tak jak zeszłej nocy to COŚ wdrapało się na mnie. Włochatym cielskiem przygniotło mi pierś. Omiotło twarz cuchnącym zgnilizną oddechem. W ślepiach stwora widziałem siebie, strzelającego, potem umierającego chłopaka. Oglądałem to samo raz za razem, bez przerwy - jak scenę z filmu w nieskończoność powtarzaną przez zepsuty projektor. Znowu, nie wiadomo kiedy, odpłynąłem w łaskawy mrok nieistnienia - w głęboki, pusty grobową czernią sen. Gdy się przebudziłem uznałem, że jestem chory - chory psychicznie. Miałem myśli samobójcze. Korciło mnie żeby po prostu palnąć sobie w łeb. Jeden szybki strzał. Trzask i... i chciałbym myśleć, że po wszystkim - chciałbym ale nie potrafię, gdzieś w głębi tli się ta odrobina niepewności; przecież nie można wykluczyć tego, że to COŚ mogło być prawdziwe. Każda noc utwierdzała mnie w przekonaniu, że to co przeżywam jednak jest prawdziwe - zbyt rzeczywiste by mogło być tylko wytworem chorej wyobraźni. Ani razu nie byłem w stanie przypomnieć sobie kiedy i jakim cudem zasnąłem (lub wreszcie straciłem przytomność). Byłem jednak w pełni świadomy faktu, że to, co się działo każdej nocy, działo się naprawdę. Może zwariowałem - owszem możecie tak myśleć, ale JA byłem absolutnie pewien, że ten stwór ISTNIEJE! Koszmar uświadamiał mi, że moja dusza jest potępiona, że należy do niego do diabła. Każdego ranka budzę się coraz bardziej udręczony - nie wiedziałem, że piekło zaczyna się już tutaj - na Ziemi... Dziś po raz pierwszy od tamtego zdarzenia zgłoszę się do dowódcy i poproszę aby przemianował mnie ze zwiadowcy na pełnoprawnego żołnierza... MORDERCĘ! Potem ruszę walczyć - bez uczuć, jak zimna wyrachowana maszyna - zupełnie jak bohaterowie filmów wojennych. Będę zabijał. Zabiję tylu wrogów ilu tylko się da. Moja dusza i tak jest skazana na wieczną ciemność - czegokolwiek bym nie zrobił trafię do piekła; więc co za różnica czy z mojej ręki zginął tylko ten jeden człowiek, czy też wystrzelam jeszcze kilku, kilkudziesięciu albo i więcej? Mam nadzieję, że dzięki temu oszczędzę innym tego, co sam przeżywam. Może - gdy zabiję wielu wrogów - sprawię, że jakiś młodzik pałający żądzą zemsty nie natknie się na któregoś z nich, gdyż jego niedoszła ofiara będzie już martwa (zginie wcześniej z mojej ręki!). Dzięki temu ów niedoszły mściciel być może ocali swą duszę (tak naprawdę to JA mu ją ocalę!). Dziś uświadomiłem sobie, że mogę mieć szansę na to by choć w minimalnym stopniu wpływać na los walczących. I tylko nie mogę pozwolić na to by mnie ktoś zabił - bo wtedy jego dusza zostałaby potępiona! Jeśli ocalę choć jednego człowieka, ocalę przed tym na co JA jestem skazany, to reszta tego marnego życia będzie miała jeszcze jakiś sens... Będę ZABIJAŁ... By ocalić.


Krzysztof Maciejewski Haiku Orfeusza – 3 miejsce

Autor ilustracji: Anna Kędzior

Tamten dzień wydawał się darem Uśmiechniętego Losu. Jednak klepsydra przesypywała już ostatnie ziarenka piasku, czego wcale nie byli świadomi. Nie pamiętał samego wypadku. Później, znacznie później, w oparach pamięci pojawiały się krótkie błyski koszmarnego snu - jej twarz ozdobiona rubinowymi kropelkami, umykający sufit szpitalnego korytarza, podniecone głosy lekarzy dopływające z oddali. Jego psychoanalityk pocieszył go, że prawdopodobnie nigdy nie przypomni sobie tamtych chwil... Jednak pod powiekami i tak tańczyły mu czerwone jak krew odpryski rubinu.


*** Zaczął pić i pewnie popędziłby tą drogą w dół, do samego piekła, gdyby nie przyjaciele. Bo picie z kimś to zupełnie co innego, niż wznoszenie toastów w kierunku wiszącego na ścianie lustra. Jednym z pocieszycieli był stary Alfred, bibliotekarz. Na zawsze zapamiętał długą, nocną rozmowę, podczas której poruszali wszystkie bolesne tematy, szarpali struny rozpaczy, oswajali bestie budzące się w zakamarkach umysłu. W pewnym momencie Alfred stwierdził, że zamiast załamywać ręce i posypywać głowę metaforycznym popiołem, trzeba wziąć się w garść i wskrzesić zmarłą. - O czym ty gadasz? O jakimś cholernym voodoo? Alfred pokręcił głową i zaczął wyłuszczać swoją teorię haiku. *** Haiku to kruche piękno i prostota zamknięte w ledwie siedemnastu sylabach, najkrótsza definicja i niedopowiedzenie. Wywodzą się z Japonii, a każdy składający się z trzech linijek wiersz zawiera kigo, czyli wyrażenie związane z określoną porą roku. Stąd powtarzające się kwiaty wiśni, czapy śniegu i krople rosy - chociaż skojarzenie nie zawsze jest tak oczywiste. Haiku zwykło łączyć się z filozofią zen, ale zdaniem Alfreda chodziło w nich o coś znacznie bardziej tajemniczego i pierwotnego. Niektórzy japoniści przypisywali tym krótkim strofom magiczne atrybuty związane z nieśmiertelnością. Na Dalekim Wschodzie od wieków krążą opowieści o mistrzach haiku, którzy swoją sztuką przeciwstawili się umieraniu. Przyjaciel twierdził, że właściwie dobrane strofy mogą przywrócić do życia zmarłych. Pewnym mankamentem teorii była bariera kulturowa, ale Alfred twardo obstawał przy swoim. „Możesz wprawić w zachwyt japońskie bóstwo kamienia, żydowskiego dybuka, arabskiego dżinna albo nawet grecką muzę. Moc tkwiąca w słowach nie zna granic, jest odwieczna i niezwyciężona” argumentował. *** Ranek zakwitł za oknem, a jemu trudno było uwierzyć w usłyszane słowa. Ile razy nocne dyskusje o życiu i śmierci brzmią jak objawienia w świetle świecy, by o poranku wydać się tylko iluzją prawdy, pijackim gadaniem. Jednak teoria haiku kusiła, dawała nadzieję, obiecywała wypełnienie tej pustej dziury w niebie, która została mu po niej. Trochę podtrzymywany tą wiarą, a trochę po to, by zabić mijający czas - ten czas gdy ona powoli rozkładała się w drewnianej skrzyni; w każdym razie usiadł przed monitorem i zaczął pisać haiku. Pierwszy szkic nie był zbyt udany. „Pod kwiatem wiśni nim odpłyniesz na zawsze rodzi się rzeka...” Podejrzewał, że ta próba nie jest w stanie wskrzesić niczego ani nikogo. Po czym zresztą poznać moc słowa? Skąd miał wiedzieć - oczywiście zakładając prawdziwość teorii Alfreda - że jego haiku spełnia wymagania bogów albo innych mitycznych stworzeń? Pięć, siedem, pięć, pora roku, przemijanie i jego odwrotność, zakrzywiony czas tańczący w płynącej pod prąd łódce, płatki kwiatów wiśni wzlatujące ku gałęziom i tworzące gwiazdy, pięć, siedem, pięć, pięć, siedem, pięć, siedemnaście... *** „Chodząc po łące miażdżymy krople rosy


śpiew ptaków gaśnie...” „Umiera kamień by zakwitł gdzieś kwiat róży w ciszy przed deszczem...” „Klaskają ręce stajesz się jednym z cieni obrót na scenie...” „Tak bije serce nim zmienię się w piasek za milion lat...” „Szumią gałęzie w wyciętym lesie ciągle spadają liście...” *** Pięć, siedem, pięć... Pisał haiku już od kilku tygodni, jego myśli zaczynały poruszać się w metrum wyznaczanym przez siedemnaście sylab. Słyszał rytm haiku w śpiewie ptaków, w dialekcie deszczu uderzającego o szyby, w zgiełku ulicznych zbiegowisk. Niektóre motywy nie chciały go opuścić - te dzioby żurawie i trzciny, te kwiaty wiśni spadające i rozkwitające od nowa... Czuł wprawdzie terapeutyczną energię zanurzenia w poezji, lecz jego cel pozostawał równie odległy, jak na początku. Któregoś dnia odwiedził go Alfred. * Nie udało się? - spytał zatroskany. * Niestety... Może nie umiem wybrać właściwego głosu? Stary bibliotekarz pokręcił tylko głową. * Te słowa tkwią w tobie. Wydobądź je po prostu... * To nie jest takie proste, jak sądziłem. Alfred zmrużył oczy. * Nikt ci tego nie obiecywał... *** Zanurzony w siedemnastosylabowym świecie, rzadko wychodził na zewnątrz. Wspomnienia jej twarzy ubierał w pejzaże kreślone cienką kreską na papirusie, a dłoni - zmieniał w wodospady. Pewnego dnia uznał, że jego haiku osiągnęło doskonałość, a bogowie i muzy nie będą w stanie oprzeć się wplecionej w słowa magii. Skąd wiedział? Może po sposobie w jaki jego palce tańczyły po klawiaturze, jakoś inaczej niż dotąd? A może przez światło odbite od monitora, które przypominało poświatę bijącą z anielskich skrzydeł? W dolnym rogu ekranu zamigotała nagle mała koperta symbolizująca przychodzącą pocztę. Otworzył ją kliknięciem myszy. >From: Kaliope [mailto:kaliope@PARNASS.NET] >Sent: Wednesday, October 29, 1997 3:40 PM >CC: [HAIKU@GOD.TOKYO.JPG; DJINNABAGASO@ARABICWORLD.COM; DYIBUK@YAFFA.ISR] PANA PODANIE ZOSTAŁO PRZYCHYLNIE ROZPATRZONE. OBIEKT PRZYWRÓCONY ZOSTANIE JUTRO. Proszę o opuszczenie lokalu przed jedenastą. procedura wskrzeszenia wymaga spełnienia tego warunku. >end of message. Wpatrywał się w litery na ekranie, a potem w umykające gwiazdy wygaszacza ekranu. Już nie pragnął ich ścigać.


*** Wpół do jedenastej wyszedł z domu. Ulice rozciągały się przed nim skapane w słońcu, a mijani ludzie przestali być wrogami - tymi, którzy przeżyli jego ukochaną, zestarzeli się zupełnie nieświadomi jego utraty. Moc jego słów za chwilę dokona cudu. To musi wydarzyć się właśnie za chwilę, bo przecież czuł dziwne ciepło, a cienie miękko kładły się wokół niego, jak czarne koty. Przypomniał sobie obraz Giorgione'a „Burza”. Tam również było to charakterystyczne oświetlenie pełne żółtego światła wydobywającego prawdę szczegółów. Takie oświetlenie zdarza się zwykle tuż przed zapadnięciem zmroku, a przecież dopiero nadchodziło południe. Nagle poczuł impuls, aby spojrzeć na drugą stronę ulicy i zobaczył ją. Stała w lekkim płaszczu, jej włosy rozjaśniał blask i patrzyła w jego stronę. Czas na chwilę zatrzymał się, jakby chciał podziwiać tańczące na ścianie refleksy, albo jakby przewrócił się i nie wiedział, w którą stronę iść, gdy już podźwignie się z kolan. I nagle ruszył z miejsca. * Hej!!! - krzyknęła i zaczęła biec w jego stronę. Nie zauważyła ciężarówki, która wyłoniła się w międzyczasie zza zakrętu. Gdy jego ukochana znalazła się na środku ulicy, samochód już tam był. Wpatrywał się jak zaklęty w jej ciało szybujące nad chodnikiem i zrozumiał, że już nigdy nie dotknie jej dłoni. Skamieniały z przerażenia zdał sobie sprawę, że bóstwa wskrzesiły ją na czas nie dłuższy, niż ten, którego potrzeba na wymówienie siedemnastu sylab. I że on ten czas zmarnotrawił. A może wcale nie? Jeśli w trzywersowej klatce można zamknąć piękno, to dlaczego nie miłość? Wiele lat później stał przy jej grobie z inną kobietą, a tamte sylaby wróciły. Jednak ziemia tym razem nie otworzyła się. I wcale nie czuł rozczarowania z tego powodu.


