Nowe Zagłębie nr 6/30, 2013

Page 16

Proza Jacek Durski W Trzech Króli roku 1952 fragment pisanej powieści „Okno”

Dotknęła matka choinkę gasidłem. Po suchych gałęziach skacze ognisty ptaszek. Poleciał w Trzech Króli do papierowej gwiazdy. Zapłonęła sosna, trzaskając. Buchnął ogień na pół pokoju. Pełga ogieniek po ramie. Palą się firany, zasłony. – Zupełnie jak w czterdziestym czwartym – śmieje się matka w czerwonych iskrach. Nakłada na talerz nie wiem co... Biegnę wśród wielu nóg do kuchni, do kranu. Ustawiła się przed nim kolejka: wujowie z wiadrami, ciotka Hela z brytfanną i ja ze swoim nocnikiem. Patrzymy na wodę z kranu, „lećże szybciej, niż możesz”. Pędzi już do pokoju wuj Wicek. Z pełnym wiadrem, a miga piętami. Tąpnęło. Rozchwiała się kamienica. Trzepot mieszkania. Idą drżące fale po klepkach parkietu. W jadalni ogień, okno bez szyb, pijana Zofia. Ogień ugaszony. Przestało tąpać pod ulicą Mariacką. Stoję w miejscu choinki, w czarnej wodzie z metalowym krzyżalem. Przypominam sobie, skądś, palącą się klatkę schodową. Straszny krzyk matki i stanowczy głos ciotki Heli: „Schodzimy Zocha do schronu. Twoje siostry i tak nie żyją.” Śniło mi się to tyle razy. Myślałem, że to sen. Przeraziła matka rodzinę. Wyjeżdżają bracia i siostry. Prędko, prędzej „nim Zocha znowu coś sfajczy”. Szybko na pociąg do Torunia, za, do kościołów w Kaszczorku. Tam na plebaniach, u znajomych księży, poczekają na koniec ZSRR. Zapakowali do waliz brzuszyska i wychodzą bez słowa. – A gdzie dziękuję? – zawołał ojciec do kilku pleców. Rzucił za nimi garnek z koniną. – O! O! – rozłożyli parasole na schodach. Tylko wuj Wicek odważny. Dopiero jutro się wyprowadzi. Zamieszka u ciotki Heli, na ulicy Rybnickiej. Dzisiaj jeszcze u nas. Pięknieje przy piecu. Obłożył twarz plasterkami surowego ziemniaka i podgrzewa bulwę. – Pojechało ziemiaństwo – przyniósł ojciec garnek ze schodów. – Po trzech latach – pocałował naczynie. – Jaka cisza. Jaka przestrzeń bez ruchu. Bez kłujących nosami masek: „Wypij Ignac za zdrówko Andersa.” Bez... – całował stół. Te dwie szafy pod prześcieradłem. – Kupię w poniedziałek prawdziwy. Z czterema nogami. Od Broyowej. Dąb do dębowego parkietu. Wyczyszczę klepki cykliną – mówił do siebie, nie zwracając uwagi na wuja Wicka. Na mnie przy wuju. Też się kartoflem. Przyniósł listonosz telegram. – Nadawca, adresat w jednym mieszkaniu – spojrzał z niechęcią na matkę. – To obywatelka nadała przez telefon wiadomość: „Dla Durskiego od Durskiej. Chcę mieć kilka służących” – przebierał po depeszy palcami.

14

– Dla listowego – wsunęła mu matka banknot w gadanie. – Pij przez kwartał za chorobę Bieruta. – Pa ...ani to musiała być pa..anią – zakrztusił się napiwkiem. – Będzie tego na ty...ysiąc wódek – oderwał czapkę z głowy. Podszewkę z czapki. Wyjął orzełka z koroną. – Dla pani! – Zakrztusił się zamiast zachłysnąć – powtarzają od wczoraj purpurowe usta. – Co za prostak! – odpadły z warg czerwone kożuchy. Przykryłem papierem udziwnionego orzełka. Rysuję po nierównościach kredkami. Dużo orłów z koroną.

nr 6(30) listopad–grudzień 2013


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.