Indyjskie koszmary 24 października 2012 Mój pierwszy dzień jazdy rowerem po Indiach zaczyna się od rąbnięcia. Próbuję wydostać się z Kalkuty, meandruję przez kipiący, żywy chaos ciężarówek, autobusów, riksz i rowerów obładowanych garnkami, zwierzętami i towarami, pieszych, zmotoryzowanych, innych rowerzystów, psów, krów, kóz i stosów śmieci. A wszędzie panuje nieskończony smród gnijących odpadków, fekaliów i wymiotnie słodkich kadzideł. Z mojej prawej nadjeżdża ciężarówka, już trzymam się blisko krawężnika, kiedy jakiś człowiek wyskakuje na jezdnię, prosto pod moje koła. Widzi mnie z odległości dwóch stóp i zamiera. Nie ma gdzie skręcić, żeby go ominąć i jest za późno na hamowanie. - Rusz się! Rusz się! Rusz! – krzyczę milisekundy przed uderzeniem. Kolizja przewraca Pegasusa i mnie na chodnik. - Zwariowałeś? – ryczę do nikogo. Facet już czmychnął. Podnoszę się i ponownie napinam łańcuch. - Ludzie z pragnieniem śmierci… - mruczę z irytacją i nie zwracając uwagi na krew kapiącą mi z goleni roztrzęsiona znów wsiadam na Pegasusa. Chcę tylko wyjechać na otwartą drogę, ale wyplątanie się z miasta zajmuje mi dwie godziny. Czterdzieści kilometrów dalej, na autostradzie, żołądek przypomina mi, że nie jadłam śniadania. W małej, przydrożnej restauracyjce dla kierowców ciężarówek zatrzymuje się na herbatę chai i herbatniki. Kiedy jem dookoła Pegasusa gromadzi się tłumek, skubią i naciskają opony, jakby sprawdzali owoce, czy dojrzały. - Drogi? – pytają, pokazując w międzynarodowym języku gest oznaczający pieniądze, pocierając kciuk i pierwsze dwa palce.
- Nie, nieee – kłamię, energicznie kręcąc głową. Pegasus jest tutaj gwiazdą rocka na dwóch kołach. Za każdym razem, kiedy zatrzymuje się na drodze z Kalkuty do Bhubaneshwar, zbiega się nowy tłumek. Z początku przyprawia mnie to o zdenerwowanie i klaustrofobię, ale stopniowo zaczynam rozumieć, że prawie cała uwaga skupia się na rowerze. Ludzie gromadzą się tylko po to, żeby dotknąć jego kół, jeszcze nie widzieli takich cienkich. Nawet pokryty kurzem i brudem, w porównaniu do wynalazków bez przekładni, na których wszyscy jeżdżą, Pegasus wyróżnia się jak ferrari wśród traktorów. Jeszcze jeden powód, żeby nie tracić roweru z pola widzenia. Cisnę się razem z nim w kubikach toalet i zawsze mam go na wyciągnięcie ręki, kiedy zatrzymuję się, żeby coś zjeść. Po 130 kilometrach jestem rozpaczliwie głodna i chce mi się pić, odczuwam też efekty słońca. Wjeżdżam do Kharagpur, gdzie orszaki mężczyzn z pomarańczowym proszkiem rozsmarowanym pośrodku czoła, blokują drogę i w rytm bębnów wymachują długimi na trzy stopy szablami. To narodowe, hinduskie święto Dussehra, kiedy czci się zwycięstwo Ramy nad królem demonem Ravaną – stary jak świat triumf dobra nad złem. Przed przylotem do Indii nie miałam pojęcia, że trafię na święto państwowe. Wszystko jest zamknięte nie licząc paru brudnych przydrożnych straganów, gdzie przygotowuje się jedzenie obok stosów śmieci dziobanych przez wrony i obwąchiwanych przez wychudłe bezpańskie psy. Wszystko – śmieci, jedzenie i padlinożercy – pokryte jest muchami. Mieszkałam w Mumbai jako dziecko wiem, że lepiej nie jeść niczego z przydrożnych straganów. Można pić tylko butelkowaną wodę i jeść pakowaną żywność, albo świeżą żywność przygotowywaną na twoich oczach. Pamiętam, że co najmniej przez godzinę moczyliśmy wszystkie warzywa i