Karolina Jagnyziak Dyniuszek – 3 miejsce

Książę lubił przechadzać się wśród ludu. Słuchać ich nawoływań, suchotniczego kaszlu i swojsko brzmiących przekleństw. Z błogością wciągnął powietrze. Przez perfumowaną chusteczkę i niezbyt głęboko do płuc, ale przecież miał to być jedynie symboliczny gest. Tak, lubił mieszać się z tłumem… Byle nie za bardzo. Byle nikt go nie dotykał. Straż przyboczna sprawdzała się bardzo dobrze, długimi kijami odsuwając cały ten plebs ze ścieżki spacerowej Księcia. Ach, to był taki piękny, jesienny dzień! Do czasu. Jak udało jej się ominąć kije, nie wiedział żaden ze strażników. Nie powstrzymała jej też bojaźń przed gniewem następcy tronu. Po prostu pojawiła się tuż obok Księcia, pytając: - Łakocie? …i podsuwając mu pod nos jabłko na patyku. Owoc był zanurzony w karmelu i byłby pyszny, gdyby nie miał już około tygodnia. Książę przystanął zaskoczony i skrzywił się z niesmakiem. Straż zareagowała błyskawicznie. Kije śmignęły w stronę kobiety, brutalnie ją odsuwając. Jabłko upadło i potoczyło się po bruku, wpadając do rynsztoka. - Fuj. – westchnął Książę, przewracając oczami. Po czym z powrotem przyłożył perfumowaną chusteczkę do nosa i ruszył dalej na swą zwyczajową przechadzkę. Nawet gdyby wiedział, że kobieta stała jeszcze długo, trzymając się za obite żebra, patrząc za nim nienawistnym wzrokiem i mamrocząc: - Zapłacisz… Zapłacisz…! …nie przejąłby się tym zbytnio. Książęta już tak mają, że nie przejmują się za bardzo tym, co mamroczą inni ludzie. Stała bez ruchu. Ramiona wyciągnięte na boki, głowa prosto… Mamusia kazała stać, więc stała. Mamusia powiedziała: - Stój i patrz. Stój i pilnuj! Nie widziała, czego miałaby pilnować. Dynie nie wyglądały, jakby miały zamiar się gdzieś wybierać. Leżały na polu, wielkie i pomarańczowe, jak tłuści ludzie, którzy nie mają siły się ruszyć. Tak, tak właśnie wyglądały. A wszyscy wiedzą, że tłuści ludzie nigdzie nie uciekają. Bo mają za krótkie i za chude nóżki. A jak dynie miałyby uciekać? Na tych cieniutkich, zielonych wąsach? Zabawny pomysł! Ale Mamusia powiedziała „Pilnuj!”. Więc pilnowała. Z dyniami nigdy nie wiadomo. Ramiona wyciągnięte na boki, głowa prosto. Tak naprawdę, to lubiła dynie. Lubiła na nie patrzyć, lubiła pośród nich stać. Kiedy nikt nie widział, wycinała w nich twarze, żeby wyglądały bardziej jak ona sama. Miały usta i oczy, i dziury zamiast nosa… Mamusia mówiła, że ją też znalazła w dyni. Może dlatego właśnie je lubiła? I może dlatego w domu nazywali ją Dyniuszkiem. A skoro Mamusia mówiła prawdę, to dynie były jej prawdziwą rodziną, tak? Ale nigdy nie odważyła się zadać tego pytania Mamusi. Mamusia mogłaby się rozgniewać. A Dyniuszek kochał Mamusię. Bardziej niż dynie, o tak. Dynie nie biją. A Mamusia zawsze powtarzała, że nic tak nie umacnia miłości, jak porządne lanie. Zaczął zapadać zmrok i nad ziemią zaczęły unosić się pierwsze wstążki mgły. Dyniuszek usłyszał za sobą czyjeś kroki, szelest sukni… Mamusia! Ale nie poruszyła się. To mógł być następny test. Jeśli Mamusia mówiła „Stój!”, trzeba było stać, nieważne co. Nieważne, czy podgryzały cię szczury, obsiadały ptaki , dzieci rzucały w ciebie kamieniami czy podkładano pod ciebie ogień. Stać to stać, i już! Mamusia weszła w jej pole widzenia. Milczała przez chwilę, przyglądając się jej uważnie, ale Dyniuszek ani drgnął. Chciała, żeby Mamusia była z niej dumna! A Mamusia westchnęła i rzekła:


- Chodź. Mam dla ciebie nowe zadanie. Dyniuszek zadrżał z podekscytowania. Cóż to mogło być? Wyczyścić kominek? Oddzielić ziarna grochu od ziaren fasoli? Wyczyścić pantofelki sióstr? Miała nadzieję, że to jakaś praca w domu. Lubiła być w domu… - Pójdziesz na bal. To było coś nowego. Wszyscy wiedzieli, że Książę nie posiadał wyobraźni. Jego poczucie humoru i zdolność do imaginacji plasowały się na bardzo niskim poziomie. Ale Książęta już tak mają, że cechują się pragmatycznym podejściem do życia. Przyznać za to Księciu trzeba było, że choć sam wyobraźni nie miał, podziwiał tych, którzy ją mieli. Czy też zazdrościł im tak bardzo, tak mocno, tak boleśnie, iż pragnął otaczać się tymi ludźmi, podglądać ich… a gdyby jego alchemicy w końcu opracowali projekt odpowiedniej maszyny, wycisnąć z mózgów tych szczęśliwych marzycieli całą wyobraźnię i wlać ją w siebie, w Księcia. Póki ten moment był daleko, Książę zadowalał się wyprawianiem wielkich bali maskowych, by podziwiać inwencję swego ludu. Tego wieczoru odbyć się miało właśnie jedno z tych sławetnych przyjęć. Wszyscy zaproszeni mieli przebrać się za straszydła i potwory, żeby było zabawniej. To było coś nowego. Książę stał właśnie w swej komnacie przed wielkim lustrem, dopracowując szczegóły swego własnego przebrania, gdy do pomieszczenia wszedł jego zaufany lokaj. Na sobie miał niezidentyfikowany, bardzo włochaty i bardzo skołtuniony strój. - Wszystko gotowe, Wasza Wysokość. – oznajmił. - Wspaniale. – odparł Książę z uśmiechem. Lokaj zlustrował go uważnym spojrzeniem. - Jeśli można zapytać, Wasza Wysokość… Za kogo Wasza Wysokość się przebiera? Książę prychnął. - Za księcia, oczywiście! – odrzekł, przyczepiając do piersi medal swego praprapradziada. - Oczywiście. – potulnie zgodził się lokaj i wyszedł. Jak już wiemy, Książę nie grzeszył zbyt dużą wyobraźnią. W salonie przy stole siedziała Ciocia Wiedźma. Ciocia Wiedźma była Chrzestną Wiedźmą Dyniuszka. - To się nie uda. – pokręciła ze smutkiem głową. - Jesteś wiedźmą, czy nie? – prychnęła Mamusia. - Tak, ale… - Ciocia Wiedźma zawahała się. – Spójrz na nią. - Nie ma wyglądać pięknie. Tylko przerażająco. - To już masz. – zgryźliwie odparła Ciocia Wiedźma. Potem westchnęła z rezygnacją pod siłą spojrzenia Mamusi. - Będziemy potrzebować dużo siana. I dużej dyni. I trzeba wyciągnąć jej z włosów tego szczura. - Szczura zostaw. Mam wrażenie, że to on za nią myśli. - Na balu nie potrzeba mózgu. A ze szczura zrobimy wierzchowca… Dyniuszek ucieszył się nagle. Duża dynia. Lubiła dynie. Bal już dawno się rozpoczął, gdy pojawiła się ONA. Podjechała pod pałac w wielkiej wydrążonej dyni, zaprzężonej w ogromnego szczura. Sama wyglądała niczym strach na wróble w balowej sukni. Siano malowniczo wychodziło z pęknięć w materiale. Cóż za kreatywność! Na głowie miała lniany worek z przyszytymi do niego dwoma błękitnymi guzikami, pęknięcie ust zaszyte niezdarnie. Cóż za poświęcenie! I poruszała się tak niezgrabnie, jakby faktycznie rzadko schodziła z pola… Cóż za aktorstwo! Książę pokochał ją całym sercem i przetańczył z nią całą noc. Tuż przed północą nachylił się w jej stronę i szepnął gorąco: - Chodźmy spłodzić książęcego potomka…! Jej milczenie odczytał jako znak entuzjazmu i zaprowadził do książęcych komnat. Otworzył okno i postawił ją przy nim – zapach siana, który roztaczała, łaskotał go w nozdrza. Stała posłusznie, kobieta idealna!, więc mógł po prostu podciągnąć jej suknię. Ale pragnął, ale musiał zobaczyć tę, która skrywała taki wyobraźniowy potencjał! Przy pierwszym uderzeniu zegara


zaczął rozsznurowywać wiązania gorsetu. Przy drugim - rozpinać haftki. Przy następnych ściągać kolejne warstwy materiału, odgarniać siano… Ale pod sianem było jeszcze więcej siana. Wbił w nie palce, sięgając coraz głębiej i głębiej, a ona stała milcząca, czekając, obserwując nieruchomymi guzikami… Jego ręce zniknęły w sianie po nadgarstki, po łokcie… aż wyszły z drugiej strony, poczuł na skórze powiew wieczornego wiatru. Krzyknął. Czy też raczej – zaczął krzyczeć. A ona szczerzyła się do niego szwem uśmiechu. Przy jedenastym uderzeniu zegara nagle pojawiły się przy nich Mamusia i Ciocia Wiedźma. Mamusia nachyliła się w stronę wrzeszczącego Księcia i syknęła: - Łakocie albo psikus, Wasza Wysokość! Przy dwunastym Mamusia pchnęła silnie. Skrzydło okna odskoczyło. Niżej dyniowa karoca pękła z nieprzyjemnym mlaśnięciem. Gdy przebrzmiało ostatnie uderzenie dzwonu, na podłodze książęcej sypialni leżał tylko nadpęknięty szklany pantofelek i kilka źdźbeł siana…


Łukasz Orbitowski Rzeczy i cuda

I Leszek był pewien, że Anna mieszka w bloku. Tymczasem, zajechał przed dom, jeden z tych, które wznoszono w latach siedemdziesiątych z byle czego. Każde okno inne. Wypalił papierosa. Zabrał pudło po butach z tylnego siedzenia. Oślepiło go słońce. Zadzwonił. Ktoś – prawie na pewno Anna – podszedł do drzwi, ale nie otworzył. -Nazywam się Mierkuć! Syn Bolka Mierkucia! Dalej cisza. Tylko w judaszu ciemno. Pożałował, że tu przyszedł. Nie jego sprawa. -Niech się pani nie boi, pani Anno. Nic nie mam do pani – zawahał się, dodał – przecież nikt nie będzie się tu mścił. Przekręciła zamek. Jej twarz ukazała się w szparze. -Nie boję się niczego, panie Mierkuć. Widział ją tylko na zdjęciach sprzed dwudziestu laty, ale nie zmieniła się tak bardzo. Twarz trochę zjechała, oczy osiadły głębiej w twarzy. Usta w siatce zmarszczek. Ale wyglądała młodziej niż na siedemdziesiątkę. Usiedli w jasnej kuchni. Paczkę postawił na podłodze, między stopami. A Anna, jak na staruszkę przystało, zakręciła się przy czajniku. Zaraz na stół wjechały filiżanki, ciastka. -Wiedziałam, że pan przyjedzie. No, niech pan je i mówi. Chciałabym już to mieć za sobą. -Byłem prawie pewien, że przyjedzie pani na pogrzeb. Roześmiała się. Zęby już sztuczne, ale tylko z góry. Na dole – czarne pieńki. -Pogrzeby nie są dla kochanek, panie Leszku. -Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy o pani. -Żony zawsze wiedzą. I cisza. Leszek rozglądał się po drobiazgach, rozwieszonych w kuchni: ludowy zegar z kukułką. Kalendarz kominiarza. Zeschnięty wrzos. Drewniane ptaszki dzióbiące w futrynie. -Nie rozmawiałem z mamą na pani temat. Nie jestem idiotą i mam nadzieję, że pani nie obrazi się za szczerość – przełknął ślinę, już łatwiej – jakieś trzy lata temu przejąłem interesy ojca i jasne, połapałem się, że z pieniędzmi coś jest nie tak. Ubywało, przelewy, których nie umiałem wyjaśnić. Tylko, widzi pani, ja nie rozkręcałem interesów taty, próbowałem zamknąć. -Pomógł mi z domem. Sama nie dałabym rady. Wstała. Pogrzebała w szafce. -Dopiero, kiedy ojciec zmarł, dowiedzieliśmy się o pani. Odwróciła siwą głowę. Śmiała się: -A to niespodzianka! Dwa kieliszki, koniak w kieliszkach. Do kuchni przypętał się kot na przekarmionych łapach, z zadartym ogonem. Przysiadł na środku i gapił się prosto na Leszka. Staruszki często piją, Leszek wiedział po mamie. Ale ta chyba nie. Ledwo usta zmoczyła. -Znaleźliśmy to – rzekł i pudło wjechało na stół. Pchnął je ku Annie. Położyła dłonie na tekturze. Wszystko spadło z Anny: udawanie, złość, teraz była naprawdę stara. Naprawdę się trzęsła. -Mogę? – zapytała. Jak dziecko. -To już należy do pani – wstał. Chwyciła go za nadgarstek. -Nie. Więc usiadł i patrzył na szkliste oczy i drżące dłonie; te wyjmowały zdjęcia, listy, kartki, jakieś notatki i papierowe serca. Obracała każde w dłoni, przybliżała, nie wiadomo, do oczu czy ust.