owoce z rynku w słonej wodzie. Może mam żołądek wytrzymalszy niż przeciętna, ale nikt nie przejedzie przez Indie bez uszczerbku na zdrowiu. Mogę tylko mieć nadzieję, że w dzieciństwie rozwinęła się we mnie swego rodzaju odporność na najgorsze bakterie. Kiedy wreszcie znajduję restaurację, która wygląda na otwartą, dowiaduję się, że posiłki wydawane są dopiero wieczorem. - Proszę – błagam. – Jestem taka głodna, zjem wszystko, co macie. Muszę wyglądać szczególnie żałośnie, bo litują się nade mną i dają trochę tego, co zostało z biriani. Zakładam, że jeśli podgrzewają jedzenie na ogniu, powinno być w porządku. Nie mam realnej alternatywy. Zajadam pachnący żółty ryż, a właściciel, kucharz i kelner siedzą w rządku na plastikowych krzesłach i przyglądają mi się. Kelner ciągle próbuje mnie przekonać, żebym zabrała go do „swojego kraju”, bo wtedy dostanie wizę. Próbuje mu wyjaśnić, że nie ma „mojego kraju”, ale w końcu daję za wygraną i opycham się jedzeniem. Najedzona, opita wodą pytam o toaletę. Prowadzą mnie do ciemnego, grobowego pomieszczenia pełnego śmieci i brudnych garnków. Po przemysłowym piecu pośrodku wnioskuję, że to jest także kuchnia. Kelner pokazuje w rogu otwarty otwór odprowadzający wodę. - Tutaj. Z coraz większym przerażeniem uświadamiam sobie, że w tym miejscu musieli przygotowywać danie, które dopiero co jadłam. - Nie szkodzi – mówię, uśmiechając się słabo. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wyrzygać lunchu. Tymczasem właściciel wsiadł na Pegasusa i chwiejnie jeździ wokół wycementowanego podwóreczka. Nerwowo
skowyczę, kiedy mało nie wpada na ścianę. Najwyższy czas, żeby stąd odejść. - Hm, dziękuję za jedzenie – mówię. – Muszę już jechać. Trzymając władczo jedną rękę na kierownicy Pegasusa, płacę za lunch i zastanawiam się, jaki los czeka mój żołądek, bo z doświadczenia wiem, że wewnętrzna wojna przeciwko nagłej inwazji bakterii już się rozpoczęła. Wyjeżdżam z miasta w stronę autostrady, ściga mnie dwóch młodych mężczyzn na motorowerze. Są ubrani jak bollywoodzcy pomagierzy: koszule z kołnierzem, głębokim dekoltem i podwiniętymi rękawami, wetknięte w ciasne dżinsy, włosy nadmiernie wyżelowane, lotnicze okulary słoneczne. - Proszę pani, niech się pani na chwilę zatrzyma! – wrzeszczą do mnie. Odmawiam, ale oni uporem jadą za mną przez kilka kilometrów. - Proszę, chcemy tylko zrobić parę zdjęć z panią. Zatrzymuję się, kiedy staje się jasne, że mnie nie zostawią. Krztusząc się podjeżdża drugi motorower z dwoma kolejnymi chłopakami na pokładzie. Wszyscy czterej zeskakują z maszyn i po kolei pozują obok mnie. Rozentuzjazmowany fotograf grupy między pstryknięciami robi komentarze. - O tak, bardzo sexy. – Tak, zgadza się. Właśnie tak opisałabym siebie w tej chwili. W końcu pozbywam się ich i wracam na drogę. Słońce zaczyna zachodzić o czwartej, do piątej jest prawie ciemno. Postanawiam skręcić do miasteczka Belda. Nie mam zamiaru w Indiach samotnie jeździć po nocy. W miasteczku jest tylko jeden hotel – na pierwszym piętrze rozpadającego się budynku z łuszczącą się różową farbą – odbywa się w nim głośna kłótnia między menedżerem a zezowatą kobietą. Są zbyt