Odsunęła pudełko. -Leszek – powiedziała. I wypiła do dna. Nie wiedziała co zrobić z dłońmi: do pudełka, do butelki, do Leszka. Mówiła, patrząc na zlew – pamiętam, jak się urodziłeś, Bolek przyjechał do mnie. Zaraz. I mówił tylko o tobie. Wydawało się, że dziesięć lat odmłodniał. To znów… Miałeś trzy, może cztery lata, Bolko łowił ryby na muchę, w środku rzeki, a ty w tę rzekę wlazłeś i cię poniosło, on to zobaczył, popędził i też się pośliznął, Boże jedyny, szukaliście się w nurcie, cud, no nie, cud, że tu jesteś. A potem, chyba Kutnie. Chodziłeś do powszechniaka, ale tak pod koniec, i wróciłeś do domu z obitą gębą. Powiedziałeś coś takiego, że tamten był silniejszy, ale musiałeś, bo honor i tak dalej. Bolek wysłał cię do pokoju, a jak był u mnie, może tydzień później, tylko o tym mówił. Że dzielny chłopak z ciebie. Kot wskoczył na kolana Anny. Nie mógł znaleźć sobie miejsca, kręcił się, ugniatał łapami. W końcu złożył pysk na stole i się rozmruczał. -Nie pamiętam – rzekł Leszek. Odsunął kieliszek – jestem samochodem. -Taka ilość nie szkodzi. Ty tutaj! – znów chwyciła pudełko – zawsze chciałam cię poznać. Chciałam. Były dni, że myślałam tylko o tym. No dobrze – przesłała uśmiech – chciałam zobaczyć was razem, ciebie i Bolka. Gdzieś mam tu jakieś zdjęcia, no… Już chciała się poderwać. Obrażony kot pacnął czterema łapami o kafelki. -Niech pani zostanie. Ale już stała. -Ja się zgodziłam, wiesz, być tą drugą. A wiedziałam, on was nie zostawi. Będzie jeździł. Kłamał, kręcił, nie zostawi. Gdybym mogła przewidzieć, ze to tyle potrwa to nie wiem. Pewno bym poszła w cholerę. Mało facetów? – machnęła ręką – czemu ja ci to mówię – oparła się o ścianę – powiedziałam „ci”, dla mnie zawsze byłeś Lesiem. Nie chciał, żeby przed nim się rozklejała. -Widzi pani – wstał – pani jest dla mnie Anną i cześć. Wolałbym nie wiedzieć nawet, jak pani się nazywa, chcę… -Och, pamiętam, coś tam przy drzwiach wyjęczał. Nie będziesz się mścić. A moja zemsta! Tak! Moja! I nie rób wielkich oczu. No, proszę, wielki szlachetny się znalazł. Wczoraj gówniarz jeszcze – mówiła tak słabo, ledwo ją słyszał – teraz mnie poucza. Co z moim czekaniem? Tydzień po tygodniu, zastanawiając się, będzie, nie będzie. Potem chwytanie chwili, a i tak, zostawałam z, nie wiem, masz ty pojęcie, to tak, jakby rozsypały ci się dłonie. I potem, bez tych dłoni. Ubrać się, zasnąć. Lesiu, jak miałam spać? Podszedł do niej. Nie na tyle, by ją objąć. Przypomniał sobie, jak tulił matkę na pogrzebie. -Pani Aniu, dobrze, to było niezręczne. Pani mówi o uczuciach i ja mam swoje. Co, łatwo mi się tu jechało? – rozłożył ręce – myślę, że każdy coś wybiera i musi z tym żyć. Teraz jest trudno. Wskoczyła mu w słowo, omal nie wskoczyła na niego. -Jakie mam potem? Trach, to zegar z kukułką runął na podłogę, nie trącony przez nikogo roztrzaskał się na podłodze. Na sprężynce bujał się ptaszek. Anna cofnęła się, trąciła nogą. Nieważny, stary grat. Usiadła i nalała sobie. Przyciągnęła pudełko, jakby bała się, że Leszek je weźmie. -Zmieniłam zdanie. Idź już. Leszek wycofał się, odprowadzony jedynie przez kota. W przedpokoju wisiały zdjęcia, ale nie znalazł na nich ojca. Zerknął za siebie. Anna siedziała nad pudłem. Pod ścianą – rozbity zegar. Przysiągłby, że gwóźdź wciąż tkwi w ścianie. Nie mogę, pomyślał. Nie tak. Zawrócił. Rzekł: -Jest coś jeszcze. II -Ojciec trzymał pudełko w sekretarzyku. Wiedziałem, że tam jest. Ale nie, co znajdę. Wydobyłem je w dzień po pogrzebie, a tej samej nocy tato przyszedł do mnie. Stopy miał w


ogniu. Osmoloną twarz. Zniknął, choć chciał coś powiedzieć. -Też mi się śnił – odparła Anna. -Więcej już nie przyszedł. Dwa dni po tym, jak wydobyłem pudełko, zdechł nasz pies. Miał dopiero pięć lat i był zdrowy, wielki byk. Znalazłem go w przedpokoju, jeszcze charczał i pluł czymś czarnym. Nikt u nas nie zrobiłby mu krzywdy. A potem, nie wiem, tydzień może, siostra… -Asia. -No, Asia. Mamy przed domem mocną, żelazną barierkę przy murowanych schodach. -Wiem. -Pękła, gdy tylko Asia, jak mówisz, się jej chwyciła. Złamana noga. Jak nic, sześć tygodni z głowy. A ja, zobacz – podwinął rękaw na lewym ramieniu. Ukazał tylko kawałek sińca, fioletową plamę o mdłych, żółtych brzegach – regał się na mnie zawalił. Runął, bez powodu. Jak zegar tutaj. Z bliska widział wyraźnie. W ścianie tkwił nie gwóźdź, ale solidny wkręt. -Twój ojciec go powiesił, wiesz? Jeździł palcem po brzegu filiżanki. -Myśleliśmy – przypadek. Albo duch. Dziwne, prawda? Wcześniej nie przyszłoby mi to do głowy. W każdym razie, przejąłem piętro po ojcu, jego rzeczy spakowałem i wywiozłem na działkę. O domku też wiesz? Może tam byłaś? – syknął – wśród gratów znalazło się, a jakże, i to pudło. Niech będzie. Jechałem, poszła mi opona. Próbowałem wejść. Szlag trafi zamek. A gdy poszedłem spać, wiatr wywalił okna na całej ścianie. Zamokła podłoga. Wszędzie było szkło. Asia się pokaleczyła. -Asia była z tobą? -Pojechaliśmy wszyscy. -Wtedy zaczynałeś rozumieć, co? Odgiął się na krześle. Już ciemniało, ściany kuchni zrobiły się szare, kot zawędrował pod lampę i tam się zwinął. Z głębi mieszkania dochodziło światło akwarium. -Najpierw chciałem wysłać ci tę paczkę. I spokój. Ale jakoś… Nie mam żalu, myśl sobie co chcesz. I planowałem ci je dać. Po to tu przyjechałem. Pieprzony zegar, co? Wstał. -Mam pomysł. Jeśli chcesz, pojedziemy je wyrzucić. Albo spalić. Sam nie chcę. Anna ożywiła się. Podniosła zegar i postawiła na półce obok zlewu. Kukułka zwisała smutno. Anna pozbierała rozsypane kółka, śrubki, drewnianą ozdobę, odważniki, zwinęła łańcuch. Ułożyła wszystko w metalowej misce. Odstawiła na okno. -Ja jednak ją wezmę. Chciała dotknąć jego dłoni. Pozwolił. -Najbardziej na świecie, przez te wszystkie lata chciałam mieć was. Ciebie. Asię. I twojego tatę. Nigdy nie zrobiłam nic, aby odszedł. Mówiłam. Bądź przy nich. Nie umiałabym. Zamilkła. -Mów – poprosił Leszek. -Nie umiałabym – zaczęła z wysiłkiem – budować na cudzym nieszczęściu. Ale teraz wezmę to pudełko. Pieprzę jego klątwy. Chodź. Napij się. Na krawędzi płaczu, już trzeszczała w sobie. Naciągała się jeszcze, zamknęła oczy. Bezładnie, szybko, zabrała się za wywalanie rzeczy z pudełka, za rozkładanie ich na stole. -Nie – odpowiedział Leszek. Anna podniosła głowę i tkwili tak przez moment, ona na krześle, on już przy drzwiach. Nie wiedział, co jeszcze powinien powiedzieć, więc zabrał się i poszedł, w korytarzu nie zapalił światła. Klamkę znalazł po omacku i cieszył się, że jest już na zewnątrz, nim ona zacznie szlochać. Włożył ręce w kieszenie, pochylił głowę. Wiatr się wściekł.


III Rozwścieczony wiatr zwalił ciężką gałąź na maskę volvo Leszka. Stało się to na ostrym zakręcie, jakieś trzy kilometry od domu Anny. Leszek zahamował, drewno prasnęło w szybę. Docisnął pedał. Chwilę później, palił papierosa i wbijał wzrok w przemodelowany przód auta, sterczący nad poboczem. Koła jeszcze się kręciły. Uprzątnął gałąź, przetarł szybę, sprawdził, czy zdoła wycofać się na drogę. Zaparkował na poboczu, zgasił światła i znów zapalił. Myślał o bliskich i potem o Annie. Cisnął niedopałek. Sprawdził, czy w schowku są rękawiczki samochodowe. Nałożył i podjechał pod jej dom. Prawie, bo zatrzymał się w cieniu, przecznicę dalej. Nogi nie chciały go nieść. „Jakby rozsypały ci się dłonie” – przypomniał sobie słowa Anny. Otulił się płaszczem, zapalał jednego od drugiego. „A moja zemsta!” Dziwka. Boże. Pudełko, to tylko bezwartościowe graty. „Co z moim czekaniem? Tydzień po tygodniu, zastanawiając się, będzie, nie będzie?” Jej gniew, myślał, smutna, cierpliwa wściekłość wieloletniej kochanki. Czekanie. Niepewność. Napady wściekłości. Sięgnął do paczki. Pusta. Obszedł dom i znalazł okno, przez które wśliznął się do środka. Stał chwilę w ciszy i półmroku, rozświetlonym przez akwarium. Skalary, gupiki, a obok stara Anna zawinięta w pościel. „Pogrzeby nie są dla kochanek, panie Leszku.” Akurat. Jej oddech był nerwowy, kręciła się. Wszędzie: przy akwarium, na półce z książkami, na podłodze, stały zdjęcia z pudełka. Puste papierki, bez żadnej magii. Anna mówiła w jego głowie: „Najbardziej na świecie, przez te wszystkie lata chciałam mieć was. Ciebie. Asię. I twojego tatę.” Rozejrzał się. Podomka, bluzka, ładnie poskładane. I para pończoch, jakie noszą stare kobiety. Sprawdził, bardzo mocne. „Nigdy nie zrobiłam nic, aby odszedł. Mówiłam. Bądź przy nich. Nie umiałabym budować na cudzym nieszczęściu.” Usiadł na byle czym, chyba stołek. Czy tam kufer. Szarpał pończochę. Anna nie wie, nie robiła nic specjalnie, jaka z niej czarownica. Ledwo słuchała o tym pudełku. Już chciał iść. A potem: matka nad grobem, niech sobie jeszcze coś złamie, to po niej. Siostra samotna. Potknie się u siebie i z głowy. Ty, Lesiu, też nie należysz do najmłodszych. Podniósł się. Już szedł lekko. Zrozumiał, że musi zrobić to tak, by na niego nie spojrzała. Inaczej zwariuje. Nie wie co zrobi jeszcze, ale zwariuje na pewno. Jak się za to zabrać? Nigdy nie myślał, że mógłby. Ale wpełzł na łóżko. Anna spała na brzuchu. Wbił rękę z pończochą pod gardło, Anna spróbowała się poderwać. Dwa ruchy i już zaciskał pończochę. Dziwne, bo wszystko trwało tylko chwilę. Zsunął się z łóżka. Złapał oddech. Sprawdził puls i oddech. Koniec, tylko kot syczał. Leszek przesmyknął się przez okno. Nie patrzył za siebie. Wsiadł do samochodu. Już po paru zakrętach zaczął się głowić, czy nie zostawił śladów. A jeśli tak, to co. Kto będzie jej szukał. W domu powie, że zabłądził, w domu powie, że jej szukał i nie znalazł. Może będą spali. Zatrzymał się dopiero pięćdziesiąt kilometrów później i kupił papierosy. Zapalił w samochodzie. Miał wrażenie, że rozsypały mu się dłonie i pali już bez nich.


Maciej Mormon Mali oprawcy - wyróżnienie

Autor ilustracji: Tomasz Biniek

Dzisiaj znowu nie mógł zasnąć. Mogło by się wydawać, że spowodowały to hektolitry wlanej w organizm Coca-Coli, ale byłoby to wytłumaczenie dobre jedynie dla postronnego widza, który nie posiadając wszystkich niezbędnych informacji opierał się na tym, co mógł zobaczyć. Na tym co jest realne, bo nikomu, gdy można coś w racjonalny sposób wytłumaczyć, nie przychodzą do głowy wyjaśnienia nieracjonalne. Może poza pacjentami szpitali psychiatrycznych, którzy z radością biegają rzucając odchodami w duchy, których tam przecież nie ma. I osobom, które widzą świętych na kanapkach z serem. I... No dobrze, może "nikomu" nie było dobrym słowem, ale z pewnością przynajmniej kilku procentom populacji nic niezwykłego nie przyszłoby na myśl w pierwszej kolejności.


Wiesław jednak wiedział, że gdzieś tam, w ciemnych zakamarkach -w szafie, za firanką, pod łóżkiem albo za lampką kupioną w IKEI, a którą pożyczył od swojej sąsiadki lata temu i zapomniał oddać, mogą czyhać na niego mali mordercy i w każdym momencie zaatakować. Ta wiedza sprawiała, że drżał pełen trwogi, szczególnie że nie znał skutecznej obrony przed nimi i nie potrafił wskazać gdzie ukrywają się te potwory, które już w poprzednich pokoleniach jego rodziny spowodowały, w kolejności od najrzadziej do najczęściej występujących: wrzody na żołądku, siwe włosy i niekompletne kończyny. Obgryzając chude palce (bo paznokcie skończył konsumować już miesiące temu) łypał to na lewo, to na prawo w poszukiwaniu znanego kształtu albo jakiegoś ruchu. Ale w pokoju spowitym słabym blaskiem latarni i księżyca przebijającym się przez ciemne rolety nie zauważył nic nietypowego. Jedyne co słyszał to tego tępawego chomika, który już prawie dwusetną, a pewnie i nie ostatnią, noc z rzędu biega w skrzypiącym jak cholera kręciołku. "Może jestem bezpieczny." -pomyślał przedwcześnie. "Może przeżyję kolejną noc i jutro znów będę mógł pójść do pracy i całować dupę szefowi, któremu Hellraiser pozazdrościłby umiejętności straszenia facjatą." Ale z myślenia o koszmarnym szefie wyrwało go ledwie słyszalne "wkrótce...". Ze zrozumiałym strachem odwrócił głowę w kierunku, z którego doszedł go ten dźwięk i już prawie miał uderzać atakującego potwora, gdy zdał sobie sprawę, że to jego sąsiad zaczyna kolejną kłótnię z żoną. "Wkrótce zobaczysz, że wyjdę i nie wrócę...", usłyszał zza ściany. Och, jakże prorocze miały bardzo szybko okazać się te słowa. Wsłuchując się w ciekawą kłótnię z zza ściany Wiesław zupełnie zapomniał o conocnym zagrożeniu. Co prawda miał na sobie pieluchę, ale z moczeniem nocnym nadal nie mógł się pogodzić. Zasnął. Śnił mu się jak jego stary pies, a teraz już pogrzebany w ogródku w pudełku po tosterze, pożera niemowlęta. Ot, sen jak sen. W pewnym momencie jednak zaczął śnić, że wchodzi do wody i... O, o obudził się. Niestety -awaria "kanalizacji". Wstał z łóżka i ospałym krokiem poszedł do łazienki rozprawić się z problemem. Gdy wrócił i zaczął przytulać się do swojej ciemnoniebieskiej kołdry z Kubusiem Puchatkiem (nie ma się z czego śmiać – to ikona popkultury, a nie tylko maskotka dla dzieci, do cholery!) coś zwróciło jego uwagę. Właściwie to "nic" zwróciło jego uwagę. Tym niczym był brak zwyczajnych dźwięków. Spojrzał w stronę akwarium chomika i nie pomylił się -Tuptusia tam nie było. "Sierściuch znów spieprzył," zaklął pod nosem, "niech no znajdę tego małego sku...". Ale co to? Na akwarium była... Tak, nie mylił się, krew. "O ku...rde," zdążył ledwie zacząć swój złożony zwykle z siedmiu do jedenastu słów maraton przeklinania, gdy strach sparaliżował wszystkie jego czynności (poza oddychaniem i kilkoma innymi, ale WSZYSTKIE POZOSTAŁE sparaliżował). Zobaczył ten kształt cienia, ten znajomy kształt cienia, który niby nie przypominał nic z tego świata, ale i tak sprawiał, że zwieracze puszczały. Oznaczało to tylko jedno -one tutaj są. Są i być może właśnie dzisiaj zaatakują. Niewiele myśląc pobiegł w stronę wyjścia, po drodze zrzucając na ziemię swojego ulubionego fikusa z szafki, ale przytomnie łapiąc sprej pieprzowy, który miał przygotowany na tę ewentualność i latarkę. Niestety ta druga szybko okazała się jedynie pojemnikiem na zużyte baterie, ale ciskając nią z całej siły przed siebie upewnił się, że stoi na wprost przeszklonej witryny, więc chociaż częściowo swoją funkcję spełniła. Chwilę później małym palcem u lewej stopy zlokalizował kanapę i już mógł dobiec do drzwi, a otwierając je poczuć uspokajający smród zasikanej przez psy, obdrapanej klatki schodowej w jego starej kamienicy. Dobrze, że było tam pusto, bo nie wyglądał zbyt ciekawie. Na pierwszy rzut oka dorosły człowiek w pieluszce, z rękoma i koszulką poplamionymi chomiczą posoką, z czerwonym jak cholera małym palcem u jego własnej lewej stopy i z gazem pieprzowym dzierżonym w dłoni mógł nie wydawać się groźny. Na drugi i trzeci rzut oka też niebezpieczny się nie wydawał, na czwarty było to już nawet trochę śmieszne, a później to już szkoda gadać. Ale Wiesław wkurwiony jak sto pięćdziesiąt i przestraszony jak sto dwadzieścia stał oświetlony księżycową łuną i w przypływie nagłego, wręcz onieśmielającego debilizmu zapukał do sąsiada. Potem


załomotał i gdy tylko po kolejnej chwili zza drzwi wynurzyła się siwiejąca głowa pełna trudnych do przytoczenia wulgaryzmów, Wiesław, niewiele myśląc (jakież to do niego niepodobne) złapał Czesława z całej siły za pasiastą górę od piżamy a la więzienie stanowe w Teksasie i wyciągnął go na korytarz. Sam zaś zajmując jego miejsce sprzed sekundy zamknął drzwi od środka. Na początku sąsiad tylko klął na sytuację, ale gdy zobaczył te małe potwory, to jego motywacja do powrotu do mieszkania zwiększyła się. Po dwóch uderzeniach pięścią dało się jednak usłyszeć już tylko pusty trzask czaszki o grube drewniane drzwi. Wiesław zdobył się na odwagę żeby przyłożyć głowę do drzwi i do jego uszu doszło wyraźne mlaskanie i szuranie. Dokładnie TO szuranie, przed którym ostrzegali go krewni, i którego obawiał się całe swoje życie. Ale wyglądało na to, że przetrwa kolejną noc, bo one nigdy nie jedzą dwa razy w tym samym miesiącu. Był bezpieeeee.... Ej! "Nie nauczyli cię, głupia babo, gościnności?" -wykrzyczał w twarz kobiecie, która okładała go brudnym drewnianym wałkiem do ciasta i wsadził jej palec w oko. Zdziwił się gdy opuszkiem natrafił na szklaną kulkę zamiast źrenicy i w tym samym momencie kolejne celne, wyraźnie wytrenowane, uderzenie wałkiem pogłębiło mu rozcięcie na łuku brwiowym. Szczęśliwie sąsiadka miała pewne problemy z przezwyciężeniem grawitacji po dość zakrapianym wieczorze i celnym sierpem pomógł jej zlokalizować podłogę. Teraz pozostanie mu tylko wytłumaczyć się rano przed policją. Tylko czy ktoś mu uwierzy, że musiał walczyć o przetrwanie, a sąsiada zjadły zielone welurowe kapcie, które terroryzowały jego rodzinę od lat? Pewnie nie uwierzą, ale psychiatryk to nie jest złe miejsce. "Tam będę bezpieczny" -pomyślał. Ale czy na aby pewno miał rację?

Autor ilustracji: Grzegorz Markowski


Damian Czekaj Napis - wyróżnienie

Marszczenia na śnieżnobiałej pościeli układały się w słowo 'ŚMIERĆ'. Od kilku godzin wodził wzrokiem po fałdach wypiętrzonych na kształt poszczególnych liter. Miał nadzieję, że następnym razem przeczyta coś innego. Łudził się, że dostrzeże jakiś inny znak. Znak, który pomoże uniknąć tego co zdawało się nieuniknione. Napis pozostawał jednak niezwruszony. Trwając w swej niezmiennej postaci bezlitośnie obdzierał go z wszelkiej nadziei. Kilka godzin temu lekarze powiedzieli mu, że umiera. Nic nie mogą zrobić. Zareagował normalnie. Tak, jak każdy zareagowałby na jego miejscu. Po lekach uspakajających przespał całe przedpołudnie. Wtedy też miał dziwny sen. Na jego łóżku siedziała Śmierć. Całą postać skrywał czarny habit ściągnięty w pasie zetlałym sznurem. Jedynie z szerokich rękawów co chwila wyglądały kościste palce obciągnięte siną skórą. W dziwnym zapamiętaniu muskały pościel. Dłonie śmierci, jak dłonie czułego artysty tworzyły na białym materiale sieć kunsztownych draperii, które w końcu ułożyły się w napis. W przyćmionym świetle ciężko mu było dostrzec cienie rzucane przez podłużne fałdki. Podniósł się ostrożnie i nachylił. Trącona łokciem kosa - oparta dotychczas o łóżko - upadła bezgłośnie. Zatopiła się w miękkiej podłodze. Przeczytał napis. Obudził się. Najpierw przypomniał sobie sen, potem rozmowę z lekarzami. 'ŚMIERĆ' pozostała na pościeli. Litery przy każdym jego ruchu płynnie zmieniały kształt i położenie. Ześlizgiwały się z wybrzuszeń rosnących nad zginanymi kolanami, wypływały ze zgięć i załamań. Zrzucił kołdrę na podłogę. Zanim przyszła pielęgniarka zdążył dostrzec niewyraźne znaki formujące się na prześcieradle. Siostra przykryła go ponownie i spokojnie zapytała co się stało. Odparł, że miał zły sen. Ze zrozumieniem pokiwała głową i wyszła z sali. Napis znów się pojawił. Przestał walczyć, już tylko się przyglądał. Myśl, że wkrótce umrze dudniła mu głowie. Minęło kilka godzin. Napis nie zniknął. Słowo 'ŚMIERĆ' zdawało się być jedynym słowem jakie pozostało na świecie, a zdecydowanie ostatnim, które cokolwiek dla niego znaczyło. Te kilka godzin brutalnie oderwało go od dotychczasowego życia i wepchnęło na drogę biernego otępienia. Zachodzące słońce zaglądało przez okno zalewając czerwoną poświatą całe pomieszczenie. Napis przybrany w bladokrwisty odcień mówił mu, że koniec zbliżał się nieubłaganie. Czerwone światło przenikające szyby stawało się coraz intensywniejsze. Nie krzyczał. Domyślał się, że tak właśnie wygląda śmierć. Przecież nigdy wcześniej jej nie przeżywał. Zastanawiał się gdzie są lekarze. Nikogo przy nim nie było. Panowała zupełna cisza. Połączona z nim szeregiem kabelków aparatura medyczna milczała. A może to on już nic nie słyszał? Skoro umarł jak mógł słyszeć przeraźliwy, ciągły dźwięk, zwiastujący zatrzymanie funkcji życiowych? Nie słyszał nic, bo nic nie piszczało, a on sam nie umarł. Czerwień gęstniała. Stawała się coraz bardziej materialna, przytłaczała go. Czuł coraz większy nacisk na swe ciało, był jak samotny wędrowiec zasypany przez krwistoczerwoną


lawinę. Światło stalowym klocem leżało mu na piersi, wypychało powietrze z płuc. Nagle czerwony blask zapadł się w sobie i uformował płynną kulę krwi o metrowej średnicy lewitującą tuż pod sufitem. Z obojętnością patrzył jak wystrzelił z niej strumień szkarłatej cieczy. To była jego krew. Padła dokładnie na napis 'ŚMIERĆ' obryzgując czerwienią białą pościel. Jego serce na chwilę się zatrzymało. Oczekiwał przejścia w niebyt, utonięcia w nieskończoności. Zawiódł się, jego agonia jeszcze się nie skończyła. Wraz z kolejnym uderzeniem na nowo pobudzonego do życia serca, plama posoki na pościeli zniknęła. Kolejna wiązka krwi nie była jego. Czuł to. Znów padła na napis i znów serce się zatrzymało. Jednak nie jego. Ktoś umarł na chwilę, jednak nie on. Nagle wszystko zgasło. Ogarnęła go ciemność, w której zalęgł się sen. Widział drugiego siebie. Ten drugi on także leżał w łóżku w białej pościeli. Umierał. Nagle zgiął się w gwałtownym uchwycie bólu. Dłoń zbliżył do twarzy. Spod nosa starł zbierającą się krew. Kilka jej kropli przeciekło mu pomiędzy palcami. Upadły na napis. W przerażeniu chwycił się za serce, które już nie biło. Obudził się w ciemnej sali szpitala. Przez otwarte drzwi wpadało z korytarza ciepłe, pomarańczowe światło. Oczy przyzwyczajały się do półmroku i dostrzegał coraz więcej znajomych szczegółów. Napisu nie widział, ale wiedział gdzie był, gdzie być powinien. Wpatrywał się w sufit starając uporządkować myśli. Pogodził się już ze śmiercią, a tu los zsyłał mu nikłą nadzieję. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby nie mieć żadnej opcji, żadnego wyboru, poddać się biernie strumieniowi zdarzeń. Do tej pory tak było – teraz mógł walczyć, teraz miał szansę żyć. I chciał z tej szansy skorzystać. Bo cóż mu innego zostało, tylko życie. Nowych grzechów się nie obawiał, bo te stare na dobre zaryglowały mu bramy raju. Był pewien, że jeśli umrze to pójdzie do piekła i pragnął ten wyrok jak najbardziej odroczyć. Zawołał pielęgniarkę. Jego głos był słaby, nieco piskliwy. Na szczęście usłyszeli go. - Coś się stało? - zapytała siostra podchodząc do łóżka. - Chciałbym... - zaczął niepewnie. Z lekką obawą spoglądał na dobroduszną twarz otyłej kobiety. - Chciałbym obrać sobie jabłko. - Ja mogę panu przynieść, obrane - odparła lekko zaskoczona. - Ale ja chciałbym sam. Jak byłem mały razem z mamą razem obieraliśmy jabłka na szarlotkę. Chciałbym znów... - zamilkł. Nie wiedział skąd tak idiotyczna historia przyszła mu do głowy. Pielęgniarka miała łzy w oczach. Lśniły w słabym świetle. - Dobrze - powiedziała i z lekkim ociąganiem wyszła. Wróciła z czerwonym jabłkiem i nożem w dłoni. Położyła je na stoliku. On skinął głową, uśmiechnął się i nie odezwał się nic. Gdy tylko się odwróciła poderwał się z łóżka, zerwał oplatające go kabelki aparatury. Chwycił nóż i rzucił się na pielęgniarkę. Nie zdążyła zareagować. Ostrze wbiło się głęboką w plecy, tuż pod szyją. Z pewnym trudem ciął w dół. Kobieta krzyczała przeraźliwie, krew tryskała na twarz, gołą pierś, spływała po nogach. Brodził w niej bosymi stopami. Metal zgrzytał na żebrach. Z korytarza dochodziły go dźwięki przyśpieszonych kroków, podniesionych głosów. Do sali wpadło kilku mężczyzn. Ktoś zapalił światło. Krew na podłodze lśniła soczystą czerwienią. Ich szok był ogromny. Wykorzystując to rzucił ciało i dopadł do łóżka. W pościel (w miejsce, w którym był wcześniej napis 'ŚMIERĆ') wytarł okrwawiony nóż. Dłońmi ścierał krew ze swej skóry i strzepywał na kołdrę. Nie umrze. Był tego pewien, teraz już nie umrze. Był szczęśliwy, uśmiechał się. Obezwładnili go bez trudu. Nie sprawiał żadnych trudności. Zamknęli go w izolatce. Przez całą noc pilnowało go kilku policjantów. Rano zmarł. Zanim zamknęli go pod kluczem, pielęgniarki z najwyższą ostrożnością umyły go. Wtedy już wiedział, że umrze. Gdy od rąk odpadła skorupa zakrzepłej, zbrunatniałej krwi dostrzegł niewielką ranę po wewnętrznej stronie dłoni. Musiał się zaciąć wycierając nóż o pościel. Jego krew musiała paść na napis. Wpadł w szał. Znów podano mu środki uspakajające.