zaangażowani w gorącą wymianę zdań, żeby zauważyć moje wejście. Gromadka wąsatych mężczyzn siedzi na jedynej kanapie w holu, słuchają, śmieją się i komentują awanturę. Czekam dobre dwadzieścia minut zanim staje się jasne, że to nie zdobycie nowej klientki jest priorytetem, a zwycięstwo w polemice. W końcu niecierpliwie staję przed biurkiem menadżera, który już nie może mnie ignorować. Podnosi wyraźnie wrogi wzrok, który mówi, że nie powinnam tutaj stać. - Cześć, potrzebuję pokoju. - Ilu was jest? – Najwyraźniej mam niewidzialne towarzystwo. - Tylko ja. - Jesteś sama? – Patrzy na mnie z niedowierzaniem, nie wie, co ma zrobić. Jeden z facetów z orzeszkowej galerii mówi coś w hindi. Zrozumiale jest tylko jedno słowo – rower. Menadżer przenosi wzrok ze mnie na Pegasusa, potem znów patrzy na mnie i zaczyna się śmiać, jakby to była najśmieszniejsza rzecz, jaką w życiu usłyszał. Kręci głowa, mamrocze coś po cichu i poddaje mnie żmudnym formalnościom rejestracyjnym. Wreszcie prowadzą mnie do pokoju o żółtych ścianach, z gołym słomianym materacem, sznurem do bielizny wiszącym od ściany do ściany, bez papieru toaletowego i mydła. Wlokę się z powrotem zmęczona do recepcji i pokazuję gestami rozkładanie prześcieradła na łóżku. Menedżer podnosi oczy do góry i wzywa pomocnika, który wlecze się niechętnie. Tymczasem zezowata kobieta rzuca się do szafy z pościelą, wyciąga jakieś prześcieradła i wpada do mojego pokoju. Wskakuje zręcznie na łóżko i zarzuca prześcieradło jak rybak sieci. Pomocnik, sprowokowany jej aktywnością, przychodzi kilka sekund po niej i jednym gwałtownym ruchem zrywa świeżo narzucone prześcieradło. To wywołuje u
kobiety serię niezrozumiałych przekleństw, na które pomocnik odpowiada równie szybko, a potem przegania ją z pokoju uniesioną groźnie ręką. Kobieta kontynuuję skrzekliwą tyradę w korytarzu, a pomocnik powoli i metodycznie ponownie ścieli łóżko. Chociaż nie rozumiem ani słowa, całe przedstawienie jest niezwykle zajmujące. Kiedy wreszcie zostawiają mnie samą, odwracam się, żeby zamknąć drzwi i stwierdzam, że nie ma klucza. Więc znowu do recepcji. Menedżer udaje, że nie rozumie. Gestami pokazuję klucz obracany w zamku. On wzrusza ramionami i macha ręką, jakby chciał powiedzieć, „nie martw się o to”. Ale ja oczywiście martwię się i nalegam, żeby dał mi klucz, bo nie mogę w nocy spać przy niezamkniętych drzwiach. Menadżer niechętnie otwiera szufladę i wręcza mi klucz. Kiedy wracam do pokoju, prawie wpadam na kobietę, która czeka na mnie z wyciągniętą ręką, a palcem drugiej ręki wskazuje na otwartą dłoń. Nie zwracam na nią uwagi i zamykam drzwi na klucz. Trochę się zastanawiam, co mnie czeka, kiedy jutro znów je otworzę. 25 października 2012 O szóstej rano budzi mnie dźwięk powoli obracającej się gałki w drzwiach. Kiedy ten ktoś, kto stoi po drugiej stronie stwierdza, że drzwi są zamknięte, zaczyna walić w nie pięścią. Otwieram drzwi i z pewną niechęcią widzę natrętną starą kobietę, która stoi za nimi nadal wskazując palcem dłoń. Wyobrażam sobie, że kłótnia z poprzedniego dnia mogła mieć coś wspólnego z tym, że przeszkadzała gościom wyciągając od nich napiwki. Początek mojego drugiego dnia w Indiach zaczyna się pechowo, a wkrótce leci w dół na łeb na szyję. Biriani z poprzedniego dnia już zaczęło dawać o sobie znać. Budzę się w środku nocy, w brzuchu mam tsunami i większą część z