Marzena Baran Koniec - wyróżnienie

Bum… Bum… Bum… Zupełnie jakby ktoś się dobijał do drzwi. Tylko kto, skoro Henry nie miał żadnych znajomych. Pewnie jacyś akwizytorzy, albo listonosz. Bum… Powoli otworzył oczy. Otaczała go zupełna ciemność. Za wcześnie na jakiekolwiek wizyty. Zamknął oczy przyzwyczajając je do panującej wokół ciemności. Bum… Rozciągając swoje stare członki zgiął ramiona w łokciach i spróbował wyciągnąć je w górę, ale na coś trafił. Coś twardego obitego miękkim materiałem. Czyżby wezgłowie łóżka, tylko nie pamiętał żeby kiedykolwiek miał łóżko posiadające wezgłowie. Może to pierwsze objawy alschaimera, w gazecie pisali że to coraz częstsza choroba. Bum… Cofnął ręce i położył na brzuchu. Pod palcami zamiast piżamy wyczuł dużo sztywniejszy materiał. Znów otworzył oczy i przybliżył do nich prawą rękę. Dobrze podejrzewał. Miał na sobie elegancki garnitur. Jak się nad tym zastanowić to na stopach wyczuwał buty. Ale dlaczego niby spał w ubraniu? Bum… Wyciągnął ręce przed twarz. Kołdra. Nie, nie kołdra. Kołdra zazwyczaj leży przecież na człowieku, a ta był zawieszona jakieś 20 centymetrów nad nim i była mocno karbowana. Chciał ją popchnąć do przodu. Jego dłonie zagłębiły się odrobinę w miękki materiał i zatrzymały na dobre. Za tym co początkowo wziął za kołdrę było coś twardego i na tyle ciężkiego, że Henry nie był w stanie tego ruszyć. Przesunął ręce na boki, ale tam sytuacja wyglądała identycznie. Bum... Lekko spanikowany oparł się na przedramionach i spróbował przesunąć w dół, w kierunku nóg. Niemal od razu trafił na zaporę. Stopami ściągnął buty i czując narastający lęk wyciągnął nogi przed siebie po raz kolejny natrafiając na znajomą już miękką, karbowaną tkaninę. Nacisnął mocniej i wyczuł twardość ograniczającej go materii. Bum… Dopiero teraz zauważył, że walenie, które go obudziło zaczyna powoli cichnąć i oddalać się. Co więcej gdy wytężył słuch był w stanie usłyszeć inne mieszające się z nim dźwięki. Tak jakby ludzkie głosy, szepczące i nucące jakąś smutną melodię, a do tego cichutkie podzwanianie dzwonków i coś jeszcze… Wszystkie te dźwięki powoli oddalały się, tylko ten ostatni wciąż był tak samo dobrze słyszalny. Wydawał się być bliżej i był jakiś dziwnie znajomy. Henry zamknął oczy próbując go zlokalizować. To była jego szansa na odrobinę normalności, szansa by dowiedzieć się co tu chodzi. Przechylił głowę na bok nadstawiając ucho i wytężając słuch do granic możliwości. Żeby poprawić akustykę owinął ucho palcami prawej dłoni i … Cyk… Już wiedział co to za dźwięk. Zegarek. Roześmiał się z ulgą. W końcu jakaś oznaka normalności. Podświetlany zegarek, którego nie zdejmował od dnia kiedy go dostał. Jak mógł o nim zapomnieć? Przecież to tak jakby zapomniał o niej, a o niej obiecał, że nie zapomni nigdy.


…Pierwszy raz zobaczył ją na uczelni. Pierwszy rok studiów, pierwszy wykład z prawa rzymskiego. Spóźniła się i usiadła koło niego. - Pisaliście już coś? – zapytała i spojrzała na niego tymi cudownymi, zielonymi oczami. Nie był w stanie wydobyć głosu więc tylko potrząsnął głową w niemym zaprzeczeniu. - To dobrze. Przynajmniej nie będę musiała nic przepisywać. – mówiąc to obdarzyła go najwspanialszym uśmiechem jaki w życiu widział. – A tak w ogóle to jestem Alicja, a ty? – wyciągnęła do niego rękę, a on tylko patrzył na nią jak sparaliżowany. – Hej, co ci jest? Chyba się mnie nie boisz, bo jeśli tak to zapewniam, że nie gryzę. Zarumienił się, ale delikatnie ścisnął jej wyciągniętą dłoń i wybąknął swoje imię. Był pewien, że nawet nie usłyszała, bo tylko uśmiechnęła się delikatnie i całą swoją uwagę skupiła na zajęciach. Zdziwił się więc kiedy po zajęciach zawołała go po imieniu i zaproponowała wspólną kawę. Oczywiście zgodził się i kiedy w końcu po paru minutach w jej towarzystwie był w stanie oddychać, mówić i normalnie się ruszać, okazało się, że rozmawia im się niesamowicie dobrze. Interesowały ich te same rzeczy, czytali te same książki, słuchali tej samej muzyki, i były momenty kiedy rozumieli się bez słów. Nawet nie zauważył kiedy za oknem kawiarni zrobiło się ciemno, a kelnerka podeszła i oświadczyła, że niedługo zamykają. Odprowadził ją na przystanek i poczekał aż jej autobus odjedzie. Stancję miał niedaleko od uczelni, ale drogę pokonał w podskokach. Był przekonany że nic nie jest w stanie zepsuć jego szczęścia. Mylił się. Kiedy wszedł do mieszkania jego współlokator przekazał mu żeby jak najszybciej zadzwonił do domu, bo jego młodszy brat wydzwania przez cały dzień. Henry chwycił za słuchawkę telefonu ze złym przeczuciem. Jego brat prawie nigdy się z nim nie kontaktował. Co prawda był jedynie dwa lata od niego młodszy, jednak różnili się charakterami jak ogień i woda, i były chwile, było mnóstwo takich chwil, kiedy nie byli w stanie ze sobą wytrzymać. - Halo? - Cześć Michał, po co dzwoniłeś? - Ty dupku, cały dzień się próbuję z tobą skontaktować, a ty dzwonisz dopiero o wpół do dwunastej w nocy i ją budzisz! - Ale… – jednak brat nie dał mu nawet dojść do słowa tylko dalej krzyczał. Wykrzykiwał chyba wszystkie znane mu przekleństwa, pomiędzy którymi Henry usłyszał o tym że właśnie dziś umarł mu ojciec, że jego młodszy brat i matka patrzyli jak miażdży go ciężarówka, że sami przeżyli tylko dlatego, że szli za ojcem i to on jako pierwszy wszedł na przejście, że kierowca ciężarówki prawdopodobnie był przemęczony i nie zauważył zmieniających się świateł, że jego matka cały dzień płakała i nic nie było jej w stanie uspokoić, a kiedy w końcu usnęła zadzwonił i ją obudził, że jego brat nie ma pojęcia co robić, i na koniec, prawie szeptem, z gardłem zdartym od płaczu i krzyku, Michał poprosił by przyjechał jak najszybciej może. Przez cały ten czas Henry stał z słuchawką mocno przyciśniętą do ucha, jakby to była ostatnia deska ratunku, a po jego twarzy ściekały bezgłośnie łzy. Całą noc się pakował, a o świcie pojechał pierwszym dostępnym busem do domu. Kiedy dojechał na miejsce zajął się wszystkim. Zorganizował pogrzeb, pocieszał matkę i brata. Zajął się rachunkami. Zorientował się, że kredyt który rodzice wzięli na mieszkanie nie jest jeszcze spłacony. Brat kończył liceum, a matka ledwo kontaktowała z rzeczywistością. Po kilku miesiącach udało mu się sprawić że nie płakała przez pół dnia i zamieniła z nim kilka zdań o pogodzie. Była w głębokiej depresji a jej stan poprawiał się bardzo powoli. Opieka nad nimi spadła na Henrego. Nie narzekał. Nie pojawił się już więcej na studiach, za to poszedł do pracy. Podejmował się różnych zajęć by mogli żyć godnie. Po dwóch latach jego brat poszedł na studia. Mieli już ze sobą dużo lepszy kontakt i Michał postanowił spełnić marzenie brata i ukończyć prawo. Henry był z niego dumny, przez telefon dowiadywał się o studiach i o nowej, wspaniałej dziewczynie, która w grudniu przyjedzie z jego bratem na Boże Narodzenie. To musiało być coś


poważnego, bo Michał chociaż miał dużo dziewczyn, to jeszcze żadnej nie chciał przedstawić rodzinie. W Wigilię Henry pracował do późna. Kiedy wrócił do domu było po 22.00 jednak domownicy nie spali. Otwierając drzwi po raz pierwszy od ponad dwóch lat usłyszał cichy śmiech matki i po raz pierwszy od ponad dwóch lat usłyszał ten jedwabiście słodki głos, ten którego myślał, że nie usłyszy już nigdy w życiu. Zapominając o wszystkim wbiegł do salonu i stanął jak wryty. Na środku pokoju jego brat obejmował Alicję w talii a jego matka ściskała jej ręce i się śmiała. Kiedy go zobaczyli, matka podbiegła do niego ze słowami: - Twój brat się żeni, czy to nie cudowne, w końcu znalazł dziewczynę swoich marzeń i wiesz co jeszcze? Nie zgadniesz, więc ci lepiej powiem, będziesz miał bratanka, albo bratanicę! Czy to nie cudowne!? … Cyk… (Bum…) … To wtedy pod choinkę dostał ten zegarek. Okazało się, że Alicja kupiła im wszystkim prezenty. Dla niego był zegarek. Widział, że go rozpoznała, ale nie zdołali zamienić nawet słowa na osobności. A następnego dnia po południu razem z Michałem wyjechała busem do jej rodzinnego miasta, aby on mógł poznać jej rodziców. O tym, że bus wpadł w poślizg, wypadł z drogi, uderzył o drzewa i stanął w płomieniach dowiedzieli się z wiadomości. Po kilku godzinach szalonej nadziei okazało się, że wszyscy pasażerowie nie żyją, a kierowca walczy o życie w szpitalu. … Cyk… (Bum…) Henry zapalił światełko w tarczy zegarka i rozejrzał się po swoim „więzieniu”. Przynajmniej do tej pory miał nadzieję, że to więzienie. Teraz przy nikłym światełku z zegarka przekonał się że spełniły się jego najgorsze przypuszczenia. Leżał w trumnie. Kilka lat temu, wiedząc że nikt po jego śmierci o to nie zadba, kazał sobie zrobić trumnę na zamówienie. Wydał na nią wszystkie zaoszczędzone pieniądze. Kazał ją wyścielić żółtym materiałem, bo to był jej ulubiony kolor. Ale była jeszcze jedna rzecz. Poduszeczka. To go upewni. Kazał ją przymocować na stałe do trumny i wyhaftować napis: „Alicjo, wpadam w ramiona śmierci wierząc, że wieczny sen nas połączy. Twój Henry” Przekręcił się więc na brzuch, wyciągną prawą rękę z zegarkiem i poświecił na poduszeczkę. Czerwone litery układały się tak jak powinny potwierdzając najgorsze. Leżał w trumnie, a odgłosy które go obudziły to były odgłosy pogrzebu. Jego pogrzebu. Zapewne na nikt po nim nie płakał. Jedyną żyjącą, bliską mu osobą jest jego matka, która zapadła się tak głęboko w swoim umyśle, że zapewne nawet nie zrozumie jak powiedzą jej że on nie żyje. Ostatni raz wiedziała co się wokół niej dzieje tuż przed tym jak usłyszała o wypadku Michała i Alicji. … Nie płakała po ich śmierci. Może nie miała łez, nie wiedział. Powiedziała tylko: „To niemożliwe” i z niesamowitą intensywnością zaczęła wpatrywać się w ścianę, od czasu do czasu potrząsała głową i coś bełkotała. Były chwile kiedy Henry miał wrażenie, że rozumie te dziwne dźwięki, które wydawała. Na początku sądził, że jej przejdzie. Po kilku miesiącach umówił się na wizytę z byłym psychoterapeutą mamy, który zalecił zamknięcie jej w ośrodku. Najpierw Henry się nie zgodził. Po miesiącu zmienił zdanie, gdyż nie był w stanie pracować i jednocześnie opiekować się matką.


Początkowo odwiedzał ją codziennie po pracy, później co drugi dzień, co tydzień, co dwa tygodnie, co miesiąc, aż w końcu bywał u niej raz na rok. Jej zachowanie nie ulegało zmianie, tylko jej włosy były coraz bielsze, a skóra coraz bardziej pomarszczona. U niego też niewiele się zmieniało, cały czas pracował w tym samym sklepie, tylko co wieczór pił coraz więcej. Codziennie po przyjściu z pracy nastawiał budzik na rano i pił na umór dopóki nie padł. Wszystkie pieniądze szły na opłaty i na ośrodek opiekujący się jego matką. Po kilku latach zaczął się starać o zasiłek. Przydzielono mu i to nawet wysoki. Pomimo to nie zrezygnował z pracy, bo miał wrażenie że to ona trzyma go przy zdrowych zmysłach. … Cyk… Całe jego życie było jedną wielką wegetacją. Teraz widział to doskonale. Zmarnował wszystko co dostał. I choć miał w młodości tak wielkie marzenia, tak szczytne cele i tak dalekosiężne plany, to wystarczyła jedna chwila by zrezygnować ze wszystkiego. Życie dało mu w kość, a on zamiast się podnieść i iść dalej wolał się nad sobą użalać. Coraz ciężej było mu brać oddech. Zaczynało mu się robić słabo i miał mroczki przed oczami. Cyk… Usłyszał, albo mu się wydawało, że usłyszał nad sobą jakieś głosy. - Pomocy!!! – krzyczał przez chwilę z nadzieją, że ktoś zareaguje, ale na próżno. Czuł, że to jego ostatnie sekundy. Nigdy nie wierzył zbyt gorliwie, zawsze miał wrażenie, że jeśli Bóg istnieje to musi go strasznie nienawidzić skoro dał mu takie życie. Teraz widział, że nie zrobił nic by je poprawić. Potrafił jedynie egzystować w warunkach jakie miał. Nigdy nie zrobił nic by je polepszyć, nigdy nie zaryzykował. Tak bardzo tego żałował. W ostatnich chwilach gorliwie modlił się o to by Bóg dał mu jeszcze jedną szansę, żeby ktoś usłyszał jego wołanie o pomoc, żeby udało mu się podnieść to cholerne wieko trumny. Zaparł się o nie rękami i nogami, ale ono ani drgnęło. Cyk… Każdy oddech sprawiał coraz większą trudność, a każde cyknięcie zegarka było coraz głośniejsze. - Spieprzyłem życie i sobie i Tobie Alicjo – szepnął – gdybym tylko mógł jeszcze raz zacząć… Dobry Boże… gdybym… tylko… Mógł… Cyk…


Łukasz Śmigiel Do samego końca “I believe in love, it's all we got Love has no boundaries, costs nothing to touch War makes money, cancer sleeps Curled up in my father and that means something to me Churches and dictators, politics and papers Everything crumbles sooner or later But love, I believe in love” Sir Elton John * Starsi ludzie nadal pamiętali transmisje z obrad kongresów naukowych na temat postępującej zmiany klimatu, pokazywane w telewizyjnych wiadomościach. Pewne siebie oblicza polityków zapewniających, że nie ma żadnego zagrożenia dla stabilności gospodarki. Eksperci tłumaczący w gazetach, że ochłodzenie klimatu, mimo iż dość nagłe, jest na pewno przejściowe. Kolejne teorie – cyklicznego zlodowacenia, przesunięcia się biegunów, wzmożonego ruchu płyt tektonicznych albo też nadaktywności słońca, którym przypisywano nadejście długiej zimy. Coraz częstsze na przestrzeni lat anomalie pogodowe i ludzie oglądani okiem satelitów, zawieszonych nad kulą ziemską – malutkie mróweczki, starające się jak najszybciej dostosować do następujących dookoła nich zmian. Migracja na kontynent afrykański przybrała z czasem niepokojące rozmiary. Obszary Skandynawii, wyludniały się stopniowo, ze względu na coraz bardziej srogie warunki pogodowe. Zima stała się tam jedną porą roku. Po pierwszych sześciu latach ogarnęła już prawie całą planetę. Lód, który niegdyś pokrywał jedenaście procent globu, objął w swoje władanie obie półkule. Stało się jasne, że wywody na temat przejściowego ochłodzenia klimatu można włożyć między bajki. Wybrani zaczęli wkrótce rozumieć, że świat nigdy nie będzie już taki, jak kiedyś. Trzy lata później, średnia temperatura w całej Europie nie przekraczała minus czterdziestu stopni Celsjusza. Straty w populacji zaczęły być dotkliwe. Zmarłych przestano liczyć, a w końcu nawet zbierać z ulic. W większości nadal istniejących państw zapanował permanentny stan wojenny. Straty w gospodarce światowej były nie do oszacowania. Po kolejnym spadku temperatur cały glob walczył z głodem, a nieliczne miejskie ośrodki zastąpiły państwowość. Nazwano je Enklawami. Rok 2030 został oficjalnie uznany za datę, którą oznaczono koniec starego świata. Rozpoczęła się walka o przetrwanie. * Marry Ann Philips zbiega po kamiennych schodach do tunelu metra. Schody przykrywa gruba warstwa lodu. Dziewczynka ma dwanaście lat. Nie pamięta czasów przed nadejściem zimy. W rękach ściska tabliczkę czekolady, którą kilka minut temu podarował jej dziwny, kryjący się w cieniu ruin miasta nieznajomy. Znalezione kilka dni temu buty na grubej podeszwie nie pozwalają jej stracić równowagi. Twarz ma szczelnie okutaną szmatami. W oczach paniczny strach. Tuż za nią, niczym dzikie zwierze, z furią obijając się od ścian tunelu, pędzi jej ojciec. U lewej dłoni brakuje mu kilku odmrożonych palców. W prawej, osłoniętej grubą rękawicą z napisem “SKI”, pan Philips ściska młotek. Jego czerwony szalik powiewa na wietrze. Krzyczy, ale dziewczynka nie śmie ani na chwilę zwolnić. Wie, że biegnie, aby ocalić życie. Jej ojciec zobaczył ją jakiś czas temu z tabliczką czekolady i zupełnie zwariował. W jednym z ciemnych korytarzy Marry nie zauważa rozpiętego pomiędzy ścianami kolczastego drutu. Jego ostre końce przebijają, już wcześniej podarte, puchowe spodnie. Marry Ann upada, a jej krzyk rozchodzi się echem po białym korytarzu. W chwilę potem pojawia się jej


ojciec. Bełkocąc, rzuca się na dziewczynkę. Drut kaleczy mu nogi, ale on nie zwraca na to uwagi. Tępy koniec młotka miażdży twarz dziecka. Zęby, mięso, kawałki skóry i kości mieszają się ze sobą. Mimo to, tabliczka czekolady nie wypada z dziecięcej dłoni. Pan Philips jednak nie zwraca już na nią uwagi. Zaczyna zlizywać tryskającą z szyjnej aorty krew – jest ciepła. Zajęty chłeptaniem i jękami rozkoszy, nie zauważa zbliżającej się grupy sześciu ludzi. Mają na sobie mocno podniszczone stroje do gry w hokej. To oni rozpięli w tunelach metra kolczasty drut. Są także bardzo głodni. Zajęci przygotowaniami do własnego obiadu, zupełnie nie zwracają uwagi na drobną postać, która kryjąc się w cieniu, przemknęła właśnie korytarzem za ich plecami. Cudem udało się jej uniknąć kolejnego niebezpieczeństwa. Teraz musi jedynie odszukać właz do pobliskich kanałów i nawiązać kontakt z czekającym gdzieś na ich końcu Korepetytorem... * W chwili kiedy pierwszy raz pojawiają się Obcy, nie ma już prawie nikogo, kto mógłby docenić metody ich działania. Okazuje się, że tworzone niegdyś teorie na temat pozaziemskich przyczyn zmian klimatu nie są wcale tak bardzo pozbawione sensu, jak mogło się wydawać. Nieliczni zaczynają rozumieć, że te nieporadnie poruszające się, zakute w pancerze istoty, przybyły na ziemię wraz z wieczną zimą. Czarne hełmy zakończone na podobieństwo dziobów, krótkie, prawie schowane pod korpusem odnóża, zbroje okrywające baryłkowaty korpus i szczątkowe skrzydła. Ewolucja obdarowała je także kciukiem i dwoma chwytnymi palcami. To dzięki nim, mogą pociągać za spusty swych plujących lodem broni. Obcy sprowadzili na naszą planetę mróz nie bez powodu. Nie ma potrzeby walczyć z ludźmi, skoro można sprawić, że sami wymrą na podobieństwo dinozaurów. Ziemię przystosowywali do własnych potrzeb od tysięcy lat. Już raz zabrali się za ostateczne rozstrzygnięcie kwestii tego, kto powinien panować nad niebieską planetą, ale projekt przejściowo wstrzymano. Fakt pojawienia się na globie ludzkości, niczego nie zmieniał. Prędzej, czy później projekt kolonizacji Ziemi musiała dojść do skutku. Większą część populacji szybko zabił mróz i głód. Następnie, ludzie zaczęli zabijać się sami. Mimo to, część ludzkości okazała się być równie odporna na całkowitą eksterminację, co szczury. Aby przyspieszyć proces wyłapywania niedobitków, Obcy w końcu zdecydowali się ujawnić swoją obecność. Pancerni, Pingwiny, Ptaki – tak o nich mówiono. W rzeczy samej Pingwiny były dla nich tym, czym dla ludzi były niegdyś szympansy – ciotecznymi kuzynami, którzy przez setki lat odgrywali rolę żywej sondy badawczej. Sondy, która nie wzbudzając niczyich podejrzeń dostarczała ogromnej ilości informacji o naszej planecie. Pancerni pojawiali się w niewielkich grupach wszędzie tam, gdzie ich maszyny wykryły nadmiar ciepła. Przeszukiwali ruiny miast i tępili nas – ludzi, tak jak my tępiliśmy niegdyś wspomniane szczury. Ludzka plaga nie chciała jednak zniknąć. Wkrótce więc Obcy,zaczęli dostosowywać nowy świat do swoich potrzeb, już nie tylko poprzez zmianę klimatu, na taki, który im odpowiadał, ale również przez stopniowe rozprzestrzenianie na ziemskim globie kilku odpornych na mrozy gatunków istot, którym zaszczepiony został apetyt na człowieka... * Alon odważył się wypełznąć z kanałów dopiero około południa. Słońce odbijało się wtedy tysiącem rozbłysków w kryształkach wszechobecnego śniegu. Przeklinał swoją głupotę. Myśląc o martwej dziewczynce ze stacji metra, której podarował czekoladę, pozwolił sobie na nieuwagę. Raz źle postawił nogę i wpadł do pokrytej cienką warstewką lodu, zalegającej w kanale mazi. Zamoczył puchową kurtę i teraz mróz momentalnie osuszył ją, pokrywając szronem. Wydawało mu się, że waży przez to o kilka kilogramów więcej. Miał ochotę natychmiast zrzucić z siebie ubranie i wejść do wanny wypełnionej po brzegi gorącą wodą. Nie opuściłby jej przez parę kolejnych dni. To pozwoliłoby mu w końcu odtajać. Wizję kąpieli trzeba było jednak odsunąć na daleką przyszłość. Dwa dni zajęło mu dotarcie do tej części miasta. Teraz musiał jeszcze odnaleźć swój Kontakt, przekazać mu niezbędne informacje i ponownie


wrócić do bazy. Po drodze zaś, czekało na niego kilka szczególnie groźnych miejsc. Dokładnie takich jak to, które znajdowało się obecnie tuż przed nim. Pancerni od dłuższego czasu coś tu kombinowali. W pobliżu można było natknąć się na znacznie więcej patroli, niż zwykle. Posapując przylgnął do ziemi, usłyszał bowiem za plecami jakiś hałas. Czyżby ten, na którego czekał, okazał się być nieostrożny? Nazywano ich Korepetytorami – jedynym pewnym środkiem przenoszenia informacji było teraz, uczenie się ich na pamięć i później uczenie ich treści innych. Mieli głowy wypełnione rozkazami, planami ludzkich osiedli, ukrytych bunkrów, znali szyfry i kombinacje otwierające ukryte włazy. Przysięgali, że złapani natychmiast zabiją się, używając skrzętnie ukrywanej tabletki cyjanku. Nie mieli prawa wpaść w ręce Obcych żywi. Powoli formujący się ruch oporu nie mógł sobie pozwolić na takie ryzyko. Ostrożnie odturlał się w cień pobliskiej ściany budynku i bez ruchu nasłuchiwał. Dźwięk się nie powtórzył. Sprawdził, czy przy nodze ma dobrze umocowany pistolet. Przeklinał sam siebie za to, że nigdy nie nauczył się z niego strzelać, mając na ręku grube rękawice. Człowieka, którego szukał zobaczył w chwilę później. Korepetytor ukrywał się w ruinach po drugiej stronie ulicy. Tamten najwyraźniej także go dostrzegł, bo dawał mu jakieś rozpaczliwe znaki. Po minucie znikł w betonowej rozpadlinie. Alon zastanawiał się, o co może chodzić. Jeżeli to patrol Pancernych, może już żegnać się z życiem. Spojrzał za siebie. Nic – porozrzucane kontenery, w połowie zrujnowany budynek poczty, dwa wraki samochodów i góry śniegu. Musiał zaryzykować. Podniósł się na czworaka i ostrożnie dotarł do końca muru, za którym się ukrywał. Przy każdym ruchu, z kurtki wykruszał mu się lód. Cały ubrany na biało, a teraz na dodatek pokryty szronem, powinien być raczej trudnym do zauważenia celem. Starając się trzymać nerwy na wodzy wyjrzał zza winkla i natychmiast zrozumiał, co przeraziło człowieka po drugiej stronie ulicy. Dwa śnieżne lamparty, tak przyjęło się nazywać te dziwne stworzenia. Kiedy pierwszy raz o nich usłyszał, mówiono mu, że to coś na kształt krzyżówki lwa z niedźwiedziem polarnym. I rzeczywiście – poruszając się miały w sobie coś z gracji kotowatych. Z kolei długie białe futro przywodziło na myśl urocze misie. Wizerunek maskotki psuły cztery potężne łapy z długimi pazurami, szeroka klatka piersiowa, potężny kark i lekko spłaszczony pysk, jakby nieustannie wykrzywiony w przerażającym uśmiechu. Uśmiech ten ukazywał rzędy ostrych zębów. Lamparty miały je zawsze na wierzchu. To przerażało najbardziej – zęby i duże, jednolicie czarne oczy, nieruchome jak u rekina. Pancerni wypuszczali je w ruinach miast. Lamparty szybko zasmakowały w ludzkim mięsie, były wiecznie głodne. Przeczesywały ruiny metr po metrze w poszukiwaniu pożywienia i często znajdowały swoje przysmaki. Podobno nigdy nie zawodził ich węch. Nikt natomiast nie zauważył u nich uszu i chyba rzeczywiście słuch miały wyjątkowo słaby. Alon oparł się ciężko o ścianę. Lamparty zawsze kojarzyły mu się z wizerunkami kota, ze starego wydania “Alicji w Krainie Czarów”. Chester, tak chyba się nazywał. Oba Chestery chwilowo zajęte były posiłkiem. Rozrywały czyjeś ciało, siedząc spokojnie na środku ulicy, tuż obok przewróconej latarni. Szansa na to, aby przedostał się obok nich bez walki, była doprawdy nikła. Nie mógł także pozostać w obecnej kryjówce. Wystarczyło, że wiatr zawieje w innym kierunku i Lamparty natychmiast go wyczują. Nie zwlekając, Alon ruszył powoli w stronę włazu kanału. Nie zdążył jednak pokonać pierwszego metra, kiedy od strony ulicy rozległ się urywany ryk. Automatycznie sięgnął po broń. Usłyszał cichy tupot łap. Zza rogu wypadł Chester. Z bliska wydał mu się jeszcze większy. O dziwo był jednak do Alona odwrócony tyłem. Polował, ale nie na niego. W chwilę później wszystko potoczyło się już błyskawicznie. Lampart rzucił się naprzód, wykonując potężny skok. Alon ujrzał przerażoną ofiarę – Korepetytora, który usiłował ukryć się za wrakiem przewróconego na bok ciężarowego samochodu. Podjął szybką decyzję. Wymierzył i strzelił. Chester upadł w śnieg. Otrząsnął się jednak i odwrócił w jego stronę. Utkwił spojrzenia czarnych oczu w Alonie. Strach chwycił chłopaka za gardło. Ciało zalała fala gorąca. Otaczający go mróz przestał istnieć. Tuż przed tym, jak ponownie wystrzelił, usłyszał za sobą