kolejnych paru godzin spędzam w toalecie. Wiem, że ryzykuję ostre odwodnienie pedałując w indyjskim skwarze bez jedzenia w żołądku, ale nie chcę zostawać ani dnia dłużej w tym hotelu horrorów, więc pakuję swoje graty i wyjeżdżam, żeby dotrzeć do Balasore, odległego o jakieś sto kilometrów. Okazuje się, że to najdłuższe sto kilometrów jakie zdarzyło mi się przejechać. W głowie mi dudni, brzuch chce się zapaść – albo wybuchnąć – zanim w ogóle wyjechałam z Beldy. Około 10:30 dzwoni Antonio. - Wszystko w porządku? - Nie. Nie wiem, czy dam radę dalej. Tak bardzo chce mi się do toalety, że prawie nie mogę pedałować. - Więc po prostu zatrzymaj się gdzieś. Bulgoczący dźwięk, który się ze mnie wydobywa jest czymś pośrednim między płaczem z bólu a histerycznym śmiechem. - Po prostu zatrzymaj się… gdzie? Jestem na autostradzie pośrodku pustki. - Słuchaj, zarezerwuję ci pokój w hotelu w Balasore i sprawdzę, czy nie mogliby po ciebie przyjechać. Pedałuję dalej, nieprzytomna z upału i nieznośnych bólów brzucha. Antonio znowu dzwoni. - Ju, zarezerwowałem ci pokój w czystym hotelu. Dojedź tylko do Balasore i wtedy będziesz mogła wypocząć. Zastanawia mnie, z której on jest planety. Przychodzi mi do głowy mnóstwo sarkastycznych odpowiedzi, ale przed rozłączeniem się jestem w stanie powiedzieć tylko „ok”. Muszę się zatrzymywać co kilka kilometrów. Jedną nogę mam owiniętą ściśle dookoła drugiej, jak laseczka lukrecji, kiedy brzuch burczy i trzęsie się od wczesnych zawirowań kolejnej erupcji z wnętrzności. Ledwie wjeżdżam do Balasore już nie mogę tego utrzymać. Eksplozja następuje pośrodku
ulicy. Biegnę krzyżując nogi do pierwszego hotelu, który widzę. - Pomocy! – krzyczę rozpaczliwie. – Proszę! Toaleta! Stary, siwobrody mężczyzna w turbanie za kontuarem recepcji wskazuje bez słowa drzwi na końcu korytarza. Kolejne pół godziny jest wyjątkowo ohydne i brudne. Na szczęście, w łazience jest prysznic. Korzystam z niego, żeby się umyć, uprać ubrania i wreszcie wymyć samo pomieszczenie. Kiedy płuczę brudne szorty zaczynam się śmiać. To jeden z tych scenariuszy, o których się słyszy, ale nikt nie wyobraża sobie, że może się zdarzyć właśnie jemu. W trzydziestym pierwszym roku życia sfajdałam się jak niemowlę. Chyba niżej jeszcze nie zdarzyło mi się upaść. Istne dno. Nie mogło mi się zdarzyć nic gorszego, prawda? Zakładam z powrotem wilgotne ubranie i wyłaniam się z łazienki, czuję się zażenowana. - Dziękuję – mamroczę do człowieka za kontuarem. - Dziesięć rupii. – Tymi słowy deklaruje rozmiary swojej obojętności. Wyławiam cenę swojej niesławy i wymykam się, cała moja duma leży w prochu. Hotel, który zarezerwował dla mnie Antonio stoi dziesięć kilometrów dalej. Luksus czystego łóżka nigdy nie był bardziej doceniany. Nie wychodzę z niego przez dalszą część dnia. Mam nadzieję, że odpoczynek pozwoli mi jutro rano znów zacząć pedałowanie. 26 października 2012 Udaje mi się nie zwymiotować śniadania, jogurtu i paru jajek na twardo. I to jest cała zachęta, której potrzebuję, żeby wyruszyć. Dzwoni Antonio i radzi, żebym wypoczywała jeszcze przez jeden dzień, ale już wstałam i od 7:30 jestem w drodze. ponad dwieście kilometrów później docieram do miasta Bhubaneshwar. Mam wysoką gorączkę.
27 października 2012 Pewnego dnia mój upór skończy się dla mnie śmiercią. Dziś rano nie mogę wstać z łóżka. Trudno mi się do tego przyznać, ale jeśli teraz nie zatrzymam się i nie odpocznę, mogę skończyć w łóżku z czymś poważnym. Narzucającym się rozwiązaniem jest seria antybiotyków i mnóstwo snu. Zagrożenie wisi nade mną w Indiach przez całą podróż jak ciężka czarna chmura. Zanim wystartowałam byłam doskonale świadoma, jak rozmaite trudności mnie czekają, włączając w to chorobę. Lata, które spędziłam w Tajlandii i te które przemieszkałam Indiach różniły się jak dzień od nocy. To mój ojciec uwielbiał Indie. Zawlókł pierwszą żonę i dwoje dzieci na ten subkontynent, gdzie rozpoczął nadawanie swojego pierwszego show radiowego, które odniosło sukces, spłodził trzecie dziecko, a potem wszystkie tam porzucił. Kilka lat później, kiedy miałam osiem lat, zaciągnął mnie do Indii, oddał do sekciarskiej szkoły z internatem i zostawił mnie, a sam wybrał się za swoim najnowszym romansem do innej komuny. Pamiętam, jak pewnego popołudnia robiłam ćwiczenia na podwórku z dwudziestką innych dzieci, kiedy nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Jeden z naszych nauczycieli podszedł do furtki, żeby zobaczyć kto to, krótko porozmawiał z ludźmi po drugiej stronie i wrócił. Kręcił głową i śmiał się. - Bogate indyjskie małżeństwo – powiedział do innego nauczyciela. – Myśleli, że to sierociniec i chcieli adoptować jedno z dzieci. – Mogłam myśleć tylko o jednym. - Weźcie mnie! Proszę, weźcie mnie!. – Wtedy już tak dawno nie widziałam matki i tak rzadko widywałam ojca, że naprawdę czułam się jak sierota. Kiedy ojciec następnym razem wyprawił mnie do Indii byłam złą, rozczarowaną trzynastolatką, która popełniła
zbrodnię nie do pomyślenia, bo powiedziała że chce opuścić Dzieci Boga. Jego rozwiązanie polegało na odesłaniu mnie na „przetrenowanie”, które miało złamać we mnie ducha rebelii. Czułam się rozpaczliwie, byłam chora, miałam gorączkę i biegunkę i to wkrótce po przybyciu do komuny w Mumbai. Ponieważ uważano, że cierpienia fizyczne mają bezpośredni związek z przypadłościami ducha, uznano moją chorobę za oczywisty znak, że potrzebuję kuracji, więc zabrali się do niej jak tylko znowu mogłam jeść. Po wielu spowiedziach i egzorcyzmach nakazano mi zachowywanie milczenia. Kazano mi sprzątać, gotować, błądzić po ulicach pod bezlitosnym słońcem po dziesięć godzin dziennie i sprzedawać taśmy, wideo i literaturę sekty. Odeszłam cztery miesiące później, jeszcze bardziej zła i zbuntowana niż kiedykolwiek. Być może te wspomnienia skaziły mój odbiór Indii, ale z wszystkich krajów, w których mieszkałam w dzieciństwie, tylko tego nie chciałam więcej odwiedzić. Dla mnie było to zawsze miejsce nadmiernego brudu, choroby, ignorancji, wszechobecnego smrodu, wielkiej nierówności pomiędzy kastami i mizoginii, która objawiała się alarmująco w wysokich statystykach zgwałceń. Miejsce, w którym życie ludzkie miało mniejszą wartość niż życie świętych krów. Kiedy ludzie spotykani przeze mnie w Europie używają takich pojęć, jak „głębokie” i „duchowe” opisując swoje zmieniające życie podróże przez ten kraj, po prostu milczę. Nie mogę uwierzyć, żeby prawdziwe oświecenie duchowe mogło wiązać się z tak ponurymi efektami ubocznymi. Minęły dopiero cztery dni, a moje bardzo pesymistyczne oczekiwania dotyczące tej części podróży spełniły się już z nadmiarem. Docieram do Mumbai, drżę na myśl, co jeszcze może pójść nie tak. 28 października 2012
Jeszcze jestem osłabiona, ale seria antybiotyków, które zapakowałam do apteczki zdziałała cuda. Gorączka wypaliła się przez noc, a ponieważ nie mogę sobie pozwolić na dwa dni odpoczynku, pakuję się i wyjeżdżam z Bhubaneshwaru. Jadę na południowy zachód w stronę Brahmaputu. Samotna jazda na rowerze po Indiach sama w sobie szarpie nerwy. Mniejsza o upał, chaos na drogach, dziury w asfalcie, chorobę. Mój rower przyciąga uwagę. Ja przyciągam uwagę, samotna cudzoziemka. Samotna cudzoziemka jadąca na rowerze. Wraz z Pegasusem przyciągam tłumy, jak cyrkowy pokaz osobliwości. Za każdym razem, kiedy się zatrzymuję, czy to pośrodku miasta, czy to pośrodku pustki, nie mija kilka sekund, a napiera na mnie horda milczących, gapiących się mężczyzn. W najlepszym razie jest to niepokojące. W pewnym mieście, gdzie zatrzymałam się na lunch, tłum wokół mnie zrobił się tak gęsty, że nie mogłam się ruszyć. Dopiero policja z pałkami musiała przebić się do mnie i rozproszyć gapiów. 29 października 2012 Chora, rozgorączkowana, zmęczona i otoczona przez kolejny napierający na mnie tłum, dzisiaj wreszcie pękam. Chcę, żeby ktoś powiedział mi, jak dojechać do najbliższego miasta, a nikt nie odpowiada na moje uporczywe pytania. Tylko gapią się, aż napięcie w powietrzu robi się namacalne. Jestem zablokowana z wszystkich stron, tłum napiera na mnie i na Pegasusa, wpadam w panikę jak zwierzę zamknięte w klatce. Zaczynam zachowywać się jakbym nim właśnie była. Krzyczę, macham ramionami całkiem nieźle naśladując obłąkaną małpę. Nikt nie rozumie, co mówię, ale widzę zaskoczenie i niepewność na twarzach. Przeciskam się z rowerem przez hordę, rozdzielają się, żeby mnie przepuścić. Nikt za mną nie idzie.