złowrogie warknięcie. Nie było potrzeby odwracać się, aby sprawdzić, co ma za plecami. Nabuzowany adrenaliną zerwał się na równe nogi. Zanim nastąpił atak zdołał jedynie stanąć bokiem do napastnika. Paszcza kłapnęła mu tuż przed twarzą. Podniósł ręce w geście obrony i kierowany nie wiadomo jak szaloną myślą wepchnął lewy łokieć prosto do pyska szarżującej bestii. Nawet nie poczuł, gdy sztyletowate zęby przebiły kurtkę, skórę, a następnie zatrzymały się na kości. Szalony plan zadziałał. Chester zablokował się na ręce Alona, która nagle wypełniła mu cały pysk. Rozpaczliwie, niemal wbijając lufę pistoletu w oko Lamparta, kilkakrotnie pociągnął za spust. Rozległ się huk i zwierzę straciło równowagę, zwalając się razem z nim na ziemię. Właściwie nie odnotował tego, co stało się po drugiej stronie ulicy. Za bardzo absorbował go przejmujący całe ciało ból. Prawie skomląc, zaczął wyszarpywać pokaleczoną rękę z rozwartej paszczy martwego zwierzęcia. Krwawił obficie. Czerwień wylewała się z rękawa puchowej kurty. Nagle pojawił się drugi Korepetytor. Najwyraźniej musiał wykorzystać sytuację i zastrzelić pierwszego, już zranionego Lamparta. Gość ciągnął go teraz w stronę włazu do kanałów. Wreszcie zatrzymali się. Wielkie ciemne okulary zakrywające mu oczy na moment zlały się w jedno z oczyma Chestera. Alon krzyknął. – Bardzo krwawisz – usłyszał szorstki głos. – Nie mamy dużo czasu. Musisz się wziąć w garść! Niepotrzebnie ściągnąłem na siebie uwagę tych bestii, a nasze hałasy na pewno zostały odnotowane przez jakiś patrol. Pełno ich tu wszędzie. Rozumiesz co do ciebie mówię? Alon skinął głową i świat natychmiast zawirował mu przed oczyma. --Wiadomość... – wyjęczał. – Ma wysoki priorytet, domyślałem się tego. Inaczej nie wybralibyście tak ryzykownego miejsca na spotkanie. Mów szybko, póki jeszcze pamiętasz, co miałeś powiedzieć. Przyciągnął głowę trzęsącego się Alona do siebie i nadstawił ucha. Korepetytor długo szeptał. Mówił o tym, że znaleźli tego, którego poszukiwano od lat. Szeptał, że możliwe jest spotkanie, ale tylko z jedną osobą, tylko z nią... W chwilę później czerwień wypływająca z jego na poły urwanego ramienia, była już wszędzie dookoła. Alon trząsł się, jak w febrze. Jego Korepetytor mówił mu jeszcze coś uspokajającego na ucho, a później włożył do ust małą kapsułkę. Pomógł mu ją rozgryźć do samego końca… * Z przyjemnością oderwał wzrok od wszechobecnej bieli i utkwił go w kolorowym zdjęciu. Było już wyblakłe. Ściskał je ostrożnie między dwoma palcami grubej rękawicy. Odruchowo spojrzał na palce drugiej, odkrytej ręki, którą trzymał niedaleko niewielkiego płomienia gazowego palnika. Opuszki trzech palców były bardzo jasne i ścierpnięte, ale żaden jeszcze nie sczerniał. Miał nadzieję, że znowu wyłga się i uniknie nieszczęścia. Trzy odmrożone palce, mogły skutecznie utrudnić mu życie. Poruszył nimi na próbę i schował w wewnątrz śpiwora. Przez ostatnią godzinę starał się wygodnie ułożyć, w pieczołowicie wykopanej uprzednio w śniegu dziurze. Dziura miała średnicę kilkudziesięciu centymetrów i mieścił się w niej dorosły człowiek. Znajdowała się na wysokości trzech tysięcy metrów w prawie pionowej ścianie lodowca, tuż obok lodowego żlebu. Dostrzegł go kilka godzin temu. Miał szczęście, że znalazł to miejsce. Ukończył budowę swojej sypialni tuż przed zmrokiem, kiedy temperatura spadała o kolejne kilkanaście stopni. Starał się pokonać zachodnią ścianę lodowca już od dwóch dni. Nazywali go Quint. Był szerpem i szukał kobiety swojego życia. Kobiety, której twarz kolejny raz oglądał na ściskanym w zdrowej ręce, wyblakłym zdjęciu. Pociągnął łyk soku i zagryzł go suszoną śliwką. Delicje, podbierane latami z zapasów, które zwykle przenosił na swoich plecach przez kilometry białej pustki, a niekiedy i góry. Uważał się za szczęściarza. Urodził się w niedzielę, to musiało coś znaczyć. Z mrozem i zimą zmagał się jeszcze na długo przed nastaniem wiecznej zimy. Lata temu zdobywał szczyty lodowców i przemierzał pola białej pustki, czując, że żyje tylko po to, że


niewiele więcej się liczy. Powrót do codzienności był zawsze czymś strasznym. Jednak pewnego dnia codzienność odeszła w niepamięć, a życie zupełnie niespodzianie wypełniło mu to, co kochał najbardziej. No dobrze, pojawili się także Pancerni i ich bestie. Fakt ten traktował jednak, jak coś w rodzaju odkrycia nowego gatunku niedźwiedzia polarnego. Trzeba było po prostu nauczyć się z tym żyć. Od ludzi trzymał się raczej z daleka, zresztą żyjący w dolinach traktowali go niemal jak Świętego Mikołaja. Przynosił im długo wyczekiwane podarki. Większą część roku spędzał samotnie. Tylko czasami spotykał się z innymi szerpami. Od dłuższego czasu była to jego jedyna rodzina. Słowem, Quint szerp uważał się za szczęściarza... Chociaż nie... Pozostawała jeszcze jedna sprawa. Kobieta ze zdjęcia... Zawsze, gdy zyskiwał pewność, iż nigdy już się z nią nie spotka, Monique ponownie pojawiała się na horyzoncie i burzyła jego wewnętrzny spokój. Nie widzieli się od lat, ale gdy tylko wracał do niej myślami, czuł jak żołądek wypełnia mu znajome ciepło. To samo ciepło, które uprzyjemniało mu często drogę na szczyt góry, gdy samotnie wisiał wczepiony w lód i patrzył na pierwsze promienie wstającego słońca. Czołówka, którą miał cały czas zapaloną, zamigotała nagle, przypominając, że musi uważać na stan baterii. Po chwili wahania, schował zdjęcie i ułożył się do snu. Obudziło go to, co najbardziej przeraża każdego biwakującego na ścianie alpinistę. Zaczęło się od szmeru, który wkrótce przeszedł w głośny trzask. Tak pęka lód. Przez ułamek sekundy spodziewał się znajomego uczucia spadania, ale opatrzność dała mu jeszcze niemal minutę na próbę wybawienia się z opresji. Uwolnił się ze śpiwora dokładnie w chwili, w której podłoga jego prowizorycznej sypialni zjechała dwa metry w dół, zatrzymując się na lodowym występie. Jeden pęk lin, nieopatrznie ułożony tuż przy krawędzi, poszybował w przepaść. Quint możliwie najostrożniej jak to było możliwe, chwycił plecak ze stelażem. Druga ręka ściskała już skałkowy pistolet, którym wstrzeliwał w ścianę asekuracyjne haki. Nim sypialnia dosłownie wyjechała mu spod nóg, ukazując lśniącą lodową ścianę, udało mu się umocować dwa haki i ostatkiem sił zaczepić o nie linę. Tak oto, gdy kolejna warstwa lodu poddała się grawitacji Quint szerp zawisł ponad kilkoma tysiącami metrów pustki. Na ramieniu miał przekrzywiony piętnastokilowy plecak, jedną ręką trzymał się wbitego w gładką powierzchnię lodowca czekana, a palce drugiej zaciskał na uchwycie gazowej butli z palnikiem. Najpierw był wściekły. Wkrótce jednak opanował się i poczuł, że wraca mu dobry humor. Zimno szczypało go w policzki. Światło poranka raziło w nieosłonięte oczy tysiącem barw. Ostrożnie wybadał uzbrojonym w kolce butem stan lodu poniżej. Kilka razy kopnął w ścianę wykruszając słabiej trzymające się kawałki, aż wreszcie odnalazł oparcie dla nogi. Uniósł gazową butlę nieco ponad głowę i zawiesił na jednym z wstrzelonych wcześniej w ścianę haków. Wolną ręką poprawił plecak i porządnie go umocował. Teraz mógł już spokojnie złapać się wiszącej obok liny i zwolnić na moment czekan. Podmuch wiatru zasypał go śnieżnym pyłem. Kichnął, nie mogąc powstrzymać się od rechotania. Adrenalina zastąpiła poranną kawę. Kiedy już umocował do plecaka butlę z gazem, uważnie przyjrzał się znajdującemu się kilka metrów nad jego głową uskokowi. Nie było możliwości jego obejścia. Trzeba było przygotować się do przewieszki nad jego krawędzią. Później czekała go już prosta droga w górę. Prosta, chyba że pogoda zmieni się drastycznie i zmusi go do przerwania wspinaczki. Nie tracąc dobrego humoru założył, że tego dnia powinien osiągnąć szczyt. Żal było mu jedynie straconego pęku liny. Dotknął kieszeni, w której trzymał zdjęcie Monique i biorąc potężny zamach zaczepił czekan o solidny lodowy ustęp. Obserwował ją od kilku godzin. Dziewczynie zostało do przebycia około dwustu metrów. Nie mogła go dostrzec, czuł więc, że może gapić się bezkarnie na jej każdy ruch. Zupełnie jakby obserwował finalny test jednego ze swoich uczniów. Poniekąd było to w końcu prawdą. Swego czasu nauczył ją o górach wszystkiego, co sam o nich wiedział. Przygryzł wargę w zamyśleniu. Kiedy widział ją ostatni raz? Przynajmniej dziesięć lat temu. Ile mogła mieć w tej chwili lat? Pewnie trzydzieści kilka. Podobno została kimś ważnym. Zawsze miała dobry zmysł organizacyjny i silny instynkt przetrwania. Podobno poprowadziła małą grupę ludzi do walki z