Po raz drugi, w trakcie tej podróży, czuję że jestem w wielkim niebezpieczeństwie. Nawet kiedy pedałuję, często jadą za mną całymi kilometrami mężczyźni na motocyklach. Najpierw próbuję całkowicie ich ignorować, wkładam słuchawki do uszu i udaję, że nie słyszę ich grubiańskich uwag. To ich prawie nie powstrzymuje, właściwie to nawet ich podnieca. Wreszcie dochodzę do wniosku, że lepiej zadziała, jeśli będę agresywna, więc teraz krzyczę głośno, nawet maniakalnie, uniesioną pięścią grożę zmotoryzowanym prześladowcom. Najpierw się śmieją, ale potem wyglądają na zakłopotanych, aż wreszcie odjeżdżają, bo moje gesty przyciągają uwagę przechodniów i przejeżdżających kierowców. Takie wyraziste gesty mogą przyciągnąć niechciane zainteresowanie, ale kiedy użyć ich we właściwym czasie, mogą stać się bardzo skuteczną bronią w arsenale samotnej kobiety. Antonio słyszy mój niepokój za każdym razem, kiedy dzwoni… o ile odbieram. Często nie robię tego, bo musiałabym się zatrzymać, czego staram się unikać za wszelką cenę, szczególnie w gęsto zaludnionych okolicach. Machanie iPhonem wobec publiczności byłoby nieostrożnością. Oczywiście, Antonio bardzo się niepokoi. - Ju, Nicola tam jedzie, żeby cię znaleźć – mówi, kiedy wreszcie zatrzymuję się, żeby odebrać. – Czekaj, aż przyjedzie. – Nicola to nasz wspólny przyjaciel z Neapolu, majster od wszystkiego, którego dobrze mieć przy sobie w prawie każdej sytuacji. - Co? Nie. Ze mną naprawdę jest w porządku. - Nie jest w porządku. Jeszcze nie słyszałem przez telefon, żebyś była taka zdenerwowana. Nicola będzie za tobą jechał przez następny tydzień. Może do ciebie dotrzeć za parę dni. - Nie będę czekała przez parę dni. Jadę dalej.
- Okay. Ale zatrzymaj się, kiedy poczujesz się zagrożona. Zagrożona, czy nie, nie ma mowy o tym, żebym się zatrzymywała. Nic z tego. 2 listopada 2012 Mijają trzy dni zanim Nicola znajduje mnie na drodze. jego samochód złapał więcej gum niż mój rower. Biedaczyna jeszcze nigdy nie był w Indiach, ani w innym kraju trzeciego świata, skoro o tym mowa. Jest bardziej wstrząśnięty niż ja, kiedy w końcu do mnie dociera. Obejmuje mnie jak tonący koło ratunkowe. Chyba nigdy nie był tak szczęśliwy na widok znajomej twarzy. - Nie wiem, jak ty dajesz sobie tutaj radę na rowerze! – mówi po włosku. – Sama jazda po tych drogach to jeden wielki uraz. Wiem, że nie mówię za dobrze po angielsku, ale nikt mnie tutaj w ogóle nie rozumie. Wszyscy tylko kiwają głowami, jakby rozumieli, a potem robią coś wręcz przeciwnego. – Kiwa głową jak piesek-zabawka, nie mogę się nie roześmiać. Fizyczne nieprzyjemności niesione przez brud, głód i chorobę łatwiej przetrzymać, kiedy można o nich z kimś pożartować. Przywykłam dawać sobie radę, ale bliskość Nicoli przez kilka dni ułatwi przejście przez tę ciężką próbę Indii, przynajmniej umysłowo. Fizycznie nie będzie łatwiej. W trasę, przy południowo-wschodnim wybrzeżu na wysokości Chennai, właśnie uderzył tajfun. Przez silne wiatry i ulewne deszcze trudno zobaczyć drogę, szczególnie dziury w drodze. Po wymianie kolejnej pękniętej dętki dalej jadę ostrożniej, co wyraźnie mnie spowalnia, ale zła pogoda oznacza przynajmniej tyle, że na drodze jest mniej ludzi i motocykli. Owijam torbę pod siodełkiem w kilka plastikowych toreb, żeby uchronić ją przed wilgocią, ale kiedy zatrzymuje się pod koniec dnia, wszystko jest przemoknięte i pokryte
błotem i ludzkimi odchodami. Koncepcja toalet publicznych jeszcze nie chwyciła w większej części Indii. Rano i wieczorem wieśniacy po prostu kucają wzdłuż głównej drogi z kubłem wody i załatwiają swój interes. Tenże, zmieszany z błotem i śmieciami, w większym lub mniejszym stopniu, pod koniec dnia, pokrywa Pegasusa i mnie od stóp do głów. Potrzeba więcej niż godziny, żeby umyć siebie i rower, a podłoga prysznica, zanim skończę, pokrywa się grubą warstwą nieczystości. Do rana nic nie jest suche, ale to nie ma wielkiego znaczenia, bo na długo przed południem wszystko znów będzie przesiąknięte wilgocią. Wynik jest taki, że moje ubranie i rzeczy zaczęły koszmarnie śmierdzieć. Mój system odpornościowy osłabł od nieustannej biegunki i złego żywienia. Żołądek nie daje sobie rady z ostrymi przyprawami, a prawie nie sposób znaleźć czegoś bez przypraw. Z dnia na dzień jem coraz mniej i tracę na wadze. Podłapałam infekcję płuc i boli mnie gardło od nieustannej wilgoci i wiatru. Mówiąc w skrócie, czuję się teraz żałośnie. Wieczorem, po długim dniu na drodze, zawsze jest gorzej, kiedy nie mogę znaleźć żywności, której nie zwymiotuję, kiedy obserwuję karaluchy wspinające się po ścianach pokoju hotelowego za cztery euro noc. Ranek zawsze przynosi nową odwagę. Przygotowuję się psychicznie i mówię sobie, że to wszystko jest przejściowe. To próba wytrzymałości i prawdą jest, co mówią: zawsze jest się silniejszym niż się wydaje. Już tak daleko zajechałam. Cóż to jest jeszcze jeden tydzień, albo nawet parę miesięcy? Wyruszyłam w tę podróż wiedząc, że będą chwile, kiedy poddam w wątpliwość całą sprawę i moje motywacje, kiedy pomyślę, że trudy i szarpanina przeważają nad dobrymi chwilami. Facebookowe aktualizacje pokazują tylko najważniejsze momenty – ekscytujące zdjęcia interesujących,
albo pięknych chwil. Ale jazda na rowerze dookoła świata to także długie okresy nudy, wyczerpania i codziennego zmagania się z powtarzającymi się problemami. Każde wielkie wyzwanie jakoś tam zmienia człowieka. Bez zwyczajnych wygód i bezpieczeństwa znajomej okolicy, bez wsparcia rodziny i przyjaciół, mogę polegać tylko i wyłącznie na sobie. Kiedy muszę docierać do własnych, wewnętrznych zapasów siły, dowiaduję się, że jestem w stanie przetrwać zarówno fizycznie jak i psychicznie. 5 listopada 2012 Nic nie wskazuje, żeby tajfun miał zelżeć, więc Antonio proponuje, żebym przerwała jazdę wzdłuż wybrzeża do Chennai i pojechała w głąb lądu, w stronę Hyderabadu. Po czterech dniach nieprzerwanego deszczu, słońce wreszcie przedziera się zza chmur. Na pewno skorzystam na tym, że trochę się osuszę. Środek południowych Indii jest mniej zaludniony, są tu piękne, zielone krajobrazy. Chłopi poganiają stada krów o rogach pomalowanych jaskrawym błękitem i oranżem. Grupy kobiet w barwnych sari rozmawiają i śmieją się idąc z dziećmi zakurzonymi drogami. Ludzie są mniej agresywni. Częściej do mnie machają i uśmiechają się, rzadziej prześladują mnie tłumy. Zaczynam się odprężać i cieszyć jazdą. Im dalej posuwam się na zachód, tym bardziej zachodnia robi się ludność zarówno pod względem zachowania jak i odzieży. Natrafiam na pierwszego, odkąd przyjechałam do Indii, McDonalda i chociaż zazwyczaj jestem wielkim krytykiem tej franszyzy, tym razem nawet się cieszę, że widzę gigantyczne żółte M górujące nad smogiem. Z nadzieją, że znajdę jakieś jedzenie, które nie tonie w przyprawach, żeby ze środka mieć oko na rower, parkuję Pegasusa przy oknie, obok