Obcymi. Z każdym rokiem było ich więcej i tak zwana partyzantka, szła im coraz lepiej. Dała tym wyrzutkom największą ze wszystkich broni. Nadzieję na lepsze jutro i na to, że mogą wygrywać. Oczywiście wiedział to jedynie z tu i ówdzie zasłyszanych plotek. Wszystko, co działo się na dole zawsze wydawało mu się niezwykle odległe – nawet wojna. Z drugiej strony, gdyby nie ten śmieszny konflikt, czy postronni ludzie dbali by o niego tak bardzo, jak robili to teraz? Czy chciałby wrócić do czasów, gdy, aby możliwe stało się zdobycie kolejnego szczytu musiał najpierw przez pół roku pracować jako mechanik albo kelner? Odpowiedź była prosta. Sięgnął po odrobinę tytoniu, który trzymał na specjalne okazje. Znowu przeniósł na nią spojrzenie. Lewa noga wyraźnie się jej obsunęła i Monique przez moment zawisła w pustce, odpadając od ściany. Lina napięła się i zastopowała jej lot trzy metry niżej. Quint splunął. Zastanawiał się, czy coś, co właśnie ścisnęło go za gardło było wynikiem uczuć, którymi darzył dziewczynę, czy zwykłą reakcją człowieka, który widział podobne sytuacje już wiele razy wcześniej. A czy ona mogła coś jeszcze do niego czuć? Dlaczego lata temu odeszła od niego nagle i bez powodu? Jej plecak przerzucony przez krawędź, wylądował przy jego nogach tuż przed zapadnięciem zmierzchu. W chwilę potem zza tej samej krawędzi wyłoniła się głowa Monique. Była okutana w czapę i nauszniki, a oczy miała zakryte goglami. Usta poznał natychmiast. Usta i sąsiadujący z ich lewą stroną niewielki pieprzyk. Bez słowa wciągnął ją do góry. Przez chwilę była przerażona tym, że ktoś złapał ją za ręce. Uniosła głowę i ich spojrzenia się spotkały. Momentalnie przestała się szarpać. Pomógł jej możliwie wygodnie się usadowić. Wspinaczka musiała dać jej ostro w kość. Zawsze traktowała ją jak zmaganie, a to męczyło. Wreszcie uspokoiła oddech i ściągnęła gogle. – Quint... Boże... To naprawdę ty? – słowa z trudem przechodziły jej przez ściśnięte gardło. - Nikt inny kwiatuszku – odparł. Nadal patrzyła z niedowierzaniem. -Co.. co tu robisz? Roześmiał się. – To chyba nie jest właściwe pytanie. Ja jestem u siebie. Pytanie, co ty tutaj robisz? – Ja... Muszę dostać się do doliny jezior i przejść na drugą stronę. Jest tam ludzka osada... – Nadal wyraźnie poruszona mówiła szybko, nie spuszczając z niego wzroku. – Skąd wiedziałeś, że będę szła akurat tędy? Jeśli ty wiesz, to znaczy... - Spokojnie malutka... Wiem, bo ludzie na dole mnie lubią, mam swoje kontakty. Przyjaźnię się z kilkoma Korepetytorami. Jeden z nich szepnął mi słówko w zamian za to i owo... – To niedopuszczalne! – wybuchła. – Zawierzamy tym draniom życie! Jak mógł...? – Każdy ma swoją cenę kochanie, ale powtarzam raz jeszcze. On jest moim dobrym przyjacielem. Nie mówił wszystkiego. Szepnął tylko słówko o tobie Mon... Nic więcej. Sam domyśliłem się, którą trasę wybierzesz. Popatrzyła mu w oczy. Zawsze mówiła, że ma spojrzenie psa rasy Husky. Rzeczywiście, dawno temu po przypadkowym uderzeniu w jedno z oczu, jego tęczówka zmieniła nieco kolor. – Czego właściwie ode mnie chcesz? – zapytała powoli wreszcie nieco się opanowując. Ton jej głosu sprawił, że zaczęła w nim narastać złość. - Pomyślałem, że miło byłoby ci pomóc... – odparł. - Jak widzisz świetnie radzę sobie sama. - W górach radzisz sobie nieźle, ale jeziora to co innego. Przeprowadzę cię... - Nie potrzebuję... – zaczęła ze złością, ale ugryzła się w język. Wstał bez słowa i wrócił do rozbijania namiotu. Wcześniej chciał zaproponować jej kawy, ale teraz zmienił zdanie. Coś tu było nie tak. Zakładał, że jego pojawienie się może wytrącić ją z równowagi, ale z drugiej strony, nie rozstali się przecież kiedyś z jego cholernej winy. Sama odeszła i to tak dawno temu. Nie miał zamiaru puszczać jej samej przez jezioro. Nie miał też zamiaru ciągnąć jej do łóżka. No dobrze, może jeszcze dwadzieścia minut temu taka myśl przeszła mu przez głowę, ale teraz została wyparta przez złość.


Tej nocy nie zamienili ze sobą już ani słowa. Miał nadzieję, że kolejny dzień wyjaśni sytuację. Z każdą chwilą do jego głowy wracało coraz więcej wspomnień i coraz mocniej przeżywał to spotkanie. Usnął mając nadzieję, że rano uda mu się zobaczyć jej włosy. * Kolejny raz przebudził się mając przeczucie, że dzieje się coś niedobrego. Wyszedł z namiotu, czując ogromne rozleniwienie i zakwasy po wczorajszej wspinaczce. Poranek był pogodny, ale niestety bardzo zimny. Do tej pory ściana lodowca, którą trzeba było pokonać w drodze na przełęcz, osłaniała go przed wiatrem. Na szczycie żadnej osłony już nie było. Jak się okazało, przed nieszczęściem ponownie uratował go cud. Wicher wyrwał część mocowań namiotu i jeszcze chwila, a odleciałby razem z nim, prosto w pobliską przepaść. Jego czujność uśpiła obecność Monique... Teraz nigdzie nie mógł dostrzec jej namiotu. Znowu znikła... Śnieg już dawno przykrył wszystkie ślady, ale Quint mógł się założyć, że zawinęła się kiedy spał i już kilka dobrych godzin temu ruszyła dalej. – Uparty babsztyl – mruknął pod nosem, zabierając się za składanie namiotu. Spakowany rozpoczął przejście przez przełęcz na drugą stronę góry. Chwilę zastanawiał się, z której trasy skorzysta Monique, aby dostać się na dół do doliny. Znajdujące się w niej, tak zwane jeziora, były lodową pustynią powstałą na odcinku morza, które kiedyś wcinało się głęboko w ląd. Pustynia ta tworzyła kanał o szerokości kilkudziesięciu kilometrów, pełen lodowych hummocków, rozpadlin, połyń, wystających z niego tu i ówdzie lodowych piarg i tego co siedziało pod lodem... Udało mu się ją dostrzec dopiero za pomocą lornetki. Opuszczała się powoli, celując w skalistą podstawę lodowca. Nigdy nie potrafił zrozumieć skąd bierze się u niej tyle determinacji w działaniu. Kiedy już coś sobie ubzdurała, nie istniał nikt i nic, co mogłoby powstrzymać ją przed osiągnięciem celu. Mimo silnego wiatru połowę drogi miała już za sobą. Aby ją dogonić musiał zaryzykować zejście na tak zwaną krechę, a nie bezpieczniej, po skosie. Wyjął z kieszeni suszoną śliwkę i żując ją, zaczął rozwijać liny. Obiecał sobie, że na dole urządzi jej porządną scenę. Zanim pojawiła się ku temu możliwość, dwa razy niemal pożegnał się z życiem. Co chwilę trafiał na zbyt słaby lód. A gdyby tego było mało, zaczepiana u góry lina nie chciała się zsuwać, kiedy kończył kolejne etapy opuszczania się i musiał wracać po własnych śladach, aby ją zwalniać. Dotarł do podstawy lodowca dopiero po godzinie szesnastej. Miał szczerą nadzieję, że Monique nie przyjdzie do głowy, aby podjąć próbę przekroczenia pierwszego odcinka jezior nocą. Zapewne śpieszyła się, zakładając, że ruszył za nią w pościg. Dlaczego jednak uciekała? Co tak bardzo przeraziło ją w tym spotkaniu? Czyżby miało to coś wspólnego z okresem życia, kiedy się nie widzieli? Quint wiele razy zastanawiał się, co by zrobił, gdyby okazało się, że odeszła od niego dla kogoś innego, ale odpowiedź na to pytanie zwykle odkładał na później, odrobinę się jej obawiając. Dobry humor sprzed kilkunastu godzin minął bezpowrotnie. Quint klął na czym świat stoi. Znalazł ją na pierwszym odcinku. Najwyraźniej zapomniała, że jedną z cech pływającego lodu jest to, iż jego fragmenty nieustannie się przemieszczają. Podczas przepraw przez białą pustynię wiele razy zdarzyło mu się rozbić obozowisko w jednym miejscu, usnąć i obudzić nawet kilometr bliżej, lub dalej od punktu noclegowego. Czasem, gdy wicher słabł i wsłuchiwał się w lodowy zaśpiew pełen szmerów i trzasków miał wrażenie, że cała lodowa powierzchnia planety żyje własnym życiem. Monique straciła w jednej z nagle powstałych rozpadlin większą część sprzętu. Toros wciąż się rozszerzał. Jej namiot zatonął w nim natychmiast, ale kilka rzeczy zawisło na lodowej krawędzi. Powoli opuszczała się w ich stronę na linie zaczepionej o haki, których wcześniej używali na lodowcu. W chwili, kiedy do niej dotarł pierwsze dwa już wskoczyły, nie trzymając się tak dobrze jak w lodzie na górskich szczytach. Wyciągając ją z rozpadliny obawiał się jednak czegoś innego. Hałas, którego oboje narobili, mógł przyciągnąć drapieżniki.


Uspokoił się odrobinę, dopiero trzymając dziewczynę w ramionach. Bez słowa zaciągnął ją w stronę brzegu. Wędrówka nocą była absolutnie wykluczona. To, co żyło pod lodem tylko na to czekało. Gdy przystanęli, aby odsapnąć, jakby w odpowiedzi na jego obawy, ogromna kra lodu, z której jeszcze kilka minut temu zwisała Monique, najpierw zadrgała, jakby ktoś delikatnie opukiwał ją od spodu, a po chwili wystrzeliła do góry pękając na kilka kawałków. Fontanny wody, które poszybowały w niebo, niemal zamaskowały sprawcę tego widowiska. Quint dostrzegł jednak ten swoisty cień, który na moment zadrgał na tle bieli. Zupełnie jakby obwąchiwał miejsce wypadku dziewczyny. Znikł pod krą równie nagle, jak się pojawił. Tym razem musiał obejść się smakiem. – Co ci strzeliło go głowy? – syknął, kiedy hałas po niedawnym ataku wreszcie ucichł. Zmierzyła go w odpowiedzi wzrokiem, ale wydało mu się, że dostrzega w tym spojrzeniu więcej strachu, niż złości. - Pieprz się Quint... – Do cholery, kobieto... Posłuchaj, potrzebujesz mnie. Tu i teraz. Pomogę ci i odejdę... Duże oczy nie spuszczały z niego wzroku. Spod grubej czapy wyślizgnął się ciemny kosmyk. Kiedyś miała brunatno złote włosy, ale teraz, jedynie przy świetle księżyca nie miał pewności co do ich koloru. – Ja też ciebie potrzebuję... Tu i teraz – dodał. Rozluźnił uścisk na jej ramionach. Jeszcze przed chwilą chciał mocno nią potrząsnąć, ale teraz nagle opuściły go siły. Ten zapach... Przebijał się przez szczypiące zimno, przez suchą woń lodu. To ona tak pachniała. Zalała go fala pożądania. Ciepło bijące od jej twarzy. Prawie czuł, jak bardzo gładka musi być nadal jej skóra. Zacisnął zęby i puścił ją. Oddychała szybko, para przechodziła przez zakrywający usta szalik. – Qui? – zwróciła się do niego zdrobniale, jak za dawnych lat, naśladując francuski akcent. – Nie rób tego... - Czego? - Nie idź za mną. Nie chcesz tam iść... Spróbował się roześmiać, ale niewiele mu z tego wyszło. – Pogadamy... Zastanowię się, jak już rozbijemy namioty. Raczej nie zwariujesz spędzając w moim towarzystwie jeszcze kilka godzin. Bez słowa zabrali się do pracy, ale kiedy pomagał jej przy naciąganiu lin, najwyraźniej nie wytrzymała i przerwała ciszę. – Tam gdzie idę, ktoś na mnie czeka... Szukałam go od lat. – mówiła szybko, jakby chcąc coś z siebie wyrzucić. – Widzisz Quie... Odeszłam od ciebie wtedy, bo po prostu nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Zrozum, nigdy nie dawałeś mi odczuć, co tak naprawdę jest dla ciebie najważniejsze w życiu. Nie byłam pewna, czy tym czymś, a raczej kimś jestem ja. Dlatego w końcu cię opuściłam. Kiedy kolejny raz byłeś daleko ode mnie spotkałam kogoś innego. Zakochałam się w nim, on zakochał się we mnie. Miałam do kogo odejść, dlatego moja decyzja była w pewien sposób łatwiejsza. Quint przerwał pracę. – Spróbuj mnie zrozumieć – kontynuowała ściszonym głosem. – Spędziłam z tym człowiekiem Ostatnie pięć lat przed tym, co później stało się ze światem. Przetrwaliśmy pierwsze ataki zimy... Byłam pewna, że już dla ciebie nie istnieję. Miałam dziecko – roześmiała się. – Mamy dziecko, ja i on, dziewczynkę, na imię jej Eli. Kiedy zaczęło się najgorsze, rozdzielono nas. Jako naukowiec musiał wyjechać do jakiejś wojskowej bazy. Miał wrócić niedługo później, ale już go nie zobaczyłam. Potem pojawiły się...Ptaki. Wszystko stanęło na głowie. Walczyłam o życie swoje i życie córki... Widziałam tak okropne rzeczy, że do dziś śnią mi się koszmary, ale nie mogłam o nim zapomnieć. Robiłam co tylko się dało, aby go odszukać, lecz bez skutku. W końcu, kiedy zaczęłam mieć pewne wpływy, kazałam szukać go naszym agentom. Powiedziałam im, że to ważny naukowiec, że może się nam bardzo przydać, ale to gówno prawda...


Śmierć w okopach

Autor komiksu: Paweł Jurga







Wyniki ilustratorskiego konkursu grozy 1 miejsce - Paweł Jurga i jego komiks oparty na motywach opowiadania Śmierć w okopach autorstwa Ernesta Kota. 2 miejsce - Tomasz Biniek za ilustracje do opowiadań Mali oprawcy Macieja Mormona oraz Słodki Książę Pawła Pietrzaka. 2 miejsce - Łukasz Kowalczuk z wariacją na temat "co by było gdyby Śmierć w okopach została wydana w serii Big Little Books". 3 miejsce - Tomasz Pląskowski i ilustracja opowiadania Śmierć w okopach. Ponadto wyróżniono następujące prace: - Anna Kędzior i jej wizja opowiadania Haiku Orfeusza Krzysztofa Maciejewskiego. - Grzegorz Markowski wraz ze swoją ilustracją do Małych oprawców. - Rafał Tymura oraz Śmierć w okopach. - Adam Święcki i rysunek do.. Śmierci w okopach.


Autor ilustracji: Rafał Tymura

Redakcja: Bartosz Czartoryski Opracowanie graficzne: Grzegorz Kamiński “gesi”


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.