naturalnych rozmiarów Ronalda McDonalda z czerwoną kozią bródką. W restauracji jest klimatyzacja i darmowy wi-fi. Grupki bogatych nastolatków plotkują, robią sobie śmichy-chichy i w ogóle wywołują zamieszanie. Dziewczyny ubrane w pastelowe szalwar kamizy, z grubymi warkoczami założonymi za uszy, albo zwisającymi za pas popijają koktajle mleczne, chichoczą i drażnią się z siedzącymi przy sąsiednim stoliku chłopakami o pokrytych meszkiem twarzach. Taka scena po szkole mogłaby się zdarzyć w dowolnym miejscu na świecie, ale po dziesięciu dniach w podupadłych miastach i wsiach nurzających się w nędzy, kontrast jest rażący. Zamawiam chickenburgera i dostaję go zamarynowanego w chilli i korzennych przyprawach. Nadzieja ulatnia się. Domyślam się, że nawet McDonald potrafi się zaadaptować. Nie szkodzi. Większa część świata żywi się zwykłym ryżem, to i ja mogę. 8 listopada 2012 Nareszcie port lotniczy w Mumbai! Ostatnie wyzwanie, znaleźć, albo z czegoś zrobić pudło na Pegasusa. W Indiach, inaczej niż w innych krajach, które odwiedziłam, ludzie nie pozbywają się pudeł tak po prostu, więc na pewno nie znajdę jakiegoś za darmo. Wreszcie natykam się na sklep w slumsach opodal lotniska, w którym sprzedaje się używane pudła kartonowe. Wzdłuż brudnych ścian pokoiku piętrzą się od podłogi po sufit stosy spłaszczonych pudeł. Kupuję dziesięć największych. Przy pomocy trzech rolek taśmy do pakowania robię z nich jedno ogromne pudło. Śliczne nie jest, ale też nie musi być. Ma się tylko trzymać przez cały lot – nad Pakistanem, Afganistanem i Iranem (trzema krajami, przez które nie mogę przejechać jako samotna kobieta) – aż do Turcji.
Długa kolejka pasażerów czeka na wejście do terminalu. Żeby dostać się do budynku wszyscy musimy okazać paszporty i bilety. Migam elektronicznym biletem w smartfonie i dowiaduję się, że tak nie można. Wychodzi na to, że muszę przedstawić wydruk. - Przepraszam, ale jak dostanę się do mojego samolotu? – pytam nieuprzejmego urzędnika, który wyszczekuje polecenia do innych podenerwowanych pasażerów. - Proszę pani, trzeba poczekać, aż otworzą stanowiska odprawy. Wtedy ktoś z linii lotniczych wydrukuje pani bilet i wprowadzi panią do środka. Miałam nadzieję, że załapię się na trochę snu wewnątrz budynku. Jest 11:30. Stanowisk odprawy na mój lot nie otworzą jeszcze przez dwie godziny. - To co teraz zrobię? – Moja irytacja niemal całkowicie odzwierciedla irytację urzędnika. - Niech pani idzie do poczekalni – nakazuje mi. - Świetnie. Gdzie to jest? - Na końcu budynku, za wszystkimi wejściami. Postępuje zgodnie z jego instrukcjami i toczę zmumifikowanego Pegasusa na sam koniec terminalu. Okazuje się, że poczekalnia jest tam, gdzie kończy się droga. Ludzie z wózkami wysoko wypakowanymi bagażem siedzą na chodniku. Tyle, jeśli chodzi o moje nadzieje na wygodne miejsce do siedzenia. Nadal jestem w Indiach, w razie gdybym zapomniała. To się nie skończy, póki się nie skończy. Znajduję pusty kawałek chodnika, siadam pod ścianą i zaczynam oczekiwanie wraz z innymi. Para przede mną urządza sobie piknik z dhal i ciapati. Rodziny udzielają się towarzysko. Sprzedawcy chai krążą z gorącymi garnkami słodkiej, przyprawionej korzeniami herbaty. Grupy żołnierzy przechodzą w tę iż powrotem z szkolonymi psami na smyczach.
Ja drzemię, z jedną ręką, jak zwykle, na rowerze.